126 BONT W TREBLINCE
córką, starą panną. Powiedziałem jej, że mam gościa. Przyjechał do mnie syn moich znajomych, a zarazem mój uczeń. Zapowiada się na wielkiego artystę malarza. Uc2ył się u mnie tysunków jeszcze przed wojną”. Szepczę ojm w ucho:
— Ja i wielki talent.
W tej tragicznej sytuacji uśmiechamy się do siebie. Czytam dalej: „Powie-działem, że uciekłeś z niewoli. Chcą cię bardzo zobaczyć. Iłzeba do nici: wejść”. Wchodzimy przez korytarz do obszernej kuchni. Matka i córeczka czekają na nas. Matka o płaskiej okrągłej twarzy i oczach bez rzęs patny na mnie z przychylnością i zaciekawieniem. Jej chuda córka z nieskoordynowanymi, nerwowymi ruchami obserwuje mnie świdrującymi oczami, bardzo podejrzliwie. Zapraszają nas, abyśmy usiedli i wypytują, jak było w niewoli. Spokojnie i powoli, poprawną polszczyzną odpowiadam na ich pytania. W tym czasie moja fantazja pracuje. Opowiadam, że mieszkam wraz z moimi rodzicami na zapadłej prowincji. Że pan profesor Pękosławski przyjeżdżał do nas przed wojny na letnisko i chodził z moim ojcem na polowania. Że moja matka chce zamówić kilka portretów rodzinnych. Między innymi mojego chrzestnego ojca, majora wojska polskiego, który został zabity w czasie walk na froncie. Również swojego stryjka uśmierciłem na polu walki, robiąc z niego pułkownika.
W moim opowiadaniu nie zniżałem się do niższych rang. Mam już wprawę w wymyślaniu opowiadań. Widzę, że moja elokwencja wywołuje odpowiedni efekt. Padają pytania. Powoli ulatnia się napięcie pierwszych chwil. Spędzamy w czwórkę przyjemny wieczór. Nawet się nie spostrzegliśmy, jak minęła północ. Pożegnaliśmy naszą gospodynię i powróciliśmy do pokoju ojca. Położyliśmy się razem na jednym łóżku i przytulony do ojca zasnąłem po raz pierwszy w spokoju. Gdy się obudziłem, w pokoju panował półmrok. Ojciec siedział na łóżku i rękę trzyma! na mojej głowie. Jeszcze kilka chwil udawałem, że śpię Było mi dobrze, czułem się tak, jak za dawnych lat, gdy byłem małym chłopcem i z rana ojciec, gdy chciał mnie obudzić, trzymał rękę na mojej głowie. Wiedziałem, że na poręczy mojego pomalowanego na biało, drewnianego łóżka leży ciastko przyniesione przez ojca z cukierni, w której był poprzedniego wieczora. Teraz też odruchowo spojrzałem na poręcz łóżka. Z uśmiechem powiedziałem szeptem:
— Tato, tutaj tylko ciastka jeszcze brakuje.
Ze łzami w oczach wyszeptał:
— Brak tu jeszcze mych dwóch córek.
Wyszedł do kuchni i powrócił z herbatą. Pokazał mi na migi, że gospodarze niedługo wychodzą. Zdjął z okna czarny papier i wyjrzał na ulicę. Gdy zobaczył, że gospodarze są już na ulicy, powiedział, że teraz można spokojnie
porozmawiać. Prosii mnie, abym mu dokładnie opowiedział wszystko o sobie. Chciał znać dokładnie każdy szczegół moich przeżyć w Treblince. Opowiedziałem mu wszystko. Zataiłem przed nim jedynie, że znalazłem w Treblince wśród stosu rozrzuconej garderoby po zagazowanych ludziach małe paletko mojej młodszej siostrzyczki i spódniczkę starszej. Ojciec opowiadał:
— Pomyśl Samku, jakie dziwne są koleje życia ludzkiego. Ja, który swoje życie poświęciłem na tworzeniu stylu żydowskiego, stylizując hebrajskie litery. Ja, który malowałem synagogi, dekorując ich plafony w stworzonym przeze mnie stylu. Ja, który lubowałem się w malowaniu typów żydowskich, maluję teraz Jezusy i Matki Boskie.
Z uśmiechem odpowiedziałem:
— Tato, ty nadal malujesz Żydów.
Wybuchnęliśmy śmiechem. Potem opowiadał dalej:
— Zamówień mam dosyć. Cała kamienica zna mnie jako pogodnego staruszka artystę-malarza. W dodatku artystę-niemowę. Aby się nie zdradzić niedobrym polskim akcentem, musiałem zaniemówić na cały czas pobytu po aryjskiej stronie. Samku, nie jest to tak łatwe, jakby się mogło wydawać! Sztuką jest milczeć przez dzień, tydzień, ale wytrzymać jak ja rok, na to trzeba mieć nie lada hart i silną wolę. Przez ten czas miałem kilka wpadek i musiałem wtedy jak najszybciej uciekać. Cztery razy zmieniałem mieszkanie. Gdyby złapali mnie na tym, że udaję niemowę, zrozumieliby od razu, że jestem Żydem. Kto inny udawałby niemowę? Nie zawsze udawało mi się zachować milczenie. Pewnego razu, gdy ogarnięty byłem gorączką malowania, do pokoju weszła gospodyni i poprosiła o zamknięciu okna. Zapomniałem o swym kalectwie i odpowiedziałem:
— Zaraz zamknę.
Moja gospodyni oniemiała ze zdumienia, słysząc mój głos, i wykrzyknęła:
— Ale przecież pan mówi!
Po chwili wymówiła mi mieszkanie. Zdołałem tylko zabrać swoje drewniane pudełko z farbami olejnymi i paletę. Bezradnie stałem na ulicy, nie wiedząc, dokąd się udać. Spędziłem tę noc w przytułku dla bezdomnych. Każde zdemaskowanie okupione było szeregiem przykrości. Często byłem szantażowany i okradany. Chodzę już siedemdziesiąt lat po świecie i dopiero u schyłku życia spotkałem się z taką podłością, zwyrodnieniem i bezwzględnością. Jako nauczyciel i artysta obcujący z pięknem odczuwam gorycz życia okupacyjnego bardziej brutalnie niż zwykły śmiertelnik. Pewnego dnia zatrzymał mnie na ulicy jakiś chuligan. Zaciągnął mnie do bramy i zabrał mi wszystko, co miałem przy sobie. Nie darował mi nawet marnej chusteczki do nosa. Trudno było mi się bronić lub wołać o pomoc. Gdyby wtrąciła się do tego polska policja lub