nich, „anatomią z wyłączeniem narządów płciowych”, tak też Freud mógłby powiedzieć, że psychologia akademicka była psychologią z wyłączeniem libido.
Psychoanaliza nie tylko hołdowała obiektywizmowi, lecz również została mu podporządkowana. Rzeczowość obiektywizmu doprowadziła w końcu do urzeczowienia, mianowicie do urzeczowie-nia tego, co nazywamy osobą. Pacjenta traktuje psychoanaliza jako kogoś, kim rządzą „mechanizmy”, a lekarz w jej ujęciu jest tym, kto wie, jak obchodzić się z owymi mechanizmami, a więc tym, kto opanował -technikę, z pomocą której może owe mechanizmy, gdy tylko zostaną zakłócone, znowu doprowadzić do porządku.
Co za cynizm kryje się za takim ujęciem psychoterapii jako techniki, jako „psychotechniki”! Czyż nie jest tak, że tylko wtedy możemy traktować lekarza jako technika, gdy przedtem uznaliśmy pacjenta, chorego człowieka, za swego rodzaju maszynę? Tylko „człowiek-maszyna” potrzebuje lekarza-technika.
Jak jednak doszła psychoanaliza do tego tech-niczno-mechanistycznego ujęcia? Jak już zauważono, doktrynę tę tłumaczy epoka historyczna, z której wyrasta; ale nie tylko ona, lecz również środowisko społeczne jej czasów, środowisko pełne pruderii. Psychoanaliza stanowi reakcję na to wszystko; jest to oczywiście reakcja, która może, przynajmniej pod pewnymi względami, uchodzić dziś za przestarzałą, za reakcyjną. Ale Freud nie tylko „reagował” na swą epokę, również „działał” w jej duchu. Gdy tworzył swą doktrynę, pozostawał całkowicie pod wpływem, powstającej wówczas, a później panującej psychologii asocja-cjonistycznej. Asocjacjonizm natomiast był bez reszty wytworem naturalizmu, owej ideologii końca XIX wieku. Widać to chyba najwyraźniej w obu głównych składnikach psychoanalitycznej doktryny: w jej psychologicznym atomizmie i w jej teorii energi psychicznej.1
Psychoanaliza ujmuje całość duszy ludzkiej ato-mistycznie, uznając ją za złożoną z poszczególnych części, z rozmaitych popędów, a te z kolei z popędów cząstkowych, czyli ze składników popędowych. To, co duchowe, zostaje więc nie tylko zatomizowane, lecz również zanatomizowane: analiza życia duchowego staje się powoli jego anatomią.
W ten sposób jednak dusza, osoba ludzka, jej całość zostaje w pewnym sensie zniszczona: psychoanaliza wręcz „depersonalizuje” człowieka. A przy tym oczywiście personifikuje, by nie powiedzieć, demonizuje, poszczególne, zwalczające się wzajemnie, aspekty całościowej struktury duchowej, na przykład tzw. id lub „kompleksy” skojarzeniowe, czyniąc z nich samodzielne i samowładne byty pseudoosobowe.2
9
To prawda, że psychoanaliza przyznaje już dziś, że w obrębie „ja” istnieje strefa wolna od konfliktów (Heinz Hartmann). Nie rozumiem natomiast, dlaczego miałoby się ją chwalić za to, że przyznaje coś, co niepsychoanalitycy wiedzieli zawsze, po prostu dlatego, że w odróżnieniu od psychoanalityków nie wypierali się tego. Krótko mówiąc, nie rozumiem, dlaczego mielibyśmy wręczać psychoanalizie medale za odwagę za potyczki, jakie stacza podczas odwrotu.
A nawet idzie pod tym względem aż tak daleko, że, by powtórzyć za Bossem, konstruuje hipotezę czy raczej hipostazę „ego lub id, stanowiącego pewien poziom nieświadomości, oraz superego”, a także „posługuje się starą techniką bajek dla dzieci. Te również bowiem zwykły oddzielać pożądane i upragnione przez dziecko sposoby zachowania matki od jej innych możliwości oraz sprowadzać je do postaci przedstawienia jakiegoś samodzielnego czynnika, do postaci dobrej wróżki; natomiast zachowania nieprzy-