może usłyszeć. Że znaleźli ciała. Tego się boi. Idzie do nich na miękkich nogach.
Chwała Bogu, chodzi o zwykłe przesłuchanie. Nie, nie mają nic nowego. Jednak minęło ryle czasu, sprawa srała się poważna. Wiozą go tą samą, jedyną na wyspie szosą do Visu, na posterunek. Jest już całkiem ciemno, ale widocznie znają dobrze drogę, bo nawet nie zwalniają na zakrętach. Szybko mijają tamto miejsce.
Na posterunku czekają na niego nowi. Tłumacz, wysoki, przystojny mężczyzna, który mówi, powiedzmy to szczerze, słabym polskim — przywieźli go specjalnie ze Splitu — i jeszcze oficer. Zadają rutynowe pytania, jakoż obojętnie, i dociera do niego, że stal się podejrzanym.
Odwożą go pod sam hotel. Wysiada i robi ruch, jakby miał tam wejść. Jednak tylko udaje, że wchodzi. Czeka w ciemnym korytarzyku, aż odjadą, aż ucichnie warkot silnika samochodu, i wychodzi na ulicę. Idzie w stronę największego skupiska świateł, w stronę bulwaru przy przystani, gdzie są wszystkie kawiarnie i restauracje. Ale jest już późno i mimo że to piątek, nie ma już tłumu; musi być pierwsza, druga w nocy. Wśród nielicznych klientów przy stolikach szuka wzrokiem Branka, ale go tam nie dostrzega, nic znajduje koszulki z muszlą. Są jacyś Włosi, cała rodzina, kończą jeść, widzi też dwoje starszych ludzi, sączą coś przez słomkę i przyglądają się hałaśliwej włoskiej rodzinie. Jakieś dwie jasnowłose kobiety, zwrócone do siebie poufale, dotykają się ramionami.
zajęte rozmową. Miejscowi mężczyźni, rybacy, jakaś para. Co za ulga, że nikt na niego nie zwraca uwagi... Idzie skrajem cienia, tuż przy nabrzeżu, czując zapach ryb i ciepły, słony podmuch wiatru od morza. Ma ochotę skręcić w górę, w jedną z uliczek biegnących w stronę domu Branka, ale nie śmie, pewnie śpią. Przysiada więc przy małym stoliku, na skraju ogródka. Kelner go ignoruje.
Przygląda się mężczyznom, którzy schodzą się do stolika obok. Siadają i dostawiają jedno krzesło, jest ich pięciu. Zanim podejdzie kelner, zanim jeszcze zamówią drinki, już wiąże ich niewidzialna komitywa.
Są w różnym wieku, dwóch z nich ma gęste brody, lecz zataz te wszystkie różnice znikną w kręgu, który mimowolnie już utworzyli. Mówią, ale nie jest ważne, co mówią — mogłoby wyglądać, że przygotowują się do wspólnego śpiewu, próbują głosu. Śmiech wypełnia przestrzeń wewnątrz okręgu — dowcipy, nawet te dobrze znane, są jak najbardziej na miejscu, wręcz pożądane. Ten śmiech jest niski, wibrujący, podbija przestrzeń i każe zamilknąć turystom przy sąsiednim stoliku — spłoszonym nagle kobietom w średnim wieku. Przyciąga ciekawe spojrzenia.
Szykują sobie publiczność. Wejście kelnera z tacą drinków staje się uwerturą, a kelner, młody chłopak, zostaje nieświadomym niczego konferansjerem, który zapowiada taniec, operę. Na jego widok ożywiają się, jakaś ręka podnosi się i wskazuje mu miejsce — tutaj. Chwila ciszy, i już szklane krawędzie wędrują do ust. Niektórym z nich, tym najbardziej niecierpliwym.