Dwadzieścia minut później ktoś łapie za klamkę. Najwyraźniej Frank zapomniał kluczy.
- Dzięki Bogu - mówię, gdy otwieram drzwi.
- Dobry wieczór - wita się Mary. - Spóźniłam się, kochanie?
- Witaj Mary. Eee, nie. Anit trochę się nie spóźniłaś. Tak właściwie… - Co ona tutaj robi?
Mary mija mnie w pośpiechu i zdejmuje płaszcz.
- Cholernie zimno - wzdryga się. - A moja Honey jeszcze biega?
- Śpi. Eee, Mary?
- Popatrzy pani na siebie - mówi Mary. - Wciąż w tych swoich niechlujnych, domowych ciuchach. Jest już za kwadrans dziewiąta, naprawdę powinna pani iść i się przyszykować. Przyniosłam ze sobą rzeczy na wypadek, gdyby chciała pani, bym znowu została na noc.
- Ja… Ja sądzę, że coś ci się pomyliło, Mary. Dzisiaj nie trzeba siedzieć z Honey.
- Ależ tak - odpowiada Mary. - Francis tak powiedział. Zadzwonił po południu. Koło piątej. Zabiera panią na kolację, w jakieś francuskie miejsce, by coś tam świętować, tak powiedział. Wiem, że to naprawdę nie moja sprawa - ciągnie - ale czy wy…
- Nie - odpowiadam wyraźnie oszołomiona. - Nie. - O nie, nie. Frank chciał mnie zabrać na kolację, by świętować jego amerykańską wystawę, ja zaś po prostu ściągnęłam spodnie, przykucnęłam i zasrałam cały jego wieczór. O Boże. Przełykam ślinę. Czuję kłucie w oczach.
- Tyle że jego mama tak dużo o niego pyta, a ja chcę, by wiedziała wszystko na bieżąco. Wydaje mi się, że pani i Francis tak dobrze się dogadujecie…
- Tak - mamroczę. - Tak, to prawda.
- Chodzi mi o to, że jest już dorosłym mężczyzną, ma trzydzieści pięć lat i, no wie pani, ona martwi się o niego i o to, by miał rodzinę. By znalazł na to czas w tym całym zamieszaniu, jakie robią tu wokół niego. Ja jednak nie lubię za bardzo tych jego krów, a pani? Delfin na przykład, to takie miłe zwierzę.
- Mary, jego tutaj nie ma - mówię. Czuję się skołowana; nie jestem w stanie jasno myśleć. - Tak bardzo mi przykro. Sądzę, że lepiej będzie, jeśli udasz się do domu.
- Ooo, on się pojawi. Mężczyźni zawsze się spóźniają - stwierdza uspokajająco, zmierzając do kuchni. - Filiżankę herbaty, pani Midhurst?
- Nie, dzięki. Słuchaj, ja naprawdę nie sądzę, by się pojawił. Zadzwonię po taksówkę, by cię zawiozła do domu.
- Proszę nie pleść głupstw. Ja się tu rozlokuję, a pani idzie i weźmie sobie przyjemną, gorącą kąpiel. No już! Zmiata pani na górę.
- Ja… eee… no dobrze. - Mary, gdy jest akurat w odpowiednim nastroju, potrafi być bardzo przekonywująca.
Niczym posłuszne dziecko szybko wskakuję do wanny, a niedługo potem wychodzę, rozlewając wszędzie wodę i prawie że łamiąc sobie przy tym nogę. O co chodziło z tym martwieniem się matki Franka o to, że jej syn zapomina o założeniu rodziny? O co w tym chodzi?
- Mary! - wołam, zbiegając po schodach w samym tylko kimonie.
- Pani Midhurst! - mówi, wychodząc na korytarz. - Zamarznie pani na śmierć.
- Stella, proszę. Tysiąc razy cię o to prosiłam.
- Jesteś niegrzeczną dziewczynką, Stella. O co ci chodzi, kotku?
- O Franka. Francisa.
- Tak? - pyta uprzejmie, mrugając.
- Jak dobrze go znasz?
- Francisa? Och, znam go, odkąd był dzieckiem.
- Tak, tak, oczywiście. Wiedziałam o tym przecież.
- Jeśli chcesz, to kiedyś ci wszystko opowiem. Tyle że… - spogląda na zegarek - bardzo się spóźnisz, jeśli się teraz nie ruszysz.
- Teraz, Mary, powiedz mi teraz.
- Cóż, no dobrze. Ale zamarzniesz…
- Nie martw się o to.
- Co chciałabyś wiedzieć? - pyta Mary z błyskiem w oku, charakteryzującym osobę rozmiłowaną w plotkach.
- Jak? Jak go poznałaś?
- Jego mama i ja jesteśmy dawnymi, dawnymi przyjaciółkami - odpowiada Mary. - Z domu. Chodziłyśmy razem do szkoły. A mój najstarszy, Andrew, chodził do szkoły z Francisem. Czy to nie miłe?
- Tak, tak, to naprawdę urocze.
- To prawda - zgadza się Mary. - Czy coś jeszcze? Oglądam taki interesujący program. Wiesz, o rybach. Dziwne bestie, ten typ, z potężnymi zębiskami. Nie sądziłam, że ryby mogą mieć takie duże zęby, a ty? Albo też kura - dodaje z zamyśleniem.
- Kury? Nie. Co do ryb, to nie jestem pewna. Posłuchaj, wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale naprawdę muszę wiedzieć. Proszę, Mary, to ważne. Czy Frankie, Francis, no cóż, czy dobrze się prowadził? Zanim przyjechał do Londynu. Był grzeczny, Mary? Czy on…
- O nie. - Mary potrząsa ze smutkiem głową. - Był bardzo niegrzecznym chłopcem. Złamał swojej mamie serce.
Ponownie ogarnia mnie to uczucie - to puste, wycieńczające uczucie, jakbym płakała przez kilka dni. Odpycham je od siebie i siadam na schodach.
- Zawsze był niegrzeczny - dodaje Mary. - Zawsze. Od dziecka. Ciągle pakował się w tarapaty. Ale miły, no wiesz, dla swojej mamy i braci, i sióstr. Czy wiesz, pewnie nie powinnam ci tego mówić, lecz on co miesiąc wysyła do domu pieniądze.
- To bardzo słodkie - zgadzam się. Czuję, jakby w mojej głowie brzęczała osa. - Jednak powiedziałaś, że złamał swojej mamie serce.
- Och, tak - przyznaje pogodnie Mary. - Była bardzo zasmucona, kiedy powiedział, że wyjeżdża do Londynu. Widzisz, polegała na nim. W związku ze wszystkim. Po śmierci męża. Więc się załamała. Płakała całymi dniami i błagała go, by nie jechał. Jednak teraz wszystko z nią w porządku. Nigdy nie była szczęśliwsza. Zawsze robi zamieszanie. - Mary chichocze z uczuciem. - Uwielbia dramaty, taki to już z niej typ.
- A co z dziewczynami?
- Och - śmieje się Mary, ho ho ho - no cóż, tak. - Zawsze uganiał się za spódniczkami, to pewne. A one z kolei uganiały się za nim. Nie mogę powiedzieć, że je za to winię. Uroczy chłopak. Urocze włosy.
- Jasne. Czy były kiedyś, no wiesz, kłopoty?
Okrągłe, niebieskie oczy Mary wpatrują się we mnie ze zgrozą.
- Och, nie! - woła. - Pani Midhurst, nie. Nic z tych rzeczy. Na Boga, nie. Francis to dżentelmen, zawsze nim był. Doskonałe maniery. Ma urok, no wiesz, zapewniam cię. Potrafi zawrócić w głowie. I czasami dziewczęta przez niego płakały. Wszystkie chciały wyjść za niego za mąż. Widzi pani, to mała miejscowość, pani… Stello. Był najlepszym kąskiem.
- Ale nic złego? Nic naprawdę złego?
- Nie! - woła, zgorszona samym pomysłem czegoś takiego. - Niebiosa, nie. Nic z tych rzeczy.
- W porządku. Wybacz mi to przesłuchanie, Mary. Przepraszam. I dziękuję ci. Dziękuję.
- Mogę wrócić teraz do moich ryb? - pyta Mary.
- Tak, bardzo proszę.
Frunę po schodach na górę, serce mi wali i od razu rzucam się do telefonu. Muszę sobie uciąć miłą pogawędkę z Dominikiem. Natychmiast.
- Czy naprawdę musimy to robić teraz? - pyta sennie Dominic. - Jest cholerne wpół do siódmej.
- Pewnie, kurwa, że musimy - odpowiadam.
- No dobra - ziewa Dominic. - Kłamałem.
- Co?
- Kłamałem - mówi bezcielesny głos, w którym słychać znudzenie. - W porządku? A teraz odkładam słuchawkę. Zadzwonię do ciebie później.
- Co masz na myśli, mówiąc, że kłamałeś? Dlaczego to zrobiłeś?
- Mam na myśli to, że wszystko sobie wymyśliłem. Bujałem. Powiedziałem nieprawdę. J'ai menti. Rozumiesz?
- Ale dlaczego, Dom?
Dominic się śmieje.
- Nie mam nic przeciwko Francisowi. Tak przy okazji, słyszałaś już o wystawie? Fantastycznie, kurwa. - Robi pauzę. - Także dlatego, że odciągnę go od ciebie. Uważam, że wasze wspólne mieszkanie jest zbyt milusie.
- Dlaczego kłamałeś?
- Dlaczego pytasz?
- Dominicu, jakieś dwie sekundy dzielą mnie od stracenia panowania nad sobą. Po prostu odpowiedz mi, dobrze?! - ryczę do słuchawki.
Wygląda na to, że Dominicowi moja wściekłość wydaje się niezwykle zabawna pozwala sobie na kolejny powolny, leniwy śmiech.
- Napalona na Frankiego, co? Chryste, Stella.
- Dominic.
- OK., OK. To bardzo proste, Stella. Ci ludzie towarzyszą mi w życiu zawodowym. Jestem nimi otoczony: cholernymi prowincjuszami z ledwo zdaną maturą i słomą wystającą z butów. Oni nie potrafią się wysławiać, Stello, na wypadek, gdybyś tego nie zauważyła. Nie potrafią trzymać noża inaczej, niż jakby to był długopis. I to jest jedna kwestia. Ale kmiotki wdzierające się do mojego życia prywatnego, cóż, to zupełnie coś innego. Nie chcę, żebyś mieszkała z jakimś łebkiem z okolic Newcastle. Więc po prostu powiedziałem ci coś, co, jak sądziłem, pomoże ci zachować dystans. I - dodaje leniwie - to zadziałało.
- O czym ty mówisz, Dom? - szepczę. - Wiesz, że Frank tutaj mieszka. - Chyba zaraz zemdleję z wrażenia.
- No cóż, jeśli już musisz mieć tego faceta za lokatora, w porządku - mówi wielkodusznie Dominic. - Chodziło mi o to, że nieszczególnie dobrym pomysłem wydaje mi siwe wizja jego w twoim łóżku. W naszym łóżku, ściśle mówiąc. Nie znaczy to, że mam ochotę do niego wrócić, rozumiesz. Nasz łóżko oznacza jedynie mebel, za który zapłaciłem. W moim domu. Z matką mojego dziecka. Co z kolei prowadzi do Honey.
- Co z nią?
Dominic chichocze.
- Czy naprawdę sądzisz, Stello, że chcę, by moja córka miała za ojczyma jakiegoś chłopa? Jakiegoś niewykształconego, nie potrafiącego się wysłowić kmiotka pokroju Franka? A jeśli chodzi o jego legendarną swobodę seksualną…
- Daj sobie spokój.
- The fog on the Tyne is all mine, all mine - śpiewa po drugiej stronie linii Dominic, jego głos odbija się echem o oceany, akcent zaś jest groteskowo, jak w kreskówce zniekształcony. - Ta oferma, Rupert, chodził przynajmniej do prywatnej szkoły.
- Robi mi się niedobrze, gdy ciebie słucham, Dominic - oświadczam mu. - Chce mi się rzygać.
- Na razie. - W głosie Dominica nadal pobrzmiewa śmiech. - Ucałuj ode mnie Honey.
Rzucam telefon na drugi koniec pokoju.
A potem pędem biegnę do łazienki.
- Tak już lepiej - mówi z aprobatą Mary. - Podoba mi się ta sukienka.
- Czy Francis powiedział ci, jak się nazywa ta restauracja, Mary? Proszę, spróbuj sobie przypomnieć.
- Restauracja, restauracja… Ach, tak. Wspomniał, że jest to jakieś francuskie miejsce tuż za rogiem, o ile dobrze pamiętam.
- Mówił, na którą godzinę zrobił rezerwację?
- Chyba na dziewiątą.
- A która jest teraz?
- Och. - Mary niesamowicie wolno podciąga wełniany rękaw. - Za kwadrans dziesiąta.
- Zostań tutaj, Mary, dobrze? Po prostu, proszę, zostań tutaj. - Chwytam płaszcz i klucze i wyfruwam przez drzwi.
- Baw się dobrze, kotku! - woła za mną Mary. - Mam nadzieję, że go znajdziesz.
Oddete's. Musiał mieć na myśli Oddete's, tam gdzie Rupert zabrał Cressidę. To jest na Regent's Park Road, niedaleko mieszkania Louisy. Chyba nie zaprosił…
Nie. Wybiegam przez drzwi, zakładam sportowe buty i biegnę niczym Forrest Gump. Jak mogłam być tak gruboskórna? Sama jestem Forrestem Gumpem, od czubka mojej bezmyślnej głowy do samych pośladków.
Pięć minut później, dysząc jak pies, otwieram drzwi do restauracji. Oto i on, właśnie je, przy stoliku nakrytym dla dwóch osób, a przed nim stoi butelka wina. W blasku świec migoce leżące na stole srebro.
- Frank.
Podnosi wzrok; zauważam jego zaskoczenie.
- Stella.
- To tak cholernie w twoim stylu, by pozbawiać mnie kolacji. Dlaczego nie powiedziałeś?
- Miło cię widzieć. Miałem zamiar. Ale potem ty mnie wykopałaś.
- Nie opowiadaj bzdur, Frankie.
- Czy możemy prosić o jeszcze jedno menu? - pyta kelnera Frank. - Proszę napij się wina. - Podaje mi kieliszek.
Podnoszę go.
- Gratulacje, Frank. Dobra robota. Jestem z ciebie bardzo dumna.
- Dzięki.
- Co jesz?
- Cebulową tarte tatin. Chcesz trochę?
- Tak, poproszę.
Wkłada mi widelcem kęs do ust. Przelotnie zastanawiam się, czy złym pomysłem byłoby znaczące oblizanie widelca.
- No tak - mówi Frank.
- No tak - mówię ja.
- No i jesteśmy.
- Tak.
- Chcesz, bym ci udzielił więcej wskazówek, w jaki sposób się podrywa? Mam wskazać sprośne laski?
- Czyżbyś już przeprowadził rekonesans?
Frank posyła mi to szczególne, Frankowe spojrzenie.
- Nie, Stella. Jadłem kolację.
- Muszę zamówić moją.
- Naturalnie.
- Przepraszam za wcześniej, Frankie - odzywam się niewyraźnie, zwracając się do menu. - Coś sobie po prostu wbiłam do głowy. Ja…
- W porządku, skarbie. - Unosi dłoń. - Rozumiem. Co jesz?
- Stek. Tak naprawdę to nie rozumiesz…
- Nie psuj tego - mówi łagodnie, patrząc na mnie twardo. - Lubię jeść z tobą kolację.
- Chodziło mi o to, Frankie… Nie, proszę, posłuchaj. Czy mógłbyś już więcej nie pokazywać mi sprośnych lasek?
- W porządku - odpowiada niespiesznie Frank, wciąż przewiercając mnie wzrokiem.
- Masz coś przeciwko temu?
- Nie. - Uśmiecha się, nalewając wino do kieliszka, który właśnie przyniósł kelner.
- Nie podobałoby mi się to i już. I nie podobałoby mi się, gdybyś przyprowadzał do domu obce dziewczyny - dodaję. - Nie podobałyby mi się obce dziewczyny w majtkach. W łazience. Szczerze.
- Naprawdę? - Frank znów się uśmiecha i wydaje się, że jego uroczy uśmiech rozgania te wszystkie komplikacje i co by było, i o mój Boże. - Hm. Mnie także zaczęły już one trochę męczyć.
- Posłuchaj - mówię, a na mojej twarzy wykwita uśmiech od ucha do ucha. - Nie wiem, jak to się wszystko ułoży. Ale kiedy już skończymy jeść, czy moglibyśmy iść po prostu do domu i…
Frank spuszcza wzrok na talerz, po czym strzela do mnie oczami.
- Tak - odpowiada tym swoim niskim głosem, z tymi swoimi szarymi oczami i surowymi ustami, przez co się dosłownie ślinię. Uśmiecha się w sposób, który jest jednocześnie nieprzyzwoity i słodki. - Zjedzmy kolację i chodźmy do domu i do łóżka, i nie wychodźmy z niego aż do Gwiazdki.
Patrzymy na siebie i dalej jemy, prawdopodobnie szybciej, niż można to uznać za stosowne.
- Nie chcę deseru - odzywam się z pełnymi ustami.
- Psiakrew, Stella - śmieje się. - Wiem jednak, o co ci chodzi. Sądzisz, że włożą nam z powrotem korek do wina?
- Korek srorek. Chodźmy do domu.
Płacimy rachunek, biorę mój płaszcz i nagle jesteśmy już na ulicy. Moja dłoń schowana jest w jego dłoni i pozostaje tam przez całą drogę, i jest to naprawdę seksowne - SEXUS MAXIMUS, oto, jakie to jest, SEXUS VOLCANICUS, oto, co pragnę krzyczeć - ale muszę wam powiedzieć, i może zwariowałam, że to nie tylko o to chodzi.
Odwracam się do Franka i właśnie mam zamiar się odezwać, lecz potem się zastanawiam. Nie, powiedziałam już wystarczająco dużo. Frank patrzy na mnie.
- Bądź - mówi. - Chodźmy do domu, Stello i po prostu… bądź.