lekcji matematyki... gdyż w tedy nie musiałem w nich uczestniczyć. Nie było to zapewne takie spotkanie ze sztuką jakie przeżywamy na przykład w muzeum czy też w galerii. To moje zetknięcie się ze sztuką, absolutnie wcześniej nieplanowane, odbyło się w sposób bardzo naturalny w przestrzeni realnej pośród żywej natury, nieprzetworzonej jeszcze i odmienionej w dziełach artystów wystawionych w konkretnym pomieszczeniu wystawienniczym.1 Jak widać już od początku, interesowała go natura, jej koloryt, zapach, harmonia - lasy, łąki, pola, woda, powietrze. Artysta mógł długimi godzinami wysiadywać przy ulicznych krawężnikach podpatrując życie mrówek, które stawało się szczególnie interesujące po gwałtownych opadach, gdy ulice zamieniały się na krótko w rwące potoki, a owady próbowały uchronić swoje domostwa od zalania, Jan de Weryha na swój sposób próbował im w tym pomagać. Często godzinami przesiadywał nad potokiem przypatrując się rybom w wodzie, pokonującym jej silny nurt. Chodził po polach, wypatrując płochliwe ptactwo i kicające zające. Uwielbiał patrzeć na konie, krowy, kozy i owce, wdychać osobliwą i naturalną woń pastwisk, zbierać grzyby, co zresztą pozostało jego wielką pasją do dnia dzisiejszego. Wtedy jeszcze w tych odległych czasach otoczenie naturalnego środowiska, w którym spędzał lata dzieciństwa było prawdziwym i niczym nie skażonym rajem. Urokliwe i pełne charakteru były zabudowania miejskie starej Oliwy wraz ze wspaniałym założeniem angielsko-francuskiego parku w jej samym sercu, a od strony południowej otoczone pasem gęstych i nieprzebytych lasów - od północy zas dzikimi o każdej porze roku inaczej pachnącymi łąkami -oddzielającymi miasto od złocistych rozległych plaż, rozciągających sie wzdłuż całego wybrzeża Zatoki Gdańskiej, za którymi była już tylko woda, zlewająca się w czasie lata na horyzoncie z błękitem nieba, a wszystko to wypełnione charakterystycznym krzykiem mew. Jesienią i
Ibid.
str. 7