w
A.K.: U mnie było sześć.
W.W.: Seminarium było poświęcone pewnym ogólnym zjawiskom historycznym - trochę historii ogólnej, trochę nauk pomocniczych historii, a więc genealogia, heraldyka, wstęp do badań historycznych. Nie było to obowiązkowe, ale uchodziło to za pewien nobilitujący akademicki szlif. Na trzecim roku część zostawała, część przenosiła się gdzie indziej, ale to od Profesora Mazurkiewicza wyszedł profesor Uniwersytetu śląskiego, Janusz Strzępka, pani Irena Kastorf-Liberacka - wiceprezydent Zamościa, Marek Bojdecki w Rzeszowie, nieżyjący już Krzysztof Staszko w Warszawie. dr Wacław Huba i dr Włodzimierz Wójcikiewicz.
A.K.: Z seminariów Mazurkiewicza wyszedł także z doktoratem Jerzy Markiewicz, przez wiele lat dziekan adwokatów, a w tej chwili profesor filii KUL w Tomaszowie i, nieżyjący już, profesor Tomasz Opas, który wykładał na uniwersytecie w Rzeszowie. Wyszedł też profesor Władysław Ćwik, profesor Jerzy Reder.
W.W.: Mazurkiewicz miał takie pedagogiczne zacięcie, że przyciągał ludzi do siebie. Często do Niego przychodzono po różne życiowe rady.
r
A.K.: Było rzeczą normalną, że ludzie, którzy skończyli ten wydział i chodzili do Niego na seminarium, od czasu do czasu się tu pokazywali. Ten zwyczaj trwa do dzisiaj. Sam miewam częste odwiedziny po paru, parunastu, nawet po kilkudziesięciu latach.
W.W.: Łagodniał. Na początku lat siedemdziesiątych, kiedy byłem jeszcze asystentem, to czasem się dziwiłem: „Panie Profesorze, przecież on prawie nic nie umiał!”. A On mówił: „Oj, dajmy mu tę trójkę” Ale trzeba pamiętać, że ponieważ było mniej studentów, to egzaminowanie było inne - to była spokojna rozmowa i na trójkę studentów poświęcało się około czterdziestu pięciu minut, czasem godzinę.
A.K.: Czasem tak, ale nie za bardzo. Zdarzało Mu się rzucić jakimś męskim słowem, ze dwa czy trzy razy nawet słyszałem, ale nigdy tego nie robił przy damach, czy w obcym towarzystwie.
W.W.: Nie przypominam sobie.
A.K.: Ja również. Zresztą trudno mi sobie wyobrazić z Nim jakiś konflikt. On był ojcowski, to były patrymonialne stosunki, od Niego nawet się pieniądze pożyczało.
A.K.: Nie było. Pieniądze na swój pierwszy telewizor pożyczyłem właśnie od Józwy. Nazywaliśmy go „Józwa" i to było określenie pieszczotliwe - broń Boże! - obraźliwe. Pamiętam, że kiedy jednemu panu niezwykle przeciągały się sprawy doktoratu, Szef wyznaczał mu systematycznie ilość stron, które ma napisać. Wreszcie doszło do strony dziennie, terminy mijały, zawsze pojawiały się przeszkody, ciągle coś nagłego wynikało, a on nic nie przynosił
i wreszcie Profesor powiedział: „Panie (tu padło nazwisko), ależ my wszyscy staramy się zrobić panu na rękę, a pan tego nie wykorzystuje" Na pewno nie był cholerykiem, w ogóle się raczej nie unosił.
W.W.: Nigdy się nie zdarzało, żeby wybuchł i chociaż z pewnością miał swoje problemy, nigdy nie odbijało się to na pracy. Miał talent w postępowaniu z ludźmi, tak jak miał talent pedagogiczny do dawania studentom tematów, kiedy nie wiedzieli, o czym mają pisać prace dyplomowe.
A. K.: Trzeba też pamiętać o tym, że On sam był bardzo przywiązany do tematyki ustrojowo-prawno-miejskiej. Przez szereg lat katedra, Jego pierwsi asystenci i współpracownicy się tym zajmowali; powstała cała szkoła, ale, z drugiej strony, dawał się przekonać - byłem pierwszym, który się z tej tematyki wyrwał, nie interesowało mnie to, zająłem się problematyką wyznaniową, zwłaszcza kościołem obrządku greko-unickiego w Królestwie Polskim i Profesor to zaakceptował.
W.W.: Ja byłem drugi w kolejce i pisanie mojej pracy częściowo zbiegło się z emeryturą Profesora. Początkowo mnie zachęcał: „Chłopaku, masz i pisz koniecznie o ordynacji zamojskiej”, ale kiedy zrezygnowałem, to specjalnie nie protestował. Co było jednak charakterystyczne - był z zamiłowania regionalistą i przywiązywał wagę do znaczenia regionalizmu w jak najlepszym tego słowa znaczeniu. Pochodził z Kurowa. To mała miejscowość, ale za to bardzo stara; jego część, Olesin, należała do Jaruzelskich. Profesor był bardzo przywiązany do Kurowa. Opowiadał nawet, jak kiedyś jednego posła z Koła Polskiego do Dumy konie poniosły w tamtą stronę i to tak nieszczęśliwie, że tam zginął. Przy samym wjeździe do Kurowa, po prawej stronie, stoi taki prywatny budyneczek z kolumnami i to jest właśnie to miejsce. Kurów, Markuszów, miasta dawnego powiatu lubelskiego - to była dla Mazurkiewicza jego
25
Wiadomości Uniwersyteckie: grudzień 2000