86
MICHAEL COX
11 września nie powinien więc być szczególnym zaskoczeniem. Rozwój radykalne-go ruchu islamskiego postępujący od końca lat 70., nieustanny zamęt w całym regionie bliskowschodnim, ścisłe związki USA z Izraelem, kilka wcześniejszych zamachów łączonych z osobą bin Ladena, wreszcie fakt, że Stany Zjednoczone od pewnego czasu ignorowały niepokojące procesy zachodzące w Pakistanie, Arabii Saudyjskiej czy Afganistanie - wszystko to współtworzyło warunki, w których nienawiść i przemoc mogła sięgnąć nowojorskich i waszyngtońskich ulic. Bardziej może zaskakująca była interpretacja zamachu, na jaką zdecydowały się Stany Zjednoczone, i sama ich reakcja. Już po kilku dniach USA wypowiedziały „wojnę” międzynarodowemu terroryzmowi, która - przynajmniej według zapowiedzi prezydenta Busha - miała być nie mniej długa i niebezpieczna od zakończonej już zimnej wojny. Wojna z terroryzmem (war on terror) miała się przy tym toczyć na kilku różnych poziomach i składać z paru etapów. Pierwsza faza przewidywała zajęcie Afganistanu i — przede wszystkim - usunięcie reżimu, który wspierał bin Ladena i użyczał mu schronienia. To jednak miał być tylko wycinek nowej, zaostrzonej amerykańskiej strategii, zgodnie z którą terroryzm islamski należało atakować nic tylko w jednym kraju, lecz w tych wszystkich dość licznych państwach, które w przeszłości i obecnie w jakiejkolwiek formie popierały terrorystów. W ten sposób kształtowała się nowa epoka.
Juk wiele się zmieniło, pokazał aż nadto dobitnie styczeń 2002 roku, kiedy prezydent I tush otwarcie wskazał na państwa tworzące tzw. oś zła (axis of evil) - Iran, Irak i Koreę l'ólmini!| stwierdzając, że przez swe poparcie dla wrogów cywilizowanego świata sluwiąją się one poza wspólnotą międzynarodową. Bush nie zamierzał ważyć słów. 1'o/bnwioite prawomocności twory państwowe zdolne zdobyć broń atomową (a może \\i> nią dysponujące) nie miały być odtąd tolerowane. Kompromis - orzekł Bush - jest wykluczony. Inne kraje stanęły przed alternatywą: być z Ameryką lub przeciwko niej. W walce z terroryzmem i jego domniemanymi poplecznikami wśród państw, takimi jak choćby Irak, nie ma drogi pośredniej. USA dawały przykład: ledwie rozprawiły się z Afganistanem (choć niezupełnie), zaczęły przygotowania do uderzenia na Irak. Sięgając po górnolotną, moralistyczną retorykę, nieużywaną od wczesnego okresu zimnej wojny, Bush podkreślał (zdaniem niektórych z grubą przesadą) skandal, jaki stanowił Irak, ów potworny reżim, który - jak wyliczał prezydent - nie tylko prześladował własnych obywateli (prawda) i popierał zamach z 11 września (nieprawda), ale do tego zgromadził wielkie zapasy broni masowego rażenia i z powodzeniem mógł się nią teraz podzielić z zaprzyjaźnionymi terrorystami. Na głównym froncie zmagań z terroryzmem, którym miał się teraz stać Irak, najwyraźniej wszystko było dozwolone - łącznie z dużą dawką dezynwoltury.
Ramka 6,12 Nowe wojny
„Środowisko bezpieczeństwa międzynarodowego jest dziś znacznie bardziej złożone niż w dwubiegunowej epoce zimnej wojny. Zagrożenie wojną światową radykalnie się zmniejszyło, lecz zastąpiły je rzeczywiste konflikty wewnątrzpaństwowe podważające stabilność bezpieczeństwa na poziomie państw i regionów. Poważnym wyzwaniem dla systemu międzynarodowego jest dziś wzrost iiczby państw słabych, czy wręcz upadłych, niezdolnych panować nad sytuacją na własnych terytoriach".
Adam Daniel Rotfeid, w: SIPRI Yearbook )998, Oxford University Press, Oxford 1998, s. 1
187
Ramka 6.13 Dżihad
„Po pierwsze, Stany Zjednoczone od ponad siedmiu lat okupują najświętsze ziemie islamu na Półwyspie Arabskim. Po drugie, Amerykanie, nie bacząc na wielkie zniszczenia, jakie sojusz krzyżowców I syjonistów wyrządził już ludowi Iraku, po raz kolejny usiłują dokonać straszliwych rzezi. Po trzecie, choć prawdą jest, że Amerykanom przyświecają w tych wojnach cele religijne i ekonomiczne, to chodzi im także o pomoc państewku Żydów i odwrócenie uwagi od okupacji przez nie Jerozolimy i mordowania tam muzułmanów".
Deklaracja Światowego Islamskiego Frontu Dżihadu przeciwko Żydom i Krzyżowcom,
23 lutego 1998
Ramka 6.14 Wojna z terroryzmem
„Broniąc pokoju, stajemy przed bezprecedensowym zagrożeniem, Dawniej wrogom potrzebne były potężne armie i wielki potencjał przemysłowy, aby zagrozić Amerykanom i ich krajowi. Do przeprowadzenia ataków z 11 września wystarczyło kilkaset tysięcy dolarów oddanych do dyspozycji kilkudziesięciu nędznych, zwiedzionych ludzi. Wywołanie bezmiaru chaosu i cierpień kosztowało ich znacznie mniej niż wynosi cena jednego czołgu. Niebezpieczeństwo nie minęło. Rząd i naród amerykański czuwają - stoimy w gotowości, wiemy bowiem, że terroryści mają więcej pieniędzy, więcej ludzi i snują nowe plany".
George W. Bush, przemówienie w West Point, 1 czerwca 2002
W Stanach Zjednoczonych zmienił się wszakże nie tylko język. W miarę mobilizacji niebagatelnych sił amerykańskich stało się jasne, że w nowej epoce wzmożonych niebezpieczeństw nader gwałtownie rozszerza się waszyngtońskie pojęcie wroga, idea interesu narodowego i rozumienie strategii. Nie minął jeszcze rok od pamiętnego zamachu, gdy Stany planowały już kolejną wojnę, dokonawszy przedtem swoistej rewolucji w strategii, opartej na założeniu, że najlepszą obroną jest zbrojny atak i że nawet w obliczu braku bezpośredniego zagrożenia ze strony innego państwa wolno je zaatakować. Wobec bezwzględności wroga nowe wytyczne usprawiedliwiały nawet zastosowanie nieetycznych środków, byle tylko uprzedzić w ten sposób szkody, które mógłby zadać. Nowa tendencja spotkała się naturalnie z niechęcią radykałów i oburzeniem liberałów; zresztą nawet zagorzali realiści sądzili, że sprawy zaszły za daleko. Podczas przygotowań USA do wojny z Irakiem co śmielsi z krajowych oponentów - wśród nich także realiści, jak John Mearsheimer - ostrzegali, że nowy, twardy kurs, przypominający wręcz powrót imperializmu, nie uczyni bynajmniej świata bezpieczniejszym, a może tylko znacznie pogorszyć sytuację. Nie znajdowano zresztą żadnych gwarancji, że jest to w ogóle skuteczny sposób walki z terroryzmem.
Zagraniczne reakcje na tę serię dramatycznych wydarzeń przybierały bardzo różne formy. Wielu zdecydowało się stanąć u boku Stanów Zjednoczonych, czy to dlatego - jak w przypadku Tony’ego Blaira - że zgadzali się z amerykańską analizą sytuacji, czy przez prostą kalkulację podpowiadającą, że lepiej znaleźć się po stronie hegemona, zwłaszcza rozgniewanego, niż się mu sprzeciwiać. Inni zajęli stanowisko zgoła odmienne. Ich zdaniem Amerykanie mieli pełne prawo wszcząć wojnę z autorami ataków z 11 września, niemądrze było jednak wykorzystywać sytuację do załatwienia porachunków z wszystkimi, którzy narazili im się w przeszłości. Przyjęty przez USA kurs niósł