Pierwszym budynkiem, który nas wita w obrębie łagru, jest kretowi-na izolatki. Bo w łagrze karcer nazywa się już inaczej. Wygląda to trochę tak, jak u nas na wsi wkopana w zbocze drogi piwniczka na kartofle. Tyle że ma mocno okute drzwi i okienko całe w kratach.
Łagier Loch-Workuta ciągnie się wzdłuż nadrzecznego urwiska mnóstwem bezplanowo rozrzuconych, drewnianych szop, baraków, darnią pokrytych ziemianek i płóciennych pałatek (namiotów). Widać, że wszystko to nowe. Niektóre budynki świecą jeszcze świeżymi deskami. Te nie zaznały dotąd ani długich deszczów, ani długich zim. Na innych - złoto desek zgasło już wprawdzie w popielate srebro, ale spód budynku tkwi jeszcze dotąd w przegniłych kupach trzasek i wiórów z czasu własnej budowy.
Zatrzymują nas przed małym domkiem o drewnianym ganeczku i małych, marlą od wewnątrz zasłoniętych okienkach. W jednej połowie tego domku mieszka naczelnik łagru z liczną rodziną, w drugiej mieści się kancelaria obozu.
I to są właśnie te rzeczy, które najbardziej męczą: takie stanie w stłoczonym szeregu godzinami nie wiadomo po co. W dodatku zaczyna siąpić drobny, powolutki deszcz. Tundra znika w tumanie lotnej, wędrującej mgły, która nadchodzi tu od dalekości, mija łagier i kurzy wyraźnym już deszczem w głębokim jarze rzeki.
Zaczyna się teraz to ich niepoprawne rachowanie. I raz, i drugi, i trzeci. Nikt już nie ma siły stać. Próbujemy siadać na naszych workach. Nie wolno! „Dawaj... padnimajsia”. Znów wielki wysiłek, by się dźwignąć. Zdaje mi się, że mam dwie rany zamiast stóp. Liczą nas dalej. Nie mogę pojąć, co to z tym było. Żeby kiedy udało im się od razu! Nigdy! Potem sprawdzają jeszcze papiery 350 kobiet!
182