44 M. Sokołowski.
sięciumetrowych odstępach, aż coraz twardszy śnieg i podcięte skały pod stopami nakazały wreszcie zwrócić uwagę na bliższe niebezpieczeństwo. Związaliśmy się tedy liną i ubezpieczali się już dalej z za czekana, Wreszcie zamajaczyła przez mgły zasypana do połowy budka na cyplu skalnym. Stanąwszy przed nią, odpoczęliśmy chwilę. Wokół przewalały się leniwo mgły, z pobliskiej przełęczy dolatywały już chłodne podmuchy. Wziąwszy się za budką zaraz w prawo do góry, wyszliśmy wkrótce na grań, przerąbawszy sobie drogę przez nawis.
Rozejrzałem się po niewidzianym stąd dawno już świecie, na szczęście od południa nie zakrytym. Stary gazda-Krzywań siedział jak i dawniej na uboczu za Hrubym i drzemał, zwiesiwszy na piersi osiwiały łeb z garbatym nosem, a wokół niego nieprzejrzane stado wirchów i kop wystawiających niby owce swe białe grzbiety do słońca.
Na niższym wierzchołku Świnicy, który łatwo dosięgnęliśmy, urządziliśmy sobie dobrze zasłużony godzinny odpoczynek. Rozesławszy na śniegu płaszcze, wyciągnęliśmy się na nich i posilając nadwątlałe siły, cieszyliśmy się coraz piękniejszą pogodą. Od okolicznych śniegów bił oślepiający blask, musieliśmy więc wdziać okulary przydymione. Leżąc, wpatrywaliśmy się w czekającą nas drogę... Grań obiecywała różne i niemałe rozkosze zimowe, ale niemniej już stąd poznaliśmy, że ciężka nas czeka praca i znój, zwłaszcza od Gąsienicowej ku Niebieskiej Turni. Ośnieżenie grani było wprost olbrzymie. Więcej śniegu na tak ostrym grzbiecie czyto w postaci koni śnieżnych, czap, czy nawisów nie może się chyba zmieścić, niż to było obecnie. Przypomniałem sobie, że za mej ostatniej tu bytności zimą, śniegu było znacznie mniej. No, ale tern klasyczniejsza będzie przeprawa, większy tryumf i zadowolenie... Po należytym odpoczynku spakowaliśmy plecaki, obejrzeliśmy liny i węzły i chwyciwszy mocno w garść czekany ruszyliśmy po śnieżne grani....
Na samym wstępie zaraz, jakby dla wypróbowania swych przeciwni-ników, spiętrzyła nam grań niemało trudności. Konie skalne i uskoki zawalone były takiemi zwałami śniegu, że chcąc się dobrać do skały, lub twardszego podłoża, musieliśmy niejednokrotnie nurzać się po pas w nawianym puchu. Pod ciężarem ciała załamywały się grzebienie śnieżne, a zwieszone zdradnie nad bezdnią nawisy, groziły oberwaniem się za lada stąpnięciem. Na dobitek stopniały południowem słońcem lód nie spajał jak dotychczas głazów, które też raz po raz wymykały się z pod stopy. Od ścian Kościelca dolatywał też co chwilę stłumiony grzmot walących się odłamów skalnych ... Na głównym wierzchołku Świnicy zatrzymaliśmy się tylko na chwilę. Trjan-gulacyjny znak otulony był jakby najmisterniejszą koronkową szatą, zwie-