posiada daleko mniej praktycznych wiadomości niż medyk, zrozumie-hąy, dlaczego projekt osiedlania się młodych adwokatów po małych miasteczkach jest do wykonania jeżeli nie niemożliwy, to przynajmniej zbyt ryzykowny”1.
Niewątpliwie większość ludności wsi i część ludności miast nie korzystała jeszcze z porady lekarza, odwołując się w potrzebie do znachorów, samozwańczych felczerów, babek, zielarzy, wreszcie aptekarzy. Zakończona wstydliwą kapitulacją walka doktora Obareckiego z przyrządzającym własne mikstury aptekarzem była realistycznym obrazkiem z życia prowincji2. Podobną konkurencję napotykali adwokaci w osobach tzw. „pokątnych doradców”. Szczupłość praktyki i klienteli wynikała w większym stopniu z poziomu cywilizacyjnego kraju, ze stanu oświaty zwłaszcza, niż z nędzy materialnej.
W dyskusjach prasowych najwięcej nieporozumień wywoływała dwuznaczność takich słów jak ,,potrzeba” lub ,,pole do pracy”: co innego znaczyły one w perspektywie ideologii cywilizacyjnej i oświatowego przełomu, co innego — w języku ekonomii praktycznej. Antynomia ta od samego początku odciskała się w myśli pozytywistycznej.
Każdy z jej koryfeuszy miewał chwile, w których — obserwując sytuację na rynku pracy —odradzał młodzieży wyższe kształcenie się. Nie tylko urzędniczych aspirantów popychano do pracy produkcyjnej. „Liczba urzędników, prawników, nauczycieli, doktorów — pisał —^Świętochowski już w roku 1872 — nie da się zbyt szybko mnożyć, a nawet ich pomnożenie nadmierne jest ujemnym nabytkiem dla społeczeństwa. Tymczasem liczba producentów da się posunąć prawife do nieskończoności — gdyż każdy producent jest zarazem i konsumentem, utrzymującym równowagę w wymianie. [...] Cała zamiana leży w tern, ażeby ojciec zamiast marzyć dla swego syna o karierze profesora lub sędziego, (...) postarał się [...] o przygotowanie go do zajęć kupca, rzemieślnika, rolnika etc. przemysłowca”3.
Podobnie młoda Orzeszkowa — entuzjastka naukowego postępu — ganiła nadmierny pęd szlachty do szkół wyższych, który, jej zdaniem, z fałszywych wypływał ambicji: „Stare przysłowie zmieniło dziś cokolwiek swą postać, a każdy ojciec wysyłający syna swego do uniwersytetu
[...) z nadzieją i radością powtarza: «Kto ma doktora w rodzinie itd.»,ł A przecież potrzebom nauki „nie zaradzą powołania sztucznie wytworzone, przemocą ludziom wmawiane lub narzucane”4.
Prus, trzeźwy ekonomista, zawsze uważał, że postęp zaczynać się ’ / musi od sadzenia kartofli, a nie róż. Choć więc cenił naukę i widział ogrom jej zadań, dawał przewagę praktycznemu rozsądkowi: „Dziś — pisał — przyszłość człowieka, który skończył uniwersytet, wcale nie jest ani świetna, ani nawet zabezpieczona. [...] Czy wobec tego niezamożni rodzice podrastających synów nie powinni by pomyśleć1 dla nich o jakimś pewniejszym zawodzie niż naukowy? [...] Piękna to rzecz dla społeczeństwa otrzymywać co roku setki patentów z uniwersytetu i gimnazjów klasycznych. Ale niedobrze jest, jeżeli kapitał wydany na naukę nie przynosi procentu”5. Był to zaiste gorzki dylemat dla rzeczników pracy organicznej: w jakiej skali czasu obliczać procenty od kapitału wydanego na wykształcenie? I czy liczyć je z punktu widzenia budżetu rodzinnego, czy narodowego?
Bo jeżeli z narodowego, to wcale nie dla wszystkich publicystów było oczywiste, że rzeczą główną jest właściwe wykorzystanie kwalifikacji fachowych, a więc i możność umieszczenia się w swoim zawodzie. W ogóle przecież inteligencja nie zawsze pojmowana była jako warstwa zawodowa. W roku 1880 na łamach „Przeglądu Tygodniowego” wyjaśniał nieznany autor, żę samo wykształcenie nie czyni jeszcze inteligencji, ale dopiero pojmowanie obowiązków społecznych. Inteligencję wyróżnia ta „siła twórcza, popędowa [...], podnieta, która \ idzie przed narodem, ;ak straż przednia wytyka i toruje drogi”. Ale skoro tak, to trzeba mieć wiarę we własne siły, we własną misję, a nie skarżyć się i lamentować. Powołując się z niesmakiem na opinie krakowskiego „Timesa” o stetryczeniu uczonego świata Krakowa i Lwowa, orzekał warszawski krytyk, że „sępem, który wyjada mózgi i serca galicyjskiej inteligencji, [jest] zwątpienie w pożytek pracy o własnej sile, czego następstwem ohydne, zbrodnicze, godne napiętnowania pogardą skargi na «hyperprodukcję» inteligencji, odkrytą na galicyjskiej niwie!”6 I te to słowa czytać można było w piśmie, które parę lat wcześniej zużyło wiele drukarskiej farby na odkrywanie tejże „hyperprodukcji” na niwie Kongresówki. Tak to trudno
247
Odpowiedź na lin przyjaciela i Warszawy, „Glos" 1891, s. 431.
3 S. Żeromski, Silaczka, pierwodruk w odcinkach w „Glosie" 1891. Por. M. Hanecki, Z dziejów warszawskiej sluiby zdrowia, w: Warszawa powstaniowa 1864-1918, z. 2, Warszawa 1969, s. 177-178.
[A. Świętochowski), Co robić?
^ E. Orzeszkowa. Q jednej z najpilniejszych potrzeb, loc. cit., s. 123-125.
B. Prus, Kromki, t. II, ł. 294; I. V, s. 393-394.
Zaduma inteligencyi naszej, „Przegląd Tygodniowy” 1880, t. 605-607.