ODRA Nr. 6-7 (17-18) Strona 6
ściwie do Polski nic należały. Toteż wynik stosowania na Mazurach musiał być dla Polski słabszy. Więc. jak na z góry przesadzona demonstrację uczuć owe niespełna 2.000 głosów mazurskich były sukcesem, lecz przede wszystkim ostrzeżeniem na przyszłość dla Polski, obojętnej dotąd dla sprawy mazurskiej. ■ Faktem Jest, ie 40% Mazurów uprawnionych do głosowania, nie poszło w ogóle do urny.
11 ltlPCA 1920
Ostatecznie, u progu nowood radża jąccj się państwowości polskiej, po 150-letniej niewoli, nie poskąpiła nam historio właśnie na Mazurach gorzkiej nauki, z której oby wszyscy pedagogowie narodu polskiego wyciągali właściwo wnioski, szkoląc młodzież polską na przyszłych kierowników nawy państwowej. Cięgi na Mazurach, w 1920 r., odebraliśmy za naszych ojców — za niewykorzystanie Grunwaldu i pokoju toruńskiego, za rok 1563. za rzeź mazurską Gosiewskiego 1656 r„za Oliwę 1660 r., za Kalksteina i wreszcie za pastora Giżyckiego. ,
Bezpośrednich przyczyn tej tak wielkiej klęski mazurskiej było wiele. Organizacja była z gruntu fałszywa. Zamiast scentralizować i ujednostajnić w jednym komitecie polskim całą akcję, utworzyliśmy właściwie trzy komitety plebiscytowe. Od razu zrobiliśmy l z plebiscytu sprawę wyznaniową. Dla ewangelickich Mazurów (8 powiatów) był osobny komitet. Dla katolickiej Warmii (1J4 powiatu) stworzono drugi komitet Na Powiślu organizowała plebiscyt polska Rada Ludowa. Niemcy natomiast mieli Jeden komitet plebiscytowy dla całego obszaru. Niemcy stworzyli specjalną organizację plebiscytową „Heimatdienst", do której wciągnęli do lutego 1920 r. 96% wszystkich uprawnionych do glosowania. Gdzie nie sięgała sprawność organizacyjna, tam Niemcy u-żywall zabiegów dyplomatycznych. Tą drogą uzyskali zgodę aliantów na sprowadzenie na glosowanie 128.000 zgerma-nizownnych emigrantów warmińskich 1 mazurskich, stale zamieszkujących w Rzeszy. Charakterystycznym przy tym jest fnkt, że w tym celu zewidencjonowano w Rzeszy aż 300.000 uprawnionych, kló-rzy Jednak w większości na plebiscyt na Mazury nie przybyli. Drogą leż dyplomacji wymanewrowali Niemcy termin plebiscytu na 11 lipca, aby data ta była dniem klęski Polski i rewanżu niemieckiego, przypadającym właśnie no rocznicę Grunwaldu.
Wreszcie, gdzie nic starczało organizacji, ani nacisku administracyjnego, stosowali Niemcy terror, terror zorganizowany, znany nam z czasów okupacji, straszliwy terror niemiecki. 9.000 Polaków musiało tęż bezpośrednio po plebiscycie wyemigrować do Polski z Prus Wschodnich, ratując w ten sposób swe życie. Inni, jak Labusz z Hozamborka ł Linka Bogumił z Ostródy. Jabłonka z Biskupca, zostali zamordowani w bestialski sposób przez bojówki niemieckie. Biskup Bur-schc, jeden z głównych organizatorów plebiscytu. został w 1939 r. ujęty przez mściwą rękę Gestapa, i zamordowany w Sachsenhausen. W tym samym czasie dosięgła też zemsta hitleryzmu drugiego organizatora plebiscytu. K. Donimir.sklego z Kwidzyna. Ilu innych, najdzielniejszych uczestników plebiscytu mazurskiego, a zarazem najofiarniejszych synów Polski, spotkał ten sam los, wykażą dopiero statystyki.
Jednak lato 1920 r., to nie był czas na plebiscyt. Na Cieszyńskim równocześnie musiała Polska zrezygnować z plebiscytu kosztem Zaolzia, zaś na Pomorzu Mazurskim przegraliśmy plebiscyt. Polska prowadziła wtenczas ciężką wojnę, co Niemcy w agitacji plebiscytowej zręcznie wykorzystali. Zaś polska akcja agitacyjna była prowadzona bardzo nieudolnie. Terror niemiecki szalał do tego stopnia na obszarze plebiscytowym, źe polski komitet plebiscytowy mógł przybyć do Olsztyna zaledwie nn 5 miesięcy przed terminem głosowania Wobec napadów bojówek, hotel, w którym mieściła się siedziba komitetu. był obwarowany Jak forteca. Toteż 2.000 żołnierzy alianckich, sprowadzonych na okres plebiscytu, nie było w stanie zapobiec gwałtom niemieckim. A tego wszystkiego nie przewidzieli nasi ówcześni politycy.
o> Tamże. str. 49.
)
Pociąg monotonnie stukał po szynach, zaś przyćmione światło lampy napełniało mętnym blaskiem wnętrze przedziału, na ławkach mężczyzn. Oficerowie po-zrzucali z siebie mundury ł powkłada’! pidżamy. Ich walizki napełniały szczelnie półki, wieszaki uginały się pod ciężarom szarych płaszczy 1 okrągłych czapek.
Kostrzewa wyszedł na korytarz. Stał w oknie 1 palił spokojnie papierosa. Czarna przestrzeń, przesuwająca stę wzdłuż okien wagonów, migała tu 1 tam płonącymi światełkami. Poznań został Już za nimi. Najbliższą ze stacji będzie Frankfurt.
Nad ranem dojadą do Berlina. Potem ekspres północny zawiezie Ich do Lubeki. Jeszcze raz będą musieli się przesiadać, aż wreszcie wysiądą na malej stacyjce nadmorskiej — w Neustadt.
Od niedomkniętego okna na końcu korytarza powiało chłodem. Hugo otulił się lepiej w swą grubą bonżurkę. strzepnął popiół z papierosa. Za oknami przedziału trzech jego młodych towarzyszy spato smacznie w półleżącej, półsicdzącej pozycji: Kóstring, La hm 1 Schneditz.
Razem z nim zostali przydzieleni do tej samej eskadry w Neustadt. Hugo myślał o nich z serdecznością. Ci trzej stanowili teraz zaczątek jego nowej grupy. Bo Kostrzewa obok swych ideałów na skale całego narodu był przecież l pozostał przede wszystkim Instruktorem polnym oddania dla powierzonych sobie ludzi. Chciał ich urobić na wzór marzenia, które mu ciągle stało przed oczami l któremu on sam starał się być wiernym. Zależało mu na tych młodych chłopcach, którzy w nim widzieli swego przewodnika. O wpływ na nich. o Ich przyjaźń, gotów był nawet walczyć. Dużo zmartwienia kosztowała go śmierć Waltera — najwartościowszego spośród wszystkich. Ostatnio myślał także z niepokojem o Herbercie. Inni towarzyszący mu chłopcy nie wydawali się zdolni do odszczepicństwa. Byli po prostu na to zbyt przeciętni, zaś Hugo wiedział z doświadczenia, że opór u wychowanków rodzi się w naturach nie ..zgleiszachtowi-nych“ ale w wybitnych, w tych, któro Jednocześnie są dla każdego Instruktora i wychowawcy najpożądońszym łupem.
Dlatego też nic mógł nigdy bez uczucia żalu wspominać o Walterze. Ten chłopak rozpraszał się wprawdzie i nie potrafił sprząc w Jedno swych bogactw duchowych, ale w dążeniu do znalezienia sobie celu życia, nie szedł Jak inni jego koledzy po linii najmniejszego oporu, by znaleźć się nieuchronnie w oportunlstycznym gronie wyznawców podjętych przez masy haseł, n tylko szukał własnej drogi. Kostrzewa szanował go właśnie za ten arystokra-tyzm ducha u także za jego charakter, umiejący się zdobyć na sprzeciw. Różnili stę zasadniczo swymi poglądami, ale bliscy sobie byli postawą życiową, która polegała na wytwarzaniu własnego, nlcpodda-nego ślepemu pędowi mas, światopoglądu. Hugo nie dlatego był hitlerowcem, że za Fuhrercm od 1933 szedł cały naród. On umiał nim być jeszcze wtedy, gdy za ,.hak-kenkrcuz" na klapie czy na rękawic dostawało się kulę w łeb w mrocznym zaułku. Walter potrafił być humanistą pomimo że humanizm na wschód i na zachód od Szprewy był raz na zawsze potępiony
wraz z demokracją, liberalizmem i ży-dostwem.
Z nich dwóch, naturalnie, to Hugo Dyl charakterem silniejszym. Walter przeciwstawiał się wprawdzie powszechnemu zdaniu. ale w sposób miękki, zgodny raczej z naturą niemiecką, wrogą wszelkiemu indywidualizmowi. Kostrzewa gotów był natomiast na każdą ostateczność W obronie swego zdania. Tym niemniej Walter najbardziej przypominał Hugonowi jego samego i stanowił pociągającą glebę, nu której rwący się do prac wychowawczych Instruktor mógł siać ziarno swoich nauk.
Herbert stanowił nieporównanie mniej cenną zdobycz, ale podobne były motywy, które kazały Kostrzewie trzymać blisko przy sobie narzeczonego panny von Recko. Hugo nic mógł znieść Jakiegokolwiek oporu u swoich najbliższych, to też zarówno odmienność poglądów Waltera, jak ł pogoń za uczuciami Herberta wywoływały jego sprzeciw. Ładną miarą nic chciał się z tym pogodzić. Za żadną cenę nic chciał oddać potępionym przez siebie dziedzinom życia znajdujących się w kręgu jego wpływów chłopców.
Za nim szczęknęły przesuwane drzwi i oficer kątem oka ujrzał szerokie barki
Ze wsi Sadzawka pod Siemianowicami do hotelu „LomniU" przy Krakowskiej ulicy w Bytomiu nie było dalej, niż 10 km. w drodze powietrznej. Dwie Rodziny marszu dla przeciętnego piechura. Ale dla syna Kórnika z kopalni „Fanny", który a 2 marek dziennego zarobku nie mógł wyżywić rodziny, pięciorgiem dzieci obarczonej — droga ta wydłużyła się na tysiące kilometrów i kilkadziesiąt lat — albo jeśli kto woli, musiała być wyrąbana górniczym kilofem, który cal po calu rozkuwa węglową caliznę.
Bo dla Wojciecha Korfantego, przyszłego wodza ludu śląskiego, cale tycie było walką z zaporami, z których każda wydawała się nieprzebytą, zdolną złamać silnego człowieka. Na każdym kroku jego kamienistej drogi natrafiamy na momenty tak zdumiewające, że wyjaśnienia ich szukać możemy tylko w tej sile witalnej i tę-żyżnle duchowej, która wcieliła się w niego z tylu niezłomnych pokoleń, zakrzepłych w upartym i niezmiennym trwaniu na swojej ziemi — przez wszystkie nawałnice dziejowe. Rodzicami Wojciecha byli nie tylko Józef 1 Karolina Korfantowie — ale sześć wieków walki Śląska o prawo powrotu do 1’olski.
O przyszłości Wojciecha, gnanego głodem wiedzy, którego nic zaspokoiła, miejscowa szkoła ludowa, zadecydował pierwszy etap Jego drogi, który kończył się w Katowicach, w czerwonym gmachu gimnazjum, do dziś stojącym przy ulicy Mickiewicza. Z Siemianowic do Katowic nie jeździło się wtedy tramwajem, a bocznica kolejowa 1 kopalni „Fanny" nie prowadziła pociągów pasażerskich. A zresztą — nie
wychodzącego /. sąsiedniego przedziału mężczyzny. Potem tamten podniósł głowę i wtedy w słabym blasku lampy Kostrzewa zobaczył siwe włosy zaczesane gładko na skroniach, prosty nos nad kępką przystrzy żonych krótko wąsów. twarz pełną zmarszczek. Z twarzy tej, na której ubiegłe lata wypisały głębokimi rysami swe dzieje, promieniowała zimna duma, powaga i stanowczość. Stary pan wyjął z kieszeni kamizelki cygaro.
— Czy mogę pana prosić o ogień, kapitanie?
— Proszę.
Nieznajomy pochylił się nad pełzającym płomieniem zapalniczki.
— Dankc... Danke schón... — pod'nlósł wzrok na Hugona, chwilę patrzył mu u-ważnie w twarz. — Czyżbym się mylił? Ale... Zdaje mi się. że pan kapitan Kostrzewa?
Powiedział wyraźnie: Kostrzewa, z polska wymawiając rz Jak ż, o nie Jak mówili wxzyscy: Kostzcwa.
— Tak. to ja.
— Kapitan Henryk Kostrzewa?
— Hugo Kostrzewo.
— Hugo... — znowu patrzył czas dłuższy w oczy kapitanowi — Hugo... — po-
byłoby na to pieniędzy! (Hieni wietrznych jesieni I tyleż mroźnych zim przemaszerował Wojciech w ciężkich, żelazem podkutych butach — w codziennym, upartym trudzie. Chwytał chciwie wiedzę, zdumiewał postępami i — słuchał, jak bismar-kowski duch rozprawia się z wszystkim, co polskie.
Czy można wierzyć, że w tych właśnie muęąch. pod wpływem antypolskich szykan, dojrzało jego uświadomienie narodowe? Bierny opór pokoleń wybuchnął w nim czynną opozycją, która była odtąd cechą Jego charakteru. ZrozumiAl wtedy, że sam dobrze nie mówi po polsku I przy pomocy alownika polsko-niemieckiego wziął się do rozgryzania — „Pana Tadeusza". W dwa lata później opanował polski język literacki i utworzył w gimnazjum tajny związek, złożony z 7 członków — pierwszą konspirację na Śląsku!
Na trzy miesiące przed maturą wpłynęło do dyrekcji gimnazjum doniesienie, że abiturient Korfanty podburza w Siemianowicach robotników, śpiewa z nimi zakazane pieśni polskie, a ostatnio był nawet w polskim teatrze w Krakowie. Wydalony z gimnazjum i pozbawiony prawa zdawania matury w całej Rzeszy, znów potawil Korfanty na swoim. Za pośrednictwem posła poznańskiego Koścłclskicgo uzyskał w pruskim ministerstwie oświaty zezwolenie na złożenie egzaminu dojrzałości w charakterze eksterna — we Wrocławiu.
Dzięki temu droga jego. kończąca sic dotąd w Katowicach — wydłużyła się przez Wrocław do Berlina. Przyszły poseł do Reichstagu znalazł się w xzcrcg.~.ch młodzieży wszechpolskiej. Poznał osobiście
wtórzył kilkakrotnie — Pan mnie nie poznaje, panie kapitanie? — zapytał wreszcie.
— Niestety ... nie.
— A jednak Ja pana poznałem po tyłu latach. Zaraz zresztą przestanę pana intrygować. Czy pamięta pan rok 1927. Wycieczkę nn pole bitwy pod Tancnborgiom?
— Pamiętam.
— Oprowadzałem was wówczas po pobojowisku ...
Teraz to Kostrzewa wpatrzył się pilnie w twarz mówiącego. Nagle sprężył się culy.
— Pan generał baron von Grotc!
Stary oficer lekko się uśmiechnął.
— A więc pan mnie jednak poznał. Bardzo się cieszę, spotykając pana po raz drugi w życiu. Przyzna pan jednak, ze stara pamięć Jest lepsza niż wasza — ludzi młodych. Przecież zamieniliśmy ze" /obą kilka zaledwie słów. Objaśniałem wam — pamiętam — genialny manewr Hindcn-burga. Potem stedliimy na trawie — wyście z apetytem jedli przyniesione ze tobą zapasy. Tylko pan podszedł do mnie I zapytał, czy to tu także odbyła się niegdyś krwuwa walka Zakonu z Polakami. Wskazałem panu pobojowisko i kamień położony na miejscu, gdzie padł bohaterski
Romana Dmowskiego i starszych przywódców narodowych. W tych czasach dojrzało w nim polityczne „credo": „Ojczyzna
nasza Jest Polska bez względu na kordony1.
Zaczął pisać. Władze pruskie zareagowały na Jego pierwsze występy czteromiesięcznym więzieniem we Wronkach. Ale droga Korfantego jest Już wytyczona I jasna. Nie uznaje on żadnych kordonów. W 1901 r. widzimy go wśród działaczy wszech polskich w Zakopanem — to znów przewożącego osobiście tajną bibułę do Sosnowca i Dąbrowy Górniczej.
Jednocześnie chwyta za ster ruchu narodowego na Śląsku, nadając mu piętno radykalne. Rzuca hasło: „Precz z Cen
trum!** Nikt jeszcze przed nim nie miał tyle odwagi. Ruch narodowy kryl się dotąd w cieniu katolickiej partii niemieckiej, obecnie staje na platformie wszechpolskiej. Jako redaktor „Górnoślązaka" Korfanty wbrew wszelkim zakusom Niemców porywa za sobą masy robotnicze, które w 1103 roku wybierają go posłem. Był to sukces decydujący, największe w jego życiu — zwycięstwo. Czy byłoby ono możliwe, gdyby sam Korfanty nie stał się syntezą dążeń śląskich, nawarstwionych przez wieki? — Reakcja Niemców chwytała się szykan małostkowych. Biskup wrocławski kard. Kopp odmówił wrogowi „Centrum" ślubu kościelnego z Elżbietą Sprotówną. A gdy ks. .Mikulski wbrew zakazowi kard. Puzyny pobłogosławił Jego związek małżeński w kościele św. Krzyża w Krakowie — sprawa oparła się aż o Watykan. Lecz tam Korfanty wygrał.
Będąc odtąd nieprzerwanie posłem to do sejmu pruskiego, to Reichstagu — urastał Korfanty do roił męża stanu. Ładen z posłów Kola Polskiego, gdzie przeważali ziemianie wielkopolscy, szlachta z prapra-dziadów, nie miał tyle odwagi, co syn ślą-
itagattt powlMci r. L „NsJridlcjr".