Rozstać się z Polską?
Maria Janion 01-10-2004 , ostatnia aktualizacja 01-10-2004 20:06
Byliśmy jednocześnie krajem kolonialnym i kolonizującym pobratymczą Słowiańszczyznę. To właśnie czyni nasze życie nieznośnym - w błędnym kole dominacji, narzucania, niewolenia, wywyższania i poniżania, nieustannego pokazu pychy i chęci wyniesienia się nad drugich - pisze Maria Janion
Powstanie narodu polskiego
Świadomie parafrazuję tytuł słynnego romantycznego dzieła Maurycego Mochnackiego "Powstanie narodu polskiego w roku 1830 i 1831". W ostatnim czasie bowiem przeciągnęły przed nami resztki paradygmatu romantycznego. Może nie wyłoniłby się w takim szyku pochód maruderów, gdyby nie konieczność jakiegoś niby-zdefiniowania tożsamości polskiej odczuwana w związku z wstąpieniem do Unii Europejskiej. Ci, którzy przestrzegają przed Europą, doskonale zdają sobie sprawę z konieczności wniknięcia w pojęcie polskości. Ale pytają: "A po co, przecież i tak wszyscy wiedzą" i nie ma powodu do poruszania odwiecznych praiłów naszej duszy narodowej. W ten sposób ujawnia się coś bardzo charakterystycznego: obrona przed trudną pracą nad definicją polskości, ponieważ - jak można się domyślić - musiałaby ona być redefinicją, procesem debaty nad ponownym samookreśleniem, może dekonstrukcją tego, co zastane, i odczytywaniem subtekstu naszej kultury.
W rozmowie redakcyjnej zamieszczonej w "Dekadzie Literackiej" (nr 2 z 2004 r.) pod znamiennym tytułem "My do Europy" socjolog i antropolog kultury Zbigniew Pucek zwrócił uwagę na znamienny polski paradoks, który wyraził w bardzo ostry sposób: "Proces naszej akcesji do UE przebiegał pod znakiem zmagań o dopłaty dla rolników. (...) Idea europejska sprowadzona została do trywialnej kwestii finansowania zupełnie irracjonalnej działalności naszego całkowicie aeuropejskiego chłopstwa, które nie jest w stanie wykazać się nawet możliwą do zaakceptowania efektywnością własnej pracy". Podobna redukcja idei europejskiej, brak rozległej dyskusji nad jej sensem i charakterem, nie przypadkiem zbiegły się - wraz z innymi wydarzeniami społecznymi - z ujawnieniem się procesu doniosłych zmian w świadomości, przede wszystkim w świadomości ludzi młodych - między 20. a 30. rokiem życia. Wielu z nich bowiem postanowiło - mówiąc skrótowo - pożegnać się z Polską.
Po tej uwerturze przejdźmy do kontekstu sprawy, czyli do krótkiej analizy retoryki "obrony Nicei" oraz boju przeciwko Europie (bo tak to należy nazwać) podczas niedawnej kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego.
Nieszczęsne hasło "Nicea albo śmierć", które zdominowało wyobraźnię polityczną na przełomie lat 2003/04, to chwyt typowy dla retoryki romantyczno-rewolucyjnej, nawet jakobińskiej (co dziwi w ustach Jana Rokity), lubującej się w ostatecznościach. Hasło "Ojczyzna" - odzew "lub śmierć" brzmi tak, jakbyśmy się znaleźli na szańcach obrony ostatniej reduty. Oczywiście, owo bezkompromisowe "albo" jest bardzo dogodnym pretekstem do stworzenia aury "zdrady narodowej" wokół tych, którzy chcieliby umieścić się poza takim wyborem, uznając go za absurdalny, bo np. uważaliby, że domeną polityki europejskiej są negocjacje i zawieranie kompromisów. Same takie myśli stają się wysoce naganne. To właśnie one miały się przyczynić do narodzin "partii białej flagi" namawiającej do poddania się, podczas gdy trzeba bronić się "do końca". Jesteśmy jak zwykle "opuszczeni przez Europę" - zwłaszcza przez specjalistkę od dezercji, Francję, i przez chytre, agresywne Niemcy; "zdradziecki Albion" tym razem nie okazał jakoś tej swojej podstawowej cechy, ale może tylko do czasu. Przecież jako "dumny i wielki naród" damy sobie radę, ruszając w bój "bez broni" (jak w pieśni z czasów powstania styczniowego), ale za to z wiarą przodków na sztandarach, na których widnieją "Bóg, honor, ojczyzna". Aleksander Smolar trafnie porównywał wyjazd Leszka Millera na rokowania europejskie do Brukseli - do "wyprawy jak na kolejne polskie powstanie z heroicznym rannym wodzem na czele" ("Gazeta" z 8 kwietnia br.).
Do Europy jak na wojnę
Retoryka postromantyczna wzmogła się podczas kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego. Prześledźmy wątki widniejące na zetlałych chorągwiach naszych kandydatów do parlamentu:
1) Wszędzie bój, walka, powstanie; idziemy walczyć z Europą, powstać przeciwko niej. Ruszamy w bój, Polska musi się bronić, Europa jej zagraża. I wcale nie chodzi tylko o Ligę Polskich Rodzin - jak sama twierdzi, reprezentuje ona 4 mln Polaków, którzy powiedzieli "nie" UE i teraz weźmie na niej "rewanż", gdyż "Polacy muszą bronić swej suwerenności". Inne partie również ochoczo sięgają do tego militarnego arsenału - na przykład PSL podkreśla, że umie walczyć o interesy polskich rolników. "Nie damy bić się w twarz" - śpiewa Samoobrona, chyba też gotowa do czynnej odpowiedzi na takie zakusy. Jedynie Jan Kułakowski z Unii Wolności oświadcza, że wstąpienie do Unii to nie jest obrona reduty Ordona, ale nikt go nie słucha, potop zepsutej mowy postromantycznej zalewa Polskę.
2) Powstajemy dlatego, że krzywda Polski musi być pomszczona. Poseł Michał Kamiński z PiS - ten który zawiózł ryngraf z Matką Boską gen. Pinochetowi - ceniony za swoją zadziorność i odwagę, głosi przy oklaskach, że pójdziemy do Europy po swoje. Ucierpieliśmy przez nią, sprzedała nas, teraz wydrzemy jej to, co nam się słusznie należy - dobrze, że nie "szablą odbierzemy", jak w naszym hymnie narodowym; Ogólnopolski Komitet Obywatelski OKO utrzymuje, że Polaków pozbawiono elementarnych praw, a majątek narodowy został rozgrabiony lub sprzedany za bezcen - Europa musi za to ponieść odpowiedzialność. Polska Partia Pracy ogłasza, że zostaliśmy skazani na zagładę, i domaga się od Europy dopłat do emerytur. Martyrologia narodowa zazwyczaj idzie w parze z mesjanizmem - większość partii polskich podkreśla, że nasi europarlamentarzyści mają pracować nie dla świata, lecz dla wielkości Polski. PSL, śpiewając swój hymn "Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród", głosi program trzech wartości: ziemia, religia, narodowość, których bronić będzie ze Strasburga.
3) Wreszcie do znaków powstańczych należą wiara i obyczaje chrześcijańskie - od nich nie odstąpimy, ale też możemy je zanieść Europie jako wartości, o których zapomniała. To prawda, jesteśmy ubodzy, lecz musimy pokazać Europie "godność chrześcijanina i Polaka", przed której mocą się ugnie. Widzimy więc tutaj coś w rodzaju krucjaty - nie tylko obronę czystej wiary przed europejskimi miazmatami, lecz także przesłanie do niewiernych lub obojętnych; pojawiła się jeszcze dodatkowo idea wniesienia do Europy "mistyki nadwiślańskiej" - duchowości siostry Faustyny. Na pomysł replikował Bronisław Łagowski, że kresem żywotności tej mistyki byłoby jej naukowe opracowanie w celu eksportu do Europy - spisanie u nas kończy się "na jakimś myśleniu mistycznym a la Hoene-Wroński czy mesjanizmie" ("Dekada Literacka", nr 2, 2004). Znów więc pozostajemy w kręgu romantyzmu.
Przedstawiłam najpopularniejsze ostatnio kalki romantyczne - powstanie narodowe, mesjanizm, martyrologia, chrześcijańska krucjata. Co znamienne, chociaż zupełnie nie pasują one do sytuacji - praca w parlamencie UE nie jest wszak powstaniem narodowym ze wszystkimi jego akcesoriami i uzasadnieniami ani trybuną dla mesjanistycznych urojeń - to jednak bywają powszechnie wykorzystywane z wielką swobodą oraz przez różne orientacje polityczne. Ujawnia się tu fakt, że zbiór romantycznych stereotypów uznawany jest za fundament polskości. I chociaż czasem używa się ich trochę bez sensu, to widocznie z nadzieją, że odbiorcy usłyszą znajomą sobie melodię i pójdą za nią, że ten ton uwodzi i zyskuje poklask. Zarówno partie lewicowe, jak i prawicowe wpadły w tę samą pułapkę używanej nierozważnie romantycznej retoryki wytwarzającej atmosferę oblężonej twierdzy, w której zadziwiający sukces mogła odnieść antyeuropejska LPR.
Pamiętam, jak w roku 1989 dałam upust głośnym marzeniom w obecności Jerzego Jedlickiego, jaki to teraz wspaniały wybuch romantyzmu się dokona, a on mi trzeźwo powiedział: "Zobaczysz ty jeszcze romantyzm KPN, to ci się odechce". Wprawdzie Konfederacji Narodu Polskiego już nie ma, ale "ten" romantyzm pozostał. Z żalem muszę przyznać rację pozytywistycznej przenikliwości prof. Jedlickiego.
Triumfujący Polak katolik
Romantyczne stereotypy "Polaka katolika" dokonały swoistego zablokowania w sferze idei. Jego skutkiem stała się niemożność uświadomienia sobie ideowego położenia Polski. W publicznych środkach przekazu, zwłaszcza w radiu - nie mam tu na myśli, rzecz jasna, Radia Maryja - wzrosła ilość kościelno-religijnych, katolickich informacji i audycji światopoglądowych. Moje odczucia zbiegają się całkowicie ze spostrzeżeniami Łagowskiego: "Na uniwersytetach mnożą się wydziały teologiczne, powstaje coraz więcej katolickich wyższych uczelni (dość przypomnieć, że w Warszawie miał powstać Uniwersytet Europejski, a powstał Uniwersytet im. Kardynała Stefana Wyszyńskiego). Kto się interesuje książkami, będzie zdziwiony liczbą katolickich wydawnictw i księży piszących książki naukowe nierzadko na znakomitym poziomie. Katolickie radiostacje diecezjalne, katolickie dzienniki, tygodniki, periodyki różnej częstotliwości i poziomu dla mas i dla elity. (...) Księża są obecni w miejscach tradycyjnie świeckich, głoszą słowo Boże biznesmenom, policjantom, święcą imprezy rozrywkowe i wszędzie mówią - poprawną, wzorową, często ozdobną dykcją. Kościół ma swoją wersję historii Polski - dawnej i najnowszej. Ta wersja obowiązuje w podręcznikach szkolnych. Oprócz swoich mediów ma do dyspozycji państwowe, a gdy chce, również prywatne".
Tradycja oświeceniowa, racjonalistyczna - pisze Łagowski - w Polsce wygasa. Najpowszechniejsza i najowocniej uformowana jest tradycjonalistyczna umysłowość katolicka. Z tego to powodu "LPR jest partią w Polsce kulturalnie uprzywilejowaną. (...) Pod względem kulturalnym ma ona kraj w większości opanowany" ("Władza kultury", "Przegląd" z 27 czerwca br.). Idee mesjanistyczne, mesjanistyczno-martyrologiczno-krucjatowe zdominowały narodową świadomość. Liczne i znane niedogodności społecznego bytowania mogą się wyładować w poczuciu niezasłużonej krzywdy i podejrzenia, a nawet pewności istnienia europejskiego, a może nawet po prostu żydowskiego spisku skierowanego przeciwko nam.
Budowana jeszcze niedawno przede wszystkim przez intelektualistów, proklamowana przez Milana Kunderę wspólnota duchowa tzw. Europy Środka zaczęła się rozpadać. Pozostało jednak coś łączącego te kraje. Imre Kertész, mówiąc o Węgrzech, powiedział i o nas: "Wydaje się, że cierpiąca na kompleks ojca, pogrążona w sadomasochistycznej perwersji dusza małego narodu wschodnioeuropejskiego nie potrafi istnieć bez wielkiego ciemiężyciela, na którego mogłaby zrzucić winę za swoje historyczne niepowodzenia, ani bez mniejszości narodowej, tego kozła ofiarnego, na którym mogłaby się wyżyć, dając upust nagromadzonemu w trakcie codziennych porażek nadmiarowi nienawiści i resentymentów. Jakąż miałby tożsamość bez antysemityzmu ten, kto nieustannie jest zajęty swoją specyficznie węgierską tożsamością?" ("Ja, inny. Kronika przemiany", Warszawa 2004). Na miejsce "węgierskiej" możemy spokojnie wstawić "polską" i powiedzieć to samo o duszy największego liczebnie narodu wschodnioeuropejskiego.
Masłowska: nasz bełkot codzienny
Młoda polska proza nie zaniedbuje diagnozy kulturowej tej strony współczesności. Silną stroną takich powieści, jak "Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną" Doroty Masłowskiej, "Czwarte niebo" Mariusza Sieniewicza, "Gnój" Wojciecha Kuczoka jest wręcz brutalistyczny obraz współczesnej Polski. To są realia. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że mamy tu do czynienia nie z naturalistycznymi reportażami, lecz z symbolicznymi konstrukcjami powieściowymi. Niemniej w ich centrum tkwi porządna wiedza o realiach życia i poglądów, którą teraz w skrócie omówię. Te powieści stały się też jedną z nici osnowy znakomitej książki Kingi Dunin pod znamiennym tytułem "Czytając Polskę" (2004).
W związku z ukazaniem się "Wojny polsko-ruskiej" w tłumaczeniu francuskim dziennikarka pisma "epok" udała się do Gdańska i napisała reportaż "Gdansk terminus". W tekście zwraca uwagę opis obecnego wyglądu legendarnej Stoczni Gdańskiej oraz wypowiedź Przemka Guldy, lat 39, dziennikarza i nauczyciela, guru nocnego życia Gdańska: "Młodzi Polacy są dzisiaj rozdarci. Nie tkwią ani w komunizmie, ani w kapitalizmie, który dąży do wykluczenia. Ani na Zachodzie, mimo bliskiego wejścia do UE, ani na Wschodzie, ale w jakimś nieokreślonym środowisku ("epok" nr 42, XII 2003-I 2004). Ta wypowiedź bardzo dobrze oddaje poczucie zawieszenia, ale i wydziedziczenia, wykluczenia. Andrzej Brzeziecki, jeden z dyskutantów w znanej debacie o młodym pokoleniu toczącej się na łamach "Gazety", stwierdza: "Dziś nie grozi Polsce okupacja, grozi jej wykluczenie sporej części społeczeństwa". Wykluczenie w komunizmie dotyczyło dużo mniejszej liczby ludzi. Sądzi jednak, że młodzi mają szansę skończyć ze "zdegradowaną i degradującą" rzeczywistością. Wszystko to umieszczono pod znamiennym tytułem: "Ja się stąd nie ruszę" ("Gazeta" z 25 lutego br.).
Masłowska oddała stan zawieszenia i wykluczenia w strumieniu wykreowanego języka, przeważnie bełkotu, ustanawiającego świadomość polską groteskową, zazwyczaj sprzeczną wewnętrznie. Sama autorka tak charakteryzuje swoją metodę: "Ja w ten sposób myślę. Mam w głowie coś nie tak, nadmiar danych, z którymi sobie nie radzę. Nie słucham w ogóle radia, a znam na pamięć wszystkie piosenki jak fryzjerka. I myślę tak: jedna trzecia zdania z reklamy, potem kawałek wiersza i fragment katechezy z trzeciej klasy podstawówki. Prawda nie jest dla mnie bryłą, jest milionem okruszków, których doszukuję się z lupą w najgorszych bredniach. Często wzajemnie wykluczających się okruszków. Moje życie wewnętrzne jest przez to bardzo uciążliwe" ("To ja, dyletantka", "Gazeta" z 25 września 2003 r.). Narkotyczny trans gadania, złożony ze zbitek języków telewizji, seriali, "Big Brothera", szkoły, urzędu, jakoś odzwierciedla to, co się dzieje w głowach Polaków i Polek.
Język nienawiści i przemocy konstytuuje się przede wszystkim wobec "Ruskich". Rusek jako wróg - "Rosjanin" i "komunista" - staje się spoiwem polskiej tożsamości. Kompleks polskiej wtórności wyładowuje się w przekonaniu, że Ruscy są jeszcze wtórniejsi i jeszcze gorsi od nas. Ale jednocześnie reprezentują złowrogą siłę Wielkiego Ciemiężyciela. Andżela opowiada: "Wtedy ona pyta, czy wiem, że jest wojna polsko-ruska na naszych ziemiach przy fladze biało-czerwonej, która się toczy między Polakami a ruskimi złodziejami, którzy ich okradają z banderoli, z nikotyny. Ja mówię, że nic o tym nie wiem. Ona na to, że tak właśnie jest, że się słyszy, że Ruscy chcą Polaków wycwanić stąd i założyć tu państwo ruskie, może nawet białoruskie, chcą pozamykać szkoły, urzędy, zabić w szpitalach polskie noworodki, by wyeliminować je ze społeczeństwa, nałożyć haracze i kontrybucje na produkty przemysłowe i spożywcze" ("Wojna polsko-ruska"). Świetny to zbiór prześladowczych fantazmatów.
Marek Zaleski pisał, że "siła śmiesząca tego języka ma w sobie energię karnawału lumpennihilistów" i że to "kolejna karykatura polskiej Formy i udana na nią satyra" ("Bajka raczej smutna", "Res Publica Nowa" listopad 2002). Wspaniała feeria komicznego "świata w języku" kończy się katastrofą - podpaleniem śmietnika przez dziewczyny jako podpaleniem świata. Na ostatnich stronach autorka w innym stylu kreśli manifest śmierci. Narratorka tworzy tu jakieś liryczne "ja"-"my" dziewczyńskie ("puste opakowania po nas, po nas, które zostałyśmy z niego wyjedzone") układające schulzowski plan ucieczki w boczną odnogę czasu. Górujący w zakończeniu powieści obraz martwej dziewczyny odtwarza stan zerwania z rzeczywistością, w której można zostać tylko "wariatką bez języka". "Wszystko grozi wszystkim, życie grozi śmiercią".
Masłowska dokonała m.in. dekonstrukcji mitu romantyczno-wojennego polskiej kultury (warto sobie tu przypomnieć, że np. powstanie listopadowe w historiografii było nazywane "wojną polsko-rosyjską"). Tyle tylko że, jak trafnie pisze Kinga Dunin, spór o naszą tożsamość narodową albo społeczną "dlatego nie może się jasno wyartykułować, że wciąż jesteśmy odpytywani z naszego patriotyzmu, zmuszani do słusznych antyruskich/antykomunistycznych deklaracji. Konstruowanie zbiorowej tożsamości wciąż wokół osi, którą stanowi "wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną", utrudnia pojawienie się innych języków. Ten zaś jest coraz mniej wystarczający".
Nie wszyscy jednak to odczuwają. Prawi Polacy mogli dalej spać spokojnie, skoro prawicowe "Wprost" - które wszak ukuło termin "partii białej flagi" - przydzieliło "Wojnie polsko-ruskiej" nagrodę Słomianego Knota jako jednej z najgorszych książek roku: "Zgrywa nastolatki awansowała do rangi wydarzenia kulturalnego". W uzasadnieniu napisano, że "nadęte wulgaryzmy przeplatają się z lawiną manieryzmów" (nr z 13 lipca 2003). Czyżby dziennikarze "Wprost" zaślepieni walką ze "zdrajcami narodu" nie zetknęli się z pojęciem groteski czy stylu groteskowego?
Sieniewicz: klęska wrażliwców
Powieść Mariusza Sieniewicza to również groteska, ale w odmianie fantastyczno-ekspresjonistyczno-paranoicznej. "Czwarte niebo" ukazuje klęskę prowincjonalnych "wrażliwców" w dobie tzw. kapitalistycznej transformacji - "niezła ekipa popaprańców, emigrantów z codzienności", "dryfujących bez celu". Decyzję dotyczącą najściślej ich losów podjęto za ich plecami: "Lekkomyślnie odwróceni w stronę utopijnych światów, nie zauważyli, że ziemia osunęła się im spod stóp... Zygmunt nawet się nie zastanawiał, dlaczego nie miał przyjaciół biznesmenów, marketingowców, kopirajterów. Otaczali go tacy jak on sam - wspólnota partaczy i ślepców". A dokoła szaleje przebiegły Antychryst - pisarz ostentacyjnie posługuje się satanizacją kapitalizmu za pomocą motywów z Bułhakowa.
Dom rodzinny nie może być żadną ostoją. "Wciąż to samo. Jak się nie gada o Żydach, telewizji lub gejach, to zawsze o pieniądzach - kredytach, rabatach, pensjach, etatach i długach. Jak zarobić, jak mieć, jak przeżyć. Szmal w uszach, szmal w oczach, szmal w rękach".
Szmal jest też fundamentem sojuszu między kapitałem a Kościołem. "W tym kraju w szybkim tempie buduje się tylko kościoły i banki. Kościoły, żeby nie ulec mamonie, i banki, żeby oszczędzać i dawać na tacę, na chrzest, na ślub i pogrzeb". Frazes romantyczny wspiera narodowo-katolicki. Wyznawanie "jakichś zasad" przez dwudziestolatka na prowincji sprowadza się do następujących możliwości: "O Boże wielki! - przecież Zygmunt mógł wybierać i przebierać, dziedziczył rekwizytornię polskiego etosu! Przechowywał rodzinne, może nawet plemienne pieczęcie pokoleń, które dzisiaj wyglądały sensownie jedynie w języku i twardniały na karku niczym garb powinności Polaka, syna, człowieka. Bóg-Honor-Ojczyzna, Wiara-Patriotyzm-Rodzina, Tradycja-Katolicyzm-Historia. (...) Zawsze przecież może odwołać się do tego języka, wypełnić gardło retoryką i mówić aż do zadławienia: "wierzę w Boga Ojca", "w grzechów odpuszczenie", "jestem Polakiem", "kocham Ojczyznę, Rodzinę i Matkę Boską". Tymi pięknymi triadami można rzeczywiście się zadusić.
Pod koniec powieści pojawia się bluźniercze podstawienie: "Obcy i swoi, Europa i Polska, tradycja, Bóg, honor, zgnilizna". Wywrócenie, a częstokroć unicestwienie sensów staje się wynikiem totalnego obrzydzenia do całego świata we wszystkich jego postaciach. Bunt został zdestruowany: "Prosto z trzewi egzystencji!". I to "sram do pończochy mojej matki" - sygnał buntu młodego pokolenia (vide: srać - matka) oraz protest przeciwko tyranii seksu (vide: srać - pończocha)! Ale wszystko razem - stare jak zsumowane lata Bataja, Żeneta i Sada. Oto nihilizm w nowoczesnej pończoszce! Ha! Ha! Dalej, bracia, ruszmy gówno z posad świata!". Przeradza się on w terrorystyczny zamach. Po tym zostaje już tylko - podobnie jak w powieści Masłowskiej - śmierć.
Kuczok: piekło zdrowej polskiej rodziny
"Gnój" Wojciecha Kuczoka to powieść o biciu dziecka przedstawiająca najsubtelniejsze, jeśli tak można powiedzieć, odcienie tego bicia, a potem - gdy już dziecko stało się chłopcem - poszukiwanie stłamszenia "podrośniętego szczenięcia rasy ludzkiej na całkiem nowe sposoby". Podtytuł "antybiografia" ma zamiar godzić w obraz dzieciństwa "sielskiego, anielskiego". Przy czym tytułowy "gnój" odnosi się w równej mierze do bitego dziecka, nazywanego "gnojem", jak i do całego domu rodzicielskiego, a właściwie ojcowskiego, który pod koniec powieści w mściwej onirycznej wizji dosłownie zalewa szambo.
Przemysław Czapliński w swojej recenzji zatytułowanej "W imię ojca" ("Czytelnik", nr próbny z 2003 r.) podkreśla podobnie jak inni krytycy, że nie mamy tu do czynienia z jakąś rodziną patologiczną, wegetującą na marginesach czy na ostatnim dnie społecznego piekła. "Nic z tych rzeczy. Kuczok przedstawia zjawisko normalne jak kurz i potworne jak koszmar, niewidoczne i równocześnie powszechne: patriarchalny wzorzec wychowania. Wzorzec oparty na przemocy i - w swojej przeciętnej wersji - niewiele poza przemocą mający do zaoferowania. Wzorzec obecny przede wszystkim w domu, lecz wrośnięty także w Kościół, szkołę i wszystkie autorytarne instytucje nastawione na wytwarzanie posłuszeństwa". W jednym z wywiadów Kuczok powiedział, że niechęć bohatera "Gnoju" do religii ("Wierzyłem im w Boga") bierze się stąd, że przecież "jednym z ojców jest Bóg Ojciec" ("Moją magdalenką jest nahaj", "Rzeczpospolita" z 21-22 czerwca 2003).
W "Gnoju" pojawia się też marzenie o wojnie albo najlepiej o powstaniu, które może trwać nawet bardzo krótko. Ale w jakim celu? Żeby wtedy zabić "starego K." - czyli ojca (bohater nigdy nie nazywa go "ojcem"). Jak widać, jest to bardzo konsekwentna opowieść o ojcu i jego fantazmatycznym zamordowaniu. Bohater rozumie świetnie, że gdy podczas wojny czy powstania zabije ojca, nie będzie ojcobójcą, bo stanie wtedy za nim sankcja przemocy, w imię której katował go ojciec.
Co znaczy takie potraktowanie figury Ojca - i to ojca "w przyzwoitej, inteligenckiej, śląskiej rodzinie"? - pisze Marta Cuber ("Wyprawa do limbo", "Res Publica Nowa", czerwiec 2003). Było wielu ojców w polskiej powieści, ale takiego jak "stary K." jeszcze nie było (no, może u Filipiak w "Absolutnej amnezji"). Kuczok bowiem sięgnął bez sentymentów do samego sedna władzy i przemocy, ukazując rodzinę jako "ogród koncentracyjny" - za Marcinem Świetlickim, na którego się powołuje - i uważając to sformułowanie za "idealne określenie dojrzewania w tzw. zdrowej polskiej rodzinie"; dalej nazywa ją "polokatolicką".
Potworna demaskacja ojca służy obnażeniu wszelkiej władzy sprawowanej w imieniu Ojca - odsłania panującą patriarchalną strukturę społeczną i umieszcza się w polu "przeciwojcowych powieści", których liczne tytuły z samego tylko 2003 r. wymienia Czapliński. Wśród nich jest "Złota trąbka" Bogdana Loebla, który "podsuwa nam wyjaśnienie nienawiści polsko-ukraińskiej jako konsekwencji postaw ojcowskich opartych na przemocy, pogardzie i protekcjonalności". Krytyka Ojca to odrzucenie przemocy usankcjonowanej przez religię, tradycję i obyczaj - podpory społeczeństwa, tak szanowane i ukochane w polskiej kulturze patriarchalnej. Jak u innych młodych autorów zakwestionowanie ojca rzutuje na ojczyznę. Kuczok przyznaje, że słowo "ojczyzna" brzmi dla niego niepokojąco - "jakby to nie była ziemia ojców, tylko ojciec w rodzaju żeńskim. Wolę "matczyznę". Matki są fajniejsze" ("Cierpienie mężczyzny", "Gazeta" z 3 czerwca 2003). Zresztą z apokaliptycznego potoku fekaliów w "Gnoju" ocaleje tylko matka.
Fantazmatyczne ciało Polski
W ciągu ostatnich dwustu lat panowania romantyzmu przedstawiano Polskę-kobietę jako alegorię, symbol, mit. Ciało ojczyzny to przeważnie było ciało cierpiące, udręczone, nieszczęśliwe - skuwane łańcuchem, zakuwane w dyby, spychane do grobu, nawet krzyżowane. Umierała na naszych oczach, wiadomo było jednak, że zmartwychwstanie. Wysyłała synów na śmierć w imię swego zmartwychpowstania, a oni się z tym godzili. Przyodziana w ciemne szaty matka żałobna Polonia budziła grozę i przerażenie, ale też współczucie i drżącą z trwogi miłość. Często oblicze jej przesłaniał czarny kaptur lub czarny welon. Wiadomo było przecież, że ukrywa się pod nim coś cudownego. Gdy jej twarz odsłaniała się, to najczęściej w blasku piękności - młodej, niewinnej, szlachetnej. Bo w swoim zakryciu jak w grobie przechodziła metamorfozę i gdy się pokazywała naszym oczom, była zawsze piękna i wzniosła. Utożsamiała się też z polską przyrodą we wszystkich porach roku wyposażona we wdzięki i wiosny, i jesieni, i zimy, i lata. Była zawsze czysta we wszystkich możliwych tego słowa znaczeniach.
Wprawdzie cudzoziemcy - i nie tylko cudzoziemcy - tworzyli "czarną legendę Polski", wytykając nieprzejezdność dróg pełnych błota, brudne zajazdy, nędzne domy, plica polonica (kołtun), pijane chłopstwo i szlachtę niestroniącą od mocnych trunków. Zawsze jednak można było idealizować Polskę jako szlachetną Panią naszych serc, nie zwracając uwagi na nieco ponurą rzeczywistość.
Tymczasem doszło do spektakularnego załamania na dworcu kolejowym w Oświęcimiu. Michał Olszewski, 26-letni inicjator dyskusji w "Gazecie" ("Kraj sportów ekstremalnych", nr z 24-25 stycznia br.) - sprowadzającej się w końcu do pytania: wyjeżdżać z Polski czy nie wyjeżdżać? - wyznał, że wszystko budzi w nim wstręt i obrzydzenie na dworcu kolejowym w Oświęcimiu. Wylicza: "zimno, śnieg, ta przeklęta herbata o barwie piwa bardzo jasnego w plastikowym, rozmiękłym od wrzątku kubeczku", podłoga w biało-czarną mozaikę, nierówna faktura farby olejnej, wyziębiony pociąg osobowy Kraków-Oświęcim, "ciepło z przypalonych tłuszczów i zbyt rzadko mytych ciał". A w ogóle gęste błoto dookoła i dojmująca szarość. Może autor nie wziął pod uwagę tego, że miał do czynienia z miejscem szczególnie naznaczonym, które samo mogło zdradzać swoją tragedię. I że wiele jest w Polsce takich miejsc, które stały się polem ludobójstwa. I że może to coś znaczyć również w dzisiejszej rzeczywistości.
Łuska spadła mu z oczu. Sam przyznaje, że "jakby dopiero po przemianach politycznych ujawniła się przejściowość i niedorobienie tej krainy". Ma również dosyć symbolicznej "spowitej w kir kobiety" błądzącej po tych zalanych błotem okolicach. Przeciwstawia tej ohydzie słoneczne plaże Południa, Atlantyk i Morze Śródziemne, nasycone kolorami i zmysłami życie w cieplejszych krajach.
Fantazmatyczne ciało Polski okazało się smutne i brudne. Deziluzja pozostaje w oczywistym związku z rozpadem ideałów: "Po tradycyjnych drogowskazach - wierze, rodzinie, patriotyzmie - pozostały w ziemi puste dziury, które muszę zapełniać samodzielnie, chociaż nikt nie nauczył mnie tego typu prac". Nie ratuje przecież "zestaw pokrywających się z wolna kurzem romantycznych pojęć, takich jak patriotyzm, naród, ojcowizna". Wydziedziczenie jest doświadczane bardzo dotkliwie - w obliczu takich realiów bytowania, tak szpetnego ciała ojczyzny, takiej pustki idei. Ale przecież można swobodnie pędzić życie w cieplejszych i piękniejszych krajach. Trzymało i trzyma autora tutaj w Polsce jednak jakieś złudzenie, którego chyba trzeba co prędzej się pozbyć.
Młodzi duszą się w tej kulturze
Wiemy ze szkoły, że w kulturze polskiej przemienność romantyzmu i pozytywizmu zawsze nas ratowała. Po romantycznych zrywach i egzaltacjach następowała pozytywistyczna orka na ugorze. Ale jakoś obecnie ten rytm nie chce się sprawdzić. Na próżno Magdalena Miecznicka prosi: "Michale, daj się uwieść" i wabi go "Polską A, Polską, która goni za Zachodem, Polską bez sztandarów i styropianów, Polską profesjonalistów, globalizacji, nowoczesności" ("Gazeta" z 2 lutego br.). Tacy jak Michał Olszewski nie mogą już dać się uwieść romantyzmowi, ale "pozytywistyczna" praca nad modernizacją kraju też ich za bardzo nie pociąga. Chociaż - sądząc po zbiorze jego opowiadań "Do Amsterdamu" opisujących znarkotyzowaną nędzę drugiej i trzeciej Polski - jego narrator okazuje się bardziej podatny na "wyrzuty sumienia", na jakieś sentymenty rodzinne, na fatalistyczne przeczucia, niżby się to mogło wydawać na pierwszy rzut oka.
Przemysław Czapliński jest dość bezwzględny w ocenie tego zbioru opowiadań Olszewskiego. Pisze, że właściwie autor przedstawia nie tyle obraz pokolenia, ile obraz pokoleniowych mitów "decydujących o sposobie widzenia świata, uczestnictwa w życiu publicznym i budowania życia prywatnego". Dla niego to książka "bardzo powierzchowna i zmistyfikowana w rekonstruowaniu świadomości" ("Mity z gazet", "Fa-art" nr 3-4, 2003).
W każdym razie w większym stopniu nurtuje Olszewskiego tzw. społeczne zatroskanie niż autorów opublikowanego niedawno w "Gazecie" (nr z 3 czerwca br.) - już po zamknięciu debaty wywołanej przez "Kraj sportów ekstremalnych" - artykułu pod stanowczym tytułem "Żegnaj, Polsko". 28-letni Witold Ferenc i 26-letni Jakub Wojnarowski, jeden prezes, a drugi członek zarządu Polskiego Stowarzyszenia Konsultantów Politycznych, oświadczyli twardo: "Wśród lamentów nad złym stanem polskiej gospodarki, w obliczu kryzysu politycznego, rosnących podziałów na kraj biedny i bardzo biedny, przyszedł czas, by młode pokolenie pożegnało się z Polską. Polska nie ma bowiem młodym Polakom nic do zaoferowania". Zerwanie kontraktu następuje dlatego - tłumaczą autorzy - że to Polska jako pierwsza pożegnała się z młodymi.
Dramatyczne dążenie do rozstania posługuje się uzasadnieniem, że Polska jest reprezentowana ciągle przez te same osoby i elity sprzed 1989 r., a niegdysiejsza opozycja dała się wciągnąć w "postkomunistyczne metody działania, pełne korupcji i brudnej walki politycznej" (nie wiedziałam, że są to metody "postkomunistyczne"). Autorzy postulują powstanie nowej partii, która podjęłaby się przebudowy państwa i umożliwiła pokoleniową wymianę klasy politycznej. Musiałaby również uwolnić się od perspektywy "człowieka narodowego", który nie rozumie konieczności i warunków integracji europejskiej. Diagnoza ta w końcu jest tak ogólnikowa, że niewiele z niej wynika - poza żądaniem wymiany pokoleń w polityce - i nie dostarcza dostatecznej motywacji dla tak stanowczego pożegnania z Polską. Autorzy nie rozumieją tego, o czym piszą w swych powieściach ich rówieśnicy: młodzi duszą się w tej kulturze. Mamy do czynienia z kryzysem kulturowym i w kategoriach kulturowych trzeba o tym mówić.
Brzemię postkolonialne
Jednemu z najwybitniejszych twórców krytyki postkolonialnej Edwardowi Saidowi postawiono zarzut, że w swych książkach ograniczył się do kolonialnych i postkolonialnych relacji tylko między kulturami Pierwszego i Trzeciego Świata. Współczesna krytyka postkolonialna zdaniem Clare Cavenagh przemilcza jednak "tak zwany Drugi Świat, a więc Rosję i jej niedawnych satelitów z Europy i Azji". Doświadczenie postkolonialne Europy Wschodniej w ogóle nie jest brane pod uwagę. Tymczasem losy Polski zasługują na swoje miejsce w badaniach kultury postkolonialnej (Clare Cavenagh, "Postkolonialna Polska. Biała plama na mapie współczesnych teorii", "Teksty drugie" nr 2/3 z 2003 r.).
Zrozumienie polskich kompleksów postkolonialnych i kolonialnych mogłoby się przyczynić m.in. do oczyszczenia obecnych stosunków z Rosją i ukształtowania wobec niej nowej postawy. Rozważając ostatnio dzieje tak istotnego dla świadomości polskiej i tak w niej trwałego mitu przedmurza chrześcijaństwa, Janusz Tazbir zwrócił uwagę na gorzkie słowa skierowane przez Jacques'a Maritaina do Józefa Czapskiego: "Twierdzicie, że jesteście przedmurzem chrześcijaństwa, a z drugiej strony uważacie Rosjan za półludzi, macie dla nich głęboką pogardę" ("Polska przedmurzem Europy", Warszawa 2004). To zdanie ciągle aktualne.
Zastanowię się nad pewną zbieżnością. Fred Halliday, autor książki "Islam i mit konfrontacji" (Warszawa 2002, oryginał ukazał się w 1995 r.), podkreśla, że urodził się i w znacznym stopniu wychował w Irlandii - kraju, "którego problemy polityczne i społeczne są do pewnego stopnia wspólne z problemami Bliskiego Wschodu". To stwierdzenie na pierwszy rzut oka wydaje się bardzo zaskakujące. Rzecz się wyjaśnia w toku wywodu. Autor również stawia zarzut Saidowi, że nie widzi syndromu kolonializmu w Irlandii czy Europie Wschodniej. Tymczasem w historii Irlandii dają się zauważyć skutki tego syndromu. Zacytuję opis niektórych z nich, gdyż pewne symptomy postkolonializmu przypominają polski przypadek:
u "Niszczycielska i twórcza rola obcej dominacji i osadnictwa". Powiedzmy tylko, że z pewnością ambiwalencja ta jest w Polsce mniej odczuwana na ziemiach byłego zaboru rosyjskiego, ocenianego jednoznacznie jako niszczycielski, natomiast inaczej rzecz się przedstawia z Galicją, która wchodziła w skład monarchii austro-węgierskiej i, jak wiemy, co nieco jednak na tym skorzystała.
u "Złudzenia i rozczarowania nacjonalizmu". To zwłaszcza rysuje się wyraziście w dobie tzw. wychodzenia z komunizmu, gdyż kraje postkomunistyczne stają się podatne na nacjonalizm. Kertész w swej "Kronice przemiany" pisze o odrodzeniu się po 1989 r. Strzałokrzyżowców - partii faszystowskiej założonej na Węgrzech w 1937 r. Przedstawia młodych ludzi maszerujących pod nilaszowskim sztandarem; pojawia się przy nich "starzec z białą brodą; wpadający w żółć mundur żandarma, na ramieniu opaska w barwach narodowych, z czarnym podwójnym krzyżem pośrodku, na głowie skautowski kapelusz, ostnica, kolorowe pióra, blizny... nacjonalistyczny Winnetou". Wszystko wygląda tak, jakby to byli ci sami ludzie, których pisarz widział jako prześladowców w latach 40.: "Całkowicie im brak subtelniejszego instynktu przyjmowania, zamknęli się i tylko eliminują, a kiedy kultura jakiejś wspólnoty nie jest w stanie nadążyć za kulturą światową, nierozumnie patrzy w otwierającą się pod jej stopami otchłań, chociaż ta otchłań dla niej się otwarła i właśnie po to, żeby tam runęła" ("Ja, inny"). To samo można by powiedzieć o "naszej" Młodzieży Wszechpolskiej z jej rodowodem z lat 30.
u "Trudne połączenie tożsamości narodowej i religijnej z demokracją i równouprawnieniem płci; w związku z tym piętrzące się przeszkody na drodze integracji europejskiej". Trudności te zaznaczają się wyraźnie w naszej kulturze, jeśli się zwróci uwagę na jej tradycyjnie patriarchalno-katolicki charakter objawiający się w oficjalnej, zinstytucjonalizowanej przewadze pierwiastka męskiego, narodowego, heteroseksualnego.
Męskie i żeńskie
Badania nad tożsamością kulturową płci ujawniają związki między seksualnością a ideałem narodowym oraz nacjonalistycznym. Nacjonalizm jest ruchem męskim, odcinającym się od wszelkich zanieczyszczeń i zboczeń. George L. Mosse pisze, że nacjonalistyczny ideał męski umacniał się w swej doskonałości, izolując się od wzgardzonej kobiecości, wynajdując fantazmatyczne "kontrtypy" - Żyda, homoseksualistę, niewieściucha, histeryka... ("L'image de l'homme. L'invention de la virilité moderne", 1996).
Zmagania Polski i Rosji mogą być również z punktu widzenia krytyki postkolonialnej ujęte w kategoriach męsko-żeńskich. Panujący jest mężczyzną, podległy - kobietą. Oto bardzo ciekawy dowód takiego myślenia. Aleksander Koszelow wysłany jako urzędnik do Królestwa Polskiego w 1866 r. sporządził notatkę dla cara Aleksandra II oceniającą sytuację w Polsce w obrębie Imperium Rosyjskiego i metody unifikacji Polski z Rosją. Ponieważ uważał, że dobrze poznał charakter Polaków, uznał za swój obowiązek wypowiedzieć się na ten temat. A oto rezultaty jego szczerych wynurzeń. Polak jest nierozsądny, kłamliwy, fałszywy, niesamodzielny, przebiegły. „Kobiety w Polsce mają wszystkie te same wady, nawet w stopniu jeszcze bardziej rozwiniętym jak mężczyźni. (...) Dlatego też z łatwością można wyjaśnić dominację w Polsce kobiet nad mężczyznami. Jako że wspomniane wyżej wady spotyka się z reguły częściej u kobiet niż u mężczyzn, to »kobiecość « jest tym słowem, które najlepiej i najdokładniej oddaje charakter Polaków. Zrozumiałe jest zatem, dlaczego w czasie swojej niepodległości Polacy nie mogli posiadać samodzielnego państwa i dlaczego zarówno wewnętrzne, jak i zagraniczne intrygi stanowiły podstawy ich całego życia państwowego i społecznego”. Zrozumiałe jest również dla Koszelewa, dlaczego katolicyzm ze swoim zakłamaniem i intrygami odpowiada naturze Polaków.
Temu światu hipokryzji i niewieścich intryg autor przeciwstawia prostolinijne "męstwo rosyjskiego ducha i świętość naszej Cerkwi". Rosjanin jest męski, rozważny, roztropny i ufny, a Cerkiew - prawa i tolerancyjna. Wnioski z tej konfrontacji są oczywiste w swej politycznej prostocie: "Posiadamy wszelkie środki do pokonania Polaków, opanowania Polski i całkowitego nam jej podporządkowania" ("Unifikacja za wszelką cenę. Sprawy polskie w polityce rosyjskiej na przełomie XIX i XX wieku", pod red. A. Szwarca i P. Wieczorkiewicza, Warszawa 2002). Zupełnie jakbyśmy czytali tak liczne u Saida przytoczenia z pogardą feminizujące podbijane i kolonizowane przez Anglików czy Francuzów narody Wschodu. Dyskurs kolonialny zakładał, że męski Zachód musi podbić kobiecy Wschód, i znajdował w tej mądrości dostateczne uzasadnienie. Dla Koszelowa Polska była takim "Wschodem".
Zawiły wzór
Polska jednak również potrafiła "być mężczyzną". A to wówczas, gdy kolonizowała tereny wschodnie - Ukrainę czy Białoruś. Do dzisiaj zresztą Polacy zachowali wobec tych krajów odruchy kolonialne, traktując je jako kulturowo niższe i zobowiązane do podporządkowania się "słuszniejszej" polskiej racji, zwłaszcza w ocenie historycznej przeszłości. Bogumił Jasinowski, skądinąd autor świetnej i zapoznanej książki "Wschodnie chrześcijaństwo i Rosja" (Wilno 1933), opublikował w 1936 r. w "Pamiętniku Literackim" studium pod dobitnym tytułem "Podstawowe znaczenie kresów południowo-wschodnich w budowie polskiej psychiki i świadomości narodowej". Opiewał tutaj wiekowy proces dziejowej ekspansji Polski ku Wschodowi oraz charakter polskiego żywiołu panującego, co miało się stać ważnym składnikiem dumy narodowej, zdolnej z czasem do przeciwstawienia się uciskowi zaborców i niwelowania jego skutków. Była to tradycja Sienkiewicza, piewcy imperialnej piękności. Kolonizowani w XIX wieku przez zaborców mogliśmy być dumni z tego, że sami kiedyś byliśmy kolonizatorami, i chcieliśmy się nimi znowu stać w dwudziestoleciu międzywojennym.
Aleksander Hertz pisał o tych usiłowaniach: "Nacjonaliści polscy z całą powagą głosili, że Ukraińcy to Rusini, lokalny element etniczny czy folklorystyczny, stanowiący materiał dla akcji polonizacyjnej" ("Wyznania starego człowieka", Warszawa 1991). Daniel Beauvois trafnie zauważył, że badania kresowych mitów narodowych ujawniają drastyczny rozziew między tym, co wyobrażone, a tym, co historyczne i konkretne: "Frustracja rodzi tutaj schizofrenię, którą trzeba dobrze rozpoznać jako stały czynnik historii polskiej" ("Avant-propos de léditeur", w: "Les confins de l'ancienne Pologne. Ukraine-Lituanie-Biélorussie XVIe-XX siecles", Lille 1988). Panujący "dobrodzieje" byli z reguły wyzyskiwaczami, a bojownicy o niepodległość Polski nie uznawali na ogół narodowych dążeń Ukraińców czy Białorusinów. Idee mocarstwowego przedmurza ożyły w dwudziestoleciu międzywojennym. Opór wobec nich był słaby, ale dowcipny. Jak podaje Janusz Tazbir, przebywający w Anglii na emigracji w 1941 r. Antoni Słonimski skołatany mocarstwową młócką pisał: "Chcemy żyć w zwyczajnym kraju. Nie na szańcach, nie na bastionie, nie na barbakanie, nie na przedmurzu, ale w zwyczajnym kraju. Nie chcemy ani misji dziejowych, ani przewodnictwa, nie chcemy mocarstwowości ani imperializmu" ("Polska przedmurzem Europy"). Dałoby się to zastosować i do dzisiejszej retoryki podbechtującej "dumę wielkiego narodu".
Spojrzenie od strony tych obsesji na naszą współczesną świadomość kulturalną pozwala rozszyfrować pewien obecny w niej zawiły wzór. Jesteśmy krajem postkolonialnym, który jednocześnie - co się nieraz zdarza - odczuwa wyższość wobec swego kolonizatora - Rosji. W tym punkcie czuliśmy się i czujemy Europą zmagającą się z azjatyckim barbarzyństwem. Jako prawdziwi łacińscy, katoliccy, śródziemnomorscy Europejczycy nie możemy za bardzo utożsamiać się ze Słowiańszczyzną, bo to by nas zbliżało do "gorszości" Rosji. Ale, będąc krajem postkolonialnym, nie jesteśmy przecież prawdziwymi Europejczykami, bo - jako Słowianie - jesteśmy wobec nich wtórni, bo odbiło się na nas rosyjsko-słowiańskie skundlenie. Byliśmy jednocześnie krajem kolonialnym i kolonizującym pobratymczą Słowiańszczyznę. Do dziś odczuwamy wobec niej wyższość, ale i jakieś pokrewieństwo z jej "niższością". Podobne cechy zawiera zresztą stosunek Polaków do Żydów.
W tym splocie okropnych zawikłań raz po raz bierze górę megalomania narodowa i męska, która pozwala pozornie rozstrzygnąć na naszą korzyść problem "niższości" i "wyższości", "gorszości" i "lepszości" - w istocie w tym wypadku problem władzy i panowania.
To właśnie czyni nasze życie nieznośnym - w błędnym kole dominacji, narzucania, niewolenia, wywyższania i poniżania, ciągłej walki o uznanie jakiejś mitycznej wyższości i lepszości, nieustannego pokazu pychy i chęci wyniesienia się nad drugich. Witkacy nazywał to spsiałą puścizną szlachecką, spadkiem również po kresowych „królewiętach”: „Stąd każdy Polak ma tendencje do wspinania się, choćby na palcach, aby wydać się wyższym, i do tworzenia sobie tego, co nazywam »kołpakiem napuszenia «, sztucznej nadbudówki ponad siebie, pustej a dekoracyjnej, mającej omamić drugich co do istotnej wartości głowy, która się pod tym kołpakiem kryje. (...) Wieczne niezadowolenie i wieczne nadęcie ponad możność, i życie ponad stan, fizyczne i poniekąd duchowe, jeśli chodzi o poczucie ważności i władzy, stało się zasadniczym rysem psychicznym każdego niemal Polaka” („Niemyte dusze”). Żebyż wreszcie ten „kołpak napuszenia” pękł z wielkim hukiem!
Przy czym nie trzeba się łudzić, że jesteśmy krajem wielokulturowym, jak to niektórzy usiłują nam wmówić. Jest to gorsząca nieprawda. Właśnie jednolitość patriarchalnego "polokatolicyzmu", jak go nazwał Kuczok, niechęć do różnorodności, nieumiejętność rozluźnienia pancerza megalomańskiej, próżnej polskości, przyczyniają się do bolesnego odczucia kryzysu kultury i do powstawania nastrojów ucieczki z tak męczącego i dusznego kraju.
Na zakończenie
Wielu odczuwa konieczność opowiedzenia sobie jakiejś "innej historii", zbudowania innej narracji. Wspomniana już książka Kingi Dunin "Czytając Polskę" z podtytułem "Literatura polska po roku 1989 wobec dylematów nowoczesności" stanowi wyraz tej potrzeby. Autorka wskazuje, że tradycyjno-narodowe dyskursy trzymają się mocno, ale ani świadomość prawdziwego konserwatyzmu, ani świadomość ponowoczesna nie potrafi się wyrazić w języku dogmatycznych nakazów i tradycji. Poszukuje "nowych narracji dotyczących płci, rodziny, stosunków międzyludzkich, kształtowania tożsamości" i znajduje je najczęściej u Olgi Tokarczuk.
Dostrzegając trudności ujęcia "innej narracji" w obrębie polskich instytucji akademickich, w ramach systemu państwowego zarządzania kulturą, wyjawiam marzenie o stworzeniu miejsca dla badań alternatywnych, w którym można byłoby swobodnie rozmyślać nad stylem tożsamości polskiej i słowiańskiej, poszukiwać dotąd z rozmaitych powodów marginalizowanych układów odniesienia w kulturze (jak np. Słowiańszczyzna), stosować metodologie krytyki postkolonialnej i badań nad kulturową tożsamością płci. Niestety, w Polsce są to tereny nieco zakazane. Mogłoby pomóc stworzenie fundacji sponsorującej takie badania alternatywne, przyczyniające się do opisu współczesnego kryzysu w kulturze polskiej i próby przezwyciężenia go m.in. za pomocą przyjęcia i uznania rozmaitych form różnorodności, tworzenia możliwości tzw. negocjowania własnej tożsamości - bez uciskania innych, bez kołpaka napuszoności na polskim łbie.
Przyświecają mi słowa Piotra Słonimskiego, światowej sławy genetyka, który, odbierając Nagrodę im. Andrzeja Drawicza, powiedział ("Gazeta" z 12-13 czerwca 2004): "Naukowcy są na ogół politycznie niepoprawni, a jeżeli takimi nie są, to takimi powinni być".
Prof. Maria Janion - historyk literatury i idei, wybitny znawca literatury polskiego romantyzmu. Z obszernej bibliografii autorki wymieńmy tylko: "Gorączkę romantyczną" (1975), "Romantyzm i historię" (1978, wspólnie z Marią Żmigrodzką), "Wobec zła" (1989), "Życie pośmiertne Konrada Wallenroda" (1990), "Projekt krytyki fantazmatycznej" (1991), "Kobiety i duch inności" (1996), "Płacz generała" (1998), "Do Europy - tak, ale z naszymi umarłymi" (2000), "Purpurowy płaszcz Mickiewicza" (2001), "Wampir. Biografia symboliczna" (2002)
Wykład wygłoszony w Polskiej Radzie Biznesu 16 czerwca br. Niektóre wątki odczytu poruszyłam w artykule "Pożegnanie z Polską. Jeszcze Polska nie umarła" ("Krytyka Polityczna" nr 6).
Śródtytuły pochodzą częściowo od redakcji "Gazety"