W monografii na tema: jego twórczości, którą właśnie zaczął czytać przy porannej kawie, był drobny błąd. Otóż jego powieść „Otwarte oczy rzeczy'* została wydana w wrerndzjesiątym drogim, nic zaś czwartym. Autorka monografii pominęła z jakiegoś powodu to pierwsze zagraniczne wydanie poza cenzurą. Naniósł ołówkiem poprawkę, i zapalił pierwszego papierosa. Teraz zostało tnu tylko cztery — musiał się ograniczać. Lekarz powie dział mu, że w jego wieku powinien zujjcłr.tc rzucić palenic. Wiedział jednak, że bez palenia nie będzie pisania. IstiusłSprosta zależność między zaciąganiem się papie rosowym dymem a pisaniem. Dym, gdy napełniał mu płuca, jednocześnie wjakiś sposób poruszał w nim pamięć, pewnie dlatego, że i dyni, i pamięć mają tę samą nanirę — ulotne smugi nieoczekiwanie zwijające się w kółeczka, w zawijasy, w transpareolne porządki warstw, które trwają przez chwilę w udawanej strukturze, a potem bezpowrotnie przepadają. Przy odrobinie skupienia możną było za sprawą niepojętego cudu zamienić te ulotności w słowa i zdania. 1
PrzewróciTklika kartek i nagłe jego uwagę przyciągnęły słowa: „Bohater tego wstrząsającego opowiadania, alter ego autora, nosi to samo imię i nawet mieszka pod tym samym adresem: Warszawa, tyły Alej". Pr zoczy rar je kiLka razy. zaciągając .się dymem. Przypomniał sobie tamten czas, dwadzieścia lat temu, gdy pisał „Otwarte cezy rzeczy". Straszny czas, beznadziejny, Wydawało się,
S7
ic łoju'/, koniec świata, a jednak wszystko skończyło się dobrze. Ale co to jest dobrze, a co źle, pomyślał i rzuci! drapieżnym okiem na te cztery papierosy, które zostały mu do końca dnia. Dobrze się wtedy pisało. Nieokreślona rozpacz, poczucie byleiakośc: i absurdu sprzyjały rozmachowi. były czułą matką, która wypieszczała słowa, karmiła całe akapity, odsłaniała tajemnice baśniowych, nierealistycznych związków, pod tykała, jak na talerzu, gotowe obrazy. Dziś wszystko zrobiło się papierowe, choć z zewnątrz może i wyglądało solidnie, ale gdyby chcieć to dzisiaj jakoś opisać, trzeba by się było przebijać przez warstwy śmieci, przez zctlały papier wydarzeń, mgnienia chwil. Normalność była nieciekawa, pełna drobnych problemów, nieważnych szczególików, które cc rt.nO wysypywały się z gazet jak piasek i cd razu pokrywały kurzem,
Samborski wstał, popatrzył na papierosy i postanowił wyjść z domu. Narzucił tylko marynarkę - • pogoda była piękna. Stałą trasą, podwórkami i przejściami między budynkami, dostał się na główną ulicę miasta, skręcił na plac z kościołem i zaraz znalazł się w swojej ulubionej kawiarni. Po drodze ukłoniło mu sic kilka osób, w tym pata młodych ludzi z plecakami. Przystanę;; r.a jego widok i stali jeszcze, gdy odpowiedział z uśmiechem oa pozdrowienie, wymijając ich. Miłe były takie spotkania, ale ; niemile. Przypominały tnu, że cały czas jest sobą. nikim innym już stać się nic moZe, żeo iicprzcd innymi, na ptzyklad tymi młodymi ludźmi z plecakami, jest jeszcze całe morze możliwości, cały plik ról do wzięcia, wielki kosz jajek z niespodzianką, oni mogą się wciąż jeszcze Stać, kim tylko zechcą. On już nic. On już jest określony. Pomyślał nawet: „skończony”, i coś bardzo nieprzyjemnego przemknęło tuż obok. Chłodne stęchłe powietrze
63