144
Szczególnie wzruszające były ostatnie pożegnania. Andree wyrywa się nagle z uścisku przyjaciół i przedostawszy się na pokład łódki, woła głosem stanowczym: „Strindberg... Iraenkel... Jedziemy!...“ Niezwłocznie jego dwaj towarzysze przybliżają się i zajmują miejsca obok niego. Wszyscy trzej uzbrajają się w noże do przecięcia sznurów, podtrzymujących worki z balastem.
Poczem porucznikowie Nosselius i Celsing wydają marynarzom odpowiednie rozkazy, natychmiast spełnione.
Pasy równikowe opadają w jednej chwili.
Balon, uwolniony z tych pierwszych więzów, lekko się wstrząsa, wychodzi ze swego odrętwienia, w którem zdawał się być pogrążonym, ożywia się i pomimo osłony, usiłuje zerwać ostatnie, łączące go z ziemią, węzły.
Trzeba jednak zaczekać jeszcze kilka sekund na nieco lżejszy powiew wiatru.
Trzech najzręczniejszych marynarzy z nożami w ręku stoi w pogotowiu, by na dany znak przeciąć trzy ostatnie liny, trzymające balon na uwięzi.
Cała załoga z Svenshsunda zgromadzona w komplecie i powiększona majtkami z trzech statków norweskich, które zarzuciły kotwice w zatoce Virgo-bay.
Milczenie zapanowało w tej uroczystej chwili, słychać tylko świst wiatru przez szpary podłogi i w górze szopy tarcie płótna gwałtownie poruszanego.
Między sznurami łódki rysują się postacie trzech bohaterów, z zimną krwią spoglądających przed siebie.
Na twarzy Andreego nie maluje się najmniejsze wzruszenie, odbija ona tylko wyraz stałego postanowienia i nieugiętej woli.
Taki tylko człowiek mógł doprowadzić do skutku podobne przedsięwzięcie.
Nadchodzi stanowcza chwila: „Raz! dwa... tnijcie!" zawołał Andree po szwedzku. Trzej majtkowie; wykonali rozkaz niezwłocznie i statek, wolny już od wszelkich więzów, wznosi się majestatycznie w przestworze, żegnany naszemi okrzykami.
Ludzie rzucają się ku drzwiom, by się wydostać z szopy; udaje mi się to jednemu z pierwszych przez tajemniczy otwór, który sobie poprzednio przygotowałem, by dopaść aparatu fotograficznego i mieć jeszcze czas na kilka zdjęć tego uroczystego momentu.
Obarczony ciężkiemi linami, które musi dźwigać, balon nie dosięga nawet 100 metrów wysokości.
Wiatr go niesie.
Po za górą osłaniającą nas, panują wiry wietrzne i od jej szczytu wieje silny prąd powietrza i spływa na balon, który przez chwilę obniża się gwałtownie i zwraca się ku morzu. Wypadek ten przewidziany przez nas przed wzlotem, w umyśle większej części asystujących wywołuje jednak głębokie poruszenie; marynarze rzucają się ku łodziom, celem, niesienia pomocy podróżnikom, przypuszczając, że mogą spaść w morze. Popłoch nie trwał jednak długo, ruch zniżający łagodzi się bardzo prędko i łódka zaledwie musnęła wodę, by wzbić się napOwrót w górę.
Na nieszczęście, części dolne lin wlokących się po ziemi, które miały odpaść w razie zaczepienia o zie-
10
Biblioteka, — T. 34