księżyca, s. 209) dostrzec było można jakąś przekorę (bo autor zaznaczał, że ocenzurował „Kuźnicowy” pierwodruk), odwagę (umiarkowaną, bo wycięte fragmenty były mocno tendencyjne) i gest powtórnego uznania za swoją prozy delikatnie sympatyzującej z komunistami.
Wschody..., wydane najpierw w obiegu niezależnym, dotarły do szerszego czytelnika dopiero w roku 1990, a więc po Nowym Świecie, i wówczas nie doczekały się żywszego odbioru. Nowy Świat natomiast, który ukazał się tuż po Sylwie Kuśniewicza Mieszaniny obyczajowe i niemal równocześnie z sylwą Rudnickiego Krakowskie Przedmieście pełne deserów, przegrał w wyścigach recenzenckich (choć wygrał rynkową nagrodę zwaną poczytnością i sympatią czytelników). Trzecia część tryptyku została odczytana jako książka mniej ważna od Kalendarza..., choć nie pozbawiona zalet i uroków, książka wyraźnie kończąca cykl sylwiczny: „może po prostu Konwicki zrozumiał nagle, iż dotychczasowy język, którym przemawiał do czytelników, jest na swój sposób językiem archaicznym, nieco ezopo-wym” (T. J. Żółciński, Na przedłużeniu Krakowskiego Przedmieścia, „Radar” 1986, nr 44); HM Nowy Świat to książka jakaś letnia, wbrew pozorom bezbarwna. [...] Jest w tej ostatniej książce jakieś pogodzenie, jakieś uspokojenie, a może [...], a może jednak rezygnacja” (M. P. Prus, Co tam u pana, panie Konwicki? „Tygodnik Po-
wszechny” 1986, nr 47); „Nowy Świat dowodzi znamiennego impasu w twórczości Konwickiego: pójść dalej to znaczy albo zanurzyć się bez reszty w sielskiej Arkadii dzieciństwa albo pogrążyć się w obsesji końca” (B. Rogatko, Spowiedź dekadenta czyli sam wśród wariatów, „Literatura” 1987, nr 3).
A i sam Kalendarz... z biegiem lat tracił swoją pozycję: jako „książka-klucz do twórczości Tadeusza Konwickiego” został zdystansowany przez wywiad-rzekę Pól wieku czyśćca, w którym komentarze do powieści i filmów wypowiadane przez Konwickiego i Nowickiego mają zdecydowanie większy walor poznawczy; jako zbiór portretów został Kalendarz... przelicytowany przez szereg książek z modnego nurtu „alfabetów” (wywodzących się z Alfabetu wspomnień Słonimskiego, 1975, choć rzadko mu dorównujących), które u schyłku lat osiemdziesiątych wytworzyły gwałtowną koniunkturę i które równie gwałtownie — przede wszystkim swoją mino-deryjnością i poszukiwaniem łatwego porozumienia — ją przegrzały (Alfabet Kisiela, Alfabet Urbana)', jako „spowiedź komunisty” Kalendarz... został zepchnięty na drugi plan, gdzieś obok Hańby domowej J. Trznadla, na pewno przed Tyle hałasu — o nic? Drewnowskiego i Pół wieku J. Putramenta, a zepchnięcie to nastąpiło, gdy czytelnik krajowy mógł zapoznać się z „prawdomównym pamiętnikiem” A. Wata Mój wiek,
— 127 —