Veto, Filologia polska, Fantastyka


JACEK KOMUDA

Veto

- Veto. Nie pozwalam. Odstąpcie od grobu!

Zamarli. Choć zapadał zmrok, Krzysztof wyraźnie widział ich twarze - ponure, ze zwieszającymi się w dół, postrzępionymi wąsami. Wyglądali jak martwi - wychudzeni, z widmem głodu odciśniętym na policzkach. Byli jak kościotrupy z kościelnych malowideł. Jedynie płonące oczy wyróżniały się z trupich twarzy.

Powoli, jak we śnie obrócili się ku Krzysztofowi. Najpierw dostrzegli jego wysmukłą postać, wyrosłą nagle w cieniu kolczastych krzewów przy ścianie cmentarza, a potem zatrzymali wzrok na lśniących krócicach w dłoniach mężczyzny.

Jeden z nich odsunął w tył stary, wyleniały, świecący dziurami kołpak.

- Czego chcesz, skurwysynu?

- A żebyście odstąpili od grobu - powiedział spokojnym głosem. - Dymajcie stąd!

- Sam dymaj! - warknął jeden z tamtych. - O co ci idzie? Nie robimy niczego złego!

- A to? - Krzysztof wskazał ruchem głowy leżące obok grobu oskardy. - Co to ma znaczyć?

Nic nie mówili, nie ruszali się, ale Krzysztof wiedział, że każdy z nich zastanawia się nad tym, czy zdążyłby go dopaść, zanim wypalą krócice. Nie mieliby szans, ale głód zawsze przyćmiewał zdrowy rozsądek.

- Damy ci trochę - mruknął któryś z tamtych i wskazał grób.

- Wynoście się!

- Połowę.

- Nie chcę - powiedział cicho. - Liczę do pięciu.

- Przecież tu leży Moskwicin. Nie nasz.

- No to co?

- Nie chce ci się żreć? Tego, co dostaniesz, wystarczy na tydzień.

- Jeden!

Poruszyli się. Ale nie skoczyli na niego, tak, jak się obawiał.

- Ja go znam - mruknął jeden z tamtych. - To Krzysztof Wilamowski... Rawianin. Imć pan namiestnik chorągwi kozackiej Samuela Dunikowskiego.

- No to co?

- Dwa!

- To, że nas wystrzela jak kaczki. Nawet nie mrugnie okiem. To szaleniec. Gadanina jezuitów wyżarła mu głowę. Niby żołnierz, a nie da jeść swoim towarzyszom.

- Trzy! - Krzysztof starał się, żeby jego głos był twardy i bezlitosny. Niezbyt mu się to udawało.

- Idziemy na niego? - wycharczał trzeci z tamtych. Najbardziej dziki, odziany w brudny, porwany żupan. Krzaki za plecami namiestnika zaszeleściły i wypadł z nich Kacper z rusznicą.

- Mówiłem, żebyście stąd się zabierali!

- Dobrze - mruknął któryś. - Ale jeszcze się spotkamy. Mości Wilamowski, waszmość chyba nie chcesz długo żyć?

- Wy sapieżyńcy? Nie zginę z ręki boćwiny.

- No, no, obaczymy, mazurski ryju. Dlaczego chcesz nas powstrzymać?

- Czy wy wierzycie w Boga? Jezu Chryste, są rzeczy, których nie wolno czynić. Nigdy, w żadnym wypadku.

- Przecież nikt nie każe ci tego żreć. Jak chcesz, możesz zdychać z głodu. Dlaczego nie dajesz nam jeść?

- Bo jestem szlachcicem. To do czegoś zobowiązuje.

- Za dwa tygodnie będziesz oddawał sygnet herbowy za koński ochłap albo gotowanego szczura - mruknął tamten. - Ale nikt od ciebie tego nie kupi.

- Milcz! Nie po to poszliśmy na wojnę, żeby jeść trupy. Cztery!

Zmierzyli się z Krzysztofem uważnymi spojrzeniami. Trwali tak przez chwilę, a potem sapieżyniec zaklął, odwrócił się i ruszył ku bramie cmentarza. Jego dwaj towarzysze - wysoki w misiurce, czekanem w dłoni i niski, chudy z rapierem przewieszonym przez ramię, podążyli za nim. Wilamowski patrzył w ich stronę, dopóki nie zniknęli w półmroku. Dopiero teraz poczuł, jak przenika go zimny dreszcz. Bał się. Musiał to przyznać przed samym sobą. Czy rzeczywiście mam rację, pomyślał. Czy powinienem to robić? I tak wszyscy jesteśmy już potępieni... Ale może... Miał nadzieję, że tym, co uczynił przed chwilą, dołożył jeszcze jedną cegiełkę do odkupienia. Odkupienia tego, co tkwiło w nim jak cierń gdzieś głęboko w duszy.

- A niech to jasny szlag! - wykrzyknął z furią i uderzył pięścią w rozmiękłą od deszczy ziemię grobu. Nie miał już siły. Wszystko na tej wojnie wyglądało inaczej, niż to sobie wyobrażał. Wszystko było inne. Powoli wstał. Odwrócił się od kopca.

- Idź do kwatery - powiedział do Kacpra. - W kufrze w mojej izbie znajdziesz parę sucharów.

Pocztowy skinął głową. Krzysztof odczekał, aż zniknie w mroku, a potem ruszył w stronę bramy. Czuł się źle. Znowu wróciły zawroty głowy. Wiedział, co oznaczały. Nie miał nic w ustach od pięciu dni. Po prostu był głodny.

***

Ulice Kitajgorodu - ostatniej oprócz Kremla dzielnicy Moskwy, która pozostawała jeszcze w polskich rękach, były zupełnie puste. Zresztą - kto miał po nich chodzić? Ludność kryła się w domach, a polska załoga Kremla od dawna cierpiała głód. Na ulicach panowała cisza. Tylko gdzieś daleko, na gigantycznych murach cicho nawoływały się straże. Smutne głosy trąbek brzmiały żałośnie pod mroczniejącym, jesiennym niebem.

Moskwa zawsze zdumiewała Krzysztofa. Oczywiście wtedy, gdy nie był głodny. Zdumiewała wyglądem, a przerażała ogromem. Nawet teraz, choć na ulicach było ciemno, podziwiać mógł wielkie drewniane domostwa Kitajgorodu otoczone solidnymi, drewnianymi płotami, kamienne, bojarskie dwory, odgrodzone od ulicy palisadami z pociemniałych pni i cerkwie - wielkie, strzelające w niebo tysiącami wież i kopuł, zwieńczonych lasem pokrzywionych, prawosławnych krzyży. Moskwa była polska. Była twierdzą i zarazem pułapką, bo za murami Kitajgorodu i Kremla stały nieprzeliczone w swym ogromie wojska Minina i kniazia Dymitra Pożarskiego, jak wilki czekające na chwilę, gdy zatopić będą mogły kły w ciele Lachów. Polaków, którzy dotąd bezkarnie gromili ich na głowę.

Krzyk, jaki doszedł nagle z bocznej uliczki, sprawił, że Wilamowski drgnął i chwycił za szablę. Okrzyki powtórzyły się, teraz już znacznie słabsze, a potem ucichły. Krzysztof namyślał się przez chwilę - a potem wyrwał szablę z pochwy i skoczył w wąską uliczkę. Na tyle, na ile miał siłę, zaczął biec. W przejściu pomiędzy dwoma drewnianymi ścianami domostw było tak ciemno, że nie widział krańca zaułka.

Dostrzegł ich wcześniej niż oni jego. Dwaj ludzie w żupanach, jakie zwykle nosili węgierscy hajducy, przyciskali do ziemi szamoczącą się postać. Po długich jasnych włosach rozpoznał w niej kobietę. Leżąca obok pochodnia dawała nieco światła.

Hajducy byli tak zajęci gwałtem, że poderwali się dopiero wtedy, gdy Krzysztof był o kilka kroków, Dziwne, że jeszcze mieli siły na to wszystko. Ten pierwszy zerwał się jak błyskawica i skoczył z szablą na Wilamowskiego, a drugi odciągnął w tył szarpiącą się kobietę. Krzysztof przyciął pierwszy. Odbił cios od lewej i sam zaatakował. Hajduk uchylił się, uderzył płasko, nisko, prawie z przysiadu, a Wilamowski zasłonił się trzymanym pionowo ostrzem. A potem jak piorun przyciął z góry. Jego cios spadł na głowę tamtego. Hajduk krzyknął krótko i padł na ziemię.

Krzysztof odwrócił się w stronę drugiego z napastników. Ten puścił ręce niewiasty, a potem odskoczył i zniknął w mroku. Szlachcic usłyszał oddalający się tupot stóp. Wsłuchiwał się w niego przez chwilę, a potem podszedł do leżącej. Patrzyła na niego. Widział tylko bladą plamę w miejscu jej twarzy i roztrzepane fale jasnych włosów. Były piękne - długie, jedwabiste. Gdy chwycił ją za rękę i pomógł stanąć na nogi, rozsypały się po zniszczonej czarnej świcie. Sięgały aż poniżej pośladków dziewczyny.

- Możesz iść?

Skinęła głową, więc niemal siłą pociągnął ją w dół uliczki. Szli szybko, chociaż szlachcic zupełnie opadł z sił, dyszał ciężko, a po chwili zawroty głowy omal nie powaliły go w błoto. Aby utrzymać się na nogach, objął jej kibić i wtedy przekonał się, że była równie wychudzona, jak on sam. Gdy tylko poczuła dotknięcie, zatrzymała się.

- Dlaczego mnie uratowałeś? - spytała po polsku, ale z ruskim, śpiewnym akcentem.

- Nie wiem... Żałujesz tego? Chciałaś, żeby cię wzięli siłą?

- Może dali by mi jadło... Zresztą ty też chcesz tego samego, wciągniesz mnie w jakiś ciemny zaułek i zadrzesz żupan. Lepiej zrób to teraz. Nawet tutaj...

- Skąd wiesz, że chcę cię wziąć? - zapytał wstrząśnięty jej słowami.

- Ach, prawda - mruknęła i zlustrowała jego postać uważnym spojrzeniem - jesteś szlachcicem. W takim razie, zanim to zrobisz, rzucisz mnie na łoże i rozbierzesz...

- Dlaczego tak myślisz? Jesteś moskiewską ladacznicą?

- Nie. Nigdy nie byłam. Ale właśnie to robił ze mną każdy Lach, którego spotykałam i prosiłam o coś do jedzenia. Wszyscy jesteście tacy sami... Ty też.

Ujął ją za ramię i ruszył w dół ulicy. Nie stawiała oporu. Milczała uporczywie wpatrując się w jego twarz. Ukryła włosy pod świtką.

- Nie myślałeś, że tak ci odpowiem? Jestem harda, co? Zasługuję na baty. Powinniście poznać prawdę, Lachowie, skoro przyszliście tutaj, żeby nas grabić i mordować. Nie mam już sił na to wszystko. Jeżeli chcesz, to mnie zabij. Ale nie zapomnij wcześniej przymusić mnie do czego innego. Wy wszyscy jesteście tacy sami.

- Widocznie do tej pory poznałaś tylko złych Polaków. I może się mylisz. Może nie jesteśmy aż tacy straszni. Na pewno nie gorsi od waszych carów.

- Car - eto Syn Boży. Jemu wszystko wolno, bo on karaje i żałuje. U was - każdy pan to car, bo mu wszystko wolno. U nas jest tylko jeden car. Pomyśl, gdzie lepiej. Byłam córką setnika strzeleckiego ze Słobody Strzeleckiej. Miałam dom, miałam pójść za mąż. I co się stało? Przyszedł jeden Dymitr Samozwaniec, potem drugi, potem Żółkiewski, potem Chodkiewicz. Dwa bękarty już do rzeki spuściłam. Wszystko mi zabraliście. Wszystko...

- Każda wojna jest okrutna. Jak wasz batiuszka Iwan Groźny brał Inflanty, ludzie w miastach wysadzali się w powietrze, żeby tylko nie wpaść mu w ręce... - Zatrzymał się. Na placu, gdzie stanęli, było nieco widniej. Krzysztof spojrzał na dziewczynę. Wydalała mu się ładna. Smukła, delikatna twarzyczka o wielkich błękitnych, lekko skośnych oczach wyglądałaby jak oblicze anioła. Wyglądałaby, bowiem z jednej strony widniała długa ciemna blizna o poszarpanych brzegach, przecinająca lewy policzek i szpecąca brew. Kontrast strasznego znamienia z delikatną, różową skórą i resztą twarzy był tak wielki, że Krzysztof aż zadrżał. Dziewczyna zauważyła to. Jednym szybkim ruchem usunęła głowę w cień.

- To wasz Lisowczyk w Tuszynie - powiedziała. - Nie chciałam mu się oddać i uderzyłam go w twarz. Za to oszpecił mnie do końca życia...

- A co teraz robisz? - zapytał wstrząśnięty.

- Chcę jeść i żyć. Żyć za wszelką cenę. Może po to, aby doczekać waszego końca. Czasami ktoś jeszcze mnie chce. Ktoś, kto nie widzi mojej twarzy... Oddaję się za jadło.

- Wiem... - wyszeptał. - Jak się nazywasz?

- Sonia. Dalej nie pytaj...

- Sonia - powtarzał to imię przez chwilę. - Chodź ze mną. Pójdziemy na kwaterę.

- Masz jadło?

- Przyniosę jutro.

***

Mikołaj Struś, dowódca garnizonu moskiewskiego Kremla, był wysokim, postawnym mężczyzną o krzaczastych brwiach i posiwiałych, podgolonych wysoko włosach. Gdy Krzysztof wszedł do izby, pułkownik siedział za stołem. Spojrzał na młodego szlachcica. Jego wzrok jakby przewiercał na wylot Wilamowskiego, docierał do najgłębszych, najbardziej ukrytych myśli w jego głowie. Namiestnik skłonił się. Struś wstał, założył dłonie za pozłocisty pas. Spojrzał na Krzysztofa z góry - był wyższy.

- Witam waćpana - powiedział zmęczonym głosem. - Dobrze, że przyszedłeś, jak kazałem. Siadaj waść. - Wskazał krzesło. Pomimo przenikliwego wzroku Struś wyglądał na zmęczonego. Głód i nieprzespane noce odcisnęły się na jego twarzy niezatartym piętnem. Nie patrzył na Krzysztofa, tylko zaczął chodzić po komnacie. Milczał. Wilamowski wyczuł, że komendant nie wiedział, od czego zacząć.

- Po co mnie waszmość pan wezwałeś? - zapytał pierwszy.

Struś jakby się spłoszył. Drgnął, a potem szybko przysiadł na krześle. Nie patrzył już Krzysztofowi w oczy, a obracał w palcach leżącą na stole buławę.

- To, co waszmość usłyszysz, ma pozostać tylko między nami - powiedział mocnym głosem. - Widzisz waść. Nie chciałbym być źle pojęty... Jak myślisz, waść, ile jeszcze możemy wytrzymać

- Nie wiem, ile waćpan chcesz usłyszeć - burknął Krzysztof.

Struś wyprostował się.

- Nie jesteśmy w zamtuzie, przy gorzałce i kurwach - wycedził. - Mości namiestniku. Jeżeli ja pytam, to z łaski swojej odpowiedz mi dokładnie!

- Nie wytrzymamy nawet tygodnia.

- Będzie pomoc. Musi być! Na Boga, Jego Królewska Mość miałby stracić stolicę tego kraju? Nie może to być!

- Ja w odsiecz nie wierzę. Nikt nie wierzy...

Struś wolno powstał. Ujął Krzysztofa za ramię i podprowadził go ku oknu. Namiestnik wstał z trudem. Przez chwilę miał zawroty głowy, zwłaszcza wtedy, kiedy szedł. Komendant otworzył okiennice. Wilamowski zmrużył oczy, gdy uderzył w niego żółty blask jesiennego dnia. Z tej części Granitowej Pałaty rozciągał się widok na całe Zamoskworiecze - teraz szare i wypalone po niedawnych walkach. Po pogorzelisku kręcili się ludzie. Całe oddziały wychodziły na wojskowe ćwiczenia, a dalej, gdzie stał tabor, widniały całe tłumy moskiewskiego pospólstwa i wojowników. Po drugiej stronie rzeki Moskwy Krzysztof widział regularne linie wałów i ostrogi z wycelowanymi w mury Kremla armatami. Czasami nawet tutaj, do Granitowej Pałaty dochodziło rżenie koni bądź ludzkie głosy. Panowała jesień. W żółtym, przydymionym świetle słońca po tamtej stronie rzeki łopotały chorągwie z wizerunkami świętych.

- Stoją - powiedział Struś. - Stoją i czekają. Sto tysięcy wojska. I pomyśleć - dwadzieścia tysięcy naszej jazdy i piechoty rozpędziłoby tę hałastrę na cztery wiatry. Czekają... Jeżeli się im poddamy, rozniosą nas na strzępy. Musimy wytrwać. Ja, szlachcic Polski, nie będę prosił o łaskę tych brodaczy w zawszonych szubach! - wybuchnął. - Nie mogę! Nadejdzie odsiecz! Wybawi nas! Stracimy Moskwę - będziemy niczym! Nie mogę do tego dopuścić.

- Ludzie są zmorzeni - powiedział Wilamowski obojętnym Stosem. - Panowie towarzystwo zjedli już swoje konie. Wszystkim miesza się we łbach od głodu. Teraz będą jedli siebie nawzajem.

- To co mam robić? Poddać się? Czy myślisz, że oni - Struś wskazał buławą obóz moskiewski - dotrzymają warunków?!

- I tak pisana nam jest śmierć.

- Wolę zginąć tu, na Kremlu, jak ostatni obrońca Rzeczypospolitej niż jak ścierwo rozszarpane w męce przez te moskiewskie psy.

- To może weźmy szable w dłoń i wyjdźmy przed mury.

- Na piechotę? Jak hajducy? Nikt prawie nie ma koni. Może masz waćpan rację - mruknął Struś. - Chcę z waścią pomówić o czymś innym. Słyszałem, że masz kłopoty. Żołnierze, niektórzy żołnierze, bardzo waści nie lubią. Chciałbym wiedzieć za co.

- Nie pozwalam wydobywać ciał z grobów i odcinać wisielców z szubienicy. Dziś jedzą trupy, a jutro jeden rozwali drugiemu głowę, aby nażreć się do syta.

Struś jakby wahał się. Wolno, z namysłem usiadł w fotelu.

- Wiem, że tak się dzieje - powiedział. - Wiem wszystko. To dobrze, że waszmość jeszcze zachowujesz się po szlachecku. Ale posłuchaj... Nie zawsze wszystko jest takie, na jakie wygląda. Kiedyś, pamiętam sam, siedziałem w takiej twierdzy w Inflantach. Służyłem wtedy jeszcze pod jego mością Chodkiewiczem. Staremu niedźwiedziowi nie śpieszyło się z odsieczą. Tam też było ciężko. Gorzej niż tutaj. Ale twierdzę utrzymaliśmy. Dzięki temu nasza armia mogła potem przeprawić się przez Dźwinę.

- Po co waszmość mi to wszystko mówisz?

- Bo widzisz - Strusiowi nagle jakby zabrakło słów - to jest wojna. A na wojnie czasami bywa tak, że cel osiąga się różnymi fortelami.

- Czy tymi fortelami ma być żarcie ludzkiego ścierwa?

- No nie. Źle mnie waćpan zrozumiałeś. To ciężki... to najstraszniejszy grzech, ale... Jesteś młody, zdolny, gniewny, nie zgadzasz się na to. Nie powinieneś tak... robić. Ty tylko przyczyniasz się do niepokoju. Rozgłaszasz to wszędzie. Po co? Zachowaj to dla siebie. Nikt cię nie zmusza, żebyś jadł trupy. Moi rotmistrze słyszą o tym i naciskają, żebym poddał Moskwę. A przecież musimy przetrwać.

- Nie wiem, czy dobrze waści słyszę?! - zakrzyknął Krzysztof. - Jak to, więc żeby utrzymać stolicę, mamy być jak... jak zwierzęta? Mamy zabijać się i zjadać jak szczury? Nigdy!

- Ależ nikt cię do tego nie zmusza, mości namiestniku. Wszyscy o tym wiedzą i milczą. Tylko ty jeden...

- Czy ty wiesz, mości komendancie, czego ode mnie żądasz? Mam się z tym pogodzić? Nigdy! Jesteśmy w piekle. Codziennie ktoś umiera. Ludzka głowa kosztuje już siedemdziesiąt złotych. Mniej niż wędzony szczur albo flaki z gołębia. Niedługo zaczniemy wyjadać siebie nawzajem! Już wyjadamy. Nie obchodzi mnie, że wszyscy to tolerują. Ja jestem szlachcicem, jestem człowiekiem i w imię tego - nie mogę. Ktoś musi się na to wszystko nie zgodzić i tym kimś jestem ja! Mam na to prawo, szlacheckie prawo liberum veto. Veto! Ja się nie zgadzam! Ja nie pozwalam na takie rzeczy! A Moskwy i tak nie utrzymamy!

- Milcz, głupcze! - zakrzyknął Struś zrywając się z fotela. Chwycił buławę i uderzył nią o stół. - Czy myślisz, że nie mogę pozbawić cię dowodzenia za wprowadzenie zamętu?! I tak któregoś dnia znajdą cię zarżniętego w ruinach. Całymi nocami myślę, jak utrzymać stolicę i nie pozwolę, żeby jakiś szlachetka wprowadzał mi zamieszanie!

- Veto, panie komendancie! - powiedział Krzysztof lodowatym głosem. Jego ręka mimo woli spoczęła na rękojeści szabli. - Ja już wiem, o co ci chodzi. Ty chcesz sławy. Myślisz, że jak utrzymasz tę w dupę jebaną twierdzę do odsieczy, to okrzykną cię bohaterem. Myślisz, że dostaniesz polną buławę i będziesz znany jako Zbawca Rzeczypospolitej, że będziesz miał starostwa i królewszczyzny. A pies jebał i Rzeczpospolitą! Nawet zasługi nie potrafiła wypłacić nam na czas! A ty dążysz do sławy i nie zastanawiasz się wcale, ile... to warte. Nie zważasz na to, co się dzieje. Chcesz mnie uspokoić, chcesz, żebym siedział cicho, bo ty musisz zostać hetmanem i dla ciebie nie liczy się, ilu jeszcze zdechnie z głodu. Ty tchórzu, ty skurwysynu!

- Wynoś się! - wrzasnął purpurowy z wściekłości Struś. - Dymaj stąd, taki synu, bo będzie z tobą źle!

- Idę, ale nie przestanę walczyć! - krzyknął Krzysztof. - Nigdy na to nie pozwolę. Jeszcze mam w sobie sumienie.

Odwrócił się i wyszedł trzasnąwszy drzwiami. Ledwie to zrobił, nagle się zatoczył. Głód... Już nie czuł ostrych, gwałtownych i bolesnych skurczów żołądka. Opanowały go teraz zawroty głowy i senność, i jakiś taki dziwny, rozdzierający ciało ból. Minęła chwila, zanim jako tako się pozbierał i wspierając się na obuszku, ruszył w dół po schodach.

***

- Panie Krzysztofie?

Wilamowski wolno uniósł głowę. Przed nim stał jeden z towarzyszy - Niemirycz. Wyglądał na zdenerwowanego. Krzysztof spojrzał nań nieprzyjaźnie. Nie miał ochoty na rozmowę.

- Co się stało?

- Imć pan Mirosz zniknął.

- Jak to? - Krzysztof zamarł. - Zabili go?

- Nie. Po prostu nie stawił się na straż.

- Każę go powiesić! - mruknął cicho Wilamowski. No tak, i jego towarzystwo zaczynało się wykruszać. Ludzie po prostu nie wytrzymywali.

- Kiedy jego nigdzie nie ma. Zostawił wszystko na kwaterze.

- Trudno. Rozdzielę jego rzeczy między towarzystwo. Dziękuję waści.

- Panie namiestniku... Kiedy on miał pójść...

- Dokąd?

Tamten milczał przez chwilę. Spuścił wzrok.

- Nie miał jadła. Poszedł obłuskać takiego Ormianina w Kitajgorodzie...

- A więc gwałty? No, niech się tylko pokaże, a pójdzie na stryczek!

- Ale ten Ormianin... on mieszka w takim dworzyszczu przy Spaskich Wrotach... Dziwny dom. Mówią, że to charakternik. Płanetnik cara Borysa Godunowa. I ma jadło. Dużo jadła. Tak mówią Moskiewscy...

Krzysztof milczał. Nie wiadomo dlaczego poczuł, jak przenika go zimny dreszcz. Miał już tego dosyć! Dosyć!

- Jeśli ubili go na rabunku, tym lepiej dla niego. Ze mną miałby gorszą przeprawę.

- Panie namiestniku. Tam giną ludzie.

- No to co? - Krzysztof wyminął go i ruszył dalej. Nie obejrzał się już za siebie.

***

Gdy Wilamowski przekroczył próg, Samuel podniósł głowę. Był wysokim przystojnym mężczyzną o jasnych włosach i jego przyjacielem. Od dawna. To było nawet dziwne. Rudziński - najlepszy jeździec w całej załodze Kremla, lubił tylko konie. Nawet kobietami zajmował się jedynie na tyle, na ile było to potrzebne każdemu mężczyźnie.

- Jesteś... Długo się nie widzieliśmy.

- Samuelu - Krzysztof przysiadł na brzegu ławy - dzieją się straszne rzeczy. Wszystko dziczeje. Jesteśmy w piekle.

- Przecież walczysz z tym piekłem.

- Walczę...

Zapadła cisza.

- Czasami myślę, że powinienem siebie nienawidzić. Nienawidzić za to wszystko, co kiedyś robiłem tutaj, w Moskwie i za to, że nie potrafię tak żyć jak ty - wyszeptał Rudziński. - Ale cieszę się, że ty jesteś taki, jaki jesteś. Dajesz mi siłę...Wyglądasz, jakbyś miał do mnie coś ważnego. Powiedz to od razu, nie ukrywaj.

Krzysztof przygryzł wargi. Nadeszło najgorsze. Ale musiał to z siebie wydusić, choć wiedział, że sprawi tamtemu ból.

- Przyszedłem... Przyszedłem, bo już jest czas. Musimy to zrobić...

Samuel spuścił głowę, ale Wilamowski i tak zauważył, że jego twarz nagle poszarzała.

- Powinienem cię za to zabić - powiedział. - Powinienem, ale nie mogę. Bo może masz rację. Wierzę, że tak jest. Mój Boże, ja już tracę rozum... Chodźmy. - Podniósł się wolno i oparł dłoń na rękojeści szabli. - No, idziemy.

Krzysztof przez chwilę miał wrażenie, że tamten zaraz dobędzie broni i zabije go. To wydawało się niemożliwe, ale tak było. Lecz Rudziński ruszył ku wyjściu. W milczeniu zstępowali po trzeszczących schodach przesyconych wonią zbutwiałego drewna. Szybko przeszli przez opustoszałe, błotniste podwórze do niewielkiej stajni. Panował tutaj bałagan, siodła i części końskiego oporządzenia leżały porozrzucane na resztkach przegniłej słomy, a w dachu pełnym dziur ponuro świstał wiatr.

- Czeladź gdzieś mi się rozbiegła - mruknął Samuel. - Pewnie znowu wrócą przed wieczorem. Moskiewscy usiekli mi pocztowych...

Podeszli szybko do tylnej ściany stajni. Samuel naparł ramieniem na odpowiednią deskę i ta ustąpiła, otwierając przejście. Zrobili tę kryjówkę dosyć dawno. Kosztowała sporo wysiłku, ale opłaciło się. Rudziński z trudem przecisnął się przez szparę. Krzysztof poszedł za nim. W mrocznej długiej przestrzeni stał koń. Niegdyś był piękny - świadczyły o tym smukłe nogi o mocnych pęcinach, duża kształtna szyja i pięknie uformowana pierś. Chociaż rumak szerszeniał, a jego sierść leniała, niegdyś musiał być bułanej maści. Tułów i zad były chude. Tak chude, że koń, będący zapewne kiedyś ozdobą stajni, wyglądał niemal jak szkielet.

Rudziński wysunął broń z pochwy i ruszył w stronę wierzchowca. Rumak poznał go. Zarżał cicho i ufnie przysunął chrapy do ręki, w której Samuel trzymał gotową do uderzenia szablę. Delikatnie skubnął swojego pana w palce, a potem potarł pyskiem ramię. Rudziński zobaczył oczy konia - duże, brązowe, smutne, wpatrzone w niego.

- Mój Złoty, mój Złoty! - wykrzyknął rozdzierająco. - Na co ci przyszło?! Za co?! - Objął konia za szyję.

- Złoty, Złoty, mój koniku - powtarzał. - Za co? Nosiłeś mnie wszędzie. Byłeś ze mną pod Kłuszynem. Ocaliłeś mi życie. I teraz...

Krzysztof spojrzał z niesmakiem na przyjaciela. Miał ochotę uderzyć go w twarz. A może nawet na coś więcej - dobyć szabli i ciąć go przez łeb. Że też akurat Samuel musiał rozpaczać w takiej chwili.

- Gdyby twój Złoty mógł mówić, kazałby zrobić nam to samo. Przecież jest do ciebie przywiązany.

- Wiem, wybacz mi. - Rudziński z trudem oderwał się od szyi konia. - Ale to mój rumak... Oszczędź mi tego, proszę... To mój ostatni koń... Ostatni i najlepszy. Może on pomoże dotrwać nam do odsieczy...

- Nie będzie żadnej odsieczy.

- Jak to?!

Krzysztof ujął szablę w obie ręce. W chłodnym, złowieszczym półmroku stajni zamachnął się i ciął. Nie do końca. Na to już nie miał siły. Koń rzucił się nerwowo, a potem runął na ziemię w drgawkach. Z na pół przeciętej szyi trysnęły strumienie czarnej krwi. Krzysztof stanął nad martwym ciałem jak oniemiały, jak gdyby popełnił wielką zbrodnię, zabijając to niewinne, posłuszne zwierzę.

- Jeszcze się bijesz... Jeszcze się rzucasz... - usłyszał charkotliwy szept.

Krzysztof zamarł. To nie był głos Rudzińskiego. Opuścił wzrok i poczuł, że chyba oszaleje. Okrwawiony, na wpół odcięty kadłuba koński łeb drgał. Uśmiechał się krwawo do Krzysztofa. Wilamowski zbladł jak ściana. To niemożliwe. To nie mogło mieć miejsca.

- Jeszcze to robisz... Po co? I tak zginiesz. Nie wytrwasz...

- Chcę odkupić dawne winy - odpowiedział rwącym się głosem. - Chcę je naprawić.

- Nie odkupisz. Nie poprawisz się. Zawsze będziesz taki

- Nie wierzę! Nie może być! - Rzucił się wstecz. - Zgiń, przepadnij!

- Zobaczysz. Jeszcze wspomnisz moje słowa. MY zapraszamy do piekła. I złamiemy ciebie tak, jak się łamie szczapkę drewna...

- Co?!

Łeb nie odpowiedział. Opadł na słomę i znowu stał się tym, czym był wcześniej. Kawałkiem martwego mięsa. Wilamowski obejrzał się na Rudzińskiego, ale ten wcale nie patrzył na niego. Otarł pot z czoła. Czyżby mu się zdawało? Na wszelki wypadek odsunął się dalej.

***

Dawno nie mieli takiej uczty. Suche, łykowate płaty koniny, smakowały jak najbardziej krucha pieczeń. Nawet nie trzeba było ich przyprawiać. Sam zapach mięsa wystarczał za szafran, pieprz i sól. Było mięso - mięso, które Krzysztof widział po raz ostatni chyba kilka miesięcy temu.

Jadł razem z Sonią. Została z nim od owego pamiętnego wieczoru. Zdziwił się, że gdy przyszedł na kwaterę, czekała na niego. Ale w końcu miał jedzenie. A to znaczyło - życie.

Długo siedzieli w milczeniu przy stole. Kacper już dawno poszedł spać. Krzysztof przyglądał się dziewce. Tylko patrzył. Potrzebował chyba właśnie widoku kobiety.

- Jesteś inny niż wszyscy - powiedziała.

- A po czym poznajesz?

- Nie wiem. Przygarnąłeś mnie, dzielisz się jedzeniem. Jesteś inny...

- Inny - to znaczy gorszy?

- Wcale nie. - Podniosła głowę i zobaczył jej błękitnozielone dumne, zuchwałe oczy. - Do wczoraj żyłam jak jurodiwa. To po waszemu obłąkana. Nie potrafiłam się z takim życiem pogodzić. A teraz jakby się przebudziłam. Dzięki tobie.

- Może. Ja też rozumiem to wszystko inaczej. Myślałem, że wojna jest inna. Na początku taka była. Ale potem nie była już taka, jak myślałem. Pierwszy raz zabiłem tak naprawdę ponad rok temu. Zabiłem i zgwałciłem. Wybieraliśmy żywność ze wsi. Chłopi stawili opór. Zaczęli strzelać. Potem... Ta niewiasta. Uderzyła mnie. To wystarczyło. Zaciągnąłem ją do komory i zdarłem zapaskę. Opierała się - dałem w łeb. Gwałciłem ją mocno. Oddałem ją potem towarzystwu... Wiadomo, łupy dla panów husarzy, a pierwsza baba zawsze dla porucznika. Spędziliśmy ocalałych do cerkwi i podpaliliśmy ją. Robiłem zresztą jeszcze gorsze rzeczy... I wtedy zrozumiałem, że nie jestem szlachcicem polskim, nie jestem nawet katolikiem. Coś mnie zmieniło. Ale ja - to za mało. Dlaczego, jeśli inni to robili, ja miałbym im na to pozwolić? Nie pozwalam. I myślę, że może odkupię w ten sposób część mojej winy. Właśnie wtedy zrozumiałem, że muszę to wszystko odkupić. I dlatego teraz nie pozwalam jeść trupów, gwałcić i zabijać, jeśli nie jest to potrzebne. Poprzysiągłem sobie, że nigdy nie zabiję kobiety. Czy wiesz, dlaczego mówię ci to wszystko?... Gdy szedłem na wojnę, myślałem, że zostanę bohaterem. Teraz wiem, że jestem niczym...

Sonia milczała przez długą chwilę.

- Wojna jest zawsze taka sama - wyszeptała. - Gdyby ci dzisiejsi bohaterowie, Minin i Pożarski, brali Warszawę, robiliby to samo. Zresztą robią. Nasi Donćy mordują i gwałcą zupełnie jak wasi Czerkasi...

- Może. Wiesz teraz, dlaczego robię to, co robię. Bo nawet takie gówno jak ja nie chce wpaść w to do końca. Chce odkupić winę! Chce ocalić w sobie i u innych resztki honoru, tę jego cząstkę, która jeszcze mu została. I myślę, że ty... i ktoś jeszcze będziecie dla mnie oparciem, żebym nie stracił sił.

Zamarli. Na dworze, po drugiej stronie ulicy rozległ się nagle trzask pękającego drewna i ochrypłe okrzyki. Po chwili usłyszeli brzęk szabel, głośne nawoływania i wrzaski, a potem przeciągły skowyt, jaki chyba nigdy nie mógłby wydobyć się z gardła żadnej ludzkiej istoty. Krzysztof poderwał się. Wiedział, że tam, skąd dochodziła wrzawa, mieszkał jakiś dworianin wraz z rodziną.

- Co się tam dzieje? - mruknął i złapał za szablę, ale Sonia wczepiła się weń z całą swoją siłą. Przewrócona świeca zgasła i zostali w ciemności przeszywanej dochodzącymi z zewnątrz okrzykami.

- Błagam cię, nie chodź tam - wyszeptała tak żarliwie, że zamarł. - Ich jest więcej. Może tu przyjdą. Obroń mnie!

Ich usta spotkały się. Poczuł jej ciało tuż przy swoim. Miała rację. Wcale nie chciał tam chodzić. Nie mógł. Przycisnął ją do siebie. Powoli, jakby zbudzone z uśpienia pojawiło się w nim pragnienie kobiety. Dotknął przez materiał jej piersi, pleców, pośladków i tego, co było pomiędzy nogami. Zadrżał. Wyczuła to. Poprzez delię, żupan i szarawary jej ręka spoczęła na jego męskości. Pieściła ją przez chwilę. Oddech Soni stał się głębszy, wolniejszy... Nie bacząc na nic, Krzysztof rozerwał guziki jej żupanika, niemal siłą zdarł ubranie, odsłaniając duże białe piersi i kępkę ciemnych włosów na łonie. Stała przed nim naga. Szybko zajęła się jego odzieniem. Pieściła go przy tym wolno. W końcu, gdy pozbył się już żupana, butów, hajdawerów, wszystkiego co miał na sobie, porwał ją i rzucił na łoże. Krzyknęła, gdy odnalazł jej kobiecość i wbił się w nią powoli, ale mocno, aż do dna. Poczuł, że Sonia wyprężyła się pod nim jak kotka. Przytuliła Krzysztofa jakoś tak miękko, delikatnie, że aż zadrżał. Bał się tego, co zaraz miało nastąpić, bał się, że w porównaniu z jej czułością będzie zbyt brutalny. Ale zaczął to robić. Najpierw wolno, potem szybciej. Zaplotła mu dłonie na pośladkach, objęła nogami i naciskała, gdy wchodził w nią coraz mocniej i mocniej...

- Och, głębiej, silniej, bierz mnie! - wykrzyknęła za którymś z nawrotów. Poczuł żar płynący z głębi jej ciała, żar rozpalający jego męskość, przenikający aż do szpiku kości. Miał ją. Miał tę kobietę. Ocierał się o jej ciało, o czubki roztańczonych piersi. Oddawała mu się cała. Cała, z miłości, nie tak, jak zwykłe moskiewskie kurwy. Nie mógł już wytrzymać. Wbił się w nią mocno, raz, drugi, trzeci. A potem poczuł, jak rozkosz przenika każde włókno jego ciała. Pocałował ją tak, iż zdawać by się mogło, że zmiażdży jej wargi i zapadł w czarną, mokrą, miękką, ciepłą nicość. Potrzebował tego. Dała mu coś, co sprawiło, że znowu poczuł się mocny i wytrzymały. Dała mu siłę przetrwania.

***

Nad ranem poszedł tam. Naprzeciwko. Nie wyglądało to zbyt ładnie. Dworiański dwór ograbiono w nocy. Czterej słudzy, zwykle pilnujący domu, leżeli rozsiekani niemal na krwawe strzępy. Okna i drzwi były wybite. A właściciele... Z tymi napastnicy obeszli się najgorzej. Gdy Krzysztof wszedł do świetlicy, zobaczył ich prawie wszystkich. Starą matkę torturowano. Leżała pod ścianą w kałuży krwi. Córka spoczywała, przywiązana do łoża, z szeroko rozsuniętymi nogami, martwym, szklistym wzrokiem wpatrując się w sufit. Nie była już taka ładna jak dawniej. Gwałcono ją kilkakrotnie. Pomiędzy jej nogami widniała jedna wielka, ociekająca aż na podłogę plama zastygłej krwi. Krzysztof nie mógł na to patrzeć. Ciało dziewczyny, blade, było jakby napuchłe, jak gdyby zaczynało rozkładać się szybciej niż zwykłe trupy. Gdyby tylko zobaczył lustro... Miałby ochotę plunąć sobie w twarz, a może krzyczeć i wyć ze zgrozy. Ty skurwysynu, skurwysynu! skowyczało coś w głębi jego duszy. Zastanawiał się, gdzie może być ciało samego dworianina, dopóki wychodząc nie uderzył o zwisającą z pułapu parę bosych nóg. Wówczas krzyknął i uciekł z tego potwornego domu.

***

Złoty nie starczył na długo. Już wkrótce znowu nie było co jeść. Nastał październik, a wraz z nim nadciągnęły zimna i deszcze. Zrobiło się jeszcze chłodniej. Głód i zimno, bo w obleganym mieście brakowało opału, wolno, ale nieubłaganie zaczęły dobijać załogę Kremla. Z każdej warty na murach wynoszono kilka trupów. Ludzie umierali nawet stojąc. Głód zabijał ich wolno, dobierał się do nich podstępnie. W pierwszych tygodniach dawał o sobie znać tylko bólami, osłabieniem i skurczami w żołądku. Potem dochodziły do tego jeszcze zawroty głowy, na końcu zaś pojawiało się straszne, niemal odbierające rozum pragnienie, a po nim drgawki i senność. Głód, wielki, przemożny, taki, któremu człowiek nie mógł już dłużej się opierać, w końcu zamykał wszystkim powieki. Niektórzy nie wytrzymywali go - tracili rozum, rzucając się z bronią na swoich najbliższych towarzyszy. Inni modlili się, zawodzili skargi do Boga, który przebywał gdzieś wysoko, nie zwracając uwagi na załogę Kremla. Jeszcze inni po prostu uciekali, choć przecież nie było dokąd. Każdego dnia Moskwa wieszała na szańcach, obdarłszy wcześniej ze skóry, coraz to nowych polskich zbiegów.

Z braku zwykłego jadła jedzono co się dało. Ludzka głowa kosztowała już dwadzieścia złotych. Nogę natomiast można było dostać za czterdzieści, ale ludzinę sprzedawano zawsze taniej niż normalne mięso. Szczury dochodziły nawet do pięćdziesięciu złotych, koty do siedemdziesięciu, a konina stała się prawie zupełnie nieosiągalna. Strzelano do wróbli i gołębi. Jedzono też inne rzeczy. Obgryzano łojowe świece i pergaminowe oprawy ksiąg.

Moskiewscy wciąż czekali. Każdego ranka, gdy rota Wilamowskiego obejmowała straż na murach, Krzysztof widział rozłożone na Zamoskworieczu tabory wojsk opołczenia. Pożarski i Minin czekali. Nie szturmowali, zresztą nie było ku temu powodów; zdobycz i tak sama wpychała im się w ręce. Jeszcze tylko miesiąc cierpliwości, no, góra dwa i Moskwa znowu stać się miała moskiewska.

Sonia zmieniła się. W miarę jak śmierć brała ich w swoje szponiaste palce, robiła się inna. Z pozoru było tak jak zawsze, choć nie szli teraz do łoża, bo na to nie było sił. Coś jednak się zmieniło. Głód wychudził ją jeszcze bardziej, uczynił bledszymi policzki, oczy straciły dawny blask, nawet złote włosy zszarzały i zaczęły wypadać. Dziewczyna zrobiła się bardziej nerwowa, niespokojna. Czasami znikała gdzieś, aby niespodziewanie pojawić się u jego boku. Wątpił w to, żeby chodziła się kurwić. Może szukała żywności? Chyba nie, bo ciągle czuła głód.

To nie było wszystko. Krzysztof zastanawiał się ciągle nad tym, co widział wtedy, gdy zabił Złotego. Ten obraz, ta scena ciągle wracała do niego. Co to mogło oznaczać? Czy mu się tylko przywidziało? I kim, u diabła, byli ci, o których powiedział mu łeb? Ci, którym zależało na tym piekle, jakie miało miejsce na moskiewskim Kremlu. To nie mogli być Moskwicini. Krzysztof miał wrażenie, że w to, co się działo, włączyły się jakieś wielkie i tajemne siły. Nie zależało im nawet na kapitulacji twierdzy. Raczej na okrucieństwie, gwałcie i wynaturzeniach, które miały tu miejsce. Był przeszkodą na ich drodze, ale to jeszcze bardziej pobudzało go do działania. Nie wiedział co o tym sądzić. Ale jedno było pewne. Nie dam się, myślał. Nic mnie nie złamie, gdy są przy mnie Sonia i Rudziński. Veto, veto, to mógł mówić swoim przeciwnikom. To było jego szlacheckie prawo.

Ten dzień, w którym wszystko znowu się zaczęło, był taki sam jak każdy inny - październikowy, ponury i smutny. Od samego rana wiatr przeganiał po niebie ołowiane, siekące zimnym deszczem chmury. Krzysztof miał rano straż na murach. Siedział w jednej z lodowatych, kamiennych wież kremlowskiej ściany, wyglądając przez strzelnice na moskiewski obóz.

- Wiesz, co mi się przypomina? - powiedział do niego nagle siedzący obok stołu Rudziński. - Piwo. Takie w dużym kuflu, jasne, z pianą. Najlepiej Wareckie. Albo Leżajsk. A do tego połeć pieczeni...

- Na Miłość Boską, nie torturuj mnie! - wyszeptał Krzysztof.

- I tak zginiemy. A to mnie ciągle prześladuje.

Drzwi otwarły się z trzaskiem. Do baszty wkroczyło kilku szlachciców o ponurych, zacietrzewionych twarzach. Natychmiast rozdzielili się na dwie grupy, zerkając na siebie nieprzyjaźnie. Niemal czuło się, że byli bardzo rozwścieczeni. Wystarczyła iskra - złe słowo, a rzuciliby się sobie do gardeł. W jednych Krzysztof rozpoznał żołnierzy ze swojej roty, ale drudzy byli mu obcy.

- Czołem, mości namiestniku - powiedział Jan Szczawiński, stojący na czele swoich. Pozostali zawtórowali mu niechętnie.

- Czołem, czołem, waszmościowie - odparł Krzysztof. - Co się stało?

- Widzisz, waszmość, mamy spór - mruknął jakiś nieznajomy człowiek.

- Bo oni chcą zabrać to, co należy się nam! - wykrzyknął ktoś z chorągwi Wilamowskiego.

- Właśnie! - Szczawiński spojrzał z nienawiścią na obcych. - Bić ich, takich synów!

- Pewnie! Pewnie! - poparli go inni.

- Ciszej tam, waszmościowie! - wrzasnął Rudziński. - Bo nie dojdziemy do ładu.

- Chodzi o to - Szczawiński zwrócił się do Krzysztofa - chodzi o to, żebyś waść nas rozsądził.

- Nie będzie żadnego sądu! - wrzasnął jeden z nieznajomych. - On jest nasz!

- Cicho, spokój - powiedział Wilamowski. - O co chodzi, mości panowie?

- Widzisz, waszmość - zaczął Szczawiński - zmarł mój pocztowy, Zieliński. - Ci tutaj - wskazał na grupę nieznajomych, trzymających ręce na rękojeściach szabel - to ludzie spod chorągwi imć Lutomirskiego, i powiadają, że są krewniakami tego Zielińskiego...

- Pewnie, że krewniakami! - zakrzyknął najstarszy z tamtych. - To był syn mojej siostry. Oni - wskazał swoich towarzyszy - mogą to potwierdzić! Jest nasz!

- Ale ten Zieliński służył w naszej chorągwi, panie namiestniku! To jest ważniejsze niż jakaś tam dziesiąta woda po kisielu! My go powinniśmy zjeść, a nie oni!

Wilamowski poczuł, że blednie. Omal nie zwalił się z nóg. Wsparł się o róg stołu. A więc stało się. Już przychodzili z tym do starszyzny.

- O czym... O co wy się spieracie? - wydyszał. - O co wam chodzi?

- Właśnie, mości namiestniku! - zakrzyknął Szczawiński. - Gadałem wam! - wrzasnął do tamtych. - My mamy do niego większe prawo. Panie Wilamowski, zostawimy waści najlepsze kąski!

- Stul pysk, skurwysynu! - zakrzyknął Krzysztof. - Nie będę rozstrzygał takiego sporu! A i wy, waszmościowie, nie zjecie tego Zielińskiego. Nie pozwalam! Veto! Veto! Veto! Wy myśleliście, to tak prosto, tak łatwo. Że nic was już nie obowiązuje?!

Cofnęli się, gdy porwał za szablę i szedł na nich, z błyskiem szaleństwa w oczach, sam przeciwko kilku. Spojrzeli w bok, na Samuela Rudzińskiego, ale ten także położył dłoń na rękojeści zygmuntówki.

- Wynoście się. Nie będę tego rozstrzygał! - wrzasnął Krzysztof z taką mocą, że kilku z tamtych chwycił nerwowy dygot. Cofnęli się do drzwi.

- Wynoście się!

Kilku wyszło. Za nimi wolno, z wahaniem postąpiła reszta. Pomiędzy nimi a Krzysztofem była jakby ściana, jakiś mur.

- Wierz mi, waćpan - odezwał się Szczawiński - to nie było mądre ani rozsądne.

Ruszył do drzwi. Krzysztof zauważył nagle, że między szlachcicami z obu grup zniknęła wrogość, stopili się jakby w jedność, połączeni nienawiścią do... namiestnika. Wilamowski drgnął, gdy ktoś położył mu rękę na ramieniu. To był Rudziński. Patrzyli sobie W oczy.

- Masz rację - wyszeptał tamten. - A ja ci w tym dopomogę. Zawsze możesz na mnie liczyć. O Boże, co tu się dzieje! Nie wytrzymamy dłużej. Musimy się poddać!

- Idź przekonywać Strusia, to cię powiesi... - Krzysztof odwrócił się i wyszedł z wieży przez drugie drzwi.

Stanął na murze i spojrzał w dół. Zimny, wilgotny wiatr wzburzył mu włosy, załopotał połami delii. Potrzebował tego, potrzebował tej przestrzeni, wysokości, upadku. Głód rwał go, skręcał wnętrzności. Podchodził do gardła falą bolesnych skurczów.

- Panie Krzysztofie - powiedział ktoś obok. Odwrócił się. Tuż obok niego stał Żeleński.

- Co się stało?

- Niemirycz zniknął.

- Jak to? Nie może to być! Kiedy?

- Chyba wczoraj. Nie przyszedł na wartę!

Wilamowski zamarł. A potem nagle przypomniał sobie to, co usłyszał przed kilkoma dniami właśnie od Niemirycza.

- Czy gdzieś się wybierał? Mówił coś?! Może szedł... szedł do Kitajgorodu, żeby zdobyć żywność u jakiegoś Ormianina?

- Skąd waszmość o tym wiesz? On... On miał...

- Wiem, co miał... Niech to wszyscy diabli...

- Panie namiestniku. Ten Ormianin jest bogaty. Słyszałem o tym... Ma jadło...

- Wiem... - mruknął cicho Krzysztof. - Czekaj teraz, waćpan. Ja już coś wymyślę... Co za diabeł siedzi w tym miejscu. Wszyscy tam zginęli. To mi się nie podoba. Zameldowałem o tym... Widocznie nikt nie zwrócił uwagi. No nic. W razie czego sprawdzimy tego człowieka.

***

- Jestem głodna.

Stała przed nim w potarganym odzieniu, z obłędem wypisanym na twarzy. Nic nie odpowiedział. Każde jej słowo i tak wbijało mu się w mózg jak rozpalony do czerwoności gwóźdź.

- Wierzę w ciebie, ufam ci. Jestem po twojej stronie. Dałeś mi siłę przetrwania. Jesteś wielki... Ale zrób coś, proszę cię...

Milczał. A wtedy upadła mu do stóp, objęła rękoma. Nie miała nawet sił, żeby płakać.

- Zdobądź jadło... Pomóż mi... Ja umieram... Kocham cię!

Kocham, kocham, kocham... Tak bardzo chciał to jeszcze kiedyś usłyszeć. Zwłaszcza tutaj, w tej strasznej, obłędnej Moskwie. Ile razy zastanawiał się, czy jakaś kobieta jeszcze mu to powie. Po tym, co usłyszał, gotów był zrobić wszystko. Głód i ból skręcały go.

Ale najgorsza była własna bezsilność. Nie wiedział. Zupełnie nie wiedział co robić. Czyżby to miało go załamać? Nie, nie mógł się poddać. Przypomniał sobie znowu to, co usłyszał wtedy, w zimnej stajni Rudzińskiego. Nie wiedział, kto stoi za tym czymś, co chce jego klęski, ale nie mógł się poddać. Nie teraz.

Szlochając osunęła się na podłogę. Nie miał sił, zupełnie nie miał sił, aby ją podnieść.

- Chcesz, pójdę na ulicę - wyszeptała. - Będziemy mieli co jeść. Poświęcę się dla ciebie. Przecież już to robiłam...

- Milcz... - Poczuł, jak narasta w nim wielka, zwierzęca wściekłość.

- Ratuj mnie... - wyszeptała.

Już wiedział, co musi zrobić.

***

Dworzyszcze, przed którym czaili się w ciemnościach, wyglądało jakoś inaczej niż wszystkie inne. Potężne drewniane piętro zdawało się przygniatać wątły dół. Wokół ponurego domostwa szczerzyła zęby drewniana palisada. Szli wszyscy, którzy mogli być potrzebni. Wilamowski, Rudziński, Żelenśki, wielki drągal Pakosz i jeszcze dwóch towarzyszy spod chorągwi Krzysztofa: Jan Krysicki i Stefan Szelągowski. Wszyscy byli zdecydowani. Wszyscy nie mieli już co jeść.

Bez zbędnych słów wśliznęli się w mrok i stanęli przed palisada. Ogromna, ciężka brama była zamknięta na głucho. Nie mieliby sił, aby ją otworzyć, za radą Żeleńskiego obeszli więc dwór od tyłu. Tutaj palisada przechodziła w niewysoki płot. Żelenśki odszukał szybko obluzowaną deskę i przyciągnął do siebie.

- Tędy miał wejść Niemirycz - mruknął i wśliznął się do środka. Wilamowski poszedł w jego ślady - zapadł w chłodny mrok po drugiej stronie płotu. Przed nim był dom. Wielki, zwalisty jak forteca na tle rozsianych na niebie gwiazd. Zimny wiatr poruszał bezlistnymi gałęziami drzew. W żadnym z łukowatych okien dworu nie paliło się światło.

- Pójdziemy od frontu, panie namiestniku - zaproponował Żeleński. - Waszmość z mości Rudzińskim spróbujcie wejść od tyłu.

Samuel i Krzysztof wolno podkradli się do tylnej ściany domu, zbudowanej z grubych dębowych bali. Wilamowski poczuł, jak serce poczyna mu bić coraz szybciej i szybciej. Bał się tego, co miał zrobić i tego ponurego domostwa tak bardzo, jak nigdy jeszcze niczego w życiu. Na próżno usprawiedliwiał sam siebie, że już dawno nakazano, aby wszyscy mieszkańcy oddali całą żywność do magazynów wojskowych.

Zbliżył się do tylnych drzwi. Położył dłoń na klamce i nagle usłyszał chrzęst i stukot, i coś z wielką siłą szarpnęło go za ramię i obaliło na ziemię. Tuż nad nim przemknął ze świstem jakiś ciemny kształt. Coś szczęknęło i zapadła cisza.

- Żyjesz? - usłyszał szept Rudzińskiego. Uświadomił sobie, że to on musiał uchwycić go za ramię i powalić na ziemię. Powoli wstał. Spojrzał pytająco na Samuela.

- Popatrz - szepnął tamten. Odsunął Krzysztofa, wydobył szablę i dotknął klamki końcem pióra. Wilamowski drgnął, gdy ze ściany, z niemal niewidocznej szczeliny wyskoczył płaski, wirujący dysk na długiej rękojeści. Przeciął ze świstem powietrze w tym miejscu, gdzie powinien stać ktoś otwierający drzwi, zatrzymał się i ze szczękiem się cofnął, aby zniknąć w ścianie. Krzysztof otarł pot z czoła. Gdyby nie Rudziński, ostrze przecięłoby go na pół.

- Dzięki ci - wyszeptał. - Co to za człowiek mieszka w tym dworze, skoro ma coś takiego przy tylnych drzwiach?

- Zobaczymy - Samuel nacisnął klamkę ostrzem szabli i drzwi otworzyły się bezszelestnie. Wcale nie były zamknięte. Na czworakach przeszli przez próg i znaleźli się w jakimś mrocznym pomieszczeniu. Krzysztof wstał i rozłożywszy ręce przekonał się, że stoją w korytarzu. Wkrótce oczy przyzwyczaiły mu się do ciemności - wtedy zobaczył więcej szczegółów. Dostrzegł plamę mroku na końcu przejścia i ruszył ku niej z wyciągniętą szablą. W całym domu panowała zupełna cisza. Była tak absolutna, że aż dzwoniło mu w uszach. Czarny otwór wejścia na końcu korytarza kusił go, przyciągał jak magnes. Szedł tam, jakby posłuszny wezwaniu, a jednocześnie drżał na całym ciele. Ten dom był zbyt cichy jak na nerwy zwykłego człowieka.

Przeszli przez próg. Otoczyła ich ciemność. Po tym, iż nie można było dotknąć ścian, Krzysztof poznał, że są w jakimś większym pomieszczeniu.

- Spasi Chryste... - rozległ się przed nimi charkotliwy głos. To było jak uderzenie gromu. Krzysztof aż przysiadł z wrażenia.

- Spasi Chryste... - Charkot zabrzmiał znowu. Tylko jeden Bóg wiedział, co mogło go wydawać.

Zamarli. Ich nerwy były tak napięte, że gdyby nagle coś pojawiło się obok nich, wybuchnęliby opętańczym wrzaskiem szaleńca. Rudziński skrzesał ognia i zapalił małą lampkę. Jej światło sięgało zaledwie na wyciągnięcie ręki wokół nich - można powiedzieć, że przestrzeń nasiąknięta była ciemnością tak bardzo, że zdusiła blask płomienia. Wsłuchując się w łomotanie serc zrobili jeden krok, potem drugi, idąc w stronę tajemniczego odgłosu. W pomroce dostrzegli jakiś niewyraźny, smukły kształt. Podeszli jeszcze bliżej i coś wyłoniło się z ciemności...

Wrzasnęli. Na zwisającym z sufitu pręcie znajdowało się coś, co tylko w szczegółach przypominało części człowieka. Posiniała głowa o otwartych szeroko ustach należała do mężczyzny. Była po prostu nabita na ów pręt. A niżej... Dwa wielkie czerwone płuca, a pomiędzy nimi opętańczo tłukło się czerwone serce. A niżej nie zostało już nic, tylko zwisające żyły i tętnice, które czerpały krew dwu stojących na podłodze flasz...

Wilamowski przypomniał sobie to, co przywidziało mu się wtedy, gdy z Rudzińskim zabijali Złotego. Czyżby to, co teraz widział, miało nim tak wstrząsnąć?

W tej samej chwili niewielki mechanizm tykający niecierpliwie czerwonymi płucami zazgrzytał cicho. Białe, martwe, jak u śniętej ryby oczy nie zmieniły swojego położenia, ale sine usta rozwarły się nieco.

- Spasi Chryste... - rozległ się bełkotliwy głos.

Tego Rudziński już nie wytrzymał. Wypuścił z ręki latarnię. Stłukła się z hałasem, a płonąca na podłodze oliwa w jednej chwili rozświetliła całą izbę. Wilamowski dostrzegł pod ścianą stół, a na nim coś zawiniętego w materiał, grube szare płótno. Zamarł. Zdawało mu się, że materiał nagle drgnął. Usłyszał jakby cichy szelest. Co to mogło być? Ruszył w stronę stołu. Rudziński postąpił za nim. Grube płótno zacierało zarysy tego, co tam spoczywało. Zwłoki? A może coś innego?

- Nie ruszaj tego! - wrzasnął widząc, jak Samuel odsuwa róg materiału. Za późno! Długie, ludzkie ramię okryte porwaną materią schwyciło Rudzińskiego za gardło. Szybko, jak błyskawica, spod płótna wyśliznął się biały, blady kształt i schwycił szyję Samuela. Wilamowski krzyknął jeszcze raz. To był kadłub. Beznogi i bezgłowy ludzki tors z parą potężnych ramion...

Rudziński rzucił się wstecz. Charcząc zatoczył się w stronę wejścia do sąsiedniej komnaty, ale na próżno szarpał się w mocnym uścisku.

Krzysztof ciął. Jednym, prostym, długim cieciem odrąbał lewe z ramion. Kadłubek szarpnął się nerwowo. Wilamowski poprawił jeszcze raz i jeszcze. Cięcie husarskiej szabli obcięło drugą rękę... Rudziński, uwolniony z uścisku, zaniósł się głośnym, opętańczym wrzaskiem. I rąbnął szablą. Rąbali kadłub dotąd, dopóki nie zmienił się w krwawą, posiekaną miazgę... Paląca się na podłodze oliwa zapłonęła jaśniejszym płomieniem. Przetarli oczy, zachwiali się. Byli w pustym pomieszczeniu, gdzieś - nie wiadomo gdzie - podziały się ludzkie szczątki. Dokoła było pusto. Płonąca oliwa rozświetlała wszystko migotliwym blaskiem. Spojrzeli na siebie, a potem skoczyli w otwarte drzwi. Wypadli do przyległego pomieszczenia, zatrzaskując za sobą furtę.

Wilamowski podniósł głowę, omiótł izbę spojrzeniem i zamarł. W otwartych drzwiach na wprost niego stał ten, którego mieli tu spotkać. Krzysztof dojrzał długie ciemne włosy i czarne, lekko skośne oczy Ormianina. Ubrany był w powłóczystą czarno-złotą szatę. Stał w drzwiach i patrzył. Patrzył... Jego wzrok przenikał do głowy szlachcica; zniewalał, paraliżował, rozsadzał ją od środka paraliżującym bólem. Ormianin uniósł rękę i rzucił czymś w Wilamowskiego. Szlachcic zareagował powoli, jakby we śnie. Błyszcząca świetliście kula płynnego złota przemknęła tuż obok jego ramienia, nie, musnęła je, a twarz Krzysztofa wykrzywił grymas bólu. Ten pocisk palił jak ognisty płomień...

Wilamowski ruszył w stronę tamtego. Ale nim zdołał uczynić pierwszy krok, przez drzwi za plecami Ormianina wpadli towarzysze z jego chorągwi. Ogromny Pakosz zamachnął się szablą jak cepem i uderzył Ormianina płazem w głowę. Krysicki i Szelągowski chwycili go za ramiona, gdy zachwiał się, a potem oparł o ścianę. Ormianin nie zemdlał. Z jego twarzy przekreślonej strużką krwi czarne oczy patrzyły dziwnie bystro na przybyszy. Wilamowski i Rudziński przyskoczyli bliżej.

- No, psie, gdzie trzymasz jadło i co tu się dzieje? - Wilamowski zaświecił pochodnią w oczy Ormianina. - Ty się bawisz magią? Stos to za mało dla ciebie... Ale najpierw jadło. Nie oddałeś jedzenia do magazynów... - urwał. Chociaż jego głos był lodowaty, żołądek podchodził mu do gardła falami bolesnych skurczów.

Był głodny, głodny do szaleństwa. Zapomniał nawet o tym, co znajdowało się w sąsiednim pokoju.

- Jeżeli nie masz żarcia, zeżremy ciebie! - warknął Żelenśki.

Ormianin milczał.

- Przeszukać dom! - rozkazał Krzysztof.

Żelenśki, Rudziński i Pakosz skoczyli do sąsiednich komnat. Krzysztof zatoczył się nagle. Już nie miał sił. Ormianin przyglądał mu się spod przymrużonych powiek, jakby nieco ironicznie.

- Nie mam jedzenia, szlachetni panowie - powiedział cichym, spokojnym głosem.

- Przekonamy się.

- Będziecie tego żałować.

- Nawet jak cię zeżremy? - mruknął Krysicki.

- Nawet wtedy... wrócę.

- Zamordowałeś naszych towarzyszy!

Ormianin nie odpowiedział. A potem nie wiadomo jakim sposobem wyrwał się z rąk Krysickiego i Szelągowskiego. Po prostu zrobił to... Rzucił się w stronę drzwi. Nie zdążył... Wilamowski jak błyskawica uchwycił kościaną głownię krócicy, wyrwał ją zza pasa i strzelił. Nawet nie musiał celować. Trafił tamtego w sam środek pleców, nieco poniżej krzyża. Ormianin nawet nie krzyknął. Po prostu zwalił się na posadzkę.

Z łomotem podkutych butów do komnaty wpadli Rudziński, Żeleński i Pakosz. Stanęli kręgiem wokół niego. Na ich wychudłych, bladych, niemal trupich twarzach perlił się pot, rozpacz i znużenie.

- Nie ma jadła! - wykrztusił Żeleński. - Nie ma. Nie ma...

- Nie ma... - powtórzył jak oniemiały Krzysztof. - To co teraz?

- Nie wiem! - warknął Żelenśki. - Nie wiem! Nie wiem! - Z szaleństwem w oczach rąbnął szablą martwe ciało. Poprawił jeszcze raz i jeszcze. Obciął rękę, potem jedną i drugą nogę... Wreszcie zamarł i zaczął wpatrywać się w nie obłędnym wzrokiem. Dyszał głośno. Rozsunął świtę martwego Ormianina i wbił wzrok w blade ciało.

- Mięso, mięso, to mięso... - wyszeptał cicho. - Mamy mięso! - Roześmiał się jakimś szaleńczym, histerycznym śmiechem. - Mamy co jeść!

Krzysztof zamarł. Nie wiedział już, co się z nim dzieje. Zobaczył, poczuł niemal zapach... zapach gotowanego mięsiwa. Napełniał go całego, drażnił w nozdrza, przepajał swoim aromatem. Mięso... Nareszcie mięso. Krzysztofowi wydało się nagle, że siedzi nie tu, w ciemnej izbie moskiewskiego dworu, ale w jasnej świetlicy ojcowskiego dworku, i czeka na wieczerzę... Nie chciał, nie mógł pozwolić, aby to wrażenie minęło. Ale coś szarpało go ze straszliwą siłą, zdawać by się mogło, że to żywy szczur wgryza mu się w brzuch, rwie kiszki, żołądek, serce, płuca, trzewia... Obraz ojcowskiego domu zamglił się nagle, zniknął sprzed oczu Wilamowskiego. To głód. Głód szarpiący wnętrzności. A przed nim leżało... tak, leżało mięso. Żeleński i Krysicki cięli je właśnie szablami. Wilamowski wiedział, że najlepsza część będzie dla niego. Ślina napłynęła mu do ust. Nie zważał na nic. Na nic... Chciał tylko najeść się do syta.

... Ktoś patrzył na niego. To było dziwne spojrzenie. Raz przeszywające i groźne, raz błagające o litość i zrozumienie. Wilamowski podniósł wzrok znad mięsiwa i spojrzał na Rudzińskiego. Tamten wpatrywał się weń z nadzieją, jak gdyby wyczekiwał na to, co Krzysztof teraz powinien zrobić. Wilamowski przypomniał sobie wszystko. Przypomniał sobie Sonię i jej ufność, przypomniał Rudzińskiego i to, że w niego wierzył. I przypomniał sobie też to, co powiedział mukoński łeb... Ormianin chciał, żeby on teraz się załamał. Tylko na to czekał. Nie, nie będzie miał tej satysfakcji. Sonia i Samuel... Oni w niego wierzyli. Wiedzieli, że ma rację. Czy mógł ich zawieść? Byli dla niego wszystkim...

- Zostawcie to! - wrzasnął nieswoim głosem i wytrącił Żelenśkiemu szablę z ręki jednym mocnym ciosem. Pozostali odskoczyli z wrzaskiem od mięsa... od ciała.

- Waszmość oszalałeś?! - zakrzyknął Krysicki. - Co ty robisz?

- Nie pozwalam wam tego ruszać!

- Jeżeli nie chcesz, nie będziesz tego jadł! - wrzasnął Żelenśki. - Jakim prawem chcesz nam tego zabronić?

- Liberum veto! To jest prawo każdego szlachcica.

- Na sejmiku! Czy waćpan oszalałeś?

- To prawo zostało wymyślone po to, aby wspierać osamotnionych, którzy mają rację! Nie będziecie tego jeść!

- No, no, uważaj waszmość, bo nas jest więcej! - warknął groźnie Pakosz.

- Właśnie.

- Ale ja jestem sam jeden! I wierzę w to, że mam rację! Mam prawo wam się przeciwstawić! Veto!

Ostrza szabel zabłysły w słabym blasku pochodni. Tamci zbili się w kupę. Ale Wilamowski nie był sam. Rudziński wyszarpnął z pochwy swoją batorówkę i przystąpił do niego. Stali ramię w ramię, milczący. W spojrzeniach przeciwników Wilamowski wyczuł własną śmierć.

- Nie będziemy przekonywać się bez końca! - powiedział Żeleński. Jego oczy - rozbiegane szaleńczo, niemal obłąkane od głodu nawet nie patrzyły na Krzysztofa.- Brać go!

Potworny huk wstrząsnął ich zmysłami. Drzwi do sąsiedniej komnaty wyleciały z zawiasów i płonąc uderzyły o przeciwległą ścianę, a w ślad za nimi do komnaty wpadły jęzory płomieni. Sąsiedni pokój był cały w ogniu. A potem znowu rozległ się tam głośny wybuch, aż zadrżały ściany, a z sufitu sypnęło gruzem. Wraz z drugim wybuchem uderzył w nich żar buchający przez otwór po drzwiach jak z otwartego pieca.

- Pali się! - wrzasnął ktoś dziko. Ogień wdzierał się już do pokoju, w którym się znajdowali. Ikony i zwieszające się z sufitu draperie zapłonęły w jednej chwili.

- Ratujcie się! - wrzasnął Żelenśki.

Rozbiegli się we wszystkie strony. Rudziński i Wilamowski skoczyli ku oknu. Jedno uderzenie nogą i okiennice odskoczyły z łoskotem. Płomienie niemal następowały im na pięty. Jeszcze skok i byli na zewnątrz.

Żeleński nie wyskoczył z nimi. Zatrzymał się wraz z Krysickim w rozszalałym żarze płomieni, a potem jednym skokiem dopadli porąbanego ciała Ormianina. Mieleciński przyskoczył do nich jako trzeci. Schwycili skrwawione kawały ludzkiego mięsa i ostatkiem sił przewlekli je przez próg. Byli głodni.

***

- Dziękuję ci.

Wilamowski podniósł głowę. Był cały roztrzęsiony po ostatnim wydarzeniu. Nie wiedział, czy jeszcze zdoła przyjść do siebie. Paliło go straszne pragnienie, skręcał głód...

- Za co?

- Gdyby nie ty - wyszeptał Rudziński - nie wiem, czy znalazłbym w sobie tyle siły, żeby... - nie skończył.

Krzysztof położył mu dłoń na ramieniu.

- To ty patrzyłeś na mnie. Wtedy sobie to przypomniałem.

- Nie. Wiedziałem, że to uczynisz. Dzięki tobie jestem jeszcze... człowiekiem. Krzysztofie... Ja już nie mam siły. Jestem głodny... Głodny.

Wilamowski milczał.

- Ale gdy widzę ciebie, wiem, że nie mogę umrzeć. Wiem, że mamy jeszcze jakąś nadzieję... Czy ty wiesz, Krzysztofie, że jesteś święty. Po tym, co zrobiłeś, powinienem chyba całować cię po rękach...

- Jesteście dla mnie jedyną nadzieją, Samuelu - wyszeptałWilamowski. - Ty i kobieta, którą miłuję. Gdyby nie wy, byłoby po mnie...

***

Siedzieli w milczeniu w dużej ponurej izbie rozświetlonej słabym blaskiem kaganka. Milczeli. Zebrali się tutaj wszyscy, którzy byli potrzebni - całe towarzystwo z chorągwi Krzysztofa Wilamowskiego, choć bez swego dowódcy.

- Może ja zacznę, waszmościowie - powiedział cicho Szczawiński. - Wiecie obrze, co się dzieje. Żaden z nas nie ma już jadła.

Milczeli. Spoglądali na siebie nawzajem ukradkiem. Wiedzieli dobrze, że któryś z nich musi być właśnie tym...

- Takie sprawy, waszmościowie, muszą być obgadane w chorągiewnym kole. Żeby zbytnio nie przedłużać, zapytuję się, jak mamy rzecz rozstrzygnąć?

Nikt się nie odezwał.

- Ja myślę, że najlepiej będzie zrobić losowanie - powiedział Żeleński. - Tak wypadnie najsprawiedliwiej.

- Rzeczywiście.

- Dobrze mówi - poparto go ze wszystkich stron.

- Zgoda - powiedział Szczawiński. - Będziemy losować.

- Czy my jesteśmy szaleni? - wyszeptał cicho jeden z towarzyszy. - Chyba już nie ma w nas sumienia, już nie ma lęku przed Bogiem...

- Tedy niechaj Bóg ześle nam jedzenie - mruknął Krysicki. - Nie, on tego nie robi. Wszyscy chcemy żyć! I będziemy żyli. A ten grzech niechaj On bierze na swoje barki.

Znowu zapadło milczenie.

- Ja proponuję coś innego - odezwał się nagle Żeleński. - Nie będzie losowania.

- Jak to?

- Jest ktoś, kogo powinniśmy... no wiecie. Znacie go dobrze.

W izbie powiało jakby grozą. Wychudzone, blade twarze zamarły.

- Wszyscy znacie imię tego człowieka...

Rozumieli się bez słów.

- Tak jest - stwierdził ktoś z tyłu. - Niech będzie, ale to gardłowa sprawa.

- Jego mość Struś pośle nas na szubienicę...

- Jego mość Struś nic nie powie - odezwał się Żeleński - ręczę za to głową, waszmościowie. Sam mówił mi, żeby sprzątnąć jego krzykacza. No więc jak, zgoda?

Milczeli. Ale wiedzieli już, co mają zrobić. Wszyscy myśleli tak samo.

***

- Chcę jeść.

Wilamowski milczał. Te słowa przewiercały ciało gorzej niż głód, którego zresztą prawie wcale nie czuł. Z Krzysztofa pozostał już tylko cień. Tylko upiór o bladej twarzy i płonących bezsennością oczach. Patrzył, jak Sonia przechyliła się na bok, a potem upadła. Jej ciałem wstrząsały dreszcze. Krzysztof nie czuł już nic. Tylko strasznie, potwornie chciało mu się pić. Z głodu? Przecież wypił dzisiaj całe wiadro wody.

- Jestem głodna - wyszeptała znowu. - Wiesz, że cię kocham. Wierzyłam w ciebie i wierzę, że prawda jest po twojej stronie, ale już nie mam sił. Daj mi jeść. Błagam, proszę...

Milczał. Co miał jej powiedzieć?

- Pójdę na ulicę - wyszeptała. - Nie wytrzymam. Może ktoś jeszcze będzie mnie chciał. Dziękuję ci za to, co zrobiłeś... Pozwoliłeś mi przez jakiś czas żyć jak kobiecie, nie jak kurwie. Dziękuję i za to... Nie mam do ciebie żalu. Wiem, że nie masz jedzenia. Pójdę... Pójdę - szepnęła i wspierając się o ścianę, chciała stanąć na nogi.

Przypadł do niej szybko.

- Daj, daj jeść... - wyszeptała i na jej usta wypełzł obrzydliwy uśmiech. Będziemy jeść, a potem, a potem wiesz, co będziemy robić - szeptała i nagle sięgnęła pod żupan, pomiędzy uda. - Jak nie, to pójdę na ulicę, skurwysynu...

Zamarła, gdy uderzył ją w twarz. Krzyknęła. Drugi raz był mocniejszy. Upadła na brudne deski. Wilamowski był aż zdumiony własną siłą. Czyżby jeszcze coś mu z niej zostało? A może rzeczywiście został upiorem? Uchwycił Sonię za włosy i powlókł po podłodze, a potem rzucił na ławę.

- Nigdzie nie pójdziesz - wydyszał chrapliwie. - Uduszę cię, suko, uduszę!

Jego ręka sama, zupełnie sama chwyciła za szablę. Nawet nie wiedział, kiedy wyciągnął broń z pochwy. Chciał ciąć kobietę, którą kochał...

Odrzucił broń i zapłakał. Osunął się na kolana. Pojmował, że jest niemal na granicy obłędu. Co chciał zrobić? Nie poznawał samego siebie. Przyklęknął przy Soni, gładził włosy, tulił ją do siebie...

- Mój Boże... - wyszeptał rozdzierająco. - Co ja chciałem zrobić... Wybacz mi, wybacz...

- To ja - wyszeptała przez łzy. - To ja jestem winna. Ale co dalej? Już nie wytrzymuję. Przebacz mi, przebacz...

Krzysztof drgnął nagle. Ktoś stukał do drzwi. Namiestnik szybko podniósł szablę. Szybko wszedł do sieni i podszedł do wychodzącej na ganek furty.

- Kto tam?

- Ja do mości Wilamowskiego. Waszmość mnie znasz...

Krzysztof odsunął rygle z pewnym wahaniem. W ciemności zamajaczyła przed nim niewyraźna sylwetka. To był Bilski, towarzysz spod jego chorągwi. Wilamowski przypomniał go sobie od razu.

- Panie namiestniku, jeden bojar w Kitajgorodzie sprzedaje jadło za złoto. Masz jeszcze coś, waszmość? Można by kupić.

- Bojarzyn? Nie może być. A gdzie?

- Koło Błagowieszczańskiego Soboru.

- Tam? Kiedy mogę się z nim spotkać?

- A chcesz, waszmość? Jutro wieczorem tu przyjdę. Pójdziemy tylko we dwóch. I nie mów waść o tym nikomu. - Tamten drżał, jakby obawiając się czegoś. - No to do zobaczenia - mruknął i rozpłynął się w mroku.

- To tutaj? - Wilamowski uważnie rozejrzał się po okrytych innością ruinach. To było ponure miejsce. Wydawało się dziwie złe. Cała najbliższa okolica stanowiła jedno wielkie rumowisko. Całą tę pustynię, aż po kopuły pobliskiej cerkwi, wybielał chłodny, trupi blask księżyca.

- Uważaj waszmość na nogi. - Bilski zapalił niewielką latarnię. - Tak, w podziemiach.

Krzysztof usłyszał, jak jego towarzysz przesuwa jakieś deski. W słabym świetle ujrzał czarny otwór w ziemi i ledwie widoczne, zakurzone stopnie opadające w dół. Poczuł dziwny dreszcz. Coś w tym wszystkim mu się nie spodobało. Ale był przecież tylko z Bilskim.

- Idziemy. - Tamten zaczął schodzić w dół.

Krzysztof ruszył za nim, ale położył dłoń na szabli. Schodzili długo. Popękane kamienne stopnie prowadziły do jakiegoś celu ukrytego w podziemnej czeluści. Były ciągle takie same - zakurzone, poryte szczelinami. Krzysztof czuł, jak z każdym stąpnięciem wzrasta jego niepokój. Bał się, nie sposób było tego ukryć, ale w takich chwilach przypominał sobie o Soni i szedł - dalej, coraz dalej i dalej...

Po długiej chwili schody skończyły się wreszcie. Bilski przeszedł przez niski, sklepiony portal wejścia, a Wilamowski postępował za nim. Weszli do wielkiej, sklepionej sali. W jej ścianach otwierało się kilka pogrążonych w mroku przejść. Tutaj było jaśniej. Czerwony blask pochodni wydobywał z mroku biały szron saletry na ścianach i podłodze. Na środku pomieszczenia widniał czarny, mrożący chłodem i ciemnością otwór studni, nad którą unosiły się siwe opary. Obok stał pieniek i wbity w niego tasak. Krzysztof przyjrzał mu się. Czyżby mieli coś ćwiartować? Nie wiedział dlaczego, ale na widok tego wielkiego chłodnego ostrza zrobiło mu się zimno. A może to był tylko chłód tych podziemi?

Z ciemności jednego z korytarzy wyszedł szybko niski, krępy mężczyzna w żupanie. Pozdrowił ich ruchem głowy. Krzysztof poczuł się nieswojo. Dałby wiele, żeby tylko dostać to, po co przyszedł i znaleźć się z powrotem na powierzchni. Zapadła cisza, w której słychać było tylko kapanie wody i cichutkie syczenie płonącej na pochodniach smoły.

- Beczkę masz? - zapytał Bilski nieznajomego.

Tamten skinął głową.

- Sól też?

- Da.

- To dobrze.

- Co dobrze? - zapytał Krzysztof z bijącym sercem. - O czym mówicie?

Bilski ruszył na niego z szybkością błyskawicy. Chwycił za przegub dłoni, zanim Wilamowski zdołał wyszarpnąć z pochwy szable. A potem w mroku zatupotały czyjeś kroki i z czarnych otchłani wypadło kilkanaście postaci.

Koniec... przemknęło przez głowę Krzysztofa. Chciał jeszcze dobyć szabli, ale chwytliwe palce Bilskiego wczepiły się w rapcie i rękojeść zygmuntówki. A potem kilka ramion przygniotło Wilamowskiego do ziemi, obaliło, przytrzymało. Mieli go. Naprawdę go mieli. Co do tego nie mogło być wątpliwości. Rozejrzał się po słabo widocznych, trupich twarzach i trzymających go, kościstych rękach. Byli tu wszyscy. Żeleński, Krysicki, Szczawiński i inni - niemal całe towarzystwo z jego chorągwi - ci, którzy jeszcze żyli lub nie zostali zjedzeni.

- To jak, waszmościowie? - zapytał Żelenśki. - Wszystko w porządku?

- Nikt nas nie widział.

- Połowę uwędzimy. Dymitrze, masz tutaj komin?

- Wsio, szto nużno.

- To dobrze. Kładźcie mięso!

Więc nawet nie nazywają mnie po imieniu, pomyślał Krzysztof. Mój Boże... Jestem po prostu mięsem...

Nie szarpał się. Nawet nie myślał, żeby spróbować ucieczki. Zobaczył, jak Pakosz chwyta za rzeźnicki topór. Spojrzał mu prosto w oczy. Ale tam nie było wcale żadnych uczuć. Tylko łakomstwo, żarłoczność - po prostu głód. I radość... Radość, że wreszcie będzie mógł go zaspokoić. A więc to mnie złamie, pomyślał. Tak, właśnie o tym usłyszałem, kiedy zabijaliśmy Złotego. Po prostu zginę...

Mocne ramiona popchnęły Krzysztofa naprzód, w stronę pniaka.

- Poczekajcie - wykrztusił nieswoim głosem. - Dlaczego to robicie?! Po co? Za co?

- Jak będziemy wędzić? - usłyszał w odpowiedzi. - Jak myślicie, starczy nam na długo?

- Ja chciałbym nerki. Pewno będą dobre, jak u tego Ormianina tydzień temu...

- O tak, zacny był ten kuglarz.

Prowadzono go dalej. Tylko kilka kroków, a jednak Krzysztofowi wydawały się wiecznością. Pakosz już czekał z toporem w dłoni. Wilamowski przyglądał się ostrzu, śledził je z uwagą. Było prawie jak katowskie, tylko że nie był ofiarą, a mięsem...

- Jezu Chryste! - wrzasnął nagle jeden z prowadzących Krzysztofa towarzyszy i oburącz uchwycił się za brzuch. Rzęził głucho, zgięty w pół, a potem zwalił się na posadzkę. Krzyknął raz, drugi, trzeci, tarzając się po kamiennych płytach.

Krzysztof jak błyskawica skoczył w bok. Wywinął się dwóm trzymającym go mężczyznom, a potem rzucił w kierunku najbliższego z korytarzy.

- Trzymajcie, łapcie! - zawrzasnął Żelenśki.

Wilamowski przemknął tuż obok chcącego uchwycić go za żupan Krysickiego i wpadł w zimny mrok korytarza. Usłyszał za sobą wrzaski, łomot podkutych butów i szczęk stali. Ktoś strzelił, ale kula gwizdnęła tylko nad głową uciekającego. Ręka Wilamowskiego, którą uderzał dotąd o lity mur, opadła nagle w próżnię. Krzysztof skręcił i wbiegł w inny, ciemny korytarz. W lewej ścianie wyczuł po chwili jeszcze jedno odgałęzienie sztolni. Wpadł w nie i biegł dość długo. Nie słyszał odgłosów pogoni. Widocznie prześladowcy zgubili trop. A potem poczuł nagle, że siły opuściły go zupełnie. Potknął się i padł na posadzkę. Nie wiedział, czy wstanie. Pragnienie paliło go wprost nieznośnie. Najdziwniejsze było chyba jednak to, że wcale nie czuł głodu. Choć jeszcze nie było wcale takie straszne. Najważniejsze - że i tak nie miał prawie żadnych szans. Był bez światła w podziemiu, lochach, które mogły być niewielkie, a mogły też ciągnąć się bez końca; na domiar złego czyhali nań prześladowcy gorsi od zwykłych ludzi.

Nagle zamarł. Tuż przed nim zamigotało światło. Korytarz, w którym leżał, w niedalekiej odległości przecinał inny. Ktoś zbliżał się, bo blask się wzmagał.

Pozbierał się jakoś. Każdy ruch był bolesny, każdy mięsień przeszywał go tysiącami igieł bólu. Dobył szabli i oparł się o chłodny, śliski mur, po którym, niby pęki glist, rozlazły się białe zwoje siarki. Czekał. Ktoś zbliżał się. Gdy był blisko, Krzysztof wyskoczył mu na spotkanie.

Wrzasnęli z radości. Trzej. A więc się przeliczył. Na ich obliczach widział tylko zwierzęce uniesienie. Dopadli go. Tak, może nawet mieli nadzieję, że nie będą musieli z nikim nim się dzielić.

Pierwszy padł. Był po prostu za wolny. Szabla Wilamowskiego zabłysła w mroku jak żywy płomień. Namiestnik stanął twarzą w twarz z drugim. Uderzył i znowu był pierwszy. Tamten pochylił się, cięty w biodro, a potem złapał zębami za dłoń namiestnika. W następnej chwili Krzysztof pchnął go sztychem prosto w serce.

- Daj jeść, daj mi jeść! - wydyszał umierający...

Krzysztof wyrwał rękę. Ten trzeci, który niósł pochodnię, umknął. Po prostu odwrócił się i uciekł. Gdzieś z daleka odpowiedziały mu okrzyki.

Krzysztof szedł dalej. Skręcił w ciemności w jakiś inny korytarz, wszedł w rozlaną płytko, lodowatą wodę. Nie wiedział, czy się stąd wydostanie. Było mu już wszystko jedno. Nie, w jego sercu było coś jeszcze. Coś, o czym zapomniał. Sonia. I Rudziński. I nagle, gdy już miał poddać się, gdy miał upaść na lodowatą podłogę, poczuł, że wstępują w niego nowe siły. Nagle zrozumiał, że musi żyć. Musi żyć dla nich. Dla kobiety, którą kochał i dla przyjaciela. Oni nigdy nie wybaczyliby mu jego śmierci. Oni nie przeżyliby dłużej. Staliby się zwierzętami.

- Miłuję was - wyszeptał. - Wrócę. Wrócę na pewno...

Szedł dalej, ale inaczej. Teraz poczuł przypływ sił, przypływ mocy i energii. Przypomniał sobie to, co mówił koński łeb i uśmiechnął się słabo. Nie załamał się. Nie mógł się załamać, dopóki żyli ci, których kochał. Zacisnął mocniej szablę w garści i szedł. Szedł dalej.

Znienacka dopadł go krzyk. Przeraźliwy, przechodzący w rzężenie. Potem jeszcze jeden, ale z innej strony. Jeszcze dwa. Co to mogło znaczyć? Czyżby tamci wpadli na siebie i porąbali się po ciemku? Nie, to było coś innego. W owym krzyku dźwięczała nuta tak straszliwego cierpienia, tak wielkiego bólu, jakiego na pewno nie mógł spowodować ludzki oręż. Coś innego, ale co? Świadomość tego sprawiła, że wszystkie włosy na głowie Krzysztofa stanęły dęba. Czyżby w tych lochach było coś jeszcze oprócz niego i tamtych? Ale co? Nie potrafił sobie tego wyobrazić. Znowu rozległ się dziki, zwierzęcy ryk bólu i cierpienia. Ale nagle za plecami Krzysztofa zabłysło światło. Ktoś wyszedł z bocznego korytarza. Widział tylko jego sylwetkę. Rzucił się w tamtą stronę z wyciągniętą szablą, ale nagle pochodnia zasyczała i zgasła. Zapadła noc. Krzysztof znieruchomiał. Czy ów ktoś się cofnie. Wprost przeciwnie, Wilamowski usłyszał zbliżający się stukot podkutych butów.

- Stój spokojnie, idę do ciebie - powiedział tamten.

Rzeczywiście szedł. Najgorsze było to, że Krzysztof go nie poznawał.

- Stój spokojnie i nie ruszaj się. - Ten głos był tak miły, tak słodki, że niemal paraliżujący. Brzmiał też niemal jak rozkaz, Krzysztof omal się go nie posłuchał. - Stój i nie ruszaj się... Stój i nie ruszaj się... - Słowa wwiercały się w głąb głowy namiestnika. Zda się nie mógł uczynić nawet najmniejszego kroku. Dopiero teraz poczuł, co naprawdę musi czuć zwierzyna na widok myśliwego. Gdzieś z oddali znowu dobiegały krzyki, ale nie zwracał na nie uwagi. Przypomniał sobie Sonię, Rudzińskiego, ale nawet to nie było w stanie obudzić go z martwoty. Całą uwagę skupił na jednym: z której strony będzie zadany cios. Z góry? Nie, to zbyt proste. Od boków? Ale tamten musiał przecież wiedzieć, że Krzysztof spodziewa się, iż aby go zabić w tych ciemnościach, nie trzeba specjalnie się wysilać. A więc jak? Od lewej? Od prawej? Z góry? Może pchnięcie? Kroki tamtego zbliżały się. Były już tuż, tuż. Jak zatem? Może jednak z góry? Już słyszał, niemal czuł, jak ostrze szabli tamtego unosi się do ciosu... I nagle zasłonił się od boku. Nie tak, jak zamierzał. Obie klingi spotkały się. Cięcie tamtego zostało sparowane. Wilamowski wyprowadził cios i usłyszał, jak coś zwaliło mu się do stóp. Potem uciekł. Odwrócił się i zaczął biec korytarzem.

- Ja wcale nie zginąłem! - odezwało się za nim. - Idę. Poczekaj na mnie!

Krzysztof zamarł. Poczuł, jak zimny pot zrosił mu skórę. Czyżby chybił? W tych przeklętych ciemnościach nie widział nic. Wsłuchał się w szelest, z jakim nieznajomy dźwigał się na nogi, gdy nagle usłyszał z tamtej strony potworne, zwierzęce wycie, przechodzące w rzężenie i w końcu chlupot - jakby krwi przelewającej się przez usta wroga. Zaczął biec, chociaż z trudem. Wiedział, był pewien, że coś dopadło tamtego. Coś, czego obecności nie czuł, a co teraz - być może - było za nim.

Znowu przebiegł przez kilka korytarzy, by znienacka wypaść w duży, prosty chodnik. Tu było jasno. Niedaleko, w zasięgu jego wzroku dogorywała leżąca na ziemi pochodnia. Gdy zbliżył się, zobaczył leżące w zasięgu jej światła kształty. Zadrżał. Ale nie ruszały się, więc podszedł bliżej.

Cztery ciała. Wszyscy w szarawarach i grubych deliach. Śmierć dopadła ich nagle. W czerwonawym blasku bielały ich szeroko rozwarte - jak u śniętych ryb - wybałuszone w ciemność oczy. Dłonie kurczowo zaciskały się w okolicach brzucha. Wokół otwartych ust zdążyła już utworzyć się spora kałuża krwi...

Wziął pochodnie. Nie mógł już patrzeć na leżących. Najbliższy z nich - to był Żelenśki. Dalej leżał Pakosz, ściskając jeszcze w ręku rzeźnicki tasak. Krzysztof z niepokojem rozglądał się dokoła. To, co ich zabiło, mogło kryć się wszędzie. Co to mogło być? Wściekły pies? Szczury? Moskwa? Raczej to ostatnie. Jaki wściekły pies dałby radę tym czterem? Czterem? Krzysztof miał wrażenie, że taki los spotkał wszystkich bez wyjątku. Teraz zapewne czekał jego.

Na chybił trafił ruszył korytarzem. Znowu minął dwa ciała z rozszarpanymi brzuchami. Szedł. Śmierć mogła uderzyć nagle. Znowu minął jakieś ciało. Zerwał delię z ramion - nagle zrobiło mu się gorąco. Rozszarpane brzuchy. Ciekawe, dlaczego akurat one? Czyżby dlatego, że tamtych dręczył głód? Kara za to, że chcieli jeść ludzkie mięso?

Szedł coraz szybciej. I nagle zamarł. Coś poruszało się gdzieś, w jakimś bocznym korytarzu. Niemal czuł, słyszał ciche człapanie i klekot kości.

Niemal biegł. Coś kryło się w tym podziemiu. Coś, co czekało teraz na niego. Było pewne zdobyczy. I miało go. Wilamowski był tak osłabiony głodem, że wątpił, aby miał jeszcze siłę się bronić.

Podszedł do portalu na końcu korytarza i poznał, że za nim jest owa sala, w której chciano uciąć mu głowę. Zatrzymał się. Wilamowski zobaczył coś dużego, czarnego, przypominającego ludzki posąg. To była Śmierć - Śmierć z kosą, otulona czarnym płaszczem; taka, jaką widywał na kościelnych malowidłach.

Kostucha uśmiechnęła się, otwierając usta pełne ostrych, białych ząbków. A potem ruszyła w jego stronę.

Krzysztof poczuł, że jeszcze chwila, a oszaleje. A może, może już stoczył się w ramiona obłędu?

Skoczył w bok. Miał tylko jedną szansę. Studnia! Zanim kły zdołały dosięgnąć jego szyi, podjął decyzję szybką jak błyskawica. Cisnął pochodnię prosto w ohydne przegniłe oblicze Śmierci. Cios był celny. Ogień wypalił jej oczy; oślepiona bestia rozdarła się nagle dzikim, zwierzęcym rykiem, a potem runęła prosto na Krzysztofa. Wilamowski skoczył ku czarnemu otworowi w posadzce. Demon sunął za nim cicho, bezszelestnie. Był tuż tuż. Jeszcze tylko chwila i namiestnik zobaczył, jak w zwolnieniu, brzeg czarnej otchłani tuż przed swymi nogami. Skoczył, gdy w nozdrza uderzyła zgniła woń grzybów i pleśni.

Skok udał się. Krzysztof wylądował po drugiej stronie studni. Zachwiał się na nogach, ale nadludzkim wysiłkiem utrzymał równowagę. Obrócił się szybko i ciął szablą w stronę szarżującej na niego bestii. Oślepiona wcześniej, nie zauważyła mrocznego otworu studni. Wpadła w nią z rozmachem, a ryk, jaki wydała z siebie, był tak głośny, że zdawać by się mogło, iż lada chwila podtrzymujące sklepienie mury rozprysną się w kawały. Śmierć zniknęła, ale Krzysztof nie usłyszał nic, żadnego dźwięku uderzenia, czy chlupotu, jak gdyby studnia nie miała wcale dna. Nachylił się nad nią z bijącym sercem, ale poczuł tylko woń rozkładu. Nie zobaczył nic. Stał.

Nagle wszystko zawirowało dokoła niego. Nie wiedział, czy to, co przeżył, miało miejsce naprawdę, czy też majaczył w gorączce. Poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Teraz chciał już tylko pozostawić to wszystko za sobą. Wyrzucić z głowy. Po prostu odwrócić się i odejść.

***

Stał w otwartych drzwiach. Po prostu stał i patrzył. Łóżko skrzypiało od ich miłosnych uniesień. Pierwszy raz zobaczył, że miłość cielesna może być taka zwierzęca. Ręce Krzysztofa opadły na tkwiące za pasem pistolety. Spojrzał na to, co leżało na stole - resztki ugotowanej ludzkiej ręki. Patrząc na nią, pociągnął za spust. Rozległ się huk wystrzału. Samuel Rudziński zamarł nagle, jakby w momencie spełnienia miłosnych uniesień, a z rozwalonej głowy trysnęły strumienie krwi. Zwalił się na bok...

Sonia krzyknęła. Z wrzaskiem wyrwała się spod martwego ciała. Wrzeszczała, gdy Krzysztof podchodził do łoża. Patrzył na nią jakoś tak strasznie, tak przenikliwie, że aż zadrżała.

- Ja tylko... Ja tylko... Byłam głodna... - wyjąkała.

- Dlaczego? - zapytał chrapliwie. - Dlaczego to zrobiliście? Ja... Ja dla was... Myślałem. Kochałem cię. Chciałem dla ciebie... Byliście dla mnie jedyną nadzieją, jedyną podporą.

- Ależ Krzysztofie...

Strzelił. Opadła na poduszki z kulą w sercu. Zamilkła na zawsze.

„Nigdy nie zabije kobiety... ”

Powietrze przed Krzysztofem zadrgało nagle jak w upalny dzień, zadygotało, a potem przed mężczyzną pojawił się podłużny jasnobrązowy kształt. Koński łeb, ociekający krwią z przeciętej szyi. Łeb Złotego... Wilamowski patrzył nań w milczeniu.

- Koniec z tobą, panie namiestniku... - usłyszał. - Nie wierzyłeś w to, co mówiliśmy... A jednak stało się. Jesteś znowu taki sam jak dawniej. Zabiłeś kobietę, chociaż poprzysiągłeś sobie, że nigdy tego nie uczynisz. Koniec z tobą. Wszystko na nic, wszystko, co robiłeś, robiłeś daremnie. Przegrałeś, skoro ci, których kochałeś, zdradzili cię...

- Kim jesteś, jesteście?...

Łeb uśmiechnął się krwawo.

- Jesteśmy umarłymi... Tymi umarłymi, którzy żyli tak, że nie trafili nigdzie... Nigdzie, nigdzie... żywimy się waszym strachem, waszymi cierpieniami i krwią. I tym, że zabijamy w was to, co najlepsze. Różnie nas nazywają. Dla Tatarów jesteśmy fierejami, dla Rusinów upirami...

- A wiesz, co ci powiem... - Krzysztof spokojnie wyciągnął broń z pochwy - wiem, że przegrałem, że zdradzili mnie ci, w których wierzyłem. Ale mnie nie złamaliście. Nie zmieniliście. Chociaż przegrałem, robiłem co mogłem, żeby być człowiekiem. I nie będę z tego powodu miał wyrzutów sumienia... Skończę tak, jak chciałem.

Łeb zadrżał. Zarżał głośno obłędnym głosem, w którym brzmiała wściekłość, gniew i nienawiść. Ryknął głośno i rozwarł szczękę pełną białych, ostrych zębów. Przesunął się w stronę Krzysztofa, chcąc chwycić go za rękę, ale w tejże chwili namiestnik ciął go szablą. Błysnęło blade światło i w tej samej chwili łeb zniknął.

Krzysztof podszedł do szafy. Odczepił pochwę od pasa i cisnął precz. Wydobył najlepszą delię i narzucił na żupan. Był gotów. Ruszył do drzwi.

Od jego kwatery nie było daleko do murów. Na niebie jaśniał wczesny świt. Szybko przeszedł ulicą aż do ściany Kremla. Wiedział, gdzie znajduje się duży wyłom. Wstąpił na rumowisko i szedł dalej. Dalej. Dalej.

- Hej, waszmość to dokąd?! - Zewsząd otoczyło go kilka obszarpanych postaci. Ktoś chwycił Krzysztofa za rękę. Chcieli go zatrzymać. Inny spojrzał mu na twarz i wrzasnął.

- Popatrzcie, popatrzcie na jego oczy! - zaskowyczał jakiś głos.

- Odejdźcie na Boga!

Odskoczyli na boki. Rozpierzchli się. Krzysztof szedł. Wstąpił na wierzchołek muru i zaczął schodzić w dół po zwalisku. Na niebie wolno wstawał dzień. Ponury, chociaż słoneczny, jesienny ranek. Krzysztof szedł. Szedł. Był już poza murami. Przeszedł w bród płytką rzekę Moskwę i ruszył prosto ku widocznym na drugim brzegu moskiewskim ostróżkom. Słońce nie wynurzyło się jeszcze zza chmur. Krzysztof szedł. Szedł jak ktoś, kto podjął właściwą decyzję.

Dostrzeżono go wreszcie po tamtej stronie. Zobaczył wrogie, brodate oblicza Moskwy. Pokazywali go sobie. Nie strzelali. Czekali, aż podejdzie bliżej. A potem zaczęli cicho wychodzić naprzeciw. Krzysztof szedł. Widział ich twarze; spiczaste szłomy pokryte były łuskami szronu, a ostrza nagich szabel błyszczały srebrzyście w słabym blasku świtu. Krzysztof szedł.

- Veto! - wykrzyknął głośno.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
czesci mowy - dodatkowa tabela (1), Filologia polska II rok, fleksja i składnia
Terapia logopedyczna Konspekt 2, PWSZ Tarnów Filologia polska II rok, PWSZ Tarnów Filologia polska I
Inwokacja Odyseja, FILOLOGIA POLSKA, Łacina i kultura antyczna
Mecenat Czartoryskich, Filologia polska
NAJSTARSZE ZABYTKI JEZYKA POLSKIEGO, filologia polska, staropolska
Uczucia Juliusza Słowackiego na podstawie utworów, Notatki, Filologia polska i specjalizacja nauczyc
Czysta forma wg Witkacego, FILOLOGIA POLSKA UWM, Dwudziestolecie
Obrona Sokratesa, filologia polska, Staropolska
Morfemy, Filologia polska, Gramatyka opisowa języka polskiego
słówka, Filologia polska, Łacina
konsp r, PWSZ Tarnów Filologia polska II rok, PWSZ Tranów Logopedia
Poetyka Arystotelesa, Filologia polska, Teoria literatury i poetyka
Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki, Filologia polska, Oświecenie
Części mowy(1), Filologia polska, GRAMATYKA
Sposoby radzenia sobie ze stresem, Filologia polska, Koncepcje i praktyki nauczania i wychowania
Fonologia Trubieckiego, Filologia polska, Językoznawstwo
List żaka do panny, Rozrywka, FILOLOGIA POLSKA, FILOLOGIA POLSKA, PIERWSZY ROK - pierwszy semestr

więcej podobnych podstron