Córy Życia 16 Zamieć


May Grethe Lerum

ZAMIEĆ

0x01 graphic

ROZDZIAŁ I

W górach Sogn, między Lyster i Lom, początek kwiet­nia 1731

Dwie postaci poruszały się niczym zlodowaciałe śnież­ne bałwany. Dopiero teraz, w ostrym świetle poranka, można było w ich twarzach rozróżnić ludzkie rysy. Jeden z wędrowców, niższy i młodszy, nosił wielką futrzaną czapę naciągniętą głęboko na oczy. Śnieg i szron wczepia­ły się w sierść futra, tworząc duże bryłki lodu, które podzwaniały niczym członki kościotrupa, kiedy chłopiec śli­zgał się na wygładzonych kamieniach.

Drugi był znacznie wyższy, o ile chłopiec przypominał zziębniętego lisa, to ten był niczym biały niedźwiedź. Też miał naciągniętą głęboko futrzaną czapkę, ale gołe ręce próbował nieustannie ogrzewać pod wilczurą. Ubrania obu zesztywniały od zamarzniętej wilgoci, przy każdym kroku połatane skórzane spodnie trzeszczały jak długo nie smarowane tłuszczem buty. Byli ubrani ciepło, nawet jak na tę wędrówkę poprzez wymarłe, smagane wichrem góry. Niewielu ludzi wyruszyłoby w taką drogę wczesną wio­sną, zwłaszcza w tym roku, gdy nawet najbardziej niecier­pliwi kupcy postanowili poczekać jeszcze parę tygodni.

Niebo wisiało nad nimi szare i ciężkie, mimo że świa­tło dnia zdecydowało się już przedrzeć przez chmury. Szli godzinę albo i dwie od chwili, gdy kaszląc wydostali się z jamy, wygrzebanej pod wielkim kamieniem.

Obaj mieli na nogach rakiety śnieżne z jeleniej skóry i wierzbowych witek, ale wyższy mężczyzna przewracał się nieustannie, bo za dnia powierzchnia śniegu stawała się mniej twarda.

Potrzebowali dziesięciu dni, żeby dojść aż tutaj. Nie przejmowali się zamiecią w najdzikszych partiach gór, od­mrożone palce u rąk opuchły i zrobiły się szare, bolały do­tkliwie, gdy tylko wsuwali je pod ubranie, żeby się rozgrzać.

Chłopiec, który mógł mieć piętnaście, szesnaście lat, szedł wyciągając nogi i podtrzymywał ojca za każdym ra­zem, kiedy ten tracił równowagę.

Przyglądał się uważnie jego twarzy pod oblodzonym futrem czapki. Widział, że rany są zaognione i zaczynają ropieć. Brązowe oczy zrobiły się matowe i spoglądały na świat obojętnie.

- Wstawaj! Wstawaj, ojcze, nie możesz tak tutaj leżeć! Jest dzień, musimy iść dalej, to przeprawimy się przez Turtagro jeszcze za widoku!

Ojciec spoglądał w górę na szare, zimne niebo. Sinym językiem oblizywał spękane wargi, na które spadło kilka płatków śniegu.

- Diabli wiedzą, Ravi... czy nie byłoby lepiej, gdybym tu został...

- Wstawaj!

Rozkaz chłopca brzmiał ostro i nieustępliwie, ale w je­go niesamowitych oczach tliła się desperacja. Włosy miał pod futrzaną czapą półdługie, potargane, młoda twarz le­piej znosiła zimno niż twarz ojca, może dlatego, że chło­pak dostał lepszą czapkę, a poza tym w drodze zawsze bardzo starannie wycierał każdą kroplę wilgoci.

Ujął ojca pod pachy, zwinne dawniej, muskularne cia­ło tamtego przypominało teraz tuszę zaszlachtowanego zwierzęcia. Ojciec wymyślał i klął, ale głos mu się łamał.

Zaciskając zęby, chłopak przywrócił go do pozycji stoją­cej, a potem zaczął sznurować jego śnieżną rakietę, która się rozwiązała.

- Zgubiłeś coś? Worek jest otwarty. Nie możemy ni­czego zgubić! Gdzie jedzenie?

Ojciec chwiał się. Rozciągały się przed nimi białe pust­kowia, pozornie bezkresne, ale daleko stąd, poza krawędzią szarej mgły, znajdują się jakieś ludzkie siedziby. Trzeba mi­nąć przysypane śniegiem pasterskie szałasy i mleczarnie za tamtymi wzniesieniami, miejsca, gdzie latem można ukraść kubek jeszcze ciepłego mleka.

Trzeba przebrnąć przez położoną poniżej dolinkę, przez mokradła, przez zagajniki górskich brzóz i wierzbiny.

Potem zacznie się schodzenie stromo w dół i przy odrobinie szczęścia w ciągu dnia czy dwóch mogą dotrzeć do najwyżej położonych zagród Fortun.

Jeśli kamienne osypiska nie okażą się niemożliwe do przejścia teraz, w okresie ostatecznej rozprawy wiosny z zimą.

Jeśli nogi ojca ostatecznie nie zawiodą.

Ravi czuł w ustach ciepły smak krwi. Wiedział, że zu­żył większość swoich sił. Że on sam wkrótce może paść na ziemię i z mętnym wzrokiem leżeć, pozwalając się pie­ścić zimnemu śniegowi, dopóki nie wyda ostatniego tchnienia. Nie zdoła dźwigać ojca przez całą tę długą, trudną drogę, jaką jeszcze mają przed sobą. W gruncie rze­czy nie był silnym ani dobrze zbudowanym chłopcem, ra­czej chudym, ale zwinnym, i kiedy przyszło co do czego, wytrzymałym jak psia skóra.

Przeklinał tego upartego starego człowieka, który na­ciskami i groźbą zmusił go do podróży. Ojciec był niczym niedźwiedź, prawdziwy olbrzym, kiedy dawniej napinał mięśnie ramion, był w stanie rozerwać rzemienną przepaskę. Miał takie same czarne włosy, ale oczy zdawały się łagodniejsze niż oczy syna. Nieczęsto zdobywał się na odwagę, by wytrzymać spojrzenie swego jedynego potom­ka, zwykle, kiedy go bił, mocno zaciskał powieki.

Ravi myślał: Mógłbym zostawić go tutaj, niech leży, do­póki nie umrze.

Mógłbym od niego odejść, właściwie nikt nie miałby do mnie pretensji.

Wiedział jednak, zanim ta okrutna myśl dobiegła koń­ca, że to niemożliwe.

Byli ze sobą związani, ojciec i on, chociaż bardziej niż cokolwiek innego łączyła ich krew. Bywali już przedtem w ciężkich opałach, zaglądali w białe oczy śmierci i wie­lokrotnie musieli walczyć o życie. Taki przypadł im los, sami go wybrali. Nie było na świecie miejsca, które mo­gliby nazywać domem, i chyba nie będą go mieli, dopóki jakaś litościwa dusza nie zbije paru desek, w których zo­staną złożone ich szczątki.

Ravi przyglądał się ojcu, który chwiejnie, stąpając z no­gi na nogę, wlókł się dalej.

Znowu poczuł ów znany szum w uszach, narastający do huku orkanu. Czekał na wizje. Pojawiły się wkrótce.

Nad płaskowyżem wisiało blade słońce i świeciło pro­sto w oczy dwóm przemarzniętym ludziom, którzy upar­cie przedzierali się przez nie mające kresu pustkowia. W powietrzu wyczuwało się wiosnę, ale tutaj na wysoko­ści co najmniej tysiąca metrów, nic jeszcze nie świadczy­ło o jej nadejściu. Nawet mały strumyk z topniejącego śniegu nie zaszemrał. Nigdzie żadnych ptaków, ciężkie chmury tłumiły wszelkie dźwięki i przesłaniały widoki, tworzyły niemal nierzeczywisty nastrój. Ludziom zdawa­ło się, że zostali owinięci w szarą, wilgotną wełnę. Brudnożółte słońce świeciło nad horyzontem, wkrótce ono też zniknie, zbliżała się kolejna długa noc.

Ravi nie rozpoznawał tej okolicy. Wiedział, że kiedyś już tędy przechodzili, ale wtedy był chyba bardzo mały. Ojcu zaś najwyraźniej nie starczało sił, by zastanawiać się, czy idą we właściwym kierunku, zostawiał za sobą w śnie­gu dziwne ślady, jak przepiórka, która odkryła, że ktoś za­graża jej gniazdu i biega tam i z powrotem, udając ranną.

- Ojcze, musimy iść tą drogą! Chyba widzisz tamte ska­ły, nie przedrzemy się obok nich!

Rein przystanął z jękiem. Nasiąknięte wilgocią rakiety trzeszczały przy każdym kroku. Teraz, pod wieczór, po­wierzchnia śniegu znowu zamarzała.

- Daleko jeszcze do szałasu? Gdzieś tu chyba powinny być szałasy należące do Turta.

Ojciec mamrotał niewyraźnie, pokazywał dziwnie prze­sadnym ruchem na pokryte kamieniami zbocze, po któ­rym schodzili.

- Tam... na dole. Ale o tej porze ludzi chyba nie ma.

- Trafimy - rzekł Ravi stanowczo, zaciskając rękę na worku przerzuconym przez plecy.

Szli dalej, stawiając powolne, coraz mniej pewne kro­ki. Zewsząd czaiła się już ciemność, Ravi zaczynał się śpie­szyć, ale nie miał odwagi za bardzo popędzać ojca. Ten blisko pięćdziesięcioletni mężczyzna był niewiarygodnie silny, znano go i na wschodzie, i na zachodzie kraju jako siłacza podnoszącego ogromne ciężary. Nie należał jed­nak do takich, którym można nieustannie dokładać ob­ciążeń, a oni dają sobie z tym radę.

Ja taki jestem, myślał Ravi.

Codziennie życie zdziera ze mnie małe, cieniutkie, bo­lesne wiórki, a ja mimo to idę dalej jakby nigdy nic.

Ojciec pochodzi z gatunku tych, co to potrafią wymachiwać siekierą, jednym doskonale wyćwiczonym cięciem powalą sosnę, a ziemia grzmi i trzęsie się, kiedy ona pada.

Kątem oka Ravi dostrzegł, że ojciec zaraz się przewró­ci. Przypominał drzewo podczas burzy. Wielkie, potężne, górujące nad okolicą drzewo, które zaraz się podda, wy­rywając z ziemi korzenie.

Chłopiec szedł z zamkniętymi oczyma. Wywoływał wi­zje, ale one jakby się z nim drażniły, pojawiały się i prze­pływały obok.

Jakiś mężczyzna... mężczyzna, a obok zwierzęta. Kro­wy? Nie, idą zbyt lekko, chyba konie. Jedno zwierzę wy­daje jakiś dźwięk. Przeciągłe, pełne skargi zawodzenie. Ktoś je uderzył, a może ciął biczem? Ravi zaciska szczę­ki. Mężczyzna... chyba się uśmiecha, ale nie do kogoś kon­kretnego. Jakby obok nich. Czy jest przyjazny? A może chce oszukać?

Ravi uznał, że najlepiej nic nie mówić. Nauczony do­świadczeniem nie opowiadał o swoich dziwnych wizjach, choć akurat teraz ojciec pewnie nie traciłby sił na wymie­rzenie synowi policzka, od którego dzwoni w uszach.

Coś innego przyciągnęło uwagę Raviego.

Przez chwilę nie był pewien, czy to jeszcze wizja, czy rzeczywiście dwa duże, piękne konie mogą być przywią­zane do niskich zarośli tutaj, co najmniej kilkadziesiąt ki­lometrów od ludzkich siedzib.

Powiedział do ojca:

- Patrz! Ludzie!

Rein zatrzymał się, przesłaniał dłonią oczy, choć prze­cież słońce przestało świecić.

- Ludzie...?

- Tak! Konie! Więc muszą być i ludzie! - Uniósł głowę i węszył w powietrzu. - Jedzenie... rozpalił ogień...

Ojciec zaklął cicho.

- On? Chyba jest ich więcej? Myślisz, że zechcą nas za­prosić i dać coś do zjedzenia?

- Chyba nie odmówią pomocy. Sami zobaczą, że jesteś umierający...

Ojciec znowu zaklął, głównie z powodu tego straszne­go zmęczenia. Uwolnił się od wspierającego ramienia sy­na, stracił równowagę i runął jak długi na zamarznięty śnieg. Ravi stał i zaciskał powieki, nie chciał patrzeć, jak ojciec próbuje wstać. Wolno ruszył przed siebie.

- Hej, dobrzy ludzie! Jesteśmy dwoma wyczerpanymi wędrowcami, którzy nie chcą wyrządzić nikomu krzywdy...

Krzyczał w coraz gęstszy mrok, nie widział nikogo, tyl­ko te dwa konie niecierpliwie przestępujące w śniegu z no­gi na nogę. Kiedy jednak podszedł bliżej, pod osłoną za­rośli zobaczył skulony cień. Zobaczył też, że nieznajomy rozpiął dużą skórę dla ochrony przed wiatrem ciągnącym od strony doliny.

- Stój!

Mężczyzna podniósł się i wyprostował. Ravi zobaczył, że trzyma w rękach coś długiego i ciemnego. Karabin?

Gwałtownie przystanął, jakby nagle przymarzł do śniegu. Nie miał nawet odwagi się odwrócić, żeby zobaczyć, czy oj­ciec idzie za nim. Wkrótce jednak usłyszał jego ciężki oddech.

- Nie zbliżajcie się, wściekłe psy! Nie uwierzę, że jeste­ście tacy bezbronni! Tkniecie moje konie, to porozwalam wam łby!

Ravi wyciągnął ku grożącemu ręce, pokazując mu pu­ste dłonie.

- Nie... nie... nie ruszymy niczego, co należy do ciebie. Nie chcielibyśmy... prosimy cię jednak, byś pozwolił nam posiedzieć i spędzić noc z tobą i twoimi końmi. Widzę, że masz pod dostatkiem okryć, może skapnie też trochę jedzenia dla nas.

Mężczyzna splunął w śnieg. Wiatr szarpał poły jego kurtki.

- Jedzenia? Ha, nie mam więcej, niż sam potrzebuję. Niech wam się nie wydaje, że Antonius Wędrowiec uro­dził się wczoraj! Niech wam się nie wydaje, że doszedłby w życiu tak daleko, gdyby się litował nad wszelkimi włó­częgami! Idźcie swoją drogą, obcy! Idźcie, jeżeli wam ży­cie miłe!

Ravi poczuł, że ojciec trąca go w ramię.

Odepchnął go lekko na bok, nie chciał, żeby mieszał się do rozmowy. Wyczuwał wściekłość ojca, jakby mu na kark spadały lodowate krople.

Ponownie zmierzył wzrokiem obcego, stwierdził, że tamten stoi ze strzelbą w rękach.

- Bardzo cię proszę, mój ojciec jest ranny i przemarznię­ty. Boję się, że sami nie damy sobie rady, potrzebujemy...

- Wynosić się, powiedziałem! I to prędko!

Ravi nie widział w ciemnościach oczu tego człowieka, ale dostrzegł jakiś pośpieszny ruch i zdążył zrobić tylko krok w tył, gdy kula świsnęła mu koło ucha. Rzucił się na ziemię, pociągając za sobą ojca, potem przelazł przez jego ciało i badał, czy nie natrafi gdzieś na strużkę świeżej krwi.

- To był strzał ostrzegawczy, łazęgi! Jeśli natychmiast nie pójdziecie swoją drogą, to zobaczycie, że następnym razem nie spudłuję!

Rozdygotany Ravi głęboko oddychał, znowu złapał oj­ca pod pachy i z całych sił odciągał jak najdalej. Rakiety śnieżne sczepiły się ze sobą i obaj upadli w śnieg, gonił ich gromki śmiech tamtego.

- Na wszystkich strażników piekieł, przeklinam cię! Żeby cię dzikie zwierzęta pożarły za ten brak miłosier­dzia, żebyś połamał sobie wszystkie kości!

Śmiech przybierał na sile, stawał się coraz głośniejszy.

Ravi zacisnął pięści, grożąc naśmiewającemu się z nich człowiekowi, i wysyczał przez zaciśnięte wargi kolejne przekleństwo.

Ojciec nie odezwał się ani słowem.

Szedł jednak naprzód, jakby posiadał jakąś siłę, o któ­rej Ravi nie wiedział.

Padli na ziemię pod wielkim kamieniem, ciemność wo­kół nich stawała się coraz gęstsza, niemal absolutna. W ostatnich promieniach gasnącego dnia ów kamień ry­sował się ponad nimi niczym szara, chroniąca ich postać, i Ravi wciągnął ojca pod tę niepewną osłonę. Jedyną, ja­ką udało im się znaleźć.

Dzwonił zębami, miał wrażenie, że ręce mu poodpadają, tak bardzo bolały go niczym nieokryte palce. Nocą mróz chwyci z pewnością spory, chociaż znad doliny wiatr przynosił raz po raz powiewy, w których wyczuwa­ło się wiosnę.

Jeszcze jedna noc...

Tylko jedna noc, może jutro znajdą się wśród ludzi.

Ravi skulił się przy ojcu, zadbał, by dłonie starego zna­lazły się pod pachami, sam też przez chwilę rozcierał so­bie obolałe palce.

Został im jeszcze tylko jeden kawałek solonego mięsa, siłą wsunął ojcu kęs między wargi, spostrzegł grymas, jak­by tamten chciał wypluć słone jadło, które piekło go w otwarte rany.

- Jedz! Potrzebujesz tego. W przeciwnym razie umrzesz!

Nabrał śniegu w dłonie, wepchnął go ojcu do ust. Tam­ten przełykał z trudem, ale jednak. Ravi widział, że chu­da twarz ojca krzywi się z bólu. Ale z jego gardła nie wy­dobył się najmniejszy dźwięk.

- A co z twoimi nogami? Bardzo mokre?

Rein opadł z powrotem w śnieg. Gruby kożuch z owczej skóry stanowił skuteczną ochronę. W workach mieli natłu­szczone skóry, na których można się było położyć. Zwy­kle dobrze chroniły przed wilgocią.

Ravi podniósł się, rozpostarł skóry na śniegu i wciągnął na nie ojca.

Dygocząc z zimna, okrył go kurtkami, a potem sam wpełzł na posłanie i ułożył się tuż przy mężczyźnie, który go spłodził.

Leżał, nie śpiąc, nie miał odwagi zasnąć głęboko.

Nie bał się górskich zwierząt, ludzi na razie także nie.

Ale w ciągu tych czternastu lat, które przeżył na świe­cie, nauczył się wiele o sobie samym i swojej wyjątkowej sytuacji. W każdym razie tyle, by wiedzieć, że teraz, kie­dy jest tak strasznie zmęczony, pojawią się wizje. Nie był w stanie nimi kierować, nie umiał ich od siebie ode­pchnąć... mógł tylko uczyć się z nimi żyć, a niekiedy tłu­maczyć ich znaczenie i wykorzystywać to.

Czuł lekki szum w uszach.

Nagle zrobiło mu się gorąco.

Ojciec z pewnością zapadł w sen, a może umarł?

Ravi nie starał się sprawdzić, jak jest naprawdę.

Usiadł na posłaniu i spokojnie wpatrywał się szeroko otwartymi oczyma w nocne ciemności.

Widział tańczące w powietrzu płatki śniegu, niektóre opadały leciutko na jego policzki, kładły się na powie­kach, które jednak ani drgnęły.

Wkrótce śnieg topił się od tej odrobiny ciepła, którą Ravi jeszcze w sobie miał.

Kropelki wody spływały po policzkach chłopca, nie by­ły jednak słone ani gorzkie jak łzy.

Wciąż wpatrywał się w mrok przed sobą.

Ciszy nad pustkowiem nie zakłócał żaden dźwięk.

Aż do chwili, gdy nagle powietrze przeciął ostry krzyk. Krzyk, który mógł wydać ranny żbik albo wilk, albo ja­kiś człowiek w wielkiej potrzebie.

Ravi stwierdził, że wypełzł na śnieg, ręce miał czerwo­ne, pokryte białymi plamami odmrożeń, mocno zatkał so­bie nimi uszy.

Długi rząd ludzi... sami obcy, wędrują w krajobrazie, którego on nie zna. Na samym początku idzie wysoki męż­czyzna, ubrany w skóry, byle jak ze sobą pozszywane rze­mieniami. Trzyma za rękę dziecko, małe, płaczące dziecko. U pasa dynda długi, połyskujący żółtym metalem nóż. Suną jak w pochodzie, słychać bębny... zgiełk instrumen­tów, prymitywną pieśń... przystają obok wielkiego kamie­nia... dostrzega w ostrzu noża błysk wiosennego słońca...

Po chwili jakby przeskoczył z jednego sennego marze­nia w drugie, teraz widział jakiegoś mężczyznę z dwoma końmi, który schodzi wolno ścieżką ze stromego zbocza. Wokół niego wszędzie śnieg, lecz także nagie, czarne szczyty, z których spływa woda. Niepewne słońce rzuca cienie przed idącym. Ten nagle poślizgnął się w swoich nie­zdarnych butach, musiał jednego z koni mocno szarpnąć za uzdę, bo zwierzę się opierało, nie chciało iść za nim tą stromą ścieżką na krawędzi osypiska. Pod nimi rozciąga się dolina, tego ranka ukryta pod delikatną zasłoną mgły.

I oto, w jednym momencie, bezgłośnie i jakby poza rze­czywistością, mężczyzna znika, a razem z nim jeden z koni.

Drugi stoi jak skamieniały na ścieżce, otwiera pysk, po­kazując żółte zęby, zgrzyta nimi w niemym przerażeniu, a potem rży tak, że głos niesie się daleko, zwierzę gwał­townie zawraca i podchodzi kawałek w górę.

Ravi pozwala widzeniu ulecieć, zdążył się już nauczyć, że nie należy stawiać oporu. Sceny falują przed jego oczy­ma, pojawiają się i znikają jak we śnie. Zdołał jednak wyczuć ból dziecka i dotarł do niego intensywny zapach bu­dzących się roślin. Wkrótce potem wrócił do rzeczywisto­ści, wszędzie śnieg i mróz, znowu mu się udało, potrafił zapanować nad swoimi myślami. Zasnął.

Kiedy Ravi się ocknął, coś raziło go w oczy, jakieś ostre i trudne do zniesienia światło. O czy przesłaniała mu czer­wona plama, zmusił się jednak, by je otworzyć i rozejrzeć się po okolicy.

Było już późno.

Słońce, migotliwa powierzchnia śniegu, tysiące dia­mentów zdobiły krajobraz i sztywne od mrozu ubranie chłopca. Mgła zelżała, ten poranek przynosił zapowiedź nowej pory roku. Ravi miał wrażenie, że dociera do nie­go świergot ptaków, słyszał jakieś dziwne dźwięki w po­wietrzu, trzaski i dudnienie jak w czasie, kiedy rzeka ła­mie lody i uwalnia się z okowów.

Ojciec wyglądał jak martwy.

Ale szeroka klatka piersiowa poruszała się z wolna przy ciele Raviego. Spali przytuleni do siebie i prawdopo­dobnie dzięki temu ocalili życie.

Ojcu burczało głośno w brzuchu, potem gwałtowny kaszel przestraszył Raviego i zarazem zirytował.

- Wstawaj, ojcze! Musimy ruszać. Jest piękny dzień, zajdziemy dziś daleko, może do celu...

Ojciec otworzył jedno oko. Drugie było kompletnie za­klejone materią spływającą z rany na czole.

- Chcę jeszcze pospać.

Głos brzmiał niczym zardzewiała piła w zetknięciu z twardym drewnem.

Ravi jęknął. Z niechęcią stwierdzał, że ojciec pozbawio­ny jest wszelkiej woli walki.

- Wstawaj zaraz! A jak nie, to cię tu zostawię i umrzesz, kto, do diabła, przejmowałby się...

Teraz ojciec poruszył się, usiadł z wielkim wysiłkiem. Otworzył też drugie oko, patrzył prosto w twarz Raviego.

- Nie odważysz się zostawić mnie tutaj, Ravi. Jesteś na to zbyt tchórzliwy... nigdy sobie sam nie dasz rady, taki odmieniec jak ty...

On o wszystkim wie.

Ravi czuł bolesne pieczenie w sercu za każdym razem, kiedy ojciec w ten sposób mrużył oczy i mówił z szyder­stwem w głosie.

Odmieniec.

Głupiec.

Pomyleniec.

Owszem, to prawda. Nie dałby sobie sam rady. Bardzo chciałby się pozbyć tego wiecznego ojcowskiego marudzenia i uszczypliwości, nie chciał więcej patrzeć, jak tamten się upi­ja, ani słyszeć, jak go przeklina i szydzi z niego, ale też z tych diabłów, które sprawiły, że urodził mu się półgłupi syn.

Ravi dygotał w chłodzie poranka, drżał, gdy płuca wy­pełniały się mroźnym, czystym, ale już jakby wiosennym powietrzem. Patrzył w inną stronę, odszedł kawałek od ojca. Dawno już nie odważył się mu przeciwstawić.

Stary chyba jednak za nim pójdzie.

Ravi wiedział, że ta wyprawa przez góry naruszyła wy­raźnie równowagę między nimi. On sam powinien chyba teraz wymagać więcej szacunku dla siebie. Widać prze­cież, że wkrótce będzie mężczyzną. Czyż nie uratował oj­cu jego nędznego życia?

Musi być koniec z biciem, koniec z traktowaniem go jak smarkacza. Ale wystarczyło, że ciemne oczy ojca na nim spoczęły, a Ravi zaczynał się trząść jak małe dziecko. Jak­by w każdej chwili spodziewał się ciosu w głowę ciężką ojcowską pięścią lub kopniaka w bok podkutymi żelazem bu­tami. Już dawno temu przekonał się, że o wizjach najlepiej nic nie mówić. Wielokrotnie nosił wielki siniak na żebrach, kiedy pozwolił sobie na tego rodzaju zwierzenia.

- Nie staraj się być głupszy, niż jesteś, gówniarzu. Nie zmyślaj niestworzonych rzeczy, myślisz, że mnie oszukasz?

Tak było za każdym razem, kiedy się wygadał, kiedy nie był w stanie powstrzymać przepowiedni o wydarze­niach, które miały nastąpić.

Ojciec uczył go, że powinien trzymać pysk.

To przecież nie żadne wymysły, wiedział o tym dobrze. Ale dlaczego stary mu tego zabrania? Dlaczego nie może uznać, że syn dźwiga straszne przekleństwo?

Ravi szedł szybciej, niż zamierzał, wiedział, że ojciec będzie miał trudności, żeby za nim nadążyć, mimo że te­ren zaczynał łagodnie schodzić w dół.

Nikt jednak nie prosił go, żeby zwolnił.

Ravi jeszcze bardziej przyśpieszył kroku, zaciskał z go­ryczą zęby.

Musiał sobie pozwolić na tę małą zemstę. Na niewiel­ką radość z tego, że usłyszy błagalne wołanie ojca, czy nie mógłby zaczekać...

Może jednak stary wolałby umrzeć, niż utracić twarz wobec swego niedorosłego syna?

Ravi zmniejszył tempo marszu. Nie chciał się odwra­cać i oglądać za ojcem, słyszał szuranie śnieżnych rakiet kawałek za sobą.

Nad nimi krążył jakiś ptak Śnieżny jastrząb. Szary i biały, z brązowymi skrzydłami.

Ravi śledził lot ptaka, wyczuwał jakaś dziwną wspól­notę z tym stworzeniem.

Gdyby tak on mógł unieść się ponad pustkowiem i pożeglować w dal.

Gdyby to tak on...

Znaleźli samotnego konia parskającego nerwowo nad stromym urwiskiem. Był brązowy, nędzną derkę pokry­wał biały szron.

Poszarpana uzda zwisała z karku. Chyba ona właśnie uratowała konia, została zrobiona z kiepskiej skóry. Pew­nie oba zwierzęta były ze sobą związane.

Ravi nie musiał spoglądać w dół na osypisko, by wie­dzieć, co się tam znajduje.

Nieśmiała, pulsująca radość rozrastała się w jego ser­cu, które zaczęło bić szybciej.

Stało się. Znowu wszystko dokładnie przewidział.

Zacisnął pięści, najchętniej uniósłby triumfalnie głowę, ale coś go przed tym powstrzymywało. Mroczne uczucie szczęścia buzowało w nim, sprawiało, że czuł się niczym król, władca, potężny bóg.

- Koń jest nasz, ojcze! Tamten, przeklęty, dostał to, na co zasłużył...

Był absolutnie nieprzygotowany na cios, który spadł na niego od tyłu, nie pojął, co się stało, dopóki leżąc na ple­cach i czując pod sobą ostre kamienie, nie spojrzał wprost w wykrzywioną twarz ojca.

- Coś ty, do cholery, zrobił?

Rein mówił szeptem, prawie bezgłośnie, ale takim to­nem, że Ravi przestał oddychać.

Kolejny cios, już nie tak silny, spadł na policzek Raviego. To nie były ciosy wymierzane w walce dwóch męż­czyzn, to było raczej przywoływanie do porządku niesfor­nego, złego dzieciaka.

Postać ojca odpłynęła sprzed oczu Raviego.

Teraz on zataczał się, schodząc po wąskiej oblodzonej ścieżce.

Na dole dostrzegał dziwnie wykrzywione ciało konia, krew zabarwiła kamienie ciemnobrunatnym kolorem.

Noga mężczyzny znajdowała się w jakiejś niemożliwej pozycji. Głowa rozpękła się niczym orzech.

Ravi idąc liczył kroki.

Słońce lśniło nad nimi, wysyłając zapowiedź błogosła­wionego ciepła.

Dostrzegali już najwyżej położone zagrody, ale trzeba będzie do nich iść jeszcze bardzo długo. Jak długo ojciec wytrzyma to tempo? Jak długo on będzie go wspierał i znosił na dół?

Ravi wiedział, że niedługo znowu zobaczy, że ojciec jest jak bezradne dziecko.

To dziwne uczucie zabić człowieka.

Dziwne, i w jakiś sposób oszałamiające.

Nikt go tym nie obciąży. To było nieszczęście, męż­czyzna był zupełnie sam, gdy jego koń się poślizgnął i ścią­gnął go w dół.

Kiedy po raz pierwszy stało się coś takiego, Ravi pła­kał, był niepocieszony, tłukł pięściami wszystkich, którzy próbowali uspokoić rozhisteryzowane dziecko.

Mały chłopiec spadł z bardzo wysokiego drzewa.

Inne dzieci stały jak porażone i patrzyły na zwisającą dziwnie jasnowłosą głowę, kiedy dorośli zabierali ciało.

Ravi uciekł stamtąd.

Nikt nie widział go płaczącego.

Ale dzieci szeptały o nim, po raz pierwszy w życiu od­czuł coś, co mogło przypominać szacunek. W ich oczach dostrzegał lęk, kiedy przynosiły mu a to drewnianą lalkę, a to kawałek słodkiego placka, jakieś guziki z malowane­go drewna, wędkę z dobrym haczykiem...

Zmarły chłopiec zakpił sobie z Raviego.

Więc Ravi zwabił go podstępnie, chciał, by tamten wszedł na drzewo. Kto zdoła wejść wyżej? Zwycięzca będzie mógł ściągnąć spodnie przegranemu i wymierzyć mu dziesięć razów na gołą skórę w obecności kolegów.

Tamten śmiał się i szydził z malca, wszyscy wiedzieli, że Ravi nie jest taki zwinny. Przeciwnik elegancko wspi­nał się z gałęzi na gałąź, posuwał się lekko naprzód, wy­śmiewając się z Raviego i nazywając go paskudnym ma­łym krukiem.

Pozostałe dzieci obserwowały w napięciu rywalizację, coraz bardziej odchylały w tył głowy ze stłumionym „oooch”, kiedy tamten szykował się do skoku na ostatnią, dotychczas nieosiągalną gałąź na czubku drzewa.

Ravi po raz drugi zobaczył spadającego chłopca.

Dokładnie tak, jak w widzeniu.

Sprężyste, nieduże ciało leciało między liśćmi i gałąz­kami, opadało i opadało całą wieczność, krzyk wydoby­wający się z przerażonych ust był niczym cięcie bicza, za­kończył się jednak głuchym dudnieniem.

Ravi biegł i biegł, przedzierał się przez las, kaleczył no­gi o gałęzie i kamienie, ślizgał się na mchu.

Wtedy nie odczuwał żadnego triumfu, była to tylko pierwsza i niepewna dziecięca próba igrania ze śmiercią.

Czuł się niczym młody ptak, który po raz pierwszy wy­latuje z gniazda, śmiertelnie przerażony, czy skrzydła utrzymają.

Utrzymały.

Potknął się na zboczu, tak jak tamten chłopiec na drze­wie, ale nie uderzył się, lądując na ziemi miękkiej niczym kobiece objęcia.

Potrafi. Posiada taką moc.

Dotychczas nie odważył się nigdy użyć jej w obecno­ści ojca, uczynił to dopiero dzisiaj, zdesperowany.

Ale czy w oczach Reina nie pojawiło się coś nowego, jakiś rodzaj lęku?

ROZDZIAŁ II

Szum strumyka akompaniował piosenkom małych dziewczynek. Bawiły się niedaleko młyna, rzeka wzbierała i w kwietniowym cieple stawała się coraz potężniejsza, bar­dziej wzburzona. Daleko, pod wysokimi szczytami, wciąż jeszcze mienił się bielą śnieg, ale każdego dnia słońce po­chłaniało go, odkrywając nagie, szaroniebieskie skały.

Fiord leżał dziś spokojny, na powierzchni wody poja­wiło się kilka ptaków, bryzgi białej piany wyznaczały tor przepływającej łodzi.

Na najbardziej nasłonecznionych pastwiskach pokaza­ła się już młoda, intensywnie zielona trawa. Owce, niczym kłębki wełny, chodziły chwiejnym krokiem, skubiąc upra­gnione soczyste pożywienie. Niektórym z nich towarzy­szyły brykające jagnięta.

- Patrz na moją łódeczkę! Idzie pierwsza!

Jasny głosik małej Hanny wzbijał się ponad szumem strumienia, dziewczynka podskakiwała na dużym kamie­niu, śledząc zachwycona, z płonącymi oczyma, malutki kawałek kory. Jedno oko dziecka mieniło się zielonkawo, jak wody fiordu, kiedy lodowce zaczynają topnieć. Dru­gie było ciemnoniebieskie i trochę większe. Mówiono, że podobna jest do swojej babki, upartej Marji o czarnych włosach. Ale wszyscy, którzy znali małą Hannę, wiedzie­li, że odziedziczyła też wiele z łagodnego, miłego charak­teru swojej matki, Amelii. Bez znaczenia więc było, że niesforna czupryna małej bardziej przypominała czarne wło­sy babki niż złocistolniane warkocze Amelii.

Troje dzieci na brzegu klaskało w dłonie; potem pobie­gły, by przynieść nowe łódeczki. Spuszczały je na wodę z kamiennej półki, tworzącej niewielki pomost ponad wzburzoną rzeczką, łódki ruszały i w szalonym tańcu spływały w dół. Niektóre się rozbijały lub zaczepiały o ja­kieś korzenie przy brzegu, nim zdążyły dotrzeć do celu: do powalonego drzewa kawałek od nich, w dole rzeczki.

Mała Hanna machała ręką do stojącego nad brzegiem mężczyzny. Nie spuszczał wzroku z dzieci, wycinał dla nich te łódeczki, uważnie obserwując niebezpieczną zabawę.

- Tatusiu! Zobacz! Ja znowu wygram, patrz teraz...

Dziewczynka pomknęła do kamienia z kolejnym kawał­kiem kory w ręce, potknęła się, powodując, że serce skoczy­ło ojcu do gardła, ona jednak ze śmiechem pobiegła dalej.

- Ostrożnie, Hanno! Woda taka wysoka...! Roześmiała się krótko, ale pochyliła jeszcze bardziej, by patrzeć, co się dzieje z łódeczką. Pozostałe dzieci śmiały się i żartowały. W ich reakcji nie było złośliwości, ale za­chwyt małej Hanny przygasł, zastąpiło go rozczarowanie.

- Zaczepiła się! Och, nie, a tak pięknie płynęła...

Ojciec śmiał się, wołał dzieci do siebie. Cieszył go wi­dok dziewięcioletniej córeczki, która biegła z rozwianymi włosami, a tuż za nią jej najlepsza przyjaciółka. Ładny blondynek, który zawsze dotrzymywał towarzystwa dziewczynkom, też był bystrym dzieckiem, to syn najbliż­szego sąsiada Karlsgard, Magnusa Storlendet. Był najstar­szym synem w rodzinie, ale miał trzech młodszych braci.

Bendik wziął córkę za rękę, jej koleżankę za drugą. Chłopiec podskakiwał za nimi na zwinnych, obutych w drewniaki nogach.

- Tatusiu, zagraj nam na flecie! Och, nie wykręcaj się!

Wiemy, że zrobiłeś nowy flet. Zrobiłeś, prawda?

Bendik powstrzymywał uśmiech. Spoglądał szelmow­sko w otwartą, śliczną buzię córeczki. Ciemne włosy ota­czały pulchne, rumiane policzki. Urokowi malej Hanny nikt nie był w stanie się oprzeć.

W przyszłości będzie niebezpieczna dla wszystkich ka­walerów z bliższej i dalszej okolicy!

Czy już teraz nie wyczuwało się czegoś specjalnego w spojrzeniu małego Erlenda? Czy nie rumienił się, nie gestykulował tak, że nie ulegało wątpliwości, iż nie z każ­dą dziewczynką tak chętnie by się bawił?

Bendik poczochrał dzieciom włosy, dziewczynki pro­testowały i robiły obrażone miny. Mała Hanna zaczęła szukać w kieszeni ojca, pozwolił, by wyjęła maleńki flecik. Sama potrafiła już grać na tym instrumencie, ruchem świadomego grajka przyłożyła drobne palce do otwor­ków. Z prymitywnego instrumentu zaczęły się wydoby­wać wysokie, perliste dźwięki. Popłynęły ciepłe tony, Bendikowi ze wzruszenia zwilgotniały oczy.

Dziewczynka wciągnęła głęboko powietrze, spojrzała zielonkawym okiem pod słońce.

- Cudownie, tatusiu! Ten jest jeszcze lepszy niż flet, który zrobiłeś w ubiegłym roku!

Poklepał ją po policzku.

- A w przyszłym roku, moja kochana... w przyszłym roku dostaniesz prawdziwy flet z... dziewięcioma otwor­kami, jeśli potrafię...

- Ty przecież wszystko potrafisz, tatusiu! Ty jesteś ta­ki zręczny!

Cmoknęła go w policzek i pomknęła jak wiatr. Pozo­stałe dzieci pobiegły za nią, chłopiec na końcu. Bendik wo­łał za nimi, żeby same nie chodziły nad rzekę ani do mły­na. Śmiały się głośno, ale obiecywały, że nie będą.

Westchnął z uśmiechem, zerwał brzozową gałązkę, na której pojawiły się pierwsze zielone bazie przypominają­ce mysie uszka, i gryząc ją ruszył w stronę domu.

Słońce mieniło się w srebrnych guzikach surduta wła­ściciela Karlsgard, kiedy spokojnie szedł krętą drogą ze wsi nad fiordem. Zostawił za sobą kościół, na zboczach gór leżały zagrody ciągnące się aż do Nes, należącego już do sąsiedniej parafii. Na skos od niego ponad odnogą fior­du również leżała mała zagroda, a jeszcze wyżej na kra­wędzi stromego urwiska znajdowały się resztki starego domostwa, porośnięte młodym lasem. Często kierował wzrok w tę stronę, wiedział bowiem, że tam urodziła się prababka Amelii i cały ród stamtąd pochodzi.

Bergaheim. Teraz opuszczony od tak dawna.

Kiedy przed czterema laty umarła Maria, Amelia wie­lokrotnie mówiła, że trzeba tam pójść, rozejrzeć się.

Marja bardzo się zapaliła do pomysłu córki, ale zaraz potem zapomniała, jak to ona.

Bendik był tego miejsca ciekaw. Ludzie we wsi opowia­dali o zagrodzie przedziwne rzeczy, wciąż jeszcze wspo­minano Upadek, nieszczęście, kiedy cała rodzina spadła ze skalnego urwiska prosto na kamienny brzeg i stoczyła się w dół do fiordu.

Odwrócił głowę, odpoczywał chwilę pod wielkimi drzewami. Wieś poniżej wydawała się w wiosennym słoń­cu bardzo piękna. Szczyty gór odbijały się w zielononiebieskiej wodzie, a ponad jego głową wędrowne ptaki, które właśnie powróciły do domu, krzątały się przy bu­dowie gniazd.

Za następnym zakrętem zobaczy własny dwór.

Karlsgard.

Dwór jego ojca.

Życie ułożyło się Bendikowi wprost niewiarygodnie. Zdarzało się niekiedy, że myślał: Zaraz się obudzę. Oprzy­tomnieję i zrozumiem, że wszystko jest tylko snem.

Kiedy zwierzył się Amelii ze swoich dziwnych doznań, ona go nie wyśmiała.

- Ja też to przeżywam - szepnęła mu do ucha. - Co­dziennie dziękuję Bogu za tyle szczęścia... wprost nie po­trafię się nacieszyć...

- Dostałaś swoją porcję cierpienia w młodości - odpo­wiedział wtedy.

Teraz, kiedy tak szedł i rozmyślał o swojej ukochanej żonie, niemal czuł na policzku dotyk jej dłoni.

- Oboje musieliśmy cierpieć - dotarł do niego jej szept.

Amelia, jego ukochana Melia. Taka cudownie jasna, nie­mal przezroczysta. Niebieskie, bardzo niebieskie oczy, ła­godne niczym letnie niebo. Podczas gdy oczy jej matki mie­nią się niebezpiecznie zimnym szafirem jak wzburzone morze. Zawsze lubił swoją teściową, Maryjkę. Od pierw­szej chwili, kiedy jako ubogi chłopak wywrócił jej świat do góry nogami, twierdząc, że jest synem Karla Oppdala.

Uwierzyła mu natychmiast. Zachowała się wobec nie­go bardzo elegancko. Dała mu więcej, niż odważyłby się zażądać.

Z drugiej strony, Marja to straszna baba. Nikt nie odważyłby się jej przeciwstawić z własnej woli. Bendik uśmiechał się pod nosem. Nigdy chyba żadna wieś tak bardzo nie podporządkowywała się kobiecie! Marja wy­stępowała na wszystkich tingach, nie bała się zabierać gło­su, wprost przeciwnie, swobodnie wypowiadała się wobec tych wszystkich otyłych chłopów, w obecności pastora, pisarza, pułkownika i lensmana. Milczeli, kiedy ona mó­wiła. Kiwali głowami, mamrotali pod nosem, że się zga­dzają, jeśli miała coś do zaproponowania. Żaden z nich nie próbował jej uwodzić, chociaż z pewnością żałowali tego wszyscy. Zdawali sobie sprawę, że tej kobiecie najle­piej dobrowolnie się podporządkować. Zorganizowała kiedyś szkołę dla wiejskiej młodzieży, choć teraz nikt się nią nie zajmował. Sama miała Vildegard, dużą zagrodę, do której zawsze mogli przychodzić chorzy ludzie ze swoi­mi nieszczęściami, także i ci najbiedniejsi. Wszystko, co tam hodowano i uprawiano, było magazynowane, by w razie nieurodzaju nie zabrakło jedzenia. Z czasem rów­nież bogatsi mieszkańcy parafii zaczęli kupować od Mar­ji jej dziwne maści i herbaty, szukać porady w różnych dolegliwościach. Płacili jej ziarnem, podpłomykami lub suszonym mięsem. Ona potem rozdzielała jedzenie wśród tych, którzy nie byli w stanie wyżywić się sami. Marja od­dała Bendikowi i Amelii dwór Karlsgard, dawniej zwany Wdowią Zagrodą, w prezencie ślubnym. Sama zachowała tylko Vildegard i udziały w statku. Vildegard zaliczano do najlepszych w okolicy, dwór miał być zawsze prowadzo­ny tak, jak robiła to Marja.

Niezwykła kobieta...

Babcia jego córki.

Przyśpieszył kroku, był młody i zwinny, nie skończył jeszcze trzydziestu lat. Szedł teraz lekko w stronę swoje­go pięknego dworu. Nie spuszczał wzroku z lśniących w słońcu zabudowań, ostatniej jesieni posmarował drew­no smołą, połyskiwała teraz soczyście w wiosennym słoń­cu. A okna, jakich nie miał nikt we wsi, zdawały się mru­gać, gdy się zbliżał. Miał jeszcze do przejścia długą aleję wysadzaną drzewami, przyglądał się prostym dębom, któ­re za kilka lat rozrosną się, nabiorą okazałości. Na razie są bardzo młode, korony mają niezbyt bujne, w tym ro­ku nawet pączki się jeszcze nie ukazały.

Sam te drzewa posadził.

To było pierwsze, co zrobił we dworze, który jego oj­ciec doprowadził do rozkwitu. Jakby chciał jak najszyb­ciej odcisnąć tu własne piętno, stać się częścią tego, co za­wsze należało do Amelii.

Na podwórzu zobaczył jakiś obcy wóz o kołach ubru­dzonych błotem. Gniady stary koń wsuwał głowę głębo­ko do wiadra, widocznie Amelia poczęstowała go owsem.

Przyjechała młoda gospodyni z Brattbakkmyra, właści­wie jeszcze dziewczyna, ledwie skończyła dwadzieścia lat. Urodziła już jednak dziecko, które teraz spoczywało w ra­mionach Amelii, a obie kobiety gaworzyły z nim, cmoka­ły i śmiały się. Matka promieniała z dumy. Bendik poczuł bolesne ukłucie w piersi.

Amelia powinna mieć więcej dzieci, bardzo pięknie wy­gląda z maleństwem w objęciach.

Jak to się stało, że nie doczekali się więcej potomstwa?

W pierwszych latach nie rozmawiali o tym, ale czas mi­jał i Bendik widział, że za każdym razem, kiedy Amelia cier­pi na swoją kobiecą dolegliwość, robi się smutna i blada, źle sypia. W końcu zapytał wprost, a ona długo płakała w jego ramionach. On też odczuwał głęboką tęsknotę, ale bardzo się starał nie pogrążać w żalu za tym, czego los im poskąpił.

Amelia musiała to z siebie wyrzucić. Przepełniał ją wstyd i poczucie winy, często robiła sobie z tego powodu wyrzuty.

- Nie jestem naprawdę dobrą żoną, Bendik. Nie potra­fię dać ci syna... każdy mężczyzna przecież chce go mieć... co się stanie z naszym dworem, kiedy nas zabraknie?

On pokrywał wszystko śmiechem, zapewniał, że znaj­dą dobrego męża dla małej Hanny. Pocieszał ją, mówił, jak bardzo jest zadowolony, że ma tylko dla siebie swoje dziewczyny.

Ona też zaczynała się uśmiechać i ocierała łzy. Przytulała się mocno do niego i szeptała, że mimo wszystko nie zaszkodzi próbować... próbować wiele razy.

Teraz odwróciła się, drobna mała figurka w białoniebieskim czepku mężatki Amelia wciąż ubierała się w jasne kolory, Marja zamawiała w Bergen najpiękniejsze materia­ły. Pochodziły z Francji, Anglii, od niemieckich tkaczek, kupowano nawet wschodnie jedwabie.

Teraz młoda gospodyni miała na sobie błękitną suknię z najdelikatniejszej wełny, o prostym kroju.

Zobaczyła męża i oddała dziecko matce. Zdążył zauwa­żyć w jej spojrzeniu błysk żalu.

- Bendik, ukochany, chodź natychmiast! Mam dla cie­bie wspaniałe nowiny!

Zakręciła się jak w tańcu, chwyciła go pod rękę, dokła­dnie tak, jak to zwykła robić mała Hanna.

- Ingeborg prosi nas, byśmy trzymali do chrztu jej ma­łego synka, czy to nie cudowne? Będzie chrzczony za trzy tygodnie, już jej obiecałam, że chrzciny wyprawimy u nas!

Musiał się uśmiechnąć, widząc jej prawie dziecinny za­pał. Twarz Amelii wciąż była delikatna, skórę miała gład­ką jak dziewczyna, ale wokół oczu pokazały się już pierw­sze zmarszczki. Kiedy była zamyślona, na czole pojawiały się głębokie bruzdy.

- Wspaniale - powiedział cicho i przytulił żonę do sie­bie. Mocno objęci wrócili do Ingeborg, Bendik witał się też z jej mężem, który siedział na wozie bardzo onieśmielony.

Bendik wyciągnął do niego rękę, zaprosił do domu na kieliszeczek. Młody gospodarz zarumienił się, przepraszał za niespodziewaną wizytę, może to nie wypada tak przy­jeżdżać, gospodarze nie są im przecież nic winni, i Ben­dik nie powinien sądzić, że to jakaś spekulacja, że chcą czerpać korzyści z tego, że ich pierworodny będzie miał takich bogatych rodziców chrzestnych...

Bendik machnął ręką, widział, że tamten mówi szczerze.

- To dla nas zaszczyt, Sigurd. I chociaż nie łączą nas więzy krwi, to jest wiele powodów, byśmy oddawali sobie nawzajem przysługi! Oczywiście, że będziemy trzymać do chrztu waszego synka! I, rzecz jasna, chrzciny urządzimy tutaj w Karlsgard, jeśli sobie tego życzycie!

- To najbardziej Ingeborg... ona by chciała zrobić wiel­kie wrażenie na swoim rodzeństwie. Zaprosić wszystkich, dwanaście sztuk z babami, mężami, dzieciakami... ja to tam prawie nikogo nie mam.

Znowu rumienił się, zakłopotany, Bendik musiał nie­mal siłą ściągnąć go z wozu i zaprowadzić do eleganckiej izby, gdzie zawsze stała karafka z niemieckiego szkła na­pełniona do połowy złocistą, pachnącą wódką.

- Oni chcą dać mu na imię Amos Bendelius - chicho­tała Amelia. - Oczywiście na naszą cześć!

Mąż patrzył na nią i nie wiedział, czy śmiać się czy nie. To rzeczywiście niezwykłe imię. Ludzie zaczną gadać, bo przecież nie zapomnieli, skąd młoda para pochodzi. Oj­ciec Sigurda odebrał sobie życie, a rodzice Ingeborg od­dali ją na wychowanie jako małe dziecko, on był kupcem, nie miał czasu zbudować domu dla dzieci. Żona chętnie towarzyszyła mu w handlowych wędrówkach, zapłaciła więc nieźle dobrej chłopskiej rodzinie, by zajęli się dziew­czynką i wychowali ją po chrześcijańsku.

Nic dziwnego, że córka nie chciała teraz nazwać swe­go dziecka na cześć żadnego z nich.

Głęboko w sercu Bendika ożyło stare bolesne wspo­mnienie o kobiecie, z którą był związany, a która sama zdecydowała zakończyć swoje życie. Nie był w stanie za­pewnić jej nawet porządnego pogrzebu, nie potrafił zapo­biec temu, że ludzie skazali jej duszę na wieczne potępienie. Na szczęście to nie ludzie mają ostatnie słowo w te­go rodzaju sprawach, myślał z goryczą.

- Amos to jeszcze ujdzie, w końcu biblijne imię. Ale Bendelius... to brzmi jak nazwa jakiejś choroby.

Amelia śmiała się głośno, rozbawiona rzuciła w męża poduszką. Klęczała na łóżku, włosy zaplotła na noc w dwa warkocze, które podskakiwały teraz na piersiach, wyra­źnie widocznych pod nocną koszulą.

- A moim zdaniem to dobre imię. Problem tylko z na­zwiskiem, które zupełnie do niego nie pasuje!

Bendik przechylił głowę i też śmiał się głośno.

- O, mój Boże... nie pomyślałam o tym. - Amos Bendelius Brattbakkmyra!

Oboje padli na posłanie, zanosząc się szalonym śmie­chem, turlali się i hałasowali, nie bacząc na to, że ktoś mo­że usłyszeć. Zresztą służba od dawna przywykła do gło­śnego nocnego zachowania swoich państwa, zdarzało się, że gonili się nawzajem i biegali po sypialni niczym rozbaraszkowane dzieciaki. W izbach na dole żyrandole drżały jakby przestraszone...

Ale nikt nie krzywił nosa.

To wprawdzie niezwykłe, ale trzeba się liczyć z takimi sprawami, jeśli się ktoś godzi na służbę u córki Marji Oppdal. A tego miejsca nie zamieniliby na inne tylko dla­tego, że gospodyni zachowuje się trochę osobliwie. Na to zapłata i warunki są zbyt dobre.

Mimo wszystko Bendik uciszał żonę, gdy ponownie wybuchnęła śmiechem. Przywarł wargami do jej kręgosłu­pa, potem ułożył ją na posłaniu, uniósł koszulę i odsłonił dwie białe, miękkie półkule.

- Wstydź się, jak możesz myśleć tak brzydko o takich dziel­nych młodych ludziach! Gdyby oni cię teraz zobaczyli, z pew­nością nie chcieliby, żebyś podawała ich dziecko do chrztu!

Amelia zachichotała.

- Co z tobą, szanowny panie? Coś się tak zamyślił...

- Zamyśliłem się? - Uniósł brwi i zacisnął wargi. W oczach miał wesołe ogniki oraz coś jeszcze, co ona potrafiła odczy­tać bezbłędnie. - Zaraz ci pokażę...

Zachichotała znowu, ale śmiech przeszedł w jęk, kiedy mąż nagle wsunął ręce pod jej ciało i uniósł z materaca.

Łaskotało ją okropnie, kiedy wolno przesuwał wilgot­ne wargi wzdłuż jej kręgosłupa. Nie była w stanie leżeć spokojnie, wyrywała mu się. Jego głęboki, cichy śmiech i czułe pieszczoty rozpalały ją.

Uwielbiała taką zabawę.

Że też dorośli ludzie mogą wyprawiać takie figle!

Śmiech powoli gasł, oboje umilkli, przestali żartować, skończyli z wymierzaniem sobie delikatnych klapsów.

Przyjęła go z czułością, wszystko by oddała za tę bło­gosławioną chwilę, kiedy rozbawienie opuszczało jego twarz, znajdował się tak blisko niej, należał cały do niej.

Minęło sporo czasu, zanim poczuła, że jego ciało zro­biło się ciężkie i bezwolne, a w końcu odsunął się od niej delikatnie.

Całował ją, głaskał jej włosy i szeptał czułe, pełne od­dania słowa. Zapytał, czy jest zmęczona, odgarnął jej wło­sy z czoła.

Wkrótce potem zasnął.

Ona zaś leżała i zastanawiała się, czy może tym razem nie stanie się cud...

Nie, nie miała już sił na budzenie w sobie nadziei. To zawsze kończy się rozczarowaniem. Z jakiegoś powodu utraciła płodność. Urodziła tylko małą Hannę, a potem już nigdy, przez całe dziewięć łat...

Starała się cieszyć tym, co los jej dał. Szczerze mówiąc, nie było to takie trudne. Bo czyż nie otrzymała szczęścia, o jakim tylko niektórzy mają odwagę marzyć? Czyż nie ma męża, którego kocha ponad życie, i wspaniałej córeczki, czyż wszystko nie wskazuje na to, że wyrośnie z niej i pięk­na, i mądra młoda kobieta? Sama zna wiele przykładów du­żo gorszego losu. Choćby niedaleko stąd w Hove, którego gospodarz ma więcej ziemi, niż jest w stanie obrobić, ale Bóg nie zesłał mu syna, któremu mógłby przekazać doro­bek życia. A karczmarz, ów gruby nieszczęśnik, który ma już trzecią żonę, naprawdę zdrową i hożą dziewczynę w najlepszych latach. Wszystko jednak wskazuje na to, że i ona nie da mu dzieci. Urodziwa, młoda żona robi się co­raz bardziej zgorzkniała i zła, goni starego nieszczęśnika po własnym domu jak niewolnika. Amelia przeczuwała, że żo­na zmieni ostatnie lata życia karczmarza w piekło.

Tak się właśnie kończy, kiedy człowiek nie cieszy się darami, jakie otrzymał, myślała Amelia, przywołując sa­mą siebie do porządku.

Ale tak bardzo chciałaby dzielić taką radość z Bendikiem, ten pełen słodyczy czas, kiedy płód dojrzewałby w jej łonie. Parę krótkich miesięcy jej życia. Pragnęła po­czuć w sobie jego ruchy, chciała przeżyć czas dobrego oczekiwania u boku Bendika.

Kiedy chodziła z małą Hanną, wszystko było inne. Cią­ża w cierpieniu i strachu, w tęsknocie i smutku. Była prze­konana, że on jest jej bratem. Spotkali się jako nieznajomi, pokochali się i zadzierzgnęli nierozerwalne więzy. I nagle spadła na nich ta okrutna prawda, że on jest synem jej oj­ca. Nikt nie wiedział, jaki grzech popełnili młodzi. Nikt nie wiedział, że Amelia wyjechała do Sogndal i Meisterplassen, by w tajemnicy urodzić dziecko, spłodzone w niewybaczal­nym grzechu.

Kazirodztwo...

Na szczęście okazało się, że to nieprawda.

Ból, którego doznała, kiedy matka zdradziła jej swoją ta­jemnicę, był dotkliwy, ale ulga jeszcze większa. Okazało się, że to nie jej ukochany ojciec ją spłodził. Jej dobry, za­wsze troskliwy tata dał jej wszystko z wyjątkiem własnej krwi. Ona bowiem i jej brat bliźniak przyszli na świat w wyniku ponurej intrygi Marji, jakiej dopuściła się w mło­dości. Uwiodła syna samego pastora.

W okresie po pogrzebie ojca Amelia zastanawiała się trochę nad tym, jak też wyglądał ów Justitian Revelin, ja­ki był. Wyjechał do Kopenhagi, nie wiedząc o tym, że Ma­ryjka spodziewa się dziecka. Tam spotkał Nadjanę, ową dziwną kobietę ze wschodu. Wrócił do domu, by umrzeć, a potem Nadjana została najlepszą przyjaciółką Marji.

Amelia przytuliła się jeszcze bardziej do śpiącego mę­ża. Nadjana zabrała jej kochanego, dobrego brata bliźnia­ka, Karla Martina, ze sobą. Uratowała go przed ludźmi lensmana i dragonami oraz jego własną głupotą. Jako je­den z pomocników Nielsa Kvithovuda mógłby zapłacić głową, gdyby został złapany po ataku na zagrodę wójta. Nawet młody wiek nic by mu nie pomógł. Buntowników należy bowiem karać przykładnie!

Amelia cicho westchnęła w ciemnościach.

Pomodliła się do Boga o to, by strzegł Karla Martina. O to, żeby zachował go przy życiu. Z każdym rokiem jed­nak, który mijał, nie przynosząc żadnego znaku od brata, Amelia musiała godzić się z myślą, że już go nigdy nie spotka. Marja wspominała od czasu do czasu, że chciała­by pojechać go szukać, ale wszystko, co mieli, to stary list, w którym Karl Martin wspominał o jakimś ogromnym mieście na wschodzie... o Petersburgu. Zdarzało się, że norwescy marynarze opowiadali o tej stolicy, która wciąż się rozrasta, umacniając jeszcze bardziej władzę wielkiego rosyjskiego cara. To zaś mogło oznaczać kolejne nie­pokoje, choć minęło zaledwie kilka lat, od kiedy ostatecz­nie wykrwawiła się wielka wojna północna.

Może któregoś dnia matka wyruszy w drogę? Amelia nigdy do końca nie potrafiła poznać jej myśli. Bardzo się między sobą różniły, matka i córka, chociaż miały też wie­le wspólnego. Zawsze jednak dobrze się ze sobą czuły, te­raz były sobie równe, i Amelia wiedziała, że matka zaak­ceptowała raz na zawsze, iż córka jest dorosłą kobietą.

Bendik pochrapywał cicho.

Amelia musiała się uśmiechnąć.

Jakże go kocha!

Cóż znaczą wszystkie inne zmartwienia, dopóki może sypiać w ramionach tego mężczyzny i widywać go każde­go dnia, niemal w każdej godzinie?

Ocknęła się gwałtownie, zobaczyła, że Bendik już się ubiera. Leżała, rozkoszując się ciepłem posłania, wchła­niała w siebie zapachy, jakie jeszcze unosiły się w izbie po ich wieczornej zabawie. Oblizała suche wargi, zatęskniła za kubkiem wody, a najlepiej mleka. Bendik zmagał się z guzikami koszuli, najwyraźniej nie lubił tych nowych wynalazków o sztywnych kołnierzykach i z mnóstwem guzików. Najlepiej czuł się w swoich starych koszulach, sznurowanych pod szyją na rzemień.

- Pomóc ci?

Uśmiechała się zaczepnie, ledwo wystawiając nos spod kołdry.

Odwrócił się ku niej, lekko zirytowany, odrzucił z gniewnym parsknięciem jej propozycję.

- Muszę się chyba ubrać sam, skoro mam wyjść, żeby zarządzać wielkim dworem...

- A ja najbardziej cię lubię bez ubrania - szepnęła i poczuła się niebezpiecznie zuchwała, ważąc się na takie sło­wa w świetle dnia.

On zerwał koszulę, którą już zdążył zapiąć na prawie wszystkie guziki, i cisnął w kąt. Amelia wybuchnęła śmie­chem. Bendik odrzucił na bok kołdrę, krzyknęła, bo zro­biło jej się nagle zimno.

Ale on już znowu był przy niej, uśmiech na jej war­gach stał się łagodniejszy, zawierał wiele obietnic.

Bendik poczuł pełne zapału wargi żony na plecach i prze­niknął go rozkoszny dreszcz, ale właśnie wtedy oboje usły­szeli pośpieszne kroki na schodach. W następnym momen­cie, ledwie Bendik zdążył się okryć, drzwi otworzyły się z trzaskiem i wesoły głosik oznajmił, że czas, by staruszko­wie skończyli z dziecinnymi zabawami i wstali. Czyż tata nie obiecał, że pozwoli jej dzisiaj jeździć w siodle na Czar­nym Kopycie? I czy mama zapomniała, że dzisiaj mają tu­taj przyjść wszystkie gospodynie z całej parafii?

Mała Hanna wbiegła do sypialni rodziców i rozsunęła zasłony. Ostre światło słoneczne padło na jej twarz, roz­złociło ciemne włosy.

Mała okręciła się na jednej nodze, potem wskoczyła prosto na łóżko rodziców. Bendik zdążył opanować iry­tację, nie potrafił się złościć, że córka przeszkodziła im w takiej chwili.

Dziewięciolatka z ufnością wpełzła pod kołdrę. Przy­tuliła się do prawie nagiego ciała matki i wzdychała zado­wolona, że jest jej tak ciepło i bezpiecznie. Niczym mała królowa żądała dla siebie najwygodniejszego miejsca, w końcu leżała na miękkich poduszkach między rodzica­mi. Przyglądała im się po kolei roziskrzonym wzrokiem.

- No? I co będzie?

Bendik ucałował ją z udawaną uprzejmością w rękę.

- Jeśli wasza wysokość cesarzowa mogłaby pójść na dół i zamówić jajka na boczku na śniadanie... to być może wy­rwę się z objęć tej cudownej kobiety tutaj...

Mała Hanna zrobiła buzię w ciup, protestowała zaru­mieniona słysząc żarty ojca.

Matka też ją ucałowała, życzyła przyjemnego dnia i śmiała się, kiedy dziewczynka przyniosła grzebień, żeby uczesać niewiarygodnie długie, złote włosy matki.

- Ach, zapomniałam - zawołała mała Hanna. - Na dole jest babcia. Bardzo się denerwuje, mówi, że jej się śpieszy, ale jej się chyba zawsze śpieszy. Chce, żebyś pojechała z nią do Vildegard, mamo, bo masz coś zobaczyć... pewnie zno­wu jakiegoś niezdarę, którego pozszywała tymi niemiecki­mi nićmi...

Amelia zaczęła szybko się ubierać.

- Dlaczego zaraz nie powiedziałaś? To chyba chodzi o nowe pisma, które przywieźli ze Stavanger. Pisarz jest Niemcem, przetłumaczył wszystko... och, tak się cieszę. Jakie to podniecające, że tyle się dzieje na świecie...

Mała Hanna złapała ojca za rękę i ciągnęła go z powro­tem na ciepłe posłanie. Chciała go trochę mieć tylko dla siebie.

- A ja nie uważam, że takie ciekawe są te wszystkie me­dyczne książki, lekarstwa i w ogóle - powiedziała cicho, zagryzając dolną wargę.

Bendik przyglądał jej się ze źle skrywaną wesołością. Wiedział, że dziewczynka jest co najmniej tak samo jak matka i babka zainteresowana wszelkimi nowinkami i nie­sprawdzonymi jeszcze sposobami leczenia. Wszystkie trzy są prawdziwymi doktorami! A w pokoju przeznaczonym na książki w Vildegard znajduje się już taki zbiór, jakiego nie ma ani proboszcz, ani nawet biskup!

Odpowiedział z udaną powagą:

- Naprawdę? Uff, to niedobrze. Bo wciąż marzę o tym, by zostać ojcem wielkiego, znanego lekarza.

Mała Hanna przyglądała mu się zaszokowana. To wszy­stko o książkach i lekarstwach powiedziała głównie dlate­go, że zawsze w głosie ojca wyczuwała rozczarowanie, iż te sprawy pochłaniają mamie tyle czasu.

- No nie, ja nie mogę zostać lekarzem! Jestem przecież dziewczynką!

Ojciec roześmiał się. Podniósł ją wysoko, wyskoczył z łóżka i o mało się nie zaplątał we własny pas, którego przedtem nie zdążył zapiąć.

- Oczywiście, że jesteś dziewczynką, najśliczniejszą i naj­zdolniejszą, najlepszą małą dziewczynką, jaką ojciec mógł­by mieć! Nie musisz zostać lekarzem, bym był z ciebie dum­ny. Jeszcze długo będziesz tylko moją małą Hanną!

Dziewczynka śmiała się zadowolona, czochrała z miło­ścią jego brązowozłote włosy.

- Babcia powiada, że przyjdzie taki czas, gdy dziew­czynki też będą mogły być lekarzami. Ponieważ my jeste­śmy najzdolniejsze!

Bendik wciąż śmiał się głośno.

- Rzeczywiście, chyba tak mówi, twoja najlepsza bab­cia! I chociaż to czyste szaleństwo, nie zdziwiłoby mnie, gdyby miała rację, teraz jednak trudno mi w to uwierzyć!

Mała Hanna kiwała zadowolona głową, wyswobodziła się z objęć ojca i pobiegła ku drzwiom.

- Szybciej, tato! Bo parobcy zjedzą twoje śniadanie! Podskakując zbiegała po schodach, a Bendik przyczesał włosy i pobiegł za nią, pokonując po trzy stopnie na raz i witając się z sympatyczną kucharką, która czekała na nie­go z patelnią pełną świeżych, drogocennych jaj.

- Czy Amelia już poszła? Dlaczego się tak śpieszyły? Kucharka spoglądała na niego, dobrze ukrywała niezado­wolenie, ale na jej okrągłej twarzy widać było zatroskanie.

- Pani nawet na śniadanie nie miała czasu, pani Marja przyjechała tutaj powozem. Mówiła, że przyszli do niej jacyś obcy i nie jest pewna, jak należałoby ich leczyć.

- Obcy?

- Tak, jacyś dwaj włóczędzy, jeden podobno jeszcze dziecko. Obaj okropnie poodmrażani, twierdzą, że idą z Lom i przeszli przez góry.

- Ale to przecież dopiero kwiecień... nie dalej jak wczoraj widziałem wysoko na halach świeży śnieg... to niemoż­liwe.

Kucharka skrzyżowała ręce na piersi i z ponurą miną potakiwała.

- Ale tak było. Naprawdę przeszli tę drogę. Ciekawe by posłuchać, co mają do powiedzenia, może wiedzą coś o mojej siostrze, która wyszła za mąż do Lom...

Bendik kiwał głową, ale myślami był gdzie indziej. Czę­sto się zdarzało, że Marja zabierała Amelię lub przysyłała po nią, jeśli pojawił się jakiś „interesujący przypadek”. Za­zwyczaj oznaczało to szczególnie dotkliwe okaleczenia, symptomy nieznanej choroby albo wyjątkowo ciężki stan pacjenta. Nie potrafił pojąć, w jaki sposób Amelia, ze swoją wrażliwością i nieustanną troską o wszystko co żyje, mo­gła sprostać takim wyzwaniom, ranom, cierpieniu i śmier­ci. Ale taka jest jego żona, pełna sprzeczności.

Niewinna niczym święta, a w następnej chwili dzika i zmysłowa bardziej, niż miałby odwagę sobie wyobrażać w najskrytszych marzeniach. No, ale musiał przyznać, że jego teściowa znacznie przewyższa Amelię. Z niej po pro­stu emanuje energia i zmysłowość, chyba żaden mężczy­zna w okolicy nie jest wolny od zakazanych fantazji na temat Marji Oppdal. Bendik jednak śmiał się z nich, on był bezpieczny i w pełni zadowolony w swoim małżeń­stwie. Nie wszyscy mogą się cieszyć takim przywilejem.

- Cóż, trzeba się brać do roboty. Słyszałem, że były ja­kieś problemy z ziarnem siewnym?

Kucharka zarumieniła się, słysząc, że gospodarz rozma­wia z nią o takich ważnych sprawach. Hałasowała przez chwilę fajerkami, rzucając Bendikowi wymowne spojrzenia.

- Tak, pan przecież wie, co się stało ze statkiem Magnusa Storlendet, wciąż jeszcze nie wrócił. Musiał podjąć nową podróż, ponieważ okazało się, że ziarno, które przywiózł przedtem, spleśniało w beczkach. Stary się wściekał, kiedy to odkrył.

Bendik skinął głową, wytarł kawałkiem chleba ostatnie krople tłuszczu i resztki żółtka z talerza.

- Przejdę się dzisiaj do niego. Przygotuj mi świąteczne spodnie i koszulę.

Kucharka słuchała z powagą. To ona zarządzała do­mem, dwie dziewczyny, które dbały o porządek, ubrania i wszystko inne podlegało jej.

Bendik postanowił wziąć ze sobą małą Hannę. Będą mo­gli pojechać na czarnym koniu, dziewczynka to uwielbia.

- Mała Hanna też będzie potrzebować świątecznego ubrania. Jedzie ze mną.

Kucharka prychnęła tylko w odpowiedzi.

- Dziecko już siedzi gotowe do wyjścia, jak zawsze. Ta­kiej małej ślicznej panienki nikt...

Bendik słyszał w głosie starszej kobiety zachwyt i uśmie­chał się zadowolony. Nie ma równie doskonałego i słodkie­go dziecka jak jego mała Hanna! A poza tym jaka mądra, zaledwie dziewięciolatka, a już czyta jak sam pastor i zna na wyrywki katechizm oraz kraje świata. To Marja podjęła się uczenia małej, a Amelia ze źle skrywaną dumą wyrzuca­ła matce, że posuwa się w tym za daleko. Po co panience wiedza o pogańskich rzymskich bóstwach? Po co jej wszel­kie wyjaśnienia, dlaczego wojny wybuchają i dlaczego się kończą? Amelia starała się rozmawiać z małą nieco więcej na temat ziół, pielęgnacji chorych oraz opatrywania ran i skaleczeń. Właśnie zainteresowanie tymi sprawami łączy­ło obie dorosłe kobiety, Amelia instynktownie pojmowała, że to będzie również ważna więź między nią a córką.

Bendik nie widział chyba matki, która by bardziej roz­pieszczała dziecko niż Amelia. Zdarzało się, że zdejmował go lęk o to, iż małej zaszkodzi zbyt wiele pochwał, pie­szczot, podarunków i uwagi. Widział jednak jej zachwyt każdym drobiazgiem, który dostawała, widział też, że po­trafi się dzielić, że bawi się z dziećmi komorników... mała Hanna nie jest rozpieszczona ani zarozumiała. Mała Han­na ma charakter, którego nie można w ten sposób wypa­czyć. Nigdy nie będzie zadufana w sobie, nigdy nie będzie zadzierać nosa, jak to czynią córki dzwonnika albo tego nowego kapitana. Bendik, właściciel Karlsgard, uniósł cór­kę i posadził ją przed sobą na koniu. Zwierzę wolno ru­szyło z miejsca, wystarczyło, że lekko pociągnął lejce i do­tknął piętą końskiego boku. Czarna klacz przywykła, że wykorzystywano ją jako wierzchowca, stawiała więc rów­ne kroki i szła pewnie po błotnistej drodze. Mijali pola na­leżące do dworu, widzieli komorników orzących ziemię, dzieci pracujących zatrzymywały się i pozdrawiały małą Hannę i jej ojca. Dziewczynka machała im w odpowiedzi, twarzyczka jej promieniała, szeroki kapelusz zsunął się na kark, lśniące ciemnobrązowe włosy powiewały, łaskocząc policzki Bendika.

Wchłaniał w siebie zapachy budzącej się ziemi, słyszał, że ptaki zaczynają już zaloty, widział wysokie, niebieskie niebo, przypominające ludziom, że wkrótce nadejdzie lato.

Czy ktoś mógłby być bardziej szczęśliwy niż on?

ROZDZIAŁ III

Dostali do podziału kubek rozwodnionego rosołu, a po­tem gospodyni ich przepędziła. Ze źle skrywanym lękiem wy­syłała ich z zagrody, mamrocząc, że nie może im poświęcić więcej czasu. Tyle jest wciąż roboty, więc niech nie żywią ura­zy. Przecież pozwoliła im się wysuszyć i wyspać, a jedzenia nie starcza nawet dla swoich™ teraz - na przednówku.

Ravi wiedział, że tu już niczego więcej nie dostaną. Ale ojciec dzisiaj też nie był w stanie utrzymać się na nogach i marzł tak, że dygotał nawet w słońcu. Naprawdę jednak nie mieli tu już czego szukać, zresztą żaden z trzech go­spodarzy w Fortunsdalen nie miał im nic do ofiarowania.

- Znasz może kogoś, kto sprzedałby nam konia? Sama chyba widzisz, że mój ojciec nie może ustać o własnych siłach.

Gospodyni spoglądała na nich podejrzliwie.

- Macie aż tyle pieniędzy? Oczy Raviego błysnęły gniewnie.

- Gdybym nie miał pieniędzy, to bym nie pytał! Kobieta odwróciła się, grała na zwłokę. Ravi wiedział, o co jej chodzi. Bała się wymienić sąsiada, który ma konia w stajni. Myślała pewno, że zabiorą konia i nie zapłacą.

- No... nie, trudno będzie... oni sami potrzebują tych koni, wszyscy jak jeden.

Umilkła, znowu popatrzyła spod oka na chorego męż­czyznę.

- Ale słyszałam, że gospodarz Leidulf kupił dwie stare chabety. W tych dniach mieli mu je przyprowadzić zza gór... pewnie bardzo wynędzniałe. Wy nie szliście przy­padkiem tą samą drogą?

Ravi oddychał wolno. Jego twarz była niczym maska.

- Nie widzieliśmy żadnych koni - odparł stanowczo. Gospodyni wzruszyła ramionami, mamrotała coś pod nosem. Wzięła duże drewniane wiadro, najwyraźniej za­mierzała pójść do studni. Ravi nie zaofiarował jej pomo­cy. Gospodyni niemal fizycznie czuła nienawiść, która ją odprowadzała, kiedy szła ścieżką przez podwórze.

Tak oni postępują, wszyscy! pomyślał z goryczą Ravi.

Ludzie są niczym trudne do oswojenia zwierzęta. Peł­ni niechęci, zawsze z rezerwą w oczach, zawsze mają szy­derstwo na języku.

Przez całe swoje życie odczuwał to boleśnie. Widział, że obejmują się nawzajem, pozdrawiają przyjaźnie, obdarza­ją dobrym słowem, nigdy jednak uśmiechy ani otwarte spojrzenia nie kierowały się ku niemu. Na niego łypali spod oka, wszyscy obcy ludzie się tak zachowywali, i zanim je­szcze otworzył usta lub wyciągnął po coś rękę, pojawiał się ten dziwny wyraz goryczy i niechęci w ich oczach. Żaden z nich nie dał mu nigdy niczego nie poproszony. W ogóle nikt nie dał mu niczego, nie oczekując w zamian zapłaty.

Ravi popatrzył na ojca na pół leżącego pod ścianą zimnej obory.

- Nie możemy tu dłużej zostać - syknął.

Ojciec nie zareagował. Patrzył po prostu przed siebie pustym wzrokiem. Oczy miał nadal bardzo zapuchnięte, a rany na twarzy wciąż nie zostały opatrzone. Z kilku pęk­nięć skóry wypływały małe strumyki żółtej cieczy. Jedno oko każdego ranka było kompletnie zalepione, Ravi mu­siał je przemywać długo, zużywał wiele wody, zanim ojciec w końcu mógł je otworzyć. Ale czy coś widział?

Ravi nie umiał powiedzieć.

Rozpalone czoło ojca i jego lodowate ręce nie wróży­ły niczego dobrego. Jeśli ten człowiek wkrótce nie dosta­nie porządnego jedzenia i nie wypocznie, umrze.

Ujął ojca pod pachy i ciągnął w górę, chciał go posta­wić na nogi. Miał wrażenie, że przez całe życie wlecze za sobą ten ciężar. Prawie już zapomniał, że kiedy podejmo­wali ryzykowną wyprawę przez góry, miał przy sobie sil­nego człowieka.

Teraz wszystko się zmieniło.

Teraz ojciec leży bezradny niczym małe dziecko.

Gdyby Ravi zechciał, mógłby wziąć odwet za wszyst­kie ciosy, za całą nienawiść i gorycz, którą ten mężczyzna na niego wylewał. Ale Ravi odkrył, że nie ma to już żad­nego znaczenia.

Wielokrotnie sądził, że nienawidzi ojca, że przy pierw­szej okazji wyrwie mu się i ucieknie tak daleko, jak tylko zdoła. Wiele nocy przeleżał z piekącymi policzkami i po­ranionym grzbietem, przeklinał imię ojca i życzył mu naj­straszniejszych mąk piekielnych. Nie cierpiał tych jego oczu, które odwracały się, kiedy Rein bił syna. Nie zno­sił tego użalania się nad sobą, tych nie kończących się li­tanii na temat matki i jej zdrady.

Teraz to wszystko przestało się liczyć.

Oszałamiające poczucie wolności i świadomość, że stał się dorosły; nie cieszyło go tak, jak oczekiwał.

Teraz ojciec nie dałby sobie rady bez syna.

Ravi wpatrywał się w niego, próbował domyślić się, co tamten czuje. Gdzieś w głębi duszy chłopaka tlił się chy­ba jakiś jaśniejszy promyk. Jakieś uczucie wdzięczności, bo przecież mimo wszystko to ojciec utrzymywał go przez te wszystkie lata. To on bronił go w razie niebezpieczeństwa, protestował, kiedy inni robili synowi krzyw­dę, stłukł kiedyś bandę ścigających go wyrostków.

Ravi szukał czegoś więcej. Szukał ojcowskiej troski, śla­du jakiegoś innego wspomnienia niż tylko długa, mrocz­na wędrówka.

Przypomniał sobie ojca sprzed ośmiu, może dziesięciu lat. Miał w pamięci piękny dom, chyba jakiś pałac, poło­żony pięknie nad fiordem. Mieszkał w nim baron czy ktoś w tym rodzaju, siedzibę otaczały piękne ogrody, a niezwy­kłe, duże ptaki siedziały w domku na palu.

Ojciec nosił go na ramionach. Pokazywał, opowiadał o tej fantastycznej, bajkowej posiadłości. Śmiał się i żar­tował, podziwiał razem z synem niewiarygodne domo­stwo. A potem wbiegł do jednego z ogrodów i ukradł dla Ravi ego soczysty owoc. Podzielili się nim, Ravi wciąż pa­miętał smak słodkiego soku i dobry humor ojca.

Rein jęknął boleśnie.

W podwórzu znowu ukazała się gospodyni, szurając głośno drewniakami w rozmokłym śniegu.

- Jeszczeście nie pojechali? - warknęła zdyszana ze źle ukrywanym niezadowoleniem.

Ravi poczuł, że nienawiść rozpala się w jego duszy, nig­dy nie gasnąca nienawiść do wszystkiego i wszystkich, którzy zawsze go przepędzają, gdziekolwiek się pojawi.

Zdumiony usłyszał, że ojciec mówi:

- Już idziemy, babo. Nie wiem tylko, jak ci dziękować za naprawdę przesadną gościnność.

- Hołota! - syknęła kobieta, ale w jej oczach widać by­ło strach, kiedy oglądała się za siebie, pośpiesznie przeci­nając podwórze.

Oczy Raviego lśniły matowo.

Wpatrywał się intensywnie w zgarbione plecy gospo­dyni.

Ona nagle zachwiała się i z krzykiem upadła, widocznie się o coś potknęła lub poślizgnęła na mokrych kamieniach przy wejściu do domu. Przewróciła się na plecy, wypuści­ła wiadro, które z rozmachem uderzyło o schody i rozpa­dło się na pojedyncze klepki. Rozlana woda utworzyła du­żą kałużę, większa jej część oblała kobietę w tej krótkiej se­kundzie, kiedy, wymachując rękami, miała nadzieję, że za­chowa równowagę.

Skarżyła się teraz głośno, usiadła w kałuży i masowała kostkę lewej nogi.

Wkrótce gniewne przekleństwa przeszły w rozpaczli­we zawodzenie.

Starała się wyczołgać na suche miejsce, kierowała się ku drzwiom obory, w której znajdowali się dwaj obcy mężczyźni.

- Pomóżcie mi! Moja noga... chyba złamałam!

Twarz wykrzywiał ból.

Ravi nie spojrzał na ojca. Popatrzył natomiast w oczy kobiecie, odpowiedział na jej błagalne spojrzenie chłodem i kompletnym brakiem zainteresowania. Z wolna przerzu­cił swój worek przez ramię, worek ojca umocował sobie w pasie. Jedną ręką pomógł się podnieść Reinowi, w dru­giej ściskał solidny kij, którym podpierał się w drodze.

Ruszyli wolno.

Bolesny szloch gospodyni cichł za nimi z każdym kro­kiem, a kiedy wchodzili na ścieżkę wiodącą w dół od go­spodarstwa, już prawie jej nie słyszeli.

Przy każdym ruchu Rein pojękiwał cicho, ale brnęli da­lej w topniejącym śniegu, kierując się ku fiordowi.

Pokryte lodem szczyty wznosiły się po obu stronach, ale Ravi nie dostrzegał ich groźnej urody. Nie widział, że na halach trawa zaczyna się leciutko zielenić, nie słyszał, że w dolinie wzbierająca rzeka szumi wesoło. Przez cały czas patrzył daleko przed siebie, wiedział, że jeśli ojcu star­czy sił, to pod wieczór dotrą nareszcie do Skjolden i do fiordu. A tam znajdą z pewnością kogoś, kto zdoła pomóc choremu. Żeby tak mieć konia! Żeby tak nie stracili wszy­stkich pieniędzy, żeby tak ojciec nie wdał się w aferę z pę­dzeniem wódki w dolinie po tamtej stronie gór...

Serce Raviego przepełniała gorycz. Słyszał, że przy każ­dym kroku coś chlupie leciutko w jego worku. Przysiągł sobie jednak, że dopóki to zależy od niego, ojciec nie do­stanie ani jednej kropli.

Odpoczywali na niewielkiej równinie. Droga wiła się od jakiegoś czasu między stromymi zboczami, ale kiedy przejdą kolejne wzgórze, to otworzy się przed nimi pięk­ny krajobraz o łagodnych liniach. W ciągu jakiejś godzi­ny można by zejść na dół do osady. Tymczasem ciemność ogarniała ich już ze wszystkich stron, a ojciec drżał z zim­na i zmęczenia.

Ravi miał jeszcze tylko kilka kawałków suszonego mię­sa, by go wzmocnić. Nazbierał nad rzeką jasnozielonych źdźbeł, teraz, wczesną wiosną, listki kminku miały deli­katny smak. Wypłukał w rzece skórzany bukłak i ponow­nie napełnił go do połowy. Po chwili wahania wyciągnął zębami korek z bańki, w której była wódka, i wlał do bu­kłaka sporą porcję. Może to mimo wszystko doda ojcu si­ły. I może trochę go rozgrzeje teraz, kiedy nocny mróz znowu zaczyna dotkliwie kąsać.

Nie udało mu się jednak postawić chorego jeszcze raz na nogach i zmusić go, by szedł dalej.

Ravi domyślał się, że tym razem przegrają. Jeszcze jed­na noc pod gołym niebem... jeszcze jedna noc na mrozie, z gorączką...

Chyba tego ojciec nie przeżyje.

Ale starszy mężczyzna znowu zaskoczył swego syna, z wielkim wysiłkiem podniósł się i stanął.

Nie padło między nimi ani jedno słowo.

Serce Raviego wciąż jeszcze biło dziwnie, a wspomnie­nie rannej kobiety powracało do niego w równych odstę­pach czasu.

Ojciec to widział.

Ojciec wie.

Tym razem jednak nie miał już siły, by go uderzyć lub zwymyślać.

Coś zupełnie nowego kiełkowało w stosunkach między dwoma wędrowcami.

Ravi doznawał jakichś osobliwych uczuć, gorzkich, a zarazem słodkich, szumiało mu w głowie. Rozpalał się w nim płomień, ten niedozwolony ogień, który był zadep­tywany zawsze, kiedy on nie potrafił go kontrolować. Do­znawał zawrotów głowy, strach i nienawiść mieszały się teraz z jakąś dziwną słabością.

W miarę jak krok po kroku zbliżali się do uśpionej osa­dy, myśli Raviego stawały się coraz śmielsze. Teraz wszy­stko potoczy się inaczej, nie będzie się dłużej godzić na chłód, okazywany mu przez innych ludzi. Koniec z bez­bronnością, kiedy spadają na niego ciosy lub szyderstwa.

Ojciec nie ma już nad nim władzy. Może jedynie krzy­czeć i przeklinać, może mu wymyślać, grozić pastorem i lensmanem.

Ravi jest dość silny, by poradzić sobie z nimi wszystkimi.

Najwyraźniej posiadał tę moc od urodzenia, ale ojciec ją w nim tłumił.

Teraz koniec z tym.

Czarne oczy lśniły paskudnie w ciemnościach, jak u świeżo obudzonego drapieżnego zwierzęcia o pustym żołądku i poszarpanej skórze.

Nieduży człowieczek w czterowiosłowej łodzi nie od­ważył się protestować, pokornie zabrał obcych. Teraz sam siedział przy pierwszej parze wioseł, patrząc, jak młodszy mężczyzna ciągnie za sobą chorego ojca. Łódź kiwała się groźnie. Już i tak była przeciążona beczkami z siewnym ziarnem i wielkimi zwojami skór.

Marzł trochę mimo ciepłej kurtki i grubych skórza­nych spodni.

W jego łodzi działo się coś groźnego.

Nie mógł powstrzymać drżenia, kiedy chłopak wbił w niego wzrok, prosząc, by wiosłował z całych sił.

- Chcemy się dostać do Vildegard, gdzieś w parafii Ly­ster. Słyszałem, że mieszkają tam kobiety, które potrafią opatrzyć takie rany jak te, które ma mój ojciec!

Właściciel łodzi potakiwał przestraszony.

- Tak... tak, to Marja Oppdal, dobra kobieta. Ona wam na pewno pomoże... i nie zażąda wiele w zamian. Ona jest najbogatsza w naszej okolicy... niezwykła kobieta.

Ravi skinął głową.

Poczuł się teraz bezpieczniej, wiedział, że podróż wkrót­ce dobiegnie końca. Pozwolił sobie na głębokie westchnie­nie, kiedy ruszyli, a on sam mógł poczuć, że łódź sunie na­przód, chociaż on nie porusza ani jednym mięśniem.

Piekło go w żołądku.

Oczy go bolały, głowa zdawała się być wypełniona rozkisłym śniegiem.

Ojciec leżał i oddychał ze świstem.

Ravi patrzył na niego z rodzajem czułości. Ten stary włóczęga był bardziej wytrzymały, niż przypuszczał. Mo­że osądzał ojca zbyt surowo? Może nie zastanawiał się nigdy nad tym, jak ciężko właściwie było mu żyć. Może ojciec miał rację, starannie ukrywając dziwne zdolności swego syna.

Ale teraz było już za późno.

Zwierzę zerwało się z uwięzi.

Ravi wyczuwał potężną moc narastającą w jego pier­siach, groźną jak przetaczający się grzmot, jak strumień lawy, którego nikt nie jest w stanie zawrócić.

Spoglądał na człowieka przy wiosłach. Nieduża jasna głowa nadawała mu bardzo młody wygląd. Był niewielkie­go wzrostu, nie miał brody, chociaż skończył już pewnie trzydzieści lat. Zabrał ich, co prawda ze strachu, ale mi­mo wszystko.

Ravi z wahaniem sformułował w głowie przyjazną myśl. Pragnienie, żeby tamtego spotkało coś dobrego, swego ro­dzaju zapłata za przysługę. Powtarzał tę myśl, aż zaczęły mu pulsować skronie, koncentrował się, wpatrzony w czło­wieka, jakby chciał przekazać mu swoje dobre uczucia.

Ciekawe, czy to także działa?

Dobrze byłoby wiedzieć.

Ale na głowę wiosłującego mężczyzny nie spadło zło­to ani nie stało się nic podobnego. Nie wyglądał też na bardziej szczęśliwego pod uważnym wzrokiem Raviego.

Tylko Rein układał wargi tak, że wyglądało to na coś w rodzaju błogości.

Przez chwilę stał, wahając się, przy płocie, spoglądał na zadbane podwórze, tu była już wiosna, ale pod ścianą obo­ry leżało jeszcze mnóstwo porąbanego, suchego drewna. Zwierzęta, które wypuszczono na zewnątrz, nie były takie wychudzone jak owce, które widzieli dalej stąd, w górach. Z dachu domu przez dwa otwory wydobywał się dym, a ściana zwrócona ku południowi miała okna. W głębi podwórza widać było dużą oborę, jedna część najwyra­źniej została dobudowana w ostatnich latach. Pola wokół zadbane, już czarne, ziemia zaorana. Słońce tutaj na dole przygrzewało solidnie. Nawet wieczny chłód płynący znad fiordu nie był w stanie ostudzić ciepłego powietrza.

To bardzo piękna okolica. Ravi wiedział, że przecho­dzili już kiedyś tędy, nie potrafił jednak przypomnieć so­bie, jak zielona była wtedy woda ani jak głęboko w ląd wrzyna się fiord.

Aż do samego końca otrzymywał pomoc. Człowiek z łodzi poświęcił swój czas, żeby pokazać mu, gdzie leży Vildegard.

No i oto stoi tutaj, nieoczekiwanie przestraszony. Znany od dawna ucisk w żołądku stał się znowu bolesny. Wahał się, czy wejść do środka. Bał się wyrazu ludzkich twarzy, ich myśli, które dopadały go niczym niewidzialne strzały. Chłód niechęci. Uczucie, że nikt go nigdzie nie zaprasza.

W drzwiach ukazała się młoda dziewczyna. Niosła dwa wiadra, skierowała się w stronę chlewu. Słyszał głośne kwiczenie i wrzaski świń, kiedy tam weszła.

Po chwili dziewczyna wróciła, pochyliła się przy stu­dni, nabrała wody, żeby wypłukać wiadra.

Później wyprostowała się i właśnie wtedy zobaczyła obcego.

Ciemne włosy zaplotła w dwa warkocze, ubrana była w zwyczajną szarą, wełnianą suknię. Czepek na głowie był stary, postrzępiony na brzegach. Ale twarz miała jasną i łagodną. Ravi ukłonił się i pozdrowił ją niepewnie.

- O, zdaje się, że mamy gości? Czy możemy wam w czymś pomóc?

Głos dziewczyny nie wydawał mu się szczególnie pięk­ny. Sama zresztą też nie była zbyt urodziwa, Ravi widział to wyraźnie, kiedy podeszła bliżej z wiadrem w zaczer­wienionej ręce, uśmiechając się szerokimi ustami.

Ale było w niej coś promiennego.

Omal się nie przestraszył, nie znajdował słów, by odpowiedzieć na jej uprzejmość. Przyzwyczaił się raczej powarkiwać i grozić, kiedy miał do kogoś interes.

Nie musiał jednak nic mówić.

Dziewczyna natychmiast podbiegła do Reina i ujęła go pod pachy.

- Och, ten nie wygląda za dobrze. Czy to twój ojciec? Jakie okropne rany, czy on się poparzył? A może to od­mrożenia? Zaraz sprowadzę Marję. Wejdźcie tymczasem, wchodźcie do środka... Marja jest tam, chłopiec też...

Ravi wniósł ojca po schodach. Rein jęczał i mamrotał niewyraźnie, sprawiał wrażenie nieprzytomnego. Z domu wyszła jakaś kobieta i ujęła go pod drugie ramię. Wkrót­ce potem chory leżał wyciągnięty na czystym, wypełnio­nym słomą materacu, niedaleko paleniska. Znajdowali się w dużej, jasnej, bardzo ładnej izbie. Było w niej zdumie­wająco mało mebli, tylko długi, duży stół, i jakieś wielkie szafy wzdłuż wszystkich ścian.

Pośrodku znajdował się murowany piec, Ravi widywał takie już dawniej. Dym z palących się bierwion uchodził do kamiennego kanału i był odprowadzany na zewnątrz. Pachniało świeżym jałowcem i innymi roślinami. W po­wietrzu unosił się jednak jeszcze jakiś mdły zapach, mo­że z saganka, który stał nad ogniem na żelaznej płycie?

- Podłóżcie mu to pod głowę. Spróbuj zdjąć mu buty. Od dawna tak idziecie? Ty też wyglądasz na wycieńczone­go, młody człowieku... chodź, najpierw muszę cię nakarmić.

Ravi potrząsał głową, najbardziej ze zdziwienia nad niezwykłą uczynnością dziewczyny.

Co to za miejsce?

Dlaczego, na Boga, ci ludzie tak życzliwie przyjmują obcych?

I kogo stać na to, by każdemu, kto przechodzi drogą obok, proponować jedzenie i łóżko?

Ale potakiwał tylko, wykrztusił parę słów podziękowa­nia i wkrótce potem siedział nad wielką miską parującej zupy. Na powierzchni pływały skwarki. Z każdą łyżką gorącego jedzenia wracały mu siły. Napój, który mu poda­no, miał trochę gorzki smak, ale czuł, jak ciepło i zado­wolenie rozprzestrzeniają się w przemarzniętym ciele. Cóż za wspaniała młoda kobieta!

Ona też się do niego uśmiechała, dolewając zupy i na­poju. Wypytywała o to i owo, ale ponieważ nie odpowia­dał, dała spokój.

Ravi zauważył, że przygląda mu się spod oka. Instynk­townie wbił wzrok w miskę z jedzeniem. Unikał patrze­nia wprost w jej ciemne oczy, nie chciał, by ból wykrzy­wił twarz tej młodej, sympatycznej osoby.

Widywał to tysiące razy przedtem.

Ktoś na niego spoglądał, on odpowiadał spojrzeniem i wtedy twarze zastygały, a ludzie odwracali się od niego pośpiesznie.

Coś musi być w jego wzroku. Coś, co ludzi przeraża, przepełnia niechęcią.

Usłyszał, że dziewczyna wyszła.

Pośpiesznie po raz drugi opróżnił miskę i kubek, a po­tem poszedł do wielkiej izby, gdzie ojciec leżał przy pie­cu i karmiono go lekką mleczną zupą.

Ciemnowłosa, wyprostowana kobieta siedziała przy po­słaniu. Jej włosy mieniły się niebieskawo, jakby padało na nie światło z okna. Zarumieniona, oczy mogła mieć nie­bieskie albo czarne, jak oczy Raviego.

Poczuł, że kręci mu się w głowie. Czy to możliwe?

Kobieta nie ukrywała pod czepkiem swoich bujnych czarnych włosów, związała je tylko wstążką wokół gło­wy, by loki nie opadały na twarz. Miała małe dłonie i ta­lię szczupłą, jak u małej dziewczynki.

Ravi mrugał pośpiesznie.

Głos ojca był cichy i rozgorączkowany. Nie można się było jednak pomylić.

- Marri... Marri... w końcu wróciłaś...

- To nie jest mama... pomyliło ci się, skończ już z ty­mi głupstwami!

Ravi szeptał ojcu prosto do ucha, mówił surowo i gniewnie. Ojciec jednak wciąż miał na twarzy ten bez­nadziejny uśmiech, Ravi wstydził się za niego. Co sobie te kobiety pomyślą? Może uznają, że ojciec cierpi na ja­kąś chorobę głowy, jest lunatykiem albo coś w tym rodza­ju? W takim razie pewnie ich wyrzucą. Bo jeśli ludzie cze­goś się naprawdę boją, to właśnie takich chorób. Nagle ojciec chwycił mocno tę obcą kobietę, przyciągnął ją do siebie, desperacko, z nieoczekiwaną siłą przyciskał ją i bła­gał, żeby nie odchodziła. Ravi musiał pomóc jej się wy­rwać z jego objęć, a teraz stał, trzymając w ręce kawałek tkaniny, który oderwał od jej sukni. Przerażony gniewem, który musiał teraz nadejść, kompletnie oniemiał. Ale żad­na z kobiet nie rozgniewała się.

Ravi upuścił wyrwany kawałek spódnicy Marji, który dosłownie palił mu palce. Potem rękami zasłonił twarz. Podskoczył, kiedy poczuł dotknięcie czyjejś ręki na bar­kach, zdumiony słuchał przyjaznych, uspokajających słów. Zaraz też sam zaczął pośpiesznie tłumaczyć:

- On jest po prostu nieprzytomny, to chyba ta gorącz­ka... przeważnie to rozsądny człowiek, i nigdy... podarłem ci suknię.

Marja uśmiechała się.

- Dobrze, już dobrze, chłopcze. Słyszałam i widziałam gorsze rzeczy. Wielu chorych tak się zachowuje, myślą, że jestem ich matką albo ukochaną żoną... nie musisz się tego wstydzić, młody Ravi. Zrobimy dla twego ojca wszyst­ko, co możliwe. Wygląda na silnego człowieka, na pewno z tego wyjdzie. Ma tylko paskudne odmrożenia na rękach i na nogach. Nie mówiąc już o twarzy... Chyba nigdy nie będzie miał takich gładkich policzków jak ty!

Leciutko pogładziła policzek Raviego.

Nagle świat zaczął chłopcu wirować przed oczyma. Czuł miękkość jej dłoni, słyszał łagodny głos, twarz sto­jącej obok gospodyni znajdowała się jakby za mgłą.

Widział niewyraźnie.

Kobiety jakby odpłynęły w dal, musiał mrugać, by od­zyskać ostrość widzenia.

Ból w sercu narastał. Do diabła, one gotowe pomyśleć, że jest szalony tak jak ojciec. Stoi, gapi się, on, który prze­niósł dorosłego mężczyznę przez góry, w ciągu zaledwie tygodnia zabił jednego człowieka i zranił innego.

Czuł palenie w miejscu, gdzie Marja dotknęła jego po­liczka.

Nie był w stanie wykrztusić z siebie ani jednego roz­sądnego słowa.

Oszołomienie, groźne poczucie winy, wszystko to top­niało niczym masło przy otwartym ogniu. Gorzki smutek mieszał się z wielką radością.

Zacisnął pięści, chciał zmusić język, by powiedział coś ładnego, podziękował, ale wszystko, na co się zdobył, to przenikliwy krzyk, zanim wybiegł z pokoju, by odnaleźć dobrze znaną samotność.

Marja i Amelia patrzyły zdumione w ślad za chłopcem. Trochę dziwnie się zachowywał i te jego oczy... takie stra­sznie czarne, tak głęboko osadzone.

Amelia dostała gęsiej skórki na rękach. Marję natomiast ogarnęła nieprzeparta ciekawość. Co to za ludzie, ci dwaj?

Mają takie czarne włosy, niemal jak ona sama. Ale rysy bardziej wyraziste, twarze jakby kwadratowe. Obaj mają wąskie wargi, twarz ojca pokrywa szaroczarny zarost. Młodemu zarost jeszcze się nie posypał, ale ta dziwna twardość czyni go starszym. Może mieć nie więcej niż szes­naście, siedemnaście lat...

- Jaki dziwny...

Amelia skuliła się. W tym obcym chłopcu było coś nie­zwykłego. Coś, co ją przerażało. Ale oczy Marji lśniły.

- Zdaje mi się, jakbym go już kiedyś widziała... jak by­śmy byli spokrewnieni albo coś...

- To przecież włóczędzy. Chociaż inni niż ci wszyscy, którzy przychodzą do nas przez całe lato. Nie są też Cy­ganami...

- Nie. Jak oni mówią... chyba nigdy przedtem nie sły­szałam takiego dialektu.

Marja nalała wody do miski, przygotowywała roztwór, którym zamierzała przemywać rany chorego mężczyzny.

- Dużo podróżują... mówią tak, jak wszyscy wędrowcy, posługują się mieszaniną różnych języków. Tak to chyba jest, kiedy człowiek nie ma stałego miejsca pod słońcem.

- Biedacy - powiedziała Amelia cicho. - Włóczą się od jednej zagrody do drugiej, nigdzie nie mają domu. Może nocują bez dachu nad głową, przyglądając się, jak nad na­szymi ciepłymi domami unosi się dym...

- A może to my powinniśmy im zazdrościć? - wes­tchnęła Marja z jakąś dziwną tęsknotą w głosie.

Amelia nigdy nie widziała, by matka przemywała czy­jeś rany z taką delikatnością, takimi ostrożnymi, niemal pieszczotliwymi ruchami. W oczach Marji pojawiło się coś jakby czułość, coś niezwykle miękkiego, kiedy pochy­lała się, by smarować spękane wargi obcego drogocenną rumiankową maścią.

ROZDZIAŁ IV

Maj

Siedział oparty plecami o wysmołowaną ścianę i czuł, że słońce razi go w oczy, mimo że zamknął powieki. Zro­biło się po prostu gorąco, chociaż fiord wciąż był zimny i zielony od spływającej z lodowców wody. Ponad głową słyszał delikatny szelest liści osiki. W koronach drzew uwijały się drozdy, ale nie zwracał na nie uwagi.

Rein rzadko odczuwał taki dziwny ucisk w piersiach. Nie pamiętał chwili, kiedy rozkosznie rozleniwiony sie­dział z pełnym żołądkiem i wystawiał do słońca zmęczo­ną twarz. Rany już się właściwie zabliźniły, jedyne, co go dręczyło, to to, że blizna nie pozwalała mu do końca otwierać jednego oka. Mrużył oczy pod słońce, co nada­wało jego twarzy jakiś sceptyczny wyraz.

Mimo półprzymkniętych powiek rejestrował więk­szość tego, co działo się wokół. Odkąd przybył do Vilde­gard, dawny gniew i gorycz powoli go opuszczały. Może dlatego odczuwał to napięcie w piersiach, tam gdzie znaj­duje się serce. Może dlatego Rein siedział teraz pod na­grzaną słońcem ścianą i nucił starą, pozbawioną słów me­lodię, którą dawno temu zapomniał.

W te ciepłe dni późnej wiosny Marja przeważnie prze­bywała poza domem, zajęta praniem. Teraz ręce piekły ją po długotrwałym moczeniu w ługu, wyprostowała się więc i przekazała pracę obu swoim służącym. Bardzo się z tego ucieszyły, wciąż narzekały na gospodynię, która zniża się sama do tego rodzaju czynności. Dla nich to wstyd, tak uważały, bały się, że ludzie zaczną gadać, iż za­niedbują swoje obowiązki i pozwalają gospodyni zajmo­wać się tym, co należy do służby.

Ale Marja lubiła, jak zapach mydła kręci jej w nosie, lubiła czyścić i sprzątać, z radością patrzyła, jak wszyst­ko mieni się w słońcu. Tego rodzaju pracę wykonywało się setki razy każdego roku, mimo to tego dnia sprawiała jej ona przyjemność.

Teraz jednak zdjęła fartuch i rzuciła go do naczynia z brudami. Przeczesała włosy palcami, w małym srebr­nym lusterku zobaczyła, że twarz ma po pracy zaczerwie­nioną i spoconą. Oczy promieniały i zauważyła, że kiedy się uśmiecha, na jej policzkach pojawiają się ładnie wygię­te linie dochodzące aż do skroni. Wargi wciąż miała mięk­kie i pełne, choć przekroczyła czterdziestkę. Kiedy Maria i Randar zmarli przed czterema laty jedno krótko po dru­gim, potrzebowała sporo czasu, żeby się z tym pogodzić. Należała oto do najstarszego pokolenia. Bez wątpienia jej życie zmierzało ku jesieni. Mimo to w taki dzień jak dzi­siejszy, kiedy brzozy wypuściły już piękne bazie...

Marja kręciła się po obejściu niczym młoda dziewczyna i podśpiewywała razem z ptakami, rozradowana słońcem.

Podeszła do narożnika i zobaczyła Reina siedzącego na starym worku. Był odprężony, jego pokryta czarnymi wło­sami głowa odpoczywała oparta o ścianę domu. Miał na wpół przymknięte oczy, ale dostrzegła w nich leciutki błysk i zrozumiała, że on się jej od jakiegoś czasu przyglą­da. Patrzyła na jego długie, proste nogi, nosił teraz samo­działowe spodnie jednego z jej parobków. Kurtka należała do niego, solidna, z grubej wełny podbita skórą. Zdjął ją i narzucił na ramiona, które również opierał o twardą, drewnianą ścianę.

- Dzień dobry - pozdrowiła go. - Siedzisz sobie i roz­koszujesz się piękną pogodą?

Nie odwrócił głowy, ale na ustach pojawił się uśmiech.

- Chyba nigdy nie było mi jeszcze tak dobrze - mruknął.

Marja wpatrywała się w pooraną twarz mężczyzny. By­ła niemal dumna z tego, jak pięknie zagoiły się rany i jak niewiele zostało szpecących blizn. Urodziwym nie moż­na go chyba było nigdy nazwać, ten ostry, prosty nos, te wąskie usta i wyraziste rysy przydawały mu jakiegoś dzi­kiego, a jednocześnie majestatycznego wyglądu. Miała ochotę go dotknąć, powstrzymała się jednak i tylko po­chyliła się lekko nad długim ciałem.

- Miło to słyszeć - powiedziała spokojnie. - Domyślam się, że miałeś niełatwe życie.

Roześmiał się, głęboki, gardłowy, krótki śmiech wydo­był się zza zaciśniętych zębów.

- Miałem - odparł krótko, ze smutkiem.

Zaraz jednak uspokoił się, całkiem zamknął oczy, a Mar­ja widziała, jak jego piersi opadają po głębokim, bardzo głę­bokim wdechu.

Ona też oparła głowę o ścianę. Ciepło rozkosznie grzało zmęczone ciało. Czuła też coś innego, coś łaskoczącego, nie­zwykłego, bardzo dziwnego. On siedział tuż obok, ale nie tylko to. Wydawał jej się kimś bliskim, nie był obcy, nie żad­na błąkająca się dusza, która przypadkiem zatrzymała się na jakiś czas w jej domu. Każdego dnia, który mijał, nawet je­śli nie zamienili ze sobą ani słowa, Marja wyczuwała, że Rein najchętniej by tu został. Nie wiedziała, co mu chodzi po gło­wie, nie znała historii jego życia. Trochę opowiadał o sobie, trochę się domyśliła. I chociaż teraz siedziała spokojnie tuż przy nim, ogarniał ją mimo wszystko lekki niepokój.

To bardzo dziwny człowiek.

Może nie tak dziwny jak syn, ale jednak niepokojący. Oczy zdawały się należeć do pozaziemskiej istoty. I jak­by w jego dłoniach była siła pozwalająca na robienie stra­sznych rzeczy...

Przyglądała się tym dłoniom. One też pokryte były bli­znami po odmrożeniach, może również po skaleczeniach nożem, szorstkie i zgrubiałe, obciągnięte brunatną skórą, miały długie, silne palce. Teraz Marja widziała, że Rein w zamyśleniu nerwowo gładzi gruby materiał spodni. Na­gle zaczął mówić:

- Moja Marri też miała czarne włosy. Nie takie kręco­ne jak ty, ale tak samo długie, lśniące i piękne niczym je­dwab. Ona... oni...

Marja przestała oddychać. Bardzo chciała dowiedzieć się czegoś więcej. Nie zapomniała szaleństwa w jego oczach, kiedy nieprzytomny od gorączki złapał ją mocno, myśląc, że jest matką Raviego. Wypytywała o to chłopca, ostrożnie, starała się używać zwyczajnych słów, mówić obojętnie. Ale Ravi potrząsał jedynie głową, ostrzegawczo wbijał w nią swoje czarne oczy i odchodził.

- Czy ona umarła?

Pytanie Marji było niczym łagodny letni wietrzyk. Pa­nowała teraz zupełna cisza, nawet korony drzew stały w bezruchu. Słyszała, że Rein oddycha ciężko. Jego twarz skurczyła się boleśnie, wargi stały się białą kreską, jakby zmagał się z czymś strasznym.

W końcu usłyszała:

- Tak, oni mi ją zabrali. Oni... oni zabrali ją. Zamordo­wali... ponieważ za dużo widziała.

Serce Marji biło głośno. On nie może teraz przestać, nie może przerwać i nie opowiedzieć jej wszystkiego do końca. Domyślała się, co skrywają czarne oczy Raviego, wyczuwała dziwną więź łączącą ją zarówno z chłopcem, jak i z ojcem. Podejrzewała, że jest jednym z tych obda­rzonych niezwykłymi zdolnościami. Może jednym z ta­kich jak Kari.

- Ona... widziała?

Potwierdził niechętnie skinieniem głowy.

- Była przeklęta. Widziała... za dużo.

Marja nie dawała za wygraną, ujęła jego rękę w swoje dłonie, głaskała delikatnie, szorstka skóra paliła ją, na czo­le pojawiły się krople potu.

- Ravi miał zaledwie rok... ona kochała go do szaleń­stwa... a ja kochałem ją, chociaż...

Wyrwał rękę, Marja drgnęła, ale nie starała się jej za­trzymać.

Rein ukrył twarz w dłoniach i pochylił głowę. Zaczęła mówić cicho:

- Ona należała do tych, którzy widzą. Może potrafiła przewidzieć, co się stanie, i ostrzegać innych przed tym? Może widziała na wskroś, potrafiła przejrzeć ludzi, odga­dywała ich tajemnice? A może należała do tych, którzy umieją czarować ludzi, zmusić ich, by zastygli w bezru­chu lub zesłać na nich gorąco, sprawić, by drżeli jak w strachu? Była matką Raviego... zdaje mi się, że ją znam. Jej ręce... czy były takie, jak moje czasami bywają?

Rein nie ukrywał już twarzy. Patrzył na Marję, nie spu­szczał wzroku z jej warg, jakby zdumiony jej słowami. Mar­ja zamilkła, odważnie patrzyła mu w oczy. Sprawiał wraże­nie przestraszonego, najwyraźniej jednak odczuwał też ulgę.

- Więc ty wiesz? Wiedziałaś przez cały czas, co? Ty... czy ty też jesteś?

Marja uśmiechnęła się blado, potrząsając głową.

- Nie, ja już nie mam tego daru. Ty to nazywasz prze­kleństwem, w mojej rodzinie niektórzy mówią tak samo.

Ale ja... ja to utraciłam. Niegdyś... moje ręce mogły dawać ciepło, posiadały uzdrawiającą siłę, przynosiły ukojenie. Ale byłam zbyt uparta, zbyt zajęta wszelkiego rodzaju złymi pragnieniami. Nie miałam czasu do końca rozpo­znać daru, dlatego został mi odjęty. Z wolna kiwał głową.

- Marri... moja Marri, ona też odrzucała to od siebie na długie okresy. Ludzie gadali... bała się, że duchowni zaczną ją ścigać. Zresztą bała się też przekleństwa, sądziła, że po­chodzi od diabła. A ja... ja zrobiłem wszystko, by ją wy­zwolić. Wszystko...

Patrzył teraz gdzieś w dal. Wargi mu drżały. Marja czu­ła chłodny powiew znad fiordu. Po chwili zaczął znowu cicho:

- Te diabły ucapiły ją mocno. Były tak potężne i upar­te, jak mówią księża. Nie chciały z niej wyjść... podsuwa­ły jej wciąż nowe widzenia, zmuszały ją, by krzyczała, wy­ła jak zwierzę w boleściach z powodu tych wszystkich okropieństw, które wbijały jej do głowy. Widziała cierpią­ce dzieci, widziała umierających ludzi... myślę, że widzia­ła dużo więcej, ale ja nie chciałem o niczym słyszeć. Zmu­szałem ją, by milczała, i w końcu stała się całkiem cicha...

Marja głośno przełknęła ślinę.

- Mówiłeś, że ona... została zamordowana?

Rein milczał. Siedział po prostu, wpatrując się w swoje długie palce, jakby nie pojął tych wypowiedzianych szeptem słów. Potem uniósł wzrok, śledził latające wysoko jaskółki.

- Moja ukochana Marri... mam nadzieję, że teraz zaży­wasz spokoju. Że możesz wybaczyć...

Marję przeniknął dreszcz.

Jego głos był niczym szum oszronionych gałęzi.

Ravi siedział samotnie na zwalonym pniu drzewa na skraju polanki. Nikt nie wiedział, że tam jest, tylko dwie wiewiórki, które zbierały gałązki i uschłą trawę, a najchęt­niej również podkradany ptakom puch na budowę gnia­zda w dziupli wypróchniałego drzewa. Obserwował ją już od wielu dni, podpowiadał im, gdzie mogą znaleźć więcej tego ciepłego budulca, widział kilka opuszczonych gniazd niedaleko stąd. Wiewiórki zdawały mu się dziękować, śmigały przed jego stopami, przyglądały mu się swoimi małymi, czarnymi oczkami, zupełnie się go nie bojąc. Sie­dział całkiem bez ruchu i przypatrywał się, jak biorą ka­wałki chleba, które im rzucał. Zjadały chleb na miejscu, siadały na swoich silnych tylnych nóżkach z ogonem po­wiewającym niczym chorągiewka, poruszając nieustannie przednimi łapkami, w których obracały kawałek zjadane­go chleba. Jakie piękne małe ząbki!

Jakie śliczne błyszczące rude futerka!

Ravi czuł ciepło w sercu. W milczeniu wabił do siebie dwa małe zwierzątka, jedno usiadło mu na chwilę na kolanach, poczuł zdumiewająco silne ciepło z leciutkiego ciałka. Ostrożnie dotknął palcem miękkiego futra. Oczy wiewiór­ki błyszczały. Ravi nie odważył się uśmiechnąć, instynktow­nie wyczuwał, że odsłonięte zęby odstraszyłyby zwierzątko.

Dziękował wiewiórkom za przyjaźń, widział, jak od­biegają, jak wspinają się po gałęziach, by kontynuować przerwaną pracę.

Wszędzie wokół było wiele zwierząt. Pewnego ranka wi­dział trzy młode sarenki skubiące soczyste liście z drzew na skraju polany. Ukryły się w gęstych zaroślach, ale z pew­nością wiedziały o chłopcu, który siedzi w pobliżu i przy­gląda im się. Starał się nie przeszkadzać, domyślał się, że ich czujne spojrzenia i lekko nerwowe ruchy nie oznacza­ją bojaźni.

Zwierzęta nigdy się go nie bały.

To ludzie zamykają się i srożą, kiedy napotkają jego spojrzenie.

Zawsze tak było. Ravi wiedział, że bez tych chwil spę­dzonych w lesie czułby się jeszcze bardziej samotny.

Kiedy nogi mu zdrętwiały, podniósł się ostrożnie. Zo­baczył, że jedna z wiewiórek przystanęła na moment, jak­by chciała go pozdrowić, zanim on się odwróci i ruszy w drogę powrotną do Vildegard. Słyszał z daleka głosy lu­dzi, wesołe nawoływania bawiących się dzieci. Poczuł ukłucie w sercu, które zabiło ostrzegawczo. To ta córecz­ka Amelii, którą tutaj nazywają małą Hanną. I z pewno­ścią ten chłopak, który zawsze się za nią włóczy, wyro­stek o potarganych włosach i bezczelnych oczach.

Pewnego dnia Ravi został nagle zaskoczony przez tę wesołą dziewczynkę. Zaszła go nieoczekiwanie od tyłu ni­czym lis i bardzo przestraszyła.

Nie lubił, żeby ludzie podchodzili do niego tak blisko, w każdym razie nienawidził skradania się, kiedy siedział pogrążony w myślach i nie przeczuwał niebezpieczeństwa.

Śmiała się z niego, kiedy podskoczył i rzucił się gotów do walki. Patrzyła na jego zaciśnięte pięści, na twarz wy­krzywioną gniewem.

Bardzo szybko jednak przestała się śmiać. Sama wyglą­dała na przestraszoną, cofała się niepewnie. Trzymała w rę­kach jakiś kawałek drewna, przypominający fujarkę.

Krzyczał na nią, wymyślał jej, żądał, by sobie poszła i nie zaskakiwała w ten sposób ludzi.

Wciąż pamiętał jej zranione spojrzenie, pamiętał, że sam przez chwilę stał zdumiony, gdy zobaczył jej niezwykłe oczy. Jedno niebieskie, drugie mieniące się zielonkawo. Two­rzyły wyraźny kontrast z ciemnymi włosami dziewczynki, przypominało mu to psa, którego kiedyś zbił. Ten pies też miał jedno oko niebieskie, drugie brązowe, a sierść ciemną jak włosy tej małej.

- Powinieneś być trochę bardziej uprzejmy. Chciałam dać ci to, ale nie dostaniesz, skoro wygadujesz takie pa­skudne rzeczy!

Widział, że dziewczynka przygląda się flecikowi, który trzyma w ręce. Potem zasmucona odwróciła się i z roz­machem cisnęła flecik do strumienia.

Stali oboje i patrzyli, jak porywa go prąd i pośpiesznie znosi w dół, do czarnej głębi. Ravi odwrócił się i uciekł, zostawiając dziewczynkę, serce tłukło mu się w piersi.

Gówniara!

Smarkata!

Cholerna rozpieszczona tatusiowa córeczka, która my­śli, że może przyłazić i wciskać mu jakąś nędzną fujarkę. Ona, która chodzi codziennie wystrojona, w koronkach, jakby cały świat do niej należał. Ona, która może pójść, do kogo jej się podoba, i żądać dla siebie zainteresowania i troskliwości. Ona, która nie wie, jak to jest, kiedy serce pęka z rozpaczy, nigdy nie leżała drżąc ze strachu przed tym, jaki koszmar przyniesie ze sobą noc. Ona, taka pięk­na, że Ravi odczuwał ból w sercu. Wiedział, że życie by oddał za to, by być taki jak ona. By móc być z nią... mieć życie takie proste i radosne jak ona.

Uciekał coraz dalej od tej małej, zaciskając pięści, a póź­niej zamienili ze sobą tylko parę słów. Jeśli spotykali się w Vildegard, to ona zwykle patrzyła na niego tak, że czuł się mały, głupi i zły. Nigdy jednak nie zdołał wypowie­dzieć ani jednego słowa, które paliły go w piersiach, ani jednym zająknięciem nie dał poznać, że w głębi duszy ża­łuje, iż ją przestraszył. Natomiast ten głupi, tłusty chło­pak, który wciąż się za nią włóczył, nie szczędził mu zło­śliwych przytyków. Któregoś dnia siedział na schodach i zlizywał masło z kawałka chleba. Z szyderczym spojrze­niem rzucił wyborne jedzenie w piasek i patrzył na Raviego wyzywająco. Jakby się domyślał, że ten dobrze poznał głód, skręcający kiszki, i że wszystko musi się w nim bu­rzyć na takie traktowanie jedzenia. Jakby czekał, że Ravi rzuci się na resztki i pożre je upokorzony.

Ravi jednak nawet nie mrugnął. Stał bez ruchu i czekał na kolejny gest tamtego. Gruby chłopak najpierw patrzył na niego bezczelnym wzrokiem. Potem uśmiechnął się, wstał, wytarł powalane masłem ręce o spodnie i podszedł do Raviego.

- Widzę, jak łazisz tu i gapisz się, ty przybłędo. Ale po­wiadam ci, strzeż się!

Ravi wstrzymał oddech. Chłopak był mu równy wzro­stem, ale dużo silniejszy. Jego niebieskie oczy pod jasny­mi brwiami mieniły się lodowato, było w nich wyzwanie.

- Łazisz i zaczajasz się na małą Hannę, wiele razy to widziałem. Wbijasz w nią te swoje wstrętne ślepia... ona tego nie lubi!

Ravi czuł trudne do opanowania pragnienie, żeby zo­baczyć tego rozpieszczonego chłopskiego syna, jak leży zakrwawiony w piachu. Z całych sił starał się opanować gniew, wiedział, jakie moce w nim drzemią, instynktow­nie wyczuwał, że nie wolno ich teraz użyć.

- Jesteś tylko parszywym psem, bękartem, który przyłazi tu i myśli, że jest równy porządnym ludziom i może im patrzeć w oczy. Nie próbuj żadnych sztuczek! Bo jak nie, to powąchasz tego!

Podsunął zaciśniętą pięść Raviemu pod nos, ale nie odważył się go dotknąć.

- Odczep się od małej Hanny, powiadam ci!

Ravi doznawał uczucia, że może powinien jej powie­dzieć wszystko, o czym od tak dawna myśli.

- Ona sama wybiera, z kim chce rozmawiać - warknął cicho.

Oczy tamtego zrobiły się wąskie jak szparki.

- No właśnie. Tak robi. I nie chcę, żebyś wciąż się za nią włóczył, powiedziałem już! Dlaczego właściwie wciąż tu siedzicie? Czy może ktoś was o to prosił? Jecie tu i pi­jecie na koszt pani Marji, bezczelne obdartusy!

Ravi czuł, że swędzą go ręce. Ale przecież liczył każdą godzinę i składał w pamięci, by miał się czym karmić, kie­dy znowu nastaną samotne noce, a świat będzie pełen ob­cych ludzi. Tutaj w Vildegard mimo wszystko było mu dobrze. Tutaj ludzie byli odrobinę mniej straszni, odrobi­nę mniej go przerażali. I nikt jeszcze nie powiedział, że powinni się wynosić. Dopiero ten chłopak, stojący na sze­roko rozstawionych nogach, wypowiedział słowa, na któ­re Ravi z lękiem czekał od momentu, kiedy przyniósł oj­ca do dworu Marji.

Chłopak zrozumiał chyba, że posunął się trochę za da­leko. Nie miał odwagi już napotkać wzroku Raviego, kop­nął jakiś mały kamyk, wsunął ręce w kieszenie spodni, jak­by chciał pokazać, że wcale się nie boi.

Czerwone płatki zaczęły Raviemu latać przed oczyma. Przez moment zobaczył przy sobie twarz małej Hanny, jej wielkie oczy rozszerzone ze strachu, obraz dziewczynki zlał się w jedno z twarzą chłopskiego syna stojącego przed nim, potem wszystko zniknęło, a Ravi czuł głośny szum w gło­wie. Mrok przesłaniał mu oczy, słyszał głos tamtego skądś z daleka, jak echo przeszłości. Ponure, złowieszcze, groźne.

Z trudem przełknął ślinę, potrząsnął głową, chciał się po­zbyć wizji. Pragnienie, by zobaczyć tego bezczelnego chło­paka krwawiącego, stawało się coraz silniejsze. Ravi z tru­dem unosił nogi, by odejść stąd i nie zaatakować złośliwca.

Ale wizja nie znikała, trwała niczym cień po zachodzie słońca, niczym dźwięk przebrzmiałego wiele godzin temu grzmotu.

Ten szczeniak jest nie tylko nieznośnym, zimnym i na­tarczywym głupkiem. Jest niebezpieczny, głęboko w ser­cu Raviego pojawiła się pewność, że przyszłość może być bolesna. Bo jasnowłosy chłopak jest z pewnością przezna­czeniem małej Hanny. Ale to, co przerażało Raviego naj­bardziej, to ów dobrze znany smak goryczy, jaki dawały mu wizje, bo to oznaczało, że los chłopca jest ściśle po­wiązany z jego własnym losem.

Noc, która potem nastąpiła, była długa i samotna. Go­rączkowo szukał kolejnych przeczuć, jakiegoś przesłania ze świata, który poznawał jedynie w krótkich rozbłyskach. W jego duszy chęć zabicia bezczelnego chłopaka walczy­ła z jakimiś ostrzegającymi go głosami. To tłukł pięściami po cienkim materacu i przysięgał, że gdy tylko nastanie świt, on wbije nóż w brzuch tamtego, to znowu widział przed sobą twarz małej Hanny, w jej oczach czytał teraz błaganie i smutek, jakby była jagnięciem, które zostanie złożone w ofierze dla odkupienia zła kogoś innego.

O brzasku Ravi poszedł po omacku do łóżka ojca i nie budząc go wsunął rękę do worka, który tamten zawsze przywiązywał sobie do lewego przedramienia. Odnalazł bańkę z cierpką wódką. Była zdumiewająco ciężka tak jak wtedy, kiedy przechodzili przez góry. Widocznie przez cały ten miesiąc ojciec nie wypił ani kropli!

Ravi pociągnął łapczywie dwa lub trzy potężne hausty, palące niczym ogień piekielny. Ostry zapach sprawił, że się zakrztusił. Udało mu się jednak zdławić kaszel i po­chylony wrócił na swoje posłanie.

W końcu żołądek się uspokoił, w gardle już tak nie pa­liło, łzy przestały płynąć z oczu. Rozkoszny, ciepły ciężar rozprzestrzeniał się w całym ciele.

Już dawniej próbował wódki, nigdy jednak nie pił w ta­kich ilościach. Miał czternaście lat i wiedział aż nadto do­brze, co ten trunek może zrobić z człowiekiem. Gdyby nie wódka, może ojciec utrzymałby się jakoś na powierzchni życia po śmierci mamy? Może by nadal mieszkali w tym małym domku, gdzie Ravi się urodził? Może nie musieliby prowadzić takiego życia jak teraz, wiecznie w drodze z jed­naj do drugiej wsi, pełnej domów innych ludzi.

Powoli głowa Raviego stygła.

Zza wywołanej przez alkohol mgły nie przedostawała się nawet najmniejsza wizja. Nigdy przedtem nie czuł się taki cudownie pusty.

Ostatnie co pomyślał to to, że wyrządził ojcu wielką niesprawiedliwość. Ten człowiek przecież bardzo cierpiał. Nosił w sobie wielki żal i dręczyło go mnóstwo diabłów. Jeśli to czarodziejskie lekarstwo potrafiło go znieczulić, to nic dziwnego, że zawsze nosił ze sobą pełną bańkę.

Czternastolatek zasnął, spał bez marzeń, bez bólu.

ROZDZIAŁ V

Utrwalił się nowy zwyczaj, Rein stał całe dnie przy pło­cie w Vildegard i przyglądał się wszystkim przechodzą­cym. Oczy miał bystre i uważne, polubił tę rolę samozwańczego opiekuna pięknego dworu.

I pięknej właścicielki...

Marja też się przyzwyczaiła, że on tam stoi zawsze, przy każdej pogodzie. Uśmiechał się do niej, nie pokor­nie, jak sługa uśmiecha się do swojej pani, ale jakoś taje­mniczo, intymnie. Jakby ich dwoje łączyło więcej...

Serce Reina zaczynało żywiej bić za każdym razem, kiedy na wzniesieniu dawał się słyszeć turkot kół szybkie­go powozu Marji. Używała dużej, czarnej klaczy, zwykle ostatni odcinek drogi przebywała tak szybko, że koń do­cierał do bramy spocony. Marja kochała szybką jazdę. Lekki powozik też nosił tego ślady, został stworzony do spokojnego przetaczania się po dobrych drogach.

Dzisiaj czepek zsunął się z głowy Marji, wstążki powie­wały po bokach, a włosy wznosiły się nad głową niczym flaga. Opięte rękawiczkami dłonie mocno ściągnęły lejce, kiedy zatrzymała konia tak gwałtownie, że kamyczki po­sypały się spod żelaznych podków.

- Dzień dobry, Rein! Myślałam, że dzisiaj cię uprzedzę, przecież ptaki ledwie zdążyły otworzyć oczy.

Roześmiał się.

- Och, nie, jestem na posterunku. Trochę mogę przecież zrobić w zamian, skoro gospodyni jest taka gościnna i przyjazna... pomyślałem sobie, że dzisiaj pójdę do lasu, chłopi gadają, że w jednym szałasie na hali trzeba to i owo zreperować. Trzeba się nauczyć trochę i takiego rzemio­sła, może będę mógł się na coś przydać.

Marja słuchała zadowolona.

Podobało jej się, że chce się czymś zająć, a nie tylko siedzieć pod nagrzaną słońcem ścianą. Podobało jej się, gdy ci, którym okazała pomoc, dała dach nad głową, pró­bują zrobić coś dla niej.

- Gdzie jest Ravi?

Rein cmoknął, otwierając jej skrzypiącą bramę.

- Pojęcia nie mam... kto wie, co ten łobuziak robi po całych dniach. To dziwny chłopak, z pewnością zauważy­łaś. Unika ludzi... nie wiem, co z niego wyrośnie...

- Chyba nie aż taki dziwny, biedak nie miał okazji nig­dy zaznać spokoju. Powinieneś stworzyć mu dom, zanim będzie za późno - powiedziała Marja surowym głosem, tak jak upomina się sługę.

Rein pochylił głowę, splunął w piasek. Potem znowu podniósł wzrok i z wielkim spokojem spojrzał jej w oczy.

- Ravi jest moim synem. On nie czułby się dobrze, gdy­by miał mieszkać na stałe w jednym miejscu, nigdy nie mieć wiatru pod skrzydłami... on lubi wędrować. Szcze­rze mówiąc, myślę, że zaczyna się niecierpliwić.

Marja przyglądała mu się z twarzą bez wyrazu. Za nic nie chciała, by w jej głosie zauważył lęk i to, co chciała mu powiedzieć: Nie możecie odejść! Jeszcze nie teraz... jeszcze nie.

Nie wiedziała, jak się zachować, więc tylko bez słowa skinęła głową. Próbowała dojrzeć coś w jego oczach, wie­lokrotnie przedtem mówiły jej tak wiele, zawsze jednak trzymała go na dystans. Ten człowiek ją przerażał, ale za­razem budził w niej coś niezwykłego, jakieś pragnienie, by...

Kiedy zaczęła mówić, jej głos zabrzmiał bardziej suro­wo i chłodno, niż pragnęła:

- Może się zdarzyć, że będziemy potrzebować tych miejsc w spichlerzu, kiedy nadejdą żniwa. Jeśli nie zgodzi­cie się pracować przy sianokosach i jako żniwiarze...

Cmoknęła na konia, ten ruszył z miejsca, ale szarpnął się, kiedy jego niezdecydowana pani ściągnęła gwałtownie lejce i znowu zatrzymała powóz. Marja odwróciła się lek­ko w tył i zawołała do stojącego za nią mężczyzny.

- Zajdź do mnie w południe i powiedz, czy zamierza­cie zostać!

Zerwał jakąś gałązkę znad płotu. Uderzał nią wolno o nogę, idąc za odjeżdżającym powozem.

Marja częstowała ich zupą i śledziami, na stole stał pół­misek pieczonej wieprzowiny oraz ciemne żytnie podpło­myki. Rein jadł z apetytem, szturchnął syna w bok, kie­dy ten wyciągnął rękę, by dołożyć sobie jeszcze raz. Ravi jakby nie miał odwagi nigdy zakończyć posiłku. Objadał się zawsze, jakby na następne jedzenie musiał czekać co najmniej tydzień.

- Pozwól chłopcu jeść, on rośnie - powiedziała Marja, podsuwając Raviemu talerz z podpłomykami. - Jak ci się żyje, Ravi? Słyszę, że wiele czasu spędzasz w lesie. Czy widujesz dużo dziczyzny? Może gdybyś miał strzelbę, to mógłbyś nam któregoś dnia przynieść sarnią pieczeń?

Uśmiechała się, starała się wyglądać tak przyjaźnie jak to tylko możliwe. Pragnęła, by chłopak czuł się dobrze, żeby z nią rozmawiał. Ravi zawsze starał się odwracać wzrok, siedział milczący. Jego czarne oczy były zupełnie pozbawione wyrazu. Zdarzało się jednak, że coś w nich płonęło, i wtedy w Marji budziła się ciekawość.

- Teraz się nie strzela do saren, można by zabić brzemienną łanię. - poza tym nie mam strzelby - odparł chłopiec krótko. I znowu ukrył twarz za potarganą czarną grzywą. Marja przyglądała mu się w zamyśleniu.

- Tak, to prawda, nie pomyślałam o tym. Ale może za­obserwowałeś coś innego? Czy w tym roku będzie dużo jagód?

Ravi spojrzał na nią zdumiony.

- Za wcześnie, żeby to ocenić - mruknął. Ojciec znowu szturchnął go mocno w bok.

- Pani chciałaby wiedzieć, czym się zajmujesz po ca­łych dniach, czy ty tego nie rozumiesz? Ale nie możesz się przecież przyznać, że włóczysz się bez zajęcia po oko­licy, a tak to, niestety, wygląda... Znajdź mu jakaś robotę, Marjo. Je przecież więcej niż dorosły parobek, powinien jakoś za to płacić!

Marja spostrzegła, że chłopiec kuli się na krześle, zara­zem jednak spojrzenie, jakie posłał ojcu, było tak groźne, że zadrżała. Domyślała się że między ojcem i synem pa­nuje napięcie, jakiś zimny, surowy ton, którego nie mogła zrozumieć. Albo się nawzajem nienawidzą, albo są niezwy­kle mocno ze sobą związani. Prawie nie rozmawiają, wy­mieniają tylko krótkie, na pozór obojętne słowa. Ale czuj­nie strzegą się jeden drugiego niczym dwa samce w tym samym rewirze.

- Może mógłbyś się czymś zająć, Ravi. Potrzebuję ko­goś, kto by pomógł dziewczętom nosić wodę. Wiadra są takie ciężkie, a już kiedy piorą kołdry, to naprawdę stra­szna robota, namoczone kołdry ważą po jakieś sto fun­tów. Trzeba silnego mężczyzny, żeby je rozwiesić do su­szenia, ale myślę, że ty jesteś dostatecznie mocny, by so­bie z czymś takim poradzić...

Ravi przestał jeść, patrzył na nią dziwnym wzrokiem. Marja uświadomiła sobie, że go uraziła. Zirytowało ją to, co on sobie myśli, ten duży chłopak, który już ósmy tydzień korzysta z jej gościnności? Za kogo się uważa?

- Będę to robił, pani Marjo. Zaraz... Jego oczy były niczym głębokie studnie.

Marja bez słowa skinęła głową. Ujęła łyżkę, dokończy­ła jedzenia. Zauważyła, że ręka jej drży.

Rein burczał coś pod nosem, zachowanie syna nie na­pełniało go dumą, odesłał Raviego od stołu, gdy tylko tamten przełknął ostatni kęs.

Marja oparła się wygodnie o krzesło, przyglądała się te­mu chudemu, żylastemu mężczyźnie naprzeciwko siebie, kiedy wyjmował kawałek sprasowanego tytoniu i zaczy­nał go żuć.

- Chciałabyś, żebym wyjechał?

Rzuciła mu pełne irytacji spojrzenie. Ze złością stwier­dziła, że serce zabiło jej mocniej.

- Sam o tym zdecydujesz. Jak powiedziałam, podczas sianokosów i w żniwa będziemy tu potrzebować dodat­kowych rąk...

- Do sianokosów jest jeszcze co najmniej miesiąc. Co mógłbym robić w tym czasie?

W pytaniu brzmiało coś jeszcze, jakiś dodatkowy ton, który sprawił, że się zarumieniła. Uznała, że lepiej nie sły­szeć dość przecież wyraźnej aluzji.

- W takim dworze jak ten zawsze jest coś, co czeka na czyjeś ręce. Co ty właściwie umiesz?

Energicznie żuł tytoń.

Patrzył na nią półprzymkniętymi oczyma.

- Ja potrafię... dużo. Ale prac gospodarskich podejmu­ję się jedynie w razie ostatecznej konieczności. Umiem się obchodzić z końmi, potrafię zabić niedźwiedzia, odnaleźć drogę w mgle gęstej jak mleko... umiem opowiadać dobre historie, tak podejść wiejską gospodynię, żeby kupiła moją specjalną miksturę przeciw zmęczeniu i słabości... umiem też pędzić najmocniejszy samogon, jakiego ktoś kiedykolwiek próbował! Oczy Marji rozbłysły.

- Naprawdę znasz się na tym?

Skinął głową, rozejrzał się za czymś, w co mógłby wy­pluć tytoń. Niczego nie znalazłszy, zacisnął wargi.

Marja wstała, czuła na plecach jego wzrok, uświadomi­ła sobie, że biodra same z siebie kołyszą się lekko, kiedy podchodziła do pieca, by przynieść miskę z brudną wodą i postawić przed nim.

Wypluł tytoń. Wpatrywała się w jego mocne wargi, ale myśl o tym, że mogłaby je całować, nie wydała jej się te­raz specjalnie pociągająca.

Uśmiechał się ze skrępowaniem, ale lisi wyraz jego oczu świadczył o tym, że odczytywał jej myśli.

- W takim razie spróbuj. W pralni jeszcze stoi wypo­sażenie po dawnym właścicielu. Miał prawo pędzić pięt­naście litrów, nie wiem jednak, czy dwór nadal zachowu­je ten przywilej...

- Przecież nikt nie musi o tym głośno mówić! Pytanie tylko, czy masz jeszcze ziarno, pewno już wszystko zna­lazło się w ziemi?

- Zdolny mężczyzna nie potrzebuje ziarna, by zrobić dobrą wódkę. Czy nigdy nie próbowałeś zaczynu z arcy­dzięgla albo jałowca?

Potrząsnął głową, zamachał rękami.

- Jak pani gospodyni sobie życzy. Tak czy inaczej, bę­dzie się to nadawało do picia. Będzie wesoło... już dawno w żadnym dworze nie zasiedziałem się wystarczająco dłu­go, by doczekać fermentacji...

Marja milczała, wpatrywała się w podłogę.

Każdym nerwem, każdym mięśniem wyczuwała jego obecność. Nagle zapragnęła, żeby sobie poszedł, skoro już wie, że on zostanie we dworze jeszcze przez dłuższy czas.

Szybko pochyliła się w jego stronę, wzięła talerz, łyż­kę, a także nóż, którego używał przy jedzeniu. Widziała, że on się jej przygląda, że jego oczy wpatrują się w kawa­łek odsłoniętej skóry nad wycięciem sukni pod szyją. Ogarnęła ją ochota, żeby lepiej zapiąć suknię, ale to by mogło wyglądać nienaturalnie.

Oddychała szybko, odeszła w stronę pieca z talerzami w rękach. Jakże on się gapi!

- Nie możesz patrzeć gdzie indziej, Rein? Wstydu nie masz czy co?

Przestał żuć tytoń. Ale mimo ostrego upomnienia nie odwrócił wzroku.

- Ozdoba...

Mówił szeptem, jego cichy głos sprawił, że Marję prze­niknął zimny dreszcz.

Po chwili wstał, podszedł do niej dziwnie ostrożnym krokiem.

- Ozdoba, Marjo... masz amulet... o, jest zniszczony... Odstawiła talerze na stół, chwyciła łańcuszek, który wysunął się spod sukni. Nosiła go zawsze pod ubraniem, nie była to przecież żadna piękna biżuteria, miała wiele innych dużo bardziej reprezentacyjnych ozdób niż ten stary, zniszczony łańcuszek. Uważała jednak, że to część jej samej. Takie samo znaczenie miał przecież kiedyś dla Kari i dla jej własnej matki.

- Amulet jest zniszczony... ale prawdziwy... skąd ty go masz? Nikt przecież nie robi takich rzeczy w tym kraju.

Marja poczuła, że łańcuszek chłodzi jej skórę.

Rein wyglądał tak dziwnie. Wyciągał palce, widocznie zapomniał o dobrym wychowaniu. Poczuła ciepło jego rąk w chwili, kiedy ostrożnie ujmował naszyjnik.

Nie była w stanie ukryć drżenia.

- Oczywiste, że ty to masz. Oczywiste... ale masz tyl­ko kawałek.

Jej twarz znajdowała się teraz tuż przy jego policzkach. Głos Reina brzmiał niezwykle intensywnie. Miała wraże­nie, jakby dotykał najbardziej tajemnych miejsc na jej cie­le; kiedy ostrożnie ujmował łańcuszek w palce, gorący dreszcz przeniknął ją całą.

- Co ty wiesz o tej ozdobie? Wyrzuciła z siebie słowa niczym jęk.

Rein nie wypuścił metalu, trzymał Marję tuż przy so­bie, tylko na odległość tego krótkiego łańcuszka.

- Trochę wiem o takich ozdobach. Wiem trochę... wy­rabiano je tylko w jednym miejscu. Mistrz, który je spo­rządzał, od dawna nie żyje. Powiadano... że był niebez­pieczny. Ale to się działo ponad sto lat temu...

Marja pragnęła, by już ją wypuścił, nie miała jednak odwagi uwolnić się sama, strącić jego ręki z łańcuszka. Chciała dowiedzieć się czegoś więcej.

Rein mówił dalej cicho:

- On wyrabiał te dziwne łańcuszki z malutkimi dzwo­neczkami. Widziałaś, dzwoneczek jest tak sprytnie ukształ­towany, że można dwie półkule złożyć razem. Powstaje wtedy w środku mała wnęka, miejsce na kosmyk włosów lub inną pamiątkę. A może kawałeczek czyjegoś serca...

Marja znowu zadrżała. Widziała, jak zielono i słonecz­nie jest na zewnątrz, jaki mają piękny wiosenny dzień. Ale głos Reina był zimny, natarczywy, niczym upomnienie z kościelnej ambony.

- Gdzie jest reszta?

Mówił teraz głośniej, omal nie podskoczyła, kiedy na­gle wypuścił łańcuszek z ręki. Ozdoba spadła na jej skó­rę, odczuła to jako coś nieprzyjemnego.

- Reszta... została sprzedana. Karczmarzowi... potrze­bowałam kiedyś jego pomocy, a on strasznie chciał dostać tę ozdobę. Należała do pewnej czarownicy...

Rein przytakiwał.

- Tak jest, do czarownicy. Słyszałem, że tak je nazywa­no. A mam wiele dowodów na moc tej ozdoby, Marjo. Sa­ma nie wiesz, jaki skarb posiadasz!

Jego oczy rozpłomieniły się teraz, ale Marja nie mogła powstrzymać uśmiechu.

Nie była przekonana, czy ze strony Reina nie jest to tylko jakaś gra. Znała przecież tę ozdobę od tylu lat, przed nią należała do jej matki. A wcześniej do starej Anny... i jej zaginionej córeczki, Kari.

- Zdaje mi się, Rein, że fantazja cię ponosi. Oczywi­ście, ta ozdoba jest niezwykła, podobnej nigdy nie widzia­łam. Ale to przecież tylko kawałek brązu, prawda? Tylko kawałek stopionego metalu.

- Nie! To coś więcej! To zostało zrobione, by wpływać na ludzkie życie, w tym zawarta jest siła, którą musisz znać!

Marja z wolna potrząsała głową. Czuła jednak, że wło­sy jeżą jej się na karku.

Rein zaczął chodzić po izbie, jedną ręką pocierał czo­ło, sprawiał wrażenie człowieka udręczonego.

- Musisz odnaleźć resztę! Ozdoba powinna znowu być cała! Bo tylko wtedy będzie mogła cię chronić, strzec przed wszelkim złem... a ty będziesz mogła poznać tkwią­cą w niej moc!

Marja patrzyła na niego, próbowała uwierzyć w tę je­go dziwaczną historię.

Dotknęła lekko ramienia mężczyzny.

- Chodź, przejdziemy się trochę. Porozmawiamy o tym wszystkim, a potem ja zdecyduję, czy wierzyć ci, czy wątpić. Nigdy nie miałam nic przeciwko różnym niezwykłym wyobrażeniom ludzi. Chętnie słuchałam o trol­lach, czarach i podobnych sprawach... dla mnie to jakaś pociecha w pustym, pozbawionym radości powszednim dniu. A ty świetnie opowiadasz, Rein...

Mężczyzna westchnął, kiedy wyprowadzała go z izby, wciąż trzymając mocno za ramię. Poszli w górę ścieżką wiodącą nad rzekę, gdzie znajdowało się miejsce do pra­nia, i dalej, na wysoki brzeg.

Marja nie miała odwagi iść w górę po pustym brzegu, wiedziała, że głębia pod urwiskiem jest bardzo piękna, ba­ła się jednak opowieści, jakie wiązały się z tym miejscem.

- Jestem dziwna - powiedziała z uśmiechem, spogląda­jąc na niego spod oka. - W jednym momencie nie wierzę w ludzkie gadanie, w następnym boję się starej sagi.

- Jesteś taka jak większość ludzi... nie, nic podobnego, nie to chciałem powiedzieć. Nie jesteś taka, jak większość ludzi. Ty jesteś... niezrównana.

Wolno kiwała głową. Potwierdzała jedno jego zdanie, ale drugiemu też nie zaprzeczała.

Nie ma sobie podobnych.

Wiedziała o tym, zawsze czuła się jakoś dziwnie, za­wsze była inna. Teraz, jako od dawna dorosła kobieta, od­czuwała swego rodzaju spokój, była bezpieczna.

Ale jeśli jest naprawdę inna...

W dalszym ciągu zdarzało się przecież, że budziła się w nocy zlana zimnym potem. Rzucała się we śnie, chcia­ła pochwycić tego, którego już nie ma. Pragnęła go zatrzy­mać przy sobie, nie pozwolić, by śmierć go wyrwała.

Ból trochę zelżał, nie trzeba było zbyt wiele czasu, by ludzie znowu widzieli dawną Marję, dobrą i energiczną, zajętą mnóstwem spraw. Nikt jednak jej nie widział, jak skulona leży we wdowim łóżku, płacząc po nocach niczym dziecko z tęsknoty za dającymi poczucie bezpie­czeństwa ramionami Karla.

Słowa Reina sprawiły, że poczuła, iż między nimi zmie­niło się teraz wiele, kiedy tak stoją z daleka od oczu i uszu innych.

- Ty też jesteś wyjątkowym człowiekiem, Rein. Ale... jest w tobie coś, co zmusza mnie, bym strzegła swoich jagniąt...

Roześmiał się cicho.

- Chyba nie mogę przestraszyć silnej Marji z Karlsgard? Tej, przed którą nawet mężczyźni na tingu chylą głowy i zachowują się jak pokorne szczenięta?

Śmiech Marji był wesoły i pogodny. Słoneczne światło mieniło się we włosach, wysuwających się spod białego ka­pelusza. Nagle spoważniała. Patrzyła mu prosto w oczy, czas się zatrzymał.

- Owszem, przerażasz mnie. Bo nie lubię gadania o wiedźmach, czarach i takich tam. Wiem aż za dobrze, do czego to może prowadzić... straciłam matkę, mając za­ledwie parę dni, bo źli ludzie skazali ją za czary i wysłali daleko ode mnie...

Nie wyglądał na zaskoczonego.

- Rozumiem cię lepiej, niż myślisz. Ravi... on przyniósł na świat przekleństwo odziedziczone po swojej matce.

Zrobiło się jakby chłodniej, Rein także to zauważył. Kiedy wspomniał matkę Raviego, Marja dostrzegła cień bólu i strachu na jego twarzy, jakby wspomnienie wciąż było piekącą raną w jego sercu.

- Dobrze robisz, trzymając tego rodzaju sprawy z da­leka od siebie, Marjo. Ale ja wiem, co nosisz w duszy. Wiem, do jakiego rodzaju ludzi ty należysz... zarówno ty, jak i twoja córka o ciepłych rękach.

Marja szeroko otworzyła oczy.

- Kto ci nagadał takich rzeczy? - zapytała ostro.

On tylko potrząsnął głową.

- Nikt. Ja takie rzeczy widzę, ponieważ znam je lepiej niż większość ludzi. Dlatego opowiadam ci tę historię o ozdobie, którą nosisz, bo nie jesteś zwyczajną kobietą. Ty jesteś... jedną z tych, dla których te ozdoby były ro­bione. Jedną z tych, które potrafią dostrzec zawartą w nich moc, jeśli zechcą. Musisz jednak odnaleźć resztę... musisz ją odzyskać. Kulka musi być cała.

Marja skrzyżowała ręce na piersi, wpatrywała się w za­gajnik z taką siłą, że oczy zaczęły jej łzawić i musiała dłu­go mrugać.

- No dobrze - westchnęła. - W takim razie opowiem ci historię mojego naszyjnika. Jak już mówiłam, należał kie­dyś do pewnej czarownicy, to ona podzieliła go na dwoje. Jedną połowę zawiesiła na szyi swojej małej córeczki, która niedługo potem zaginęła w górach. Drugą krótko przed śmiercią ofiarowała mojej matce. To było na długo, zanim ja się urodziłam. Zły los sprawił, że my też zostałyśmy rozdzielone, ja i moja matka. Opuściła mnie, kiedy miałam zaledwie kilka dni, i ten przerwany na pół naszyjnik był jedną z niewielu rzeczy, jakie mi po niej zostały. Wycho­wała mnie przyjaciółka matki, Gjertrud. Żyłyśmy w bie­dzie, więc kiedy miałam wyjść za mąż, Gjertrud sprzedała naszyjnik karczmarzowi, żeby zdobyć pieniądze na mój posag. Ale amulet jakimś cudownym sposobem do mnie wrócił. Kari, którą bardzo kochałam, istota o niezwykłych zdolnościach, znachorka i uzdrowicielka, kobieta, którą w dzieciństwie uprowadzono i która przez całe życie nie wiedziała, skąd pochodzi, przed swoją śmiercią ofiarowała mi w prezencie to, co posiadała najdroższego. Ozdobę, którą miała na szyi, kiedy bardzo dawno temu obcy ludzie znaleźli ją porzuconą w wielkim lesie. Wierzyła, że ten łań­cuszek zawiesiła jej na szyi matka... To była właśnie druga.

część mojego amuletu. Biedna Kari umarła i nie dowiedzia­ła się, że jej matką była czarownica, Anna Lundestad.

Marja umilkła, zamyślona. Jakie to dziwne, że ona i jej matka stały się jakby ogniwami łączącymi tamte dwie ko­biety. To w jej rękach niezwykły wisiorek mógł się zno­wu połączyć. Ale, niestety...

Najpierw Gjertrud sprzedała jedną połowę karczma­rzowi, a potem przyszła ta straszna głodowa zima, kiedy bliźniaki Maryjki były malutkie. Nie miała wtedy nic in­nego, za co mogłaby kupić jedzenie, dzieciom groziła śmierć. Wybrała się więc do karczmarza, żeby go przeko­nać, że jeśli cały tajemniczy naszyjnik znajdzie się w jego posiadaniu, to na pewno spotka go wielkie szczęście. Dłu­go musiała zapewniać, że się nie myli, ale wyszła stamtąd z krową i dzieci miały mleko!

A potem los się odmienił i Oppdalowie stali się zamoż­nymi ludźmi.

- Bardzo żałowałam - ciągnęła przerwaną opowieść. - Naprawdę bardzo żałowałam naszyjnika, bo był pamiątką i po Kari, i po mojej matce. Wielokrotnie prosiłam karcz­marza, by mi odprzedał naszyjnik, ale on z uporem twier­dził, że go już nie ma. Proponowałam naprawdę wysokie odstępne, coś się jednak stało takiego, że ten skąpy czło­wiek wciąż powtarzał swoje.

Mój mąż, Karl, wiedział, jak bardzo mi zależy na odzy­skaniu ozdoby. Nie potrafię powiedzieć, w jaki sposób przekonał karczmarza, ale któregoś dnia przyniósł mi to. Połówkę, którą dostałam od Kari. No i nie rozstaję się z nią, choć nie umiałabym powiedzieć, czy przynosi mi szczęście... Co do drugiej części, to karczmarz nadal twier­dzi, że ją stracił. To wszystko, co mogę o tym powiedzieć.

Rein przyglądał jej się spokojnie, jakby czekał na dal­szy ciąg.

Marja zirytowała się, chciała uniknąć jego intensywne­go, wszystkowiedzącego spojrzenia.

- Mówię ci, że nic więcej nie wiem! Druga część ozdo­by zginęła, a twoje fantazje to po prostu głupstwa i prze­sądy. Sam to wymyśliłeś, żeby mnie straszyć albo wydać mi się interesujący!

Odbiegła kilka kroków, potem stała odwrócona od nie­go plecami, oddychając ciężko. Ozdoba paliła jej skórę, tak jak to się zdarzało często, gdy Marja była podnieco­na lub czegoś się bała. Teraz przeżywała i jedno, i drugie. Mężczyzna, który zbliżał się do niej lekkim krokiem, przerażał ją i zarazem napełniał słodkim niepokojem do tego stopnia, że przestawała ufać własnemu rozsądkowi.

Poczuła jego rękę na ramieniu.

Ujął ją mocno i zwrócił ku sobie tak, że patrzyła pro­sto na jego piersi. Ponad głową słyszała jego cichy głos, czuła zapach żywego mężczyzny.

- Już więcej nie będę o tym mówił, Marjo. Nie będę...

Bez protestu pozwoliła mu objąć się w pasie. Pozwoli­ła, by przytulał jej ciało, trzymał blisko, bardzo blisko sie­bie, słyszała bolesny oddech, jak w męce.

Czuła ten oddech na swoim uchu, zdawała sobie spra­wę z tego, że mężczyzna jedną ręką chce zdjąć jej czepek z głowy, czepek mężatki, wdowy, taki ładny, świeżo wy­prasowany, ozdobiony białymi koronkami, będący sym­bolem jej czci.

Nieszczęsny czepiec spadł na wilgotne wrzosy, zapo­mniała o nim w tej samej sekundzie. Rein chwycił pełną garścią jej włosy, przeczesywał je palcami. Słyszała jego westchnienie. Wiedziała, że przytłaczają go wspomnienia i pewnie coś jeszcze. Po chwili wypuścił jej włosy, ręce przesuwały się teraz wolno w dół, po biodrach, i niżej. Po­tem poczuła dotyk jego szorstkiej dłoni na czole, wiedziała, że już mu się nie wyrwie i że za moment dowie się, jak to jest być całowaną przez innego mężczyznę niż Karl.

Szumiało jej w uszach, nie potrafiła ocenić, czy rozsą­dek nakazuje jej zostać, czy uciekać.

Rein przyciągał ją do siebie, jak magnes przyciąga opił­ki żelaza.

Jeśli raz przekroczy granicę...

Marja nie chciała o tym myśleć.

Było tak niewypowiedzianie rozkosznie znowu stać tuż obok mężczyzny, czuć płynące od niego bezpieczeń­stwo. Zarazem jednak wiedziała, że siła jego ramion mo­że oznaczać śmiertelne zagrożenie.

ROZDZIAŁ VI

Marja liczyła się z tym, że gospoda będzie pełna, ale w ciągu ostatnich lat sam stary karczmarz nie stawał za la­dą, tak jak to zawsze czynił, więc i gości przychodziło mniej. Ludzie żartowali i podśmiewali się, że kiedy w do­mu pojawiła się nowa gospodyni, starzec po prostu zwiądł. Młoda żona traktowała go chyba surowo, owa bujna, ta­ka ładna bogini! Z pewnością w łóżku jest jak dzikie zwie­rzę mimo tych swoich lodowato zimnych oczu, którymi patrzy na ludzi, przechadzając się od czasu do czasu po karczmie. Spogląda z wysoka na chłopów i rzemieślników, mających zwyczaj zażywać tutaj ochłody po długim dniu pracy, kiedy w kieszeni brzęczy parę szylingów.

Ma na imię Sophia, jakieś dziwaczne imię, mało kto wpadłby na pomysł, żeby tak nazwać swoją córkę. Pocho­dzi jednak z dobrego rodu, widać to po ubraniach, jakie nosi, widać też było po skrzyniach, w których przywio­zła posag, kiedy jakiś czas temu, w zielonoświątkową nie­dzielę, nieoczekiwanie przypłynęła łodzią.

Ludzie gadali długo, aż któregoś dnia napięcie zelżało, pa­stor bowiem ogłosił z ambony, że między wdowcem z Do - sen i obcą blond pięknością zostało zawarte małżeństwo.

Ludzie ciągnęli potem do knajpy nieprzerwanym stru­mieniem, pewnie po to, by dowiedzieć się czegoś więcej o tajemniczej gospodyni. Przez pierwsze miesiące karcz­marz chodził niczym dumny tłusty kogut. Dawał do zrozumienia, że teraz sprawy potoczą się inaczej, długo chy­ba nie potrwa i znowu trzeba będzie iść do kościoła, a w do­mu usłyszą płacz dziecka...

Ale szczupła talia pozostawała wciąż ozdobą Sophii. Mimo, że karczmarz bardzo się starał, nic nie wskazywało, żeby jacyś mali mieszkańcy mieli pojawić się w tym domu.

Pewnego dnia Marja zaprosiła młodą gospodynię do Wdowiej Zagrody, chciała się nią trochę zająć, pamiętała, jak ona sama cierpiała w czasie, kiedy była młodą dziew­czyną i świeżo przybyła do wsi. Karczmarzowa przyszła, ale zaraz od progu skrzywiła się, widząc ubranie Marji, a potem robiła uwagi, że to nie wypada, by kobieta jej sta­nu biegała wśród biednych niczym jakaś samarytanka. Amelię ledwo zauważała, traktowała niemal jak dziecko. A co do małej Hanny, to Marja o mało nie wydrapała jej oczu, kiedy młoda pani głośno oznajmiła, że dziewczyn­ka jest strasznie wychudzona.

Zmuszała się mimo wszystko do przyjaznych uśmie­chów, próbowała żartem pokrywać złośliwe uwagi. Sophia jest z pewnością zdenerwowana i mówi rzeczy, których nie myśli. Ludziom to się zdarza, im bardziej się boją, że zostaną źle przyjęci, tym głupsze i bardziej nieuprzejme robią uwagi.

Ale kiedy Sophia się pożegnała, Marja długo tłukła pię­ściami poduszki na kanapie. Musiała jakoś wyrzucić z sie­bie irytację. Jak można zachowywać się tak bezwstydnie?

Kiedy jednak Sophia w parę tygodni potem zaprosiła do siebie najznakomitszych mieszkańców wsi na sześć­dziesiąte urodziny swego męża, to Amelia i Bendik zosta­li posadzeni niemal na samym końcu stołu, dalej siedział tylko parobek lensmana i biedny gospodarz z Erlehaug.

Marja płonęła z oburzenia.

Po kolacji była muzyka i tańce, wtedy piękna Sophia pokazała inną stronę swojej wspaniałej osobowości. Przez większość wieczoru nie wypuszczała od siebie Bendika, Marja zaś z gniewem śledziła reakcję Amelii. Ta jej głu­pia córka w ogóle zdawała się niczego nie zauważać. Mar­ja zgrzytała zębami i miała ochotę sama zaatakować So­phię. Dlaczego klei się tak do Bendika nawet w bardzo szybkich tańcach? Grajek przyśpieszał rytm, muzyka sta­wała się coraz bardziej szalona, ale ta bezwstydna baba wieszała się na szyi swego partnera i uczyła go kroków, które w ogóle w takim tańcu nie mają zastosowania.

Amelia tymczasem siedziała i spokojnie rozmawiała z dwiema kobietami, które zwykle pomagały w Vildegard. Raz czy drugi tylko spojrzała na męża, jawnie uwodzone­go przez gospodynię.

W końcu jakoś zdołał jej się wyrwać, ale Sophia ucze­piona jego ramienia szła z nim aż do Amelii.

Na oczach wszystkich pocałowała go w policzek i próbowała spojrzeć mu w oczy.

- Nie zapomnij o naszej umowie. Oczekuję cię w cią­gu najbliższych dni...

Rzuciła Amelii wyzywające spojrzenie, z uczuciem triumfu zacierała dłonie.

- Życzę dobrej zabawy. I dziękuję za pożyczkę! Odeszła. Marja zobaczyła, że szew w tyle jej sukni się rozpruł. Wielu mężczyzn śledziło karczmarzową wzro­kiem, który świadczył, że gotowi byliby rozerwać ten szew do końca.

Marja, stojąc na ganku gospody, zdołała zachować chłodny spokój. Siedziało tam dwóch starców, każdy z kuflem w ręce, i przyglądali jej się załzawionymi oczy­ma. Jeden to dziadek z Storlendet, najstarszy Magnus. Marja powitała go przyjaźnie, to jego wnuk niemal codziennie dotrzymywał towarzystwa małej Hannie.

Zapytała o karczmarza i jego żonę. Odpowiedziano jej, że on czuje się kiepsko i leży dzisiaj w łóżku. Pani jednak zajmuje się gospodarstwem, to pewne. Obsłużyła ich, tak, tak, a swoimi uwagami sprawiła, że piwo o mało nie za­marzło w kuflach.

- A więc młoda gospodyni wciąż w złym humorze? Starcy chrząkali, kulili się, przeczesywali palcami bro­dy mokre od piany.

- Tak, tak, w tej babie nie ma żadnych uczuć. Zadziera nosa, przygaduje i bogatym, i biednym jak tylko może. Nieszczęsny chłop... musi mu być niełatwo, oglądać wciąż kręcącą się po domu kusicielkę i wiedzieć, że została zro­biona z lodu i żółci... nie mieć się przy kim ogrzać, nie, nic.

Chichotali obaj, Marja, słysząc żarty dziadków, z tru­dem opanowywała śmiech.

- Pójdę się przywitać - powiedziała cicho, szturchnąwszy jednego przyjaźnie w bok. - A potem funduję wam po kuflu!

Wciąż chichotali, patrząc w ślad za nią, słyszała nie­przyzwoite komentarze, ale cieszyło ją ciepło w ich gło­sach, brak złośliwości czy bezczelności. Znajdowała się wśród przyjaciół. Jakoś zniesie wesołe przycinki dwóch wysuszonych starców. W gruncie rzeczy sprawiało jej to przyjemność, bo przecież od dawna miała na skroniach srebrne włosy. Czyż nie żyła już prawie tak długo, jak wy­chudłe żony, czekające na nich w domach?

Marja wyprostowała się, przekroczyła próg zielonych drzwi, które stanowiły wejście do prywatnego mieszkania gospodarzy. Młoda dziewczyna w niebieskiej sukience po­witała ją i prosiła czekać.

Zdziwiona Marja usiadła na wskazanym krześle. Wi­docznie wszystko się tutaj zmieniło! Można by sądzić, że mieszka tu sama królowa, która musi się przygotować na przyjęcie gości! Zirytowana zaczęła zbierać jakieś pyłki ze spódnicy. Zdawało się, że minęła wieczność, zanim usły­szała lekkie, lecz stanowcze kroki w sąsiedniej izbie.

Niebieskie oczy gospodyni wpiły się w Marję. Włosy miała zaplecione i upięte dookoła głowy niczym koronę, co sprawiało, że jej twarz wydawała się jeszcze bardziej kwadratowa i płaska.

Na wargach igrał leciutki, szyderczy uśmiech.

Sophia ubrana była cała na czarno.

W tej chwili Marja zapragnęła mieć na sobie coś innego.

Nawet w sprawach ubioru nie chciała być podobna do tej kobiety.

- Och, czyż to nie pani Marja z Vildegard? Witaj, mo­ja droga, cóż to za niespodziewana wizyta? Myślałam, że całe dnie poświęcasz na pranie i smarowanie maściami cuchnących ran? Ale widocznie nie można tak przez dłuż­szy czas... Czy mogę cię poczęstować kieliszkiem naszego nowego wina? Przywieźli prosto z Kopenhagi, mogę je polecać, ma niepowtarzalny smak...

Sophia uśmiechała się słodko. Marja leciutko uniosła brodę.

- Przychodzę, by porozmawiać z pani mężem. A jeśli chodzi o wino, to raczej dziękuję. Łatwo tracę panowanie nad sobą, kiedy napiję się wina...

Sophia zmarszczyła brwi. Utworzyły długą linię w gór­nej części białej twarzy.

- Ach, tak? No cóż, każdy ma jakieś słabości. Odwróciła się na pięcie, spódnice zafurkotały tuż obok Marji. Szelest materiału słychać było wyraźnie w ciszy. To jedwab, choć nie najlepszego gatunku, pomyślała Marja ze złośliwą radością.

- Mój mąż nie przyjmuje dzisiaj wizyt. Jest trochę... nie­dysponowany!

Marja wpatrywała się w nią z rozbawieniem. Ta kobie­ta jest po prostu śmieszna! Podniosła się z niewygodnego krzesła.

- Myślę, że on sam zdecyduje, i chyba ze mną poroz­mawia przez pamięć starej przyjaźni.

Skłoniła się lekko Sophii i skierowała ku drzwiom wio­dącym do sypialni karczmarza. Usłyszała za sobą syk tam­tej, doleciał do niej szum jedwabiu.

Kobieta rzuciła się do drzwi i stanęła w nich niczym żywa przeszkoda dokładnie w chwili, kiedy Marja miała otworzyć.

- Trzymaj się od niego z daleka - wysyczała. - To mój dom, nie zapominaj o tym! Wynoś się stąd, bo jak nie, to...

Marja studiowała z wielkim spokojem jej wykrzywio­ną twarz. Oczy karczmarzowej iskrzyły się, była w nich panika, jakby tymi rozpostartymi ramionami osłaniała najgłębszą tajemnicę swego serca.

Marja pozwoliła sobie na lekki, prowokujący uśmiech.

- Nie powinnaś się ubierać na czarno, Sophio. Wyglą­dasz w tym jeszcze bardziej blado, jakbyś miała za mało krwi. To musi działać... przygnębiająco na chorego męża.

Wiedziała, że jej policzki płoną, że gniew dodaje blasku jej ciemnoniebieskim oczom. Sophia była może młoda i mia­ła delikatną skórę, a na skroniach nie pojawiły się jeszcze srebrne nitki, ale zżerała ją zazdrość i jakiś niepojęty strach.

- Zabawiasz się z mężami innych, ściągasz wstyd na sie­bie i na swego męża. A teraz chcesz mi przeszkodzić, my­ślisz, że nie pozwolisz mi zamienić paru słów ze starym... przyjacielem?

Sophia splunęła, małe krople chłodnej wilgoci zastygły na twarzy Marji.

- Nie jesteś jego przyjaciółką. Moją też nie. Wynoś się stąd!

Marja wciąż stała, milcząca i nieporuszona, z uporem wpatrywała się w złe oczy Sophii.

Strach tej kobiety mieszał się z siłą, wobec której Mar­ja instynktownie odczuwała szacunek. Przerażała ją też wy­krzywiona twarz tamtej. Sophia sprawiała wrażenie osoby niespełna rozumu. Stały tak, wpatrując się w siebie nawza­jem, żadna nie chciała ustąpić.

W końcu Sophia nie wytrzymała, gwałtownym ruchem głowy wskazała drzwi na drugim końcu pokoju.

- Wynoś się!

Marja uznała, że najlepiej będzie wyjść. To mimo wszy­stko dom Sophii. Ale kiedy odwracała się z ostatnim po­gardliwym spojrzeniem, z pokoju, którego Sophia tak strzegła, rozległo się charczenie. Głos karczmarza był cienki i drżący, ale słychać go było wyraźnie.

- Kto tam jest? Sophia, na kogo ty krzyczysz?

- To ja, Marja! - zawołała Marja wysokim, jasnym gło­sem. - Chciałam się tylko z tobą przywitać, ale...

- Mar... ja!

Sophia stała zakłopotana, musiała otworzyć drzwi, nie mogła pozwolić, by chory mąż wrzeszczał jak szalony.

- Ona właśnie miała wychodzić, wiesz, że zawsze jest bardzo zajęta.

- Nie na tyle, bym nie mogła wypić kieliszka nowego wina z biednym chorym człowiekiem.

Marja zawróciła. Przeszła zdecydowanie obok białej na twarzy Sophii i uśmiechała się do leżącego w łóżku męż­czyzny. W pokoju było ciemno, panował zaduch, wyczu­wało się woń mocnego napoju. W pokoju panował jeszcze jakiś słodkawy, ciężki zapach. Marja usiadła w przyzwo­itej odległości od łóżka, przywitawszy się najpierw uprzej­mie z chorym.

- Sophia, przynieś wina! To prawdziwa niespodzianka...

Mar ja uspokoiła się trochę w towarzystwie żartującego karczmarza. Nie byli nigdy bliskimi przyjaciółmi, ale nie­raz przelatywały między nimi skry. On był obleśną starą świnią już wtedy, kiedy Marja przybyła do tej wsi jako bez­bronne, obce dziecko. Musiała wiele razy z nim walczyć. Musiała tolerować jego pożądliwe łapy na swoim ciele...

Teraz przeniknął ją dreszcz.

Ale Sophia syknęła niczym kot i zniknęła wypełnić po­lecenie, jakby była jedną z jego służących.

- Twoja młoda żona, jak widzę, nie w humorze. Może ona jest... to znaczy, może trzeba karczmarzowi składać gratulacje...?

Mężczyzna na posłaniu poruszył się ciężko i zaklął pół­głosem.

Marja pośpiesznie zmieniła temat, nie chciała jednak wprost wyjawiać swojej sprawy, dopóki nie upewni się, że nikt jej nie słyszy.

Karczmarz postarzał się i sprawiał wrażenie słabego. Stracił większość włosów, a te, które mu jeszcze zostały, by­ły szare i rzadkie. Miał wielkie worki pod zaczerwieniony­mi oczyma, zwisały smętnie po obu stronach wielkiego, sze­rokiego nosa. Oczy były zapadnięte, małe i załzawione. Ale wciąż jeszcze pozostawał w nich ten błysk, który zawsze sprawiał, że Marja czuła się nieswojo. Widocznie stary o ni­czym nie zapomniał. Nie zapomniał, że kiedyś o mały włos nie wbił w nią swoich zębów.

Teraz wszystko się zmieniło. Marja stała znacznie wy­żej niż on, jeśli chodzi o majątek i znaczenie we wsi.

Przeczuwała, że życzliwość to jest ta droga, którą po­winna postępować, chociaż posiadała dość władzy, by go postraszyć.

Przez chwilę rozmawiali przyjaźnie, Marja z zadowole­niem stwierdzała, że staremu człowiekowi sprawia przyjemność słuchanie jej ciętych replik i pełnych humoru opo­wieści z życia wsi, którego zawsze był częścią.

- Powinieneś wrócić do szynku. Ludziom brak ciebie... Uśmiechnął się niepewnie.

- Mam tego dość. Najbardziej lubię teraz poleżeć w spokoju, zwłaszcza odkąd żona może się wszystkim zająć...

Zarówno w tych słowach, jak i w półuśmieszku dostrze­gała źle ukrywane kłamstwo. Marja nie miała najmniej­szych trudności z odczytaniem upokorzenia w jego głosie mimo dumnych słów. Nie ulegało wątpliwości, że Sophia nie jest ciepłą ani troskliwą małżonką. Karczmarz popeł­nił paskudny błąd, sądząc, że jeśli będzie miał piękną, płod­ną i pokorną żonę, to spędzi ostatnie lata w spokoju.

- Tak, twoja żona jest urodziwa i silna - stwierdziła Marja obojętnie i ujęła kieliszek wina, który w końcu przy­niosła służąca.

Przepijali do siebie, życząc sobie nawzajem zdrowia.

Marja rozpięła płaszcz, pozwalając karczmarzowi po­dziwiać pięknie haftowaną suknię. W końcu całkiem zdję­ła okrycie i swobodnie założyła nogę na nogę.

Wpatrywała się niego, z uśmiechem odpowiadała na je­go pożądliwe spojrzenia. Po chwili powiedziała łagodnie:

- Mam do ciebie prośbę, karczmarzu. Pewnie już o tym zapomniałeś...

On uniósł brwi, oblizał blade wargi. Na policzkach po­jawiły się zdrowe rumieńce, może z powodu wina.

Marja mówiła teraz prawie szeptem, pochylała się nad nim, patrzyła mu ufnie w oczy.

- Chciałabym odzyskać moją ozdobę, karczmarzu. Nigdy nie uwierzyłam w twoje gadanie, że zginęła...

Zaniósł się kaszlem, wino dostało się do tchawicy, z małych oczu popłynęły łzy. Marja stukała go w plecy, dopóki się nie uspokoił, a potem ciągnęła dalej tym sa­mym cichym głosem:

- Ja wiem, że ty to masz, zawsze miałeś. Odkupię to od ciebie, dam ci tyle, ile zechcesz...

Oczy mu rozbłysły, ale wciąż pokasłując pokręcił gło­wą. Odstawił kieliszek, podciągnął kołdrę pod brodę, mi­mo że na dworze był ciepły dzień.

- Ja... już ci powiedziałem. Nie mam tej ozdoby! Przy­chodzisz na próżno, niepotrzebnie się uśmiechasz i pró­bujesz mi się przypodobać, Marjo!

Wsłuchiwała się uważnie w każde jego słowo, starała się wyczuć kłamstwo oraz ukrywaną prawdę. Widziała je­go rozbiegany wzrok, widziała, że mówiąc, nie ma odwa­gi patrzeć jej w oczy.

Po prostu kłamie.

Ozdoba wciąż tu jest.

Dlaczego posiadanie tego łańcuszka jest dla niego takie ważne? Czy domyśla się więcej, niż ona chciałaby mu powiedzieć? Może wie też coś z tego, o czym mówił Rein? Marja musiała się opanować, by się nie zarumienić na myśl o chwilach spędzonych nad rzeką. Ona, kobieta w la­tach, i takie rzeczy. Ale karczmarz... on ma za sobą dwa małżeństwa i niezliczoną rzeszę służących, żadnej jednak nie potrafił zapłodnić. Czy zna opowieści o tym łańcu­szku? Kiedyś powiedział, że to ozdoba czarownicy, ale to pewnie dlatego, że wiedział, do kogo naszyjnik należał, zanim dostała go Marja.

- Przychodzę, ponieważ bardzo bym chciała połączyć oba kawałki razem. Dręczy mnie to, że sprzedałam tam­tą część. Powinnam to zrobić dla Kari... ona przecież nig­dy nie odzyskała matki. A to jej matka podzieliła łańcu­szek na dwie części, nie może tak pozostać na wieki, czy ty tego nie rozumiesz, karczmarzu?

Ten mrugał nieustannie. Widocznie łagodna, cicha prośba Marji podziałała na niego. Te jej błagalne oczy, rę­ce, które składały się jak w modlitwie.

Z trudem przełknął ślinę, nie był w stanie pić więcej wina.

- Chętnie bym ci oddał, Marjo. Amulet... nie ma już dla mnie znaczenia, ale... to niemożliwe. Jak powiedziałem, niemożliwe...

- Czy ty go naprawdę nie masz? Został ci ukradziony? Zmęczony opadł na poduszki.

- W pewnym sensie tak.

Ułożył się wygodniej na posłaniu, patrzył wprost na nią. Zdziwiła się, widząc w jego oczach strach.

- Wiem, że niedługo umrę. Obiecuję ci, Marjo, że jeśli tylko łańcuszek znajdzie się w moich rękach, natychmiast dostaniesz go z powrotem. Ty... z pewnością wiesz, co po­winnaś z nim zrobić.

Głos mu się załamał, karczmarz przymknął oczy. Mar­ja poczuła na plecach zimny dreszcz. Widywała tego czło­wieka w szalonym gniewie, niebezpiecznie silnego, pożą­dliwego, desperacko gromadzącego majątek.

A teraz oto jest tylko żałosnym, chorym starcem, który szykuje się na śmierć. A łańcuszka nigdy jej nie odda, wie­działa o tym, choć ból w jego spojrzeniu wydawał się szczery.

- Rozumiem - powiedziała wolno.

Podniosła się, poczuła, że kręci jej się w głowie. To chy­ba wino, jest naprawdę słodkie i wyborne.

- W takim razie żegnaj, karczmarzu. Zajrzę do ciebie któregoś dnia, jeśli twoja żona nie będzie miała nic prze­ciwko temu.

- Sophia... - szepnął gorączkowo. - Sophia, z pewno­ścią będzie miała...

Pogrążył się we własnych myślach. Marja westchnęła i sama znalazła drogę do wyjścia. Nigdzie nie dostrzegła gospodyni, pokoje były puste i wymarłe.

Serce Marji biło głośno i mocno. Uczucie zagrożenia pojawiło się w jej duszy niczym echo jego uderzeń.

Podobne uczucie spłoszyło ją tamtego dnia nad rzeką, wtedy pocałunki Reina paliły jej wargi i szyję.

Taki sam dziwny lęk dławił ją w gardle, jakby miała się udusić, i bardzo nieudolnie próbowała się uwolnić.

Oczy chorego mężczyzny zrobiły się twarde i zimne ni­czym kamienie. Przyglądał się swojej młodej żonie z mie­szaniną obrzydzenia i lęku. Wezwał ją, prosił, by usiadła na krześle przy łóżku. Przeszła wolno przez izbę, unosząc wysoko spódnicę, i opadła na krzesło eleganckim, wystu­diowanym ruchem. Teraz siedziała, wpijając w niego swo­je niebieskie oczy i oblizując pełne wargi.

Zauważył, że przytyła.

To pewnie te wszystkie podwieczorki z najznakomit­szymi gospodyniami w parafii. A może słodkie wino, które sączy przez cały czas, denerwując go tym okropnie. Chciał z nią porozmawiać, chciał użyć resztek swojej wła­dzy, by nauczyć ją czegoś o miejscu i obowiązkach kobie­ty. Za każdym razem jednak, kiedy ona tak siedziała i przyglądała mu się spod oka, czuł się mały i bezsilny. Karczmarz chrząknął, nagle zapragnął, żeby przyniosła kieliszki. Ale ona, oczywiście, przyszła z pustymi rękami.

- Czego chciała ta baba? - głos Sophii był ostry i sta­nowczy. - Ta wywłoka, przychodzi tu i zachowuje się, jakby władała całą wsią...

- Niewiele do tego brakuje - odparł sucho i zwrócił uwagę, jaka brzydka robi się Sophia, kiedy jest z czegoś niezadowolona.

Gdzie się podziała ta łagodna, czuła kobieta, którą znał w pierwszych tygodniach małżeństwa? Gdzie się podzia­ły te wszystkie igraszki, jej perlisty śmiech, zapał mło­dziutkiej dziewczyny?

Odkąd ona pojawiła się w domu, czuł się coraz słab­szy. Jakby wysysała z niego wszelkie życiowe siły. Jakby była jakimś wilkołakiem!

Z trudem zebrał myśli. Odważył się poprosić ją, by po­deszła do szafy w rogu i wyjęła papiery, które tam leżą. Podała mu je z lekkim, złośliwym uśmiechem na wargach.

- Sophia, twoje zachowanie nie przynosi mi chwały.

Pragnął, by głos brzmiał równie stanowczo jak w daw­nych dniach, sam jednak słyszał, że wypowiada te słowa starczym skrzekiem. Sophia nie przestawała się uśmie­chać. Miał ochotę potrząsnąć nią z całych sił tak, by za­częła krzyczeć...

Zamiast tego cicho odczytywał dokument, pod którym oboje złożyli podpisy. Był to kontrakt małżeński, szyder­czy uśmieszek Sophii powoli gasł. Oczy jednak patrzyły na niego spokojnie, z chłodnym blaskiem.

... jeśli ona w ciągu dwóch lat od niniejszej daty nie oka­że się brzemienna, małżeństwo może być na jego żądanie rozwiązane natychmiast, na poniższych warunkach...

Przerwał, teraz w jego zmęczonych rysach pojawiła się jakaś nowa moc.

- Minął rok, Sophia... Siedziała wciąż wyprostowana.

- Nie powinienem chyba sądzić, że sobie ze mnie kpisz lub zachowujesz się nieodpowiednio. Pamiętaj, że mogę cię w każdej chwili wyrzucić, Sophia... jeśli się okaże, że jesteś dotknięta tym samym przekleństwem co ta, którą złożyłem w grobie.

Na chwilę zacisnęła powieki, potem szukała po omacku czegoś, czym mogłaby zająć ręce. Znalazła sznureczek przy pasku i owijała go wokół różowego, delikatnego pal­ca. Paznokieć skrobał gładki materiał sukni.

- Sądzę, że mój pan zechce się zastanowić. Nie zapo­minaj, że jestem twoją ostatnią szansą! Jeśli mnie wypę­dzisz, nie tak łatwo znajdziesz inną na moje miejsce. Le­żysz tu niczym wysuszona skóra...

Uderzył papierami o podłogę.

- Strzeż się, kobieto! Wiesz, że wciąż mogę okazać mę­ską siłę, gdyby przyszło co do czego! To ty powinnaś się za­stanowić, jeśli nie chcesz być odesłana z powrotem do swo­jego okropnego wuja i spędzić tam w hańbie reszty życia!

Spuściła wzrok. Uśmiech na wargach zgasł, ale wciąż jeszcze pozostawał w niej upór, upór i wielka desperacja.

- Urodzę ci dziecko, słyszysz! Dojdzie do tego... już czuję, że łańcuszek działa. Popatrz!

Jednym szarpnięciem rozpięła bluzkę z taką siłą, że je­dwab popękał w szwach. Obnażyła swoje okrągłe duże piersi, wiedziała, że to poprawi mu humor.

- Popatrz! Leży tu i pali mnie, czuję, jak codziennie przenika mnie jego siła. A poza tym uzyskałam dobre ra­dy... naprawdę dobre, niebezpiecznie dobre rady...

Karczmarz gapił się na nią. Widział, że policzki jej pło­ną, ale nie ze wstydu.

Wciąż mówiła gorączkowym szeptem:

- Dam ci dziecko, mężu. A w zamian ty wypełnisz swo­ją część naszego kontraktu i pozwolisz mi zostać tutaj do końca moich dni!

Stary człowiek milczał.

Kobieta wyglądała na bardzo wzburzoną, a zarazem było w niej tyle niebezpiecznej siły, pociągała go tak bar­dzo, że nie był już w stanie jej grozić.

Teraz obiema rękami obejmowała ozdobę. Podeszła do niego z obnażonymi ramionami, piersi kołysały się, jak­by chciały całkiem uwolnić się z resztek ubrania. Stała nad nim, karczmarza przeniknął lęk.

Sophia uśmiechała się, pokazując małe, białe zęby.

W końcu poczuł na twarzy delikatne ciepło, pogrążył się w nim, jęczał z pożądania, wynędzniałe ciało przeni­kała rozkoszna siła.

Krew pulsowała mu w skroniach, coś twardego i ostre­go uwierało go w czoło.

To prawda, co mówi Sophia, ozdoba rzeczywiście dzia­ła, jest taka gorąca, jakby dopiero co została wyjęta z pa­leniska kowala.

ROZDZIAŁ VII

Ciemne włosy małej Hanny opadały na oczy, więc od­garniała je zirytowana. Twarz dziewczynki wyrażała głę­boką koncentrację, mała klęczała pośrodku łąki i przyglą­dała się całkiem pospolitym białym i żółtym kwiatom.

Bendik siedział pod koroną wielkiego dębu i rozkoszo­wał się brzękiem tysięcy owadów oraz zapachem bujnej tra­wy. To była jego ziemia, jego drzewo, jego własność, wszy­stko należało do niego. Całym ciałem wyczuwał rozkosz, kiedy buty zapadały się w miękką, tłustą, urodzajną glebę.

Dziecko wołało go do siebie:

- Tatusiu! Tatusiu, chodź tutaj! Powinieneś coś zoba­czyć...

Wszystko w nim protestowało, chciał nadal tak sie­dzieć i drzemać. Był piękny dzień, ciepły i promienny od samego rana, chociaż pozostały jeszcze dwa tygodnie do świętego Jana.

W głosie małej Hanny brzmiała irytacja, że ojciec zwleka.

- No, tatusiu! Pośpiesz się! Bo jak nie, to nie zobaczysz... Mrużył oczy pod słońce, widział dziewczynkę niczym białą plamę na tle zieleni. Zdjęła kapelusz, nie lubiła tego rodzaju głupstw, najchętniej wiązała długie włosy wstąż­ką na karku. Teraz zresztą wstążka się rozwiązała, włosy opadały niczym zasłona po jednej stronie drobnej twarzy. Na nosku pojawiły się piegi, a brązowoczarna czupry­na mieniła się czerwonawo, kiedy padało na nią słońce.

Dała znak, by zbliżał się ostrożnie.

Na palcach zaszedł ją od tyłu. Wyciągnęła ku niemu palec wskazujący. Na samym czubku różowego paznok­cia siedział maleńki motyl. Nie z tych wspaniałych, pięk­nych, nie jeden z tych ogniście pomarańczowych z niebie­skimi plamami. Po prostu maleńki bielinek kapustnik, mający za jedyną ozdobę kilka szarych plamek.

- Czy widzisz, jaki on jest piękny? - szepnęło dziecko. - Czy widzisz, że ma setki barwnych plam, spójrz... różo­wa, fioletowa, prawie czarna na brzegu skrzydełek... moż­na to zobaczyć w świetle, popatrz, jak się to mieni!

Zdumiony Bendik ukucnął obok córeczki. Stwierdził, że to, co mała mówi, jest prawdą. Że całkiem zwyczajny bielinek kapustnik, najbardziej pospolity i najnudniejszy ze wszystkich motyli, jest w gruncie rzeczy niewiarygod­nym dziełem sztuki.

Uśmiechnął się do dziecka z wdzięcznością.

- Powinnaś zawsze przyglądać się tym swoim małym cudom, Hanno. Obiecaj mi, że nigdy, ale to nigdy nie za­pomnisz, że bielinek kapustnik w gruncie rzeczy jest naj­piękniejszy ze wszystkich!

Uśmiechnęła się do niego leciutko, z ufnością. Zielone oko pociemniało, jakby przejęło barwę od trawy, na któ­rej siedzieli.

- Dziwny jesteś, tatusiu... Objął ją mocno, motyl odleciał.

- Tak - wyszeptał jej wprost do ucha i usłyszał, że wes­tchnęła zadowolona z pieszczoty.

Kiedy ruszyli w drogę powrotną do domu, Hanna chcia­ła iść nad strumykiem. Zawsze bardzo lubiła szumiącą wodę, od wczesnego dzieciństwa uważała, że woda jest cudowna, bawiła się nad rzeczką chętnie i często przerażała Bendika. Bywały to niebezpieczne zabawy, nie zliczyłby, ile to razy siedział nad brzegiem rzeczki i obserwował zabawy córki z sercem w gardle.

Teraz jest wystarczająco duża, by radzić sobie sama, ale on nadal zabrania jej chodzić nad rzekę bez Erlenda lub Jonny Svensgard. Dzisiaj strumyk toczył swoje fale cicho i spokojnie. Większość wody ze stopionego w górach śnie­gu dotarła już do morza. Gdzieniegdzie potworzyły się głębie, toń była tam ciemniejsza, to właśnie w tych miej­scach dzieci lubiły bawić się w lecie.

Mała Hanna pokrzykiwała uszczęśliwiona, pośpiesznie zdjęła buty i pończochy, tańcząc przed ojcem na wiodą­cej w dół ścieżce.

- Chcę zobaczyć, czy woda bardzo zimna! Och, z pew­nością nie jest tak źle, słońce piecze przecież od dawna...

Chciał protestować, ale nie odważył się zdławić jej ra­dości. Przypominał sobie przestraszonego małego chłop­ca, który nie posiadał jej odwagi i zawsze lękał się dnia, kiedy inne dzieci zrzucą z siebie ubrania i na wyścigi po­biegną do niebezpiecznej, ciemnej, lodowato zimnej rzeki.

Hanna piszczała z emocji, wsuwając jedną nogę do wody.

- Potwornie zimna! Och, tatusiu, jest taka zimna, że aż parzy!

Roześmiał się cicho, widział, jak całe ciało córeczki kur­czy się z chłodu. Gołe, białe nogi miały czerwone plamy.

- Wracaj, Hanno, zaziębisz się!

- Nie, coś ty, przecież ja nigdy nie choruję! To bardzo przyjemne, tatusiu... tylko trochę, troszeczkę...

Zobaczył, że zachwiała się na płaskich kamieniach, wi­dział, jak macha rękami przed twarzą, przestraszona, i sły­szał przejmujący krzyk. Zamarła, ale zanim zdążył podbiec i złapać ją, ona już zataczając się wracała, wyma­chiwała rękami, a buzię wykrzywiało przerażenie. Trud­no było coś zrozumieć pośród tych histerycznych krzyków, serce Bendika biło jak szalone, dopadł do córki jed­nym skokiem, przycisnął ją mocno do siebie, nie rozu­miał, co się stało.

Wrzaski dziewczynki sprawiły, że zbladł. Szlochała i krzyczała, płakała histerycznie.

- Tatusiu... tatusiu... tam... leży... trup... tam! - Dziew­czynka pokazywała w stronę głębiny, nad którą dopiero co stała. - Ja... myślałam prawie... och, tatusiu, to straszne...

Wczepiła się w jego koszulę, ukryła w niej twarz, wtu­lała się w jego ciało, czuł jej mały nos na żołądku.

Bezradnie głaskał ją po plecach. Wziął na ręce, przy­warła buzią do jego szyi. Szloch powoli przycichał.

Bendik ostrożnie zbliżył się do wody.

Pierwsze co zobaczył, to ciemne, falujące na powierzch­ni włosy.

A potem ręka, poruszana prądem, jakby mu machała.

To była kobieta. Leżała na dnie, woda w tym miejscu była głęboka zaledwie na tyle, by ją pokryć.

Bendik wpatrywał się zaszokowany, mocno przyciskał do siebie córeczkę.

- Ona nie żyje - wyszeptał. - Musimy... musimy... Nie postawił dziecka na ziemi, nie mógł nawet myśleć o tym, by wejść do lodowatej rzeki i wyciągnąć kobietę na brzeg. Nie był w stanie zrobić tego raz jeszcze...

- Musimy sprowadzić pomoc - wykrztusiła mała Han­na, dzwoniąc zębami.

- Tak, zaraz sprowadzimy pomoc - odparł bez tchu. Całą silą woli odwrócił wzrok od przerażającego widoku, przypominał sobie inną kobietę, inną śmierć.

Biegł przez całą drogę do domu z córeczką tak mocno przyciśniętą do piersi, że jej cienkie nogi obijały mu się o uda. Pierwsza zobaczyła ich Amelia, poczuła, że cie­mnieje jej w oczach z przerażenia, kiedy ujrzała swego męża biegnącego z nie dającym znaku życia dzieckiem w objęciach.

- Och, dobry Boże, to nie może być prawda...

Nie zdążyła dokończyć desperackiej modlitwy, błaga­jącej o życie dziecka, gdy Bendik wpadł na podwórze i mogła na własne oczy zobaczyć małą Hannę zeskakują­cą na ziemię z ojcowskich objęć i biegnącą do matki.

Amelia o mało nie zemdlała po przeżytym szoku.

- Moja córeczka, malutki aniołek... ja myślałam... o Bo­że, ale mnie przestraszyłaś...

Na policzkach Hanny zastygły ślady łez, była niezwy­kle blada. Amelia poznała po twarzy Bendika, że stało się coś strasznego.

Jego głos brzmiał ostro i sucho, z trudem chwytał po­wietrze, niemal słyszała łomot jego serca.

- Jakaś kobieta... znaleźliśmy ją w strumieniu... nie żyje... utopiona... o Boże drogi...

Ból spadł na Amelię niczym cios. Nie była nad fiordem wtedy, wiele lat temu, gdy znaleziono Synneve, ale wiedzia­ła wystarczająco dużo o tym nieszczęściu, by rozumieć gwałtowną reakcję Bendika. Jego żona się utopiła. On wciąż nosił w sobie poczucie winy i wstyd, że nie rozpacza po zmarłej. Bo Synneva zasłużyła na lepszy los. Nie była sobą, chyba zawsze miała dziwny charakter, myślała inaczej niż wszyscy. Kiedy urodziło się dziecko, straciła wszelki rozsą­dek, nawet nie poznawała otaczających ją ludzi. Pewnej no­cy wzięła swoje nieszczęsne maleństwo i weszła w wody fiordu. Chłopca znaleziono na pół zamarzniętego na brze­gu, Synneva odnalazła spokój w zimnych, szarych falach.

Amelia dotknęła zimnej ręki Bendika.

- Kto to?

Kiedy na nią spojrzał, zobaczyła w jego wzroku całe cier­pienie świata. Sprawiał wrażenie, jakby chciał odejść, zniknąć, uwolnić się w jakiś sposób od tego bólu. Ale wreszcie się opamiętał i zamknął jej dłoń w swoich rękach. Mała Hanna przytulała do siebie oboje rodziców. Bendik spoj­rzał w oczy Amelii, przeląkł się, że pogrąży ją w rozpaczy.

- To Ingeborg, Amelio. Bóg wie, w jaki sposób...

- Ingeborg! Ale dziecko... to maleństwo... nasz chrze­śniak...

Bendik przymknął oczy.

- Nie widziałem żadnego dziecka. Nie wiem... musimy natychmiast sprowadzić lensmana.

Amelia kiwała sztywno głową. Długo stała, obejmując go mocno. Bendik dygotał. Amelia czuła, że żal z powo­du tej młodej kobiety dławi ją w piersiach. W końcu pu­ściła Bendika, wyprostowała się, głośno przełknęła ślinę. Wzięła małą Hannę i poprowadziła ją do domu. Bendik stał jeszcze przez krótką chwilę, zaciskając pięści i dysząc ciężko. Potem odwrócił się, odszukał w stajni szybkiego gniadego ogiera. Niczym burza pognał w stronę dworu lensmana, ale zanim okrążył Greinegjerdet, zobaczył, że dobrze mu znany urzędnik włożył już uniform, którego srebrne guziki mieniły się w słońcu.

Pisarz nie był już ten sam, którego Marja wezwała do swego domu, kiedy miała podzielić między dzieci spadek po Karlu. Ten obecny to Duńczyk, młody i chudy niczym wiór. Pewnie się jednak szybko wszystko odmieni, wy­starczy, że wejdzie w sprawy i nauczy się korzystać rów­nież z pożytecznych stron swego urzędu.

Nosił tę samą białą perukę co stary pisarz. Miał czar­ny płaszcz, znacznie mniej zniszczony. Pióro też było no­we, ale dokładnie takie samo jak tamto, zdobione sre­brem, które niegdyś skrzypiało po papierach.

Młody pisarz popatrzył na zgromadzonych, a niezwykłe szkiełko do patrzenia zwisało na jedwabnym sznurku na jego piersi.

Marja Karlsgard odpowiadała wysokim, czystym gło­sem. Jej córka, zięć i wnuczka siedzieli przy niej, wygląda­li znacznie mniej dumnie niż ona. Czarne włosy upięła wy­soko w rodzaj korony, w tych okolicach nigdy jeszcze nie widziano podobnej fryzury. Korona upięta była z małych cienkich warkoczyków wokół głowy, posplatanych ze so­bą tak, że tworzyły siatkę. Podtrzymywały je srebrne szpil­ki i białe kościane grzebyki. Ta kobieta w średnim wieku wystroiła się tak, że baby szeptały złośliwie po kątach, wy­tykając jej pychę.

No tak, zrobiła to pewnie po to, żeby wywrzeć wraże­nie na młodym pisarzu. On jednak miał bardzo surową minę i wyglądało na to, że sam o wszystkim wydaje sąd.

A przecież chodziło o morderstwo! Wprawdzie nie od­bywało się tu jeszcze posiedzenie sądu, prowadzono tylko przesłuchania. Bo nikt nie potrafił wskazać, w jaki sposób młoda Ingeborg Brattbakkmyra znalazła się w zimnym strumieniu tamtego słonecznego czerwcowego dnia, dwa tygodnie temu.

Ale oczywiście gadano nieustannie, krążyły rozmaite po­głoski. Pierwszy człowiek, którego wskazywano, to ów włóczęga o czarnych włosach. Kazał się nazywać Rein, co to znowu za imię? Co najmniej tak samo dziwny był jego kil­kunastoletni syn, którego często widywano, jak włóczy się po lesie, gadając do siebie i zachowując się niczym lunatyk.

Teraz obaj siedzieli tutaj, na ostatnich ławkach.

Mimo że izba była nabita, obok tych dwóch obcych znajdowały się jeszcze wolne miejsca.

Przy młodym wdowcu też nikt nie siadał. Był sam, ale w kącie ulokowała się służąca z jego osieroconym dziec­kiem w objęciach.

Obok zajął miejsce duży, wąsaty mężczyzna, stary ofi­cer, który po zakończeniu wojny większość swego czasu spędzał w gospodzie. Nigdy się nie pogodził z tym, że cza­sy sławy i chwały minęły. Dzisiaj jednak był bardzo oży­wiony, włożył swój stary, zniszczony mundur, i siedział wy­prostowany u boku dziewczyny, ochraniając ją i dziecko.

Zebrani szeptali, ale rozglądali się niespokojnie na bo­ki w obawie, że posuną się za daleko w swoich spekula­cjach. Przyszli ludzie ze wszystkich dworów, również z innych parafii, nawet wędrowni handlarze nie chcieli przepuścić takiej okazji, by się za darmo trochę rozerwać.

Pisarz postukał w stół ciężkim kałamarzem.

Zaczął od wezwania do siebie lensmana, który musiał wyjaśnić okoliczności znalezienia martwej kobiety. Wy­dawało się, że wszyscy zgromadzeni wstrzymali oddech, kiedy lensman dotarł wreszcie do końca raportu i wygło­sił zdanie, które od czternastu dni wszyscy powtarzali szeptem, nie było nikogo, kto by tego nie słyszał:

- Kobieta odeszła z tego świata zamordowana.

Na jej szyi znajdowały się wyraźne tego oznaki. Zosta­ła uduszona sznurem lub drutem, lub może nawet goły­mi rękami.

I nikt, kto ją znał, nie był w stanie pojąć, by można by­ło aż tak nienawidzić tej młodej kobiety, która nikomu nie wadziła. To musiał być jakiś zboczeniec, morderca ko­biet, bestia!

Pisarz notował zeznanie i marszczył czoło. W końcu uniósł wzrok, spojrzał wprost w oczy temu niezdarnemu, ubranemu w mundur chłopu.

- Czy kobieta została w jakiś nieprzyzwoity sposób zbezczeszczona?

Wszyscy widzieli, że twarz lensmana oblał rumieniec.

- Nie... niczego takiego nie stwierdzono...

Pisarz spokojnie skinął głową, znowu pochylił się nad papierami. Potem wezwał przed oblicze władzy Reina Przybłędę oraz Raviego Reinssona. Obaj wyszli przed zgromadzonych pewnym krokiem, starszy z pochyloną głową. Syn stał wyprostowany, ale twarz wykrzywiał mu grymas niechęci.

Stwierdzono wyraźnie, że obaj obcy mają świadków, iż fatalnego dnia znajdowali się daleko od rzeki. Świadkowie zeznali to pod przysięgą. Pewien komornik powiedział, że tamtego popołudnia, kiedy Ingeborg zniknęła, był z nimi w lesie koło swojego domu. Marja Karlsgard zaś mogła za­świadczyć, że w nocy słyszała chrapanie Reina na jego po­słaniu, musiała bowiem wstać, żeby zobaczyć, co się dzie­je z chorą kobietą, leżącą w tym samym pomieszczeniu.

Pisarz najwyraźniej powątpiewał, ale nie było rady, nie mógł zaprzeczyć słowom kogoś takiego, jak Marja Karls­gard. Wielu stawało przed zwierzchnością, każdy bardzo chciał pomóc, przeważnie jednak wygłaszali własne po­glądy i spekulacje.

Na czole pisarza pojawiła się głęboka bruzda. Ręka, w której trzymał pióro, poruszała się niecierpliwie.

- Sądzę, że usłyszeliśmy już wszystko, co było do usłysze­nia. Nie widzę powodu, by kogoś z tych, których tutaj wspo­minano, zamykać w piwnicy lensmana, nie ma ani świadków, ani żadnych znaków mówiących, kto popełnił to okropne przestępstwo. Lensmanie, czy nie wiesz, jaka na tobie spo­czywa odpowiedzialność? Społeczeństwo nie może spokoj­nie żyć, jeśli nasi strażnicy zachowują się wobec przestępców niczym bezradne dzieci Napiszę skargę do władz. Ta spra­wa musi zostać wyjaśniona, winny nie może chodzić na wol­ności! W przeciwnym razie nie będziesz godny munduru ze srebrnymi guzikami, który tak chętnie na siebie wkładasz!

Lensman stał przed nim skulony, nabrzmiała żyła pul­sowała na szyi. Wielkie wąsy drżały, ale wszystko, co po­trafił uczynić, to kiwać głową i przytakiwać pisarzowi.

Ludzie z trudem zachowywali spokój. Co za skandal! Lensman został publicznie zbesztany, na oczach całej wsi powiedziano mu, że źle wykonał swoją robotę!

Och, jacy byli rozgorączkowani, ci, którym lensman dał się we znaki, wszyscy, których oskarżył o lenistwo, kłamstwo, niezdarność...

Szepty nie ustawały, pisarz musiał wielokrotnie stukać kałamarzem w blat stołu.

Wtedy podniósł się rosły, stary oficer. Grzmiał groźnie z ostatniego rzędu, jakby wciąż jeszcze znajdował się na polu bitwy pod armatnim ostrzałem.

- Pisarzu, lejtnant Karsch prosi o pozwolenie zabrania głosu.

Szepty ucichły jak nożem ciął. Wszystkie głowy zwró­ciły się ku mówiącemu, wszyscy patrzyli na starą, dobrze znaną pijacką twarz i rozbiegane oczka.

Pisarz skinął głową zmęczony, w jego oczach można było wyczytać zniecierpliwienie.

- Mów więc, jeśli uważasz, że masz coś istotnego do dodania. Oszczędź mi jednak dalszych spekulacji i bab­skiego gadania, w przeciwnym razie będę cię musiał uka­rać grzywną za marnowanie drogocennego czasu zapraco­wanego urzędnika.

Lejtnant skinął głową, wydął policzki. Wyglądał jednak niemal złowieszczo, kiedy z królewską godnością przeci­skał się między rzędami ławek aż do stołu pisarza.

- Szanowny pisarzu... chciałbym wypowiedzieć się krót­ko w tej trudnej sprawie. Milczałem aż do tej chwili w przekonaniu, że nie będzie się tu nic mówić o tych dwóch nędznych włóczęgach, których w ostatnich dniach wszyscy wytykali palcami. - Zwrócił się w stronę Reina i Raviego, wskazywał na nich grubym palcem. - Są to brud­ne, obdarte, zawszone psy, które nie cenią prawa, czci ani sprawiedliwości. Tego rodzaju ludzie kradną, kłamią, pro­wadzą grzeszne życie poza wszelką obyczajnością i przy­zwoitością. Również mordują!

Zmierzył zebranych wzrokiem, uniósł głos i powtórzył ostatnie słowa:

- Tak jest, zabijają także, widać to po ich zmrużonych, czarnych oczach, po ich lisich twarzach.

Lejtnant rozkwitał.

Teraz zniżył głos do szeptu.

- Ale oni nie zamordowali nieszczęsnej Ingeborg. Nie, jej morderca pochodzi z zupełnie innego stanu, chociaż można rzec, że jest jeszcze nędzniejszego rodzaju człowie­kiem... Proszę mi pozwolić opowiedzieć naprawdę smut­ną, krótką historię...

Oblizał wargi, zatoczył się w stronę podium, na którym ustawiono stół pisarza. Jakoś się jednak opanował i ciągnął opowieść, zwracając się do potężnego urzędnika.

- Panie pisarzu, żyło sobie raz dwoje zamożnych ludzi. Dorabiali się, trochę dostali z wyroku nieba, resztę zdoby­li dzięki różnym okolicznościom życiowym. Nurzali się w piwie i słodkim mleku, mieli pod dostatkiem chleba i masła, a także dość srebra, by żyć beztrosko przez dłu­gie lata. Mieli kilimy na ścianach, piwnice pełną najwyborniejszych trunków... mimo to jednak nie byli szczęśliwi. Nie mieli bowiem syna, któremu mogliby przekazać swo­je bogactwo, a wiedzieli, że lata są policzone tak dla boga­tych, jak i dla biednych. Popadli w desperację, mogliby na­wet zabić, by osiągnąć swoją wolę. I w końcu zrobili to...

Mężczyzna z obrzmiałą twarzą wbił wzrok w Bendika.

- Ty ją zabiłeś, ponieważ wiedziałeś, że dzięki temu twój mały chrześniak będzie łatwą zdobyczą! Siedzący tutaj nie­szczęsny człowiek, przygnieciony żałobą... tak to zaplano­waliście, prawda? Jakim sposobem chcieliście odebrać mu dziecko, kiedy biedak pogrążony jest w najgłębszym żalu? W izbie podniósł się szmer. Zaraz potem powietrze prze­szył ostry śmiech kobiecy. Marja Karlsgard wstała, ozdoby, których miała na sobie wiele, podzwaniały.

- Mój zięć, Bendik, miałby być mordercą i złodziejem dzieci? Pisarzu, muszę prosić, by ten człowiek został na­tychmiast odstawiony do Domu w lesie, gdzie się zajmu­ją takimi jak on... musimy mu wybaczyć, wiemy przecież wszyscy, ile kiepskiej wódki wlał w siebie przez tyle lat. Mózg ma kompletnie przeżarty alkoholem!

Dały się słyszeć burkliwe, popierające ją głosy. Twier­dzenia lejtnanta są po prostu niewiarygodne.

- Lensmanie! - głos lejtnanta przybierał na sile. - Lensmanie, chciałbym cię o coś zapytać: Dowiedziałeś się o znalezieniu martwej kobiety od dwóch kobiet, które szły nad rzekę z praniem. Ale czyż nie było tak, że ktoś inny już wiedział o zwłokach?

Lensman zakłopotany kiwał głową, jąkał się, ale mu przerwano.

- Chciałbym tylko usłyszeć od ciebie jedno jedyne na­zwisko, nic więcej. Kto to był?

Lensman czuł na sobie oczy wszystkich zebranych.

- Bendik... Bendik Karlsgard przyjechał do nas konno... powiedział, że znalazł zwłoki.

Tłum w izbie szumiał niczym rój trzmieli. Pisarz tłukł kałamarzem w stół, aż czarna ciecz rozpryskiwała się na boki, po czym wypędził ludzi z izby.

Wszystkich z wyjątkiem Bendika Karlsgard, młodego wdowca, lejtnanta i Marji.

Na dworze ludzie roztrząsali tę niesłychaną, nową koncepcję, na którą przed lejtnantem nikt nie wpadł, taka im się wydawała nieprawdopodobna. Czy to możliwe? Czy sympatyczny, delikatny Bendik Karlsgard mógłby coś ta­kiego zrobić?

Większość utrzymywała, że za tragedią stoi ów obcy mężczyzna o czarnych włosach. Takiego imienia jak on nikt nigdy we wsi nie nosił, to jednak musi być któryś z przybłędów.

Bendik?

Rein?

Ludzie gadali jeden przez drugiego, ale nie byli od te­go mądrzejsi, wszyscy wytrzymali do chwili, gdy drzwi otworzyły się ponownie i Marja Karlsgard wyszła, prowa­dząc zięcia pod ramię.

Oboje unosili wysoko głowy, słońce mieniło się w klej­notach, którymi ozdobiony był kapelusz pani.

- Nadszedł taki czas, że my, mieszkańcy Karlsgard, bę­dziemy mogli poznać swoich przyjaciół - powiedziała Marja wysokim, czystym głosem. Oczy Bendika patrzyły spokojnie przed siebie. Ludzie, którzy jeszcze przed chwi­lą spekulowali i już widzieli go jako dusiciela, teraz mu­sieli odwracać wzrok.

- To podłe ze strony lejtnanta, że w ogóle wymienił je­go imię. To podłe... ale może opłacalne.

Groźne słowa Marji znalazły oddźwięk w tłumie.

- Pisarz pozwolił nam odejść. Bendikowi jednak nie wolno opuszczać wsi, dopóki morderca nie zostanie uję­ty. Proszę was, dobrzy ludzie i przyjaciele, o pomoc! Do­póki potwór przebywa na wolności, wszyscy znajdujemy się w niebezpieczeństwie!

Narastający szum przemienił się w aplauz. Ludzie szybko się jednak opamiętali, bicie braw i okrzyki nie przystoją chyba w takiej chwili. Pisarz również ukazał się na schodach, prowadząc ze sobą jeszcze bardziej czerwo­nego lejtnanta.

- Nie odłożymy tej sprawy ani na minutę - burknął lensman, posyłając Marji pełne irytacji spojrzenie.

Amelia ujęła Bendika pod drugie ramię. Pomógł jej zejść po stromych schodach urzędu. Rozległ się krzyk nie­mowlęcia, wszyscy śledzili spojrzenie Amelii, kiedy z oczyma pełnymi łez odwracała się w stronę, skąd do­chodził płacz. Twarz młodego wdowca była biała i mar­twa. Widzieli, że biedak okrywa buzię dziecka kawałkiem białego materiału, a potem pośpiesznie odchodzi, zabiera­jąc ze sobą mamkę.

- Złapiemy go - syknęła Marja cicho.

Wszystko się w niej burzyło, dręczyło ją ponure uczu­cie wstydu i winy. Jeszcze raz jej dobre zamiary wplątały ich w kłopoty. Chciała ratować Reina przed niesprawie­dliwym oskarżeniem. Nie mogła sobie wyobrazić, by to on zamordował niewinną, obcą kobietę wyłącznie z chę­ci mordu. Mogła przyjąć, że ten człowiek ma na sumie­niu nie tylko dobre postępki, ale coś takiego...

No i sama napytała sobie biedy.

Bez jej zeznania imię Bendika nigdy by nie padło na tej sali.

Ludzie rzuciliby się natychmiast na obcego, czarnowło­sego mężczyznę. Działaliby bez zwłoki, przejęci powagą chwili, napięciem i pragnieniem uczestniczenia w waż­nych wydarzeniach.

Marja wsiadła do powozu z dumą, która pasowałaby królowej.

Mężczyźni zdejmowali kapelusze na pożegnanie.

Patrzyła z uporem przed siebie, plamy światła tańczy­ły jej przed oczami, kiedy jechali aleją wysadzaną liściasty­mi drzewami. Koła skrzypiały jakby w proteście, kiedy Bendik ze złością zacinał konie. Widocznie bardzo pragnął jak najszybciej znaleźć się w domu.

Marja wiedziała, że dwaj obcy strawią co najmniej go­dzinę na powrót. Minie więc trochę czasu, zanim znowu spotka Reina, może się uspokoić i zastanowić, jak się za­chować i jak zajrzeć do serca tego dziwnego mężczyzny.

Bo nie była pewna, czy spał tamtej nocy w Vildegard. Nie słyszała żadnego chrapania, ani Reina, ani nikogo in­nego. Nikogo też nie widziała. Mógł leżeć i spać snem sprawiedliwego, ale równie dobrze mogło go nie być.

Mógł wyjść w tę letnią ciemność i zacisnąć drut na gar­dle młodej kobiety.

Marja z trudem przełykała ślinę, miała problemy na­wet z oddychaniem.

Serce biło jej mocno, czuła pulsowanie w całym ciele, gorące, głuche uderzenia, które sprawiały, że policzki jej płonęły, a wargi były suche. Musi to wszystko jakoś upo­rządkować. Musi posłużyć się całą swoją siłą, bo po tam­tym spotkaniu nad rzeką dręczyły ją paskudne, a zarazem piękne, niebezpieczne, bezwstydne sny.

Była noc świętojańska, najjaśniejsza i najpiękniejsza noc w roku, każde dorosłe serce o tym wie. Ale tego lata niskie, ciemne chmury przesłaniały górskie szczyty i rosi­ły perełkami wilgoci krajobraz. Ani niebieskiego nocnego światła, ani świecącego się nieba, ani pełgających, strzela­jących w górę płomieni, wokół których ludzie zwykli się bawić... nic nie było takie jak należy.

Nad fiordem leżała gęsta mgła, a niebo było takie mrocz­ne, że noc nie zachęcała do gier i zabaw ani do wesołości.

Mimo to w Karlsgard służba się zebrała i dygotała w swoich nowych letnich ubraniach. Na pół mokre sia­no, które w pośpiechu zwieziono pod dach, leżało niczym dywan na klepisku obory, dywan, który zdaniem rumia­nych dziewcząt nie zachęcał do zabawy, do jakiej się od wielu miesięcy przygotowywali.

Jedli podpłomyki z serem, podawali sobie z rąk do rąk barani udziec, wbijali jednak zęby w mięso bez zapału.

Nawet piwo zdawało się bardziej wodniste niż zwykle. A kiedy jeden z parobków wyjął organki i próbował za­grać, głos instrumentu też zabrzmiał ochryple.

Rein i Ravi siedzieli na skraju niewielkiego kręgu, nie odmawiali poczęstunku, ale ważniejsze dla nich było to, że mogą pokazać się ludziom z uniesionymi wysoko gło­wami. Starszego otaczała podejrzliwość. Raviego raczej nie zaczepiano, siedział z na wpół przymkniętymi oczy­ma, jak to miał w zwyczaju, a na jego wargach błąkał się blady uśmieszek.

Podeszła do nich jedna z dziewcząt, częstowała kawał­kami mięsa ułożonymi na tacy.

- To bardzo smaczne - zachęcała, uśmiechając się ostroż­nie do Reina.

Ravi wyciągnął ku niej ręce, wziął kawałek mięsa, po­dziękował.

- Ty jesteś błogosławioną kobietą.

Te ciche słowa sprawiły, że Rein drgnął. Czy chłopak zamierzał w ten właśnie sposób dziękować? Dziewczyna zarumieniła się, najpierw wytrzeszczyła oczy, potem zmrużyła je, przestraszona. Uniosła lekko spódnicę i ode­szła, wszyscy widzieli, że policzki jej płoną. Organki za­wodziły żałośnie pod ścianą.

Inna młoda dziewczyna, jedna z tych obcych robotnic najętych do siana, podeszła do Raviego. Stanęła kawałek od niego i patrzyła mu prosto w oczy.

- Ty jesteś jednym z takich, co wiedzą, chłopcze. Pozna­ję to po twoich oczach... jesteś jednym z tych, co widzą.

Tuzin rąk trzymających jedzenie opadło, spojrzenia wszystkich skierowały się w stronę tych dwojga. Dziew­czyna, która miała na imię Herle, była dumna, chodziła wyprostowana i znano ją z tego, że nie umie trzymać ję­zyka za zębami. W jaki sposób zareagują obcy, chłopak i jego ojciec; nie wystarczy tylko dziękować, kiedy czło­wiekowi coś takiego spadnie na głowę.

W oczach Raviego odbijało się światło pochodni pło­nących wewnątrz kręgu. Ale policzki i oczy dziewczyny żarzyły się jeszcze bardziej, stała tuż obok światła.

- Jedni są błogosławieni, inni przeklęci - powiedział Ra­vi cicho, patrząc na nią. Wszyscy widzieli, że dziewczyna zadrżała. W jej młodej, gładkiej twarzy pojawiła się gro­za. Ravi wolno oblizał wargi. Zauważył, że śmiała dziew­czyna jest przestraszona, a zarazem wściekła.

- Nie ciebie miałem na myśli - uspokajał ją.

Potem wpatrywał się w zebranych, przesuwał oczy z jednej osoby na drugą.

- Jesteście szczęśliwi, powinniście się wystrzegać wbi­jania kolców w serca innych. Bo to nieładnie, jest ktoś, kto to widzi. Wy nazywacie go Bogiem. Ale ja jestem tyl­ko nic nie znaczącym smarkaczem, kimś, komu możecie rzucić kość, gdy jest już tak ogryziona, że nawet pies dłu­go musiałby ją oglądać, zanim by się zabrał do jedzenia.

Ravi podniósł się gwałtownie.

Rein zaklął, chciał chwycić syna, ale złapał tylko po­wietrze.

- Zostawcie mnie w spokoju!

Głos Raviego łamał się, był niczym desperackie woła­nie dziecka, zanim chłopak zniknął w wiosennym pół­mroku. Na pozostałych mistyczny nastrój świętojańskiej nocy opadł niczym zasłona.

Zanim się spostrzegli, rozeszli się każde w swoją stronę.

Po tym zajściu atmosfera uległa zmianie, nikt nie miał już ochoty urządzać święta.

Nikt nie widział Reina siedzącego samotnie nad resztka­mi piwa i pogrążonego w marzeniach. Jego brązowa kurt­ka i czarne spodnie zlewały się niemal w jedno z pociągnię­tą smołą ścianą, o którą się opierał. Czarne włosy czepiały się nie heblowanego drewna, twarz wyrażała udrękę.

Dwie małe postaci zniknęły za rogiem stajni, szczęknę­ło przewrócone wiadro, głośny syk przeszył ciszę, jakiś koń zarżał zdenerwowany.

- Dobrze już, dobrze, Czarne Kopyto, to tylko ja... my... Zachichotała w stronę chłopca, który stał w drzwiach, nie bardzo wiedząc, co robić. Wewnątrz, wśród zwierząt, było cieplej niż na dworze w tę najpiękniejszą noc roku. W stajni stały tylko trzy konie, reszta od dawna biegała po górskich halach, mając obok siebie komorniczych sy­nów i rozległe przestrzenie przed stęsknionymi kopytami.

- Jaki to miły koń, pomyśl, ma prawie dwa razy tyle lat co ja!

- Dwadzieścia lat... nieźle - powiedział Erlend Magnus Storlendet. Wpatrywał się w piękną ciemnowłosą figurkę, z taką ufnością przytulającą się do jasnego konia, który miał jedną nogę czarną. Mała Hanna najwyraźniej nie bała się zwierzęcia. Uśmiechnięta szeptała mu jakieś miłe słowa.

Erlend widział, że miękki pysk przesuwa się po jej rę­kach, potem po szyi aż do włosów, że skubie wstążkę przytrzymującą kapelusz.

- Nie, nie, Czarne Kopyto, nie wolno ci... hi - hi, łasko­czesz mnie! Ratunku!

Mówiła szeptem, nawet ratunku wzywała szeptem, wiedziała, że nie powinni się w tej chwili tutaj znajdować.

Już dawno dzieci miały spać, ale dorośli łatwo zapomina­ją o takich sprawach, kiedy karafki z winem i kufle piwa krążą wokół stołu w dużej izbie. Poza tym jednak dzisiej­szego wieczoru nie było ani tańców, ani muzyki, prawdo­podobnie z powodu śmierci Ingeborg. Mała Hanna nie chciała więcej myśleć o tym strasznym odkryciu nad rze­ką, nie chciała myśleć o śmierci tej właściwie obcej kobie­ty, bo sprawiało jej to ból. A ona chce się bawić! Chce się śmiać z Erlendem. On zawsze taki wesoły.

Ale chyba dziś wieczorem mniej. Wygląda właściwie na przestraszonego.

- Co ci dolega? Nie czujesz się dobrze, Erlendzie? Mo­że chcesz dosiąść konia, Czarne Kopyto nie będzie mieć nic przeciwko temu...

Dwa lata od niej starszy chłopiec potrząsnął wolno gło­wą. Czuł ból w piersi, dziewczynka jest po prostu zbyt piękna i miła. Te jej dziwne oczy mogą rzucać czary. A wargi, takie miękkie, różowe, niewiarygodnie żywe.

Jak dobrze ją znał, towarzyszył jej przecież w zaba­wach niemal codziennie przez wiele lat.

Musiał do niej podejść, poczuć ciepło jej oddechu tak jak przed paroma dniami, kiedy urządzili konkurs strze­lania z procy do brzozy w lesie. Ona nie bardzo umiała się obchodzić z tym urządzeniem, on natomiast trafiał w drzewo niemal za każdym razem, a potem trzymał jej palce w swoich spoconych dłoniach, by pokazać jej, na czym polega strzelanie.

- Hanno... Mówił szeptem.

Był bardzo uroczysty, czuł, że szumi mu w głowie. To noc świętojańska, a przecież wszyscy wiedzą, że wtedy dziewczę­ta są łagodniejsze i chętniej pozwalają się do siebie zbliżyć.

- Mam coś dla ciebie...

Spojrzała na niego uważnie. Jakby przestraszona, ni­czym mały ptaszek, który w każdej chwili może odlecieć.

Erlend poszukał w kieszeni, wyjął maleńką paczuszkę. Owiązał ją czerwoną wstążką matki. Wstążka zsunęła się teraz, upadła na słomę obok konia.

Hanna uśmiechała się leciutko, patrzyła wprost na nie­go. Widział, że jest zadowolona. Małe palce ostrożnie zdejmowały materiał, w który paczuszka była owinięta, na koniec dziewczynka zerwała wszystko pośpiesznie.

- Ooo... jaka piękna... czy sam to zrobiłeś?

Nie mógł oderwać oczu od jej twarzy, wiedział, jakie niezdarne są litery, które próbował wyryć na wieczku ma­leńkiej szkatułki.

- Otwórz! - poprosił gorączkowo.

Popatrzyła na niego zdumiona, potem opanowała się i uniosła wieczko.

W środku mieniła się srebrna ozdoba.

Maleńki krzyżyk, serduszko i kotwiczka. Wszystko za­montowane razem na pięknym liściu ze srebra, z tyłu znajdowała się zapinka, żeby można było zamocować broszkę przy ubraniu.

Hanna patrzyła i patrzyła, mieniący się błękitnym bla­skiem metal zdawał się ją oślepiać, nie miała odwagi po­dnieść oczu.

To dorosły prezent. Takie ozdoby dziewczęta dostają od swoich narzeczonych...

Słowa uwięzły chłopcu w gardle, Hanna wiedziała, że to ona musi coś powiedzieć.

Miły, zabawny Erlend. Nie potrafiła wyobrazić sobie życia bez niego i przyjaciółki Jonny. Czasami jednak za­uważała, że on patrzy na nią jakoś dziwnie. Bardzo ostat­nio wyrósł. Był o głowę wyższy od niej, już prawie doro­sły mężczyzna. Poczuła, jakby coś łaskotało ją w żołądku.

Jakie to wszystko podniecające.

Trzeba się opanować, on nie może sobie pomyśleć, że jest smarkulą, która nie potrafi się zachować.

- Jakie to piękne - pochwaliła cicho. - Ale... czy to wy­pada...?

Skinął głową, niebieskie oczy rozjaśniły się w szczerym uśmiechu.

- Wypada... tata powiedział, że mogę. On mówi... że za­wsze lubił twojego tatę i twoją mamę...

Mała Hanna głośno przełknęła ślinę. A więc to taka po­ważna sprawa.

Sztywnymi palcami ujęła ozdobę. Próbowała, jak dzia­ła zapinka, była zrobiona dość niezdarnie, ale solidnie.

Hanna przypięła sobie broszkę do sukienki pod szyją, dotychczas wiązała ją na wstążki. Płaskie piersi małej pod­nosiły się szybko w rytm oddechu. Srebro mieniło się przy każdym ruchu.

Spojrzała chłopcu w oczy. Miał bardzo zmienioną twarz. Pochylał się do przodu, stał tak, że z trudem za­chowywał równowagę. Był niezwykle poważny. Oddy­chał nerwowo i płytko jak ona. Czuła jego oddech na twa­rzy, nagle chłopięca dłoń dotknęła jej policzka.

I, akurat w momencie, kiedy zamykała oczy i chciała się odsunąć... mokra, dziwna miękkość na wargach. Smak inne­go człowieka, zapach jego nowego ubrania, dotyk włosów pod palcami, zanim zdążyła się otrząsnąć ze zdziwienia i od­sunąć na bok. Nie potrafiła określić, czy ten ostrożny poca­łunek sprawił jej przyjemność czy tylko ją zaskoczył. Serce tłukło się w niej głośno, jakaś dziwna słodycz dławiła ją w gardle, prawie uniemożliwiając oddech.

- Erlend... co ty robisz?

Kompletnie idiotyczne pytanie, sama to słyszała. Uff, teraz on pomyśli sobie pewnie, że Hanna jest beznadziejna. Zauważyła, że cofnął się o dwa kroki, widziała jego przestraszony wzrok. Równocześnie dostrzegała, jak bar­dzo jest urażony, jak bezradnie opuścił ręce.

Hanna musiała go dotknąć, chciała usunąć tę nową, dziwną pustkę między nimi.

On nie ujął podanej ręki, stał zupełnie bez ruchu.

W końcu skurcz w żołądku Hanny ustąpił, teraz wi­działa wyraźnie, jak ogromnie Erlend jest przejęty.

- Bardzo, bardzo ci dziękuję! To bardzo piękne z two­jej strony...

- Teraz jesteś moją dziewczyną - szepnął gorączkowo. Coś w niej buzowało, nieznane uczucie podniecenia, smakowała je, czuła, że pocałunek ją odmienił.

- Tak - odpowiedziała szeptem. - Jakie to niezwykłe... On uroczyście kiwał głową, w końcu ujął w ręce jej dłoń.

- Teraz naprawdę jesteśmy parą, skoro cię pocałowa­łem... wiesz! Nie możesz wyjść za mąż za kogoś innego!

Przytakiwała z zapałem, oczy jej lśniły. Czarne włosy sprawiały, że twarz wyglądała blado w świetle płynącym przez otwarte drzwi stajni.

Erlend uśmiechał się z dumą i pewnością siebie. Nigdy przedtem nie wydawał jej się taki urodziwy. Najwyraźniej uczesał włosy na mokro, stroił się dla niej! Że też nigdy przedtem nie zwróciła na to uwagi.

- Za kilka lat mój ojciec przyjdzie do twojego. Ustalą wszystko jak trzeba - oświadczył z dorosłą miną.

Hanna z dumą kiwała głową. Jedną ręką wciąż dotyka­ła broszki.

Erlend stał, nie wiedząc, co począć.

- Chyba muszę wracać do domu... zrobiło się późno. Hanna drgnęła, jakby ją obudził.

- Tak... tak, chyba musisz. Żegnaj, Erlend... i dziękuję. Odpowiedział szerokim uśmiechem.

- To ja tobie dziękuję! Czy... możemy się spotkać jutro wcześnie rano?

Potwierdziła, Erlend odwrócił się na pięcie i poszedł w stronę domu.

Nagle przestraszona patrzyła, jak znika w mroku. Za­wołała coś za nim, broszka paliła ją na piersi, a wargi by­ły odrętwiałe.

- Będziemy się z małymi bawić w ciuciubabkę? Wołanie zabrzmiało jakoś żałośnie, sama nie wiedzia­ła, dlaczego.

Ale nikt nie odpowiedział, Erlend odszedł już chyba zbyt daleko.

Nie słyszała jego głosu, nie widziała go na skraju lasu.

Kiedy jednak chciała przejść przez podwórze i schro­nić się w domu, którego okna były rozjaśnione, u jej bo­ku pojawiła się inna postać i sprawiła, że dziewczynka za­trzymała się z okrzykiem przerażenia.

- Ravi! Przeraziłeś mnie, nie powinieneś tak...

Jego oczy były czarniejsze niż mrok pod lasem, patrzył na nią spod jasnej czapki.

- Ten chłopak... muszę z tobą porozmawiać, panienko Hanno z Karlsgard. Grozi ci niebezpieczeństwo...

Zadrżała, nagle poczuła na twarzy zimne i wilgotne nocne powietrze.

Ravi był kompletnie przemoczony. Teraz to dostrzega­ła, woda ciekła z jego grzywki, niczym łzy spływała po policzkach. Jest taki wysoki, co najmniej o dwie głowy wyższy od niej. Musiała podnosić głowę, by spojrzeć mu w twarz, nie wiedziała jednak, czy powinna się na to odważyć.

- Chodź! Trzeba się schronić pod dachem! Sparaliżował ją jakiś dziwny lęk. Widok tamtej mar­twej kobiety, przenikliwe oczy Raviego, wspomnienie kłótni i bójek obu chłopców na wiosnę...

Wyrwała mu się, nie chciała być blisko niego. Ukrywa­ła broszkę w dłoni, zdawała sobie jednak sprawę, że on już ją zobaczył.

- Chce cię związać ze sobą w taki sposób, chce cię wessać niczym otchłań... broń się, panienko Hanno! W prze­ciwnym razie twój los będzie przypieczętowany!

- Kłamiesz! Skąd możesz wiedzieć...

- Owszem! Ja wiem! Zapytaj mnie, o co chcesz, to zo­baczysz!

Serce Hanny biło jeszcze głośniej niż wtedy, kiedy war­gi Erlenda dotknęły jej ust. Ale teraz w uderzeniach serca krył się inny lęk, paraliżujący, mieszał się z niezwykłym podnieceniem. Nie była w stanie wykrztusić słowa. Ale ten czarnowłosy chłopak przechylił głowę na bok i wpatrywał się w nią, opowiadając równocześnie półgłosem, co się znajduje w szufladzie jej nocnego stolika, mówił, jakie przedmioty leżą w szkatułce jej matki, w której przecho­wuje biżuterię. Wiedział, że niebieska sukienka leży na łóż­ku i że na okiennym parapecie stoi naczynie z wodą.

Hanna oniemiała z przerażenia. Widocznie zakradł się do jej pokoju, grzebał w jej najbardziej prywatnych... mo­że nawet czytał to, co spisywała na papierze i chowała w szufladzie małego stolika! Powinna go zwymyślać, na­zwać go złodziejem i łobuzem.

- A za łóżkiem, Hanno, za twoim łóżkiem... leży coś, co myślałaś, że zginęło. Coś wartościowego... dużo bardziej wartościowego niż to, co dostałaś dzisiaj. Tamto chciałaś dać mnie... ale zachowałem się brzydko i przestraszyłem cię.

- Teraz przerażasz mnie jeszcze bardziej - powiedzia­ła, chcąc uciec jak najdalej stąd.

Złapał ją za pasek i przytrzymał, odwróciła się gwał­townie, chciała uderzyć tę bezczelną twarz.

- Nie oceniaj mnie zbyt surowo, mała. Nie wolno ci się mnie bać, nie powinnaś...

- Puść, bo będę krzyczeć! Puścił.

Czuła, że spojrzenie jego oczu wywołuje pieczenie w piersiach, i trwało to jeszcze długo, kiedy leżała skulo­na w swojej bezpiecznej pościeli, zamknąwszy drzwi przed całym światem.

Dygotała z zimna, miała wrażenie, że deszcz pada na­wet tutaj, zdawało jej się, że nigdy nie pozbędzie się tej nieprzyjemnej wilgoci we włosach.

Tyle się wydarzyło dzisiejszego wieczoru.

Myśli krążyły nieustannie w głowie. Najbardziej prze­rażało ją to, że kiedy wróciła do pokoju, wpełzła pod łóż­ko i szukała przez chwilę, znalazła mały, wysuszony flecik, który kiedyś zamierzała dać Raviemu.

Teraz było za późno.

Przeraził ją, mówił rzeczy, których nie powinien był mówić. I te jego oczy... Nie mogła patrzeć w nie bez lę­ku. Czarne, bezdenne. A zarazem takie gorące, takie go­rące, że od samego patrzenia Hanna topniała niczym wosk przy ogniu.

Erlend, Erlend, musisz strzec mnie dobrze!

Niema prośba uspokoiła ją trochę, z pewnością Erlend będzie jej przez cały czas pilnował. Z nim może się bawić i żartować bez obawy, że Ravi zakradnie się gdzieś blisko. Bo Ravi boi się Erlenda. Erlend, taki silny i wysoki jak na swój wiek, wie, jak się opiekować swoją dziewczyną...

Poczuła słodkie łaskotanie w żołądku.

Wspomnienie trochę niezdarnego chłopca z sąsiedztwa uspokoiło Hannę. Erlend był taki niewiarygodnie słodki, kiedy stał tam przed nią i mówił, jąkając się!

ROZDZIAŁ VIII

W Vildegard mieli tego lata ręce pełne roboty, bo oko­licę dręczyła jakaś zaraza żołądkowa, z którą trudno by­ło sobie poradzić. Chorobie towarzyszyła gorączka i po­ty, starsi ludzie nie byli w stanie zatrzymać ani wody, ani jedzenia na tyle, by uchronić życie.

Marja wypróbowywała wszystkie swoje mieszanki, da­wała chorym suszone czarne jagody i korę dębu, a także brązowe korzenie grzmotnika.

Nic nie pomagało. Wyjmowała ze schowków garnuszki i zielone małe buteleczki z aptecznymi nalepkami, po no­cach czytywała swoje książki. Może jest tam coś o tym, jak postępować przy tego rodzaju dolegliwościach. Może znajdzie rady, których dotychczas nie znała. Ale świece wypalały się do końca, litery rozmazywały się Marji przed oczyma, zmęczona opierała głowę na stole i zasypiała.

Zaraza natomiast atakowała nadal.

Marja czuła się kompletnie bezradna, z trudem znosi­ła tę sytuację. Zdołała wywalczyć tylko to, by izolować chorych i nie dopuścić do zarażenia zdrowych, nie po­zwolić się chorobie rozprzestrzeniać. Na szczęście nie sły­szała, żeby w Karlsgard ktoś zachorował. Jutro będzie się musiała porządnie wymyć, włoży świeże ubranie i pójdzie dowiedzieć się, co tam słychać nowego. Dobrze będzie usiąść w wygodnym fotelu Bendika, w którym tylekroć drzemał Karl. Spędzał tak niekiedy całe wieczory, dopóki nie zaczęła nim potrząsać i nie obudziła go pocałunkiem w ucho.

Ze zmęczenia pulsowało jej w skroniach.

Chyba zaczynam być za stara na takie sprawy.

Nie jestem już w stanie znosić kolejnych cuchnących dzieciaków, kolejnych charczących i plujących starców.

Wiedziała jednak, że kiedy słońce wzejdzie po długiej przespanej nocy, ona znowu zerwie się i z radością pobie­gnie do swojego szpitalika, chętnie będzie słuchać po­chwał, które ją upewnią, że robi coś ważnego.

Gdyby tylko...

Gdyby tylko miała kogoś, z kim mogłaby dzielić tę ra­dość.

Od wielu tygodni nikt nie widział Reina ani Raviego. Zniknęli zaraz po świętym Janie, ale Marja wiedziała, że siedzą gdzieś na pastwiskach. Sama wysłała ich z zapasem gwoździ, desek i suchej trawy do uszczelniania szałasów. Kazała im przygotować szałasy do zimy, a żona mieszka­jącego tam komornika miała ich w czasie pracy dobrze karmić. W ten sposób zejdą ludziom z oczu... wciąż je­szcze we wsi było za wiele gadania.

Spotkała Reina wieczorem przed przesłuchaniami, szu­kała w jego oczach prawdy, ale wszystko, co znalazła, to wdzięczność.

Mówił do niej szeptem, przypominał o tym, co się za­częło tamtego dnia nad rzeką. Wstyd nie pozwalał jej pod­jąć tego, nie dzisiaj, kiedy rozgrywają się takie ważne spra­wy. Zagniewana kazała mu odejść, prosiła, by miał się na baczności. Ostrzegła go, powiedziała, że najlepiej by by­ło, gdyby zniknął. Ale on jej nie słuchał, złapał ją wpół jak wtedy i przycisnął tak mocno, że drżała w jego ramio­nach. Wiedziała, że to bardzo niebezpieczna zabawa. Pamiętała przecież pewnego jasnowłosego diabła, śmiertel­nie niebezpiecznego szatana, pamiętała, że wtedy ryzyko­wała całe swoje życie.

I syn...

Ale teraz nie ma chyba już nic więcej do stracenia.

Chociaż do zyskania też chyba nie, może więc należy ulec tym prymitywnym chęciom, które rozpalały się w jej ciele. Ten mężczyzna to tylko biedny, pokryty bliznami bezpański pies. Ona zaś nadal dla wielu jest panią z Wdo­wiej Zagrody, najznakomitszą mieszkanką wsi, kimś, ko­go mogą podziwiać mimo jej dawnych grzechów. To spra­wiało, że w jakiś sposób czuła się wyzwolona. Ale Marja zauważała też, że dawne obyczaje wiążą ją coraz bardziej, w miarę upływu lat zakorzeniają się mocno w jej skłon­nej do buntu głowie.

Musiała więc odepchnąć tego mężczyznę.

Nie mogła rzucić mu się w ramiona, nie mogła wbić zębów w ogorzałą skórę, przytrzymać go i oddać mu się tak, jak jej ciało wielokrotnie to nakazywało.

Bo to po prostu nie wypada.

A jeśli jest taka spragniona mężczyzny, to przecież jest w okolicy spora gromadka porządnych wdowców. Solid­nych, dobrze znanych, szanowanych przez sąsiadów. Już dawno się o nich mówi jako o odpowiednich kandydatach na towarzyszy życia wspaniałej Marji. Żaden z nich jednak nie wykrzesał w niej nawet iskry, nie mówiąc już o takim płomieniu, jaki wznieca Rein. Żaden z tamtych nie ma je­go niebezpiecznego, tajemniczego spojrzenia ani jego prze­rażającej, a tak pociągającej siły. Nikt nie potrafi przejrzeć jej na wylot tak jak on, pod niczyim spojrzeniem nie czuje się kompletnie naga i bezbronna. Niepokój, jaki on w niej wzbudza, powoduje, że nie potrafi się od niego oderwać.

Ten mężczyzna jest jak zwierzę, jak żywa istota niepodobna do innych ludzi, tylko ona może wyjść mu na spotkanie, kiedy on kieruje wzrok ku innemu, ukrytemu światu. Przeczuwała, że Rein zna ścieżki, po których ona posuwać się może tylko po omacku.

Może właśnie dlatego zasychało jej w gardle z napię­cia, kiedy był blisko. Może właśnie dlatego coraz częściej wyobrażała sobie, że jego nagie, żylaste ciało spoczywa ca­łym ciężarem na jej ciele.

Marja odsunęła książki na bok, świeca się dopalała, za oknami, na wschodniej stronie nieba, zaczynał się kolej­ny letni dzień.

Była śmiertelnie zmęczona, chciała pospać chociaż pa­rę godzin, zanim przygotuje się i każe zaprzęgać.

Kiedy się jednak ocknęła, był wieczór.

Obudzili ją krzykami i zawodzeniem, jakieś odległe stu­kanie gdzieś w głębi głowy stawało się coraz bardziej rzeczy­wiste, nagle stwierdziła, że drzwi drżą, a głosy przenikają do jej snu niczym ostre noże. Wyobrażała sobie, że to wszyst­ko ma początek w jej śnie, ale głos dziewczyny służącej za drzwiami był aż nadto rzeczywisty, kazał się ocknąć.

- Pani musi się obudzić! Pani musi natychmiast wstać, stało się coś...

Nareszcie Marja zerwała się z posłania, chciała wstać, ale zaplątała się we własną spódnicę, bo widocznie zapo­mniała ją zdjąć wczoraj wieczorem, czy dzisiaj rano, czy kiedy to było.

- Już idę - rzuciła ostro. - Uspokój się, nie mogę... Rozsunęła zasłonę w drzwiach i zobaczyła przerażoną twarz pod potarganymi włosami. Pokojówka nie należa­ła do najbardziej uzdolnionych, ale potrafiła znakomicie utrzymywać porządek w domu i przygotowywać proste jedzenie, smaczne i pożywne. Poza tym zazwyczaj była spokojna i przytomna, każdy chory mógł się do niej zwrócić bez obawy, że mu odmówi pomocy.

- Znaleźli jeszcze jedną!

Na okolonej potarganymi włosami twarzy pokojówki ukazały się czerwone plamy.

- To młoda dziewczyna, jedna z tych od siana, najpierw myśleli, że sama skoczyła do wody, bo w sobotę ją wy­rzucili, potem jednak znaleźli na jej gardle ślady. Wielkie, czerwone i sine ślady, ktoś musiał...

- Zaraz, opowiedz wszystko po kolei! Zresztą i tak mu­szę iść do lensmana i wszystkiego się dokładnie dowiedzieć...

- On czeka na panią, przyszedł tutaj razem z panem Bendikiem. Amelia też przyszła i mała córeczka jest z nimi.

Marja rozcierała czoło.

- O, mój Boże... poślij Amelię na górę, a panów poproś, żeby zaczekali, aż się ubiorę.

Spostrzegła, że na dworze zaczyna się zmierzchać, kie­dy dziewczyna rozsunęła firanki.

- Która godzina? - spytała Marja niepewnie.

- Właśnie zegar wybił ósmą - odparła dziewczyna ci­cho. Za nic na świecie nie chciała, żeby w jej głosie brzmia­ła wymówka, że pani leżała w łóżku cały dzień. Gospo­dyni pracuje i tak ponad siły. Wykonuje wszelkie brudne prace, służące muszą się wstydzić.

- Przynieś mi czarną niedzielną suknię, tę, którą mia­łam na sobie w Wielkanoc.

Weszła Amelia z suknią na ramieniu.

- Powiedz no, o co chodzi? Znaleziono jeszcze jedną kobietę, a Bendik...?

- Dzięki Bogu, Bendik był w domu. Był też u nas Ma­gnus i paru z załogi kutra. Przez cały wczorajszy dzień... przyszli z Nes, przynieśli stamtąd dary dla nowego dzwon­nika. Nikt więc nie może go tym razem podejrzewać...

- Kim była ta kobieta?

Twarz Amelii pozostawała spokojna. Ulga, że mąż ma alibi, była wyraźna, kiedy wymieniała imię tamtej.

- Ja jej nie znałam. Pracowała przy sianie w Solgarden, podobno musiała odejść, bo zemdlała na łące, a potem okazało się, że oczekuje dziecka...

Marja zaklęła półgłosem.

Amelia nauczyła się już nie zauważać tego grzechu mat­ki Przyglądała się jej twarzy. Była zamknięta, zirytowana.

- Dlaczego w takim razie lensman przyszedł tutaj i przy­prowadził tę całą bandę?

Amelia wpatrywała się w podłogę.

- Oni... im potrzebna jest twoja wiedza. Chcą, żebyś... ją zbadała... tę zmarłą.

Marja stała bez słowa. Amelia zarumieniła się delikat­nie, wyglądała, jakby wzięła do ust coś, co najchętniej by wypluła.

- Oni chcą, żebyś stwierdziła, czy dziewczyna nie zo­stała... zhańbiona. Znaleziono ją bez spódnicy... w rzece... leżała tam nie dłużej niż parę godzin.

Marja uścisnęła dłoń córki. Potem pośpiesznie zeszła na dół, nie przejmując się tym, że nieuczesane włosy ster­czą spod czepka na wszystkie strony.

Dziewczyna nie została zhańbiona, w każdym razie jej biała delikatna skóra nie nosiła żadnych śladów w miej­scach, które zwykle ukrywa spódnica. Czerwone, szerokie zadrapania na szyi to wszystko, ale wyglądały wystarcza­jąco paskudnie. Woda prawdopodobnie je złagodziła, mi­mo to obrzydliwie kaleczyły niebieskoczarnymi bruzdami martwą skórę. Ktoś już zamknął zmarłej oczy, położył na nich monety. Usta jednak nadal były wykrzywione, zasty­gły w niemym krzyku.

Brzuch trochę się wzdął, chociaż podobno leżała w wo­dzie nie dłużej niż dobę. Ostatni ludzie widzieli ją zdro­wą i całą poprzedniego popołudnia.

Bendik niemal odetchnął z ulgą, kiedy nadeszła straszna wiadomość. Teraz nie można go już dłużej podejrzewać.

Marja panowała nad swoimi uczuciami, wykonując nieprzyjemną pracę. Potem ubrała dziewczynę w jedną ze swoich białych nocnych koszul ozdobioną koronkami i jedwabnymi wstążkami. Zmarła wyglądała teraz bardzo pięknie, zwłaszcza że szeroki biały szal ukrywał szyję. Marja narysowała krzyżyk na małym kawałku jedwabiu i ułożyła go na brzuchu zmarłej. Amelia była przy tym i modliła się za nie narodzone dziecko. Głęboki smutek ogarnął obie kobiety, kiedy stały tak ramię w ramię w mil­czeniu u boku zmarłej. Potem Amelię przeniknął strach. Ukryła twarz w dłoniach, raz po raz spoglądała na mat­kę przerażonym wzrokiem.

- Gdzieś w okolicy ukrywa się bestia - powiedziała ci­cho. - Teraz to już nie tylko ludzkie gadanie. Ktoś czai się i morduje kobiety. Żadna z nas nie jest bezpieczna.

Marja kiwała z wolna głową.

- Och, mamo, tak się boję. Mała Hanna... co ja mam jej powiedzieć?

- Prawdę, oczywiście. I tak się tego dowie, dzieci uwiel­biają straszyć się nawzajem takimi rzeczami. Będzie jeszcze gorzej, niż gdybyś ty... powiedz jej tylko, że nie powinna wychodzić z domu. Ale ważniejsze jest twoje bezpieczeń­stwo... najwyraźniej on poluje na dorosłe kobiety.

Amelia rozcierała policzki. Ręce miała białe i zimne. Po chwili wbiła wzrok w matkę.

- Ja nigdy nie wychodzę z domu sama, nie włóczę się po okolicy, ale ty... musisz siedzieć w domu, nie wyprawiaj się na te swoje spacery po ciemku, mamo.

Marja wpatrywała się w córkę zdumiona. Czy Amelia naprawdę wie o jej długich, samotnych wycieczkach po nocy? Czy domyśla się, kto wtedy matce towarzyszy, czy wie, jaki niepokój nią miota, kiedy leży nie śpiąc na swo­im wdowim posłaniu?

Pogłaskała Amelię po policzku, jakby córka wciąż by­ła małą dziewczynką.

- Będę na siebie uważać. Ale myślę, że nikt nie odwa­ży się tknąć strasznej Marji.

Amelia uśmiechnęła się blado. Jeszcze raz popatrzyła na zmarłą, przesłoniła jej twarz prześcieradłem, sprawdzi­ła przedtem, czy ręce są złożone tak jak trzeba.

- On nie uniknie odpowiedzialności, mamo. Bestia mu­si zostać schwytana, tutaj we wsi nikt nie dochowa takiej tajemnicy. Znamy się przecież nawzajem, wszyscy...

Marja prychnęła.

- Nigdy nie wiemy, czy głąb w kapuście nie zgnił, do­póki nie zdejmiemy wszystkich liści!

Wyszły razem w jasną letnią noc, nagle uświadomiły sobie, że w izbie panował dojmujący chłód. Lensman cze­kał, aż Marja zbada zwłoki, słuchał z ulgą, gdy mówiła mu, że nic nie wskazuje na gwałt ani na inne zbezcze­szczenie ciała nieszczęsnej kobiety. Kiwał też z uznaniem głową, kiedy Marja poinformowała go krótko, że kobieta została już ubrana do trumny w najlepsze ubranie, jakie Marja mogła jej ofiarować.

- Ale dlaczego on je morduje? - jęknął lensman. - To musi być jakiś szaleniec, ktoś, kto nienawidzi wszystkich kobiet... bardzo bym chciał, żebyś nie świadczyła na ko­rzyść Reina Przybłędy, Marjo! On by mi pasował do te­go obrazu...

Wyczuwała wymówkę w uwadze lensmana, ale powie­działa stanowczo:

- Nie cofnę swojego świadectwa. To by oznaczało ska­zanie niewinnego człowieka, lensmanie! A dlaczego miała­bym to robić teraz, kiedy mój zięć jest poza podejrzeniami?

On spojrzał tylko na nią, zauważyła wielkie cienie pod jego oczyma. Sprawiał wrażenie zmęczonego i udręczone­go. Marja z bólem uświadomiła sobie, jak niewiele ten człowiek może zrobić. Nadawał się raczej do pilnowania, czy komornicy wypełniają swoje obowiązki, lub do roz­strzygania jakichś sporów o miedzę. Widziała, że lensman czuje się kiepsko.

- Może powinieneś zażądać, żeby przysłali tutaj ludzi króla - podpowiedziała Marja.

Popatrzył na nią i rzucił ze złością:

- Myślę, że sami potrafimy rozwiązać nasze sprawy. A jak nie, to oni i tak przybędą, takie wielkie sprawy to nie jest piórko do kapelusza prostego wiejskiego lensmana!

Marja odwróciła się i wyszła, zanim lensman zdążył się pożegnać.

Marja spała cały dzień, obudziła się jakieś cztery godzi­ny temu, a mimo to czuła się bardziej zmęczona niż kie­dykolwiek.

Z izby dobiegło bicie zegara Karla.

A więc to dopiero północ.

Marja zadrżała w chłodnym powietrzu. Nad górami trwały jeszcze resztki jasnego dnia, a może to zapowiedź nowego?

Drżąc, usiadła na krawędzi studni. Obejście ucichło, kie­dy lensman odjechał z towarzyszącymi mu ludźmi. Amelia i Bendik też wrócili do domu, parobcy odeszli na swoje po­słania w stajni na sianie i w małym domku koło obory.

Marja siedziała i wpatrywała się w noc.

Ciemność jej nie przerażała, zresztą to nie ciemność była groźna. Ale gdzieś tam, w jakimś miejscu tej pięknej wsi, morderca chodził wolno i czekał na kolejną ofiarę.

Nie przestraszyła się, nawet kiedy usłyszała za sobą chrzęst żwiru, nawet kiedy czyjaś dłoń dotknęła lekko jej ramienia.

Nie odwróciła się, wciąż wpatrzona w fiord i horyzont, który powoli stawał się coraz ciemniejszy. Do brzasku po­zostawało jeszcze wiele czasu.

- Siedzisz tu, jakbyś na mnie czekała - powiedział ostry, szorstki głos.

Odparła spokojnie:

- Tak, przeczuwałam, że przyjdziesz.

Kiedy w końcu zwróciła ku niemu głowę, w jej wzro­ku można było dostrzec ból, a nie strach, który chyba po­winien był się w nim odbijać.

Rozumiała, że powinna natychmiast wszcząć alarm, krzyczeć i wołać, bo oto siedzi na krawędzi własnej stu­dni, a dłoń mordercy spoczywa na jej ramieniu.

Ale Marja milczała, próbowała spojrzeć Reinowi w oczy.

- Masz odwagę pokazywać się tutaj dzisiejszej nocy? Uśmiechnął się blado.

- Czułem się taki samotny w szałasie w górach. Ravi lubi tam być. Śpi. A ja... ja musiałem zobaczyć ludzi. Przede wszystkim musiałem zobaczyć pewną kobietę...

- No i znalazłeś ją - przerwała Marja gwałtownie i zimno. Jego głos był miękki niczym aksamit, miękki, a zara­zem ochrypły.

- Tak jest, znalazłem ją., czekała na mnie. Marjo, ja... Nie była w stanie dłużej nad sobą panować, zerwała się i stanęła zaledwie o krok od niego z roziskrzonym wzro­kiem.

- Dlaczego?

Gorycz i niechęć zawarta w tym słowie sprawiła, że się cofnął.

- Ja... Marjo, ty jesteś taka... co się z tobą dzieje?

- Ze mną? Jestem wzburzona. Jestem wściekła! I może trochę przestraszona, zresztą nie, nie odważysz się zrobić mi krzywdy.

- Nigdy bym nie chciał... Umilkł.

Wpatrywała się w niego. Nocne niebo było wystarcza­jąco jasne, by mogła widzieć jego oczy. W twarzy mogła wyczytać raczej niepewność niż zło.

Marja pomyślała: Może to jednak mimo wszystko nie on... może on nawet o niczym nie wie, może przyszedł tu­taj zupełnie przypadkiem, tak jak mówi, żeby szukać mnie.

- Dzisiaj znaleźli drugą kobietę. Przynieśli ją tutaj. Wi­działam pręgi, Rein. Widziałam paskudne ślady na jej skórze, domyślam się, jak strasznie musiała cierpieć.

Przełknął ślinę.

- Jeszcze jedną?

Marja wolno skinęła głową. Ani na moment nie spu­szczała wzroku z jego twarzy, wypatrywała czegoś, co mogło się kryć pod jego z pozoru szczerym zdumieniem.

- Jakie to dziwne, prawda? Że kolejna kobieta została zamordowana akurat wtedy, kiedy ty znowu się zjawiasz...?

- Do diabła, na wszystkie tańczące demony, na piekiel­ny ogień...

- Może mógłbyś się jakoś wytłumaczyć - rzekła sucho. Spuścił głowę. Stał pochylony jak mały chłopiec, któ­rego ktoś przywołuje do porządku.

Marja stwierdziła, że pragnienie, by on okazał się nie­winny, odbiera jej rozsądek.

- Ja tego nie zrobiłem... w ogóle nic nie wiem o tych morderstwach. Ja... odchodzę.

Potrząsnęła gwałtownie głową, prychnęła:

- Tak zrób, i wiedz, że wtedy każdy człowiek tutaj wska­że właśnie na ciebie. Jeśli jesteś niewinny, powinieneś zo­stać. Prawdziwy morderca zostanie ujęty, to nie może tak trwać. Ale jeśli uciekniesz, to sam wydasz na siebie wyrok!

Patrzył na nią, gniewnie potrząsał głową.

- Mówisz tak, jakbyś wszystko wiedziała, dobra pani. A nie wiesz, że dla takich jak ja nie istnieje sprawiedliwość. Trzeba po prostu walczyć, dopóki można, a potem... koniec!

Tłukł jedną pięścią o drugą, musiało mu to sprawiać ból. Marja drgnęła. Może to prawda, co on mówi. Ale jeśli ktoś widział Reina we wsi tego wieczoru, a potem stwierdzą, że znowu zniknął... w takim razie każdy mężczyzna będzie go mógł złapać i doprowadzić do lensmana.

- Czy chcesz również tym razem mi pomóc, Marjo? Chcesz mi jeszcze raz uratować życie?

Otuliła się chustką, letni wieczór wydał się teraz zimny.

Rein wydawał się odmieniony, widać zapomniał o gnie­wie, szyderstwie i strachu. Jego głos był łagodny i cichy, trafiał prosto do jej serca.

- Chcesz tego, prawda? Wystarczy tylko, byś powiedzia­ła, że byłem u ciebie..., że jedliśmy razem późną kolację...

Marji zrobiło się zimno.

Poczuła, że serce jej się ściska boleśnie. Rein prosi ją o to, by składała fałszywe zeznania. Prosi ją, by dla niego kłamała, a to coś całkiem innego, niż gdyby sama chciała to zrobić!

Marja widziała, że duży cień wyciąga do niej rękę, czu­ła niebezpieczne dotknięcie na szyi.

Ujął w palce ciemny lok włosów, ściskał go długo i mocno.

- Jesteśmy ludźmi tego samego rodzaju, Marjo. Wiesz o tym...

Zmusiła się, by mu nie odpowiadać, choć wszystko w niej krzyczało: Tak. Tak!

Podszedł bliżej, zagarnął sobą całą ciemność, jakby za­mknął noc w jakimś worku. Świat skurczył się do tej odrobiny powietrza między ich twarzami, do odległości między ciałami.

- Sprawiłaś, że znowu żyję, Marjo. Czuję... czuję, że mógłbym...

Zamilkł, nie znajdował więcej słów. Pulsowało jej w skroniach, dziwnie słodki ból, cudowna mieszanina oczekiwania i lęku.

Przestraszona zauważyła, że obawa przed nim wcale nie czyni jej chłodną ani gotową do ucieczki. Jakby ją przygwoździł do miejsca, sprawił, że wargi jej nabrzmia­ły, policzki stały się czerwone i rozognione jak u młodej dziewczyny.

Rein pociągnął za kosmyk włosów, który trzymał w palcach, władczo, a zarazem z prośbą, ale nie tak moc­no, by sprawić jej ból. Pozwoliła mu się zniewolić, pozwo­liła, by przyciągnął ją do siebie. Czuła jego ręce, jedną na karku, drugą spoczywającą ciężko na krzyżu. Wiedziała, jak teraz smakują jego wargi, dotyk jego szorstkiej skóry wywoływał w niej ból.

Wszystko w niej pulsowało, pogrążała się w radosnej tęsknocie za tym, czego brakowało jej od tak dawna...

Czy to tylko podniecenie?

A może ciało pragnie dzielić z kimś tę radość?

Jęknęła, ciężko padła mu w ramiona. Pozwoliła rękom odpowiadać na jego dotyk. Głaskała go delikatnie, przy­warła wargami do jego szyi. Szeptała:

- To możliwe, że jesteśmy tacy sami, Rein. Ale biada ci, jeśli masz rację...

Jednym szarpnięciem uwolnił głowę, chwycił ją mocno i uniósł w górę, stopy straciły oparcie. Ręce miała uwię­zione na jego piersi, nogi zwisały w powietrzu, on ją ca­łował, zdobywał, wiedziała, że opór na nic się nie zda.

Zapomniała, że czas płynie, ale nie zapomniała, gdzie się znajdują. Chwytając głośno powietrze między jednym a drugim pocałunkiem, próbowała doprowadzić mu to do świadomości.

- Nie możemy tutaj stać... ktoś może nas zobaczyć... musimy...

On się poruszył, lekko i spokojnie, wciąż zamykając jej ręce tuż przy swojej piersi. Niósł ją w stronę pralni, mogłaby wyobrazić sobie kilka bardziej odpowiednich miejsc, ale dlaczego by nie tam? Prawdopodobnie w pral­ni wciąż jest gorąco po całym dniu pracy, służące goto­wały tam dzisiaj bieliznę, a poza tym na podłodze rozsy­pano do suszenia zeszłoroczne ziarno, z którego Rein miał robić wódkę.

Kopnięciem otworzył drzwi, uderzenie rozległo się ni­czym strzał. Słodki, ciężki zapach ziarna działał obezwła­dniająco. Marja przymknęła oczy, wiedziała, że zaraz za­czną łzawić od jałowcowego dymu, który wisi niczym chmura pod sufitem. W piecu tlił się jeszcze ogień, duży kamienny piec pośrodku pralni był równie szeroki jak ko­cioł, którego używano do przygotowywania ługu, farbowa­nia włóczki, prania bielizny lub po prostu grzania wody.

Poczuła pod stopami zaskakująco chłodną kamienną posadzkę. Ledwo mogła stać o własnych siłach, bo krew szumiała w żyłach i sprawiała, że ciało było słabe i roze­drgane.

On chrząknął głośno, nieoczekiwanie stracił pewność siebie. Drzwi zamknęły się ze skrzypnięciem. W pomie­szczeniu było ciemno, tylko mdły strumień nocnego świa­tła rozjaśniał dym nad ich głowami. Już teraz nie widziała Reina, musiała zamknąć oczy, zaciskała mocno powieki i czuła, jak inne zmysły się wyostrzają.

Słyszała szelest zdejmowanego ubrania, dotarł do niej ostry stuk noża, który upadł na podłogę. Słyszała, że męż­czyzna zrzuca z nóg buty. Poczuła nowy zapach, to był on. Uświadomiła sobie, że jej ręce też zaczynają się poruszać jakby same z siebie, że rozpinają guziki czarnej świątecznej sukni, że nie zastanawiając się nad tym, robi to samo co on.

Rozległ się cichy plusk wody.

- Dotknij, woda jest jeszcze letnia. Czysta... widocznie służące nagrzały za dużo. Chodź...

Ściągał z niej koszulę, zdumiewająco niezdarnie. Czyż­by nie wiedział, że damskie ubranie ma tuziny guzików i wstążek, które trzeba najpierw rozwiązać?

Zachichotała cicho, słyszała jego niecierpliwe stęknięcie, uświadomiła sobie też, że i on się uśmiecha, rozbawiony. Pot spływał jej pod ubraniem, tęskniła za tym, by poczuć na skórze ciepłe powietrze. Cieszyła się, że jest ciemno, za­razem jednak pragnęła móc spojrzeć mu w oczy. Czuła się jeszcze mniejsza i bardziej bezbronna teraz, kiedy w każ­dej chwili mógł położyć jej dłonie na szyi i...

Zadrżała, stopy dotykały ostrożnie gładkich kamieni posadzki. I znowu poczuła na swoich udach jego ramio­na. Doznała szoku, kiedy przycisnął ją do swego nagiego ciała tak mocno, że nie mogła oddychać.

- Nie bój się, Marjo... wykąpiemy się tylko.

- Wcale się nie boję - syknęła i wyprężyła się w jego ramionach. Czuła, jaki jest kościsty i mocny, że jego ra­miona spoczywają na niej ciężko niczym wielkie węże, żą­dając od niej uległości, bezpieczne i zarazem groźne.

Powoli opuścił ją na dół do czarnego kotła. Woda by­ła, jak mówił, rozkosznie letnia, a zarazem chłodząca i od­prężająca.

Przestraszyła się na moment, że żelazna płyta, na któ­rej stoi kocioł, nie wytrzyma, zaraz jednak uświadomiła sobie, że przecież ta płyta dźwiga większe ciężary. Mokrą wełnę. Rozżarzone kamienie. Całe rzeki wody.

A jej własny ciężar ulotnił się, gdy tylko ciało otoczy­ła woda.

Rein wszedł za nią. Woda chlupała głucho w metalo­wym naczyniu. Marja siedziała z podkulonymi nogami, kolanami zakrywała piersi. On z krótkim śmiechem oparł się o brzeg kotła, a potem zanurzając się z chlupotem, ro­ześmiał się na całe gardło. Syk rozlanej wody świadczył, że żar w piecu jeszcze nie całkiem wygasł. Kłęby pary oto­czyły kocioł nierzeczywistą, lepką chmurą.

- Do diabła - krzyknęła Marja. Zadowolony Rein odpowiedział jej chichotem.

- Oczywiście, ty mała wiedźmo. Nareszcie jesteś... z tym, którego wielu nazywa szatanem.

Zadrżała, ale za bardzo podobała jej się ta zabawa, by mogła odczuwać lęk.

Jego dłonie łaskotały ją na biodrach. Zachowywały się niczym małe rybki, ślizgały się po całym jej ciele, ukryte pod wodą i bardziej śmiałe, niż myślała. Rozpalało ją to, jakby żar pod płytą udzielał się także jej, jakby pochodzą­ce z pieca ciepło rozgrzewało jej ciało i zmysły. Ale to by­ło zupełnie inne ciepło, bardziej rozżarzone, groźne, a jed­nocześnie delikatne niczym kwiaty bagiennej wełnianki.

Mężczyzna oddychał nierówno.

Zdawało jej się, że jego ciało zlewa pot. Kiedy się w końcu wynurzył, uczynił to tak gwałtownie, że woda chlupnęła na kamienie pod nimi.

Dwa nagie, mokre ciała, zmoczył również jej głowę i te­raz czuła, że włosy lgną do jej pleców. Zaraz jednak za­pomniała o spływającej małymi strumykami po plecach wodzie, o kroplach cieknących z czoła, i dalej w dół po policzkach aż do piersi, chłód idący od podłogi przenik­nął ją gwałtownie, kiedy Rein kładł jej ciało na kamie­niach, zanim jednak zdążyła cokolwiek zrobić, odwrócił się tak, że to on spoczywał na zimnym, twardym, nierów­nym podłożu.

Musiała otworzyć oczy i ku swemu zdziwieniu stwier­dziła, że strumień światła płynący z sufitu jest teraz wy­raźniejszy. Dostrzegała rysy leżącego pod nią mężczyzny. Ale do świtu pozostało jeszcze bardzo wiele czasu.

Pochyliła się, chciała całować jego twarz.

Gryzła go delikatnie, słyszała, że za każdym takim uką­szeniem z jego gardła wydobywa się coś jakby szloch.

- Chciałeś poznać ciemne strony mojej natury - szep­tała rozgorączkowana.

Z rozkoszą dotykała mięśni napinających się w odpowie­dzi na to, co z nim robiła. Wiedziała, że on jest tak samo podniecony jak ona, tego właśnie pragnęła. Wciąż jeszcze nie wyzbyła się do końca podejrzliwości, w jej gwałtownie biją­cym sercu nadal czaił się śmiertelny strach.

Była łapczywa, chciała poznawać życie igrając ze śmier­cią, chciała czuć, że serce bije mocniej i mocniej.

Obejmowała go, całowała niemal bez przerwy, jej ręce były miękkie i bardzo słabe w porównaniu z jego ramio­nami, ale poddawał się, nie miał wyboru. Marja pozwala­ła mu cierpieć, nie zamierzała okazywać łaski.

I właśnie w tej chwili poczuła na szyi dłonie Reina. Za­cisnęły się, przed oczyma zaczęły tańczyć jej białe płatki.

Jakby z daleka usłyszała jego głos:

- Ty naprawdę jesteś wiedźmą, Marjo. A wiedźmy są nieśmiertelne, chyba o tym wiesz?

Znowu spojrzała mu w oczy, widziała w nich jakiś błysk, refleks tego szarobłękitnego światła pod sufitem.

Jego ręce być może mogły zabić, ale teraz ona była sil­niejsza. Mężczyzna całkowicie ulegał jej władzy, z wyra­zem zadowolenia przymykał oczy, kołysząc się w rytm jej ruchów. W końcu palce zaciśnięte na jej szyi osłabły. Wy­dała krótki okrzyk, kiedy doprowadził ją na szczyty i po­zbawił wszelkiej siły.

Mocno przyciskała do niego swoje rozdygotane ciało, on też osłabł, szeptał jej tylko do ucha jakieś gorące słowa.

ROZDZIAŁ IX

Była tak cudownie pełna życia, niemal się wstydziła tego oszałamiającego uczucia, które się w niej rozrastało, prze­nikało wszystkie członki, zalewało ją falami siły i radości.

Odsuwała od siebie wszelkie wspomnienia, nie pozwa­lała im się umacniać w czasie, gdy pracowała lub spędzała długie, ciche popołudnia w domu Amelii. Już nie cierpia­ła, kiedy patrzyła na fotel Karla, nie doznawała skurczu serca, słysząc bicie jego zegara. Marja czuła się wyzwolo­na, wiedziała, że on wybaczyłby jej tę nową radość. Karl wciąż pozostawał tym, z którym wieczorami prowadziła długie rozmowy, jedynym, któremu zwierzała się ze swo­ich najbardziej bolesnych i gorzkich myśli. Ale nie było go przy niej, nie mógł pieścić jej niespokojnego ciała, nie mógł doprowadzić go do drżenia ani rozkoszy. Z Karlem zawsze było tak pięknie, tak nieziemsko dobrze.

Bezpiecznie!

To teraz jest zupełnie inne. Wiedziała, że to flirt jaskółki z orłem. Nie bała się Reina, chociaż nic, co mówił i robił, nie stłumiło w niej do końca podejrzliwości. Protestował, wypierał się tych przestępstw, ale jakoś niezbyt pewnie. Nig­dy nie kazała mu przysięgać, że jest niewinny.

Marję przerażało jej własne zachowanie.

Pocieszała się nawet tym, że zły mężczyzna nie potra­fiłby wywołać takich gwałtownych uczuć w jej ciele. Wte­dy jednak odzywał się jakiś wewnętrzny głos mówiący, że przecież to ona taka jest. Czyż wielokrotnie przedtem nie poparzyła sobie palców, nie wpędziła się w straszne kło­poty tylko dlatego, że nie potrafiła uwolnić się od niebez­piecznego mężczyzny?

Marja zręcznie naciągała rzemień wokół węzełka, który pakowała. Stwierdzała, że jej mięśnie są jeszcze zdrowe i sprężyste, wiedziała, że ciało wciąż może żyć i rozkwitać.

A reszta się nie liczy.

Rein jest tylko statkiem w ciemności, który obok niej przepływa, który popłynie dalej i zniknie, zostawiając za sobą jedynie strzępy białej piany. Pozwoliła mu wziąć to, czego pragnął, ale sama wyrwała większy kawałek z nie­go niż on z niej. W oczach Reina bowiem pojawiło się coś nowego, coś niezwykle łagodnego, coś, co przypominało głęboką tęsknotę.

Nie chciał się do tego przyznać, udawał twardego i bru­talnego, kiedy się spotykali odgrywał rolę niebezpieczne­go mężczyzny. Ale to w nim było, przenikało go całego, coś jakby poddanie się, co tylko niektórzy mężczyźni oka­zują w chwilach, gdy ogarnia ich prawdziwe wzruszenie.

Marja uśmiechała się do siebie.

Zwycięstwo było pełne.

Radość przenikała ją na wskroś. Wciąż jednak delikat­ny cierń zwątpienia tkwił w jej sercu.

Dziś wieczorem powinna go odesłać. On przyjdzie, to pewne. Słyszała, jak wypytywał kucharkę, wie, że służba po południu i wieczorem będzie miała wolne, bo organizują uroczystość na zakończenie sianokosów. Zbiorą się wszyscy znowu w stodole w Karlsgard, upiją się do nieprzytomności świeżym piwem. Rein też ma kilka baniek wódki. Pewnie okaże się sprytny i poczęstuje ich mocniejszym trunkiem.

Potem sam wzmocni się paroma łykami i w końcu sta­nie pod jej oknem.

Marja roześmiała się głośno nad pracą. To tak, jakby znowu mieć siedemnaście lat, pomyślała chichocząc.

Tylko że wtedy nikt nie śpiewał piosenek pod moim oknem...

Lensman był tylko cieniem człowieka. Miał sine kręgi pod oczami, skóra zwisała na pokrytej zmarszczkami twarzy. Pi­sarz nosił na ramionach duży płaszcz, musiało mu być nie­znośnie gorąco w ten letni wieczór, chociaż wyglądał bardzo elegancko. Obaj panowie uprzejmie poprosili, by dobrzy go­spodarze z Karlsgard przyjęli ich wizytę, zaznaczyli też, że pragną, by szanowna pani Marja poświęciła im kilka minut na rozmowę. Ale panią domu jest Amelia, nie zapominali o tym. Jasnowłosa gospodyni siedziała teraz spokojnie w swoim fotelu i zapraszała gości do jedzenia.

Mała Hanna robiła się coraz bardziej podobna do mat­ki, gdyby tylko nie te ciemne włosy i nie te dziwne, kocie oczy. Dzisiejszego wieczoru dziewczynka jadła z dorosły­mi, później jednak została odesłana do łóżka, ucałowana gorąco przez rodziców i dobrą babcię.

Po jej odejściu głos zabrał lensman i wykładał sprawy bardzo dokładnie.

- Przyjadą w ciągu tygodnia, kuter będzie wyładowany po brzegi Ludzie króla, którzy dowiedzieli się w końcu o tej przykrej sprawie, musiałem już przyjąć list z wyrzutami od moich zwierzchników. Pan pisarz też jest zirytowany i uwa­ża, że ja nie nadaję się do tej pracy... a ja, nieszczęsny, je­stem bliski rozpaczy. Czyż zawsze nie służyłem parafii i nie dbałem o spokój oraz porządek? Czyż zawsze nie...

Lensman pociągnął spory łyk gorzkawej wódki, którą Marja doprawiła kminkiem i nasionami czerwonego maku.

- Nie mogę tego zrozumieć... nie mogę tak po prostu pochylać głowy i przyjmować razów. Wy, którzy należycie do najznakomitszych obywateli naszej wsi, wy musi­cie się za mną wstawić, nie pozwólcie, by wstyd spadł na parafię i na mój dom!

Amelia ostrożnie odstawiła swój kieliszek. Patrzyła spokojnie na lensmana.

- Ludzie gadają, to prawda. Wielokrotnie słyszałam, jak szepczą, że lensman nie wypełnia swoich obowiązków. Ale oni się boją, lensmanie. Podejrzliwie przyglądają się sobie nawzajem, nie mogą pogodzić się myślą, że morder­ca kobiet chodzi na wolności.

Lensman ciężko kiwał głową, worki pod oczami były takie wielkie, że zwieszały się aż na policzki. Chodził ostatnio zaniedbany, długie włosy zwisały w kosmykach, zarost od wielu tygodni nie golony.

- Wiem, wiem... może to głupie z mojej strony, że już dawno temu nie nasyciłem tych warczących wilków, nie dałem im jakiegoś biedaka, by go powiesili...

Twarz Marji stężała. Takich słów się właśnie spodzie­wała.

Lensman patrzył prosto na nią. Pisarz bębnił palcami po stole. Wciąż jest taki niecierpliwy, pomyślał Bendik.

- Ty oczywiście wiesz, że tylko twoje słowo chroni Reina Przybłędę przed szubienicą?

Marja leciutko uniosła brodę, dumnie patrzyła w czer­wone oczy lensmana.

- Moje słowo to jedna sprawa, jego niewinność to cał­kiem coś innego, lensmanie.

Pisarz drgnął.

- Niewinność? - warknął. - To właśnie o niewinności Reina Przybłędy chcieliśmy tu porozmawiać, proszę pa­ni. Chcemy panią poinformować o różnych rzeczach, które być może skłonią panią do zastanowienia się...

Pochylił się nad stołem, bębnienie ucichło. Ale kiedy ten uczony człowiek mówił, jego wzrok przesuwał się go­rączkowo z jednej twarzy na drugą.

- My nazywamy go Reinem Przybłędą i nikt nie wie, skąd pochodzi. To włóczęga, tyle wiemy, który z jakiegoś powodu chce razem ze swoim dziwnym synem osiedlić się w naszej wsi... ludzie gadają, że dostał pracę od pani, pani Marjo. W Vildegard...

Marja zacisnęła wargi, patrzyła na pisarza, jakby był natrętną muchą brzęczącą jej nad uszami. Ale serce moc­no biło w piersi.

- On się nazywa Reinert Torklason, znany jest od Ber­gen do Tromso. Włóczy się głównie po wybrzeżu, ale by­wa, że pokazuje się w głębi kraju, a nawet w Szwecji i Fin­landii. Mówi się wiele różnych rzeczy i o nim, i o tym je­go podobnym do trolla synu. Ludzie uważają, że powin­ni od dawna siedzieć w więzieniu za wszystko, czego się dopuścili w czasie włóczęgi. Kłamstwa, złodziejstwo, brak moralności... bójki na noże, pijaństwa i oszustwa, gdzie tylko się pokażą. Ale najgorsze...

Pisarz zniżył głos, jakby mówił w najwyższym zaufa­niu i rozkoszował się wyrazem oczekiwania w oczach słu­chaczy, przedłużał je, pociągając ze smakiem z kieliszka.

- Ale najgorsze, moi drodzy dobrzy ludzie, jest to, cze­go zdążyliśmy się dowiedzieć o śmierci jego żony. Owa nieszczęsna kobieta była ulepiona z tej samej gliny co mąż i syn, którego wydała na świat. Z pewnością była to po­nura i brudna istota, gdybyśmy ją spotkali, z pewnością nie żywilibyśmy do niej sympatii. Ale nikomu nie życzę takiej śmierci, jaka ją spotkała. Została uduszona. Znale­ziono ją w bagnach z wielkimi, paskudnymi znakami na szyi. Leżała tam przez wiele lat... trudno było po tak dłu­gim czasie udowodnić coś mężowi. Zabrał małe wtedy dziecko i zniknął krótko po zaginięciu żony.

Przy stole zaległa kompletna cisza. Marja słyszała tyl­ko niczym ostrzeżenia ciche tykanie zegara.

Amelia jedną ręką zasłoniła usta, drugą szukała dłoni Bendika.

- O, mój Boże!

Lensman kiwał głową, wyglądało na to, że ma ochotę bić brawo pisarzowi za jego niezwykłą opowieść.

Kobiety pobladły, nie mogło chyba być inaczej. Nawet Marja była zaszokowana, choć przecież nie tak łatwo wy­trącić ją z równowagi. Odsunęła miseczkę z kaszą, pachną­cą cynamonem i kupnym cukrem. Lensman przyglądał jej się czujnie, kiedy w końcu otworzyła usta i odezwała się.

- Powtarzacie plotki - rzekła cierpko. - Mogło się oczywi­ście stać to, o czym opowiadacie. Żona Reina mogła zostać zamordowana w taki sposób, jak kobiety tutaj. Ale nie wol­no wam. sami mówicie, że niczego mu nie udowodniono!

- Może teraz zdołamy to odrobić - odpowiedział pisarz cicho. - Musisz przyznać, że jest wiele podobieństw. Nig­dy przedtem tutaj się coś takiego nie przytrafiło, nigdy, za­nim oni nie przybyli zza gór! Przyszli tą samą drogą co Larsa, handlarz koni, który stoczył się w przepaść! Zbyt wiele świadczy przeciwko nim, Marjo. Zbyt wiele się zga­dza... z wyjątkiem twojego zeznania.

W jego cichym głosie wyczuwało się wyraźną groźbę. Lensman niczego już nie ukrywał, mówiąc:

- Wyjaśnimy tę sprawę, Marjo. A to może oznaczać dla ciebie katastrofę, chyba zdajesz sobie z tego sprawę. Mo­żesz oczywiście wybierać, możesz upierać się przy swoim w nadziei, że sąd uwierzy raczej twojemu zeznaniu niż wszystkim dowodom, jakie możemy przedstawić prze­ciwko Reinowi Przybłędzie. Naprawdę nie wiem, dlacze­go z taką desperacją się upierasz... może ten łazęga budzi w tobie jakieś specjalne zainteresowanie?

Amelia uderzyła pięścią w stół i podniosła się gwałtownie.

Niebieskie oczy lśniły gniewnie. Dosłownie przygwoź­dziła do krzeseł lensmana i pisarza, a jej słowa były ostre i zimne niczym lód.

- Obrażacie nas. Korzystacie z naszej gościnności i przy­chodzicie tu wygłaszać niegodne insynuacje... wstyd, lensmanie. A teraz muszę panów pożegnać.

Marja z trudem chwytała powietrze, patrzyła z podzi­wem na wybuch temperamentu córki. Z radością stwier­dziła, że Bendik wstał, wskazując gościom drzwi.

Lensman i pisarz nagle spokornieli. Tamtych dwoje jed­nak stało wciąż, w ich oczach nie było już chęci współpracy. Izba wydawała się dziwnie ciasna. Zegar uderzył dwa razy.

- Drodzy przyjaciele, proszę mi wybaczyć, nie powi­nienem był...

- Nie powinieneś był tu przychodzić w takiej sprawie. Czy myślisz, że zmusisz honorową kobietę do zmiany swego słowa tylko dlatego, że będziesz jej zarzucał jakieś nieprzystojne zainteresowanie nieszczęsnym włóczęgą? Czy lensman wyobraża sobie, że Marja Oppdal musi zwracać się do tego rodzaju ludzi, gdyby jej czegoś bra­kowało? - Twarz Amelii była niczym kamienna maska, słowa padały twarde i złe.

Lensman ocierał pot z czoła, oblizywał wargi, a kiedy wstał z krzesła, zdawało się, że upadnie. Pisarz zachowy­wał się podobnie.

Bendik mówił:

- Złożę w imieniu mojej teściowej skargę do tingu na zachowanie lensmana. Tego rodzaju słów nie można pu­szczać płazem, tutaj chodzi o honor wysoko postawionej kobiety. Proszę zanotować, panie pisarzu, bo ta sprawa nie pójdzie w zapomnienie! Lensman oskarżył ją o krzy­woprzysięstwo, o osłanianie mordercy kłamliwymi zeznaniami! To zaś jest takim samym przestępstwem jak mor­derstwo, moi panowie, i coś takiego macie odwagę insy­nuować Marji z Wdowiej Zagrody!

Lensman wyciągnął ręce, jakby chciał się bronić przed Bendikiem, powstrzymać ów potok złych słów. To już nie była sprawa tylko jego i pisarza.

- Nie, nie... przepraszam w całego serca, nie to miałem na myśli...

- Tak? A co w takim razie lensman miał na myśli? Pytanie Marji sprawiło, że udręczony człowieczyna ciężko przełykał ślinę. Z pochyloną głową wykrztusił:

- Chodziło mi chyba o to... ja jestem pewien, że za tym wszystkim kryje się Rein. Pomyślałem więc, że mogłabyś wszystkim nam pomóc, ułatwić wymierzenie sprawiedliwej kary. W imieniu kobiet z tej wsi, w imieniu nas wszystkich.

- Jeśli lensman przedstawi mi dowody, to zrobię tak, jak mówi. Ale nie wcześniej, bo nie chcę, żeby niewinny czło­wiek został powieszony tylko dlatego, że ma złą opinię!

Lensman pokornie przytakiwał. Był wściekły na siebie, powinien był to przewidzieć. Ale przecież każda kobieta zro­biłaby wszystko, gdyby chodziło o ukaranie potwora, czyż nie? Czy ona się w ogóle nie boi, ta Marja? Czy nie odczu­wa lęku, mimo że matka jej chrześniaka została haniebnie uduszona i wrzucona do rzeki niczym martwa owca?

Pisarz wstał jako ostatni.

- Musimy znaleźć wyjaśnienie tej sprawy. W przeciw­nym razie ludzie stracą zaufanie do władzy!

Marja wiedziała, że urzędnik ma rację. Czyż nie słysza­ła wielokrotnie, jak ludzie gadają, że coś trzeba w końcu zrobić? Nazbyt często jednak ich myśli kierowały się w stronę Reina. Ona doradzała mu, by nigdzie nie cho­dził sam, by zawsze miał przy sobie jakiegoś człowieka, który w razie czego byłby w stanie świadczyć na jego korzyść. On jednak uśmiechał się tylko do niej i przerywał ostrzeżenia czułymi pocałunkami.

- Ja wiem, gdzie mogę bywać, a gdzie pokazywać się nie powinienem - szeptał jej do ucha.

Amelia znowu ją zaskoczyła, podeszła bowiem do drzwi, żeby je otworzyć. Wyraźniej nie można było niko­mu dać do zrozumienia, by opuścił dom.

- Wkrótce odbędą się nowe przesłuchania. Możesz się liczyć z tym, że znowu będziesz pytana, znowu będziesz musiała powtórzyć zeznanie, Marjo. Muszę niestety przy­znać, że twoje słowo wiele w tej sprawie waży. Czy jed­nak udźwigniesz odpowiedzialność, jeśli Rein Przybłęda pozostanie na wolności i zginie kolejna kobieta?

Marja nie odpowiedziała, ale przeklinała swoje ręce złożone na kolanach, które nie przestawały drżeć.

Pisarz wyglądał bardziej na zadowolonego niż zniecier­pliwionego, kiedy wychodził.

Ravi stał ukryty za gęstymi krzewami głogu i śledził z daleka swego ojca. Odkąd Rein opuścił pasterski szałas, Ravi nie mógł się pozbyć bolesnego skurczu żołądka. Sta­ra mleczarka opiekowała się nim bardzo dobrze, musiał przyznać, że odkąd pamięta, nikt mu tak nigdy nie doga­dzał. Zdarzało się wieczorami, że przychodziła na strych, gdzie miał swoje posłanie, słyszał jej kroki i ciężki oddech, kiedy podnosiła bańki z mlekiem i nastawiała biały cen­ny napój, żeby się zakwasił. Początkowo gadała nieustan­nie, w końcu jednak przestała i spoglądała na niego spod swojego kraciastego czepka. Widział jasne, małe oczka i szeroki, szczery uśmiech niemal bezzębnych ust.

- Aha, to chłopiec jeszcze nie śpi? Tak, ja chciałam tyl­ko życzyć dobrej nocy i miłych snów!

W ciągu pierwszych wieczorów Ravi patrzył na nią w milczeniu, śmiertelnie przestraszony, przekonany, że każdy, kto zbliża się do jego posłania, musi mieć złe zamia­ry. Ona jednak co wieczór przychodziła z tym samym po­zdrowieniem. Często przynosiła miseczkę śmietany, którą stawiała przy łóżku, i mrugała do niego porozumiewawczo.

Siedział potem sam i jadł, a serce biło głośno, nie mo­gąc się zdecydować, czy dziwny ucisk w żołądku to smu­tek czy radość.

Z czasem zostali przyjaciółmi.

Ravi nie do końca wiedział, co oznacza to słowo, ale mleczarka doprowadziła do tego, że z nią rozmawiał, coraz częściej w odpowiedzi na jej pytania wygłaszał całe zdanie.

Nadal unikał ludzi, najchętniej po całym dniu pracy znajdował sobie jakąś cichą kryjówkę, nie wracał do pa­sterskiego szałasu, dopóki się nie upewnił, że mleczarka zajmie się swoją pracą.

Najczęściej więc wymieniali parę życzliwych słów wła­śnie wtedy, kiedy on już leżał, a ona przychodziła życzyć mu dobrej nocy. Przestała szukać go w ciągu dnia, nie sta­wała już pod dachem, który naprawiał, nie oczekiwała od niego niczego. Dlatego niekiedy mógł odłożyć narzędzia, przechylić się przez krawędź i patrzeć na nią, jak się krzą­ta po pastwisku.

Mleczarka była sympatyczną kobietą.

Na pewno nie chce zrobić mu krzywdy, nigdy nawet jednym skrzywieniem warg nie dała do zrozumienia, że zamierza go przepędzić od siebie.

Z pewnością nic takiego w ogóle nie przychodziło jej do głowy.

Ravi chwycił mocno gałązki, które go przesłaniały, za­pomniał, że głóg ma kolce. Ojciec zniknął na drugim koń­cu podwórza, za rogiem domu mieszkalnego.

Chłopiec wiedział, dokąd tamten zmierza.

Szedł na spotkanie z Marją, ową elegancką damą o nie­zwykle żywym spojrzeniu. Z tą, która sprawiała, że Ravi czuł się swobodnie, a zarazem ogarniał go niepokój. Wy­syłała ku niemu małe niewidzialne strzały od pierwszej chwili, gdy przyniósł chorego ojca do Vildegard. Strzały ogniste, jak w dawnych baśniach, które trafiały ludzi, ale większość nie umiała ich dostrzec.

Marja posiadała wielką siłę, Ravi nie był jednak pewien, czy sama zdaje sobie z tego sprawę. Jej córka też była ob­darzona swego rodzaju mocą. Zdarzyło się kilka razy, że widział blask wokół jej dłoni, taką świetlistą obwódkę, ja­ką można dostrzec wokół płomienia, gdy się w niego dłu­go wpatrywać. Takie były ręce Amelii. Ale oczy miała nie­bieskie i dobre, tak przynajmniej uważał Ravi. Amelia nie była niebezpieczna.

Rozejrzał się dookoła, uważnie oglądał podwórze przed sobą. Kilkoma szybkimi susami mógłby się znaleźć koło stajni, potem mógłby się przemknąć za narożnik i zoba­czyć, dokąd ojciec poszedł.

Musi to wiedzieć. Nie ufał własnym przeczuciom. Ale jeśli jest tak, jak się obawia, jeśli ojciec rzeczywiście ule­ga tej kobiecie... to Ravi nie powinien za wszelką cenę uni­kać swoich wizji. Nie powinien ich traktować jak zwy­czajnych snów, snów, jakie mogą się przyśnić byle komu.

Bo teraz wizje są inne niż te, którym zwykle wierzył. Jakieś bardziej poszarpane, zamazane, pozbawione kon­turów, przypominają namoczony suchar.

Ravi zbiegł na dół po porośniętym trawą zboczu, minął kawałek otwartego pola, potem znowu drzewa rosnące na podwórzu Vildegard ukryły go pod swoimi koronami. Nie dostrzegał nigdzie żywego ducha, pośpiesznie minął na­rożnik, za którym zniknął ojciec. Przyciskał mocno dło­nie do szorstkiej, pachnącej smołą trawy i wyglądał ostrożnie. Serce biło mu jak szalone, krew pulsowała na szyi. Sły­szał jakieś głosy. Stał teraz bez ruchu, głosy przybliżały się do niego. Chciał uciekać, chciał zawrócić i ponownie zna­leźć się w ukryciu. Bo gdyby go tutaj znaleźli, jak jakiegoś złodzieja... ojciec stłukłby go na kwaśne jabłko, to pewne. Ojciec odzyskał znowu dawną siłę, barki miał szersze niż kiedykolwiek. Ravi poczuł w ustach słodkawy smak i uświadomił sobie, że zagryza wargi do krwi.

- Chcę to wiedzieć, Rein. Muszę wiedzieć! A jeśli bę­dziesz kłamał albo nie zechcesz nic powiedzieć... będzie z tobą źle, musisz sobie to uświadomić!

Kobieta mówiła prawie szeptem, ale tak stanowczo, że Ravi nie miał problemów ze zrozumieniem jej słów. To Marja, ten czarnowłosy troll!

Ojciec jej odpowiadał, ale jego głos nie docierał aż tu­taj. Ravi słyszał tylko mamrotanie.

- To co mówią o tobie, o twojej żonie... zechcesz mi to wyjaśnić?

Ravi słyszał, że ojciec zaklął. A jego serce, które do tej pory tłukło się tak mocno w piersi, nagle ucichło, zanim znowu uderzyło.

- Ona... umarła.

Głos Marji był teraz twardy.

- Oczywiście, to przecież wiemy. Ale ślady po udusze­niu? Wiesz coś o tym? Czy możesz przysiąc na święte imię Boga, Rein, że to nie ty...

- Nie!

Ravi drgnął, głos ojca rozległ się w nocnej ciszy niczym strzał, Ravi wyraźnie wyczuwał szok w głosie kobiety, która zadawała pytania. Szelest niespokojnych kroków ucichł. Ravi słyszał, że odeszła gdzieś, a towarzyszyły jej ciężkie kroki drewniaków ojca. Odeszli oboje. Ravi nie wiedział, czy sprawiło mu to ulgę, czy wywołało gniew. Chciał dowiedzieć się czegoś więcej, chciał...

Ale znowu został sam. Znowu. Na pół dorosły chłopak przebiegł pochylony podwórze niczym spłoszony ptak. Dobiegł do stajni, przecisnął się przez nie zamknięte okien­ko przy drzwiach. Znalazł schronienie na świeżym sianie nad stajnią, skulił się na miękkim i zarazem kłującym po­słaniu. Czuł ucisk pod powiekami, nie chciał niczego wi­dzieć. Jakie dziwne jest to lato. Z lękiem myślał o jesieni.

Nigdy nie zabierała go do swego pokoju, nie chciała go mieć we wdowim łożu, nie chciała, by został po nim naj­słabszy ślad na tym, co należało tylko do niej. Zawsze wio­dła go w jakieś inne miejsca, jak na przykład do pralni, gdzie spotkali się po raz pierwszy. Proponowała mu zwy­kle spacer, bardzo lubiła tę grę, drożyła się, wiedziała, że on wkrótce stanie się niecierpliwy i przyciągnie ją do sie­bie. W lesie pod drzewami światło nocy było bardzo sła­be i Marja to lubiła. Lubiła roztańczone cienie wokół, tę magiczną, dziwną formę miłości, tę niebezpieczną i zaka­zaną zabawę, która wywoływała w niej lodowate dreszcze podniecenia i radości. Za każdym razem, kiedy czuła je­go dłonie na swojej szyi, za każdym razem, gdy niemal dławił ją niecierpliwymi wargami... jej ciało wyprężało się w pożądaniu, a serce biło boleśnie w lęku i w zachwycie. Dzisiejszego wieczoru też nie uzyskała odpowiedzi na swoje pytania, ale jego nie, tłumaczyła sobie jako niechęć wobec tego, co mówiła o Bogu i świętości. Rein nie nale­żał do ludzi wysoko ceniących Biblię. Odnosiła nawet wrażenie, że jakaś część jego zmysłowości miała źródło w tym, co można wyczytać w tej księdze. No cóż, nie dzi­wiło jej to. Nie był przecież zwyczajnym mężczyzną, a od jego syna z daleka wiało grozą. Obaj wprawiali ją w nie­zwykłe podniecenie. Marja chciałaby dowiedzieć się więcej i przysięgała, że wydobędzie to z niego, wszystko, co tak kurczowo ukrywa, wiedzę o jego przeszłości.

Z pewnością mogłaby się wiele nauczyć...

Potem, kiedy leciutkie mrowienie w ciele nie pozwala­ło Marji zasnąć, stwierdziła, że on bawi się ozdobą, którą wciąż nosiła na szyi.

Nazywał ją naszyjnikiem czarownicy. Widziała, że je­go oczy robią się ciemne i poważne, zdawała sobie sprawę, że to również jest część gry. Wiedział chyba więcej, niż była w stanie się domyślać, o motywach tych spotkań. Nie jest wykształconym człowiekiem, ledwie potrafi się pod­pisać, ale wie bardzo wiele o ludziach. Na przykład to, że bez napięcia, bez magii i ponurych podejrzeń, jakie go ob­ciążają, niełatwo byłoby mu obudzić w niej tęsknotę. Omotał ją tą historią o naszyjniku, chociaż Marja śmiała się, a ozdoba wywoływała w niej jedynie dobre myśli.

- Masz tylko połowę, Marjo, to niedobrze...

- Dobrze czy źle, myślę, że nikt nie zdołałby zmusić karcz­marza, by odprzedał mi drugi kawałek. Twierdzi zresztą, że już go nie ma, ale ja nie wiem, czy to prawda. Może odkrył, że to nic innego jak tylko kawałek metalu i zniszczył w gnie­wie? Sądził pewnie, że to coś więcej, bo kiedyś należało do czarownicy... ludzie wymyślają takie dziwne rzeczy..

- Ale czy sama nie miałaś wrażenia, że łańcuszek do ciebie przemawia?

Mówił znowu z wielką powagą, wypowiadał szeptem słowa, jakby powierzał jej niezwykłą tajemnicę.

Marja uderzyła go w rękę, chociaż akurat teraz leżała spokojnie na jej białej skórze.

- Jesteś równie przesądny i głupi jak większość wiej­skich bab. Ozdoby nie przemawiają!

Ale uśmiech był trochę zbyt szeroki, potrząsała głową zbyt wystudiowanym ruchem. Nie mogła zapomnieć wyprawy po lodzie w młodości, kiedy pierwszy raz wybrała się do Lyster. Była młoda i bardzo samotna. Spoglądała w górę na urwisko Bergaheim, czuła wtedy, że łańcuszek pali jej skórę przy kąsającym mrozie.

Wspomnienie zbladło, może to tylko wyobraźnia. In­ne tego rodzaju przypadki również, może po prostu mia­ła naturalne przeczucia w konkretnych sytuacjach.

Z trudem przełknęła ślinę, uśmiechała się, oczy jej pło­nęły. Przemawiała do niego pouczającym tonem, jak do niezbyt rozgarniętego dziecka.

- Ten naszyjnik zawsze był podzielony, Rein. Opowia­dałam ci przecież, że czarownica Anna podzieliła go i dru­gą część zawiesiła na szyi swojej małej córeczki. I wcale nie uważam, że ściągnęło to na nie obie nieszczęście, wprost przeciwnie, łańcuszek był jedynym śladem pocho­dzenia dziewczynki. Została uprowadzona daleko stąd... przez wędrowny lud z południa. W końcu jednak odna­lazła drogę do domu... zdaje mi się, że odnalazła też szczę­ście. Dzięki tej ozdobie...

Spoglądał na nią, oczy z brązowymi plamkami były ta­jemnicze.

- Ale dziecko zabłądziło w górach... i wtedy dostało się w ręce włóczęgów. Z dala od rodziców... małe dziecko. Czy to też uważasz za szczęście?

Marja machnęła ręką.

- Nie chcesz chyba winą obciążać łańcuszka? Nie pierwszy raz małe dziecko zabłądziło w górach, zostało porwane przez dzikie zwierzę lub orła. Myślę raczej, że amulet ją ochraniał - mówiła Marja z uporem, strząsając jego ręce. On położył teraz dłoń na jednej jej piersi, ba­wił się i pieścił ją, patrzył na nią z uśmiechem.

- Ty, bezczelny... wciąż masz jeszcze mało? - Udawała zagniewaną, unosiła głowę, odsuwała się od niego, ale na wargach wciąż błąkał się delikatny uśmiech. Rein zauwa­żył, że leśne poszycie, na którym leżą, robi się zimne. Wi­docznie wessali w siebie całe słoneczne ciepło, teraz Mar­ja lada moment zacznie dygotać.

- Ty jesteś godną właścicielką starego amuletu. Ale je­go siła jest niepełna, dopóki nie masz drugiej części tak, by dzwoneczki się połączyły. Wtedy powstanie puste miejsce, do którego będziesz mogła włożyć coś, co przy­niesie ci szczęście lub radość.

- Co takiego?

Rzucił się na nią gwałtownie, przycisnął z całej siły do chłodnego mchu.

- Może kawałeczek mojego serca. Mojego ciała... Wyobraziła to sobie, widziała siebie, jak niczym dzikie zwierzę wyrywa zębami kawałki jego ciała. Uśmiechała się, mrużąc oczy, wydawała jakieś głuche dźwięki, które mogły świadczyć o narastającym pożądaniu.

Zabawa rozgorzała na nowo.

Jacyś spóźnialscy, wracający do domu z lasu, słyszeli straszne wycie, po czym rozeszły się plotki, że w okolicz­nych lasach grasują wilki.

Ludzie wyjęli strzelby i nocami przeczesywali lasy oraz hale, nikt jednak nie natrafił na ślad drapieżnika. Do pierwszych przymrozków pozostawało jeszcze wiele cza­su, więc ludzie uspokoili się, zwłaszcza że już więcej nikt wilków nie słyszał.

Poza tym obcy, ten podstępny wąż, opuścił Vildegard. Nie widywano go od jakiegoś czasu. Niektórym zdawało się, że widzieli dym nad myśliwskim szałasem należącym do Karlsgard, położonym nie dalej niż godzinę marszu od dwo­ru. Mogło się zdarzyć, że dobra Marja oddała obcym szałas na zimę. Do lensmana nie przyjechali jeszcze królewscy lu­dzie i jeszcze krew żadnego przestępcy nie uciszyła lęku.

ROZDZIAŁ X

Młody człowiek, na pół jeszcze chłopiec, na pół doro­sły, został brutalnie pchnięty na łóżko, kiedy dwaj męż­czyźni wpadli do szałasu, kopniakami otworzywszy sobie drzwi. Mieli we włosach liście i gałązki drzew rosnących wokół małego domostwa, widocznie przedzierali się przez gęste zarośla, próbując podejść tak cicho jak to tyl­ko możliwe.

Ravi spał, kiedy ostry dźwięk łamanych gałęzi dotarł do jego uszu, zanim jednak zdążył stanąć na nogach, czy­jaś mocna pięść trafiła go w brzuch i przewróciła z po­wrotem na łóżko z taką siłą, że zaplątał się w okrycie ni­czym nieposłuszny szczeniak.

- Ty zawszony gówniarzu, teraz nareszcie będzie ko­niec z draństwem!

Oczy Raviego stały się wielkie i ciemne. Wysocy męż­czyźni stali nad nim niczym bogowie mściciele, jeden trzymał w rękach toporek, taki jakich kobiety używają la­tem do cięcia chrustu.

Pluli na niego, wymyślali mu, przekleństwa sypały się na niego niczym grad, a on przyjmował wszystko z ro­dzajem ulgi. Nareszcie stało się to, czego oczekiwał. Owe mroczne cienie, które widywał nad sobą we śnie, nareszcie przemieniły się w ludzi z krwi i kości. A tych Ravi oba­wiał się mniej, mimo wszystko. Zresztą obu napastników znał, jeden to Thyve, parobek sąsiada karczmarza.

- Gdzie jest twój ojciec? Na pewno się tutaj ukrywa, wiemy o tym!

Ravi spojrzał spod oka na puste łóżko ojca, zaścielone tak jak było, zanim on zasnął. Wiedział oczywiście, gdzie ojciec podziewa się ostatnio. Wiedział, że kobieta z Vilde­gard wabi go do siebie. Ale tych dwóch napastników nic to nie musiało obchodzić.

- Goniliśmy go przez pół wsi... ten przeklęty złodziej, skakał niczym jakiś cholerny zając... ale i tak go złapiemy, bądź pewien! Ten łobuz, ten niewdzięcznik...

- A co on zrobił? - zapytał Ravi zły na siebie, że głos brzmi cieniutko niczym u przestraszonego dziecka.

- Włamał się do domu karczmarza. Nakradł różnych rzeczy, myślał, że uda mu się wymknąć okienkiem na ty­łach domu... ale my czuwaliśmy, Thyve i ja...

Ravi uniósł brwi, połączyły się w czarną długą kreskę tuż pod grzywką.

- Nakradł? Ale...

Zamilkł. Lepiej chyba nic nie mówić. Jeśli jest tak, jak gadają, to ojcu i tak nie pomogą żadne jego tłumaczenia. Nic mu nie pomoże, chyba że w domu karczmarza znaj­duje się także jakaś wygłodniała baba.

Chłopiec uspokoił się trochę.

Tamci dwaj wciąż stali, rozglądając się po izbie, ale po­wietrze najwyraźniej z nich uszło, skoro nie znaleźli zło­dzieja tam, gdzie spodziewali się go złapać. Dyskutowali nad czymś szeptem, ustalili w końcu, że jeden ukryje się w szałasie i będzie czekał, pilnując równocześnie Raviego. Drugi pójdzie i sprowadzi ludzi na pomoc, powinni prze­czesać las i pola wokół domu karczmarza.

- Co on właściwie ukradł?

Cichy głos Raviego zachęcił chłopskiego syna do odpo­wiedzi. Poruszał się nerwowo, zagryzał wargi, przekładał toporek z ręki do ręki. Grzywka spadała mu na oczy.

- To... nie powinieneś się tym interesować, chłopcze. Karczmarz powiada, że to rzeczy wielkiej wartości... nie posiada się z oburzenia, twój ojciec jest prawdziwym nędznikiem, żeby okradać chorego starca!

Ravi jakoś nie bardzo mógł w to uwierzyć. Rzeczywi­ście w swoim czasie ojciec mógł przywłaszczyć sobie to i owo, co należało do innych ludzi, ale teraz... teraz jest sy­ty, ma miejsce do spania, na pewno by nie ryzykował. Wzrok młodego chłopa coś ukrywał. Ravi opadł na posła­nie, położył dłonie na głowie tak, by zasłonić również uszy.

Najpierw poczuł pieczenie w oczach. Potem pot zaczął spływać mu z czoła. Palce były lodowate, ale w piersi na­rastało nieprzyjemne gorąco.

W końcu czerwone płatki zaczęły latać mu pod przymkniętymi powiekami, czuł w ciele pulsowanie, iry­tujące mrowienie.

Odetchnął spokojnie, jakby przygotowywał się do wielkiego wysiłku. W końcu zaczerpnął głęboko powie­trza, zacisnął jeszcze mocniej ręce na uszach. Wiedział, że dźwięk, krążący mu po głowie, słyszy tylko on sam. Chłop wyglądał jak ryba wyrzucona na brzeg, szeroko otwierał usta i wytrzeszczał wielkie, błyszczące oczy.

Ravi już go nie widział.

W końcu pojawił się ojciec, biegł, niczym cień przedzie­rał się przez krzaki i zarośla, poruszał się skokami, za każ­dym razem przystając, wyglądał dziwnie...

Nikt go nie gonił, Ravi nie dostrzegał nigdzie ludzi. Ale z ręki ojca kapało coś jak wielkie krople, jakby to, co niósł, zaczęło się topić. Mieniło się i błyszczało, a krople układały się za nim w rzekę złota. W końcu złoto poczer­wieniało, przemieniło się w krew. Ravi zaciskał zęby na palcach, wciąż nie otwierał oczu.

Wysoko w górze ukazała się postać kobieca, wołała coś, uśmiechała się, wyciągając ręce. Ravi znowu zobaczył biegną­cego ojca, wprost słyszał głośne uderzenia jego serca, ale do kobiety z otwartymi ramionami mężczyzna nigdy nie dotarł.

Silny cios spadł na głowę chłopca z głośnym plaśnięciem.

- Co tak jęczysz, oszuście? Czy myślisz, że mnie zmięk­czysz, udając, że jesteś chory?

Młody chłop mówił szybko i stanowczo, widocznie się przestraszył, że Ravi nie odpowiada i w ogóle nie reaguje.

- Czy ty jesteś kompletnym wariatem, smarkaczu? A mo­że chorujesz na padaczkę?

Ravi potrząsnął głową, oczy płonęły mu ogniem, kie­dy spojrzał na młodego chłopa, który cofnął się pospie­sznie do drzwi.

W końcu znaleźli Reina Przybłędę, zaciągnęli go do do­mu lensmana, wymierzywszy przedtem solidną porcję po­tężnych ciosów. Wymyślali mu przy tym, nie szczędząc wyzwisk, mówili, że jest złodziejem i łobuzem. Chcieli bi­ciem doprowadzić do tego, by powiedział prawdę, by przy­znał się do zbrodni, o których wszyscy wiedzieli: Że to on osobiście zabił obie kobiety. Bo kogo prócz niego w tej wsi można by podejrzewać? Przyjaciół, braci, sąsiadów?

Wszyscy zresztą się tu zebrali, który z nich mógłby zrobić coś tak bezsensownego i złego?

On nienawidzi kobiet, czyż nie? Z pewnością nie do­tykał kobiety od lat, każda porządna białogłowa odgania­ła go widocznie od siebie.

Nie dawali mu szansy obrony czy w ogóle odpowiedzi na wszystkie oskarżenia, mocne pięści zmiażdżyły mu wargi, nie powiedział ani słowa nawet wówczas, gdy ścią­gali z niego ubranie i znaleźli mieniącą się ozdobę.

Lensman uniósł łańcuszek w górę i przyglądał mu się uważnie. Mrużył oczy, obracał przedmiot na wszystkie strony, próbował zębami żółtego metalu. Ważył w ręce, chrząkał i pokasływał.

- Moim zdaniem to nie jest złoto. Może mosiądz albo jakiś obcy metal. Chyba to niewiele warte, chociaż rze­mieślnik musiał być dobry. Ładnie to zrobił... chociaż rzecz jest zniszczona.

Zwrócił się w stronę Reina, który siedział ze związany­mi na plecach rękami na jakimś stołku i nie chciał nawet spojrzeć na lensmana. Za nim stali rośli chłopscy synowie i parobcy, którzy go tu przyprowadzili, obok lensmana siedział sam karczmarz. Starzec otulony był w grube der­ki, chociaż wieczór był łagodny i pełen zapachów.

- Dlaczego wziąłeś tylko to? Włamywałeś się po co in­nego, ale musiałeś uciekać, bo ludzie byli w domu? Od­powiedz mi, Przybłędo, bo i tak wpadłeś po uszy!

Człowiek na stołku uniósł głowę. Patrzył to na lensmana, to na karczmarza.

- Ten łańcuszek należy do kogo innego - powiedział w końcu cicho. - Ale ona nawet sama o tym nie wie... nie chce wiedzieć.

- Marja - szepnął karczmarz.

Przenikliwe spojrzenie obcego wzbudziło w nim nie­pokój. Łańcuszek w ręce lensmana napełniał go niechęcią.

- Przyszedłeś tylko po to?

Lensman powtórzył swoje pytanie. Przez moment po­patrzył na kamienne twarze przy drzwiach, widział, że chłopi niecierpliwie przestępują z nogi na nogę.

Rein wyprostował się, chciał sprawiać wrażenie silne­go i pełnego godności, kiedy odpowiadał jasno i wyraźnie.

- Tak. Nie muszę niczego kraść dla siebie.

- Ale kobiety, lensmanie! Morderstwa! Czy nie wiemy, jakim draniem on jest, czy to nie wystarczy, by posłać go pod topór? Sam wymienił imię Marji Oppdal, mówi, że chciał to ukraść dla niej. Czy to nie jest oczywiste dla każ­dego, lensmanie, że jej świadectwo...

- Cisza! Nie życzę sobie żadnych takich spekulacji! A już w żadnym razie o porządnych ludziach jak Marja Oppdal i jej podobni. Czyż nie wystarczy tego, co wykrzy­kiwał pijany lejtnant, czy nie dość wstydu ściągnął na sie­bie i nas wszystkich? Musimy się strzec, dobrzy ludzie, bo takie lekkomyślne słowa mogą mieć poważne następstwa!

Ludzie szemrali przy drzwiach, lensman ma rację, po­wtarzali.

Ale wypuszczenie tego obcego, to duży błąd. Kradzież, jakiej się dopuścił, dawała im prawo schwytania go.

Karczmarz siedział blady. Mówił tak cicho, że lensman musiał się pochylić, by go słyszeć.

- Wypuść go, lensmanie. To nie jest sprawa, którą po­winieneś się zajmować... Myślę, że on ma rację. Łańcu­szek... on kiedyś należał do Marji. Mnie nie przyniósł szczęścia... oddaj go jej, tak jak ten tutaj chciał. Ale niech go dostanie z moim błogosławieństwem.

Rein nastawił uszu, lecz słyszał tylko cicho wypowie­dziane imię Marji. Widział zdumienie w twarzy lensma­na, widział, jak tamten szuka odpowiednich słów.

W końcu lensman wyciągnął ręce i poprosił obecnych, by się rozeszli.

- Zajmiemy się tą sprawą, chłopy. A wam dziękuję za fatygę. Osobiście zajmę się tym, by złodziejaszek zapłacił za bezczelność i by oddał ozdobę... właścicielowi.

Karczmarz kiwał głową z zamkniętymi oczyma. Ludzie z wahaniem wychodzili z izby, posyłając zacie­kawione spojrzenia i lensmanowi, i przestępcy.

- Jeszcze jedna rzecz, chłopy... to jest taka sprawa, że lepiej trzymać język za zębami.

W głosie urzędnika brzmiało wyraźne ostrzeżenie, w jego szarych oczach widzieli groźbę.

Ręce Reina zostały rozwiązane. Karczmarz przyglądał mu się zmęczonym wzrokiem.

- Powinieneś się strzec, obcy. Tym razem pozwolę ci odejść, bo myślę, że wiem, co kierowało dzisiejszej nocy two­imi krokami. Ta sama choroba. - ta sama przeklęta choroba...

Rein miał się na baczności, imię Marji paliło go w ję­zyk. Zanim zdążył je wypowiedzieć, zobaczył zmianę w twarzy starego człowieka, uświadomił sobie, że gdzieś głęboko w jego sercu wciąż tli się dawna tęsknota.

Teraz musiał oddać amulet, nie mógł go już dłużej ukrywać.

Rein został wyprowadzony, gdy tylko lensman wyzna­czył odpowiednią karę. Nie ma powodu, by pisać skargę do tingu w tej sprawie, Rein bowiem przystał na grzyw­nę w postaci trzech baniek swojej najlepszej wódki i dwóch srebrnych monet.

Karczmarz zaciskał wargi w dziwnym grymasie, wyra­źnie dygotał mimo ciepłego okrycia.

- Dziękuję ci, lensmanie, żeś to wszystko jakoś zała­twił. Nie zniósłbym więcej nieprzyjemności... a prawdę powiedziawszy, to rozumiem, że Marja zmusiła go, by przyniósł jej ten amulet. Popełniłem błąd, dając go So­phii... no cóż, teraz wszystko jest znowu w porządku. Ale wykorzystaj swoją władzę, lensmanie, skłoń ludzi do mil­czenia. Najlepiej, żeby nikt więcej nie wspominał o tym przeklętym łańcuszku...

Lensman widział, że karczmarz w każdej chwili może ze­mdleć, że choroba, która go dręczy, wyssała już z niego ostatnie siły. Poklepał starca po ramionach, wspominając smakowite kufle, którymi rozkoszował się w izbie w Dosen.

- Urządzę wszystko jak najlepiej, karczmarzu. Polegaj na mnie i nie przejmuj się już niczym więcej. Widzę, że przyjechałeś powozem, w takim razie nie muszę cię od­prowadzać do domu.

Pożegnali się, lensman stał jeszcze przez jakiś czas i pa­trzył, jak ciemna, zręczna postać przeskakuje przez płot i znika w lesie.

Coś mu mówiło, że popełnia straszny, niewybaczalny błąd.

Marja zdumiona wpatrywała się w lensmana, przenosiła spojrzenie z jego nalanej twarzy na przedmiot, który trzymał w ręce, i z powrotem. Podawał jej kawałek metalu tak, jakby prosił, żeby go uwolniła od czegoś bardzo nieprzyjemnego.

- Proszę to wziąć, pani Marjo. Dosyć mam już kłopo­tów z tą przeklętą ozdobą. Dzisiaj w nocy złapali Reina Przybłędę, jak uciekał przez okno z domu karczmarza z tym właśnie ukrytym pod koszulą... To poważne prze­stępstwo, Marjo, a odniosłem wrażenie, że zostało popeł­nione, bo tyje zleciłaś.

Zdenerwowała się, ale widziała, że lensman jest spokoj­ny, a poza tym przyszedł sam. Na dodatek chce oddać jej ozdobę, więc nie oskarża jej chyba o współudział w kra­dzieży. Wyciągnęła rękę po amulet, ujęła go delikatnie w palce, patrzyła, jak łańcuszek się kołysze.

- To moje, tak.. Tyle lat... Sprzedałam mu to kiedyś, a po­tem wielokrotnie chciałam odkupić. Mówił, że już nie ma naszyjnika, ale ja w to nie wierzyłam. Natomiast Rein... Nig­dy go nie prosiłam, żeby ukradł... lensmanie. Nigdy!

Chciała zwrócić lensmanowi uszkodzony łańcuszek. Miała wrażenie, że poruszył się na jej dłoni, a ten drugi kawałek, który nosiła na szyi, jakby przywarł do skóry.

- Karczmarz prosił, żebym ci to przekazał, Marjo - wy­jaśnił lensman półgłosem. Wyblakłe oczy spoglądały niespokojnie. Uświadomiła sobie, że szuka w jej twarzy od­powiedzi na swoje wątpliwości, że chciałby wiedzieć, z ja­kiego powodu to wszystko, ale ona starała się nad sobą panować, nie okazywała żadnych uczuć.

- Karczmarz powiedział, że naszyjnik powinien wrócić do mnie?

Lensman w milczeniu skinął głową.

- Tu jest papier, osobiście go podpisał, ozdoba jest two­ja na wieki. Ale, szczerze mówiąc, nie wiem, jaką to ma wartość, przecież to nie jest czyste złoto... poza tym sta­re... i zniszczone.

Marja uśmiechnęła się do urzędnika. Teraz na jej policz­kach pojawiły się czerwone plamy. Zaśmiała się sama do siebie, okrążyła wielki stół i poprosiła lensmana, by usiadł.

- Opowiem ci historię tej ozdoby, lensmanie, ale naj­pierw muszę coś sprawdzić...

Z niedowierzaniem patrzył, jak rozpina suknię pod szyją. Obrzmiałym sinym językiem oblizał wargi, kiedy wsunęła rękę pod ubranie, jakby czegoś szukała na wła­snych piersiach.

Kiedy wyjęła rękę, lensman wstrzymał dech. Łańcuszek. Kołysał się lekko, dokładnie tak samo jak ten przeklęty ka­wałek, który osobiście tu przyniósł. Marja pochyliła głowę, rozpięła zameczek. Zręcznie odłączyła oryginalny łańcuszek od dorobionej części, po czym oba kawałki starego wisiorka położyła obok siebie. Ogarnęło ją wzruszenie, jakby patrzy­ła na spotkanie dwojga dawno rozdzielonych kochanków.

Oba dzwoneczki łączyły się dokładnie tak, jak mówił Rein.

Marja złożyła je i mocno ścisnęła. Podziwiała wyryty w metalu ornament, dwie ludzkie figurki i stylizowane kwiaty. Kiedyś półkule musiały się zamykać, teraz brzegi stały się nierówne, mimo to jednak można było je połączyć i nosić naszyjnik bez dodatkowych zabezpieczeń.

- Proszę spojrzeć, lensmanie... Czyż to nie piękne? Widziała, że gość w milczeniu kiwa głową. W jego oczach pojawiło się ożywienie, kiedy Marja odsunęła koł­nierzyk bluzki, odsłoniła kawałek skóry na piersi, odrzu­ciła do tyłu opadające na ramiona włosy. Przytrzymywała rękami czarną czuprynę i patrzyła na niego z rozbawie­niem. Lensman poczuł drapanie w gardle.

Czyż ozdoba nie zyskała jakiegoś nowego blasku? Czy nie ożyła?

A może ten osobliwy blask oczu Marji Oppdal odbija się w żółtym metalu?

Lensman zaczął się zbierać, nie powinien tak siedzieć i gapić się jak jakiś głupek. Ale przychodziło mu to z tru­dem. A poza tym Marja zaczęła opowiadać, co jej było wia­domo na temat dziejów naszyjnika. Wtedy lensman jeszcze szerzej rozdziawił usta, bo przecież znał niezwykłą histo­rię Anny Lundestad, skazanej za czary, która jednak wy­mknęła się katu i zmarła w noc poprzedzającą egzekucję.

- Niewiarygodne... - wyszeptał w końcu. Marja potakiwała.

- Tak jest. Ale to wszystko prawda.

- To się powinno spisać - rzekł lensman w zamyśleniu. Marja słuchała zaskoczona, nie posądzałaby go o taką wrażliwość.

- Już jest spisane - poinformowała cicho i wsunęła na­szyjnik z powrotem pod ubranie. - Osobiście to zrobiłam, opisałam historię amuletu, podobnie jak opisuję wszyst­ko, co ma dla mnie znaczenie. Tak robiła moja matka i tak robi moja córka. To jedna z naszych... cech szczególnych.

Lensman mamrotał pod nosem niezrozumiale. Ile to je­szcze cech szczególnych posiada ta kobieta, z którą wła­śnie się żegna?

Sophia z trudem hamowała gniew.

- Coś ty zrobił? Ty stary, stetryczały... ja powinnam...

- Nic nie powinnaś, Sophio - uciął karczmarz zmęczo­ny. Zamknął oczy i wtulił głowę głęboko w poduszkę. Wy­soki głos żony ranił jego uszy, wyczuwał jej wściekłość niemal fizycznie, jak bolesny dotyk. Słyszał, jak biega po pokoju, jak załamuje ręce, śliczny talerzyk z angielskiej porcelany spadł na heblowane deski podłogi i rozbił się na drobne kawałki, nic nie było w stanie jej uspokoić.

- Co z ciebie za stary, głupi dziad! Co za... Zdyszana z trudem chwytała powietrze, chory czekał na kolejny wybuch i starał się zasłonić sobie uszy.

Ona jednak podeszła bliżej i teraz mówiła szeptem. Ta­fta, z której uszyta była suknia, szeleściła złowieszczo jak wąż pełzający po suchej trawie.

- Zrobiłeś tak mi na złość, prawda? Oddałeś jej ozdo­bę, którą kiedyś podarowałeś mnie... Ty... To jest twoja kara, co? Za to, że sam jesteś wyschłym wiechciem, a nie mężczyzną i nie możesz...

- Dość!

Stary człowiek dygotał po wysiłku, walczył o odrobinę powietrza, ponownie opadł na poduszki.

- Wynoś się stąd - wysyczał ledwo dosłyszalnie. Nie mógł skupić na niej wzroku, ale dostrzegał blask mienią­cego się zielonego stroju. Tkanina miała złoty połysk, ko­sztowała go tyle co trzy dorodne krowy. - Posuwasz się za daleko, Sophia! Zapominasz, że wystarczy, żebym strzelił palcami, a zostaniesz w jednej koszuli, tak samo biedna jak tu przyszłaś.

Odrzuciła w tył głowę, przez chwilę wyglądała na po­rządnie wystraszoną, ale zaraz nienawiść pojawiła się zno­wu w lodowatych oczach. Skrzywiła piękne wargi w uśmie­chu, pochyliła się nad chorym i patrzyła mu prosto w oczy.

- A co byś zrobił, gdybym ci powiedziała, że nasza ostat­nia noc okazała się owocna, drogi mężu? Może w końcu udało mi się wzbudzić w tobie trochę męskiej siły?

Karczmarz jęknął cicho.

Nie wiedział, co powiedzieć. Bo w miarę jak kolejne ziarenka piasku przesypywały się w jego klepsydrze, co­raz trudniej było mu się pogodzić z myślą, że umrze bez­potomnie.

Sophia wciąż się uśmiechała.

Hipnotyzowała go wzrokiem, pokój zdawał się wiro­wać, chory był bliski omdlenia. Słyszał własny głos jakby z daleka:

- Domyślam się, że to jakiś inny siewca chodził po mo­im polu...

Prychnęła głośno. Zimna dłoń spadła na jego policzek.

- Ja dotrzymałam swojej części umowy, starcze. Nikt inny się do mnie nie zbliżył... przynajmniej w decydują­cej chwili.

Karczmarz był zdumiony tym, jak szczerze brzmi jej wy­znanie. Sophia to okrutna kobieta i z każdym dniem staje się gorsza. Ale akurat teraz nie kłamała. Mógłby przysiąc.

- Czy wiedziałeś, że ten amulet ma wielką siłę, kiedy oddawałeś go tamtej kobiecie? Czy wiedziałeś, że on jest przeznaczony dla ciężarnych kobiet? Wiedziałeś o tym, ty stary koźle?

Nie był w stanie tego słuchać, a już w żadnym razie nie miał siły odpowiadać.

- Zostaw mnie w spokoju, Sophio. I nie kłam więcej...

Znowu potrząsnęła głową i wybuchnęła śmiechem.

Zaczęła rozwiązywać wstążki u sukni, słyszał, że srebr­ne ozdoby, które na sobie miała, podzwaniają leciutko. Co ta jego oszalała żona robi?

Zdejmowała ubranie, sztuka po sztuce.

Było w jej twarzy coś, co go paraliżowało, a jednocze­śnie podniecało.

- Niczego jeszcze nie dostrzeżesz... ja sama prawie nic nie widzę.

Położyła sobie ręce na brzuchu tuż nad trójkątem bez­barwnych włosów.

Piersi miała obrzmiałe, ale nie bardziej niż zazwyczaj.

Brodawki się naprężyły też tak samo jak zawsze.

Karczmarz mrugał, wciąż kręciło mu się w głowie, miał wrażenie, że łóżko wiruje wolno, nie był w stanie skupić wzroku, zbierało mu się na wymioty. Stała przed nim na­ga jak Ewa w Raju. Chociaż bardziej przypomina węża, pomyślał.

Ujęła jego dłoń, chyba i jej, i jego ręce były tak samo zimne. Ale miejsce, na którym ją położyła, płonęło.

Przez kilka nocy służące słyszały, że Sophia się modli, odmawiała długie pacierze, zamknięta w swojej sypialni, gdzie królowało samotne łóżko z pozłacanymi gałkami, godne monarchini.

Dawniej Sophia chodziła do kościoła i ludzie wiedzie­li, o co prosiła pastora.

Teraz skończyła z takimi wizytami, najwyraźniej skoń­czyła też z nocnymi modłami. Zachowała jednak ów dziw­ny zwyczaj wstawania koło południa i czuwania niemal do świtu. Służba nie przestawała się dziwić. Pokojówki ga­dały, że na oddawanych do prania ubraniach bywają pla­my krwi dużo większe niż od zwyczajnych kobiecych przypadłości. Czy to możliwe, że gospodyni nareszcie za­szła w ciążę i nie donosiła dziecka?

Nie odważyły się bardziej szczegółowo roztrząsać sprawy, bały się, wciąż chodziły przestraszone. Wiedzia­ły, jaki los spotkał najmłodszą z nich, kiedy odważyła się zapytać, dlaczego pani gospodyni kazała zabić domowe­go kota. Dziewczyna natychmiast znalazła się za bramą, na nic się nie zdało przepraszanie i płacz, a ludzie opo­wiadali sobie, że na plecach miała paskudne siniaki. Wię­cej się we wsi nie pokazała.

Dwór karczmarza nie był już dobrym miejscem dla służ­by, chociaż warunki tutaj wciąż przewyższały to, co dawano gdzie indziej. Bo zarówno parobcy, jak i dziewczyny służą­ce potrafią docenić zapłatę oraz to, że w każdą wigilię do­stają bańkę wódki, a beczki lekkiego piwa stoją w sieniach przez całe lato i kto chce, może ugasić pragnienie. Przetrzy­mają więc i humory nowej paru. Wielu uważało, że długo nie potrwa, a karczmarzowa skończy w domu wariatów.

W noc świętojańską widzieli, jak wyszła z obejścia i skierowała się wprost do lasu. Nie było jej aż do świtu, nikt jednak o tym nie rozmawiał. A zresztą tyle się dzia­ło niezwykłych rzeczy w tę noc, wszyscy przecież wiedzą, że to czas, kiedy wiedźmy i małe diablęta, trolle i cmen­tarne upiory urządzają sobie tańce. Może to jedną z ta­kich istot z rozwianym włosem widzieli na polach? Mo­że to jakaś huldra chciała uniknąć deszczu i przeklinała paskudną pogodę w najjaśniejszą noc roku?

Dzisiaj jednak to nie żadna huldra zeszła całkiem naga po schodach z sypiali. Widocznie dzisiaj gospodyni zupeł­nie się pomieszało w głowie. Nie obawiała się chyba, że ją ktoś zobaczy, izby na górze były terytorium zakaza­nym dla wszystkich, którzy nie zostali tam wyraźnie we­zwani. Mimo to zachowywała się tak, jakby jej odebrało resztki rozsądku. Kto to słyszał, żeby elegancka dama bie­gała w biały dzień nagusieńka jak niemowlę?

Służące odskoczyły każda w swoją stronę, kiedy nieo­czekiwanie gospodyni stanęła w drzwiach kuchni, mie­rząc je lodowatym wzrokiem.

- Leniwe wywłoki, o czym tak plotkujecie? Nie macie się czym zająć, że siedzicie na tyłkach i mielicie jęzorami? W takim razie możecie zapomnieć o ubraniach, jakie wam mój mąż obiecał za dodatkową pracę przy żniwach. Mówię wam, zapomnijcie o tym, darmozjady!

Odwróciła się na pięcie z wściekłością, czuć było od niej zapach wina. Zaraz jednak znowu zwróciła się do słu­żących z podstępnym uśmieszkiem i kiwnęła palcem na jedną z nich.

- Ty pójdziesz ze mną! Potrzebna mi świeżo upraso­wana suknia. Wychodzę! I niech chłopak stajenny zaprzę­ga do powozu!

Pobladłe służące dygały z największą uprzejmością.

Jak wiele mogła słyszeć? Której z nich groziło wyrzuce­nie za bramę teraz, kiedy zima puka do drzwi i nikt nie przyjmie jeszcze jednej gęby do karmienia przez całą zimę?

Cztery dziewczyny spoglądały po sobie przerażone. Najmłodsza, ta, która tu nastała ostatniej wiosny, wy­buchnęła płaczem. Wezwana przez gospodynię pobiegła natychmiast, wszystkie zadrżały, widząc spojrzenie, które Sophia posłała płaczącej. To właściwie jeszcze dziecko, ale zręczna i pilna w robocie, nigdy się nie skarżyła nawet na najcięższe obowiązki.

Kucharka objęła ramiona dziewczynki i prosiła, by przestała płakać. Jakoś to pomogło, ciepłe słowa pocieszy­ły małą.

Kroki Sophii na schodach oddalały się, przestraszone służące znowu mogły oddychać, posyłały sobie nawzajem blade uśmiechy.

Ta, która miała pomagać gospodyni, wchodziła po schodach, z trudem ciągnąc za sobą nogi, jakby miała tam spotkać kata.

Marja trzymała obie ręce w wielkiej kadzi, układała ka­puściane liście oraz łodygi arcydzięgla na przemian ze spe­cjalnym gatunkiem gorczycy i kłującymi szpilkami sosny. Wszystko miało się gotować, dopóki nie powstanie brunat­nozielona papka. Papkę zmiesza się z gotowaną bagienną ziemią i solą. Zapach mieszaniny już teraz był dziwny, zwła­szcza że Marja dokładała, tytułem eksperymentu, korzenie jeszcze innych ziół. Owa gęsta masa zostanie później zma­gazynowana w szczelnie zamkniętych naczyniach i przy odrobinie szczęścia będzie mogła przetrwać wiele miesięcy. A lepszych okładów na rany i bolące mięśnie nie można so­bie wyobrazić.

Nie słyszała wjeżdżającego na dziedziniec powozu, do­póki stara, chuda suka nie zaczęła ujadać. Mądre zwierzę nie szczekało na swoich, więc zawsze ostrzegało o pojawieniu się kogoś obcego. Mimo wieku wciąż miała świetny węch.

Marja odgarnęła włosy z czoła, stwierdziła, że twarz ma uwalaną ziemią, nabrała więc w garść wody i obmyła się jak kot. Próbowała zetrzeć najgorsze plamy z sukni, ale w końcu dała za wygraną. Może nie są to żadni wy­tworni goście, zresztą dzień jest powszedni, nic dziwne­go, że ludzie pracują.

Wyszła z pralni, odwijając rękawy, sierpniowe powie­trze chłodziło mokre ręce.

Na podwórzu stał piękny koń karczmarza i grzebał no­gą w piasku. Jeden z komorników, który rąbał drzewo na opał przy szopie, pomagał teraz ubranej na zielono damie wysiąść z powoziku.

Sophia.

Marja miała ochotę zawrócić i schować się w pralni.

Zaraz jednak doznała czegoś w rodzaju buntu i uniósł­szy głowę ruszyła przez podwórze, z mokrych rękawów i szerokiego fartucha ściekała woda. Zdjęła czepek i potrzasnęła głową, żeby włosy opadły na ramiona. Wiedzia­ła, że jej czarna, bujna czupryna, przetykana tu i ówdzie srebrnymi pasemkami, wciąż dodaje jej urody.

Włosy Sophii były ukryte pod kapeluszem, jakiego na­wet Marja nie widziała na kartkach dołączanych zwykle do aptecznych słoiczków z maściami i miksturami ani w lekarskich książkach czy poradnikach zielarskich. Ka­pelusz przystrojono piórami i czymś, co przypominało martwego ptaka. Marja z trudem zachowywała powagę, ale spoglądała mimo to z przyjaznym uśmiechem w bla­dą, gładką twarz przybyłej.

- Dzień dobry i szczęść Boże - przywitała się Sophia po­bożnie. - Przychodzę z bardzo trudną sprawą, droga pani Marjo. Ale nie spieszy mi się, poczekam, aż się. - przebierzesz.

Skrzywiła się lekko. Zapachy ziół unosiły się nad gło­wą Marji.

Gospodyni przyjęła propozycję i poprosiła, by Sophia weszła tymczasem do dużej izby. Zawsze chciała zacho­wywać się uprzejmie wobec ludzi, którzy budzili w niej niepokój i nieprzyjemne reakcje, teraz dodatkowo pra­gnęła zyskać na czasie i przygotować się do tego spotka­nia. Czegóż to gładka karczmarzowa chce?

Ostrożnie dotknęła naszyjnika.

Wizyta musi mieć jakiś związek właśnie z nim. A może chciałaby się dowiedzieć, dlaczego Rein Przybłęda odwie­dzał jej dom na polecenie Marji? Kobieta równie zwario­wana na punkcie mężczyzn jak ta może mieć pretensje, że nie zakradł się do niej w innej sprawie niż stara ozdoba!

Marja umyła się pospiesznie w miednicy, stojącej przy drzwiach jej pokoju. Suknie leżały w skrzyniach, a nie­które rozwieszono starannie pod sufitem tak, że tworzy­ły jak gdyby zasłonę ukrywającą łóżko gospodyni.

Wybrała czarną, tę którą nosiła na pogrzebie Karla i którą potem przybrała czerwonymi wypustkami i ha­ftem. Strój nie opinał już tak bardzo jej talii, a na pier­siach był nawet dość luźny.

Zaczynam się robić starą kościstą babą, pomyślała Mar­ja z goryczą. Starannie układała materiał, był gładki, miał w sobie życie, ogrzewał skórę.

Czerwony haft zdobił rękawy, pod szyją suknię wiąza­ło się na czerwone wstążki. Marja wpięła we włosy czer­woną wstążeczkę przetykaną złotem.

Zeszła na dół.

Sophia zdążyła już wypić co najmniej dwa kieliszki wina, które zawsze stało na małym stoliku pod oknem izby. Sym­bole dobrobytu Marji zostały zgromadzone w jednym miej­scu w poza tym tradycyjnej chłopskiej izbie w Vildegard.

- Jesteś wciąż naprawdę bardzo ładna, kiedy się tak ubie­rzesz - powiedziała Sophia z oczyma lśniącymi pewnie od wina. Wstała na widok Marji i wyciągnęła ręce. - Napraw­dę tak uważam, Marjo, i bardzo cię podziwiam. Odkąd po­znałam tę wieś... bardzo żałuję swego zachowania, kiedy spotkałyśmy się ostatnio. To było... Ja byłam głupia i nieu­przejma. Szczerze mówiąc, byłam zazdrosna...

Marja bez słowa kiwała głową. Czekała na jakiś znak, chciała się dowiedzieć, co skłoniło tę kobietę zimną ni­czym ryba, by przyszła tu i tak się płaszczyła. Musi jej chodzić o coś ważnego.

Sophia mówiła dalej, splatając ręce, z wyrazem cierpie­nia na twarzy.

- Słyszałam o tobie, rozumiesz... wszyscy gadają o wspa­niałej pani Marji Oppdal. A mój mąż... nawet on nie wsty­dzi się przyznać, że ma do ciebie słabość. Bałam się... by­łam zazdrosna, jak już wspomniałam, mam nadzieję, że mnie rozumiesz... Teraz jest inaczej, droga pani Marjo. Czy możesz mi wybaczyć?

Marja nie bardzo wiedziała, jak się zachować. Wszystko się w niej burzyło przeciwko nawiązaniu bliższych kontak­tów z tą kobietą. Najchętniej zepchnęłaby ją z krzesła, które zrobił jej ojciec, a na którym teraz ta obca baba ulokowała swój okrągły zadek, i przepędziła na cztery wiatry.

- Chyba nie mam ci czego wybaczać, Sophio. Nic mi do tego... jak się zachowujesz we własnym domu. Chociaż współczuję temu biedakowi, który pojął cię za żonę.

Sophia łypnęła na nią podejrzliwie, pokorna maska na moment opadła. Zaraz jednak zbolały wyraz twarzy po­wrócił. Wychyliła kieliszek, przyglądała się przez chwilę pięknemu rysunkowi na szkle, oceniając w myślach, ile też coś takiego może być warte. Marja to zauważyła.

- Chyba odniosłaś tamtego dnia fałszywe wrażenie, Marjo. Ja... Nie do końca byłam sobą. Wiesz, my, kobie­ty... miewamy takie dni...

Uśmiechała się poufale, spoglądała w górę na Marję, która dotychczas nie usiadła.

- Myślę, że mój kochany mąż jest nareszcie zadowolo­ny, chociaż ten okres w życiu kobiety też nie należy do najłatwiejszych - powiedziała Sophia cicho, uśmiechając się wymownie. Jedną dłoń położyła na odrobinę zaokrą­glonym brzuchu.

Marja musiała się roześmiać.

Kłamstwo nie zostało wprawdzie wypowiedziane, ale nie mogło być wyraźniejsze. Sophia jest bezpłodna jak lo­dowiec. Nie trzeba być jasnowidzem, żeby to wiedzieć, myślała Marja ze złośliwą satysfakcją.

- To dlatego przychodzę, Marjo, z bardzo pokorną prośbą. Wiem, co mój mąż dał ci w prezencie... i wiem, z jakiego powodu. Ten bezczelny przybłęda... on musiał całkiem stracić dla ciebie głowę. Pomyśl, chciał kraść dla kobiety. Czy to nie romantyczne?

Wargi mówiącej układały się teraz miękko. Ręka spo­czywała na podołku.

Marja milczała, czekała, co będzie dalej. Odczuwała co­raz większą niechęć dla tej nowej, tym razem pokornej Sophii. Ale otrzymała potwierdzenie, nie myliło ją przeczucie, że wizyta młodej karczmarzowej ma związek z naszyj­nikiem, że nie chodzi o żadne przeprosiny ani nic takiego.

- Sądzę, że to właśnie naszyjnik mi pomógł. Tak, je­stem tego pewna. To amulet płodności, tak bym go okre­śliła. Czarodziejska ozdoba, chyba zdajesz sobie z tego sprawę... I teraz... lękam się o moje dziecko. Miałam nie­dobre sny... potrzebuję tego naszyjnika, Marjo. W prze­ciwnym razie zgaśnie owa słaba iskierka, którą udało nam się stworzyć...

W oczach tej kobiety naprawdę pojawiła się despera­cja. Marja musiała przyznać, że drżenie jej głosu nie jest udawane. Ona się czegoś boi. Może naprawdę jest w cią­ży i sądzi, że ozdoba pomoże jej donosić dziecko? Ale mo­że też być tak, że żadnego dziecka nie poczęła i dlatego chce zdobyć amulet płodności. To ostatnie jest chyba bar­dziej prawdopodobne. Mimo wrogości i niechęci Marja odczuwała jakieś współczucie dla tej bezczelnej kobiety. W końcu wszyscy wiedzą, na jakich warunkach zostało zawarte jej małżeństwo. Czas zaczął się kurczyć. Marja z radością patrzyłaby na upadek Sophii, na to, jak ją wy­rzucają z dworu karczmarza i ze wsi. Życie jednak nau­czyło Marję, że w niektórych okolicznościach lepiej nad sobą panować. Nawet najbardziej nieznośni ludzie znaj­dują dla siebie jakieś usprawiedliwienie. Najczęściej to właśnie życie ich ukształtowało na takich, jakimi są, wy­ostrzyło reakcje, sprawiło, że serca stwardniały od cierpie­nia. Może z Sophią tak właśnie było, może są powody jej pychy i niewybaczalnego zachowania?

Marja powiedziała wolno, jakby z wahaniem:

- Bardzo jestem przywiązana do tej ozdoby. Długo by­ła podzielona na dwoje, dopiero teraz mam obie. Spójrz!

Wyjęła naszyjnik spod sukni i Sophia aż jęknęła pożą­dliwie. Marja wpatrywała się w jej na pół przesłonięte po­wiekami oczy, chciała zajrzeć do samego serca tej dziwnej kobiety. Widziała żal. I coś ciemnego, mrocznego, tajemni­czego. Zagrożenie? Nieszczęście? Znowu w jej sercu poja­wiło się współczucie.

Wciąż patrząc Sophii w oczy, powoli zdejmowała na­szyjnik. Poczuła lekki ból na szyi, tam gdzie mięśnie się napinały.

- Widzę, że jesteś zdesperowana, Sophio. I że strasznie chcesz mieć ten martwy przedmiot. Może oddam ci jedną część, ale pod warunkiem, że będziesz ze mną szczera. Tyle już nakłamałaś, teraz musisz mówić prawdę, ostrzegam cię.

Młoda kobieta zadrżała, dziwnie sztywno podniosła się z miejsca i podeszła do Marji, chciała dotknąć rozkołysa­nego naszyjnika. Przyglądały się sobie badawczo, wyzy­wająco, ale Sophia wytrzymała ledwie parę sekund. Wes­tchnęła ciężko, jęknęła jak zbite dziecko.

- Muszę go mieć... naszyjnik to moja jedyna nadzieja, próbowałam wszystkiego... ale wciąż jestem przeklęta, moje łono pozostało puste. Może i mam nad nim władzę, mogę sobie z nim poczynać, jak chcę, ale w końcu pozo­staje mi tylko on... Jeśli on umrze bezdzietnie, to zostanę wypędzona ze wsi w tym, w czym tu przyszłam, bez żad­nej zapłaty. W nim wciąż jeszcze tli się nadzieja, Marjo, ale lada moment zgaśnie. Naprawdę bardzo mi się spie­szy, muszę zajść w ciążę, zaraz!

Wargi Marji leciutko zadrżały, jakby zapowiadając uśmiech, ale cierpienie Sophii było zbyt poważne. Skinęła głową, tak, teraz usłyszała prawdę. To nie są wymysły, to nie jest gra. Mimo to wzbraniała się, instynktownie wie­działa, że jeszcze bardzo wiele nie zostało powiedziane.

Ale niech będzie.

Ręce nie chciały wypuścić ozdoby.

- Jesteś pewna, że ten stary przedmiot może mieć ja­kiekolwiek znaczenie?

- Tak - potwierdziła Sophia ochryple. - Tak, tak, wiem o tym, czuję to, czułam od pierwszej chwili, kiedy znalazłam ten dziwny fragment w jednym ze schowków mojego męża.

Poczerwieniała, niechcący przyznała się do czegoś brzydkiego.

Marja jednak rozumiała jej zachowanie. Sama na jej miejscu przetrząsałaby dom w poszukiwaniu jakichś śla­dów dawnego życia męża, gdyby wyszła za mąż w takich okolicznościach jak Sophia.

Karczmarzowa była pod wieloma względami niezno­śną babą. Zarozumiała, zimna, nieustępliwa i podstępna. Na pierwszy rzut oka człowiek wiedział, że nie można na niej polegać. Ale ci wszyscy, którzy krzywili się na mój widok, też pewnie tak myśleli. Teraz stałam się w końcu jedną z nich, nareszcie ta wieś jest też moja. I może wła­śnie dlatego mam ochotę wypędzić tę całą Sophię?

Kobieta w dalszym ciągu stała tak blisko, że Marja czu­ła w jej oddechu zapach wina.

- Chodź ze mną, Sophio, bo może potrafię ci pomóc. Może znajdę jakaś radę, kobiety nieustannie przychodzą do mnie ze swoimi kłopotami. Nigdy nie byłaś w ciąży?

Sophia zarumieniła się.

- Byłam. Dwa razy.

- Ale nie rodziłaś?

- Nie... nie rodziłam.

Wyglądało na to, że siłą musi wydobywać z siebie słowa. Marja zaczęła zbierać liście z wiązki suchych ziół, z drewnianej szkatułki wyjęła kawałki czegoś twardego i brunat­nego, znalazła nieduże gliniane naczynie z korkiem, rozcie­rała liście między palcami Przyniosła pęczek suszonych pierwiosnków, ziół, które niegdyś były znakiem jej matki. Wywar z tej rośliny przeciwdziała przedwczesnym skur­czom porodowym. Dodała szarych porostów, zebranych wysoko w górach. Otworzyła jedną z buteleczek przysła­nych z kopenhaskiej apteki i wlała z niej parę kropel płynu do mieszaniu. Na koniec dołożyła solidną szczyptę tartego, suszonego korzenia dziurawca i drugą szczyptę liści melisy. Rzuciła okiem na dobrze zbudowane, silne ciało Sophii i do­lała solidną porcję z butelki zawierającej alkohol z sokiem ze sporyszu, nasionami kminku i wyciągiem z serdecznika. Przyniosła dużą bańkę, w której ciężko chlupała wódka, po­chodząca z eksperymentów Reina. Nalała tyle, by zioła zo­stały dokładnie pokryte, i starannie zakorkowała.

- Pij co wieczór solidny łyk tej nalewki. To uspokoi two­je ciało, stanie się ono łagodniejsze, jakby bardziej miękkie i otwarte. Powinnaś się starać myśleć o dobrych rzeczach, Sophio, nie możesz żyć tak jak dotychczas. Opiekuj się le­piej mężem i staraj się zapomnieć o smutkach...

Sophia wyglądała na rozgoryczoną, ale i wdzięczną. Mar­ja to czuła niemal fizycznie, lodowaty chłód tamtej odrobi­nę stopniał. Serce Marji krwawiło na myśl, że ma znowu od­dać kawałek amuletu. Czy Sophię to nareszcie zadowoli?

Jasnowłosa kobieta szukała czegoś w fałdach sukni, oka­zało się, że ukryła tam srebrną monetę. Podała ją Marji.

- Nie mam zbyt dużo pieniędzy, mąż płaci za stroje i wszystko, co zamawiam... ale może to wystarczy za lekar­stwo i w ogóle... Nie stać mnie, żeby zapłacić za naszyjnik.

- Proponowałam za niego taką sumę twojemu mężo­wi, że nie zebrałabyś równej, nawet gdybyś sprzedała wszystko, co masz, Sophio.

- Ale ja go muszę odzyskać! Muszę!

Przycisnęła do siebie naczynie z lekarstwem, a w jej oczach było teraz tyle samo uporu i siły woli, co w oczach Marji.

Marja powoli rozdzieliła naszyjnik na dwoje.

Coś zmuszało ją, by się cofnąć, zbyt krótko obie czę­ści były połączone.

Wiedziała jednak, że skoro Sophia uznała, iż naszyjnik jest jej jedyną nadzieją, to nic się na to nie poradzi. Roz­paczliwa sytuacja tej kobiety sprawiła, że Marja przesta­ła protestować. Żaden człowiek nie powinien być tak trak­towany. Karczmarz był może nieszczęśliwym starcem, ale wyrządził krzywdę Sophii, żeniąc się z nią na takich wa­runkach. Zredukował ją tym sposobem do roli samicy, od której oczekuje się potomstwa, zapłacił za nią mniej, niż warta jest którakolwiek klacz stojąca w stajni Karlsgard. I te przynajmniej traktowane są dobrze i przyjaźnie, na­wet wtedy, kiedy nie mogą mieć młodych.

Nikt nie ma prawa tak poniżać kobiety, myślała Mar­ja. Ale przyjdzie czas, że one się zbuntują, przestaną się na to godzić.

Złagodniała pod wpływem tych rozważań, ból w ple­cach też ustał i mimo obecności Sophii Marja czuła się rozluźniona.

Rozdzieliła ostatecznie naszyjnik.

Jedną część oddała Sophii.

- Chcę to dostać z powrotem, Sophio, natychmiast, jak tylko dziecko zostanie ochrzczone!

Spojrzała młodej kobiecie głęboko w oczy. Zobaczyła, że triumf i wdzięczność mieszają się ze sobą, widziała sza­re i niebieskie plamki na tęczówkach. Sophia wyprosto­wała plecy, jej spojrzenie było znowu uparte i zimne jak kawałek potężnego lodowca. Ale z powagą skinęła głową. Przystawała na żądanie Marji.

- Zwróciłaś mi władzę - szepnęła. - To prawda, co o to­bie mówią, Marjo Oppdal. Jesteś wiedźmą. Jesteś jedyną kobietą, której kiedykolwiek zazdrościłam!

Po tych cichych, niemal śpiewnych słowach Sophia od­wróciła się, pomachała tylko ręką na pożegnanie. Łańcu­szek natychmiast założyła na szyję, bawiła się nim przez chwilę, sprawdzała jego siłę smukłymi palcami w pięk­nych rękawiczkach.

Marja widziała, że się uśmiecha, białe, mocne zęby bły­snęły w słońcu. Sophia znowu ożyła.

Patrząc w ślad za odjeżdżającym powozem, Marja za­drżała. Żałowała tego, co zrobiła, miała wrażenie, że dru­ga część amuletu, ukryta w jej kieszeni, płacze.

ROZDZIAŁ XI

Oczy Raviego były naprawdę przerażające, Marja nig­dy jeszcze nie spotkała człowieka, przy którym by tak bar­dzo chciała odwrócić wzrok. Chłopak wyrósł tego lata, zrobił się barczysty, miał dłuższe ręce, a wzrost pozwalał mu stać naprzeciwko Marji i patrzeć prosto w jej twarz.

- Nie powinnaś uwodzić mojego ojca - powiedział. - To ściągnie na ciebie wielkie nieszczęście, ja to wiem, pa­ni Marjo. Proszę cię, przez wzgląd na twoje dobro...

Nie wyczuwało się w tych cichych słowach zazdrości, gniewu ani w ogóle niczego złego, zresztą Marja nigdy ni­czego takiego nie doświadczała ze strony tego chłopca. Prze­mawiał do niej jak przyjaciel, zdawała sobie sprawę z tego, jak trudno mu znajdować słowa. Jakby to były demony, które rzucą się do oczu tego, kto się nimi posługuje.

On chyba ma rację, pomyślała Marja cierpko.

- Ta ozdoba... on ją z pewnością ukradł dla ciebie. Cho­ciaż ty go o to nie prosiłaś.

Marja wolno kiwała głową.

- To prawda, młody przyjacielu. Twój ojciec... bardzo się zainteresował tym łańcuszkiem. Wiedział, że ja mam tylko połowę. Powiedział, że to wielka szkoda, iż amulet nie jest cały... ale teraz znowu został podzielony, Ravi. Po­wiedz mu to, i niech zrozumie, że ja nie wierzę w jego hi­storie. Twój ojciec ma bardzo bujną wyobraźnię, zmyśla najdziwniejsze bajki i opowieści...

Ravi nie spuszczał z niej wzroku.

- Ojciec? Zmyśla bajki?

- Mhm... Słyszał pewnie mnóstwo podań i zbyt długo żył w samotności. Gotów jest za każdym kamieniem wi­dzieć trolle i upiory...

- Nie, on nie chce niczego takiego widzieć, nie chce wierzyć... - wybuchnął.

Marja zaszokowana odskoczyła parę kroków, twarz chłopca zrobiła się biała.

- Ojciec nie chce niczego widzieć! Nienawidzi wszyst­kich, którzy widzą! On... nie wierzy w nic. Nawet w Boga.

Marja chciała go uspokoić, dziwiła się jego gwałtownej reakcji, temu ogniowi w czarnych jak węgiel oczach, po­nuremu głosowi.

Złapała go za ramię, ale się jej wyrwał, jakby go chcia­ła ugryźć.

- Rozumiem twój lęk, młody przyjacielu. Boisz się pew­nie, że zabiorę ci ojca. Ale jesteś przecież na tyle dorosły, by pojmować, jesteś wyjątkowym chłopcem... z pewnością wiesz, że kobieta czasami szuka takiego samego podniece­nia jak marynarz, który przybywa do nieznanego portu...

- Pani igra z czymś bardzo niebezpiecznym. Ja wiem... chociaż nikt nie zna moich snów, wiem, że są prawdziwe.

Marja poprowadziła go za sobą, wciąż mówił, a ona za­mknęła drzwi. Znajdowali się teraz w jej najświętszym miejscu, czyli w pokoju, w którym sypiała, w którym pła­kała, po którym chodziła w długie noce, mając za jedyne towarzystwo samotność i tęsknotę.

- Jesteś wyjątkowym młodym mężczyzną, Ravi. Masz w sobie coś, co natychmiast dostrzegłam... jakby to brat, którego nigdy nie miałam, wrócił do domu. Czy chciał­byś opowiedzieć mi coś więcej o swoich snach?

Patrzył na nią szeroko otwartymi oczyma małego dziecka, te oczy były teraz wilgotne, a wąskie wargi drżały. Rę­ce przyciskał do boków. Ravi siedział przed nią i dygotał, jakby mu było zimno.

- To nie ma sensu... to się tylko skończy... smutkiem. Marja usiadła, poklepała dłonią grubą narzutę na ławie pod oknem.

- Bardzo bym chciała posłuchać, Ravi. Ja też miewam sny...

Szukał jakiegoś ukrytego znaczenia w jej prostych sło­wach, szukał w oczach starszej od siebie kobiety potwier­dzenia, widział jej spokojną, małą twarz, policzki mło­dzieńczo zaokrąglone pod opadającymi spod czepka, przetykanymi srebrem włosami. Tak wyglądałaby pewnie jego matka, gdyby żyła. Ojciec tyle mu opowiadał o czar­nych włosach, o wydatnych kościach policzkowych, o ustach, których uśmiech otwierał bramy niebios, a które niekiedy miotały straszliwe przekleństwa.

Czuł się strasznie zmęczony. Nagle zapragnął złożyć głowę w jej objęciach, pozwolić jej unieść w górę topór i zrobić koniec z tym wszystkim, co kradziona wódka zdołała przytłumić jedynie na krótką chwilę.

- Jestem przeklęty, proszę pani. Nie mogę mówić o wszy­stkim, co widzę i wiem. Dawniej mówiłem, bo byłem ma­łym, głupim dzieciakiem. Ojciec nauczył mnie wiele o ży­ciu, a ludzie nauczyli mnie trzymać język za zębami.

- Dlaczego więc przyszedłeś do mnie dziś wieczorem z ostrzeżeniami?

- To był... ojciec. Musiałem spróbować. Ale to ciebie chciałem ostrzec. Ty... nie zrobiłaś mi nigdy nic złego.

Teraz naprawdę miał w oczach łzy.

Serce Marji skuliło się na widok tego bólu, otaczające­go niczym gruba warstwa czarnej wełny wszystko, co mó­wi ten chłopak.

Zapytała ostrożnie:

- No a ten sen... widzenie, po którym chciałeś mnie ostrzec... co właściwie widziałeś?

Zobaczyła, że chłopak przymyka oczy, słyszała, że młody głos schodzi do najniższych rejestrów, twarz do­słownie mu się mieniła, przepływały przez nią jakieś mroczne cienie, jakby za zaciśniętymi powiekami trzepo­tały się wielkie, groźne ptaki.

- On biegł, uciekał... widziałem w jego ręce łańcuszek, widziałem krwawe ślady, krew gęstą i lepką jak żywica, coś go powstrzymywało, nie mógł się uwolnić od wła­snych śladów, ale walczył, biegł dalej, jakby życie zależa­ło od tego, czy odda tę ozdobę... kobiecie.

Marja milczała, ledwo miała odwagę oddychać. Wie­działa, że Ravi potrzebuje czasu, by znaleźć odpowiednie słowa, ale aż się paliła, by zasypać go pytaniami.

- Ona stała na górze. - ale morze sięgało wysoko, aż do jej stóp. Wyciągała do niego ramiona, w powietrzu unosiła się jakaś pieśń, przenikliwa i natrętna, która wabiła i wciągała.

Ravi z trudem przełykał ślinę, cały się trząsł z napię­cia, oczy miał wciąż zamknięte. Marja dotknęła jego zim­nej ręki, cofnął ją gwałtownie dosłownie w tym samym momencie, w którym poczuł ciepło.

- Mój ojciec biegł przez las z tym łańcuszkiem w ręce, który przez cały czas krwawił i starał się go zatrzymać. Kobieta jednak przyzywała, dodawała mu sił, kobieta z twarzą ukrytą w mroku wołała go, widziałem, że mię­dzy nią a ojcem czai się śmierć.

Ravi otworzył oczy, czarne, zamglone.

- Jedno z was umrze, Marjo. Jedno z was, jeśli nie za­kończycie tej zabawy. Proszę cię, uwierz mi, to nie są żad­ne wymysły ani dziecinne gadanie.

- Chciałabym ci wierzyć - odparła z wolna. - Musisz jed­nak zrozumieć, że nie mogę opierać swego życia na takich...

snach. Twój ojciec i ja... widzisz, my dajemy sobie nawza­jem wiele radości. I zapewniam cię, że teraz on dostaje ode mnie więcej, niż dało mu całe dotychczasowe życie. Mam władzę w tej wsi, Ravi. Mogę wam obu dać... życie.

Ravi kręcił zmęczony głową.

- Jeśli teraz dasz nam coś jeszcze, Marjo, będzie to ozna­czało śmierć. Dla ciebie albo dla ojca. A może dla nas wszy­stkich, dla mnie też.

Kiedy wbił w nią oczy, Marja miała wrażenie, że jej cia­ło utraciło swój ciężar.

- Ty mi nie wierzysz. Myślisz, że to takie tam dziecin­ne majaczenia...

- Nieee... ale...

Ravi wstał, parę razy ciężko odetchnął, a potem zno­wu zamknął oczy, zaczął krążyć po pokoju, stawiał dłu­gie, pospieszne kroki, które bardziej pasowały do wę­drówki górską drogą niż do poruszania się po damskiej sypialni. Nagle przystanął, popatrzył na Marję, łóżko mię­dzy nimi było jak nieprzebyte morze. Głos też dolatywał z daleka, jakby go przynosił wiatr.

- W szafie, na trzeciej półce, obok stosu czerwonych ubrań, w zniszczonej szkatułce ze staromodnymi zdobie­niami... ona tam leży, jej dusza, ona nie jest martwa. Mówi do ciebie, ale ty masz prawo jej nie słyszeć. Pierwsze, co powiedziała...

Ravi zachwiał się lekko, ale przytrzymał się łóżka. Mar­ja z otwartymi ustami wpatrywała się w spływający mu po twarzy pot.

- ... fale są teraz moją podłogą, nie widzę już tego prze­klętego brzegu, już go nie ma, znienawidzone skały, na których tyle naszych młodych lat przepadło na wieki, są obmywane przez te same fale, na których dziś wieczorem ułożę się na spoczynek...

Głos Raviego był cichy i łagodny. Marja drżała, coś jej to przypominało. Słowa, które wypowiadał... takie dziw­ne, proste i zwyczajne, ale tak niezwykle ze sobą połączo­ne, że poruszały jakąś ukrytą w jej sercu strunę.

- Mama...

Marja mówiła szeptem. Wpatrywała się w chłopca o za­mkniętych oczach, chciała się dowiedzieć więcej, nie mia­ła odwagi oddychać.

Nagle uświadomiła sobie, co usłyszała.

Z sercem zamarłym z wrażenia podeszła do szafy, otworzyła malowane drzwi, zobaczyła czerwony materiał zwinięty i ułożony obok szkatułki.

Nigdy jej nie otwierała. Mama mówiła... zresztą mama dała ją Amelii, ale żadna z nich nie powinna była czytać pamiętników Marii, jeśli nie będzie naprawdę szczęśliwa. To był warunek, to było ostrzeżenie. Amelia nie chciała złamać obietnicy, Marja nie miała na to czasu ani sił.

Ale teraz, mając przed sobą tego chłopca o nierucho­mej twarzy, otworzyła zameczki po bokach szkatułki.

Wsunęła rękę, znalazła pierwszą książkę, stwierdziła, że jest oprawiona w czerwoną skórę, która z upływem lat poczerniała i wyschła.

Chciała otworzyć książkę, ale ta stawiała opór, kartki były pozlepiane, Marja szarpnęła mocniej, w końcu pa­pier dał się rozkleić i wtedy zaczęła czytać pośrodku stro­ny, na której książka się otworzyła:

Nie widzę już tego przeklętego brzegu...

Książka upadła na podłogę. Widać było, że nikt jej nie otwierał od bardzo wielu lat.

Teraz znowu odezwał się Ravi, jego głos był szorstki i dziwnie stary:

- Ja nie umiem czytać, Marjo. Myślę, że teraz już za późno na naukę, zresztą nie jest mi potrzebna...

Wierzyła mu.

Spoglądała na książkę, podniosła ją z ziemi, zamknęła i pospiesznie odłożyła na miejsce, zawstydziła się, że zła­mała daną matce obietnicę.

- Widzisz, co jest w środku?

Potwierdził skinieniem głowy. Trochę się bał, zarazem jednak odczuwał też dumę, że przestraszył tę wspaniałą kobietę tak, iż głos miała cieniutki i niepewny.

- Widzisz wszystko, co ukryte? Tym razem zaprzeczył.

- Nie, nie wszystko. Na szczęście nie wszystko. Marja pospiesznie włożyła starą książkę do szkatułki.

Słowa matki dźwięczały jej w uszach jak dalekie dzwony. Nie powinnaś tego czytać, nie powinnaś czytać, dopóki nie będziesz naprawdę szczęśliwa, moja kochana.

Marja obawiała się, że w takim razie książka w ogóle nie zostanie przeczytana. Może to dziwne, ale ciekawość nigdy nie była większa niż szacunek dla woli matki.

A ten chłopak widział. Poprzez drzwi szafy, poprzez szkatułkę, poprzez grubą skórzaną oprawę. Choć nie roz­poznałby liter, gdyby mu je pokazano, poznał przesłanie nieżyjącej już kobiety i przedstawił je Marji. Była podeks­cytowana jak małe dziecko. Chciała wypytywać go o szczegóły, zadawać tysiące pytań, czuła, że serce tłucze się w piersi podniecone możliwością zajrzenia do świata, który był jej tak bliski. Ten chłopak jest jak Kari. Jak jej matka, i jak ona sama.

Ravi przepływał nad podłogą, kierował się teraz w stro­nę drzwi. Bał się. Drgnął, kiedy Marja podbiegła do nie­go, chcąc go zatrzymać.

- Teraz mi pani wierzy? Albo będzie pani ze mnie szy­dzić, jak wielu innych, którym się nie podoba, że widzę nieprzyjemne rzeczy?

- Wierzę ci, ale zarazem bardzo się boję. Co by na to powiedział twój ojciec?

- Nie wolno mu nawet o tym wspominać - odparł Ra­vi szorstko. - Ani słowa, on nie wierzy w takie sprawy. Pewnie by cię nadal dręczył, bo on jest... zaczarowany. Ale ty... musisz go od siebie przepędzić, jeśli się choć trochę przejmujesz jego losem. I własnym...

Marja miała ochotę przytulić mocno tego rozczochra­nego chłopaka. Chciała scałować ten ból, który wciąż ża­rzył się w jego oczach, chciała patrzeć, jak te wąskie, za­ciśnięte wargi się uśmiechają. Chciała głaskać te bujne, sterczące włosy, które wiązał rzemykiem na karku. Pod wieloma względami to jeszcze dziecko, nawet ciało nie by­ło jeszcze ciałem mężczyzny. Ale głos i ten wyraz do­świadczenia w oczach świadczyły o wielu latach cierpień.

Poprzestała na lekkim pogłaskaniu jego ramienia. On oddychał ciężko, zauważyła, że drży. Bał się. Tak jak się boi dzikie zwierzę, kiedy jakiś człowiek podchodzi tak bli­sko, że mógłby go dotknąć.

- Dziękuję ci, że odważyłeś się powiedzieć mi o tym wszystkim, Ravi. To nie jest łatwe, ale... wysłucham cię do końca.

Odetchnął głęboko, z ulgą.

- Niedługo ruszamy w drogę, ojciec i ja. Nie możemy tu dłużej zostać. Zrobiło się niebezpiecznie, ludzie gada­ją., chcą, żeby ojciec został ukarany...

Marja nie mogła powstrzymać się od pytania.

- Czy ty widzisz... Czy coś widziałeś, mam na myśli te nieszczęsne kobiety... czy to...

Ravi zmierzył ją wzrokiem z góry na dół, aż się zaru­mieniła.

- Chcesz wiedzieć, czy to mój ojciec odebrał im życie? Skrępowana musiała przyznać, że o to właśnie jej chodzi.

Spojrzenie Raviego odwróciło się od niej, jakby zaglą­dał gdzieś w głąb siebie.

Mówił cicho, niemal szeptem. W całym chłopięcym cie­le wyczuwało się bezradność.

- Ja... nie wiem, Marjo... niczego nie mogę zobaczyć... To dla mnie zamknięta karta. Ale nie wierzę, żeby miał z tym coś wspólnego. Kto mógłby pomyśleć coś takiego o własnym ojcu, żeby był nie wiem jaki surowy i zły?

Marja oddychała bardzo wolno.

- Ja też w to nie wierzę... ale równocześnie... nie wiem...

- Będzie ci się wydawał bardzo podniecający, dopóki zachowasz trochę wątpliwości - rzekł Ravi stanowczo.

Marja musiała przytaknąć, choć ją to bardzo zdumiało.

Skąd ten chłopak może znać uczucia dojrzałej kobie­ty? Czy to instynkt? Ale miała wrażenie, że zna go przez całe życie, tego czarnowłosego, niezwykłego jasnowidza.

- To prawda - wyszeptała. Miała wrażenie, że pozwa­la mu zajrzeć do swej duszy.

On uśmiechnął się ciepło.

- Wkrótce znajdziesz nowego... Widzę to.

Marja nie potrafiła określić, czy to proroctwo, czy po prostu dobre życzenie.

Przyszedł w sobotnią noc, skradając się przez krzewy i zarośla, pochylony niemal do ziemi przebiegł przez podwórze długimi, równymi krokami.

Przystanął pod jej oknem, stwierdził, że węgieł będzie dobrym oparciem dla stóp.

Jeśli tylko ona zechce... ale z pewnością zechce.

Rein zagwizdał cichutko niczym senny ptak w sierp­niowy wieczór.

Nie doczekał się odpowiedzi.

Marja nie spała, leżała w blasku świec palących się na trójramiennym świeczniku, zajęta tłumaczeniem z duń­skiego starych zaklęć i porad. W niektórych pojawiały się nazwy ziół, a obok takie składniki, jak krew kruka, kocia sierść, włosy trupa lub wapno zdrapane ze ściany w ko­ściele, nocą, przy blasku księżyca...

Stare nazwy ziół znajdowała w rozmaitych receptach i zdarzało się, że bez trudu pojmowała, o jakich ziołach czy kwiatach jest mowa. Niestety, większość starych po­rad zapisana została rodzajem kodu, ci bowiem, którzy tego rodzaju sprawy przelewali na papier, zawsze ryzyko­wali, że wpadnie to w niepowołane ręce. Należało więc zamazać znaczenie, utrudnić odczytanie, a tym samym chronić swoją mroczną działalność.

Posiadała starą księgę Mogensa z Wittenbergi, znaczną jej część napisała od nowa. Miała też u siebie skarby An­ny Lundestad, w nich jednak trudno było znaleźć jakieś zrozumiałe słowa, widocznie nie zostało to spisane w tej części kraju. Wyrazy były długie i dziwaczne, w niczym nie przypominały żadnego języka, z jakim Marja się kie­dykolwiek zetknęła.

Odłożyła to w końcu na bok z paroma książkami, które jej przysłano. Nie rozumiała treści, więc niech cze­kają na innego czytelnika. Były przepisy, które potrafiła słowo po słowie odczytać, Mogens bowiem lubił tłuma­czyć z łaciny.

Teraz bolały ją oczy, chociaż palce trzymające pióro pewnie posuwały się po papierze.

Świece paliły się spokojnie.

Na dworze nie było jeszcze całkiem ciemno, ale w Vil­degard już wszyscy poszli spać. Sama obejrzała przed no­cą mężczyznę z owrzodzonymi nogami i obie kobiety, które przyszły tutaj, by urodzić dzieci.

Nagle dotarł do niej zza okna gwizd, jakby ktoś cichut­ko grał na flecie.

Na moment zobaczyła przed sobą twarz Raviego. Na­tychmiast wiedziała, co ma robić, kto stoi pod oknem i wzywa ją znajomym sygnałem. Rzadko się zdarzało, by pozwoliła mu tam stać bez odpowiedzi, a jeśli tak zrobi­ła, to on powracał we wszystkie następne wieczory, aż go w końcu wpuściła przestraszona, że ktoś może zobaczyć. Zwykle te spotkania kończyły się w pralni, na miękkim sianie albo na porośniętym mchem łożu w lesie.

Marja drżała.

Kilkakrotnie głęboko wciągnęła powietrze i uspokoiła się, przynajmniej na zewnątrz.

On musi stąd odejść. Powinna go do tego nakłonić. Nie wolno jej dać po sobie poznać, jakie uczucia nią targają, trzeba go przekonać, że oto ten niewiarygodny sen do­biegł końca.

Istnieją przecież inne radości.

Nic się na to nie poradzi, ale ludzie któregoś dnia za­czną gadać, a to nie pomoże ani jej, ani jemu. Zwłaszcza że lensman już wie o ich... przyjaźni.

Chciała doprowadzić do jego świadomości, jaka to po­ważna sprawa. Że jej zeznanie to jedyne, czemu on zawdzię­cza wolność. Jeśli lensman będzie musiał, to ujawni wszy­stko, co mu o nich obojgu wiadomo, a wtedy słowa Marji stracą wszelką moc i znaczenie. Rein będzie musiał odpo­wiedzieć za strach całej wsi, zapłacić za przerażenie ludzi.

Serce biło mocno, czuła pulsowanie w gardle, usta wy­schły, kiedy schodziła po schodach na spotkanie nocnego ducha.

Cicho okrążyła narożnik domu, musiał słyszeć jej lek­kie kroki, stał tuż za rogiem z wyciągniętymi ramionami i porwał ją pożądliwie, gdy tylko się ukazała.

Szeptał jej imię, mówił słowa, które sprawiały, że ser­ce biło mocniej, czuła, jak jej ciało się rozpala, sama jego obecność wywoływała w niej drżenie. Pożądanie miesza­ło się z lękiem.

Ale przecież nawet Ravi nie potrafił odpowiedzieć...

Jej głowa była niczym ogromny owoc wypełniony słod­ką, lepką masą.

Rein był nierzeczywistym snem, tajemną stroną jej życia, napełniał ją ogromną siłą, był źródłem czegoś, co by okre­śliła jako źródło wiecznej młodości. Dawał jej życie, ból, lęk, zaspokojenie, a zarazem nieustanne oczekiwanie. To wszy­stko, co od tak dawna spoczywało martwe w grobie Karla.

Teraz jednak nadszedł czas, by rzucić pierwszą garść ziemi na zbuntowane serce.

Wpatrywała się w Reina, ale nie mogła rozpoznać wła­snego głosu, kiedy prosiła go, by sobie poszedł i nigdy wię­cej nie wracał pod jej okno.

Nikt nie usłyszał nawet najmniejszego szelestu, jego twarz zmieniła się po prostu w nieruchomą maskę, wyra­żającą niedowierzanie.

Marja widziała, że pojął jej intencję, że przyjmuje ode­pchnięcie, jakby od dawna się go spodziewał, za każdym razem, kiedy ona otwierała usta.

Puścił ją też natychmiast, jakby była nasycona truci­zną. Stał przed nią i ciężko dyszał, widocznie podniecenie jeszcze go nie opuściło, kiedy zawrócił, by odejść.

- Nic mi nie powiesz? - szepnęła za nim zrozpaczona. - Nie powiesz...

Głos ją zawiódł, stała nagle zdjęta chłodem. Przeraziło ją to, że on nawet słowem nie protestuje przeciw jej zim­nemu nakazowi. Tyle ich przecież łączyło! Czy to nie ma... poczuła, że policzki jej płoną. I po tym wszystkim on tak po prostu odchodzi, gdy tylko go o to poprosiła?

W piersi Marji narastał gniew. Poczuła się wykorzysta­na, zbrukana, porzucona. Musiała z bólem przyznać, że jej duma została poważnie dotknięta. Najwyraźniej ten mężczyzna nie zamierzał walczyć, jakby już niczego nie mogła mu dać. Widocznie nie było to dla niego takie waż­ne, jak sądziła.

Zobaczyła, że Rein przygląda się jej, widziała uśmiech na wargach, które potrafiły robić z nią takie niewiarygod­ne rzeczy. Opadające na czoło czarne włosy przesłaniały teraz jego oczy.

- Powiedzieć? A co tu jest do powiedzenia, Marjo? Masz widać swoje powody, a ja nie muszę ich znać. Wi­dzę przecież, moja piękna czarownico, że się boisz. Boisz się w jakiś inny sposób. Ten lęk nie wywołuje w tobie po­dniecenia, kobieto.

Zniknął. Jeszcze tylko między drzewami mignęły jego ple­cy, słyszała szelest liści, kiedy przedzierał się przez zarośla.

Opanowało ją drżenie.

Minęło sporo czasu, zanim nogi chciały ją słuchać, mo­gła wejść po schodach i wrócić do swego pokoju z dziw­ną obojętnością w sercu.

Żadnej ulgi, ale też żadnego żalu. Ani triumfu, że na­reszcie zdołała powściągnąć brudne tęsknoty.

Tylko wyraźne słowa Raviego w uszach i niepokój, który w niej wzbudził.

ROZDZIAŁ XII

Młodziutka dziewczyna została znaleziona przez wła­snego brata, nie leżała w wodzie jak dwie poprzednie, ale rozciągnięta na płaskim kamieniu tuż koło kładki. Ten, kto ją w tym miejscu ułożył, musiał wiedzieć, że wiele żon komorników przychodzi tam co rano z dziećmi, by na­brać wody lub dlatego, że tędy przedostają się na położo­ne za rzeką pola, na których zboże nabiera już złocistej barwy. Już wkrótce nastanie wrzesień, a lato było łaska­we tego roku. Ciężkie kłosy nie są może zbyt duże, ale z pewnością będą ładnie sypać.

Chłopak szedł pogrążony w takich właśnie myślach, nie nocował ostatnio w domu. Wciąż mieszkał u rodziców, ale zaczął już służbę we dworze Storlendet, gdzie praca nieczę­sto się kończyła po wieczornym obrządku. Gospodarze Storlendet chcieli w pełni wykorzystywać swoje szylingi i wikt dawany parobkom. Mats zaś nie potrafił protesto­wać, bo miał zaledwie szesnaście lat i nie posiadał jeszcze ani siły, ani doświadczenia dorosłego mężczyzny.

Szedł teraz przez kładkę z jedną tylko myślą w głowie: jeść.

Matka wrzuci pewnie dodatkową garść kaszy do saganka, kiedy go zobaczy. A może ma kawałek ryby lub krom­kę chleba od wczoraj? A najlepiej, gdyby zostało trochę wczorajszej zupy z kawałkami mięsa i okami tłuszczu na powierzchni miski.

Przyspieszył kroku, choć nogi i wszystkie kości bolały go nieznośnie, bo przez trzy ostatnie dni kopał torf dla gospodarza Storlendet. Zamierzali pokrywać dach nowe­go domu, a najlepszy torf znajdował się o pół dnia mar­szu od wsi, wysoko w górach.

Ale teraz Mats będzie miał wolne.

Głośno burczało mu w żołądku, głód sprawiał dotkliwy ból. W zimie, kiedy często brakowało jedzenia, te skurcze z dnia na dzień stawały się mniej dokuczliwe, ale jeszcze się nigdy nie zdarzyło, by o tej porze roku chłopak chodził z takim pustym brzuchem i myślał tylko o jedzeniu.

Już tutaj wyczuwał zapach mlecznej zupy, do której matka dodawała odrobinę sera, żeby zmienić smak i żeby potrawa było bardziej sycąca.

W pewnym momencie uniósł wzrok, spojrzał przed siebie na krętą ścieżkę, a potem dalej, na rzeczkę, przez którą miał właśnie przejść. Miejsce do prania trwało po­grążone w ciszy, tylko jakaś stara końska derka została rozciągnięta na kamieniach, tak by pluskające fale wypłu­kiwały z niej brud.

Dziewczyna leżała wyżej na płaskim kamieniu, na którym zwykle stały praczki z zakasanymi spódnicami, czerwone na twarzach, i tłukły kijankami rozłożone na kamieniu ubrania, piorąc je i równocześnie płucząc.

Woda nie pokrywała teraz powierzchni kamienia.

Porzucone na nim ciało nie było mokre, prąd wody po­ruszał tylko szeroką spódnicą i sprawiał, że materiał wy­dawał się ciemniejszy.

Twarzą zwrócona była ku kamieniowi, ale chłopak nie musiał się jej specjalnie przyglądać. Od razu wiedział, że to jego najstarsza siostra.

Wiadomość natychmiast obiegła wieś, ludzie zbierali się w mniejsze i większe gromadki, rozdygotani ze zgrozy lub cisi i milczący, zdumieni trudną do pojęcia zbrodnią. Trzy kobiety, wszystkie z ich małej społeczności, jakby potwór wyrywał żywe mięso z tego organizmu, jakim jest wieś. We wszystkich narastał gniew, chociaż to nie kobiety po­mstowały najgłośniej.

W stajni w Myren zebrało się kilku mężczyzn.

Nie zwoływali się w żaden sposób, po prostu się spo­tkali, widzieli nawzajem ból i gniew w swoich oczach.

Był tam młody wdowiec po Ingeborg Brattbakkmyra, był chłopiec, który znalazł zwłoki, kiedy wracał z torfo­wiska do domu, do śmierci i żałoby, był siwy gospodarz, u którego służyła zamordowana dziewczyna i z którym według wszelkiego prawdopodobieństwa spodziewała się dziecka. Przyszedł też Erlend Storlendet, chłopiec je­szcze, którego jednak nikt z dorosłych nie odważył się odesłać do domu. Dwaj pozostali przybyli, skradając się i rozglądając ukradkiem, czy nikt nie widzi. Był to brat pierwszej zamordowanej kobiety i jego bliski przyjaciel, który utrzymywał się z pracy dla lensmana, służył też in­nym w trudnych sprawach, miał bowiem wojskowe do­świadczenie.

Najgłośniej mówił młody dziedzic Storlendet. Bo to on widział poprzedniego wieczoru, jak Rein Przybłęda bie­gnie przez pola, jakby go ktoś gonił. W każdym razie wi­dać było, że ma nieczyste sumienie.

Zebrani nie usiedli, stali półkolem pod niskim dachem obory i rozmawiali szeptem. Policzki chłopca płonęły, z przejęciem opisywał, jak wyglądały zdesperowane, złe oczy Reina. Wspomniał nawet o krwi na rękach i ubra­niu, a otaczających mężczyzn przenikał dreszcz grozy. Żadnemu z nich nie przyszło do głowy, że przecież na ciele dziewczyny nie znaleziono takich ran. Została uduszo­na, ale nie okaleczona, nie było na niej krwi.

Młody Storlendet miał ciemne plamki na oczach, stał na szeroko rozstawionych nogach, ręce trzymał w kieszeniach i starał się nadać głosowi poważniejsze, męskie brzmienie. Emanował jakąś niezwykłą siłą, chociaż większość doro­słych mężczyzn przewyższała go co najmniej o głowę. Ży­wili respekt wobec tego chłopaka, jego ojciec należał do najlepszych gospodarzy we wsi i spotykał się z takimi jak pastor, państwo z Wdowiej Zagrody czy stary pisarz.

- Dłużej tak nie może być, dobrzy ludzie. Musimy sami się za to wziąć, uwolnić wieś od zbrodniarza. On morduje nasze kobiety! A my stoimy tu bez słowa i przyglądamy się lensma­nowi, który nie jest w stanie nic zrobić. Ale teraz koniec!

Przytakiwali pomrukując, ciężkie buty szurały w ściółce.

Dwaj przynieśli ze sobą broń. To oni mieli iść przez las do szałasu, w którym, jak wszystkim wiadomo, siedzi Rein i ten mały lisek, jego syn.

- Nie zapominajcie o chłopaku - powiedział Erlend, kie­dy grupa podzieliła się i obaj uzbrojeni ruszali w drogę do szałasu, by wypłoszyć zwierzynę. - Nie wiemy przecież, czy nie chodził z ojcem i nie pomagał mu w zabójstwach. A w najlepszym razie wiedział o nich i ukrywał przestępcę...

Wbił wzrok w kark jednego z mężczyzn, był pewien, że osiągnie to, czego pragnie. Nareszcie mała Hanna będzie bezpieczna, on nie będzie już musiał czuwać po nocach w obawie o życie tego ślicznego stworzenia. Ów czarnowło­sy obcy chłopak przestanie ją nareszcie dręczyć i nie odbie­rze jej temu, który postanowił cierpliwie na nią czekać.

Okazało się, że szałas jest pusty, ale w palenisku węgle były jeszcze ciepłe. Wszystko wskazywało na to, że ktoś opuszczał to miejsce w takim pośpiechu, jakby mu diabeł deptał po piętach. Na podłodze leżał rozrzucony chrust, na łóżku okrycia w nieładzie, jakby uciekający nie chciał lub nie miał czasu ich zabrać. A na chwiejnym stole ta­lerz, na którym tłuszcz ledwie stężał.

- Uciekli! Do cholery, musieli widzieć, że się zbliżamy!

- Albo przeczuwali, że przyjdziemy. Zmykali jak tchórz­liwe owce. Ale daleko nie zajdą!

Jeden ze ścigających wyszedł na dwór i pochylony szu­kał śladów na ziemi. W końcu znalazł ledwo dostrzegal­ny odcisk stopy i jakieś połamane gałązki na najbliższych krzewach.

Wtedy uniósł głowę, popatrzył na towarzysza i uśmiech­nął się zadowolony.

- Będziemy ich tropić niczym ranne zwierzęta - oznajmił. I obaj mężczyźni ruszyli w las, najpierw niepewnie, po­szukując dalszych śladów uciekających ludzi.

U pasa jednego dyndał nóż, w garści ściskał sękaty kij.

Drugi niósł starą strzelbę, choć nikt nie wiedział, czy jest w niej proch. Broń była wystarczająco duża i groźna, by wystraszyć każdego.

Podążali śladami obcych aż do sporej polany w górach wysoko ponad wsią. Pod nimi leżał kościół, nieco dalej karczma, a potem wąskie zatoczki, nad którymi przycup­nęły domostwa komorników.

Jeden ze ścigających wyruszył do wsi, by sprowadzić pomoc. Miał przekazać wiadomość, że Rein Przybłęda wraz z synem ukrywają się w okolicy i że za wszelką ce­nę trzeba ich schwytać przed zachodem słońca.

Leżał w żółknącej trawie niczym przestraszony zając i słyszał zbliżające się kroki. Instynktownie wyczuwał, że to jego ścigają. Rein czuł zimno na plecach, bo kurtka przemokła mu od potu i od rosy spadającej z krzewów, kiedy się przez nie przedzierał. Gdzie się podział Ravi? Gdzie jest ten przeklęty łobuz, miał przecież tylko pójść do Vildegard i pożegnać się jak człowiek? Do diabła, to przecież on marudził i nie dawał spokoju, że trzeba ruszać dalej. Przez całe lato powtarzał, że to nie jest miejsce, w którym mogliby zostać na dłużej. Że czeka ich tu kata­strofa i zło, że trzeba uciekać, dopóki nie jest za późno..

Ravi miał zawsze tę irytującą zdolność odstraszania od siebie ludzi, budził w nich grozę swoimi przepowiednia­mi o przyszłości. Miał nadzieję, że zdołał to z niego wytłuc już dawno temu, ale chyba nie. Po tej strasznej prze­prawie przez góry, kiedy musiał pogodzić się z tym, że syn na własnych plecach zaniesie go do ludzi... Rein wie­dział, że coś się między nimi zmieniło. Zdawał sobie spra­wę, że chłopak staje mu się równy. Ale on nie usłuchał marudzenia syna, dopóki Marja...

Musiał ciężko przełknąć ślinę.

W końcu kazała mu odejść. To był koniec gry, koniec lata, koniec udawania, że oni, tak bardzo się między sobą różniący, mogą się zachowywać jak równy z równym. Wi­docznie ona ma tego dość. Zresztą Rein nigdy nie oczeki­wał niczego oprócz odrobiny wódki i jedzenia, jakie od niej dostawał. To i tak więcej niż kiedykolwiek mieli, prze­ważnie ludzie zatrudniali go na parę dni, najwyżej tydzień.

Rozumiał to wszystko bardzo dobrze, ale odczuwał w piersi bolesną pustkę. Tę samą, którą odczuwał, zanim ją spotkał, i tę samą, którą w sobie nosił od dnia śmierci żony. Marja wypełniła ją na krótką chwilę, pozwoliła mu znowu poczuć w żyłach prawdziwe życie, cieszył się, że coś takiego jest jeszcze możliwe.

Ale teraz pustka była dużo gorsza. Jakby bardziej ob­ca. Bardziej dokuczliwa. Nie wiedział, skąd weźmie siłę do kolejnej ucieczki, jak zdoła przeżyć kolejną zimę.

Rein leżał w trawie i czekał na syna, ukryty wśród za­rośli i kamieni.

Słyszał kroki mężczyzn tuż obok, ale nie ruszał się, le­żał jak ptak w gnieździe i próbował zrozumieć, dlaczego się nie boi.

Ravi starał się być jak najmniejszy, ale ciało jakby już do niego nie należało, wyrośnięte ręce i nogi nie chciały go słuchać, a zręczność, która przez wszystkie lata dzie­ciństwa pozwalała mu przemykać niemal niezauważenie między ludźmi, teraz gdzieś się ulotniła.

Przyszedł do Wdowiej Zagrody, gdy ranek był jeszcze bardzo wczesny, i zanim jeszcze kogokolwiek spotkał, zo­rientował się, że musiało się stać coś niedobrego.

Krew pulsowała mu na szyi. Oddychał z trudem. To się stało, stało się to, czego tak się bał. To potworne, wi­zja, w której widział śmierć młodej kobiety i w tym sa­mym momencie los swego ojca. Zapragnął, żeby ojciec był teraz przy nim, chciał natychmiast stąd uciec, był bliski płaczu z rozpaczy, że tamten odsunął go od siebie tak szorstko i wysłał do wsi.

Marja... to ona go do siebie przyciągała.

Ravi nie wiedział, czy Marja zerwała z ojcem, czy też może spotkali się jeszcze po tym, jak on, Ravi, ją odwie­dził. Ravi nigdy w swoim życiu tak się nie bał jak tamtego wieczoru. Kiedy ojciec wrócił późno do szałasu, jego ból i gniew wyczuwało się w pomieszczeniu niczym zapach.

Chłopiec leżał na swojej wąskiej koi i prawie nie miał odwagi oddychać. Słyszał, jak ojciec ściąga z siebie ubranie, skrzypnęła ława, kiedy wpełzał pod podarte okrycia. Ravi nie był w stanie się poruszyć, wsłuchiwał się w potężne, rytmiczne uderzenia pięści ojca w ścianę i towarzyszące te­mu ciche, straszne przekleństwa. W jakiś czas potem wstał, zapalił ostatni ogarek świecy i spojrzał ojcu w oczy.

- Musimy stąd odejść, ojcze. Teraz, jeszcze dzisiejszej nocy.

Ojciec spoglądał na niego półprzymkniętymi oczyma. Przestał tłuc ścianę. Ravi zaciskał pięści, teraz nie było już odwrotu. Ostatkiem sił przyciągnął ojca do siebie, ból rozsadzał mu głowę, o mało nie pękła, ale Ravi całą uwa­gę i wszystkie swoje siły koncentrował na ojcu, był rów­nie wsysający, zimny i bezlitosny jak bagno.

Opuścili szałas w wielkim pośpiechu.

Ojciec się jednak upierał, żeby Ravi poszedł do Vilde­gard i pożegnał się jak porządny człowiek.

No i oto jest.

Nigdzie żywego ducha. Nikt mu nie mignął nawet z da­leka, dopóki mała Hanna nie pojawiła się przy nim nieo­czekiwanie w sukience tak lśniąco białej, że Ravi musiał mrużyć oczy.

- Masz odwagę teraz tu przychodzić, Ravi?

Jej głos brzmiał jakoś dziwnie, było w nim bezbrzeżne zdumienie. Jakby to było ostatnie miejsce, w którym mógłby się pojawić.

Głos odmawiał mu posłuszeństwa, musiał chrząkać i kaszleć wiele razy, zanim był w stanie przywitać się z tą małą panienką z szacunkiem, jak przystało.

Spojrzał na nią, obraz mu się zamazywał, ale odetchnął z ulgą, że Hanna nie nosi broszki, którą dostała od tam­tego chłopca.

- Czy ty nie wiesz, że wyszedł pościg za twoim tatą? Za zamordowanie biednej Eliny Tokjellplassen i innych?

Ravi nie mógł odpowiedzieć.

- Jeszcze jedna?

Oczy Hanny, jedno niebieskie i jedno zielone, wpatrywa­ły się w niego, wiedział, że chciałaby dowiedzieć się prawdy.

- Taaak.. jeszcze jedna kobieta została uduszona. To dla­tego nie mogę wychodzić sama poza nasze obejście. Wolno mi być tylko tu, pośrodku podwórza. Teraz wszyscy siedzą w domu, mają tyle spraw do omówienia, ale ja nie powin­nam tego słuchać, więc kazali mi wyjść. Czy to nie głupie, Ravi? Oni myślą, że my niczego nie rozumiemy!

Ravi nie mógł sobie przypomnieć, żeby go ktoś właśnie tak potraktował, zawsze mu mówiono, że rozumie za wiele.

Oślepiał go łagodny uśmiech tej panienki. Błysk w jej oczach wywoływał skurcz żołądka, a strachu, który czaił się nawet w świetle dnia, za nic nie potrafił opanować.

- Muszę iść, Hanno. Chyba nie zapomniałaś, co wtedy powiedziałem?

Przestała się uśmiechać, oczy zmieniły barwę, policzki poczerwieniały, a głos brzmiał ochryple.

- Straszysz mnie, Ravi. Nie powinieneś tego robić. Ja nie lubię chłopców, którzy stale chcą być ważni i silni.

Uśmiechnął się. Patrzył na nią z rodzajem złośliwego niedowierzania.

- W takim razie musisz lubić Erlenda Storlendet? Dziewczynka rozzłościła się nie na żarty, odwróciła się na pięcie, podtrzymując długą spódnicę i unosząc dumnie głowę, zawołała:

- Erlend jest dobrym i sympatycznym chłopcem, wszy­scy o tym wiedzą! Poza tym my weźmiemy ślub, a ty tak gadasz, Ravi, bo jesteś zazdrosny! Moja mama tak mówi!

Na taki zarzut nie potrafił odpowiedzieć. Walczył sam z sobą, najchętniej zostawiłby tę zarozumiałą dziewczynę, wzruszył ramionami i poszedł swoją drogą, niech sobie spaceruje z zadartym nosem. Zresztą i tak nie mógł nic zrobić, skoro ona mu nie wierzy. Ale teraz wyraźniej niż kiedykolwiek zobaczył jej przekleństwo, a pośrodku obra­zu, jaki roztaczał się przed oczyma Raviego, stał wysoki, jasnowłosy chłopak, zaciskając pięści, które już teraz by­ły większe, niż Ravi może mieć jako dorosły mężczyzna. Zauważył, że Hanna się waha, widocznie nie chciała odchodzić. Poczuł ukłucie w sercu, była taka śliczna i de­likatna pod tą maską dumy i zarozumialstwa.

- Żegnaj, Hanno! Życzę ci wszystkiego najlepszego! Słowa płynęły łagodnie niczym muzyka, Ravi sam był zaskoczony ich ciepłem. Hanna odwróciła się ku niemu, słyszał bicie swego serca.

- Żegnaj, Ravi. Żal mi ciebie. I twojego ojca...

Nagle oboje zamarli. Wysoko na halach słychać było krzyki i wycie.

Ravi natychmiast pojął, że ludzie ze wsi ścigali morder­cę i znaleźli go.

Rein zobaczył błysk noża w słońcu, widział wielką, ciężką strzelbę na ramieniu jednego, widział toporek, kij i żelazny łom, którym ktoś wywijał w powietrzu. Zbliża­li się teraz z dwóch stron od chwili, kiedy młody chłopak potknął się o Reina i narobił wrzasku.

Nie zamierzał prosić o łaskę, nie chciał się płaszczyć przed tymi ludźmi. Spotykał już przedtem ludzi uzbrojo­nych w noże, i to niemało. Walczył jak lew i udawało mu się wszystkich wyprowadzić w pole.

Teraz utracił wszelki zapał.

Podniósł się, robił to bardzo powoli. Nagle tamci zna­leźli się bardzo blisko, widywał już takie sytuacje wiele ra­zy przedtem. Rein czuł zapach dojrzałej trawy, na której jeszcze przed chwilą leżał. Słyszał teraz, jak ptaki nawołu­ją się w górach. Widział, że błękit ponad nim jest niewia­rygodnie intensywny i piękny, i bardzo niski.

Usłyszał, że jeden z ludzi coś mówi, ale nie odwrócił się w tamtą stronę. Widział, że idą, ale nie słyszał kroków, miał natomiast wrażenie, że dociera do niego szelest każ­dego liścia, że powraca każde doznanie, jakie kiedykol­wiek było jego udziałem.

Wyciągnął rękę w stronę młodej osiki, zerwał jeden liść i położył na dłoni jak zieloną monetę. Przypomniała mu się bajka o osice, która jesienią gubi liście, a one przemie­niają się w złote monety i spadają na sprawiedliwych ludzi.

Tylko że takich nie ma wielu.

Jest ich po prostu mało.

W ciszy wyczuwał nienawiść zbliżających się mężczyzn.

Rein zamknął oczy i czekał, aż podejdą bliżej. Zdawa­ło mu się, że cała wieczność minęła, zanim gardło ścisnęły mu silne, twarde dłonie i został brutalnie przewrócony na ziemię, znalazł się znowu w trawie.

To nie jego krzyk słyszeli mieszkańcy wsi, lecz dzikie wrzaski ścigających, oszalałych z żądzy mordu. Każdy z nich nosił w sercu jakiś ból, który chciał z siebie wyrzu­cić. Każdy z nich kiedyś poniósł stratę, przegrał i przeżywał rozgoryczenie. Teraz tę gorycz wyładowywali w ciosach, cięciach nożem, kopniakach, duszeniu gołymi rękami.

W końcu zabili, zadając mu głębokie cięcie w szyję. Ostatnie, co słyszał, to pozdrowienia od mścicieli pomor­dowanych kobiet:

- Zgiń w piekle, potworze! Teraz będziesz się przypie­kał za wszystkie swoje przestępstwa!

Cięcie na szyi mogło przywodzić na myśl uśmiech.

Chłopca o czarnych włosach ścigać nie musieli, bo stał wyprostowany przy studni w Vildegard, kiedy wiadomość o ujęciu mordercy zaczęła się rozprzestrzeniać. Zwłoki przestępcy zanieśli na plebanię i pastor składał ręce do modlitwy, gdy lensman kazał ludziom kopać grób kawa­łek od cmentarnego muru. Czuł, że uszy go palą, a w gardle zasychało. Mimo to zmęczony urzędnik odczuł rodzaj ulgi, kiedy wiadomość o złapaniu mordercy w końcu nadeszła.

Nie musiał już co wieczór wypijać trzech kufli zakra­pianego wódką piwa, ale z jakiegoś powodu nie zerwał z przyzwyczajeniem.

Trumna dziewczyny była nie malowana i nędzna, ale po raz pierwszy na pogrzebie komornicy zapalono w ko­ściele wszystkie świece i wielki żyrandol. Ubrana na sza­ro rodzina zmarłej mogła zająć miejsca siedzące, chuda matka siedziała nawet na krześle, na którym zwykle za­siadał dzwonnik.

Wierni śpiewali.

Dźwięki psalmu wydawały się nikłe i słabe między gru­bymi, malowanymi na biało ścianami świątyni. Marja sie­działa na galeryjce ponad głowami innych, gdzie ludzie z Wdowiej Zagrody od pokoleń mieli swoje miejsca. Czu­ła, że podłoga z belek pod jej stopami trzeszczy cichutko, wiedziała, że niżej w wielu rzędach siedzą chłopi z odsło­niętymi głowami i zaciśniętymi wargami.

Po przeciwnej stronie faluje morze kobiecych czep­ków. Kiwają się, przytakując słowom pastora, niektóre wzdychają od czasu do czasu lub szepczą ciche „amen”. Trumna stała na katafalku pośrodku kościoła. Została za­mknięta na żelazne skoble na bokach. Zwykle trumna w czasie nabożeństwa żałobnego jest otwarta, by ludzie mogli po raz ostatni pożegnać zmarłego. Nikt jednak nie pragnął oglądać tych zwłok, nikt nie chciał patrzeć w tę twarz wciąż wykrzywioną przerażeniem przed śmiercią.

Marja sztywnymi, białymi palcami trzymała książkę psalmów. Czuła na szyi lekki oddech swej córki, słyszała szelest kosztownej tkaniny, kiedy Amelia wyciągnęła rękę, by przytulić do siebie małą Hannę. Spokój Bendika wy­czuwała jak ciepło za plecami. Marja pochyliła głowę, spo­glądała przez poręcz, która oddzielała ją od reszty zebra­nych w kościele wiernych. Słowa pastora słyszała niczym daleki szum w uszach. Spojrzała na trumnę i nagle zapra­gnęła, by ją otworzono, bo może wtedy byłaby w stanie odczuwać szczery ból i szczerą nienawiść do mordercy. Ale siedziała z chłodnym sercem i nie potrafiła myśleć o ni­czym innym, tylko o człowieku, którego spotkał taki nędz­ny koniec, bez jakiejkolwiek szansy obrony.

Nie odważyła się pomyśleć „obrony swojej niewinności”.

Reina nie ma, a ona już nigdy niczego się o nim nie do­wie. Wypędziła go, odesłała w niełasce, zbudowała w so­bie wysoki mur z lęku. Po spotkaniu z Ravim Marja dłu­go krążyła po pokoju, czuła, że jej ciało i dusza więdną, jak pąki kwiatów oderwane od łodygi.

Ale ból jej wtedy nie dopadł.

Nie odczuwała go nawet wtedy, gdy znaleziono ostat­nią zamordowaną kobietę i gdy wiadomość o zemście do­tarła do Vildegard. Nawet wówczas, gdy syna Reina za­prowadzono do lensmana i poddano bardzo surowym przesłuchaniom. Potem dała chłopcu maści i jakieś gałganki do opatrzenia ran, ale w jej skołatanym sercu nie było ciepła. Rein wyrwał jej serce z piersi, nie rozumiała tego, dopóki go nie zabrakło.

Amelia spoglądała na sztywne ramiona pod wełnianym płaszczem, słyszała, że matka oddycha z trudem, jakby z całych sił powstrzymywała płacz.

Pastor dał znak, żeby wyniesiono trumnę.

Mężczyźni, którzy rozprawili się z mordercą, wypro­wadzili zmarłą przez starą bramę kościoła.

I wtedy właśnie czarna chmura przesłoniła słońce, jak­by przewaliła się przez góry od zachodu i bardzo szybko rozrastała się w stronę Lyster. Szara mgła leżała dzisiaj nad wodą, wiatr ponad fiordem był niecierpliwy i porywisty.

Wszystko wokół umilkło, kiedy ciężki kościelny dzwon wybił trzy razy po trzy uderzenia.

Pastor błogosławił ludzi, żywych i umarłych.

Ale niepokój tkwił w Marji niczym groźny pasożyt, nie wiedziała, na czym zatrzymać swoje suche oczy.

Ubrani na czarno ludzie zebrali się w karczmie, jakaś część tego żalu, który winni byli krewnym zmarłej, zna­lazła ukojenie w uśmierzającym alkoholu.

Trudno tu mówić o stypie, komornik miał inne zmar­twienia przed nadchodzącą zimą. Trzeba raczej oszczę­dzać to, co się ma, zresztą nikt nie oczekiwał wielkiej ża­łoby po śmierci zwyczajnej wiejskiej dziewczyny. Ale mieszkańcy wsi musieli się gdzieś spotkać, musieli poroz­mawiać o tym niewiarygodnym, co wreszcie znalazło za­kończenie. O strachu, który trzymał ich jak w kleszczach przez całe lato, o podejrzeniach, które tliły się w ich du­szach i teraz oto znalazły rozwiązanie.

Jeden z tych, którym sprawiedliwość okazała łaskę, opo­wiadał, że Rein Przybłęda do końca wszystkiemu zaprze­czał. I że kiedy nie miał już nic do powiedzenia, miotał przekleństwa i odmawiał czci pomordowanym kobietom. Nie było rady, nikt by już nie obronił jego niewinności. No w takim razie dlaczego uciekał po ostatnim morder­stwie? I czyż nie widywano go gdzieś w pobliżu przy wszy­stkich wypadkach?

Lensman ich popierał, to ich niemal zdumiało. Teraz ludzie prawa ich chronią, mówią, że istnieje aż nadto do­wodów. Ścigający oszczędzili tylko lensmanowi, pisarzo­wi i dwunastu dobrym sędziom tingowym długiego i ko­sztownego procesu.

Mężczyźni podnosili głowy, klęli się, że to, co zrobili, to sprawiedliwość, nic innego.

Marja widziała, jak po pogrzebie unoszą kufle i przepi­jają do siebie, jakby zawierali sprzysiężenie. I widziała ich żony uśmiechające się blado, otulające się chustkami, teraz bezpieczniejsze. Te same kobiety miały na twarzach ślady łez, ale wkrótce zapomniały o biednej komorniczej córce. Teraz świętowały swoją odzyskaną wolność, bo żadna nig­dy przedtem nie przeżyła takiego strasznego, lata. Gdzie tylko się ruszyły, musiał chodzić z nimi chłop. Tylko nie­liczne miały odwagę samotnie wyjść z własnej zagrody.

Grzały ręce o kufle ze słodkim piwem, a tymczasem niebo nad nimi stawało się szaroczarne. Marja wychyliła swój kieliszek pachnącej przyprawami wódki, stwierdzi­ła, że jest bardzo ostra, i skrzywiła usta.

Bendik i Amelia pożegnali się koło Dosen, nie chcieli, by mała Hanna słuchała opowieści o morderstwach, które bez wątpienia będą w gospodzie roztrząsane ze wszystki­mi koszmarnymi szczegółami.

Ale Marja została.

Siedziała spokojnie na jednym z najlepszych krzeseł karczmarza i piła jego cierpką wódkę, jeden kieliszek po drugim.

Kiedy jakiś cień pojawił się na krześle obok, oczy Marji były już przesłonięte mgłą jak fiord w nocy.

Sama Sophia osobiście postawiła przed nią czwarty kieliszek i zaproponowała toast za zwycięstwo sprawie­dliwości.

Jasne włosy upięła wokół głowy w koronę.

- Czy zwróciłaś uwagę na te wszystkie łzy, Marjo? - za­pytała łagodnie.

Marja z wolna odwróciła głowę i wpatrywała się w twarz młodej kobiety bez cienia uczuć.

Sophia ostrożnie spróbowała wódki, spoglądała gdzieś w dal, ale usta wykrzywiały się w uśmiechu.

- Tylko my dwie nie płakałyśmy - szepnęła.

Po czym jej jasne oczy wpiły się w ciemnoniebieskie, teraz zamglone oczy Marji.

- Tylko ja i ty, Marjo, miałyśmy suche policzki. Marja nie odpowiedziała, ale czuła pieczenie w gardle, a jej żołądek zaprotestował wobec nadmiaru alkoholu. Ze - , rwała się z miejsca i odeszła, zostawiając Sophię samą. Ko­bieta o jasnych włosach uniosła brwi i bawiła się łańcu­szkiem, który nosiła pod bluzką.

ROZDZIAŁ XIII

Pierwszy śnieg przyszedł cicho jak duch i pewnego paź­dziernikowego ranka okrył ziemię grubą kołdrą. Nikt nie widział, kiedy zaczęło padać, bo poprzedniego wieczoru jasno świecił księżyc, a w górach wciąż jeszcze liściaste drzewa okrywały się jesiennymi barwami. Na wodach fiordu nie widziano jeszcze dryfującego lodu, nawet zwie­rzęta nie przygotowały jeszcze zimowych leży.

I oto nagle spadł biały puch, zupełnie nieoczekiwanie.

Dzieciaki dygotały w za cienkich ubraniach, drewnia­ki ślizgały się i wypełniały śniegiem, dzieci jednak biega­ły zaczerwienione od zimna i cieszyły się od bardzo daw­na nie widzianym pięknem.

W Vildegard Marja miała pełne ręce roboty, bo po tej pierwszej śnieżnej nocy strumień ludzi nieprzerwanie pły­nął z prośbą o radę i lekarstwa. Widocznie dolegliwości reumatyczne, kaszel i zaziębienia odnowiły się z nadej­ściem zimy. Wszyscy prosili o mocne herbatki, wielu zre­sztą miało na myśli przede wszystkim rozgrzewającą wód­kę. Marja pracowała bez przerwy, ale z pustką w sercu i obojętnością w oczach.

Uśmiech, nawet jeśli się pojawiał, to i tak nie docierał do oczu, tylko usta krzywiły się lekko. Rankiem ledwo się zwlokła z łóżka, zima przedstawiała się jej jako nieskoń­czona, pełna koszmarów noc. Wciąż jeszcze nie odzyska­ła spokoju, wciąż niewypłakany żal piekł w piersiach.

Każdego wieczoru postanawiała: Teraz to już naprawdę wyjeżdżam.

Ruszam w drogę, bez celu i bez sensu, po prostu dale­ko, jak najdalej stąd...

Ale potem mała Hanna zarzucała jej ręce na szyję albo jakaś rodząca unosiła głowę i walczyła z pomocą Marji.

Jakieś dziecko się do niej uśmiechało, a ona wiedziała, że bez niej nie byłoby go na świecie. Bez jej nieprzespa­nych nocy, poświęconych na czytanie książek, z których dowiadywała się o nowych sposobach leczenia.

I Amelia, jaka się wydawała spokojna i silna w swoim bezpiecznym domu. Ale wciąż z tym spłoszonym, czuj­nym wyrazem oczu, kiedy myślała, że nikt jej nie widzi.

Dziecko, myślała Marja.

Moje dziecko, może jedyne. Muszę z nią zostać, być przy niej blisko, zawsze gotowa do pomocy, dopóki żyję. Ze względu na Amelię dam sobie radę jeszcze jeden dzień.

Jeszcze jeden rok?

Może całe życie?

Zrobiła się ociężała w ruchach, na zawsze żywej twarzy pojawiły się nowe zmarszczki Wszyscy zauważali, że nie­bieskie oczy pociemniały, a niekiedy przesłaniała je mlecznobiała mgiełka. Amelia nie chciała dopuszczać do siebie zmartwienia, ale wyraźne zmęczenie matki budziło w niej niepokój. Co ją gryzie? Czy to tylko to okropne lato peł­ne strasznego napięcia, które nie opuszczało nikogo od chwili, kiedy znaleziono pierwsze zwłoki? Czy może re­akcja matki jest wyrazem strachu, który musiała przeżyć, kiedy się okazało, że mężczyzna, którego wpuściła pod swój dach i dała mu pracę, jest oszalałym mordercą?

Amelia nie przestawała się nad tym zastanawiać, bo przecież matka była zawsze taka silna. Nigdy nie okazy­wała lęku, nigdy się nie trzęsła, że stanie się coś złego. Raczej jako pierwsza zawsze odsuwała od siebie nieprzyjem­ności i kłopoty, unosiła głowę i starała się patrzeć w przy­szłość, kiedy życie wymagało od niej siły.

Teraz Amelia i Marja chodziły obok siebie jak obce, żadna nie wiedziała, jak to się dzieje, że ich myśli odnaj­dują się nawzajem, a marzenia łączą bez słów.

Ravi nie uciekł ze wsi, jak się ludzie początkowo spo­dziewali. Ten chłopak dostał nauczkę, jakiej niewielu do­rosłych mężczyzn by nie zniosło, kiedy lensman i oślepie­ni nienawiścią chłopi pociągnęli go za sobą. Cisnęli go na klepisko obory, gdzie zwłoki ojca szczerzyły do niego wy­krzywioną twarz i szydziły z uniesionych pięści.

Chcieli zmusić Raviego, by wypowiedział rozstrzyga­jące słowa, chcieli zeznania jasnego, jakby zostało wypa­lone ogniem na niebie, bo tylko on był w stanie usprawie­dliwić ich czyn.

Ravi jednak nie odpowiadał i nie chciał za nic potwier­dzić, że dobrze zrobili, podejmując zakończony mordem pościg.

Odmawiał potwierdzenia przysiąg, które nieustannie składali, nie chciał sprawić im tej radości, że zeznaje prze­ciwko własnemu ojcu.

Ciosy nie miały końca, a miotające przekleństwa i groź­by głosy zlewały się w jedną złą wolę, w końcu już Ravi nie wiedział, kim ci ludzie są ani czego on sam powinien się trzymać.

- Mnie też zabijcie - błagał, ale oni wyśmiewali jego pi­skliwy głosik i zadowalali się kopniakami, w końcu cisnę­li go na leżącą w oborze kupę gnoju.

Widocznie doczekali się od niego jakiejś odpowiedzi, bo później, na tingu, uroczyście oznajmiono, że syn mor­dercy, Ravi Reinsson, potwierdził, iż wiedział o potwornych przestępstwach, za które jego ojciec sprawiedliwie odpowiedział własną głową. Ze względu na młody wiek chłopca i zeznania wielu świadków, że ojciec siłą zmusił go do milczenia, uwolniono Raviego pod warunkiem, że będzie pracował i któryś z szanowanych obywateli podej­mie się wychowania go na pokornego chrześcijanina.

Najpierw sam dzwonnik został wyznaczony jako wy­chowawca tego nieszczęsnego, zabłąkanego dziecka, wkrót­ce jednak zaczaj mieć takie poważne problemy ze zdro­wiem, że chłopaka trzeba było przenieść do kogoś innego.

Tym sposobem Ravi wędrował od dworu do dworu, a wszędzie, gdzie się pojawił, towarzyszyły mu nieszczę­ścia i kłopoty.

Tylko w Karlsgdrd nie chciał zamieszkać.

Ani w Vildegard.

Ostatecznie znalazł przytulisko we dworze karczma­rza, zlecono mu odpowiedzialność za czyszczenie pieców i wynoszenie popiołu, mycie kufli i oblepionych tłu­szczem saganków, noszenie wody i drewna na opał. Opróżniał też wiadra, których domownicy używali pod­czas mroźnych nocy, kiedy strach było wyjść na dwór, i dbał, by zawsze było pod dostatkiem smolnych drzazg oraz wiórów na podpałkę w kominkach, które ostatnio karczmarz kazał wymurować.

Ravi posiadał niezwykłą umiejętność schodzenia wszy­stkim z drogi i bycia niemal niewidzialnym.

Być może właśnie dlatego pewnego ranka Sophia aż pod­skoczyła przestraszona, kiedy natknęła się nieoczekiwanie na tego chłopaka uginającego się pod ciężarem dwóch na­pełnionych wodą wiader.

Ona jego przestraszyła chyba równie mocno, stał przez chwilę oniemiały, jakby na schodach zobaczył ducha, wo­da spływała po stopniach, bo upuścił wiadra i tupiąc drewniakami, popędził w dół. Ona zaś opierała białą dłoń na poręczy i z trudem wciągała powietrze.

Przede wszystkim przeraziły ją oczy chłopca. A następ­nie szok widoczny w jego twarzy, gdy patrzył, jakby wi­dział ją na wylot, i rzucił wszystko, co miał w rękach.

Uciekł w popłochu, potknął się i upadł, pozbierał się natychmiast i leciał jak szalony do jedynego bezpieczne­go miejsca: na siano w oborze.

Tam nad wiecznie żującymi i pomrukującymi zwierzę­tami mógł się ukryć i czuć, jak ich znajomy, ciężki zapach wypełnia mu nos i płuca, sprawia, że ciało staje się leni­we i spokojne. Udzielał mu się spokój krów, ich nastrój otulał go niczym miękka derka, przenosił się do ich świa­ta i w nim szukał ukojenia dla swego skołatanego serca.

Kobieta na schodach... kobieta w górach...

Kobieta w sennych widzeniach, to właśnie ją dzisiaj zo­baczył, stojącą na byle jak zbitych schodach, w sukni, któ­ra mieniła się przed oczyma Raviego brunatną czerwienią i czernią.

Myślał, że kobieta z wizji to Marja, nigdy nie miała in­nej twarzy, ojciec przez cały czas biegł właśnie do Marji, przedzierał się ku niej, zostawiając za sobą ślady pełne lep­kiej krwi. Po raz pierwszy on sam zadawał pytania, jeśli chodzi o wizje. Czy to tylko majaczenia chorej wyobraźni? Czyż nie było tak, jak widział w swoich marzeniach, że oj­ca można było uratować, gdyby się zmusiło kobietę, by skończyła tę swoją przyzywającą pieśń? Marja go posłucha­ła, rozstała się z Reinem, a mimo to czekało go tylko nie­szczęście. Gdyby pozwoliła mu zostać u siebie również tamtej nocy, gdyby go zabrała do domu i zatrzymała, to może... córka komornika nadal by żyła. Może Rein Przy­błęda nadal wędrowałby po wsiach? Ravi nie był w stanie udźwignąć aż takiego brzemienia. Tym bardziej jednak nie potrafił zaakceptować owej strasznej prawdy, którą wszy­scy dawno przyjęli. Codziennie ludzie upewniali się nawza­jem, że owszem, ukarano właściwego człowieka. Bowiem od tamtego nieszczęsnego wrześniowego dnia kobiety ze wsi chodziły swobodnie po okolicy i żadnej nikt nawet nie przestraszył.

Ravi przytulił się do ciepłego boku małej krowy, słyszał, jak żołądek zwierzęcia pracuje, chłonął te dobrze znane dźwięki, które dawały poczucie bezpieczeństwa, kiedy wszystko inne zawodzi.

Przed jego oczyma przesuwały się migotliwe obrazy, ale nie te, które chciałby widzieć. Nie nadeszła ta wizja, która zawiera odpowiedź, nie ukazała się twarz kobiety.

Jedynie strumień ludzkich postaci, rząd ludzi wspina­jących się na jakieś urwisko, którego nikt nie zna i o któ­rym nikt nic nie wie.

I mała dziewczynka, czarnowłosy anioł w jasnym świe­tle, wyglądała rozpaczliwie smutno, kiedy spychała ludzi, jednego po drugim, z urwiska, słyszała ich krzyki, gdy spadali w dół. Za nią stał jakiś mężczyzna z krzywym uśmiechem na twarzy, trzymał dłonie na jej piersiach, nie przeszkadzał w wypełnianiu bolesnego obowiązku.

Ravi zatkał uszy dłońmi, twarz ukrył w krótkiej, brud­nej sierści zwierzęcia, słyszał zgrzyt własnych zębów, kie­dy rozpaczliwie starał się uwolnić od straszliwej wizji.

Po jakimś czasie wstał, zataczając się, spocony, z sia­nem we włosach. Bezgłośnie skradał się z powrotem do gospody, gdzie gromada rozbawionych ludzi starała się pomnożyć i tak już znaczne bogactwo karczmarza.

Ravi zawahał się na moment, zanim dotknął bańki z wódką.

Potem uniósł naczynie i wyciągnął korek.

Cierpki płyn wypełnił mu usta, wkrótce serce zaczęło bić spokojniej. Dolał do pełna wody, nikt nie zauważy, że wódka zrobiła się troszeczkę słabsza.

Z trudem znowu przeszedł przez podwórze na siano, gdzie czekał na niego sen, ciężki, pijacki.

Sophia nie mogła zapomnieć chłopca o czarnych oczach. Bez kłopotu wywoływała w sobie to uczucie przerażenia, kiedy stała na schodach nagle przygwożdżona spojrzeniem, do jakiego nie jest zdolny nawet dorosły człowiek.

Wiedziała, kim jest ten chłopiec, spotkała nawet kie­dyś, ale dopiero teraz widziała go wyraźnie. Przeniknął ją dreszcz, poczuła ból w pustym brzuchu. Łańcuszek na szyi palił żywym ogniem.

Jej czas dobiegał końca, a ściślej biorąc, czas jej męża. Ale razem z nim skończy się też jej życie, bo karczmarz wciąż jeszcze nie dokonał zmian w swoim testamencie, ani w ocenie tych radości, które mu przecież dawała. Je­śli w rezultacie nie urodzi mu dziecka, wszystko pozosta­je bez wartości.

Sophia nie odważyła się szukać nasienia innego mężczy­zny. Wiedziała, że jeśli okaże się brzemienna, to karcz­marz przeczesze okolicę gęstym grzebieniem, sprawdzi każdy najdrobniejszy znak świadczący, że mogła się sprze­niewierzyć. Dziecko musi być jego. Nie ma bowiem w tej wsi mężczyzny, który chciałby dochować tajemnicy, gdy­by wiedział, że to on spłodził karczmarzowego potomka.

Prędzej czy później by się to wydało.

Zwłaszcza gdyby udało mu się przeżyć.

A zamordowanie mężczyzny to dla mnie zbyt wielkie zadanie, myślała Sophia w bezsenne noce. Im dłużej jed­nak pozwalała tej myśli pieścić swoje niespokojne serce, tym bardziej wydawała się ona wykonalna. Teraz zaczęła się rozglądać za kimś odpowiednim. Takim kandydatem mógł być Rein, karczmarz w młodych latach też miał czarne włosy i ciemną karnację.

Poza tym Reina nikt by nie szukał.

No ale teraz jest za późno.

Z ciężkim sercem Sophia weszła do pokoju męża, cho­ciaż wciąż czuła na sobie spojrzenie tamtych czarnych oczu, które sprawiało, że drżała na całym ciele, dziwnie rozpalona.

Trochę jakby poza jej świadomością w głowie młodej karczmarzowej zaczął się rodzić nowy plan. Oczy chłop­ca świadczą o sile i uporze. To dobrze. Ale równocześnie z całej jego postaci biła jakaś obcość, coś, co sprawiało, że Sophia zaczynała się bać na myśl, że to on miałby spło­dzić jej dziecko.

Ravi stał, zaciskając pięści, jak pastuszek, który zgubił swoje stado. Pokój, do którego wprowadziła go gospody­ni, był jasny i przestronny, pachniało w nim ługiem i ja­łowcem, a także proszkiem na pchły.

- Tutaj będziesz mieszkał, mój drogi Ravi! Patrz, poło­żyłam ci na łóżku nowe ubranie. Nie powinieneś chodzić w tych szmatach, to wstyd dla mojego... naszego dworu!

Sophia miała na sobie dzisiaj prostą, niebieską suknię, ale nawet Ravi się domyślał, że jedwabne czarne wstążki naszyte na spódnicy różniły strój od tego, co zwykle no­szą zwyczajne wiejskie gospodynie. Miała też ozdoby we włosach, wymykające się loki utrzymywała na miejscu mieniąca się srebrna zapinka.

Nie był pewien, czy się odważy wejść do tego pokoju.

Znajdował się tam stół i krzesło. Duża szafa pod ścia­ną, pewnie stara szafa do przechowywania jedzenia, w któ­rej się w końcu zalęgły mole. Obok stała umywalka i wia­dro do nocnego użytku. Ravi mrugał zdziwiony, próbował pojąć, dlaczego ta nieznajoma kobieta zrobiła się nagle ta­ka miła i uśmiechnięta. Nie potrafił określić, co to za cień jej towarzyszy, kładł wszystko na karb swego zakłopota­nia i zmęczenia strasznym latem.

Na stole postawiono półmisek z zimnym mięsem, chle­bem i gęstą śmietaną, a obok nawet buteleczkę wódki.

Podszedł jak zahipnotyzowany jedzeniem.

- Częstuj się, Ravi. Uważam, że okropnie zaniedbali­śmy nasze obowiązki względem ciebie, mój przyjacielu. Ale teraz nastaną nowe czasy, ty mój biedaku, nieszczę­sny synu mordercy. Osobiście będę wypełniać wolę tin­gu, dowiesz się wiele o życiu, mój chłopcze.

Dziękował z pełnymi ustami.

Ale ani na moment nie mógł się pozbyć tego głośnego, ostrzegawczego szumu w uszach, który narastał i przycichał zależnie od tego, czy lekkie kroki Sophii przybliża­ły się do niego, czy oddalały.

Wprost nie mogła uwierzyć, że to prawda. Ale nie ma rady, wszystkie znaki na to wskazują. Owo nieznośne zmęczenie nie było niczym nowym, lecz w ostatnich ty­godniach odbierało jej wszelką radość życia. Myślała, że to żałoba i napięcie po tych wszystkich ponurych histo­riach, jakie wydarzyły się ostatniego lata, i trzeba się po prostu z tego otrząsnąć.

Męczyły ją mdłości, zauważyła, że schudła, policzki ob­wisły, a kiedy poczuła przypadkiem zapach smażonej ry­by, wnętrzności się w niej wywracały.

Marja obudziła się pewnego ranka i nagle uświadomiła sobie całą prawdę. Tego nie można już tłumaczyć inaczej.

Będzie miała dziecko. Była dobrze po czterdziestce i oto kiełkuje w niej nowe życie.

W pierwszej chwili miała po prostu ochotę się rozpłakać, to podły cios od losu. Karl nigdy nie zdołał jej zapło­dnić, przez cały czas trwania ich małżeństwa.

Leżała sztywna w łóżku, naciągnęła kołdrę na głowę i próbowała się jakoś pogodzić z niewiarygodną prawdą.

A więc Rein Przybłęda nie umarł całkiem.

Ravi będzie miał siostrę lub brata.

To zbyt niewiarygodne, by mogło być prawdziwe.

Pojawiła się mdła iskierka nadziei, instynktowna, nie­pewna, ale w te wczesne poranne godziny październiko­wej niedzieli jej myśli wypełniały przede wszystkim szok i tysiące pytań.

Wisiorek ciążył jej na szyi. W dalszym ciągu miała tyl­ko połowę tej ozdoby.

Serce Marji struchlało.

W czasie ostatnich spotkań z Reinem nosiła cały amu­let. Ten, o którym Sophia twierdziła, że jest w stanie stwa­rzać życie tam, gdzie od dawna panuje pustka i bezpłod­ność. Marja odsunęła ją wtedy na bok, powiedziała, że to dziwaczne przesądy, ale czyż nie ogarnęło jej też lekkie podniecenie przy słowach tamtej?

Starała się odzyskać spokój, chłodno ocenić, jak dale­ce to wszystko odmieni jej życie. Co ma powiedzieć Ame­lii i Bendikowi? Jak się wytłumaczy? Kogo wskaże jako ojca dziecka?

Przypominała sobie małą, przestraszoną szesnastolatkę, która niegdyś ściągnęła sobie na głowę taki sam kłopot i energicznie starała się go rozwiązać, użyła całego rozumu i całego osobistego czaru, by znaleźć dzieciom ojca, zanim on zdążył się zorientować, o co chodzi.

Teraz powinna postąpić tak samo.

Ale przecież to wszystko przyniosło i jej, i bliźniakom tyle bólu.

Marja jęknęła żałośnie. Zdawało jej się, że poczuła skurcz w dole brzucha, gdzie dziecko wciąż jeszcze było tylko małą rybką.

Ten skurcz przyszedł jak ostrzeżenie. Znak Bardzo się starała, ale nawet na króciutki moment nie potrafiła so­bie wyobrazić noworodka, którego ktoś złoży w jej ra­mionach, maleńkiego człowieczka, który najzupełniej bez sensu pojawił się w jej życiu.

Zdjęła amulet z szyi.

Być może Sophia na to nie zasłużyła, ale Marja znala­zła gdzieś w głębi serca odrobinę współczucia dla tej mło­dej, bezpłodnej kobiety. Powinna mieć cały naszyjnik, przynajmniej przez jakiś czas. Skoro potrafił stworzyć ży­cie w łonie ponad czterdziestoletniej baby, to z pewno­ścią pomoże też bujnej Sophii.

Marja włożyła ciemnoczerwoną suknię i poszła do za­grody karczmarza tego samego ranka, kiedy ostatni łow­cy zajęcy wrócili do domu ze zdobyczą.

- Jesteś pewna...?

Twarz Sophii była biała niczym śnieg, ale w oczach płonął blask, który Marja określiłaby jako pożądanie. Uśmiechała się blado.

- Owszem, moja droga Sophio, jestem pewna tak bar­dzo, jak to możliwe. To nie jest dla mnie wymarzona sy­tuacja, rozumiesz chyba. Zwłaszcza kiedy ty walczysz i męczysz się...

Głośno przełknęła ślinę, w oczach Sophii znowu poja­wił się błysk. Tym razem wyrażał nienawiść.

Marja pospiesznie wyjęła szkatułkę z częścią naszyjnika.

- Proszę... weź także i to. Myślę... Myślę, że to rzeczy­wiście taki amulet, który przynosi powodzenie i płodność temu, kto go nosi...

Sophia jęknęła cicho. Wzięła dar w zimne ręce, wytrzeszczając oczy. Być może Marja spodziewała się podzięko­wań, ale milczenie Sophii też nie było dla niej zaskocze­niem. Starsza z kobiet musiała się uśmiechnąć.

Sophia była kompletnie oszołomiona i nowinami, i ozdobą, którą jej pożyczono. To, co Marja teraz dostrze­gła w jej oczach, było chyba nadzieją.

Nagle przeniknął ją chłód, skuliła się, podeszła do pie­ca. Sophia pogrążyła się we własnych myślach, po chwili jednak zerwała się z promiennym uśmiechem.

- Bardzo ci dziękuję, Marjo Oppdal. Ale łatwo dawać, kiedy się samemu pławi w obfitości.

Marję ogarnęła irytacja. Omal nie zaczęła żałować swej hojności, bliskość Sophii mroziła ją.

Ale głos karczmarzowej brzmiał ciepło, kiedy powie­działa:

- Musimy ci naprawdę podziękować, Marjo. Mój mąż... on cię sowicie wynagrodzi, jeśli nie w inny sposób, to przynajmniej dobrym słowem i błogosławieństwem. To znaczy tak wiele dla starego człowieka, ta nadzieja...

Marja skinęła głową. Stwierdziła, że Sophia nie spu­szcza wzroku z jej jeszcze płaskiego brzucha. Znowu do­stała mdłości.

- Przyjdź do nas w przyszłą sobotę wieczorem, zabiję cielaka i będziemy razem obchodzić Wszystkich Świętych.

Marja zmarszczyła brwi.

- Obchodzić? Ale...

Sophia roześmiała się lekko, rozbawiona. Potem szep­nęła poufale:

- My chyba nie należymy do tych, którzy zawsze słu­chają rad pastora, ani ty, ani ja. Widzisz, ja dużo wiem o wieczorze Wszystkich Świętych - myślę, że to może być bardzo podniecające i... owocne.

Marja mogła jedynie przytaknąć.

Dawno minęły te czasy, kiedy zapraszano ją do domu karczmarza. Przez wzgląd na chorego starca może chyba znieść towarzystwo Sophii, w każdym razie w jeden wieczór.

- A co z Ravim? - zapytała na koniec i zauważyła, że Sophia drgnęła. - Powinnaś być z nim ostrożna, Sophio, bo on jest jednym z tych, którzy mają wgląd do innego świata. Musisz o niego dbać i chronić go przed takimi, którzy nie rozumieją.

Karczmarzowa nie spuszczała z niej oczu.

- Ravi... więc to dlatego... domyślałam się... - Z drżeniem nabrała powietrza do płuc. - Będę dla niego dobra. Posta­nowiłam to już dawno.

Znowu to uczucie, że słowa Sophii są prawdziwe i za­razem nieprawdziwe. Tak strasznie trudno określić wszy­stkie wrażenia, jakie człowieka ogarniają w rozmowie z kimś takim. Jakby była dzikim zwierzęciem, które nie­ustannie trzeba jakimiś fortelami trzymać na odległość. Marja bała się, jak zniesie drogę powrotną do domu, bo nogi odmawiały jej posłuszeństwa.

- Będziesz człowiekiem, którego ludzie się boją, mój drogi Ravi. Będziesz widział, jak twoja władza się umac­nia, nadejdą czasy, że nikt nie odważy się od ciebie od­wrócić. Bo ty masz zdolności, Ravi. Masz siłę?

Łagodny głos szeptał mu te słowa do ucha, białe zęby błyskały między różowymi, pełnymi wargami. Pachniała delikatnie, cała była miękkością, zdumiewającą miękko­ścią, którą mógłby bez trudu pochwycić i zdławić. Tak myślał Ravi.

Nie przestraszył się, kiedy go po raz pierwszy popro­wadziła do swego pokoju i pokazała wszystkie czarodziej­skie, dziwne przedmioty ze swojego zbioru. Krzyżyk i fi­gurki bożków, jakieś pożółkłe zapiski i nadpalona Biblia.

Ogarnęło go podniecenie, czuł, że to jest świat grani­czący z jego światem. Czy tu może zawiera się odpowiedź? Czy tą drogą powinien podążać, jeśli chce znaleźć wyja­śnienie tego, co nosi w sobie?

Już prawie przestał pytać, skąd się to wzięło, nie miał odwagi o to pytać od dnia, w którym ojciec uderzył go z całej siły w głowę żelaznym prętem, bo chciał wypędzić z niego diabła.

Diabelskie moce.

Nie chciał ich.

Ale trwały w nim, nie opuszczały go, trwały równie uparcie jak członki jego ciała.

Kobieta powiedziała:

- Zło jest tylko wykrzywionym obrazem, stworzonym przez ludzi, Ravi. Oni nazywają złem wszystko, co daje nam siłę i władzę! Spójrz na zwierzęta, Ravi, dla nich za­bijanie to najnormalniejsza rzecz na świecie. A kto oskar­ża chłopa, który wypuszcza krew z ciała świni, bo potrze­buje jedzenia?

- To co innego... nikt przecież nie twierdzi, że szlachtowanie zwierząt jest złem...

Roześmiała się.

- Nie, nikt tak nie mówi. Ale dlaczego w takim razie miałoby być złem to, co zrobił twój ojciec?

Ravi zesztywniał, nagle znowu usłyszał ten szum w gło­wie, który zagłuszał srebrzysty śmiech Sophii.

Ale potem ponownie wzięła go za rękę i poprosiła, by usiadł na poduszkach, ona sama zaś zaczęła czytać jakąś starą książkę. Padały jakieś dziwne słowa, unosiły się w powietrzu, ale Ravi rozpoznawał siebie w każdym z nich. Ze starej księgi, poprzez wargi Sophii, wyłaniały się jego własne uczucia, opisy doznań jasnowidzów z in­nych czasów i z innego miejsca. Ale to było jego życie.

Ravi miał problemy z zachowaniem spokoju, kiedy so­bie uświadomił, że te straszne wizje i te wszystkie cierpie­nia przeżywa nie tylko on jeden.

Sophia znowu się do niego uśmiechnęła, zamknęła książkę, widząc, że chłopak ma dość.

- Ja dużo wiem o takich rzeczach, Ravi. Będę twoją na­uczycielką. Ale ty też musisz mi pomóc!

Ravi skulił się na krześle, zapragnął znowu być dziec­kiem. Bowiem wyraz oczu tej kobiety nie był zrozumia­ły dla młodzieńca.

Ravi czuł, że krew pulsuje mu w żyłach.

Kiedy pochyliła się, żeby go pocałować w policzek, zo­baczył, że jej potężny cień kładzie się na nich obojgu jak gruba derka. Ale przestraszył się dopiero wtedy, kiedy zo­baczył łańcuszek mieniący się pod jej bluzką.

ROZDZIAŁ XIV

Noc była tak ponura, jak tylko szara jesienna noc mo­że być, śnieg zacinający od północnego zachodu sprawiał, że chłopiec przeszedł przez wieś niezauważony i równie niezauważony kierował się w stronę kościoła.

Fiord leżał niczym bezkresne pustkowie, gęsta mgła przesłaniała widok. Tylko wysokie, białoszare szczyty da­leko po tamtej stronie stanowiły jakiś punkt orientacyjny w tym pozbawionym konturów świecie.

Biały śnieg topniał pod stopami. Idący zostawiał za so­bą czarne ślady.

Nie myślał o tym, dzisiejszej nocy i tak nikt ich nie za­uważy. A rano może wiatr się odwróci, chwyci mróz i zie­mia roziskrzy się w słońcu. Chlupało mu w butach, kie­dy dotarł do niewielkiego kopczyka.

Śnieg pokrywał kupkę ziemi, ale tu i ówdzie widać by­ło pożółkłe liście, które jesienią pokryły lodowato zimne miejsce wiecznego spoczynku.

- Ojcze...

Szeptu prawie nie było słychać, może chłopiec w ogóle nie wypowiadał słów, ale wargi poruszały się miarowo.

Oparł jedną stopę o wzniesienie mocno już zrównane z ziemią, zlewające się powoli z otoczeniem. Ojciec spo­czywał parę stóp pod darnią, na kamienistym polu, które­go już od bardzo dawna nie tknął chłopski pług. Tutaj ich grzebano od pokoleń: niechrzczonych, zmarłych w grzechu, złodziei, morderców. Minęło sporo czasu, teraz już nie wiadomo, gdzie kto leży, ale we wsi ludzie wciąż ga­dają o upiorach błąkających się w księżycowe noce wła­śnie po tym kamienistym polu. Nikt tu nie przychodzi bez specjalnego powodu.

Ravi z wahaniem nakreślił w powietrzu znak krzyża nad grobem ojca. Nie znał innych znaków.

Gdy tylko to zrobił, ciepły prąd przeniknął jego przemar­znięte ciało. Ogarnął go dziwny spokój, szum w głowie ustał.

Przychodzę tu, by odzyskać spokój, ojcze. Ciebie nie ma już na świecie, nigdy już twoje ręce nie podniosą się do mojej twarzy. Tyle czasu minęło, ale ja ci chyba jeszcze nie wybaczyłem. Mam nadzieję, że tego nie oczekujesz.

Brak mi ciebie, ojcze.

Akurat teraz, kiedy zło czai się ze wszystkich stron, czuję się słaby i zagubiony... nie wiem, co mam ze sobą zrobić, ojcze, nie mogę nic zrobić. Powinniśmy byli za­brać się stąd i odejść.

Ale widzisz, teraz muszę znaleźć coś ważnego.

Może Sophia ma do tego klucz? Ona chyba wie więcej niż my obaj. Muszę tu zostać, tato, czuję, że coś na mnie czeka. Poza tym ty tutaj jesteś.

Teraz mogę do ciebie przychodzić, bo jesteś spokojny i słuchasz mnie.

Zdaje mi się, jakbym słyszał twoje słowa. Mówisz... mó­wisz, że rozumiesz. Że moje przekleństwo cię smuci. Ale mnie ono daje moc, tato. Jeszcze im kiedyś pokażę. Kie­dyś będą wypisywać moje imię na kamieniu, ojcze. Kie­dyś, w innym miejscu, w innym życiu.

I wtedy twoje imię też się tam znajdzie, na zawsze.

Chłopiec nie uklęknął w śniegu, jego nowe spodnie by­ły całkiem czyste, kiedy po dłuższej chwili ruszył po wła­snych śladach z powrotem do domu.

Tym razem też go nikt nie widział, ale wiatr, który gnał chmury po niebie, zaczął rozpraszać mgłę.

Ranek pewnie wstanie pogodny. Ciężkie drzwi były zamknięte na skobel, poszedł więc na swoje miejsce do obory. Tam łatwiej było myśleć. Łatwiej widzieć. W no­ce spędzone pod dachem Sophii wizje się nie pojawiały, tkwiły gdzieś w jego głowie niczym dalekie echo, ale ni­czego zobaczyć nie mógł. Najpierw odczuwał ulgę z te­go powodu i niezwykłą siłę, ale teraz bał się, że traci ja­kąś część siebie.

Sophia prosiła go, by starał się zobaczyć jakieś konkret­ne wydarzenia.

Po raz pierwszy w życiu nie mógł.

Ravi bał się, że przekleństwo zostało mu odjęte.

Gdy tylko jednak znalazł się na swoim posłaniu na sia­nie i usłyszał wieczne przeżuwanie zwierząt, ich oddechy i westchnienia, natychmiast wszystko wróciło, zwaliło się na niego plątaniną obrazów, jakby tamte puste noce otwo­rzyły swoje tajemnice przed oczyma jego duszy.

Krzyczał, rzucał się na posłaniu, czuł w ustach smak potu i krwi, to było zbyt straszne, zbyt bliskie, zbyt ży­we, by mógł to znieść.

Zmagał się sam ze sobą, chciał się uwolnić od zalewa­jących go obrazów, uciec od ich władzy, wrócić do domu Sophii, do pustki, w której tylko ciche pomruki lęku przy­pominały mu o nierzeczywistym.

Wizje go jednak nie opuszczały, nie pozwalały mu odejść wolno, dopóki nie przelały każdej sceny w jego mózg, dopóki oczy i uszy mu nie popękały, a ręce nie zro­biły się białe i bezsilne.

Kiedy rano służące przyszły oprzątać bydło, Ravi już leżał całkiem spokojnie pogrążony w drzemce, i tylko wspomnienie nocnych wydarzeń wypełniało mu głowę pulsującym bólem. Nie byłby w stanie się podnieść, na­wet gdyby obora stanęła w ogniu.

Ale musiał.

Tu chodziło o życie.

Musiał się przemóc, bo teraz odpowiedzialność za wszy­stko spoczywała na jego barkach. Nie może pozwolić, że­by stało się najgorsze, nie chce patrzeć, jak ponury cień roz­rasta się jeszcze bardziej i być może ogarnia całą wieś.

Inni tego nie widzą.

Gdyby on sam widział to przedtem, można by było ura­tować życie wielu osób.

Może teraz nie jest jeszcze całkiem za późno. Może jest jeszcze jakieś wyjście...

Najpierw jednak musi trochę odpocząć.

Czas przepływał niecierpliwie przez udręczone ciało Raviego, napinał je, chciał je obudzić, ale głowa była taka ciężka, że tylko ona trzymała go na mokrym od potu sien­niku. Dopiero kiedy dzień przechylił się ku zachodowi, Ravi był w stanie stanąć o własnych siłach. Coś go obu­dziło. Jakiś dźwięk? Przeczucie? Nowa wizja?

Słyszał niepokojące tony, miał wrażenie, że serce też nastawia uszu.

Skrzypce?

Oczywiście, skrzypce!

Teraz brzmiały naprawdę wesoło, a zarazem tak jakoś nie­wiarygodnie smutno, że Raviemu włosy jeżyły się na głowie.

Słyszał też śmiechy. Radosne, wysokie głosy dziewcząt, okrzyki, tupot nóg.

Jesienne święto.

Wieczór Wszystkich Świętych obchodzono dawniej, kiedy obrazy Świętej Dziewicy wisiały jeszcze nad głów­nymi ołtarzami kościołów.

Teraz nie było już poświęconych jej tańców na cześć płodności i urodzaju, nie składano darów dziękczynnych duchom przodków i krewnych.

Wciąż jednak młodzi urządzali w ten wieczór zabawy po stodołach, jeszcze piwo lało się strumieniami, jeszcze splatano zielone wieńce.

Myśli Raviego z wolna wydobywały się z paraliżującej je mgły, skłoniły go, by wypełzł z posłania. Wybiegł na zewnątrz, jak szalony wypadł z obejścia karczmarza i po­gnał prosto do Vildegard.

Spotkał po drodze dwie dziewczyny, służące Marji. Nie znał ich, ale widywał na podwórzu. Opiekowały się chorymi, doglądały zwierząt i dbały o domowników. Te­raz jedna spojrzała na niego z lękiem, druga jednak uśmiechnęła się szeroko i szturchnęła koleżankę w bok.

- Popatrz, popatrz, to Ravi... dawno nie widziany. Nie pójdziesz z nami, żeby spróbować świeżego piwa? Wiesz, nie jest dobrze chodzić samemu w taką noc.

Chichotały i rozglądały się przestraszone za siebie, czy nie ukaże się gdzieś jakiś duch lub inna zjawa. W tę noc wszystko może się zdarzyć.

Ravi wykrztusił jakieś pozdrowienie, ale nie chciał za­wrócić.

- Muszę porozmawiać z Marja, chyba jest w domu? Dziewczyny popatrzyły po sobie, obie zasznurowały usta i potrząsały głowami. W końcu jedna poinformowała:

- Spóźniłeś się, chłopcze. Marja pojechała do karczmarzów zaraz po obiedzie.

- To nikogo nie ma w domu?

- Są! Jest Amelia i Bendik, i dziecko. Amelia nie chcia­ła zostawić jednego chorego dziadka, który strasznie się boi śmierci, a już dzisiaj to... Dobra Amelia wiedziała, że my strasznie chcemy iść na tańce...

Ravi nie miał czasu, żeby dłużej słuchać, jak wychwalają swoją chlebodawczynię. Zawrócił i pobiegł w stronę karczmy. Miał nadzieję, że uda mu się jakoś obronić Mar­ję przed nieszczęściem, które ma się jej przytrafić dzisiej­szego wieczoru.

Naszyjnik ma się znowu napiąć, jeszcze raz, przeżyją kolejny koszmar...

Wszystkie trzy zamordowane kobiety przemawiały do niego, przekazały mu wspomnienie swoich ostatnich chwil na tym świecie, te wspomnienia otaczały go przez całą noc spędzoną w oborze. Patrzył na wszystko ich oczyma, czuł to samo, co one, ból, przerażenie, kiedy po­jęły, że nie warto dłużej walczyć.

Widział dłonie trzymające łańcuszek, zaciskające go na białych gardłach, widział pochylającą się nad nimi postać, zamykającą oczy, kiedy starała się łowić ich dusze, zanim uniosą się w powietrze i rozpłyną.

Chciała posiąść tę podwójną siłę życia, która była w każdej z nich, chciała ją wessać, zwabić do swojego zim­nego łona.

Widział ją też w starej wizji, wzywała ojca, który ści­gał ją nawet teraz, kiedy jego grób został już niemal zrów­nany z ziemią.

To nie była Marja, tamta pozbawiona twarzy kobieta w górach, ta, której fale obmywały nogi i która wabiła do siebie uciekającego mężczyznę.

To Sophia.

Ravi dławił się i pluł biegnąc, ale smak krwi nie dawał się usunąć, a ból w gardle nie pozwalał mu oddychać. Wkrótce ponownie znalazł się w obejściu karczmarza, spojrzał w górę, dom był taki piękny, majestatyczny, wszystkie okna oświetlone.

W tej chwili siedzą tam obie i wspólnie spożywają ofiar­ne pożywienie. Mógł sobie wyobrazić Sophię w jej najpiękniejszym stroju, z łańcuszkiem mieniącym się na szyi i rozjaśniającym jej oczy niczym refleks piekielnych ogni.

Przecież Marja sama może to dostrzec. Jak może przy­chodzić do tego domu i nie widzieć cienia, który Sophia za sobą ciągnie?

Powiedzą, że zwariował.

Dokładnie tak jak wtedy, kiedy chłopiec spadł z drze­wa i kiedy znaleziono owce poszarpane przez wilki, a oni z ojcem musieli uciekać, bo chłopi słyszeli, jak Ravi mó­wił, że tak właśnie się stanie.

Teraz stał, drżąc z zimna, a płuca paliły boleśnie z bra­ku powietrza.

Najchętniej wybiłby piękną szybę w oknie, wskoczył do środka niczym archanioł Gabriel, żeby uratować Mar­ję od losu, jaki był jej pisany.

Może by ją przekonał?

Ale nikt inny nie chciałby z pewnością nawet słyszeć o ta­kim szaleństwie. W każdym razie nie uwierzyliby, że syn mordercy znalazł odpowiedź na już wyjaśnioną zagadkę.

Ona musi umrzeć.

Sophia to ciemność, jest grozą, czarnym słońcem, które nie tylko jego dotyka morderczymi promieniami.

Przez chwilę stał, nie wiedząc, co począć.

I wtedy ujrzał jeszcze jedną twarz, piękną, rumianą twarzyczkę w otoczeniu czarnych włosów, świetliste re­fleksy białej sukienki.

Jeszcze raz pobiegł własnym śladem.

Przez cały czas koncentrował się na jednym jedynym błaganiu: Usłysz mnie, mała Hanno! Usłysz moje woła­nie! Wyjdź na dwór, bo tylko ty jedna możesz mi pomóc tej nocy.

Wstała zaspana. Nie wiedziała, dlaczego to robi, ale ze­szła powoli ze schodów do pogrążonej we śnie izby. Staru­szek, który wieczorem tak się bał, spał spokojnie w kącie pod piecem. W drugim końcu izby leżał młody chłopak z nogą w łubkach, owiązaną bandażami i sznurami, obło­żoną liśćmi kapusty.

Żadnego powodu do niepokoju.

Mała Hanna przecierała oczy. Szczerze powiedziaw­szy, to bardzo podniecające tak się obudzić i chodzić po domu, w którym wszyscy śpią.

Niektórzy ludzie boją się nocy, ciemności i ciszy. Ale nie ona! I nie w Vildegard, gdzie nawet mama nie widzia­ła nigdy żadnego ducha.

Szła powoli z izby do izby, dołożyła do ognia, sprząt­nęła suknię, którą mama zrzuciła z siebie w pokoju Mar­ji. Zajmowała jedno z mniejszych pomieszczeń, trzymała tam książki, szkatułki, słoiczki i starą, wysadzaną srebrem fajkę po pastorze Mogensie.

Hanna pogłaskała obramowany futrem płaszcz babci, wiszący na swoim miejscu w rogu pokoju. Poczuła ów szczególny zapach, tak charakterystyczny dla Marji.

Potem wróciła do głównej izby wypełnionej uśpiony­mi ludźmi. Poczuła delikatne igiełki w koniuszkach pal­ców, gdy otwierała drzwi do kuchni, żeby sobie wziąć coś dobrego do jedzenia. Może uda się spróbować słodkich ciasteczek, które babcia upiekła na urodziny mamy. Było tam chłodniej, niż się spodziewała, że może być w pomie­szczeniu, w którym nieustannie pali się ogień. Stojąc nad żarzącymi się jeszcze węglami na palenisku, stwierdziła, że drzwi wejściowe nie zostały porządnie zamknięte. Naj­pierw wsunęła ręce do metalowego pudełka, które powin­no być pełne ciastek. Wzięła dwa z nieprzyjemnym uczu­cie, że robi coś zakazanego.

Kiedy nagle dotarł do niej czyjś szept, podskoczyła, przestraszona, pudełko z ciastkami i mała lampka upadły z łoskotem na ziemię. Ciemność nie była taka absolutna, jakby można oczekiwać. Przerażona dziewczynka patrzy­ła, jak ktoś otwiera drzwi i zakrada się do kuchni.

- Nie krzycz, Hanno, nic ci nie zrobię... musisz mi po­móc, to sprawa życia i śmierci!

- Wynoś się! Wynoś... się...

Mówiła szeptem, strach ją paraliżował. Z drugiej jed­nak strony odczuwała ulgę, że to tylko Ravi, chociaż ser­ce biło jak szalone ze zgrozy, że to właśnie on.

Te jego czarne oczy, czy nie świecą się w ciemnościach? Nie, odbija się w nich blask rozżarzonych węgli...

Mówił szeptem, ale desperacja w jego głosie brzmiała jak pogróżki przestępcy.

- Daj mi słoiczek, Hanno. Ty wiesz, gdzie on stoi, daj mi słoiczek z tym trującym lekarstwem!

- Nie! Po co ci on? Chcesz kogoś otruć? Nie wolno go nawet ruszać!

- Pomagasz babci od tak dawna, wiele się nauczyłaś. Musisz znaleźć dla mnie ten słoiczek, tu naprawdę cho­dzi o życie!

- Możesz tym kogoś zabić! Więc nie mów, że chcesz ratować życie!

Nie zaprzeczał, ale złapał ją za ramię i mocno potrząsnął.

- Odszukaj go, Hanno! Nie mam czasu na czekanie! Ktoś jest w niebezpieczeństwie... to twoja babcia... spiesz się!

Nie pozwolił jej się zastanawiać. Przeprowadził ją przez izbę z uśpionymi ludźmi, oddychała tak głośno, że już samo to mogło ich pobudzić. Jeśli teraz krzyknie, wszystko przepadnie. I Sophia będzie miała dość czasu, żeby jeszcze raz wypełnić swój złowieszczy rytuał.

Hanna na sztywnych nogach podeszła do szafy w rogu. Otworzyła małe drzwiczki, obejrzała się przez ramię, zobaczyła za sobą twarz Raviego białą i przerażającą, jak­by był prawdziwym duchem w noc Wszystkich Świętych.

- Znajdź słoiczek!

Wsunęła rękę głęboko, między liczne słoiki i garnuszki. Na niektórych znajdowały się etykietki z wyraźnymi na­pisami, gdzieniegdzie widziała ostrzegawczy znak Marji, że w słoiku znajduje się groźna trucizna. By nie można się było pomylić i wlać przez pomyłkę takiego środka do jakiegoś lekarstwa.

Głęboko na półce znajdował się gliniany garnuszek za­mknięty korkiem z rogu, na dodatek zalanym topionym łojem.

Mała Hanna tylko raz widziała, że babcia używa jego zawartości. Jakiś mężczyzna zrobił się nagle niebieskosiny na twarzy, złapał się za serce i ze strasznym bełkotem upadł na ziemię. Marja wzięła wtedy kroplę zawartości słoika i zwilżyła mu sine wargi.

Chory cudownym sposobem przeżył.

- To bardzo groźne lekarstwo - wyjaśniła później bab­cia. - Może zatrzymać bicie serca, ale może je też pobu­dzić, jeśli ma trochę szczęścia.

Hanna zapomniała większość dziwnych nazw, które Mar­ja recytowała, a Amelia zapisywała. Zapamiętała jednak mię­dzy innymi korzeń krwawnika kichawca, lulek czarny, spo­rysz i cudzoziemskie czarne jagody zwane belladonną. Teraz natrafiła na słoiczek z nalewką z kminku, trybuły leśnej, pier­wiosnka i jagód jałowca. Zioła moczone w mocnej wódce wzmacniają wycieńczony organizm. On i tak nie zauważy różnicy. Ravi o płonących oczach nie ma przecież pojęcia o zielarstwie. Już miała wyjąć naczynie i podać mu z udaną niechęcią. W ten sposób uratuje komuś życie. Bo Ravi jest jak jego ojciec, zrozumiała to teraz ze zgrozą w sercu.

Dzisiejszej nocy może stać się mordercą. Myślała, że serce wyskoczy jej z piersi, kiedy usłyszała szept:

- Nie ten! Nie oszukuj mnie, dziewczyno, bo może cię to drogo kosztować!

Hanna wypuściła naczynie z ręki, ale Ravi zdążył je zła­pać, zanim rozbiło się o podłogę. Bez protestów już wy­jęła garnuszek z rogowym korkiem i podała mu.

Chwycił naczynie z błyskiem w oczach, prawie je wy­rwał dziewczynce z ręki. Stał przez chwilę, wpatrywał się w nią, jakby chciał zapamiętać na wieki jej twarz. Hanna zachwiała się, poczuła, że spojrzenie tego chłopca budzi ciepło w jej struchlałym sercu.

- Módl się za mnie i za swoją babcię. Ale nikomu o tym nie mów, niedługo wszystko zrozumiesz, obiecuję ci...

Odszedł. Światło w rękach Hanny o mało nie zgasło. Płomyk chwiał się przez chwilę, ale to wkrótce minęło i ka­ganek znowu płonął spokojnie. Ona jednak nie była w sta­nie się ruszyć. Czas się zatrzymał, nie umiałaby powiedzieć, jak długo serce tłukło się w piersi, zanim znowu nogi za­częły być jej posłuszne i szlochając mogła się wsunąć do łóżka matki jak małe, dręczone złym snem dziecko.

Sophia była zaskoczona, kiedy znalazła w końcu Raviego, wkładającego swoje najlepsze ubranie.

- Gdzieś ty się podziewał? Co to za zachowanie? Oka­załam ci wielką łaskę, zapraszając do mojego stołu, a ty nie przychodzisz? - Wymachiwała rękami, nadawała gło­sowi surowy, choć bezradny ton. - Wciąż sprawiacie mi zawód, wy, mężczyźni, i to niezależnie od wieku. Gospo­darz położył się zaraz po obiedzie. Szczerze powiedziaw­szy, myślałam, że ty też gdzieś smacznie chrapiesz!

- Zaraz przyniosę wino - burknął Ravi.

Pani poinformowała go szczegółowo, jak powinien po­stępować, jak należy pokazywać gościowi, że gospodyni próbowała już tego wina, które mu się teraz proponuje. Tak się robi w wielkich miastach, gdzie królowie i pano­wie szlachta zabawiają swoje piękne damy.

Sophia wygląda jak jedna z nich, pomyślał. Choć z nie­chęcią musiał przyznać, że dzisiejszego wieczoru jest na­prawdę urodziwa, jaką ma promienną, młodą twarz, kie­dy rozpuszczone włosy spływają na ramiona i plecy.

Policzki płoną, jakby oczekiwała czegoś ważnego.

Oczy jednak pozostały zimne i martwe jak zawsze. I cień trwał nad nią, chociaż Ravi widział głównie pulsu­jący blask naszyjnika na jej osłoniętej szyi.

- Zaczekaj jeszcze chwilę, skoro i tak zrobiło się tak późno - powstrzymała go Sophia w zadumie. - Chociaż może nie powinieneś czekać...

Uśmiechnęła się, poklepała go po ramieniu i krótko uści­snęła jego dłoń z siłą, której w niej dotychczas nie odkrył.

Gospodyni wróciła do gościa i z uśmiechem poinfor­mowała że wino zostanie podane za chwilę.

Marja sztywno siedziała na krześle, mimo wysiłków nie mogła rozluźnić napiętych mięśni i choć trochę odpocząć.

Rozmowa przy stole toczyła się sennie, ale była nace­chowana życzliwością, jedzenie smakowało wybornie, So­phia podała jej przepis na przygotowanie cielęcej pieczeni tak niezwykły, że Marja nigdy by czegoś takiego nie wy­myśliła. Piwo, które pili, było mocne i dojrzałe, a mimo to gość czuł się jakoś nieswojo.

Stary karczmarz śmiał się i dziękował jej, posłał też po­nad stołem kilka życzliwych słów małżonce, dosłownie topił się pod jej spojrzeniem i Marja nie mogła się nadzi­wić, że chory człowiek może okazywać takie pożądanie.

Ale chyba przecenił swoje siły i trzeba go było odnieść do łóżka, gdy tylko ostatnie półmiski zniknęły ze stołu.

Tak więc kobiety zostały same, Sophia bawiła się całą nareszcie ozdobą na szyi i zabawiała rozmową swego zmarzniętego gościa.

- Musimy się napić wina. Zaraz każę podać - oznajmi­ła w końcu.

Marja przystała na to z zapałem, może wino ją rozgrze­je i ukoi ten dziwnie pulsujący w całym ciele niepokój.

Sama myśl o mocnym, słodkim trunku ją ożywiła. So­phia nie siadała, wciąż stała i wpatrywała się w obraz na ścianie przedstawiający jeźdźców i panny na ciemnym tle.

W pewnej chwili z wolna uniosła ręce i ujęła łańcuszek. Odpięła go.

Marja nie spuszczała z niej wzroku, było coś dziwnie sennego, marzycielskiego w ruchach tej kobiety.

Jakie ona ma matowe oczy! Jak wolno i ostrożnie cho­dzi po pokoju, jakby deptała po kruchym szkle. Wygląda to jak jakiś smutny taniec, myślała Marja.

Spoglądała w białą twarz tamtej, widziała włosy falują­ce lekko, kiedy Sophia poruszała głową, widziała usta za­stygające w uśmiechu pozbawionym wszelkich uczuć.

- Tak mnie cieszy twój dar, Marjo. Tak bardzo mnie cieszy, mimo to... chciałabym ci go oddać.

Wyciągnęła amulet w stronę gościa, trzymała obie pół­kule tak, że łańcuszek tworzył jakby pomost między jej białymi dłońmi. Marja nie pojmowała, co się ma stać, gdy nagle chłodny metal dotknął jej szyi. Sophia stała za nią, jej szept zmroził Marję, przygwoździł ją do krzesła.

Ozdoba jakby drgnęła, Marja usłyszała zgrzyt, kiedy łańcuszek się napinał.

I nagle, na sekundę przedtem zanim potworna myśl do niej dotarła, rozległ się jakiś hałas i Sophia odskoczyła.

Amulet zsunął się po plecach Marji. Przerażona z trudem chwytała powietrze, uświadomiła sobie, że postać na pro­gu to Ravi, ledwie pojmowała wszystko, co, jak jej się zda­wało, zdążyła dostrzec w tej chwili zbyt krótkiej, by moż­na ją było nazwać czasem.

- Ravi! - wysyczała Sophia.

- Przyniosłem wino - odparł cicho młodzieniec. Jego głos brzmiał spokojnie i mocno, Marja uznała, że musia­ła sobie wyobrazić to, co stało się przed sekundą.

Głos Sophii też był teraz spokojny. Jakby chłód i przera­żenie nigdy tu nie zagościły. Oszołomiona Marja potrząsa­ła głową, ale wciąż nie mogła podnieść się z miejsca. Zmaga­ła się sama ze sobą, nie mogła uwierzyć, gotowa była złożyć wszystko na karb własnego przewrażliwienia, swego stanu, niechęci, którą zawsze odczuwała dla tej obcej kobiety.

- To dobrze, że przyniosłeś wino. Cieszmy się nim ra­zem, przyjaciele!

Podeszła do krzesła i usiadła naprzeciwko Marji. Uśmie­chała się teraz, a w oczach pojawiał się raz po raz błysk. Na kominku trzaskał ogień, tworząc przytulną, domową atmosferę.

Marja patrzyła, jak chłopiec ujmuje piękną karafkę, na­lewa do jednego kieliszka, do drugiego, do trzeciego.

Ręka zastygła na chwilę w powietrzu, potem jednak ujęła kieliszek i podała gospodyni.

Marja bez tchu patrzyła, jak Ravi przechodzi przez po­kój i podaje ciemnoczerwony trunek. Tak się wypełnia święte ceremonie.

Sophia podniosła kielich, uśmiech stał się jeszcze wy­raźniejszy, jakby zamierzała wznieść toast za zwycięstwo.

- Wypij najpierw ty, która jesteś moim honorowym go­ściem!

Marja spojrzała na chłopca. Oczy Raviego były spokojne, nie cofnął wzroku. Bez najmniejszego drgnienia po­prosił, by wypiła.

Poczuła, że wino zostało zmieszane z mocną wódką, wyczuwała gorzki smak, lecz także słodycz.

Sophia na moment rozluźniła zaciśnięte wargi. Potem i ona opróżniła swój kieliszek i dała znak Raviemu, by je­szcze raz nalał Marji. Małe i bardzo kształtne pucharki ła­two było odróżnić i łatwo napełnić.

Marja widziała, że chłopak śledzi, jak ona pije, dopóki wino nie zniknęło między różowymi wargami. Potem od­stawił karafkę, wrócił do drzwi i oparł się plecami o fu­trynę, jakby chciał zamknąć drogę ewentualnym niepro­szonym gościom.

Twarz Sophii powoli zmieniała barwę.

Zdumiona Marja zauważyła, że tamta pochyla się do przodu, zbielałe palce zaciskały się na oparciu krzesła. Ni­czym w jakimś makabrycznym przedstawieniu kobieta skuliła się na krześle, mrużąc oczy, śmiertelnie przerażona.

- Musisz umrzeć, Sophio. Nie było innej rady...

Ravi mówił teraz głosem dorosłego mężczyzny. Chło­pięcy dyszkant zniknął bezpowrotnie.

Marja była jak sparaliżowana, szalona myśl krążyła jej po głowie. Jeśli wino było zatrute, to jej dłonie też zaraz zbieleją, a twarz rozgorzeje tym samym przerażeniem, które przemieniło oblicze Sophii w potworną maskę.

- To ty udusiłaś je wszystkie, prawda? Łańcuszkiem... łańcuszkiem należącym do Marji. Chciałaś ukraść ich ży­cie, nie mogłaś znieść ich płodności. Ją też chciałaś zamor­dować, czyż nie?

Z gardła Sophii wydobywały się ochrypłe dźwięki, trzymała się za szyję, jakby ją coś dusiło. Spojrzenia, ja­kie posyłała Raviemu, były wystarczającą odpowiedzią.

Najwyraźniej chciała się na niego rzucić, wymachiwała rękami, potem spadła ciężko na podłogę, a z ust wydo­było się bełkotliwe przekleństwo.

- Ty... diabelski... pomiocie...

Krzyk zabrzmiał jak pochwała, były to w każdym ra­zie ostatnie słowa, jakie piękna Sophia wypowiedziała.

Karczmarz nie rozpaczał po śmierci żony, miał jednak dość srebra, by zbudować jej godny grobowiec. Nieszczę­sną Sophię znaleziono w jej własnej oborze, uduszoną. Sa­ma założyła pętlę na szyję i zeskoczyła ze strychu na sia­no w tę straszną noc, gdy wszelkie zło z dawnych czasów pojawia się na świecie i grozi tańczącym ludziom. Znalazł ją najmłodszy z parobków, kiedy poszedł rano obrządzać krowy. Był to ów dziwny czarnowłosy chłopak, przybłę­da. Zaraz też poinformował o nieszczęściu gospodarza.

- Chyba zabiłem ją własnymi rękami - zasępił się karcz­marz. - Żądałem, by mi urodziła syna. A ona nie mogła. Myślę, że nie miała wyboru, Ravi. Ale oszczędź wstydu i jej, i mnie. Porozmawiam z proboszczem...

Dlatego Sophia została złożona w pięknym grobie, ozdobionym kutymi w żelazie kwiatami i wspaniałym krzyżem.

I dlatego nikt o sprawie nie gadał.

Zresztą była we wsi obca, nigdy nie stała się jedną z tych ludzi, chociaż teraz spoczywa w obrębie murów cmentarza, na którym kiedyś i oni znajdą miejsce wiecz­nego spoczynku.

Za murami zaś ostatniego lata pojawił się niewielki kopczyk, prawie już całkiem zrównany z ziemią.

Rankiem w dzień Bożego Narodzenia ktoś położył na śniegu suszone kwiaty głogu.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lerum May Grethe Cory zycia 16 Zamie
Lerum May Grethe Córy Życia 28 Srebrne zwierciadło
Lerum May Grethe Córy Życia 03 Więzy krwi
Lerum May Grethe Córy Życia 33 Na krańcu tęczy
Lerum May Grethe Córy Życia 06 Drogi przez morze
Lerum Grethe May Córy Życia 02 Księga Marii
Lerum Grethe May Córy Życia 01 Znachorka
Lerum May Grethe Córy Życia 14 Księżyc w nowiu
Lerum May Grethe Córy Życia 09 Grzechy przeszłości
Lerum May Grethe Córy Życia 05 Zesłanie(1)
Lerum May Grethe Cory zycia 20 Ruda Kotka
Lerum May Grethe Cory zycia 11 Miasto Niewolnikow
(Córy Życia 31) Grzechy ojców May Grethe Lerum
(Córy Życia 26) Kamienne serce May Grethe Lerum
W bezkresie życia 16
Lerum May Grethe Cory zycia 17 Nocna Wedrowka
Lerum May Grethe Cory zycia 27 Czas Zarazy
Lerum May Grethe Cory zycia 33 Na Krancu Teczy
Lerum May Grethe Córy Życia 04 Zerwane kajdany

więcej podobnych podstron