siaj zapomniany, z grupy „Współczesności", poeta niewątpliwie najwybitniejszy. Może ten obecny brak zainteresowania to tylko „czyściec”, z którego Gro-chowiak wyjdzie odrodzony. To, że są to poeci zapomniani sprawili ludzie pokroju Przybosia, pozbawionego wyobraźni i fantazji.
W środowisku literackim uważa się popularność za coś szkodliwego - jeżeli poetę może czytać jednocześnie i kolejarz i profesor uniwersytetu, to jest w tym coś podejrzanego. Ojciec zawsze się z tego śmiał. Miano mu za złe, że zabiega o popularność. Puszcza! w miasto jakieś niestworzone historie, które powiększone o echa, wracały do niego. Nie wyobrażam sobie też raperów śpiewających Miłosza. Miłosz na zaproszenia ślubne nie trafi nigdy.
No więc właśnie. Więcej wartościowych opinii na temat Gałczyńskiego wypowiedzieli pisarze, niż krytycy czy historycy literatury. Józef Czechowicz nazwał Gałczyńskiego „Paganinim”, ale Bolesław Miciński znakomicie rozpoznał i wyraził egzysten-cjalistyczną problematykę dzieła poety. Stefan Kisielewski uważał go za geniusza.
- ...ale jednocześnie Zieloną gęś za całkowity bełkot pisany dla pieniędzy.
To była replika, ponieważ Gałczyński szyderczo opisał „Sprzysiężenie” Kisielewskiego. Ci najwięksi — łącznie z Gombrowiczem — doceniali twórczość autora „Balu u Salomona”.
- Ponieważ oni byli o niebo inteligentniejsi od ludzi parających się dzisiaj krytyką, czuli zawód, czuli warsztat. To byli partnerzy do rozmowy. Dzisiejsi krytycy nie prowadzą wielkich dyskusji. Zalewa nas totalny szum i... prostactwo. I gdzieś ta kultura wysoka schodzi na odległy plan. Uważam, że książka, bez względu na to, co się dzieje z naszą cywilizacją, zawsze pozostanie sprawą indywidualną. Nie można Śmierci w Wenecji czy Buddenbrooków czytać na monitorze, dotyczy to także Przygód Pana Kleksa czy Lokomotywy Tuwima. Nic nie zastąpi książki.
Na spotkaniu z krakowskimi dziennikarzami jedna z młodych redaktorek, pytała o metafizyczność, o religijność Gałczyńskiego. Również ja w Gałczyńskim widzę personalistę. Czy nie jest nadużyciem traktowanie Gałczyńskiego jako społecznika, zaangażowanego w opisywanie rzeczywistości „socjalistycznej”?
- Nie wydaje mi się, żebym ja widziała w ojcu pisarza lewicy, równie niemożliwe wydaje mi się uczynienie z niego pisarza prawicy. On po prostu jest sobą. Zmieniał się język poezji Gałczyńskiego. Świadczą o tym Notatki z nieudanych rekolekcji paryskich. Uważam również, że ja nigdzie go na te „lewe strony” nie wekslowałam. Ojciec nie miał jednoznacznego stosunku do ludzi, do świata, do spraw go otaczających, po prostu dlatego, że więcej rozumiał, więcej widział, więcej czuł. To są wszystko sprawy związane z wrażliwością.
Uważam, że Gałczyński tworzy własny język egzystencjalislyczny i personalistycz-ny. I można z niego „ wydobyć” filozofię Gałczyńskiego, to coś, co tak pasjonowało Kicińskiego i Gombrowicza. Gałczyński to poeta wielogłosowy, osobowość wielowymiarowa, znakomicie operuje wieloma językami i symbolami kultury XX wieku. W dwudziestoleciu międzywojennym niewielu jest poetów-humanistów tak gruntownie wykształconych, mających bezpośredni dostęp do literatur europejskich, znających łacinę, grekę, angielski, niemiecki, francuski, rosyjski. Gałczyński jest poetą europejskim.
- Na pewno. Kiedy tłumaczył Schilerowską Odę do radości, powiedział mi: „przyjdzie taki czas, że wszyscy będziemy to śpiewać". Miał czasem takie „wizjonerskie” myśli. W 1943 roku jeden z kolegów w stalagu zapytał go: „A co ty będziesz robił po wojnie?” Odpowiedział na to: „Zamieszkam w polskim Szczecinie." A przecież w tym czasie Stalinowi nie śniło się nawet o tym, że Szczecin odda Polsce. Pro-