May Grethe Lerum
Puchar Boga Słońca 04
Ogień
Rzym, koniec IV wieku Palenisko w domu senatora Avicusa Caiusa Verticusa było zbyt małe i niepozorne, by dało się o nim powiedzieć, że stylem odpowiada temu olbrzymiemu wspaniałemu budynkowi: Domus Avicia. Piękna willa, stojąca tuż przy Forum Romanum, pyszniła się marmurami, fontannami, złoceniami i najszlachetniejszymi gatunkami drewna, natomiast stare palenisko było poszarzałe i bardzo zwyczajne. Zbudowane z surowych, niemal przypadkowo ułożonych kamieni, pasowałoby raczej do nędznej chaty niewolnika albo niskiego domu chłopa, uprawiającego cebulę. Julia nigdy się nad tym nie zastanawiała. Odkąd sięgała pamięcią, przychodziła w to dziwaczne, wyglądające ubogo miejsce w ogrodzie na tylach pałacu ojca. Ubrana w najwspanialsze jedwabie, z przepaskami ze splecionych złotych łańcuszków na czole i w talii, klękała przy starym palenisku i przeżywała najpiękniejsze chwile. Tu, skryta wśród kwitnących drzew i pachnących krzewów rozmarynu, spędziła lata najwcześniejszego dzieciństwa, bawiąc się ze swoją mamką i piastunką Sis. Tu spała jako niemowlę, ukołysana na huśtawce, którą Sis wieszała na starych drzewach. Tu, ukończywszy rok życia, stawiała pierwsze kroki i tu wła- śnie podarowano jej szczeniaka Romulusa, kiedy skończyła pięć lat. Teraz miała ich już dziesięć. Wciąż jednak siadywała przy starym palenisku, teraz z drogocennymi pergaminami i papirusami na kolanach. Chciała zostać poetką. Nie, już nią była! Być może zostanie kimś jeszcze mądrzejszym, na przykład nauczycielem, jak kochany Janus. Grek przybył do domu jej ojca, kiedy Julia miała siedem lat, i uczył ją swojego języka, czytywali też klasyczne pisma. Mogła zostać medykiem, leczyć choroby tak jak Aklotecja z Egiptu. Jako jedyna córka możnego człowieka Julia dorastała, nie znając właściwie żadnych ograniczeń. Cały świat stał przed nią otworem, mogła wybrać sobie takie życie, jakiego tylko zapragnęła... A ona pragnęła mieć wszystko! Chciała zostać poetką, matką, lekarką, atletką... Najbardziej jednak chciała zostać westalką. Swe niezwykłe zdolności odkryła już w wieku trzech lat. Przed oczami wciąż miała wyraźne obrazy tamtych wydarzeń, a w uszach tkwił jeszcze krzyk Fennii, jej matki, rozdzierający krzyk bólu kobiety, która na własne oczy widzi, jak jej jedyne dziecko płonie żywcem. Zaczęło się to, gdy ogród, stanowiący centrum Domus Avicia, spowiły ciemności. Julia nie wszystko sama pamiętała, nie potrafiła już właściwie oddzielić własnych wspomnień od tego, co opowiedzieli jej później rodzice, Sis i senator Justycjan. To było bardzo skromne przyjęcie. Nie żadna wielka uczta jak te, które ojciec często wydawał z okazji świąt lub ku przypodobaniu się politycznym przeciwnikom. Przyszło zaledwie kilkoro najbliższych osób spośród znajomych rodziny, dlatego małej Julii również pozwolono kręcić się przy gościach i kraść uściski ciotkom albo przyjaciółkom matki, ułożonym wygodnie na stosach poduszek i pozwalającym zabawiać się muzyką i winem. Po zapadnięciu zmroku niewolnicy zapalili czterdzieści dziewięć oliwnych lampek, które otaczały centrum ogrodu. Goście, szeroko się uśmiechając, zaczęli bić brawo, kiedy wielka fontanna na środku ogrodu nagle rozgorzała wielkim płomieniem. Ojciec Julii, senator, lubił zaskakiwać przybyłych. Nakłonił pewnego budowniczego do skonstruowania urządzenia, które przez cienką rurkę pompowało czystą oliwę w sam środek fontanny. Tam właśnie rozpalono ogień, który wśród pluskającej wody zdawał się płonąć z siłą wprost magiczną. "Widok ten Julia wciąż pamiętała, choć całe to skomplikowane urządzenie dawno zostało już zniszczone. Pamiętała czerwoną suknię, w którą była ubrana, i przepiękne dźwięki fletów, na których grali niewolnicy. I zapach pieczonego prosięcia. I karpie, zarówno dlatego, że pływały wokół płomienia, nie zdając sobie sprawy z jego istnienia, jak i dlatego, że zapieczone w miodzie leżały tego wieczoru również na jej talerzu. Oddaliła się od dorosłych głosów, od wybuchów śmiechu i wznoszonych toastów. Zostawiła za sobą rodziców, zabawę, jedzenie i pieśni. Widziała tylko ogień, płomień, który niby żyjąca istota wabił ją do siebie przez wodę płytkiego basenu fontanny. Julia wbiła wzrok w rozbawioną pomarańczowożóltą postać. Uśmiechnęła się do niej, odsłaniając bielutkie mleczne ząbki, a spomiędzy różowych usteczek wyrwał się okrzyk radości. Pod stopami miała miękki, trochę wilgotny trawnik otaczający fontannę. Za sobą wciąż słyszała bezpieczne głosy wszystkich tych, których kochała. Ogień tańczył dla niej! Tak jak anioły z opowieści matki, owe złociste, spowite w biel duchy, które strzegły i czuwały nad wszystkimi dziećmi Zbawiciela. Julia doszła aż do marmurowej krawędzi płytkiego basenu fontanny. Bez trudu się na nią wspięła, jej drobne ciałko było mocne i sprężyste, choć pucołowate policzki i małe stopki mogły na to nie wskazywać. Woda nie była zimna, a karpie rozpłynęły się, kiedy zrobiła trzy, cztery pierwsze kroki, kierując się ku środkowi, tam gdzie płonął ogień. Uśmiechnęła się i wyciągnęła rączki do tego cudu nad cudami. Ogień wypełnił jej oczy, błyszczał i kusił, złocisty, rozbawiony, ciekawy. Z rękami wyciągniętymi w stronę płomienia bosonoga dziewczynka przeszła przez basen. Woda sięgała jej ledwie do kolan. Dno było omszałe, porośnięte algami, ale się nie poślizgnęła. Szła prosto ku płomieniowi. Czerwona sukienka z wolna coraz bardziej nasiąkała wodą i przybierała barwę starej skrzepniętej krwi. - Bona Dea! Mater Magna!* Dziecko się pali! Kobieta w przepysznie zdobionej szacie poderwała się i jednym ruchem odepchnęła srebrne półmiski z przepiórkami, pawiami pieczonymi w pieprzu, łbami prosiąt i wszelkimi możliwymi specjałami. Wywróciła też wielki dzban wina i biegnąc, nastąpiła na delikatną rękę szwagierki. - Julia płonie! Na twarzy ojca, potężnego, powolnego w ruchach mężczyzny, z początku pojawił się wyraz niedowierzania, potem zaś śmiertelnego przerażenia. Zaplątany w ciężką białą togę starał się znaleźć podparcie dla dłoni i kolan. Stoczywszy się z miękkich poduszek, ułożonych wokół stołu, na poły poczołgał się w stronę fontanny. Matka dotarła tam pierwsza. Skoczyła wprost do okrągłego basenu, poślizgnęła się i boleśnie uderzyła w biodro, trafiając nim w krawędź obramowania. Zdawała się jednak nie odczuwać bólu, rzuciła się ku córce, która stała w ogniu, płonęła niczym żywa pochodnia. Fennia przyciągnęła dziecko do siebie i instynktownie zanurzyła je w wodzie. Głowę Julii otaczał wieniec płomieni, gęste już jasne włosy paliły się jak żagiew. Sukienka, uszyta z wielu warstw najcieńszego czerwonego jedwabiu, też stała w ogniu. Płomienie otaczające ciało dziecka gorzały z taką mocą, że ojciec pomyślał, iż musiało oblać się oliwą. *Bona Dea, Mater Magna - boginie rzymskie (przyp. aut.). Podczas gdy przez jego głowę przelatywało tysiąc przerażających myśli i zdążył już wyobrazić sobie, jak też będzie wyglądało jego spalone dziecko, ostatnie języki ognia z sykiem dotknęły powierzchni wody i Julia przestała płonąć. Matka zawodziła pod ciemnym wieczornym niebem, zapominając niemalże o tym, by unieść głowę córki nad nagrzaną wodę w fontannie. - Och, ona nie żyje! Straciliśmy Julię, jedyną pociechę naszych serc! - Nie! - jęknął senator. Teraz już i inni goście dotarli do fontanny. Krzyki sprowadziły też niewolników i straże. - Nie! Senator, brodząc w wodzie, kierował się ku żonie i córce. Wymachiwał rękami w powietrzu, jak gdyby chciał odegnać złe duchy. Fennia, jego żona, klęczała w basenie, obiema rękami obejmując dziecko w spalonej sukience. Twarzy Julii nie było widać, dziecko spoczywało przyciśnięte do mokrej piersi matki. Potężny senator, pan życia i śmierci, doradca cesarza, jeden z najbogatszych ludzi w Rzymie... Teraz i on ukląkł w mulistej wodzie, kolanami szorując o kamienie, pokryte szarymi, śluzowatymi odchodami karpi. - Na wszystkich bogów! Na łaskę potężnego Jezusa Chrystusa, naszego Zbawiciela, nie pozwólcie memu dziecku umrzeć! Ten okrzyk zabrzmiał jak jęk, zduszony, głuchy, lecz goście i tak go usłyszeli. Wiedzieli o niezłomnej wierze senatora w nowego jedynowładnego boga, wyznawanego przez cesarza Konstantyna. Niektórzy z nich skierowali modlitwy do starych bogów, do potężnego Jowisza lub do Apolla, boga sztuki medycznej. Jeszcze inni zwrócili się być może do Junony, małżonki Jowisza, albo do greckiej bogini Afrodyty. Lecz żona senatora, Fennia, wzywała matkę Jezusa, tę najpotężniejszą ze wszystkich dziewic, tę, która zrodziła syna Bożego, choć była nietknięta przez mężczyznę. Nadeszły dwie starsze niewolnice i, nie czekając na niczyje rozkazy, podniosły senatora, Fennię i wyciągnięte z ognia dziecko. Kiedy Julię wyniesiono z basenu, goście poczuli w nozdrzach nieprzyjemny świdrujący odór spalonych ludzkich włosów. Zrozpaczona Fennia wyrywała sobie z głowy osmalone złociste kędziory. Rozrzucone na ciemnej trawie wokół niej wyglądały niczym przegniła pajęczyna. Którąś z kobiet pochwyciły torsje, być może w równej mierze za sprawą przesadnie wykwintnych dań, którymi uraczono ją tu, w tym szlachetnym domu. Julię ułożono na jedwabnej pelerynie. To jeden z żołnierzy poświęcił swój uroczysty strój, rozpościerając okrycie wprost na wilgotnej trawie przy fontannie. Żona senatora, Fennia, natychmiast zaczęła zrywać z dziecka resztki ubrania. Trzyletnia dziewczynka nie krzyczała. Leżała spokojna, jakby uśpiona. Wśród spalonego jedwabiu i sadzy ledwie dało się dostrzec jedno oko małej. Ojciec spostrzegł, że w ciemnym spojrzeniu córki odbija się płomień, który wciąż gorzał w fontannie. - Julia - jęknął cicho. Przysunął ręce do dłoni żony, żeby pomóc jej uwolnić ciało córeczki od zwęglonego czerwonego jedwabiu. - Juliaaa... Goście szlochali coraz głośniej, ktoś krzyknął, że wezwano już greckiego medyka. Niewolnicy przynieśli światło, lecz umieścili kaganki w bezpiecznej odległości od dziecka. Fennia na widok migocących płomieni kilkakrotnie mrugnęła. Patrzyła na leżące przed nią nagie dziecięce ciałko, pokryte czarnymi smugami i płatami sadzy. Twarz małej zasłaniał częściowo spalony kawałek jedwabiu. Matka wzdragała się przed usunięciem go, wyobrażając sobie, jak wraz z tkaniną z twarzy dziecka odejdzie i skóra. Ale spalony jedwab dał się usunąć bez trudu. Kiedy płomienie kaganków oświetliły twarz Julii, dziewczynka otworzyła oczy i uśmiechnęła się szeroko. Drobne nagie ciałko przeciągnęło się, rączki przesunęły się po miękkiej materii peleryny, rozpostartej na ziemi. Ani na pulchnych paluszkach, ani na cienkiej skórze brzucha i piersi nie widać było śladu oparzeń. Resztki spalonej sukienki leżały z boku, już się z nich nie dymiło, cuchnęły tylko. Julia uśmiechnęła się do matki. Wyciągnęła rączkę i lekko pociągnęła Fennię za włosy. - Pływam - powiedziała. - Pływam w ogniu! Senator i jego żona padli sobie w objęcia i tulili się do siebie. Wstrząśnięci, ogarnięci niedowierzaniem, patrzyli, jak dziecko ostrożnie wstaje. Półdługie złote włosy Julii wiły się jej na ramionach jak przedtem, na nagim ciałku nie znać było ani jednej skazy. Nawet długie ciemne rzęsy wyglądały jak dawniej. Julia się uśmiechnęła. Przyłożyła paluszek do ust, pocałowała go, a potem posłała symboliczny pocałunek płomieniom. - Złoty przyjaciel - uśmiechnęła się szeroko, a następnie oznajmiła: - Jestem głodna! Zanim rodzice zdążyli dojść do siebie, wyjęła z ręki którejś z ciotek brzoskwinię i bardzo z siebie zadowolona usiadła nagusieńka przy kolanach matki i zajęła się jedzeniem. Senator z nabożeństwem złożył dłonie, świadom, że oto otrzymał jeszcze jeden dowód mocy i łaski tego nowego boga. Forum Romanum było piękne i wspaniałe. Ten główny i najstarszy plac w mieście, rozciągający się między Kapitolem i Palatynem, stanowił centrum życia publicznego i państwowego Rzymu. Tu stała Cuńa Iulia, gmach posiedzeń senatu, i comitium, miejsce, gdzie odbywały się zgromadzenia ludowe. Tu zbierali się kapłani, by uczestniczyć w składaniu ofiar i procesjach. Tu kierowali się przybyli z całego cesarstwa obywatele, by załatwić rozmaite sprawy, tu także odbywało się egzaminowanie nowych senatorów lub prefektów. Wysokie budynki niemal stapiały się ze sobą, lecz mimo to Forum, podobnie jak i reszta cesarskiego miasta, zostało starannie zaplanowane i zbudowane z artyzmem. Jasny złoty kolor ochry wyraźnie odgraniczał przestrzeń Forum i nie zważając na przeznaczenie budowli, wiązał ze sobą kościoły, łuki triumfalne, świątynie dawnych bogów i siedziby władz. Obramowanie całości stanowił niezwykle bujny park, w którym różnokolorowe kwiaty otaczały sadzawki i piękne skwery, pełne pomników i niewielkich obelisków. Senator Avicus doskonale znał ów labirynt portyków, otwartych placów, zabudowanych korytarzy i kolosalnych monumentów. Już od czternastu lat sprawował urząd senatora, zaliczał się do najważniejszych wśród politycznych doradców cesarza. Trzymał rękę na pulsie w kwestii rzymskiego handlu i działalności bankowej. A mimo to zawsze przy okazji takich świąt ogarniało go uczucie nabożnego uniesienia. Był siedemnasty dzień maja i jak zwykle najpierwsi obywatele miasta zgromadzili się, by uczestniczyć w składaniu ofiar. Od czasu gdy cesarz Konstantyn przyznał chrześcijanom swobodę wyznania, dawni bogowie utracili nieco ze swego blasku. Jednakże w duszy każdego Rzymianina, każdego niewolnika i dziecka stare legendy i dawne obrzędy wciąż pozostawały żywe. W każdym domu znajdowało się palenisko ku czci Westy, potężnej bogini ognia, płodności, domu i miłości rodzinnej. I każdy chyba wolno urodzony Rzymianin, tak samo jak każdy niewolnik, wciąż przechowywał amulety i miseczki ofiarne dla swych szczególnych bogów i bogiń. Ludzie przychodzili do nowo pobudowanych kościołów, by oddawać pokłon Żydowi, który był jedynym synem Bożym i Zbawicielem, lecz w powrotnej drodze do domu często zdarzało się, że zaglądali do dawnych świątyń. I ja mógłbym tak żyć, pomyślał Avicus. Dlaczego wybierać? Dlaczego nie troszczyć się o nich wszystkich? Przecież jeśli chrześcijanie się mylą, może się okazać, że to Jowisz kieruje losami jego i jego rodziny. A jeśli prawdą jest, jak mówią księża, że Jowisz nie istnieje, to chyba Jezus, syn Boży, łaskawie spojrzy na wiernego wyznawcę? I nawet jeśli ci nowi księża mają rację, zakazując kobietom sprawowania świętych obrzędów, to chyba mimo wszystko nie zaszkodzi okazać nieco szacunku westalkom i innym kapłankom? Tak rozmyślał łagodny, dobroduszny senator, postawny, wręcz otyły mężczyzna, który w czterdziestym roku życia wciąż pozostawał wierny swej ukochanej żonie Fennii, choć obdarzyła go tylko jedyną filią, jedyną córką. Julią. Najdroższym, co miał. Niczego więcej mu nie trzeba! Już od tamtego ranka, kiedy przyszła na świat, zawładnęła sercem Avicusa w sposób, jakiego nigdy nie zdołałby osiągnąć żaden Jezus, Diana, Mars czy Hera. Ona była jego małą boginią. We wszystkim. I gotów był w każdej chwili oddać zdrowie i życie za swą kochaną, wspaniałą mądrą i śliczną Julię. Tamtego pamiętnego wieczoru uznał, że otrzymał ostateczny dowód: ona, Julia, trzylatka ledwie, miała stanowić dopełnienie jego życia. Bogowie wyznaczyli ją do odegrania nadzwyczaj szczególnej roli. Podobnie jak jej matka Fennia, Julia okazała się osóbką po trosze nie z tego świata. Już umiała czytać i tworzyła króciutkie piękne pio- senki. Swoją urodą i łagodnym charakterem była w stanie oczarować każdego. Teraz, gdy zbliżała się już do wieku stosownego do małżeństwa, senator otrzymywał niezliczone propozycje od zamożnych mężczyzn i ich synów z całego cesarstwa. A Julia, wciąż zaledwie dziesięcioletnia, godna była cesarskiego syna. Prawdę powiedziawszy, zwracali się już do senatora w tej sprawie także doradcy cesarza, lecz jemu nie podobał się ów młody chłopak, łotrzyk spłodzony wprawdzie z lędźwi władcy, lecz zachowujący się jak pozbawiony honoru niewolnik... Senator wybrał już męża dla Julii. Wybrał go spośród wszystkich dostojnych, potężnych i szlachetnych zalotników. Właściwie wyboru dokonał, jeszcze zanim córka przyszła na świat. Wśród wszystkich podobnych jemu, wśród senatorów i prefektów, wśród najpierwszych ludzi cesarza istniał tylko jeden człowiek, któremu gotów był powierzyć swoją córkę: Najstarszy syn Heraklita Agrippy. Dumny, dobry, sprawiedliwy i odważny Theus. Chłopak przyjął chrzest, kiedy liczył sobie zaledwie czternaście lat, i z tego powodu został pobłogosławiony przez samego cesarza Konstantyna. Teraz miał lat dwadzieścia dwa i robił karierę jako strateg w cesarskiej armii. Był zwierzchnikiem centurionów, lecz sam nie walczył mieczem. Grał na lirze i układał piękne eposy, a przy tym nie istniał umysł, który mógłby mu dorównać przebiegłością na polu bitwy. O, tak, Theus będzie umiał chronić Julię i trosz- czyć się o jej łagodną duszę, okazać dużo ciepła i wyrozumiałości. Idealnie nadawał się na jej męża. Senator omówił już tę sprawę ze swą małżonką, ona się z nim zgadzała. Gdy tylko Julia osiągnie wiek odpowiedni do zamążpójścia, za jakieś trzy, cztery lata, zostanie żoną Theusa. To będzie najwspanialszy dzień w cesarskim mieście, odkąd ludzie sięgają pamięcią. Julia w osobie Theusa otrzyma doskonałego męża, a senator i jego żona będą mogli szczęśliwie odpocząć, radując się wnukami i wszystkimi innymi przyjemnościami, jakie niesie ze sobą jesień życia... Dzisiaj Avicus będzie patrzył, jak westalki proszą boginię o błogosławieństwa dla jego domu, sowicie opłacił już tę ceremonię szczerym złotem. A wieczorem... wieczorem przekaże Julii wspaniale wieści. Julia cicho sobie śpiewała przy palenisku. Niekiedy zdarzało się, że słowa łatwiej układały jej się w głowie, gdy dopasowywały się do melodii - miała dobrze opanowane zarówno greckie jednostki rytmiczne, jak i wymagające większej dyscypliny łacińskie miary wierszowe. Czytała już Safonę, znała poezję młodziutkiej Erinny. Miała też oczywiście kopie zarówno dzieł Homera, jak i mniej słynnych greckich epików. Lubiła dramaty, lubiła tragedie, kochała liczące sobie sto lat opowieści o chrześcijańskich męczennikach w katakumbach Rzymu. Pragnęła jednak wszystkich prześcignąć. Chciała znajdować nowe słowa, nowe melodie i stać się równie sławna jak greccy artyści. Złościło ją, że wciąż jest taka młoda. Gdyby chociaż miała piersi, gdyby przyszła na świat dziesięć lat wcześniej! Siedziała z przyborami do pisania w migotliwym świetle płomieni i nie była w stanie przelać żadnej myśli na pergamin. Opowieść, nad którą tyle pracowała, ta o kulawym żołnierzu nieszczęśliwie zakochanym w syryjskiej księżniczce, nie chciała się ułożyć. Zirytowana odrzuciła zwoje i grafit na trawę. Skierowała wzrok na złotą obręcz. Klejnot stanowił niegdyś część niezwykłego naczy- nia. Teraz nie miało już ani dna, ani pokrywy, i pozostała po nim jedynie ta obręcz o szerokości ramienia, ozdobiona lśniącymi kamieniami i tajemniczymi inskrypcjami. Złota obręcz w zdumiewający sposób zawsze umiała przynieść Julii pociechę. Za każdym razem, gdy się złościła albo smuciła tym, że słowa nie chcą układać jej się w głowie lub że świat dorosłych wciąż pozostaje jedynie marzeniem... Fragment naczynia zawsze sprowadzał na nią spokój. Spoczywał zawinięty w kawałek mocnego płótna, przewiązanego wstążką u góry w taki sposób, że napięta tkanina tworzyła jakby dno. W tym zawiniątku Julia umieszczała wszystkie swoje marzenia, starannie wypisane na maleńkich kawałeczkach papirusu. Czarny atrament w miarę, jak mijały miesiące, blakł, lecz zapiski wciąż pozostawały czytelne. Wyjmowała je i czytała regularnie. Widziała, że te najstarsze zapisane są dziecinnym pismem, pokryte kleksami, pełne błędów. Ale zawierały marzenia, które już się spełniły: Żeby Romulus miał mnóstwo pięknych szczeniaczków. Żebym dostała ten cudowny niebieski płaszcz. Żeby ten wstrętny Uricus nigdy więcej nie zasiadał przy naszym stołe. Wszystko się spełniło. Julia wiedziała, dlaczego. Wiedziała, że to naczynie jest magiczne. Pochodziło z tajemnej świątyni w Egipcie i wędrowało z rąk do rąk, dopóki nie trafiło do swej prawowitej właścicielki: Do Julii. Fennia zawsze się uśmiechała, kiedy córka prosiła, by opowiedziała jej o pucharze i jego niezwykłych arabskich strażnikach. Julia nigdy ich nie spotkała, żaden ślepiec, żaden głuchy ani niemowa nie stanął jej na drodze. To na pewno dlatego, że cząstka pucharu była bezpieczna w Domus Avicia, w jej rękach! Ale z pewnością nadejdzie dzień, taki dzień, w którym nastąpi coś wspaniałego! Przy starym palenisku Julia przymknęła oczy i przysunąwszy wolnym ruchem palce do maleńkiego płomyka oliwnego kaganka, który potajemnie ze sobą przyniosła, zaczęła się nim bawić. Ogień był jej przyjacielem. Nigdy jej nie parzył. I już od tamtego dnia, gdy po raz pierwszy ujrzała procesję westalek, wiedziała, co to oznacza. Urodziła się, by zostać westalką. Stanie się jedną z pięknych kapłanek, które poświęcały własne życie dla strzeżenia świętego ognia. Będzie piec święty chleb, uzdrawiać chorych, będzie siedzieć przy wiecznie płonącym ogniu, ubierać się w przejrzyste białe szaty i wyglądać na istotę obdarzoną nadziemską urodą, tak jak one... Matka przyrzekła jej, że jeśli zgłosi się po nią Pontifex Maximus*, nikt nie będzie się temu sprzeciwiał. Ale uśmiechała się trochę dziwnie, kiedy to mówiła. - Pamiętaj, mój różany pączku, że tylko nieliczne zostają wybrane. Tak wiele muszą poświęcić... W dodatku dla bogini, w którą my, chrześcijanie, nie wierzymy! Julia wcale się tym nie przejęła. *Pontifex Maximus (lac.) - najwyższy kapłan (przyp. tłum.). Wiedziała, że młode westalki wybierane są spośród dziewczynek pochodzących z najznamienitszych rzymskich rodów. W świątyni zawsze musiało pełnić służbę sześć kapłanek. Zdarzało się niekiedy, że dziewice odrzucano i odsyłano do domu. Gdy jednak przez dziesięć lat, tyle bowiem trwał okres nauki, utrzymywały swe serca w czystości, dawały świadectwo, że są silne i mądre, to mogły cieszyć się na kolejne dziesięć lat w świątynnej służbie. Potem czekało je jeszcze następne dziesięć lat spędzanych na przyuczaniu młodych adeptek. Później stawały się wolne. Mogły wyjść za mąż, swobodnie zarządzać własnym majątkiem i wcale pokaźnym posagiem, w jaki państwo zaopatrywało wszystkie westalki. - Mała Julio... twemu ojcu nie spodobają się takie pragnienia. Pamiętaj, że ostro występował przeciwko innym senatorom, którzy wciąż czczą dawnych bogów! Nie ma przecież tygodnia, żeby prefekt Synnachus nie składał petycji z protestami! Julia popatrzyła Fennii w oczy. - Czuję, że ogień we mnie żyje, matko. Widziałaś to przecież na własne oczy. Wtedy, w fontannie... Spojrzenie matki uciekło gdzieś w bok. Julia dobrze wiedziała, że tamta historia przy fontannie obudziła w Fennii wątpliwości. Być może rzeczywiście moc Westy wcale nie umarła, choć chrześcijaństwo coraz bardziej się rozprzestrzeniało i stare świątynie przemieniano w kościoły. Fennia pogładziła córkę po ramionach. - Nikt nie może wiedzieć, jaką przyszłość przędą dla ciebie boginie losu, maleńka. W pełni jednak ufam, że twoja czystość i mądrość ocali cię pośród burz i powodzi. Julia pozwoliła się uspokoić w przekonaniu, że miłość, jaką żywią dla niej rodzice, stanowi jej silę. W dniu, gdy zjawi się posłaniec, będzie mogła ich opuścić ze spokojem. W dniu, kiedy Pontifex ją zawezwie, będzie gotowa. Pójdzie do domu westalek bez bólu, ucałowawszy rodziców na pożegnanie z wielką serdecznością. A ta cząstka pucharu... Zabierze ją ze sobą. Sis znalazła Julię pogrążoną w słodkich snach i z czułością zaniosła ją przez ogród, przez kolumnady i pachnące różami patio ku tej części willi, w której znajdowały się pokoje dziecinne i te przeznaczone dla kobiet. Julia spała głęboko, kiedy matka przyszła zaśpiewać jej stare piosenki. Delikatnym ruchem Fennia wyjęła z rąk córki złotą obręcz, czując przy tym lekkie ukłucie w sercu. Julia sama znalazła fragment pucharu wśród wszystkich cennych przedmiotów, ozdabiających najwspanialsze pokoje w domu. Ledwie umiała chodzić, gdy po raz pierwszy wyciągnęła rączki do złotej obręczy, żądając, by dano ją jej do zabawy. Fennia znała zaledwie urywki historii pucharu i części z nich nie zamierzała nigdy przekazać swojej niewinnej córce. Przekleństwo Filii. Przekleństwo córki. To były tylko stare perskie mity, lecz mimo to Fennię przerażało, iż pojawia się w nich imię Filia. Filia, Filia... Słowo, które po łacinie znaczy „córka". Lecz po grecku słowo to oznacza „radość". Pragnęła dla Julii wszystkiego, co najlepsze, i teraz w milczeniu odmówiła modlitwę do Matki-Dziewicy, ostrożnie kładąc złotą obręcz tam, gdzie jej miejsce, na półce, ponad niskim stolikiem sypialni. Krzyż wiszący nad łóżkiem Julii dostała od wielkiego papieża, następcy apostoła Piotra. Ze wszystkich męczenników Piotr był największy, on dzierżył klucze do królestwa niebieskiego. Ten krzyż zdolny chyba będzie uchronić Julię przed wszelkimi niebezpieczeństwami, zarówno tymi ziemskimi, jak i duchowymi? Fennia miała taką nadzieję. Często jednak nocą leżała, nie śpiąc, dręczona dawnymi wspomnieniami Julii płonącej w fontannie. Obraz, który ukazywał się jej oczom, nie odpowiadał wcale prawdzie wydarzeń tamtego wieczoru. W jej snach dziecko zanosiło się przeraźliwym krzykiem w obliczu śmierci. A ogień je pochłaniał... Gdy wzywał potężny senator, większość ludzi czym prędzej stawiała się w jego zacienionym gabinecie. Nawet Theus, syn równie wielce szanowanego senatora, doskonale wiedział, że dobroduszny przyjaciel ojca nie toleruje lekceważenia. Ubrał się więc w nową tunikę, a na ramiona zarzucił delikatnie haftowaną togę. Postanowił piechotą pokonać krótki odcinek przez Forum do domu senatora. Po drodze minął wielkie marmurowe podium, skąd przemawiano do ludu i gdzie odbywały się dyskusje. Ledwie dotarły do niego pokrzykiwania i śmiechy ludzkiej ciżby, która zawsze zbierała się w tym miejscu podczas dysput. Krocząc szybko w pięknych sandałach z wołowej skóry, zbliżył się do dumnego domostwa. Popatrzył na kolumny korynckie, których kapitele zdobiły dwa rzędy liści akantu. Oczywiście zastanawiał się, jaką prośbę może mieć do niego Avicus. Zapewne chodzi o jakąś sprawę polityczną. Może brakuje mu jakiejś informacji o przeciwnikach, informacji, którą młodemu człowiekowi łatwiej będzie zdobyć w łaźniach czy w gospodach? Jego rodzony ojciec miał całą siatkę informatorów, lecz własnego syna nie mógł wykorzystywać do takich celów, to oczywiste. Theus niejednokrotnie więc pracował dla przyjaciół ojca, miał uszy otwarte, a usta zamknięte, podczas gdy jego bystry wzrok rejestrował każdy szczegół. Był strategiem. Uczestniczył w wojnach prowadzonych przez cesarza, nie wałcząc mieczem, lecz siłą swej myśli i wręcz nadprzyrodzoną zdolnością przewidywania kolejnych posunięć wroga. Młody Theus kroczył z dostojeństwem dorosłego mężczyzny. Liczył sobie zaledwie dwadzieścia dwa lata, lecz już zaliczano go w poczet godnych, wolno urodzonych rzymskich obywateli. Cieszył się przywilejami, jakie niosła za sobą wysoka pozycja ojca, i witano go z wielkim szacunkiem wszędzie, gdzie tylko trafił. Drzwi do pomieszczenia, w którym przyjmował senator, były otwarte. Theus pięknym łukiem omiótł togą podłogę, pozdrawiając starszego mężczyznę eleganckim ukłonem. Pokój był długi i wąski, wzdłuż obu ścian ciągnęły się półki pełne dokumentów. W głębi znajdowało się palenisko, a z sufitu zwieszały się dwie lampy, w każdej było po siedem knotów. Za plecami senatora stal niewolnik. Tkwił nieruchomo jak posąg i oczywiście nie ośmielił się popatrzeć gościowi w oczy. - Theus Agrippa Caracelius! Podejdź bliżej, pozwól, że cię ucałuję, synu mego najlepszego przyjaciela! Tęgi senator podniósł się z krzesła zaskakująco lekko i gdy dwaj mężczyźni się objęli, Theus poczuł bijący z ust Avicusa zapach cynamonu i mięty. - Zmężniałeś, Theusie! Mięśnie ci urosły! Theus uśmiechnął się, starszy mężczyzna mocno ścisnął go za ramię, a potem szybkim ruchem przesunął ręce po ramionach, plecach i pośladkach przybysza. - Piękny z ciebie młodzieniec, taki prosty i wysoki. Szkoda, że nie jesteś mistrzem we władaniu mieczem i sztyletem. Byłbyś wtedy jednym z najcenniejszych wojowników cesarstwa! - zażartował, puszczając oko do chłopaka. Przecież Theus i tak był jednym z najważniejszych żołnierzy cesarza. Zazdrościli mu nawet ci, którzy zaciągnęli się do armii, jeszcze nim Theusowi wyschło mleko pod nosem. - Siadaj! Mogę ci zaproponować jedynie trochę orzechów i wino, lecz może chcesz, bym posłał po pieczone przepiórki? A może masz ochotę na soloną rybę albo chciałbyś posmakować chińskiego owocu szczęścia? Theus uśmiechnął się. - Nie, dziękuję, łaskawy senatorze, nie jestem głodny. Chętnie natomiast napiłbym się wina, czuję pragnienie. Niewolnik napełnił kielichy i zaraz znów stanął z ciężkim dzbanem w dłoniach, milczący, wyprostowany i pozbawiony życia niczym kolumna. Theus, pijąc, obserwował twarz senatora. Avicus sprawiał wrażenie spokojnego, choć nieco podnieconego. Czyżby wplątał się w jakąś intrygę polityczną? Czy może to mieć jakiś związek z nadchodzącymi wyborami? A może chodzi o nie mający końca konflikt pomiędzy frakcją chrześcijańską w senacie a prefektem? Zdawał sobie sprawę z tego, że gdyby to on rozpoczął rozmowę, okazałby senatorowi nieuprzejmość. W milczeniu więc wypił jeszcze łyk. Avicus wbił wzrok w jego oczy. Theus nie uciekł spojrzeniem. - Ta rozmowa nie powinna odbywać się tutaj. Wiem, że możesz poczuć się zaskoczony, ale ten po- kój jest jedynym miejscem, w którym czuję się dostatecznie swobodnie. Na tyle swobodnie, by przedstawić ci pewną propozycję. Wybacz, że nie uczynię tego zgodnie z panującymi obyczajami... Theus w zdziwieniu uniósł brwi. - Nie chcę cię urazić, szlachetny synu mego wyjątkowego starego przyjaciela, ale mam nadzieję, że mogę cię o coś spytać. O coś, o czym nie musi dowiedzieć się ani twój ojciec, ani moja żona... Theus oparł się o krzesło. Czuł, jak napięcie ogarnia ciało. Oczywiście powinien oświadczyć, że bez względu na wszystko i tak pozostanie wierny ojcu, lecz o tym senator dobrze wiedział. Nigdy nie poprosiłby Theusa o coś, co mogłoby wystawić na próbę jego lojalność. Avicus mówił teraz spokojnie i wyraźnie, kładąc nacisk na każde wypowiadane przez siebie słowo. - Masz już dwadzieścia dwa lata i jesteś najbardziej obiecującym młodym człowiekiem w całym cesarstwie, tak cię postrzegam. Mądry, piękny, wykształcony i szanowany przez mężczyzn starszych od siebie. Oczywiście jesteś synem senatora, lecz na tym nie koniec! Zmieszany Theus czuł, jak pali go kark, ale trzymał głowę podniesioną wysoko i tylko skinął nią w podziękowaniu za pochwały. - Masz silne ciało i wypowiadasz się mądrze na najbardziej zawiłe tematy. Jesteś prawdziwą ozdobą swojej rodziny, armii cesarza, ba, całego kraju! Theus nie bardzo wiedział, jak ma zareagować na takie słowa. Dlatego gdy Avicus posilał się jeszcze jednym łykiem wina, młody człowiek milczał. Wreszcie jednak senator przemówił: - Chciałbym prosić cię o to, byś się zastanowił, czy nie uważasz za korzystne zawarcia małżeństwa z moją córką Julią. Za kilka lat... Theus ze zdumienia otworzy! usta. Wzburzenie młodzieńca tą jakże bezpośrednią propozycją równało się niemal temu, które wywołał sposób przedstawienia jej przez zacnego senatora. Czyż takich kwestii nie poruszano zawsze w obecności adwokata i rodziny? - Ja... dziękuję za wielki zaszczyt, jaki mi okazujesz, senatorze... Avicus cierpliwie i łaskawie kiwał głową. - Jeszcze raz proszę o wybaczenie mego mało stosownego postępowania. Zrozumże jednak, bardzo kocham moją córkę, mimo to wiem, że potrafi być uparta jak osioł, dlatego właśnie rozmawiam z tobą teraz, wiedząc, że wkrótce znów opuścisz Rzym. Twój ojciec mówi, że zaciągnąłeś się na czteroletnią wyprawę na północ w służbie cesarza. Theus znów potaknął, mrużąc lekko oczy. - Skończy się na trzech latach, tak sądzę. Trzy lata... lecz może i cztery. Wyjeżdżam po następnych Idach*. Avicus dostojnie skinął głową. - Chciałbym, żebyś wykorzystał czas, jaki dzieli cię od wyjazdu, na zapoznanie się z moją córką. Jeśli to zrobisz, to wiem, że pamięć o tobie zapadnie jej w serce, a za trzy, cztery lata Julia osiągnie akurat odpowiedni wiek... * Idy (}ac. Idus) - wg kalendarza rzymskiego piętnasty dzień marca, maja, lipca i października, w pozostałych miesiącach - trzynasty dzień (przyp. aut.). Theus wciągnął głęboki oddech. Ledwie przypominał sobie to dziecko, tę dziewczynkę o przykuwających uwagę jasnych włosach i ciemnych szarych oczach. - Czynisz wielki zaszczyt zarówno mnie, jak i mojej rodzinie, senatorze Avicusie. W istocie, jestem nieco wstrząśnięty faktem, iż rozmawiasz w tej sprawie ze mną, a nie z moim ojcem, ale... Senator uśmiechnął się z odrobiną smutku. - Pamiętaj, co się mówi, młody człowieku: Fata. no~ lentem trahunt*. Theus w obawie, że uraził senatora, czym prędzej postanowił zatrzeć niemiłe wrażenie, odpowiadając jakimś błyskotliwym cytatem z Cycerona lub innego wielkiego męża stanu czy poety, nic jednak nie przychodziło mu do głowy. Rozłożył ręce bezradnie. Bardzo to była dla niego niezwykła sytuacja - oto nie może sprostać rozmówcy w tej słownej potyczce. - Och, nie, oczywiście nie jestem temu niechętny! Po prostu przytłoczył mnie zaszczyt, który mi wyświadczasz. Teraz Avicus kiwnął głową zadowolony. Theus ledwie zdołał odzyskać panowanie nad sobą. Wyciągnął prawą rękę. - Sława twej córki ją wyprzedza. Ludzie mówią, że jest jedną z najmądrzejszych, najczystszych, najpiękniejszych i najsilniejszych dziewcząt w całym Rzymie. Jest niczym szlachetny kamień, niczym cesarska korona. Senator uśmiechnął się. ''Fata nolentem trahunt"' (łac.) - Opornego los [silą] wlecze. - Tak rzeczywiście jest, ale to nie wszystko. Nie mam nic cenniejszego od niej. Moja żona i ja gotowi jesteśmy oddać za nią życie, nie bylibyśmy w stanie niczego jej odmówić. W najgorszych wizjach wyobrażam sobie, jak przychodzi do mnie z jakimś stajennym albo synem wieśniaka uprawiającego winorośl... Nie potrafiłbym jej zranić, dałbym nawet przyzwolenie na takie małżeństwo. Lepiej więc uprzedzić bieg wypadków i już teraz wpłynąć na jej przyszłość! - Oto słowa naprawdę mądrego ojca - uśmiechnął się Theus. Senator wstał, dając tym samym znak, że wizyta dobiegła końca. - Jeśli właściwie cię zrozumiałem, młody Theusie, to słusznie zrobię, rozmawiając teraz z twoim ojcem? Theus potwierdził skinieniem głowy. Pożegnali się, składając sobie na policzkach kolejne pocałunki i wygłaszając zwyczajową formułę na cześć pokoju, cesarza i Boga. Theus, wracając tą samą drogą przez Forum, nie dostrzegał, jak piękne są kwiaty róż, które spływają po murze ogrodu westalek. Nie czuł nawet ich słodkiego aromatu. Szedł zatopiony w myślach, usiłując wyczarować przed oczami obraz tej dziewczynki. Tak, to jeszcze dziecko, ale senator miał rację: za trzy, cztery lata będzie gotowa do małżeństwa, a zarazem prawdopodobnie dostatecznie rozpieszczona i uparta, by stwarzać trudności. Bardzo go to pociągało. Julia, córka Avicusa i dumnej Fennii... Zapewne może wyrosnąć na kobietę, u której znajdzie zarówno łagodność, jak i wyzwanie. A tego, właśnie tego ów młody człowiek od dawna szukał u kobiet. - Ach, uczta, tak nagle? Ależ to niemożliwe, doprawdy, przy następnej pełni księżyca! To zaledwie siedem dni, jak zdążymy... - Cicho, cicho, droga żono! To będzie tylko niewielkie przyjęcie, nie więcej niż dwadzieścia osób. I sami nasi najbliżsi, nie rozumiesz? Lecz na niczym nie wolno oszczędzać, to bardzo szczególna okazja, droga Fennio... Zrozumiał, jak niefortunnie rozpoczął tę rozmowę. Fennia już załamywała ręce w rozpaczy, że nie zdoła w tak krótkim czasie sprowadzić odpowiedniej ilości jedzenia, niewolników i kwiatów. A w prawdziwą rozpacz wpadnie, kiedy się dowie, jakiego rodzaju ucztę ma na myśli jej mąż. Senator westchnął lekko i mocniej przygarnął żonę do siebie. Światło skromnych kaganków w sypialni sprawiało, że włosy Fennii połyskiwały niczym miedź. Pocałował ją delikatnie w czoło, mocno ściskając za rękę. - Żono, czy kiedykolwiek cię do czegoś przymuszałem? Czy kiedykolwiek podejmowałem decyzje, które nie miałyby na względzie najwyższego dobra naszej rodziny? Dobra naszej ukochanej Julii? Popatrzyła na niego przestraszona. - Och, nie, oczywiście, że nie! Jesteś wspaniałym mężem i ojcem, Avicusie. Uśmiechnął się lekko, lecz bal się spojrzeć jej prosto w oczy, kiedy mówił: - Wiele o tym myślałem, moja droga. Musisz wie- dzieć, że to, co teraz zdecydowałem, jest wynikiem bardzo gruntownych rozważań. Wyczuł leciutkie drżenie ciała żony. I szloch. - Avicusie, nie... nie mów tego! Musiał jednak poszukać jej oczu. Fennia płakała! - Ależ, najdroższa... przecież jeszcze nic nie powiedziałem... Dlaczego płaczesz? Fennia poderwała się z posłania. Stanęła, cała drżąc, i krzyczała przez łzy: - Jeśli sprowadzisz pod ten dach nową żonę albo weźmiesz sobie konkubinę*, to rzucę się ze skały śmierci! Avicus wyciągnął ręce do żony, złapał za szatę i przygarnął do siebie. - Och, nie, nie! Gołąbeczko, wiesz przecież, że nigdy nie mógłbym spocząć przy piersi innej kobiety! Kochana Fennio, posłuchaj mnie! Moja decyzja wcale nie tego dotyczy, mam dla ciebie radosną nowinę! Nasza córka, nasz największy skarb, zostanie żoną zacnego Theusa, najstarszego syna mego najlepszego przyjaciela! Teraz Fennii zaparło dech w piersiach. Zasłoniła usta rękami i osunęła się na kolana obok męża, klęczącego na podłodze. - Co... co ty zrobiłeś? Czy ty... bez rozmowy z nią? Ze mną? Ach, Avicusie... jakaż to zdrada... jaki ból... Avicus przytulił żonę mocniej i zaczął tłumaczyć. Po krótkiej chwili Fennia wstała, twarz miała suchą, lecz oczy zaczerwienione. *Konkubina - oficjalna, zwyczajowo akceptowana nałożnica. Długo patrzyła na męża. - Masz do tego prawo. Masz taką władzę. Beati possidentes...* - Fennio... najdroższa... nie widzisz, że robię to, by uniknąć kłopotów w przyszłości? Nasza Julia ma silną wolę, będzie się nam sprzeciwiać. Jeszcze kilka lat, a trudno nam będzie nią kierować. Co zrobimy, jeśli jej oczy zwrócą się na niegodnego jej człowieka? Zdołasz odmówić jej swojego błogosławieństwa dla takiego małżeństwa, którego ona będzie pragnąć całym sercem? Będziesz umiała to zrobić? - Nie... - No właśnie! A chcesz, żeby tak się stało? Czy rozumiesz już, że mądry ojciec uczyniłby właśnie tak, jak ja robię teraz? Brukuję jej przyszłą drogę życia pozłacanymi kamieniami. Wabię ją słodyczami, zamiast później grozić goryczą! Fennia wreszcie ostrożnie się uśmiechnęła. Objęła męża. W jego gęstą brodę wymruczała błogosławieństwa, przyrzekając, że i ona postara się wpłynąć na pomyślne zakończenie całej tej sprawy. Potem poszła porozmawiać z Julią. Pokoje Julii leżały przy wewnętrznym ogrodzie. Trzy pomieszczenia stanowiły mieszkanie dla niej, jej niewolnicy i greckiego nauczyciela. Fennia spostrzegła, że w żadnym z pokojów nie palą się lampy. Zasłony były cienkie, przepuszczały powietrze i światło, lecz zagradzały drogę owadom. * Beati possidentes (łac.) - Szczęśliwi, którzy posiadają. W ogrodzie połyskiwała samotna pochodnia, oświetlająca ścieżkę, która okrążała całą tę wewnętrzną część domu. Przy piekarni stała niewolnica i coś cicho śpiewała. Może nastawiała kwaśny zaczyn na jutrzejszy chleb, a może doglądała pieczenia ciastek przeznaczonych na ofiarę za dwa dni? Fennia zastała córeczkę, słodko uśpioną we własnym łóżku. Julia podciągnęła ciepłe okrycia aż pod sam nos, nogi podwinęła. Oddychała spokojnie i równo. Unosił się od niej leciutki zapach lawendowego mydła, którym umyła ją niewolnica. - Piękna mała Julio... Oby matka Zbawiciela czuwała nad tobą, niewinną. Fennia złożyła dłonie. - Dobry Boże, Jezu Chryste... wyprostuj ścieżki tego dziecka, tak by nie stąpało po cierniach i nie zbłądziło. Obdarz mą córkę mądrością, by umiała przyjąć to, czego i tak nie będzie w stanie odmienić... Julia spała. Oczy Fennii przyzwyczaiły się już teraz do mroku, dostrzegła ciemne drżące rzęsy. O czym śni Julia, nie potrafiła jednak zgadnąć. Kucharze z Domus Avicia czerpali swe niewiarygodne przepisy z zapisków samego Apicjusza. W najelegantszych rzymskich domach krążyły opowieści o fantastycznych daniach, jakie serwowano na stół Fennii. Były one nie tylko doskonale przyrządzone, lecz również złożone z produktów tak wyszukanych i rzadkich, że zdarzało się, iż nigdy wcześniej o nich nie słyszano! A przyprawy... Jakież niezwykłe mieszanki, jakie aromaty i smaki! Wniesiono jedzenie, tak pięknie ugarnirowane i barwne, że gościom wprost trudno było pogodzić się z myślą, iż takie dzieła ulegną zniszczeniu. Mimo to chętnie się do tego zabierali, bo kiedy język poznał już smak pierwszych kęsków, trudno go było powstrzymać... Zaproszeni spoczywali w półkolu. Honorowego gościa, senatora, Avicus umieścił po swej prawicy, z drugiej strony obsługiwała go Fennia, która obok miała jego syna Theusa. Wystarczyło, by wyciągnęła rękę i już mogła obydwóm podać kawałeczki ociekającej masłem wątroby prosięcia. Senator przybył wraz ze swą żoną, Lidią, i z najmłodszym synem Nicodemusem, dwuletnim, przy piersi. Theus wprost jaśniał godnością, jaka spłynęła na niego w ten wieczór. Wymieniono formalne dokumenty. Fleciści pozostawali niewidoczni, lecz wypełniali przestrzeń tęsknymi miłosnymi pieśniami. Fennia często się uśmiechała. Wychylała się do Theusa, jak gdyby chciała dzielić z nim jakieś tajemnice, zamiast tego podawała mu jednak najsmaczniejsze kąski potrawy z truflami. Chłopak śmiał się do niej i cmokał z lubością. Wino w srebrnym pucharze było słodkie i mocne, najlepsze z najlepszych win falerneńskich. Spoczywali pomiędzy smukłymi kolumnami, otaczającymi tńclinium, czyli jadalnię willi. Dookoła zielony bujny bluszcz rozciągał się na podobieństwo ścian i dachu nad ucztującymi ludźmi. Nad ich głowami wygięte łuki połyskiwały różowością marmuru. Z każdego skrzyżowania przepięknego mozaikowego wzoru zwieszał się pozłacany łańcuch, który podtrzymywał lampę z dmuchanego szkła. Podłogę pokrywały kwiaty, a z maleńkich naczynek unosił się przyjemny zapach kadzidła, gdy świeży wietrzyk przeleciał przez pokój. - Jestem szczęśliwy, że jestem ojcem. Czyż to nie brzmi jak żart, przyjaciele? Avicusowi aż trzęsły się zaróżowione policzki. Śmiał się lekko, popijał wino, a nos błyszczał mu od tłustych marynowanych ślimaków, które z taką łapczywością pochłaniał. Niewolnik delikatnymi ruchami otarł mu twarz. Avicus znów sięgnął po puchar. - Wznieśmy toast, przyjaciele, którzy wkrótce będziemy rodziną! Wypijmy za tę szczęśliwą intencję, za przyrzeczenie, jakie sobie nawzajem złożyliśmy, i za te, które dopiero zostaną złożone! Lidia, kobieta o obfitych kształtach, uśmiechnęła się uszminkowanymi na czerwono wargami. Dwulatek zasypiał już z noskiem mocno wciśniętym w jej szyję. - Za twoją cześć, wielki Avicusie! - Za twoją cześć! Jedna uroczysta przemowa następowała po drugiej aż do chwili, gdy Theus na chwiejnych nogach skierował się do ustępu, by tam walczyć z zawrotami głowy i mdłościami, wywołanymi winem i mnóstwem jedzenia. Tam, gdy siadł oparty o marmurową ścianę, ośmielił się wreszcie przymknąć oczy i wyobrazić sobie pobladłą twarz młodziutkiej Julii. Odesłano ją do łóżka zaraz po tym, jak uśmiechnięty i odświętnie ubrany ojciec oznajmił jej, jaka ją czeka przyszłość. Julia wiedziała, co zrobi. Musi być cierpliwa. Do kalend, pierwszego dnia następnego miesiąca, wciąż pozostawały cztery dni. A potem upłynie jeszcze siedem nocy, nim zaczną się Vestalia, święto Westy. Jedynie podczas tych siedmiu dni świątynia była otwarta dla wszystkich kobiet, młodych, starych, dziewic, matek. Jeśli tylko przyniosły dary ofiarne i przyszły czyste i bose, to wpuszczano je aż do penus, świątynnego pomieszczenia z zapasami. Potem mogły przedstawić westalce sprawę, z którą przyszły, może nawet przedłożyć ją samej Coelii Concordii, najpotężniejszej z nich, przełożonej, Virgo Vestalis Maxima. Julia chciała prosić o coś naprawdę niezwykłego. Pragnęła prosić Coelię, by ta przedstawiła jej prośbę samemu Pontifexowi Maximusowi: Czuła się wybrana i była przekonana, że wolą bogów jest, by została westalką. Nie miała jednak pojęcia, jak zareaguje ów potężny świątobliwy człowiek. Musi chyba jednak zrozumieć, że Julia mówi poważnie, a o Coelii ludzie powiadali, że jest najmądrzejszą i najsprawiedliwszą kobietą, jaka stąpa po ziemi. Wobec tego musi chyba ją zrozumieć? Julia się bała i zdawała sobie sprawę, że być może właśnie tych dni potrzeba jej, by dokładnie się nad wszystkim zastanowić i przygotować do podjęcia decyzji. Ale i tak nic jej nie powstrzyma. Nie poślubi przeznaczonego jej wielkiego człowieka. Zostanie westalką! Teraz zrozumiała, że musi się spieszyć, i to nie tylko dlatego, że skończyła już dziesięć lat. Przecież ojciec postanowił podpisać oficjalną obietnicę, że odda ją za żonę Theusowi, gdy ten za trzy lata powróci z wyprawy do domu. Nie wiedziała, czy Theus jest dobrym czy też złym człowiekiem, przypuszczała jednak, że ojciec nigdy nie wybrałby dla niej nikogo nieodpowiedniego. Theus na pewno jest miły. Zamieniła z nim ledwie parę słów, lecz zwróciła uwagę na głębokie piwne oczy pod lśniącą grzywą ciemnych włosów. Mówił głosem, który wydawał się silny i miękki zarazem. Z czułością głaskał Romulusa i przemawiał do niego pieszczotliwymi słowami. Owszem, polubiła go. Wcale nie to jest przeszkodą. Mógł być naprawdę miłym wujkiem, a może nauczycielem. Julię przeszedł dreszcz, zadrżała. Ale poślubić go? Spłodzić z nim dzieci? Zostać żoną tego człowieka, związaną danym słowem wobec prawa? Nigdy. Przenigdy! Sięgnęła po kawałek magicznego pucharu i włożyła go niczym przesadnie grubą bransoletę. Podsunęła obręcz aż na ramię, była za szeroka, nie pasowała do jej delikatnych rąk. Mimo to chętnie ją nosiła, lubiła bowiem uczucie, gdy złocisty metal ogrzewał się od skóry. Zaraz też poczuła moc, którą ją napełniał. I wiedziała, że wkrótce otrzyma wszystkie odpo- wiedzi; przyniesie je ta mroczna postać, która była jej przewodnikiem po krainie snów. Julia przycisnęła mocno do siebie poduszkę i przysunęła się jeszcze bliżej paleniska. Niewolnice zostawiły ją w spokoju. Przesiadywała w tym miejscu tak często, że przestały zwracać na to uwagę. Wiedziały, że Fennia wymaga jedynie, by pilnowały dziewczynki i zaniosły ją do domu, gdy tylko zaśnie. Lecz Julia jeszcze nie spała. Śpiewała cichutko. Delikatnie przysuwając ręce do okopconego paleniska, wyśpiewywała jeden ze swoich hymnów ku czci miłości, siły, kobiety i bogini Westy. Jej ojcu nie spodobałyby się takie pieśni. Matka wystraszyłaby się, że ktoś jeszcze mógłby je usłyszeć. Wszak mimo wszystko to chrześcijański dom! Julia leciutko uśmiechnęła się do siebie, kiedy płomienie zaczęły się odsuwać od jej ręki. Popychała je, zmuszała do tańca. Odchylały się od niej, wyginały, wyciągały ku niebu, zwinne niczym węże lub smużki dymu, paliły się dla niej i tylko dla niej. W jęzorach ognia wychwytywała jak zwykle barwę kawałka pucharu, ten kolor, którego nie potrafiłby odtworzyć żaden artysta, był bowiem srebrny i złoty zarazem, jasny i jednocześnie mroczny. Julia bawiła się ogniem. Wsłuchana w dźwięki tonów, dochodzące z jadalni, domyślała się, że podniesione głosy to znak, iż siedemnaścioro gości zapewne napoczęło już drugą amforę"". * Amfora - , litra (przyp. aut.). Ścisnęło ją lekko w sercu, gdy wyobraziła sobie ojca i matkę wśród bliskich przyjaciół. To był dla nich taki szczęśliwy wieczór. Tak bardzo się cieszyli, że Theus pojmie ją za żonę. Pociągnęła nosem. Czyż nie mogła dostać mężczyzny, którego sama wybierze? Czyż matka szeptem nie obiecywała jej tego tyle razy, gdy rozmawiały o miłości i przyszłości? Julia nie była ani trochę przygotowana na to, co się stało. Prawdę powiedziawszy, sądziła, że rodzice dawno już zrozumieli, czego pragnie. Gdy przed trzema dniami wezwali ją do używanego tylko przy szczególnych okazjach pokoju przyjęć i chcieli z nią mówić, była właściwie przekonana, że przybył posłaniec od Pontifexa. Ubrała się w białą szatę i z całych sił starała się przypominać dostojną westalkę. Może potężny kapłan czekał na nią już tego wieczoru? Być może sam był tam, w pokoju przyjęć, by wypowiedziawszy słowa dawnego rytuału, zabrać ją stąd? Gdy jednak weszła, prowadzona przez niewolnice, w pokoju nie było nikogo oprócz rodziców. Dowiedziała się, że ma zostać wydana za mąż. Że wszystkie jej marzenia o poświęceniu życia służbie ogniowi, prysnęly. I że pozostały jej zaledwie trzy lata, które spędzi jako filia w domu ojca. W tym czasie będzie dopełniać swoje wykształcenie i przygotowywać się do nowej roli żony i pani domu, który zbudują dla młodych małżonków jej ojciec i teść. Czy spodziewali się radości? Julia zmarszczyła nos. Tak głupi chyba być nie mogli? Lecz może mimo wszystko zachowała się trochę dziecinnie, gdy rzuciła się na podłogę z krzykiem jak trzylatka, bijąc pięściami w dywan. Podnieśli ją wtedy, usadowili między sobą i powtarzali, jak bardzo ją kochają i jak wspaniała przyszłość ją czeka. Julia poczuła, że ukłucia w sercu zmieniają się w ciosy zadane sztyletem. Przecież nie chciała, żeby było im przykro. Ale chyba innej drogi nie było... Theus stał w otwartym oknie na piętrze, skąd miał pełen widok na ogród. Fontanna lekko szemrała, a wśród cienkich strumyczków wody kilka ptaszków urządzało sobie odświeżającą kąpiel. Julia była w ogrodzie. Zrywała czerwone jagody jakiegoś krzewu i wkładała je do niedużego koszyczka. Towarzyszył jej pies, czarno-biały Romulus. Kręcił się rozbawiony przy jej stopach, radośnie poszczekując. Theus nie wstydził się, że mruży oczy i wbija wzrok w wąską pierś Julii. Dziewczynka miała dzisiaj na sobie bardziej codzienny strój, mocniej zasznurowany. Pod purpurową szatą dostrzegał zapowiedzi piersi, a dłonie zrywające jagody były smukłe, lecz jednocześnie sprawiały wrażenie zbyt silnych, by mogły należeć do dziecka... Jęknął cicho, gdy Julia uniosła szatę i weszła do fontanny. Łydki miała pełne, lecz zarazem szczupłe, paznokcie u stóp pomalowane na różowo. Jego uwagę jednak raz po raz od nowa przykuwały długie jasne włosy. Nosiła je roz- puszczone jak dziecko, lecz na czole miała plecioną przepaskę, dzięki której twarz pozostawała odsłonięta. Włosy były tak długie, że kiedy brodziła w fontannie, ich koniuszki zmoczyły się, jeszcze zanim woda zwilżyła jej krok. Młody miękki trójkąt był na poły ukryty pod fałdami szaty, kiedy jednak się odwróciła, spostrzegł, że w blasku słońca lśni pokrywający go puch. A może to tylko krople wody? Zawstydzony odsunął się od okna. Czuł, jak po całym jego ciele rozlewa się ciepło, i uświadomił sobie, że widok dziecka w fontannie wzbudził w nim żądzę. Ona była za młoda, stanowczo za młoda. Dobrze jednak wiedział, że obraz, który ujrzał przed chwilą, na zawsze wrył mu się w pamięć. Wiedział też, że Julia dorośnie. W ciągu tych trzech lat, podczas których go tu nie będzie, przeobrazi się w młodą kobietę. A on nawet przez jeden wieczór nie będzie mógł spokojnie zasnąć, nie wyobraziwszy sobie procesu jej dojrzewania, nie zatęskniwszy za tym, by poczuć pod rękami to miękkie, świeżo ukształtowane kobiece ciało. Piękna Julio... już podbiłaś moje serce, pomyślał Theus oszołomiony, po raz ostatni zerkając na niczym nie skrępowane dziecko, kąpiące się w fontannie. Julia całkiem zdjęła szatę. Pływała w płytkiej, ogrzanej słońcem wodzie! Ze śmiechem próbowała pochwycić wielkie połyskujące karpie, które nie sprawiały wrażenia ani trochę przestraszonych. Theus zdumiony patrzył, jak Julia wyjmuje z ust prawdopodobnie kawałeczek chleba albo suszony owoc i pozwala rybom jeść wprost spomiędzy swoich warg. Oparł się o parapet, całkowicie pochłonięty tym, co widzi. Teraz do ogrodu przyszedł jej ojciec, prędkim krokiem zbliżył się do fontanny i roztargnionym gestem pogłaskał podskakującego psa. Julia uśmiechnęła się do Avicusa szczęśliwa i przycisnęła mokre ciało do jego kosztownej szaty. Plusnęła rękami, posyłając lśniący deszcz kropel na pierś ojca. Avicus roześmiał się głośno, klepnął ją w pośladek, a potem owinął we własny płaszcz i osuszył pieszczotliwymi ruchami. Theus z trudem przełknął ślinę. Znów ogarnęło go coś na kształt wstydu. Opanował się jednak, wszak nie wyrządził temu dziecku żadnej krzywdy. Julia była jego narzeczoną. Ten różany pączek jej ciała już należał do niego, choć nie dojrzał jeszcze na tyle, by mógł czerpać z niego radość. Obmył się, ubrał i z podniesioną głową wyszedł do ogrodu, dołączyć do ojca i córki. Avicus natychmiast powitał go okrzykiem: - Ach, najwspanialszy strateg Rzymu o języku bardziej ciętym aniżeli miecze najwaleczniej szych żołnierzy! Jak się dzisiaj miewasz? Zdaniem Theusa senator przybrał nazbyt familiarny ton, on jednak pewnie będzie musiał się do niego przyzwyczaić. Uściskał przyszłego teścia, tak jak uściskałby ojca, Avicus zaś nagrodził go poklepaniem po plecach. - Spójrz, Julia się kąpała! Moja mała księżniczka ogromnie lubi wodę. Theus popatrzył w szare oczy dziecka. Nie wiadomo dlaczego wyrwało mu się: - O, nie, Avicusie, wydaje mi się raczej, że ona jest córą ognia, chociaż pływa między karpiami jak rybka, piękniejsza i bardziej złocista niż którakolwiek z nich. Uśmiech na twarzy Avicusa zastygł na moment, wreszcie jednak na jego wargach ukazał się uśmiech. -Theusie, bezczelny z ciebie młodzieniec! Czyżbyś nas podglądał? Czyżbyś siedział w swoim oknie jak szpieg? Puścił oko do młodego człowieka. Theus na nowo poczuł palący wstyd. Avicus znał jego myśli. Zdawał sobie sprawę, że to dziecko rozpaliło w Theusie męską żądzę. Lecz nie miał mu tego za złe. - Zanieś ją do matki, tak żeby mogła przebrać się w suche rzeczy. Nasza mała bogini łatwo marznie, chociaż udaje taką dzielną! Cóż za szczodrość, jakaż wiara! Jakiż dowód zaufania ze strony ojca! Theus utkwił wzrok gdzieś poza zasięgiem własnych rąk i ledwie śmiał oddychać ze strachu, do czego jeszcze zdołają go skusić intymne zapachy, bijące od tego drobnego mokrego ciała. Ale Julia ufnie się do niego tuliła, jej mokre włosy wijące się niczym węże oddzielały ich od siebie. W pewnej chwili podniosła rączkę i pogłaskała go po policzku. - Jesteś miły, Theusie. Lubię cię, nigdy o tym nie zapominaj, bez względu na to, co się stanie! Oczy dziecka były zbyt przepastne, zbyt mądre. Theus zadrżał. Pragnął zatrzymać ją tak na zawsze, lecz jednocześnie, gdy w końcu posadził ją na miękkich poduszkach w pokoju Fennii, odczuł ulgę. Dom westałek leżał nieco na wschód od innych pięknych budynków przy Forum Romanum. Mimo to łatwo tu było zawędrować, spacer na przyjemną odległość umożliwiał podziwianie pięknych murów. Ten, komu starczało śmiałości, mógł zrywać róże w ogrodach westałek, można też było usiąść na kamiennej ławce i czekać w nadziei, że któraś ze świętych dziewic wyłoni się z bramy i pobłogosławi spojrzeniem albo samą swoją obecnością. Oczywiście nikt się do nich nie odzywał. Nikt nie mógł nawet popatrzeć im w oczy, skryte za cienkim białym welonem. Dotknięcie westalki karano chłostą. Można jednak było paść na ziemię i w milczeniu błagać o jej modlitwy. Julia wszystko to wiedziała. Mimo to przemknęła się przez zewnętrzną bramę, która stała teraz otworem. Trwały Vestalia, ten okres roku, kiedy westalki przyjmowały podarunki, ofiary i prośby. Po raz pierwszy Julia weszła do wnętrza domu, który zdecydowała się uczynić swoim na najbliższe trzydzieści lat. W rękach dźwigała słodkie migdałowe ciastka, najlepsze wino i duży zwój chińskiego haftowanego jedwabiu, za który można było na targu dostać ciężkie sakiewki, gdyby westalki same nie potrzebowały podarku. W małym zawiniątku niosła też kawałek pucharu, wszak musiał jej nieodłącznie towarzyszyć w tej jakże trudnej drodze! Może zechcą przyjąć ją do swego grona od razu! Może natychmiast zrozumieją, że w tym roku nie muszą już szukać wśród innych rzymskich dziewic, przecież Julia już się znalazła! Wyminęła kilka pięknych rabat jaśniejących kolorami. Popołudniowe słońce rzucało na ściany i kolumny niemalże pomarańczowe płomienie. Posągi stojące szeregiem przedstawiały postaci kobiece w pięknie wyrzeźbionych marmurowych płaszczach. Wszystkie władczymi oczyma wpatrywały się przed siebie i same były niczym boginie, gdy tak stały, otaczając święty dom Westy. Julia, idąc, odczytywała napisy na tabliczkach umieszczonych na cokołach figur. Imiona kobiet, zajmowane przez nie pozycje, wyróżniające je zalety. Cnota. Wierność. Cześć. Uśmiechnęła się lekko do siebie, gdy doszła do posągu przedstawiającego kobietę, noszącą niegdyś imię Julia. Była westalką już dwieście lat wcześniej, zanim ona, Julia, przyszła na świat. Jakaż to potęga! Teraz jeszcze bardziej niż kiedykolwiek była głęboko przekonana o słuszności swego postępowania. A kiedy wprowadzono ją do świętej komory z zapasami, prędko zrozumiała, że szczęście znów jej sprzyja. Na prostym zydlu, w białej szacie obramowanej czerwienią, siedziała sama Coelia. Zdaniem Julii wyglądała na bardzo milą. Julia stanęła w kolejce kobiet i czas oczekiwania wykorzystała na to, by przećwiczyć swoją przemowę. Za stołkiem, na którym siedziała westalka, przyjmująca podarki, płonął ogień. Nie było to owo święte ognisko, lecz mimo to natychmiast przyciągnęło uwagę Julii. I chociaż wcale się do niego nie zbliżała, nie dotykała go, wciąż trzymając cząstkę pucharu w zawiniątku, Julia uszczęśliwiona zrozumiała, że ogień słucha jej rozkazów. Wznosił się i opadał, tańczył i rozpalał się, pozwalał się nastrajać poleceniom, które w myślach wydawała płomieniowi. Szczęśliwa, oszołomiona poczuciem władzy Julia kazała płomieniowi umrzeć. Westalka tego nie spostrzegła, siedziała odwrócona plecami do ognia. Nagle przybyłe do świątyni w gościnę kobiety pobladły, rzuciły się na podłogę. Taki poważny znak dany przez bogów mógł oznaczać, że ich życzenia nie zostaną spełnione. Popłakując, prosiły boginię o łaskę. Coelia wstała i zdziwiona popatrzyła na palenisko. - Zdaje mi się, że ktoś zostanie za to wysmagany - oświadczyła cicho. Lekkim gestem ręki wezwała do pomieszczenia młodą dziewczynę. Przybyła pochyliła się z czcią przed Coelią, choć ubrana była w szatę wskazującą, iż sama zalicza się do szczęśliwych wybranek, które mogą pobierać nauki u westalek. Dziewczyna natychmiast pojęła swoje przewinienie. Wstrząśnięta patrzyła na wygasłe palenisko, aż w końcu wybuchnęła płaczem. Coelia nie przemawiała do niej surowo. Wystarczył kolejny jej gest, a młoda nowicjuszka wycofała się, lecz zaraz weszły trzy inne z naręczem suchego drewna i wiaderkiem węgla. Jedna z nich niosła małą pochodnię. Przerażone kobiety ujrzały, jak westalka wznosi ramiona ponad głowę i odmawia starą modlitwę w intencji narodzin ognia. Przeniknął je dreszcz, ramiona pokryły się gęsią skórką, w gardłach zaschło. Głos modlącej się kapłanki był tak potężny, że niemalże ucieszyły się, iż nigdy nie będą miały okazji być świadkami prawdziwych narodzin świętego ognia, który, jak wiedziano, odradzał się za sprawą westalek co roku pierwszego dnia marca. Julia patrzyła. Upokorzoną dziewczynę wyprowadzono. Co się z nią stanie? Julia zaniepokojona zrozumiała, że być może był to jakiś znak. Młoda uczennica zaniedbała swoje obowiązki. W domu westalek było to nie do pomyślenia. Może zostanie odesłana do rodziców w hańbie i niełasce? Może czeka ją chłosta? Przecież podobny los spotykał dorosłe westalki, jeśli dopuściły, by ogień w świątyni zgasł. Ale to przecież zwyczajne palenisko, zwykły ogień w komorze z zapasami. Nie mogą chyba ukarać jej tak surowo tylko dlatego, że źle ułożyła drewno albo zapomniała sprawdzić, czy węgiel dobrze wysechł. Kontynuowano składanie ofiar. Przy każdej nowej kobiecie występującej w przód, wzrok Coelii stawał się coraz bardziej zamglony. Wyglądała na zmęczoną. Wszystkie jednak, które opuszczały to miejsce, czuły się o wiele bogatsze. Julia bardziej odgadywała niż widziała, że pomieszczenie za jej plecami pustoszeje. Była ostatnia w kolejce kobiet. Może ktoś już zamknął wrota? Może po zachodzie słońca nikogo już nie wpuszczano? Tak, tak musiało być. Miała wielką ochotę wyjąć fragment złotego pucharu i podsunąć go Coelii, by ta go dotknęła. Ale czy starczy jej na to odwagi? Julia z drżeniem pokonała ostatnie kroki, dzielące ją od westalki. Na twarzy Coelii nie znać było śladu uśmiechu czy rozbawienia. Mimo to Julia uznała, że nigdy dotychczas nie widziała równie łagodnej i budzącej zaufanie twarzy. Coelia przywodziła na myśl anioła albo nimfę z malowideł na greckich wazach. Julia padła na kolana i wyłożyła swoje dary. Stojące za plecami westalki trzy uczennice nie przestawały się w nią wpatrywać. Wymamrotała swoje imię i przekazała słowa pełnego czci pozdrowienia. Potem popatrzyła w poważne oczy Coelii i utonęła w nich. - Ach, pozwólcie mi się do was przyłączyć! Dopuśćcie mnie do tego zaszczytu, pozwólcie, bym mogła poświęcić życie świętemu powołaniu Westy! Dziewczęta nie potrafiły zapanować nad zdziwieniem. A Coelia siedziała tak samo milcząca i dostojna. Czekała, aż Julia, jąkając się, wyłoży wszystkie swoje powody, które każą jej zostać westalką. Pozwoliła jej nawet wygłosić własny wiersz poświęcony ogniowi. Potem wstała miękko, uniosła rękę w geście błogosławieństwa i pozdrowienia. Zniknęła, a wraz z nią trzy uczennice. Julia poczuła, że w gardle rośnie jej wielka wełnista kula. Spodziewała się łajań, może gniewu albo zdumionych pytań. W najsłodszych marzeniach wyobrażała sobie, że westalka rozpozna w niej jedną z nich i owinie w przepiękną szatę. Nigdy jednak nie dopuszczała myśli o takiej przykrości, jaką była po prostu obojętność, zwyczajne odprawienie, jak gdyby Julia była marudnym dzieciakiem. Zazgrzytała zębami, lecz nie miała żadnego wyboru. Gdy słońce szukało dla siebie miejsca spoczynku pomiędzy wzgórzami na zachodzie, Julia wróciła do domu ojca i pozostawało jej jedynie mieć nadzieję, że tam nikt nie zauważył jej nieobecności. Jednak się myliła. Już przy bramie prowadzącej na ulicę doszły ją podniecone głosy, to matka komenderowała niewolnikami i służbą, kazała im podzielić się na grupy i natychmiast wyruszyć na poszukiwanie córki. Kula wciąż rosła, nie dawała się przetrawić i sprawiała coraz większy ból, lecz mimo to Julia zdołała przemknąć przez kuchnię i skrzydło przeznaczone dla służby. Może przy ogniu znajdzie jakąś pociechę. I jeśli będzie miała trochę szczęścia, uwierzą jej, gdy się położy i będzie udawać, że przez cały czas spała w starym ogrodzie. Biegiem okrążyła węgieł domu, licząc, że ogród będzie pusty, skoro matka przyzwała do siebie wszystkich domowników. Lecz przy jej palenisku ktoś siedział. Zatrzymała się gwałtownie, w pierwszej chwili zdumiona. Potem rozpoznała siedzącą postać i ogarnął ją niemal gniew. To był Theus. Nie chciała z nim rozmawiać, brakowało jej na to sił. Poza tym on nie miał prawa zajmować jej ulubionego miejsca! - Siedzisz na moim kamieniu! Theus na dźwięk jej głosu odwrócił się gwałtownie. - Julia, moja narzeczona! Jesteś wreszcie! Twoi rodzice tak się niepokoją... Podeszła do niego sprężystym krokiem, zawiniątko z kawałkiem pucharu lekko uderzyło ją w udo, gdy stanęła przed młodzieńcem. - Nie nazywaj mnie narzeczoną! Nigdy niczego ci nie obiecywałam. Theus rozłożył ręce. - Przepraszam cię, moja różyczko. Sądziłem jednak, że to zaszczytny tytuł. Taki, jakiego mężczyźni w mojej sytuacji używają, by uczcić kobietę... to znaczy dziewczynę... - Skąd się tu wziąłeś? - spytała trochę już łagodniej. Popatrzył na nią i uśmiechnął się. - Powiedziano mi, że tu właśnie przesiadujesz, kiedy chcesz trochę pobyć sama. I pomyślałem, że może właśnie tu przyjdziesz, piękna Julio. - Niezbyt wymyślna strategia, zacny żołnierzu - odcięła się dziewczyna. - Prostota często bywa najlepsza - uśmiechnął się Theus, wciąż nie tracąc nic ze swej pogody. Potem poklepał ręką kamień, wciąż nagrzany słońcem. - Chodź, moja narzeczono, siadaj. Porozmawiajmy sobie spokojnie. Wiele pytań musimy sobie zadać, prawda? Julia usiadła. Roztarła piekące czerwone pręgi tam, gdzie sandały wpijały się w stopy. Theus pachniał przyjemnie, może przyszedł wprost z term po kąpieli. Włosy na- tarte perfumowaną oliwą błyszczały. Zgolił też brodę. - Przykro ci, ponieważ zostaliśmy sobie obiecani? - spytał ostrożnie. Julia wzruszyła ramionami. - Nie podobam ci się? I znów ten nic nie mówiący gest. Theus zwilżył wargi. - Ludzie twierdzą, że posiadasz wprost wyjątkową wprawę w układaniu wierszy i wysławianiu się, dlaczego więc karzesz mnie milczeniem, gazelo o oczach z opali? Drobna twarzyczka zwróciła się teraz ku niemu, kilka jasnych loków wysunęło się z rozluźnionej korony warkoczy i opadło na twarz. - Jesteś jednym z najpiękniejszych mężczyzn, jakich widziałam, włącznie z tymi w teatrze - odparła z uśmiechem. - Ale nie zniosę tego, żebyś tak mnie nazywał. Jestem Julią, a nie różą, gazelą, narzeczoną czy szlachetnym kamieniem! Przejrzyste oczy Julii pochwyciły jego spojrzenie i Theus z bijącym sercem ujął ją za rękę. - Jesteś taka młoda... jeszcze z ciebie dziecko. Ale musisz wiedzieć, Julio... Gdy teraz wyjadę, nie zaznam spokoju nawet przez jeden dzień, dopóki nie będę mógł wziąć cię za rękę i oświadczyć ci się w sposób, jaki przystoi ludziom naszego stanu. Czy przyjmiesz mnie wtedy, Julio? Na twarzy dziewczynki odmalowała się powaga. Również na nią działała bliskość młodzieńca. Kamienna ławka, na której oboje teraz siedzieli, stanowiła jakby odizolowany świat. Julia czuła się dziwnie oszołomiona i bliska płaczu po wielkim rozczarowaniu, jakiego doznała. Theus łagodnie gładził ją po palcach. Pieścił mały różowy paznokieć. Znalazł dawną bliznę w miejscu, gdzie kiedyś rozerwała skórę o ciernisty krzew podczas zabawy z Romulusem. Julia poczuła łzę spływającą po policzku, czym prędzej postarała się ją otrzeć. - Theusie... wszystkie chyba dziewczęta pragnęłyby słuchać twoich oświadczyn. Wiem, jak młode kobiety strzelają za tobą oczami, ale... ja mam inne plany. Theus parsknął cicho, z trudem powstrzymując się od śmiechu. Przecież to jeszcze dziecko, w dodatku dziewczynka, a mimo to siedzi tutaj i oświadcza mu, że poczyniła już poważne plany na swoje życie, plany, w których, na nieszczęście, nie ma dla niego miejsca! Spojrzenie, jakie mu posłała, zdołałoby chyba prześwidrować kamień. - Nie śmiej się! Jeszcze możesz tego pożałować w dniu, gdy zobaczysz, jak ludzie wielbią mnie jako westalkę. Teraz Theus drgnął. Poderwał się z ławki i nie krył przerażenia. - Westalkę? Julio, o czym ty mówisz? Skończyłaś dziesięć lat, niedługo będziesz już za duża na to, by cię wybrano. A nawet gdyby było inaczej, sądzisz, że twoi rodzice zezwoliliby na coś podobnego? Zgodziliby się, żeby ich jedyna córka została porwana na trzydzieści lat do jakiejś pogańskiej świątyni? Nigdy! Woleliby już raczej, żebyś poszła na służbę do kościoła Marii Panny, wtedy przynajmniej przychodziłabyś posilać się z nimi w poniedziałki... Julia popatrzyła na niego, a Theusowi wydało się, że dostrzega w jej oczach współczucie. Głos jej brzmiał mocno i nie drżał, chociaż słowa wypowiadane były niemalże szeptem. - Credo, quia absurdum*. Ostrożnie kiwnął głową, zaskoczony niezwykłą mocą i silą tej drobnej istoty. - Wierzysz, chociaż to niemożliwe... tak. Kiedy się podniósł, chcąc odejść, Julię ogarnęła dziwna ochota, żeby złapać go za kraj płaszcza i zatrzymać. Nie mogli zostać małżeństwem, to pewne. Mogli chyba jednak trochę ze sobą pogawędzić albo przejść się gdzieś razem czy może pobawić się z psem? Skarciła się w myślach za taki pomysł. To zbyt dziecinne. Ale rozczarowanie, jakiego doznała w domu westalek, mieszało się z nowym bólem, który znów przywiódł ją do płaczu. Wywołał go widok smutku w oczach Theusa, kiedy z godnością się z nią żegnał, nie nazywając jej już więcej „narzeczoną" ani żadnym innym niemądrym określeniem. Matka łajała, ojciec siedział poszarzały, spocony na twarzy i tylko na nią patrzył. Julia rzadko miała okazję doświadczać gniewu swoich rodziców, a nigdy dotychczas nie zaznała tego niepojętego ciężaru, jakim było ich rozczarowanie. - Cóż za bezczelność! Jak mogłaś prosić o to, by przyjęto cię na westalkę? Matka splatała nerwowo palce. ''Credo, quia absurdum (łac.) - Wierzę, bo to jest niedorzecznością. - Mogli cię aresztować, mogli cię posłać na chłostę, czy ty nie zdajesz sobie sprawy, jakie świętokradztwo popełniłaś? Doprawdy, możesz się cieszyć i mówić o szczęściu, że to sama Coelia cię przyjęła. Ona jest w mocy spowodować, aby taka sprawa uszła ci płazem, skoro takie będzie jej życzenie. Inna z westalek zapewne wezwałaby straże i kazała wtrącić cię do więzienia! Twardy głos matki nie przerażał Julii nawet w polowie tak bardzo, jak milczenie ojca. Kiedy wreszcie senator otworzył usta i odezwał się, każde słowo było niczym smagnięcie batem. - Wyjedziesz, Julio. Za trzy dni wypływa statek z Ostii. Pojedziesz razem z rodziną Lucullusów do ich letniej rezydencji na Sycylii. Zostaniesz tam, dopóki nie wezwiemy cię do domu. W dniu, kiedy wszystko będzie gotowe do ślubu. - Nie! Nie mogę! Nie chcę! Muszę... - Nic nie musisz! Dość już dzisiaj nabroiłaś, Julio. Skompromitowały nas nie tylko twoje dziecinne harce w domu westalek. Słowa, które wypowiedziałaś do Theusa, jeszcze bardziej naraziły nasze nazwisko na złą sławę. Pozostaje mi teraz jedynie mieć nadzieję, że zarówno Theus, jak i jego ojciec wybaczą nam i nie zechcą zmienić tej umowy, bo wtedy, moja córko, będziesz zgubiona. Już nigdy żaden poważany człowiek nie zwróci się do ciebie z podobną propozycją. Przyniesiesz nam wstyd i skończysz jako czyjaś konkubina! Julia miała wrażenie, że ta długa tyrada połamała wszystkie kości w jej ciele. Jęknęła, czując, jak nogi uginają się pod nią, i na kolanach podczolgała się do ojca. - Ach, tatusiu, tatusiu... wybacz mi... nie odsyłaj mnie, nie zniosę rozstania z wami na tak długo... Ostrym tonem wtrąciła się matka: - Doprawdy? Dlaczego więc chciałaś, żeby wybrano cię na westalkę? Nie wiedziałaś, że to znaczy tyle, co zapomnieć o swoich rodzicach i nigdy więcej nie być dla nich córką? Julia widziała ból rodziców. I rozumiała go. Matka i ojciec mieli pełne prawo odczuwać rozczarowanie i gniew. Przecież ona ich odrzuciła. W pewnym sensie usiłowała ich opuścić. Teraz oni za karę chcieli odesłać ją. Schyliła głowę, wiedziała, że sobie na to zasłużyła. Trzy albo cztery lata wydawały jej się wiecznością. Nagle ojciec pochylił się w przód i pogładził ją po policzku. - Julio, wygląda mimo wszystko na to, że niebo lituje się nad tobą. Wiesz chyba, że najstarsza siostra Ksenii Luculli była westalką? Ona będzie twoją nauczycielką, twoją przewodniczką. Być może ona, która wie, jakie życie wiodą strażniczki ognia, zdoła cię pocieszyć. Ona wszak na własnej skórze doświadczyła, co znaczy ofiara i samotność. Julia podniosła głowę. Uśmiechała się teraz. - Dziękuję ci, ojcze, i tobie, matko. Odjadę w spokoju i nigdy więcej nie będę się wam sprzeciwiać. Poza tym wszystko pewnie jest już i tak stracone. Jestem już za duża, żeby wybrano mnie w przyszłym roku. Mogę jedynie mieć nadzieję, że siostra Ksenii odsłoni przede mną bodaj cząstkę tajemnic owej świętej służby, której, jak uznano, nie jestem godna pełnić. Rodzice z zadowoleniem pokiwali głowami. twarzy matki zniknął gniew, jej policzki znów stały się miękkie, a czoło gładkie. - Wyślemy z Rzymu najpiękniejszy statek, żeby cię przywiózł, gdy tylko Theus powróci do domu. Wówczas wasz dom również będzie gotowy, w całym przepychu, jaki tylko potrafisz sobie wyobrazić. Urządzimy też wesele, takie wesele, jakiego nikt nie widział od czasów cesarzowej Liwii! Roześmiali się, objęci, uszczęśliwieni ustępliwością Julii i zrozumieniem, jakie okazała. Ale tulili się do siebie, gorzko płacząc, kiedy powrócili do domu z portu, odprowadziwszy córkę na statek, który odpływał z Ostii. Rok Wracała do domu niczym narzeczona cesarza. Po blisko czterech latach spędzonych na Sycylii w otoczeniu niewolników, służących, nauczycieli i artystów Julia pragnęła tylko jednego: Móc posiedzieć w zupełnej samotności przy starym palenisku w domu ojca. Gdy jednak statek przybił do portu w Ostii, Julia w gromadzie ludzi dostrzegła rodziców. Wołali coś do niej, uradowani, rzucali kwiaty w stronę statku, jeszcze zanim opuszczono kotwicę. Julia nawet z takiej odległości rozpoznawała wiele twarzy i zrozumiała, że rodzicom najwyraźniej okazano wielki zaszczyt: wśród wszystkich tych oczekujących osób w lśniących, wyszywanych złotem strojach dało się zauważyć wielu mężczyzn noszących kapłańskie szaty, pięciu senatorów w togach obramowanych purpurą, a także sporą grupę wyższych oficerów gwardii w uniformach. Na samym przodzie stała zamknięta lektyka, oślepiając oczy Julii: padały na nią promienie słońca, aż błyszczało czerwonawe złoto. Na boku widniała znajoma pieczęć. Wszak to znak samego cesarza albo jego rodziny! Dziewczyna poczuła, że jej ciało zrobiło się ciężkie, jakby zesztywniało od czegoś na kształt zawodu. Taki straszny tłum... Julia kilkakrotnie przełknęła ślinę i pogłaskała bransoletę, która teraz niemal idealnie na nią pasowała. Złoty kawałek pucharu pokryty został od wewnątrz miękkim kawałkiem bawełnianego płótna. Nosiła go jako klejnot, lecz wiele się nauczyła o jego tajemniczej mocy. - Nie bój się, Julio. To był głos Aminy, cichy i przyjemny. Chuda dłoń uspokajająco dotknęła Julii w pasie. Stara kobieta mrużyła oczy, patrząc na nabrzeże, gdzie niewolnicy już rozpoczęli wesołą pieśń na wiele głosów przy akompaniamencie bębnów i instrumentów strunowych. - Po prostu idź i z czcią powitaj rodziców. Oni tak wiele płakali. Tęsknili za tobą w każdej godzinie, przecież o tym wiesz. Julia uśmiechnęła się lekko i popatrzyła w piwne oczy Aminy. - Ty chyba pójdziesz ze mną? Nie opuścisz mnie, matko Amino? Staruszka pocałowała ją w policzek. - Mamy jeszcze przed sobą kawałek wspólnego życia, najdroższa Julio, dobrze o tym wiesz! Wielki statek uderzył teraz o kołki umacniające nabrzeże. W porcie Ostii jak zawsze panował ruch, lecz owo szczególne miejsce przy prywatnym pomoście leżało osłonięte od mrowiska w głębi. Żagle opadły na pokład, a podzwanianie łańcuchów niewolników pod stopami Julii brzmiało niczym przedziwna muzyka. Zobaczyła, jak matka podnosi się z selli, małej lektyki. Potem Fennia ujęła Avicusa za rękę i pociągnęła go za sobą w dół po schodach, łączących pomost z ulicą. Teraz Julia słyszała także jej głos: - Julia, moje najdroższe dziecko! Z coraz mocniej walącym sercem Julia patrzyła, jak odświętnie ubrana matka na własnych nogach zbiega z wysokich schodów. Flabellum z pawich piór, które trzymała w ręku, nieco ją wstrzymywało, odrzuciła więc je po prostu. Kosztowny wachlarz czym prędzej podniosła zdumiona niewolnica: Cóż to się stało pani, że tak biegnie, ciągnąc za sobą małżonka niczym zaprzężonego do wozu osła? Julia wychyliła się przez reling na górze na trzecim pokładzie. - Matko, ojcze! Amina lekko pchnęła ją w plecy. - Biegnij na dół! Już mocują trap. Możesz pierwsza zejść na ląd! - Ale czy to wypada? Amina roześmiała się głośno. - A odkąd to tak dbasz o zachowanie dobrych manier? Julia rzuciła się biegiem. Obcasy najpiękniejszych nowych pantofelków stukały o dębowy pokład. Zebrała fałdy wspaniałej szaty. To był już strój kobiety, nie dziecka. Julia nosiła nową pallę, obramowaną złotem, a pod spodem tunikę ozdobioną instita, obszyciem, którego zazdrościłaby jej większość Rzymianek, gdyby ujrzały tę przejrzystą niebieską barwę indygo, uzyskaną z kosztownego wyciągu z urzetu barwierskiego. Zwróciłyby też uwagę na jej vitta, szeroką purpurową wstęgę przy dekolcie, i przerzuconą przez ramię mappa, która zapewne nigdy nie zostanie użyta do tego, do czego została przeznaczona, a mianowicie do ocierania potu. Sporządzono ją z najdelikatniejszego jedwabiu, pochodzącego z krainy zwanej Serica. Włosy otoczyły głowę Julii niczym chmura, gdy pochwycił je wiatr akurat w chwili, kiedy znalazła się przy trapie. Dwaj zaskoczeni marynarze sprowadzili ją na ląd, najwyraźniej wystraszeni, że muszą dotykać córki senatora. Wreszcie padła w objęcia matki, podczas gdy ojciec, ciężko dysząc, wygłaszał słowa dziękczynienia i mowę powitalną. Wciąż jeszcze nie mógł odzyskać normalnego oddechu po biegu. Tłum ludzi otaczał ich półkolem i pokrzykując radośnie, obrzucał szczęśliwą rodzinę płatkami róż i margerytek. Twarz matki była mokra od łez. - Filia, córko, co się z tobą stało? Zmieniłaś się w młodą kobietę, jesteś przecież dorosła! Teraz przyszła kolej Avicusa na uściski i pocałunki. Mocno przytulił Julię do siebie i ciężko oddychał w jej policzek. Potem odsunął córkę na wyciągnięcie ręki i bacznie się jej przyglądał. Na krótką chwilę wszyscy zamilkli. Avicus pokręcił głową jakby w niedowierzaniu. - Taka piękna, tak niebiańsko piękna... Potem padł na kolana przed Julią i głośno oznajmiał swoją wdzięczność dla Boga w niebiosach za owo błogosławieństwo, jakim Pan zechciał obdarzyć jego, marnego senatora. Fennia doszła już do siebie, niewolnice dyskretnie poprawiły jej strój. Jedna upięła lok, który wysunął się z fryzury, inna lekko spryskała ją wodą różaną i starła odrobinę rozmazaną szminkę. Avicus odsunął się nieco w bok i skinął na jednego ze swych woźniców. W przód wystąpił jakiś mężczyzna. Julia popatrzyła w parę znajomych piwnych oczu, nieprzygotowana na to, co w nich ujrzała. Theus niewiele się zmienił. Lecz całkiem zmieniony wyraz jego oczu niezwykle zawstydził Julię. Pediseąua - usługująca niewolnica, już od dłuższej chwili troszczyła się o to, by parasol osłaniał Julię i Theusa od słońca, a teraz również przed wzrokiem wszystkich zebranych w porcie. Avicus powiedział: - Zaprowadź ją do domu, ty, który masz być moim synem! Julia pochyliła głowę, chwytając się myśli, że stara Amina obiecała jej pomóc przetrwać ten wstyd, który ją teraz czekał. Na razie nie pozostawało jej nic innego, jak pozwolić się zaprowadzić do zbytkownej lektyki. Theus odsunął na bok ciężką zasłonę i odsłonił wnętrze lektyki, którego wystrój przeszedł wszelkie fantazje Julii. Ściany pokrywały malowane tapety i złocenia. Wokół smukłych kolumienek podtrzymujących dach wiły się girlandy stylizowanych liści akantu. Sofy musiały zostać wypchane najdelikatniejszym puchem, bo Julia zapadła się głęboko, gdy już się usadowiła. Między leżankami umieszczono niewielki stolik, wykładany mozaiką z miedzi. Na stole stały złocone puchary i smukła pięciopoziomowa konstrukcja, na której ułożono kwiaty i słodycze. Najbardziej jednak niezwykłą rzeczą była maleńka fontanna w rogu! Wycięta z kryształu, w formie trzech rozbawionych delfinów... Julii dech zaparło w piersiach, gdy przezroczysty strumień tryskający z rybiego pyszczka zmienił nagle kolor i wokół rozniósł się miodowy aromat wina. - Życzymy ci przyjemnej podróży - cicho powiedział Theus. Twarz miał zaczerwienioną, chociaż dzień wcale nie był gorący. Julia żałowała, że nie ma przy niej Aminy, lecz w cesarskiej lektyce starczyło miejsca tylko dla czterech osób. Amina zresztą chciała załatwić jakąś ważną sprawę, prędko wsiadła do niedużego powozu i pomknęła jak strzała ku miastu. Theus także zachowywał się dziwnie, jak gdyby miał coś do ukrycia. Jak gdyby również on miał przede wszystkim ochotę uciec od tego wszystkiego. Lecz Fennia i Avicus promienieli, uszczęśliwieni mrugali do siebie, gdy Julia z matką zostały już ulokowane na jednej z obszernych sof, a mężczyźni zasiedli na drugiej. Julia poczuła, że lektyka zaczyna się kołysać. Uświadomiła sobie, jak wielkim ciężarem musiała być lektyka wraz z pasażerami nawet dla ośmiu silnych czarnych niewolników. Ale przez szybkę widziała, że tłum ludzi znika jej z oczu dość prędko. Wkrótce skierowali się na drogę prowadzącą do nieco mniejszego domu jej ojca tu, w Ostii. Tam czekały już powozy, które po południu zabiorą ich do Rzymu. Na pewno przybędą do miasta akurat o zachodzie słońca, w porze, gdy za murami przestawał obowiązywać zakaz poruszania się powozów. Julia mogła się domyślać, co zaplanował ojciec. Najpierw ofiara składana w kościele, potem wystawne przyjęcie. Może już w nowym domu? Była podniecona, lecz jednocześnie bardzo zmęczona. Gdy tylko Fennia przestała szczebiotać, przestrzeń w lektyce wypełniła niezwykła cisza. Julia napotkała spojrzenie Theusa. Coś ją w środku załaskotało. Jakby strach, głód i bezgłośny śmiech. Wreszcie odezwał się Avicus: - Wznieśmy toast za twój powrót do domu, córko, i za tę radość, która nas wszystkich czeka! Julii podano puchar z mocnym winem i po raz pierwszy, jako dorosła, wypiła ze swym ojcem. Działanie wina dało się odczuć niemal natychmiast. Julia poczuła, że niepokój słabnie, ośmieliła się popatrzeć na Theusa i spytać go wprost: - Dlaczego jesteś taki milczący, Theusie? Czyżbym tak bardzo się zmieniła, że już mnie nie poznajesz? Młodzieniec spuścił wzrok. Ale głos jego brzmiał pewnie i mocno, gdy odpowiadał: - Nie znajduję słów, Julio, na to, co akurat teraz czuję. Musisz więc zaczekać, moja droga, aż bogini wierszy mnie pobłogosławi... Fennia ukryła usta za serwetką, ale Julii pozwoliła dojrzeć uśmiech na twarzy. Wielkiemu poecie i strategowi zabrakło nagle słów. To, zdaniem Fenii, było bardzo dziwne. Zachód słońca dawno już minął, kiedy powozy wtoczyły się przez Via Appia. Julia zorientowała się, że kierują się na piękne Forum Trajana z górującą nad nim kolumną. Widoczne na kolumnie reliefy, pomalowane na ostre, wyraźne kolory, ukazywały triumf cesarza podczas wypraw dackich. Nie czuła się nawet o dzień starsza od czasu, gdy ostatnio widziała tę kolumnę, ochota, żeby zbadać wewnętrzne kręcone schody, aż załaskotała ją w brzuchu. Odwróciła jednak głowę od okna, starając się uważnie słuchać ojca, opowiadającego o nowym pałacu. Wprost niemożliwe było wyobrażenie sobie jego wielkości, ze słów Avicusa opisującego budynek wynikało, że musiał w uwłaczający sposób przewyższać wielkością siedzibę samego cesarza! Ale Avicus uśmiechał się. - Moja jedyna córka wychodzi za mąż. Pokażcie mi bodaj jedną rzecz, na którą powinienem był raczej wydać moje miliony, jeśli nie na wspaniały dom, który w należyty sposób uhonoruje ją i moje wnuki. Julia wypiła więcej wina. W duchu pomodliła się do wszystkich dobrych bogiń. Oszczędźcie mi tego, jeśli to tylko możliwe. Oszczędźcie mi widoku gasnącego blasku w oczach mego ojca, widoku jego gniewu i cierpienia, głębokich nieuleczalnych ran, jakie mu zadam swym wyborem. Pomóż mi, Maryjo, matko Zbawiciela, ty, święta Westo, i ty, dumna Afrodyto Greków... Pozwólcie mu zrozumieć, kiedy wybije ta godzina, że tak naprawdę nie mam żadnego wyboru. Ze muszę wypełnić najświętszy z moich obowiązków i przed wszystkim innym służyć pucharowi boga Słońca. Gdy o tym myślała, jej spojrzenie znów odnalazło oczy Theusa. Poczuła się dziwnie zdradzona, bo wydało jej się, że gdzieś głęboko we własnym wnętrzu słyszy dalekie śmiechy bogiń. Płomienie, płomienie... Dlaczego ciało tak drży? Dlaczego nie jest w stanie utrzymać kielicha, tak by wino niespokojnie się w nim nie przelewało? I dlaczego Fennia bezustannie posyła Theusowi ukradkowe spojrzenia, niemal drwiąco unosi brwi i szturcha Julię w bok? Było późno i łaźnie, olbrzymie Termy Karakalli, zamknięto już dla publiczności. Avicus jednak zatroszczył się o to, by nie pogaszono pochodni i aby głęboki mrok pod łukowatymi sklepieniami rozpraszał szereg lamp. Niewolnice stały w gotowości i podczas gdy cały orszak cierpliwie czekał na zewnątrz, Julię i Fennię wykąpano i wystrojono na nadchodzące przyjęcie. Niestety, w niezwykłym półmroku nie można było podziwiać łaźni, barwnych mozaik, kunsztownych łuków. Marmur pod stopami wydawał się chłodny, a aromat drogiej maści z mirry zdawał się oszałamiać. Julia czuła dłonie niewolnicy nacierające i masujące jej zesztywniałe członki i gdy tak leżała na brzuchu, rozmyślając o spotkaniu z Theusem, zorientowała się, że dotyk służebnej dziewczyny wywołuje w niej uczucia zupełnie inne niż dotychczas. Czuła, że krew od masażu rozgrzewa się, a skóra zaczyna płonąć. Rozgorzał w niej nowy płomień, obcy ogień rozpalił się gdzieś w jej wnętrzu, wprawiając Julię w niespokojne drżenie pod zręcznymi rękami służącej. Nie mogła uwierzyć w swoje własne myśli. Ale z każdym nowym etapem masażu, opłukiwania chłodną wodą i odpoczynku myśli te nabierały coraz wyraźniejszych kształtów. Julia nie mogła się pozbyć łaskotania w ciele i przez cały czas bawiła się wyobrażaniem sobie, co też powie dzisiejszego wieczoru Theus, kiedy, miejmy nadzieję, odzyska zdolność panowania nad słowami. Przyłożyła usta do marmurowej płyty, potem przekręciła głowę i dotknęła wargami własnego gładziutkiego przedramienia. Wargi także nabrzmiały, były wrażliwe, chłonne, podobnie jak całe ciało po kąpieli w łaźniach. A mimo to coś całkowicie się odmieniło. Kiedy wstała, zachwiała się nieco i cieszyła się, że zaraz podano jej miękkie bawełniane prześcieradła, w które mogła się owinąć. Sutki piersi sterczały jak dojrzałe jagody, ciało drżało od chłodu, lecz zarazem płonęło. Fennia wyciągnęła rękę i delikatnie pogładziła biodra córki. - Stałaś się kobietą, Julio. Ogromnie boleję nad tym, że nie mogłam widzieć, jak ten pączek pękał... - Byłaś przy mnie przez cały czas, mamo, w moich myślach. Tak jak i ja w twoich. Fennia uściskała ją mocno. Julia przytuliła się do nagiego ciała matki, o dziwo, odczuwała ulgę, że rozdziela je przynajmniej cienkie prześcieradło. Matka wszak także była kobietą. Być może rozpoznałaby owe ciężkie aromaty, które nawet po kąpieli unosiły się z łona Julii. Rozgrzane, zaczerwienione kobiety umieszczono w pokoju wypoczynkowym, gdzie wiele lamp oświetlało bogaty zbiór szminek, kremów i maści. Siedem niewolnic, każda zajmująca się czym innym, otrzymało już wskazówki i ze zręcznością prędko zabrało się do pracy. Podczas gdy Fennia pozwoliła pomalować swoją twarz zarówno czarnym fuligo - bazującym na węglu barwniku do szminek, i bielą ołowiową, Julia zadowoliła się paroma lekkimi pociągnięciami gąbki po wargach. Głęboka czerwień barwiczki podkreślała biel jej zębów i leciutki uśmieszek, nad którym z jakiegoś powodu nie potrafiła zapanować. Żadna z nich nie chciała, by układano im fryzurę z użyciem sztucznych warkoczy, na to nie było czasu. Ze złocistej burzy włosów Julii delikatnie uformowano tylko ciężką koronę i szczypcami zakręcono kilka loków tak, by pięknie zwieszały się po obu stronach twarzy. Matka otworzyła maleńką szkatułkę i wyciągnęła z niej trzy szpilki do włosów połyskujące błękitem. Szlachetne kamienie zostały umocowane wraz z trzema nieskazitelnymi liliami, a kiedy Julia wolnym ruchem podniosła się i zebrała wokół siebie leciuteńki materiał szaty, nawet niewolnice złożyły ręce w podziwie. Błękitny mieniący się batyst rozchodził się po bokach, odsłaniając tuzin warstw najcieńszego jedwabiu. Strój barwą przypominał zmieniające się odcienie błękitu morza, a kiedy Julia zrobiła kilka kroków, zafalował niczym prawdziwe morskie fale w słoneczny dzień. Fennia była piękną kobietą, przywykłą do tego, by błyszczeć na wydawanych przez siebie przyjęciach. Tego dnia jednak ubrała się w skromną, wręcz anonimową żółtą szatę. Jedyną rzeczą świadczącą o jej bogactwie i pozycji było lśniące reticulum, siateczka na włosy ze szczerego złota, którą podarował jej Avicus w dniu przyjścia Julii na świat. Julia mogła wyczytać w oczach matki wszystkie jej pragnienia i obawy. Głęboko nabrała powietrza w płuca, czując, jak piersi wzbierają pod szatą, idealnie wypełniając dekolt. Buciki miały obcasy ze srebra i swym ciężarem sprawiały, że poruszała się powolnym, dostojnym, niemal królewskim krokiem. Niewolnice pospieszyły, by przytrzymać jej szatę, kiedy Julia na powrót wsiadała do powozu. Rozległy się pełne podziwu oklaski niewielkiej grupki ludzi, która zebrała się w świetle lśniących pochodni przy wejściu do łaźni. Już się czuję jak panna młoda, pomyślała Julia. I z goryczą stwierdziła, że tęskni tylko za tym, by znów móc spojrzeć w oczy Theusa. Ale on starał się nie patrzeć na nią. Nawet Fennia usiłowała nakłonić go, by się odwrócił, wyraźnie prosząc, by przyjrzał się klejnotom Julii. Nowy, wspaniały dom, wszyscy zgromadzeni goście, którzy dawno już zapewne zasiedli do posiłku... Żadna z tych rzeczy nie zdołała wzbudzić w Julii radości, kiedy powóz zatrzymał się pod jasno oświetloną bramą. Theus nie spojrzał na nią tak naprawdę nawet przez moment. I gdy tylko drzwi się otworzyły, wymknął się, nie proponując nawet pomocy damom. Oczywiście na miejscu byli niewolnicy, zarówno Julię, jak i Fennię raczej wyniesiono niż wyprowadzono z powozu. Muzyka, wonności, migoczące pochodnie, połyskujące stroje... Julia właściwie nic z tego nie dostrzegała. Nawet kiedy wprowadzono ją na olbrzymi wewnętrzny dziedziniec domostwa, gdzie zapach pieczonego na ogniu mięsa ledwie się przedzierał przez aromat bijący od wysokiego żywopłotu z kwitnących różanych krzewów. Z pomieszczenia, będącego najwyraźniej jadalnią, dochodziły głosy i śmiechy. Białą balustradę oświetlały wysokie pochodnie. Julia zauważyła niewielką grupkę artystów-mimów, przygotowujących się do występu za kępą niskich krzaków. Jakaś wysoka niewolnica zbliżyła się do niej, pokornie spuszczając wzrok. - Na twoje rozkazy, pani. Jestem Dala, ta, która nadzoruje twoje niewolnice. Wszystko jest już gotowe, twój ojciec prosi, żebyś przyszła. Julia ruszyła za kobietą poprzez wielkie sale i piękne kolumnady. Pokoje rozmieszczone były dokładnie tak jak w domu jej ojca, w amfiladzie, podobnie zresztą jak w każdym domus wyższego stanu. Były jednak o wiele większe. I wprost nieprawdopodobnie piękne. Podczas gdy niewolnica pospiesznie wskazywała jej drogę, Julia zwlekała, chcąc przyjrzeć się bliżej niezwykłej posadzce, na której zielony, biały i różowy marmur tworzył wzór z kwiatów i liści. Glosy stawały się coraz donośniej sze, a zapach perfum wręcz nieznośnie ostry, kiedy zbliżały się do sali, w której odbywała się uczta. Julię po raz pierwszy podprowadzono do stanowiącego część triclinium wielkiego szerokiego łoża biesiadnego, będącego podczas uczty uprzywilejowanym miejscem gospodyni. Matka i ojciec już zajęli swoje miejsca u jej boków. Julia jednak z bijącym sercem spostrzegła, że przesuwają się ku brzegom kanapy, kiedy ona już się usadowiła. Zrobili miejsce dla jeszcze jednej osoby. Dla gospodarza. Miał leżeć tak blisko niej, że nieuchronnie musieli się dotykać. Już sama ta myśl wystarczyła, by Julia zaczęła oddychać szybciej i ledwie była w stanie odpowiadać na liczne pozdrowienia i słowa powitania, które popłynęły teraz od gości. Nie przywykła do tego, by zwracano się do niej przy stole. Jako dziecko zawsze jadała, siedząc na stołeczku u stóp rodziców albo leżąc przy swoich niewolnicach. Teraz to ona stanowiła główny punkt w tym pięknym pomieszczeniu. A wokół niej wirowały twarze na podobieństwo zbłąkanych planet. Była w stanie skoncentrować się jedynie na spokojnym uśmiechu Aminy, który dostrzegła pomiędzy ustawionymi na stole dekoracjami i świecami. Rozległy się dźwięki rogu i obwieszczono nadejście Theusa. Oczywiście Julia przez cały czas wiedziała, co się wkrótce stanie. Wszak ceremonie publicznych oświadczyn niczym się od siebie nie różniły. Ceremonia taka pozwalała kobiecie na wyrażenie swojej opinii, umożliwiała jej także odrzucenie w uprzejmy sposób propozycji małżeństwa. Oczywiście teraz już się tak nie działo. Obecnie wszystkie umowy zawierano na długo przed odprawieniem starych rytuałów i podczas oficjalnych oświadczyn obie strony były zgodne w swej decyzji. Julia, powodowana najczystszym strachem, musiała mocno przygryźć wargi, by opanować chęć sturlania się z łoża biesiadnego i ucieczki. Wiedziała jednak, że to, co się teraz stanie, jest nieuniknione. I przecież będzie tu Amina, ona ją wesprze. Amina, która po trzydziestu latach służby w domu westalek przyrzekła Julii miejsce w swej własnej świątyni tam, na północy, z dala od władzy Rzymu i Pontifexa. To w imię takiego zaszczytu miało pęknąć serce Avicusa. To w imię takiej nieprawdopodobnej możliwości Theus musiał po prostu przyjąć swoją klęskę. Julia do tej chwili była najzupełniej przekonana, że po pewnym czasie najbliżsi zrozumieją jej wybór. Teraz, czując na sobie błyszczące oczy rodziców i widząc Theusa, który wolno kroczył przez pokój w asyście dwunastu wspaniale ubranych krewnych, adwokatów i prefektów... Julia miała wrażenie, że umiera. Cieszyła się, że spoczywa na miękkich poduszkach, bo ucisk w piersi i zawroty głowy sprawiłyby, że niechybnie by upadła. Poczuła gwałtowny ból. A kiedy jęknęła i wydała z siebie zduszony krzyk, zaskoczeni goście ujrzeli, jak woskowe świece ustawione w wysokich lichtarzach na stole migoczą, drżą i gasną. Orszak gwałtownie się zatrzymał. Strażnicy przy drzwiach mocniej ścisnęli miecze i oszczepy. Amina wstała i przemówiła do narzeczonego. W półmroku niewolnicy nie śmieli nawet drgnąć, a co dopiero od nowa zapalać świece. Stara kobieta była kiedyś westalką i teraz najwidoczniej sprawiła, by gniew bogini spadł na biesiadników, choć nie wiadomo, czym sobie na to zasłużyli. - Wzywam tę młodą kobietę na moją służbę, w imię Westy, na oczach wszystkich bogów. Ona złożyła już swoje przysięgi i była oblubienicą. Nie skalajcie jej! Nie dopuśćcie do tego, by spadł na was gniew bogów, kara, jaka spotka każdego, kto stanie na drodze westalce! Julia słyszała, że w gardle ojca bulgocze powstrzymywany krzyk. Słyszała leciutkie piski, wydobywające się z ust matki, i świszczące oddechy gości. Poza tym panowała kompletna cisza. Amina, kulejąc, podeszła do Julii z wyciągniętymi rękami. W starych oczach płonęła czysta żywa radość. Wyciągnęła rękę, jak zawsze spowitą w białą szatę ozdobioną na brzegach pomarańczowymi paskami. - Pójdź ze mną, ty, która masz zostać uświęcona! "Wtedy Avicus się podniósł. Z jego twarzy bił gniew. Wielkie pięści groźnie wywijały w powietrzu. Senator podszedł do kobiety, której dobrowolnie oddał córkę pod opiekę, i pochylił się przed nią, jak przystało pozdrowić westalkę. Julia widziała żyły pulsujące na skroniach ojca i wiedziała, że gdyby nie groziła za to kara śmierci, Avicus uderzyłby staruszkę w twarz i wyrzucił za próg. Lecz ona była westalką. A teraz wykorzystała swą władzę i sprzeciwiła się przynależnemu mu prawu decydowania o życiu Julii. Doprawdy, niewiele mógł zrobić. Ale, powitawszy Aminę, odwrócił się do gości i zawołał głośno: - Przyjaciele! Krewniacy! Życzę wam szczęścia i proszę, abyście nie przerywali tej przygotowanej z takim staraniem uczty. Proszę tylko, abyście wybaczyli mi, że zabiorę stąd moją żonę i razem opuścimy ten dom. Nigdy więcej już tu nie wrócę, gdyż to jest miejsce, w którym wasz senator utracił swoją godność i złamał dane przez siebie słowo. Aby okazać, jak bardzo jest zawstydzony, Avicus zerwał z siebie togę i na oczach wstrząśniętych gości porwał ją na pasy. I podczas gdy Amina, drobna, lecz niewzruszona stała na środku, najpierw Avicus i Fennia wyminęli ją i wyszli, za nimi zaś pospieszyła rodzina Theusa, a na koniec bardziej wahający się zaproszeni znawcy prawa. Julia nie była w stanie wykonać najmniejszego nawet ruchu. Pokój opustoszał. Przed uginającymi się od jadła stołami została tylko Amina; nie spuszczała z Julii oczu. W spojrzeniu starej kobiety znać było szczere współczucie. Lecz również bunt. I obietnicę wiecznej chwały. Amina wpatrywała się w zielonkawy płomień i znów próbowała dopuścić do siebie głos bogini. Znała te przekazywane szeptem wieści. W ciągu długiego życia zdobyła umiejętność wprawiania siebie w stan umożliwiający doznawanie objawień. Wiedziała o tym przez cały czas. Już w tamtym momencie, gdy przedstawiono jej przerażoną dziewczynkę, Amina wyczuła bijącą od niej ogromną siłę. A kiedy Julia nieco później wyjawiła Aminie swoje powołanie, staruszka zrozumiała, że dziewczynkę zesłali bogowie. Ona była prawdziwą westalką. Potężną, wybraną, by ratować świątynię bogini i wiarę w dawnych bogów przed barbarzyńcami. Oznaki były przerażające. Cesarstwo ulegało rozkładowi. Nowa wiara rozprzestrzeniała się niczym pożoga, a płomień Westy migotał niepewnie wśród tego chaosu zagrażających Rzymowi barbarzyńców i pokonanych na wszystkich frontach rzymskich żołnierzy. Julia była ratunkiem. Amina wiedziała o tym od początku, lecz dopiero gdy zobaczyła, jak ogień zapala się między palcami dziewczyny, padła przed nią na kolana, postanawiając zostać jej duchową matką. Przez ostatnie lata poświęcała cały swój czas, by przygotować Julię na to, co nie- uchronnie musi nadejść. Jako dawna westalka posiadała władzę, jednakże to najwyższy kapłan musiał wydać niezwykły rozkaz: wtajemniczenia i przyjęcia do grona westalek czternasto-, prawie piętnastoletniej dziewczyny. Julia dawno przekroczyła już wiek, w którym przyjmowano adeptki, lecz przecież pobierała nauki u Aminy. A kiedy dowiedzą się o jej zdolnościach... Amina w drodze z Ostii kazała woźnicy smagać batem dwa konie. Skierowała się wprost do domu westalek. Ostatni kawałek drogi do tajemnej bramy przebyła biegiem pomimo zesztywniałych nóg. Coelia ją przyjmie. Oczywiście, że tak się stanie. Amina pamiętała tę kobietę jeszcze jako smukłą, dumną młodą dziewczynę, o bystrych szarych oczach, która od dziecka kochała władzę, z jaką wiązało się noszenie białej szaty. Czy teraz poczuje się zagrożona? Nie, Amina będzie umiała przypodobać jej się pochlebstwami. I Coelia prędko zrozumie, że przyjmując Julię jako specjalnie wybraną, zapewni sobie pokrycie cokołu swojego posągu złotem... Amina nawet bez hipnotyzującego wzoru ognia przed oczami potrafiła bez trudu powtórnie przeżyć tamte chwile w komnacie Coelii. Zostały same. Po tradycyjnych powitaniach i honorach Coelia odprawiła swoje służące. Wystawiła na stół wino i suche owsiane ciastka, a potem rozłożywszy ręce oświadczyła, że nadeszły chude lata. Ludzie zapominali o ciążącym na nich obowiązku zapełniania spichlerza westalek, jedynie najubożsi wciąż dbali o cześć Westy. Łaska cesarska kierowała się teraz raczej ku wciąż liczniejszym kościołom, które wzno- siły się coraz groźniejsze ku czci zmarłego syna Bożego. - Przychodzę do ciebie z mądrością, którą mnie obdarzono - rzekła Amina. - Znalazłam ratunek dla westalek. W pewnej młodej kobiecie tkwi moc zdolna utrzymać ogień przy życiu przez całą wieczność! Coelia popatrzyła na Aminę przymrużonymi oczyma. W pokoju zaległa cisza. Wreszcie Coelia odezwała się z namysłem: - Stara kobieto, wierna służebnico Westy... O czym ty mówisz? Ogień Westy żyje, płonie jak przedtem. Chcesz mnie obrazić, twierdząc, że coś mu zagraża w czasie, gdy ja mam nad nim nadzór? Amina odparła z taką samą powagą: - Widziałam nadejście zagłady. To już się zaczęło. Jeszcze za mego życia świątynia Westy obróci się w ruinę. Barbarzyńcy i dzicy skalają wybranki bogini, widzę krew i śmierć. Całe miasto padnie, kiedy zgaśnie święty ogień. Wyraz twarzy mrużącej oczy Coelii zmienił się z uprzejmości w coś na kształt gniewu. Wstała gwałtownie i mocno otuliła się szerokimi połami płaszcza. - A więc również teraz zajmujesz się przepowiadaniem przyszłości? Cóż, wiele słyszałam o twoich osobliwych przymiotach, Amino, lecz kimże jesteś ty, skoro uważasz, że potrafisz porozumieć się z boginią lepiej niż my, które teraz strzeżemy jej ognia? Kimże jesteś, skoro sądzisz, że możesz odprawiać pradawne ceremonie na własną rękę? Amina spuściła wzrok. - Wiem, Coelio, że cię to przeraża, ale musisz mi wie- rzyć. Ta młoda kobieta... została zesłana, by ocalić ogień Westy. Ona... ona jest córką ognia, jego władczynią, a nie kapłanką! Coelia otworzyła usta i wybuchnęła hałaśliwym śmiechem. - Kochana, dobra Amino! Oczywiście wciąż się troszczysz o dzieło swego życia, zapewne tęsknisz za swoim dawnym domem tutaj. Musisz jednak tak samo jak wszystkie inne pojąć, że to już należy do przeszłości. Owszem, byłaś westalką. Ale dostałaś posag, mogłaś wyjść za mąż albo zająć się jakimś handlowym przedsięwzięciem. Zamiast tego jednak żyjesz marzeniami, stara kobieto, i pragniesz powrotu tutaj. To niemożliwe, dobrze o tym wiesz! Amina zorientowała się, że Coelia zamknęła swój umysł. Dlatego podniosła się wolno, popatrzyła dumnej westalce w oczy i wypowiedziała zaledwie kilka słów, zanim wyszła, unosząc głowę tak wysoko, na ile tylko pozwalał bolący kręgosłup. - Sama się przekonasz! Pamiętaj, że masz mało czasu. Gdy tylko nadejdzie wiosna, wyruszę z Julią na północ. Jej los już został przypieczętowany. I nawet jeśli płomień Westy umrze w twoich rękach, z jej dłoni odrodzi się na nowo. Amina wpatrywała się w zawiły wzór na czarnym piecyku z kutego żelaza. Oczy tak prędko zaczynały boleć, a twarz paliła od gorąca, bijącego od jęzorów ognia. Spotkanie z Coelia, pomimo tego pełnego goryczy pożegnania, rozpaliło w niej jednak nadzieję. Coś się stanie. Los Julii naznaczony został tak wyraźnie. Jej magiczna złota obręcz, jej święte połączenie z ogniem, jej mądrość i wrodzone zdolności... Julia była westalką, która przyniesie ocalenie. Jedyną osobą, w której Rzym i cały świat będzie mógł położyć ufność, kiedy nadejdzie czas prawdziwej próby. Została sama. Było zimno, w domu na kruchych palach wyczuwało się wstrząsy, przypominające odległe trzęsienie ziemi za każdym razem, gdy ktoś wchodził albo schodził po wąskich stopniach między piętrami. Julia niedługo wróci. Sprawa w bibliotece była w istocie dość ważna, lecz stanowiła również dobrą wymówkę na to, by na jakiś czas pozbyć się młodej dziewczyny z domu. Amina nie chciała, żeby Julia uczestniczyła w tej ceremonii. Jeszcze nie teraz. Nie była dostatecznie dojrzała, nie dość zahartowana. Być może przeraziłyby ją zakrwawione truchła, przenikliwe krzyki, jakie zwierzęta ofiarne wydawały z siebie, kiedy Amina rozpłatała im brzuchy. Ta wróżba była prastara. Większość Rzymian przynajmniej raz w życiu kazała odczytywać swoją przyszłość z wnętrzności zwierzęcia. Grecy uważali ten obyczaj za barbarzyństwo i głupotę, Egipcjanie drżeli na widok bezsensownego okrucieństwa, lecz wcale nie jedna Amina doświadczyła, że prawdę niekiedy można dojrzeć we wzorze, w jakim krew krzepnie na rozciętym żołądku gołębia, albo w barwie, jaką przybrało serce szczura... Wśród zwojów w wielkiej bibliotece senatu Julia znalazła to, o co prosiła ją Amina: nową kolorowaną mapę cesarstwa. Opierała się ona oczywiście częściowo na geograficznych obliczeniach Greków, lecz nazwy prowincji zaznaczone były po łacinie. Julia śledziła rzeki i granice ciągnące się daleko ku krainom Germanów, na prawo od budzących grozę Longobardów. W ostatnich latach cesarz walczył przeciw stale zagrażającym wrogom na wszystkich kontynentach. Julia wiedziała, że nowa stolica nad Bosforem odebrała Rzymowi wiele władzy i przepychu. Ale pod rządami Teodozjusza do senatu stale napływały meldunki o tym, że cesarz zwyciężył wrogów i trzymał państwo w bezpiecznych rękach. Julia palcem wskazującym powiodła wzdłuż zwoju najlepszego egipskiego papirusu. Był bardziej wytrzymały od delikatnego pergaminu, dlatego używano go do sporządzania map i leksykonów. Ale granice mapy kończyły się tam, gdzie swoje granice ustanowił cesarz. Miejsce, o którym wspominała Amina, leżało jeszcze dalej na północny zachód. Irlandia! Julia usiłowała wyobrazić sobie ową daleką zimną krainę, lecz bez powodzenia. Amina opowiadała jej o tej wielkiej wyspie i o mieszkających na niej ludziach. Matka Aminy, córka tamtejszej kapłanki, została porwana przez rzymskich żołnierzy, później zaś wydana za mąż za rzymskiego patrona. Teraz Amina chciała wracać do domu. A Julia miała jechać razem z nią. Tam, z dala od władzy cesarza, ogień Westy miał rozgorzeć blaskiem tak ciepłym i promiennym, że jego poświata dotrze do samego Konstantynopola. Julia zwinęła mapę. Czuła, że woła ją przeznaczenie. Wszystko jednak stało się o wiele trudniejsze, odkąd wróciła do domu i musiała spojrzeć w oczy rodzicom. Oczywiście teraz nie mieli już wyboru. Któż bowiem ośmieli się sprzeciwić dawnej westalce? Kto zechce ryzykować ściągnięcie na siebie gniewu bogini, nie pozwalając Aminie realizować tego, co jej się objawiło? Julia wiedziała, że ta sprawa jest już przesądzona. I że rodzice pewnego dnia zrozumieją, jaki zaszczyt spotkał ich jedyną córkę... Powędrowała do domu akurat w porę, by móc patrzeć, jak uliczni sprzedawcy zwijają swoje kramy w wielkich Halach Trajana. Doskonale zdawała sobie sprawę, że kobieta jej stanu nie powinna chodzić sama, lecz w jej jasnoszarej tunice nie było nic, co mogłoby zdradzić, z jakiego rodu pochodzi, a spuszczony wzrok i pochylona głowa dziewczyny nie mogły naprowadzić ludzi na myśl, że oto mają przed sobą przyszłą kapłankę. - To bezsensowne - oświadczył Avicus. Leżał oparty na szerokiej kanapie przed kominkiem w najmniejszej jadalni. Jego żona stała pod ścianą w cieniu i przysłuchiwała się cichemu mamrotaniu. - Co to się dzieje, Fennio? Co myśmy zrobili? Ach, na wszystkich bogów, gdybym tylko zdołał cofnąć czas! Nigdy nie powinniśmy byli jej od nas odsyłać! Fennia patrzyła, jak mąż wypija kolejny głęboki łyk ze swego pucharu. Oczy już zaczęły my błyszczeć od upojenia na równi z rozgoryczeniem. Widziała, jak jego ciało dosłownie rozpływa się na jej oczach, jak jej potężny, pełen dumy małżonek w ciągu zaledwie dwóch dni zmienił się w nieforemną, brudną, przypominającą surowe ciasto figurę rozpłaszczoną na kanapie. Nie wstawał nawet, żeby się umyć. Pił, dopóki nie zasnął albo nie zwymiotował. Niespokojnie spał przez chwilę i gdy tylko się obudził, znów sięgał po kielich. Niewolnicy starali się zmieniać mu najbardziej zabrudzone ubrania, perfumowali też pokój olejkiem różanym i kadzidłem. Fennia wiedziała, że Avicus zachowuje się tak, ponieważ nie jest w stanie znieść bólu. Wiedziała, że nie zostawi tej sprawy w spokoju. Dlatego stała tylko niczym kruchy strażnik w kącie pokoju i nie spuszczała z męża oka. Czekała. Avicus nie pozwoli się złamać. Coś musi się stać. Wciąż przecież posiadał władzę senatora, chociaż zerwane zaślubiny niewątpliwie mocno nadwerężyły jego status. Jeszcze nie wiedzieli, jakie odszkodowanie będą musieli zapłacić za złamanie obietnicy danej Theusowi i jego rodzinie. Na razie nie padło na ten temat ani jedno słowo. A Julia... Odeszła wraz z Aminą do pełnego przeciągów starego domu nad rzeką, tam gdzie mieszkały zapomniane kapłanki. Rzadko, rzecz jasna, można tam było znaleźć dawną westalkę, te z reguły albo dobrze wychodziły za mąż, albo zajmowały się handlem, wykorzystując posag otrzymywany po zakończeniu służby. Nad rzekę trafiały kobiety z pomniejszych, nie tak bardzo znaczących świątyń. Julia... Fennia czuła, że wargi jej wyschły i że chętnie ułożyłaby się u boku męża i wraz z nim opróżniała kielichy. Tak bardzo chciała odpocząć. Zapomnieć. Poczuć, jak mgła przyjemnie spowija serce i myśli. Nie mogła jednak tego zrobić. Niewolnicy chodzili z wystraszonymi oczyma, nawet wolni zaufani słudzy mamrotali coś do siebie nawzajem. Czekali na upadek Domus Avicia. Fennia stała niczym kolumna. - Masz jakieś wątpliwości, moja kochana? Głębokie oczy Aminy pełne były światła, w którym Julia dostrzegała jedynie serdeczną troskę. Ściszony głos również brzmiał życzliwie i miękko. W maleńkim pokoju, który dzieliły w oczekiwaniu na rozpoczęcie podróży, palił się węgiel w piecyku. Noce nastały teraz chłodniejsze, wyjazd do północnych krain nie był możliwy przed nadejściem wiosny. Julia popatrzyła starej kobiecie w oczy. - Nie, dokonałam wyboru. To ogień wybrał za mnie, wiesz przecież. Amina w milczeniu pokiwała głową. Julia znała myśli staruszki. Wstała z niskich poduszek, żeby rozprostować nogi. Z sąsiednich pomieszczeń dochodził przyciszony śpiew i pojedyncze przenikliwe zgrzyty, kiedy ktoś przesuwał ceramiczne naczynia po żelaznych fajerkach paleniska. Wiele z mieszkających tu kobiet żyło w ubóstwie. Nie stanowiło żadnej tajemnicy, że niektórzy z mężczyzn przychodzących tutaj prosić upadłą kapłankę o radę i błogosławieństwo, otrzymywali je, jednocześnie zaspokajając żądze na zniszczonym triclinium. Amina zdawała się tym nie przejmować, nawet wówczas gdy odgłosy tego, co się działo po sąsiedzku, przenikały przez cienkie ściany. Julia nie pytała, lecz była najzupełniej pewna, że stara kobieta jest tak samo dziewicą jak ona sama. Dlatego też nie mogła jej pomóc. Dlatego Amina nie potrafiła udzielić jej żadnej rady ani wyjaśnienia, by Julia lepiej zrozumiała targające nią tęsknoty. Amina nigdy nic podobnego nie przeżywała, tego Julia była pewna. Gdy kiedyś dawno temu spytała ją, czy kiedykolwiek odczuwała pociąg do jakiegoś mężczyzny, Amina uśmiechnęła się tylko, sprawiając wrażenie, jakby nie mogła w ogóle pojąć pytania. - Do mężczyzny? Nie... a dlaczego? Być może również dlatego nie przestraszyła się ani nie nabrała podejrzeń, gdy Julia pewnego wieczoru oświadczyła, że chce pomówić z Theusem. Musiała stanąć z nim twarzą w twarz, spróbować mu wyjaśnić, dlaczego dokonała takiego wyboru. Prosić o wybaczenie za uszczerbek na jego honorze, którego była sprawczynią. Może nawet naciąć sobie ręce, tak jak nakazywały dawne obyczaje, by nie miał wątpliwości, że jest jej przykro. Amina kazała Julii ubrać się w gruby, piękny futrzany płaszcz i narzucić jeszcze na ramiona stary, długi do ziemi szal. Dziewczyna zaczekała, aż wieczór zrobi się niebieski. Potem przeszła przez most i skierowała się w stronę domu, w którym, jak sądziła, zamieszkał teraz Theus. Do tego domu, który miał być również jej domem. Wielki, piękny budynek za grubymi murami połyskiwał lekko różowością marmuru wśród zapalonych pochodni otaczających wejście. W mieście prędko się teraz ściemniało. Jedynie na szczycie Panteonu dostrzec można było strażników Z migoczącymi latarniami w rękach. Julia podniosła głowę i zobaczyła, że wszystkie okna przesłonięte są okiennicami. Wąskie dekoracyjne otwory przy dębowych drzwiach wypełniono prawdziwym szkłem, wewnątrz było więcej światła. Strażnik spytał Julię o imię i cofnął się dwa kroki, gdy ją rozpoznał. Przepuścił ją bez jednego słowa. Stanąwszy pośrodku olbrzymiego przedsionka, Julia poczuła, jak spływa z niej odwaga, a chłód zimnego wieczoru wdziera się głęboko pod futrzane okrycie. Theus stał na schodach, oparty o balustradę, jak gdyby jej oczekiwał. Uśmiechał się lekko. Ale oczy miał wąskie, jakby obce. Julia poczuła, że coś ściska ją w gardle, chciała się odwrócić i uciec. Popełniła chyba wielki błąd, wybierając się tutaj. Nigdy nie powinna była tu przychodzić. Głosem, który ledwie dał się słyszeć, wymówiła jego imię i słowa zwyczajowego pozdrowienia. - Salve, szlachetny... Odpowiedział na pozdrowienie, lecz nie zapraszał jej dalej. Musiała przedstawić swoją sprawę, stojąc na przecudnej marmurowej posadzce w obecności milczących niewolników, którzy zlewali się z cieniami, rzucanymi przez rzędy kolumn po obu stronach. Mocniej otuliła się ubraniem, szczękała teraz zębami. Musiała jednak wytrzymać jego spojrzenie i mocnym głosem wypowiedzieć słowa wytłumaczenia. Kiedy otworzyła usta, żeby zacząć mówić, Theus zrobił kilka kroków w jej stronę. Ubrany był w miękką szatę, szafranowożółtą, ozdobioną czarnymi haftami. Na ramiona narzucony miał lekki płaszcz, połyskliwie czarny niczym ptasie skrzydła. Wydał się Julii wyższy niż kiedykolwiek, prawdopodobnie dlatego, że wciąż stał o jakieś pięć, może sześć stopni wyżej na marmurowych schodach. Na ścianie za jego głową wisiały portrety jego rodziców. Wreszcie się odezwał: - Julio, późno przychodzisz. Przejdźmy do mojej biblioteki. Tam możemy porozmawiać i nikt nie będzie nam przeszkadzał. To znaczy, jeśli uważasz, że tak wypada. Julia próbowała doszukać się złośliwego tonu w ostatnich słowach Theusa, lecz znalazła jedynie nabrzmiałą bólem uprzejmość. Szedł przed nią, sam otwierał drzwi, Julia zauważyła, że niewolnicy cofają się ostrożnie. Kiedy znaleźli się w wyłożonym boazerią pokoju, pełnym ksiąg w zwojach, okazało się, że na małym kominku już płonie ogień. Na stole pomiędzy obszernymi łożami biesiadnymi stał półmisek z ciastkami i orzechami. Lśniąco nowy srebrny dzbanek na grzane wino królował nad równie pięknym podgrzewaczem z zapalonym knotem. Theus bez pytania nalał im obojgu. Julia położyła się, górną połowę ciała oparła na łokciu. Ku swemu zdziwieniu wyczuła coś na kształt strachu w ciele, gdy Theus podsunął jej słodko pachnący półmisek. Poczęstowała się ciastkiem migdałowym, lecz wiedziała, że nie zdoła przełknąć nawet kawałka. - Theusie... to bardzo trudne... przyszłam prosić cię o wybaczenie. Theus jadł powoli garść suszonych jabłek i fig. Julia widziała jego niezwykły spokój, jak gdyby zamroczył się palonym winem albo opium. Oczy jego jednak spoglądały jasno i wyraziście, zdawały się też rejestrować każdy jej najdrobniejszy ruch. Theus był przytomny i bystry, jak zawsze. - Ja ci wybaczyłem, pytanie tylko, czy ty kiedykolwiek będziesz w stanie wybaczyć sobie samej krzywdę, jaką wyrządzasz swoim rodzicom. Spodziewała się tego. - Nadejdzie taki dzień, kiedy zrozumieją. Muszę wypełnić swoje powołanie. Jestem kapłanką. Mogłam zostać westalką, gdyby mój ojciec w porę zrozumiał, jaki los został mi przeznaczony... Theus przeżuwał w zamyśleniu. - A więc wierzysz w przeznaczenie? Wierzysz, że wszystko to, co ma cię spotkać, już zostało zdecydowane? Julia musiała skinąć głową. - To znaczy, że nie możesz uczynić błędnego kroku? Nie odpowiedziała. - Jeśli tak jest w istocie, moja droga Julio, to chyba nigdy nie była ci pisana rola westalki. Wówczas bowiem twój ojciec nie byłby w stanie temu przeszkodzić. A jeśli chodzi o sprawy między nami, widać nie postanowiono, abyś została moją żoną. Wychylił się nieco w przód, na twarzy pojawił mu się wyraz rozbawienia. - Ja się z tym pogodziłem, Julio, lecz w odróżnie- niu od ciebie nie uważam, aby na naszych tablicach wyryte zostało wszystko aż do ostatniego znaku. Jestem zdania, że widzieliśmy ledwie początek, a na mojej tablicy napisano zupełnie wyraźnie... Julia nie śmiała nawet odetchnąć, gdy Theus w powietrzu nakreślił słowa: Julia, żona Theusa. - Będę na ciebie czekał, Julio. Dopóki żaden inny mężczyzna nie posiądzie twego serca, będę czekał. Poderwał się gwałtownie z leża na wspaniałych lwich łapach ze srebra. - Teraz możesz odejść. Julia, zmieszana, wstała, kawałek ciastka upadł na podłogę. Nie spróbowała nawet grzanego wina. Żaden gospodarz w Rzymie nigdy w ten sposób nie wypraszał swego gościa. Ale też i nie była to zwyczajna wizyta. Julia poczuła niemal wdzięczność za jego zdecydowanie. Słowa Theusa wymagały jednak odpowiedzi. - Nigdy nie zostanę niczyją żoną, Theusie. Nie marnuj swego życia na oczekiwanie, że kiedyś do tego dojdzie. Jestem powołana do spraw o wiele większych, przyjacielu. To pakt, którego nie można zerwać. Nie został zapisany w powietrzu, lecz w ogniu bogini... Theus zwinnie wyminął stół i, nim Julia zdołała pojąć, co się dzieje, objął ją mocno i zmusił, by podniosła twarz i popatrzyła na niego. - Jeszcze zobaczymy, Julio. Zobaczymy, który ogień płonie najczyściej... Pocałował ją, zmusił do otwarcia ust, dotknął zębami jej warg, aż jęknęła w zmieszaniu i bólu. Nie bała się go, wiedziała, że Theus nigdy nie ośmieli się jej skrzywdzić. Puścił ją zaraz po tym brutalnym pocałunku. Popatrzył głęboko w oczy i miękkim palcem z czułością otarł wilgoć z jej ust. - Kocham cię, Julio. Nigdy cię nie porzucę. Pchnął ją w stronę drzwi. W pogodną styczniową noc nad Rzymem na tle przepastnego rozgwieżdżonego nieba wśród cieni mrocznego granatu można dostrzec wzgórza. A jeśli księżyc jest akurat w pełni, jego białe światło odbija się w marmurowych budowlach, nie mających równych sobie na ziemi. Tyber zmienia się w srebrzystego węża, który, nie zamarzając całkiem, odbija światło w lodzie. Julia i Amina składały ofiary bogini ognia na dachu starego domu. Płomień chciwie pochłaniał suche gałązki. Julia czuła gorąco bijące od wewnątrz. Tej nocy, tak jak i we wszystkie inne, musiała mocno trzymać się w garści, by nie kierować wzroku na wschód. Na szczycie nowego domu również gorzał płomień. Co wieczór, kiedy słońce zachodziło, jakaś postać w czerni wychodziła na dach i zapalała ogień. Płonął, dopóki słońce znów nie wzeszło lub gdy stawał się niewidoczny w świetle nowego dnia. Julia rozumiała. Ale nie chciała o tym wiedzieć. Wspaniały dom stojący wśród niskich drzew miał być jej domem, lecz gdy z rzadka natrafiała na niego wzrokiem stąd, z góry, uważała, że przypomina jej piękne więzienie. A mimo to coś kusiło ją i drażniło, gdy ten człowiek odprawiał swój rytuał. Najwyraźniej z niej drwił! Próbowała się na niego rozgniewać. Ale gdzieś w jej wnętrzu narastał strach. Theus naprawdę myślał to, co mówił. Naprawdę z niej nie zrezygnował. Zamierzał czekać! I co wieczór rozpalał na dachu swoje małe ognisko, prawdopodobnie świadom tego, że ona je widzi i rozumie to przesłanie. Julia pozbierała przedmioty wokół małego ołtarza. Amina z zadowoleniem kiwała głową. Już wkrótce wyjadą, już niedługo będzie wiosna, za miesiąc albo dwa, dłużej nie trzeba czekać. Kiedy Theus zrozumie, że jej już tu nie ma, na pewno zapomni. Julia przyłożyła czoło do ciepłej piersi Aminy. Stara kobieta, jak zawsze spokojna, dawała jej poczucie bezpieczeństwa, którego niemal można było dotknąć. Usadowiły się pod grubym kocem i Amina kontynuowała swoje nauki o czytaniu z gwiazd. Daleko za plecami Julii, tam gdzie wzgórze stawało się bardziej strome, na srebrzystobiałym marmurowym dachu płonął ogień. Ale mając w uszach słowa Aminy, zdołała o nim zapomnieć. Zeszły z dachu dopiero wówczas, gdy gęste chmury nadciągnęły z zachodu i przesłoniły horyzont niczym mroczne okręty żeglujące na prędkich skrzydłach wiatrów. Wkrótce wyraźnie widoczny księżyc również wsunął się za grubą szaroczarną zasłonę. Wiatr sprawiał, że chłód wprost kąsał. W powietrzu zawirowały także pojedyncze płatki śniegu. Dwie kobiety zeszły na dół po stromej drabinie, starannie zamknąwszy za sobą właz. - Myślisz, że spadnie śnieg? Amina przyłożyła dłonie do piecyka, chcąc się rozgrzać. - Może i tak. To znak, na który nie możemy nie zwracać uwagi. - Nigdy wcześniej nie widziałam śniegu. Czy to prawda, że wszystko robi się białe? Amina kiwnęła głową. - Tak, niemal wszystko. Ale kiedy wstaje słońce, śnieg na złoconych dachach topnieje. Widziałam to kilkakrotnie, to znak. I za każdym razem... Urwała. - Nie, to nic ważnego, tak sądzę. - Powiedz mi, Amino! Staruszka długo wpatrywała się przed siebie. - Za każdym razem ogień w świątyni Westy gaśnie. Julia nie mogła powstrzymać się od okrzyku. - Naprawdę? Ale dlaczego? Amina zakołysała się lekko pod kocem. - Śnieg to niebezpieczny znak, wróży katastrofę całemu miastu. Dobrze to pamiętam. Kiedy cesarz został zabity... poprzedniej zimy także padał śnieg. I kiedy Wandalowie zniszczyli starą świątynię... Tak, nawet ów wielki pożar podczas panowania Nerona zapowiedział wcześniej śnieg. Julia siedziała całkiem nieruchomo, wstrzymując oddech w nadziei, że Amina zechce powiedzieć coś jeszcze. W słowach starej kobiety kryła się prawda. - Wróćmy na dach i od nowa rozpalmy ogień! Nie możemy pozwolić, żeby śnieg padał! Amina uśmiechnęła się lekko. - Masz rację, Julio. Nie możemy pozwolić, żeby śnieg padał. Przymknęła oczy i zaintonowała starą niezwykłą pieśń, od której Julii ciarki przechodziły po plecach zawsze, gdy ją słyszała. W tych słowach kryła się moc. Amina zademonstrowała jej to więcej niż raz. Gdy Julia jej zawtórowała, żar pod pełną otworów pokrywą kominka zamigotał czerwonawo. Wkrótce płomienie zaczęły wesoło lizać ściany swego żelaznego więzienia. W małym pokoiku zapanowało palące gorąco. Odkąd Coelia została westalką, nigdy się nie zdarzyło, by ogień zgasł. Kilkakrotnie mało brakowało, aby się tak stało, zwłaszcza w tamte lata, gdy jesienne wichry wiały ze szczególną siłą i trzeba było całkiem zamknąć świątynię. Jedynie okrągły otwór w szczycie sklepienia wpuszczał światło i powietrze do pomieszczenia, w którym znajdowało się święte palenisko. Zdarzyło się kilkakrotnie, że młode westalki mocno się poparzyły, gdy własnym ciałem osłaniały migocący płomień przed gwałtownymi porywami wichru. Westalką wolała umrzeć, aniżeli pozwolić, by ogień zgasł. Strzegła go całym swoim życiem, i to na więcej niż jeden sposób. Czekała ją ciężka kara w przypadku, gdyby nastąpiła taka katastrofa: najpierw chłosta, a potem wypędzenie. A jeśli nieszczęście zdarzyło się w wyniku zaniedbania, musiała umrzeć. Coelia ufała swoim sześciu adeptkom, a także tym sześciu, które pod jej przewodnictwem na zmianę strzegły świętego ognia. Jednak jako przełożona tego domu i najwyższa kapłanka czuła, że w taką noc jak ta sama powinna czuwać przy ogniu. Odkąd przyszła do niej ta stara kobieta ze swymi ponurymi wróżbami, Coelia nie umiała znaleźć spokoju. Potrafiła nagle budzić się w nocy spocona ze strachu, by dopiero powoli uświadomić sobie, że koszmar miał miejsce jedynie w jej snach. Koszmar zgasłego ognia. Wiatr, który go zdmuchnął, nie był zwyczajnym wiatrem. W głębi chroniącej płomień świątyni grube kamienne ściany osłaniały ogień przed najmocniejszymi uderzeniami burzy. Palenisko było dobrze chronione od czasów, gdy matka cesarza Karakalli zatroszczyła się o przebudowę i ulepszenie świątyni. Było tu bezpieczniej i piękniej niż kiedykolwiek. Ogień wszak palił się od sześciuset lat... Coelia jednak nie potrafiła pozbyć się groźnego wrażenia nadciągającej katastrofy. Musi zobaczyć, jak ogień płonie. Potwierdzić, że wszystko jest jak należy. Dlatego narzuciła na siebie białą szatę obramowaną czerwonymi taśmami, założyła perukę stanowiącą część stroju i płaszcz, który świadczył o jej statusie. Przeszła obok przepięknego basenu, w którym latem bujnie rosły wodne lilie. Teraz wiatr chłostał lustro wody, aż zmieniło się w nieprzezroczystą maź. Kiedy okrążyła ostatni załom muru i skierowała się ku małej okrągłej świątyni, gwałtowny poryw wiatru z wielką siłą pochwycił poły jej płaszcza. Coelia przewróciła się i uderzyła o bruk. Prędko jednak się podniosła i zgięta wpół pospieszyła dalej. Serce waliło jej w piersi niczym werbel wzywający na wojnę. Byle tylko nie było za późno! Wdychała zapach wiatru, próbowała wychwycić w nim aromat dymu. Zmrużonymi oczyma popatrzyła na dach świątyni, gdzie czasami widać było cieniutką smugę niebieskiego dymu. Widziała jednak tylko szary deszcz i czuła jedynie zapach własnego potu. Strażnicy stojący przy schodach prowadzących do świątyni dostrzegli zmagającą się z wiatrem kobietę i podeszli do niej. Nie wolno im było jej dotykać, to oznaczałoby dla nich karę śmierci. Kiedy znów się przewróciła, młodszy z nich skoczył w przód, zapewne odruchowo chciał ją podtrzymać. Coelia zobaczyła jednak, że w porę cofnął rękę i wysunął do niej rękojeść swego miecza, by, wspierając się na nim, mogła się podnieść. Kiedy znalazła się pod kolumnadą, wiatr utracił część swej mocy. Coelia wzięła głęboki oddech i zrzuciła z ramion na wskroś przemoczony płaszcz. Spokojnie weszła do pomieszczenia, do którego wstęp miały jedynie wybrane służące Westy. Ogień płonął. Młoda Weronia dobrze wywiązywała się ze swych obowiązków. Powitała przełożoną głębokim ukłonem, złożeniem dłoni i rytualnymi błogosławieństwami. Coelia kazała jej odejść. Nowicjuszka odpowiedzialna za napełnianie kosza z opałem otrzymała podobne polecenie. Miała zaledwie jedenaście lat, lecz mądrą, ładną twarz. Coelia, zajmując miejsce na niewielkim podwyższeniu wokół paleniska, wychwyciła w spojrzeniu dziewczynki wyraz zdecydowanego wręcz oskarżenia. „To nieodpowiedzialne, w noc taką jak ta Coelia powinna raczej zbudzić srebrnym dzwoneczkiem wszystkie westalki i zebrać je tutaj na modlitwę, by wspólnymi siłami opierały się zagrażającej im burzy. Co też ona próbuje udowodnić?" Coelia uśmiechnęła się gorzko, gdy wydało jej się, że pochwyciła myśli dziewczynki. Ale drobna postać posłusznie opuściła pokój, a Weronia nawet się nie obejrzała w tył, kiedy porywy wiatru wpadły do okrągłego pomieszczenia pod kopułą. Ogień zamigotał, lecz płonął mocno na swym leżu z oliwy i węgla. Coelia przysiadła na cokole kolumny. W tym miejscu nie było żadnych posągów Westy, a jedynie wizerunek obecnie władającego najwyższego kapłana, Pontifexa Maximusa. Leniwie popieścila dłonią jego zimne marmurowe palce, patrząc, jak niepogoda na zewnątrz wzbiera w chłoszczącą burzę. Teraz będzie musiał dać jej odpowiedź. Zmusi go, by wyłonił się z mroków płaszcza i pokazał swą prawdziwą twarz, skrytą pod wysadzaną szlachetnymi kamieniami maską, którą zawsze nosił podczas ich spotkań. Jeśli stara westalka otrzymała przesłanie od bogów, to Pontifex również musiał je znać? Wszak bogowie nigdy nie ogłaszali swej woli zaledwie jednemu prostemu, nic nie znaczącemu człowiekowi. Podczas gdy styczniowe noce otulała osobliwa powłoka szronu, Julii wydawało się, że wyczuwa coraz potężniejsze ciepło. Płonęła od wewnątrz. Każda godzina spędzona z Aminą, każda chwila owych fantastycznych wizji, rozpalała ją i przygotowywała do tego, co miało nastąpić. Nowa świątynia Westy zbawi świat. Jeśli Amina nie myliła się w swoich twierdzeniach, to Rzym obróci się w ruinę. Senatorowie zostaną zabici, faworyci cesarza padną łupem barbarzyńców. Nawet sam cesarz zginie z ręki dzikich najeźdźców! Rozbójnicy zedrą pozłotę z kopuły Panteonu, a zanoszące się krzykiem westalki zostaną złożone w ofierze pogańskim bóstwom. Julia mocno ściskała Aminę za rękę, kiedy staruszka zamglonym głosem opisywała jej wszystkie te okrucieństwa, całe to piekło. Ten sądny dzień! - Nie ma nic szczególnie dziwnego w tym, że ludzie słuchali tego Żyda. Był wielkim prorokiem, przepowiedział ostatnie czasy dokładnie tak, jak i ja je widziałam - mówiła zadowolona Amina. Julia zrozumiała, że staruszka ma rację. Chrześcijan nie rzucano już na pożarcie lwom w cyrku, ich syn Boży, ich prorok oparł się wszelkim prześladowaniom i sam został uznany za Boga. Na pewno się nie mylił. Jego następcy zapisali wiele zwojów, niektóre z nich znajdowały się teraz w bibliotekach. Kres tej epoki był już bliski. Rzym upadnie. I jeśli Julia płakała z tęsknoty za swymi rodzicami, to dlatego, że oni właściwie już nie żyli... Amina ją pocieszała, obiecując błogosławieństwo bogów i wieczną ucztę w dniu, w którym wypełni swoje przeznaczenie i zwycięży ciemność. Ogień nie może umrzeć. Julia jest jego zbawicielką. W nowej świątyni nikt nigdy nie będzie mógł jej zagrozić. Byle tylko mogły wyjechać... Żadne odgłosy, nawet przenikliwe podzwanianie kół garncarskich, dochodzących z położonych nieco niżej warsztatów, nie mogły zagłuszyć głosu Pontifexa Maximusa, kiedy ze swego przypominającego tron krzesła ogłaszał nony: :\ Ludzie zatrzymywali się, milczeli. Haftowana złotem szata potężnego najwyższego kapłana lśniła niemal oślepiająco w ostrym zimowym słońcu. Tysiące kropli rosy zamarzło na dachach i świeciło ponad jego głową z niebiańskim przepychem. Ubogie kobiety drżały w sandałach. *Nony (łac. Nonae) - siódmy dzień w miesiącach: marcu, maju, lipcu i październiku; w pozostałych miesiącach - piąty dzień (przyp. tłum.). Wszyscy jednak okazywali radość na widok potężnego. Pochylali głowy w oczekiwaniu na jego błogosławieństwa, starając się zapamiętać, że w tym miesiącu, styczniu, nony przypadną dziewiątego dnia po pełni księżyca. Taki był ich kalendarz, tak go obliczano i ogłaszano o każdym nowiu. Potem nadszedł czas na bardziej przyziemne obwieszczenia. O nowych podatkach, o zaciągach do legionów, raportach, o uszkodzeniach w najstarszym akwedukcie i liczbie ludzi potrzebnych do jego naprawy. Na koniec wystąpił naprzód nieduży, ubrany na brązowo człowiek. Nosił kapelusz z lisiego futra, przez co przypominał Gota, mówił jednak wyraźną szkolną łaciną: - Quirkes\ Obywatele! Chciałbym jako mieszkaniec Rzymu skorzystać z przysługującego mi prawa i przestrzec was przed wielkim niebezpieczeństwem, które grozi naszemu pięknemu miastu... Bądźcie czujni! Cesarz bowiem śpi i... Pozwolono mu ciągnąć tę niezwyczajną przemowę długo. Być może strażnicy byli zaspani, może prefekci i urzędnicy cesarza także pogrążyli się we śnie. A może ludzie z czasem po prostu przywykli do szalbierzy, ogłaszających swoje złowieszcze przesłania z każdego rogu ulicy? Pogłoski o klęskach armii, o barbarzyńcach napływających ku Rzymowi... To przecież nie mogła być prawda! Ludzie wiedzieli jednak, że nowe miasto nad Bosforem zostało wzniesione po to, by zastąpić Rzym, tak jak starą niepłodną żonę zastępuje się młodą piękną kochanką... Cesarz Konstantyn zdradził swoje wierne miasto, a ostatni cesarze też nie mieli w sobie dość męskości. Najpierwsi obywatele Rzymu topili troski podczas wesołych uczt, jednej bardziej wykwintnej od drugiej. Nie było czasu, by myśleć o upadku i klęsce. I przecież trzeba czegoś więcej aniżeli surowa zima, by zabić okrywające się bujnym kwieciem krzewy róż, które co roku zakwitały przy cesarskim pałacu i w przepięknych ogrodach Rzymu. Theus obserwował wszystko z coraz cięższym sercem. Jako strateg i doradca cesarza wiedział więcej niż przeciętni obywatele i wiedział też, jak brutalnie dużo prawdy zawierają w sobie przynajmniej niektóre plotki. Cesarstwo wciąż jeszcze trwało. Skarbiec pod podium przy świątyni Saturna wciąż jeszcze był bogaty i pełny. Wciąż napływali strumieniem młodzi, silni ludzie, by zaciągnąć się do armii cesarskiej. Ale kraj zanadto się rozrósł. Niemal cały świat miał leżeć u stóp jednego człowieka. Theus nie mógł pojąć, jak to możliwe, że cesarz sam nie dostrzega, do jakiego stopnia jest to nienaturalne. To się wszystko rozpadnie, dokładnie tak jak dzieje się wtedy, gdy przygotowana osnowa okazuje się za duża dla krosien. Wszystko to pęknie jak żagiel za wielki na burzę. Niewiele mógł zrobić. Był tak samo bezradny wobec tej prawdy, jak wobec innego ważnego odkrycia: Kochał Julię. - Nie chcę twoich pieniędzy, Avicusie. Nie pragnę też twoich podarków, nic mi nie jesteś winien. Senator wyraźnie się skurczył - z tłustego człowieka, od którego bił dobrobyt, zmienił się w małą nie- kształtną suszoną śliwkę, i to zaledwie w ciągu dwóch miesięcy. - Mojego wstydu nigdy nic nie zdoła wymazać. Przyjmij więc przynajmniej to na znak mego wiecznego żalu... Theus patrzył na człowieka, który miał zostać jego teściem. - Nie byłeś w mocy zapobiec temu, co się stało. Na Julię rzucono czar. To ta stara kobieta nią rządzi, wszyscy o tym wiemy. Avicus posłał młodemu człowiekowi niepewny uśmiech, pozbawiony jednak radości. - Ha! Może masz i rację. Lecz cóż to za ojciec, który wychował swoje dziecko tak niemądrze, że wpada w szpony pierwszego napotkanego szaleńca? Theus nie był w stanie na to odpowiedzieć. - Rozmawiałeś z nią? - ratował się pytaniem. Senator osłabły osunął się na krzesło. - Nie, ona dla mnie umarła. Tak powiedziała ta staruszka i miała rację. Julia odeszła dobrowolnie, nie zważając na wstyd i ciężar, jaki złożyła na nasze barki. Umarła. Oszalała. Jest stracona. Słowa te zostały wyplute przez bezbarwne suche wargi. Theus poczuł, że ściskanie w piersi się wzmaga. - Ja... nie potrafię w pełni zrozumieć twojego bólu, Avicusie, ale przysięgam przed tobą, człowiekiem honoru, że jeśli jest cokolwiek, co mógłbym zrobić... Avicus przerwał mu, machając ręką. - Nic nie możesz zrobić. Ona nikogo nie słucha. Wpadła w sieć tej starej oszustki. Ona odeszła, Theusie, nic już nie pozostało. Nic innego niż mieć nadzieję, iż śmierć wkrótce wybawi mnie i moją żonę z tej udręki... Odpowiedzią na dramatyczne wyznanie senatora był spuszczony wzrok Theusa. Wreszcie jednak młodzieniec wyprostował się i wahał jedynie przez moment. -Ja... zrozumiałem, że one wybierają się na północ. Gdy nadejdzie wiosna... - To znaczy, że wiesz więcej ode mnie. Zresztą ja nie chcę o niczym wiedzieć. Theus nie ustępował. - Nie pozwolę, żeby to się stało bez walki. Będę walczył o twoją córkę, Avicusie. Nawet jeśli ty sam już z niej zrezygnowałeś... Stanowczość tych słów sprawiła, że starszy z mężczyzn zaciśniętą pięścią uderzył w srebrne okucia leżanki. - Niemądry młody człowieku! Przegrałeś jeszcze przed wyjściem na arenę. Nie sądzisz, że kazałbym ją przyprowadzić siłą, gdybym uważał, że to może mi ją wrócić? Sądzisz, że nie mam dostatecznej władzy i dość ludzi, by tak to załatwić? Przymknął oczy, a na policzku błysnęło coś, co mogło być łzą. - Ale przecież ona i tak nigdy nie stałaby się na powrót Julią. Znam ją. Nie chcę namiastki tego, co było kiedyś moją córką. Ona umarła, Theusie. Spróbuj raczej żałować i rozpaczać nad jej odejściem, tak jak ja... - Nie! Przecież można ją jeszcze uratować! Julia jest mądrą młodą kobietą, będzie w stanie wyrwać się z tej zwodniczej gry, w którą wplątała ją ta stara! Avicus wolno kiwał głową z boku na bok. Z dłonią ostrzegawczo podniesioną w górę zmęczonym głosem powiedział: - Zapomnij o tym, Theusie. Ja znam moją Julię. Ona jest inna od wszystkich, ona ma w sobie... dary bogów. I teraz najwyraźniej wezwano ją, by za nie zapłaciła... Theus oniemiał. Długo wpatrywał się w blask zapalonego kandelabra. A potem szepnął w powietrze: - Avicusie... jedno jedyne pytanie... Musisz mi odpowiedzieć szczerze... Senator wydał odgłos przypominający westchnienie, w którym krył się ton twardej goryczy. - Czy sądzisz... Czy kiedykolwiek dostrzegłeś jakieś oznaki... Czy Julia jest szalona? Tak jak kobiety z domu nad rzeką? Czy ona jest... chora? Potężny senator przez długą chwilę kołysał się, siedząc z rękami na kolanach i pustym, utkwionym w jednym punkcie spojrzeniem. Theusowi wydało się, że być może odpowiedź tkwi właśnie w tych ciemnych dalekich oczach. Szaleństwo. Choroba. Budzące największą grozę przekleństwo, które nieustannie dotykało najlepsze rodziny. - Nie, ona nie jest szalona. Moja córka nie jest szalona! Ona umarła! Theus odszedł, kontynuowanie tej rozmowy nie było możliwe. Avicus zanucił wolną jękliwą pieśń. Mruczał pod nosem słowa kołysanki, a po policzkach płynęły mu łzy. Ten wielki wspaniały dom aż lśnił bogactwem i zacnością. Ale był taki pusty, pusty, pusty. Z bolesnym uczuciem, że nigdy już nie będzie mógł tu wrócić, Theus opuścił tę przypominającą pałac upiorną budowlę, która kiedyś miała być domem jego i Julii. Coelia Concordia otrzymała w darze posąg przedstawiający ją samą. Pokryty zaszczytnymi inskrypcjami królował teraz na czworokątnym placu przed Kapitolem. Wzniesiono go z polecenia zmarłej przed kilkoma laty Pauliny Fabii Aconii. Coelia wiedziała, że posąg jest czymś w rodzaju dziękczynienia za honor, jaki ona, przełożona westalek, okazała zmarłemu mężowi Pauliny. Bez względu na wszystko jednak zawsze, gdy w lektyce mijała piękną marmurową rzeźbę, ogarniało ją poczucie dumy. Będę żyła wiecznie! Ten kamień jest prastary, nigdy nie rozpadnie się w pył. Nawet kiedy umrę, kiedy moje ciało zgnije lub obróci się w proch... Ten posąg będzie świadczył o tym, że żyłam! Przynajmniej o tym... Uśmiechnęła się sama do siebie, siedząc w wygodnym, wyłożonym poduszkami krześle. Czterech silnych niewolników niosło ją prędko z domu westalek przez miasto na wzgórze, gdzie czekał jej kochanek. Przed wyjściem z domu posmakowała mocnego śliwkowego wina, które jej przysłał, wypiła go tyle, aż ogarnęło ją oszołomienie, podniecenie i gorąco. Bez tego nie miałaby śmiałości się z nim spotykać. Groźba kary śmierci i przekleństwa słabła, gdy słodycz wina mieszała się z tęsknotą, sprawiając, że wszystko inne ulatywało, wietrzało jak tanie pachnidło. Coelia miała blisko czterdzieści lat i czuła już szpony śmierci, szarpiące ciało. Nie szukała rady u żadnego medyka, u żadnego Greka, czytającego z krwi, u żadnego egipskiego uzdrawiacza czy Syryjczyka, który potrafi mieszać maści. Czuła śmierć rosnącą w brzuchu, wielką, stale powiększającą się grudę. Już za kilka lat jej życie westalki dobiegnie końca. Już za kilka lat jej życie się skończy. Coelia po wielu latach wypełnionych rozpaczliwą tęsknotą i modłami postanowiła wreszcie żyć. Nie chciała rezygnować z tego niebiańskiego uczucia, które odkryła w nielegalny sposób. I pocieszała się tym, że nawet jeśli zostanie skazana na zatracenie, na wieczną karę i unicestwienie, to przynajmniej jako towarzysza podróży będzie miała najpotężniejszego człowieka na świecie. Naczelny kapłan oczekiwał jej przy zgaszonych pochodniach i wypalonym ogniu. Był zupełnie sam w katakumbach pod starym cyrkiem Nerona. Tylko oni dwoje znali to miejsce. Coelia, wstępując w mrok, mocniej naciągnęła na ramiona szary zniszczony płaszcz. Niewolnicy nigdy nie ośmieliliby się popatrzeć na jej święte oblicze. Wiedzieli przecież, że niosą boginię, i nigdy o niczym by nie wspomnieli. Zresztą i tak nie mogli. Coelia zawsze z wielką starannością wybierała swoich osobistych tragarzy. Ludziom tym obcięto języki już przed wieloma laty, ale pod złocistą skórą zachowali mocne, nabrzmiałe mięśnie. Teraz, na chłodzie, z ich ust buchała para niczym od poganianych batem koni. Zanosili się kaszlem w zimnym nocnym powietrzu. Tragarze zabrali ze sobą wielkie koce do okrycia i wiadomo było, że nie podniosą głów, zanim jej srebrny dzwoneczek nie wezwie ich do kolejnego zadania. Coelia przemknęła się szybkim krokiem pomiędzy wykrzywionymi drzewami. Gdzieś rozszczekał się pies, prawdopodobnie strzegący pobliskiej winnicy. Księżyc świecił chłodno i był stosunkowo młody, lecz nie potrzebowała jego blasku, by znaleźć stary szyb, prowadzący do zapomnianych podziemnych pieczar. Nie oglądała się w tył, wiedziała, że niemi mężczyźni w łańcuchach niewolników będą wiernie na nią czekać. Zostali kupieni i opłaceni, ich los przypieczętowano, tak samo zresztą jak jej własny. Została wybrana, kiedy miała dziesięć lat. Dziesięć lat później stała się w pełni westalką i czekało ją dziesięć lat służby. Teraz zaś, po kolejnych dziewięciu latach, stawała się starą kobietą, tęskniącą za tym, żeby mieć za sobą prawdziwe życie. Oczywiście szacunek i zaszczyty to rzeczy nie bez znaczenia. Lecz i tak rozsadzała ją pustka. Dopiero niedawno pojęła, kto i w jaki sposób może ją wypełnić. Psy milkły przed nią. Dotarła do tego, do którego zwracała się Carus*, a którego nikt inny nigdy nie ośmielił się nazwać jego prawdziwym imieniem, a co dopiero tak pieszczotliwie jak ona. Spotkał ją w ciemności, ubrany w podbity futrem płaszcz, który mógł równie dobrze należeć do żołnierza albo do kupieckiego syna. Niewiele teraz przypominał półboskiego najwyższego kapłana, zwierzchnika westalek. Przywitali się długim pocałunkiem, a potem on bez słowa poprowadził ją przez ciemne korytarze pod ziemią. Nim doszli do wielkiego, łukowato sklepionego pomieszczenia pod starymi marmurowymi kolumnami, Coelia była rozedrgana i spocona. Tak strasznie tęskniła i jak zawsze pragnęła, by ta prawie bezksiężycowa noc nigdy się nie skończyła. Podczas gdy Coelia raz po raz łączyła się ze swym kochankiem w głębokich leniwych objęciach, wiatr nad ich głowami się wzmagał. Poprzez grubą warstwę ziemi i kamienia nie dochodziły do nich jego gwałtowne porywy. A kiedy nadciągnęła śnieżyca, również nie mieli okazji być świadkami jej wirującego tańca. W jakiś niezwykły sposób nocny pejzaż rysował się jasnoniebiesko. Mrok przestał już być taki nieprzenikniony i wkrótce wicher także ucichł. Jeszcze przed nadejściem poranka ulice i domy pokrył ciężki, miękki śnieg. *Carus (łac.) - drogi. Ludzie z niedowierzaniem mrugali oczyma, brodzili po tej niezwykłej masie zamrożonej wody, wspominając, że nigdy dotychczas nie widziano jej tutaj w takich ilościach. Ulice wyglądały niczym obsypane bawełną, powietrze wypełniała jakaś obca cisza, wszystkie dźwięki były przytłumione i słabe. Ten i ów sięgnął po szczotki i łopaty do rozrzucania nawozu i próbował sprzątać chodniki. Dzieci, w pierwszej chwili zmarznięte i przestraszone, wkrótce rzuciły się do zabawy wśród całej tej bieli. Starzy schodzili się w gospodach albo siadali przy ogniu, mrucząc do siebie, że oto nadszedł dzień sądu. W kościołach księża wymachiwali swoimi kadzielnicami i składali Panu w ofierze gołębie. Ludzie w czerni padali na kolana i, szorując mozaikowe posadzki, błagali, by coś takiego nigdy więcej się nie powtórzyło. Co będzie następne? Powódź, stada szarańczy czy trzęsienie ziemi? Niepokój, jaki rozprzestrzenił się w mieście po wielkich opadach śniegu, dawał się wyraźnie wyczuć, jeszcze zanim rozgłoszono straszną nowinę: Ogień w świątyni Westy zgasł! Coelia aż krzyknęła wstrząśnięta, kiedy wyszli na powierzchnię ziemi i zobaczyli śnieg. Nie zwracała uwagi na to, jak strasznie przemarznięci i mokrzy są czterej tragarze, widziała jedynie, że śnieg rozjaśnił mrok nocy. Wszak biały puch zdradzi każdy ślad, każdy ich ruch! - Na serce mego ojca, co my teraz zrobimy? Również człowiek w zwyczajnym płaszczu miał twarz ściągniętą niedowierzaniem. - Ukochana... nie możesz stąd odejść, dopóki śnieg nie zniknie, a on stopnieje, gdy tylko wstanie dzień, który przyniesie ciepło. Musisz zostać tutaj! - Ale przecież będą mnie szukać! Kiedy słońce wzejdzie, muszę być na swoim miejscu w świątyni. Jeśli mnie nie zastaną, koniec ze mną! Pontifex mocno złapał ją za ramię. - Nie zapominaj, kim jestem, moja droga. Któż będzie cię sądził, jeśli nie ja? Coelia uśmiechnęła się ostrożnie, lecz wciąż się bała. Westalkę, która zaniedba swe obowiązki, karano surowo, westalka, która spotykała się z mężczyzną, była z góry skazana na śmierć. Zastanawiała się, czy podobna sytuacja zdarzała się również wcześniej, czy ten, którego wyznaczono do kontroli i osądzania kapłanek, sam wybierał sobie spośród nich kochankę. Może właśnie dlatego wybudowano ów tajemniczy podziemny korytarz łączący rezydencję Pontifexa z domem westalek. Ona sama ośmieliła się wykorzystać go tylko raz, by przyjść do najwyższego kapłana. - Zejdź z powrotem na dół i ukryj się. Ja pójdę do swojej świątyni, tak żebyśmy nie byli nieobecni w tym samym czasie, a potem... zaczekaj tutaj, aż śnieg zniknie. - Ja muszę wytłumaczyć! Muszę... Spokojnie pokiwał głową. - Dobrze, pomogę ci. Oficjalnie po ciebie poślę. Masz zostać zwolniona ze służby jeszcze przed końcem roku i odejdziesz w zaszczytach. Musimy tylko znaleźć nową dziewczynę, nieco bystrzejszą od innych. Ale tym ja się zajmę... Coelii przyszła do głowy pewna myśl. - Córka senatora! Drogi mój, to rozwiązanie podsuwa nam sama bogini! Całkiem niedawno przyszła do mnie Amina, dawna westalka, z prośbą, abym przyjęła do kolegium córkę senatora Avicusa, pomimo jej wieku. Dziewczyna została przyuczona przez Aminę. Mężczyzna patrzył na Coelię, podczas gdy płatki śniegu wolno tajały na jej skórze. - Czy ona spełnia wymagania? Coelia przygryzła wargę. - Przypuszczam, że tak. Miała poślubić Theusa, wiesz, tego młodego stratega. Kochanek prędko pokiwał głową. - Tak, słyszałem o tym skandalu... Ale czyż ona nie wyjechała na północ razem z tą staruszką? Doszły mnie wieści, że Avicus z rozpaczy całkiem posiwiał i wychudł, ponieważ córka wyjechała... - Nie, wciąż są w mieście. Mieszkają nad rzeką, w jednej z tych rozpadających się chałup. Ach, już wiem! -Co? - Pójdę tam! Gdyby ktoś mnie zobaczył albo rozpo- znał moich niewolników, wszystko da się wtedy wytłumaczyć. Na twój rozkaz wyruszyłam w tę niezwykłą śnieżną noc, by odnaleźć kobietę wskazaną przez Westę. Kapłan uśmiechnął się szeroko. - ... którą ujrzałem, dostąpiwszy wizji... -... i której nie udało nam się sprowadzić dostatecznie szybko. Dlatego właśnie otworzyły się niebiosa i miasto pokrył lód. Roześmiali się cicho i pocałowali. - To wyjaśnia, dlaczego zamknąłem się w swojej celi na całą noc, pogrążony w modlitwach, i nie można mnie było znaleźć - szepnął. Coelia pogłaskała go delikatnie po napuchniętych i obrzmiałych wargach. - Kocham cię, mój Pontifexie... - Jesteś dla mnie jak bogini, Coełio... Tragarze z mozołem pokonywali teren. Niewygodna ścieżka, prowadząca w górę wzgórza, była niemożliwa do odnalezienia pod pokrywą śniegu. Potykali się i ślizgali, a kiedy wreszcie dotarli do miejskich murów, stopy mieli posiniałe z zimna. Na ulicach było pusto, zaledwie kilka śladów psów przerywało miękką pokrywę śniegu. Niebawem całkiem się już rozwidni, już niedługo wszyscy zobaczą ślady dźwiganej przez tragarzy lektyki, sunącej po ulicach i kierującej się do domów nad rzeką. Coelia jednak liczyła na to, że już wkrótce zatrą je inne ślady, a jeśli nawet ludzie zaczną gadać, to nieoczekiwana ceremonia wtajemniczenia nowej westalki, odprawiana przez Pontifexa, przyćmi wszystkie inne sensacje. Cieszyła się, że wydała rozkaz pilnowania Aminy. Dziwaczne opowieści staruszki mogły okazać się czymś więcej niż tylko fantazjami. Teraz, z sercem walącym w gardle, Coelia miała niemal nadzieję, że zdarzy się cud: że ta młoda kobieta okaże się wieszczką, wizjonerką, prorokinią i uzdrowicielką. W każdym razie była niezwykle piękna. Coelia wiedziała, że ludzie pragną piękna i powiewu boskości, jaki zawsze towarzyszy ukazaniu się westalki. Być może ta niesamowita historia sprawi również, że dary zaczną napływać do świątyni szerszym strumieniem. Być może będzie to obietnica, która przywróci służebnicom Westy przynajmniej część z utraconej wielkości. Napięła palce w rozpaczliwej modlitwie skierowanej do samej bogini, której przez tyle lat nauczyła się ufać. I niewiele czasu potrzebowała, żeby stwierdzić, iż Amina mieszka na samej górze prostego drewnianego domu. Wspięła się po stromej drabinie, po drodze musiała się usunąć, żeby przepuścić jakiegoś schodzącego w dół starca z cuchnącym nocnikiem w ręku. Pod drzwiami Aminy wahała się tylko kilka sekund. Mocno zastukała w drzwi i zawołała imię kobiety. Specjalnie jednak zmieniła głos na głębszy, nie chcąc, by ktokolwiek tam w środku ją rozpoznał. Przez cienkie drzwi doszło szuranie stóp w wełnianych skarpetach. Coelia zorientowała się, że drzwi uchylono bez uprzedniego otwierania jakiegokolwiek zamka. Stanąwszy twarzą w twarz z Aminą, lekko pochyliła głowę na powitanie. Staruszka trzymała w ręku oliwny kaganek z rodzaju tych najtańszych. - Coelia. A więc przyszłaś. Czekałyśmy na ciebie. Weszła do środka, poczuła zapach ługu i gotowanej kapusty, a także lekki, o wiele przyjemniejszy aromat czegoś słodszego, czystszego. Może to była mirra? Młoda dziewczyna siedziała na stołku w kącie jak niewolnica. Kiedy Amina delikatnym gestem wskazała Coelii jedyną ławę do leżenia w pokoju, Julia wstała, by przynieść napój perkoczący na ogniu. - Powiedziałaś, że mnie oczekiwałyście? - spytała Coelia, biorąc z jej rąk pachnący cynamonem napar. Amina tylko kiwnęła głową. - Tak, wiedziałam, że przyjdziesz. Do kogóż innego mogłabyś się zwrócić w taką straszną noc? Coelii drżały ręce. Oczy starej kobiety były głębokie i w czerwonożółtym świetle wydawały się całkiem czarne. Ramiona kapłanki pokryły się gęsią skórką, delikatne włoski się podniosły. Czy to możliwe, aby ta stara posiadała dar widzenia? Czyżby już o wszystkim wiedziała? Czy potworna zdrada Coelii już została ujawniona? - Płomień trzeba zapalić na nowo. W sposób, który zadowoli serce bogini, inaczej przyjdzie koniec na nas i na całe to miasto. Coelia długo patrzyła na Aminę. - O czym ty mówisz? - spytała cichym, chropawym głosem. - A nie dlatego przyszłaś? Nie po to, by zabrać Julię do świątyni, by tam gołymi rękami przywróciła ogniowi życie? Coelii zamigotało przed oczami. Powoli zdawała sobie sprawę, jakie słowa powinny teraz paść z jej ust. - Chcesz powiedzieć... że wiesz, iż ogień zgasł? Amina ze smutkiem skinęła głową. Potem wstała, kiwnęła ręką na Julię. Młoda kobieta już była ubrana w szatę westalki, białą z czerwonymi taśmami, należącą kiedyś do Aminy. Ale przy drzwiach staruszka zatrzymała się i jeszcze raz odwróciła do Coelii. Bardzo cicho szepnęła: - O jednej tylko sprawie powinnaś się dowiedzieć, Coelio. Nikt nie może rozpoznać Julii. Ona rozpali ogień na święty sposób, lecz moja prośba o przyjęcie jej do kolegium nie jest już aktualna. Jej los został przypieczętowany. Julia opuści Rzym. Boginie czekają na nią daleko na północy. Ma tam do wypełnienia ważne zadania. Wyjeżdżamy, gdy tylko nadejdzie wiosna. Coelia powstrzymała się od protestów. O tym mogły porozmawiać później. Lecz oczywiście prośba Julii zostanie spełniona, spełni się jej marzenie! Bez względu na to, o czym bredziła ta stara, Coelia wiedziała, że córka senatora przede wszystkim pragnie zostać westalką. Pamiętała tamtą zdecydowaną twarzyczkę, tę dumę i całkowicie pozbawioną lęku, wręcz pyszałkowatą odwagę w oczach Julii, wtedy gdy to dziecko przyszło do niej. Położyła teraz dłoń na ramieniu Julii i poprosiła ją, by starannie naciągnęła szal na głowę i przesłoniła twarz. - To ochroni też od zimna. Młoda kobieta nie uśmiechnęła się, cały czas milczała i patrzyła prosto przed siebie. Ale twarz jej pałała, tak się wydawało Coelii, a jej oczy wyglądały jak połyskliwe ciemne morza. Kilkakrotnie przełknęła ślinę i zacisnęła dłonie, by zapanować nad strachem. Jeśli prawdą było, że ogień zgasł tej nocy, Coelia będzie musiała uznać, że to sama bogini postanowiła ją ukarać za bezwstydny postępek. Co powie jej kochany? Nie istniała wyraźniejsza oznaka gniewu bogów. Niemożliwe stało się już dłużej oszukiwanie siebie, że ta miłość jest święta i czysta, że trwa po to, by w ten sposób czcić Westę. Coelia tak się bała, że ledwie była w stanie wciągnąć oddech, kiedy usiadły w zbyt ciasnej lektyce. Mężczyźni wyglądali teraz już na niemal zupełnie wycieńczonych, lecz w głowie Coelii nie było miejsca na to, by się o nich troszczyć. Kiedy wysiadły na tyłach domu westalek, dzień zaczynał już jaśnieć. Za plecami kobiet ślady rysowały się na śniegu niczym odkrywające tajemnicę ścieżki. Chwiejąc się na nogach, wszystkie trzy ruszyły prosto do świątyni. Na śniegu widać było, że niezliczone kobiece stopy przebiegały po czworokątnym placyku, mijały kolumny i kierowały się do niedużej białej świątyni, która wznosiła się pokryta solidną czapą śniegu, wyciągając się ku różowiejącemu niebu. Coelia, mrużąc oczy, szukała wąskiej smużki dymu. Niczego jednak, co by ją przypominało, nie było widać. A kiedy weszły do świątyni, ujrzały wszystkie adeptki i westałki na kolanach wokół paleniska z twarzami czarnymi od sadzy i palcami zakrwawionymi od błagalnego drapania wygasłego ogniska. Posłano po Pontifexa, lecz jeszcze nie przybył. Nikt nie śmiał spytać, gdzie była Coelia, lecz jedna z najmłodszych dziewcząt na jej widok wydała z siebie okrzyk radości, który powiedział jej, że zapewne uznały ją już za martwą, skalaną tą samą mroczną mocą, która zdołała zagasić płomień Westy. Stanęła przed nimi, lecz nie poprosiła, by powstały z pokornych klęczek. Amina została pod ścianą. Znano ją tu jako dawną westalkę i nikt nie oburzał się jej obecnością. Ale ta młoda obca kobieta nie miała tu czego szukać. Jak Coelia mogła złamać wszelkie prawa i wprowadzić niewtajemniczoną osobę aż tu, w najświętsze miejsce? - Dzisiejszej nocy przemówiła do mnie sama bogini. Wskazała mi mój wielki błąd. W swej łasce oszczędziła nam życie, w zamian za to jednak umarł ogień. A wszystko to dlatego, że nasz wielce szanowany Pontifex nie usłuchał jej szeptów, gdy prosiła mnie, bym przyjęła jako adeptkę Julię, córkę Avicusa. Coelia zrobiła pauzę, przenosząc wzrok z jednej zdumionej twarzy na drugą. - Posłał mnie do niej dzisiejszej nocy. Przeszukałam cale miasto i wreszcie ją znalazłam. On sam pragnie składać ofiary i modlić się przez całą noc, by potem jak najprędzej przybyć do świątyni i być świadkiem tego, jak ogień narodzi się na nowo. Przez pomieszczenie przeszedł pomruk zdumionych jęków. Nikt jednak nie wypowiedział ani słowa. Julia stała ze spuszczonym wzrokiem i czuła się niczym centralna postać we śnie innego człowieka. Czuła dotyk zimnej ręki Coelii na dłoni i chłód panujący między pięknymi marmurowymi kolumnami. Nad ich głowami widniał oculus, ów okrągły otwór, przez który do świątyni wpadało światło i powietrze podsycające ogień. Na dworze już niedługo wzejdzie słońce. Julia widziała, że gruba warstwa śniegu zakryła otwór nad ich głowami. Sączące się przez śnieżny puch światło sprawiało, że oculus przypominał niebieskie oko. Widać musiała tam powstać wielka zaspa i zapchać otwór w sklepieniu. Wspaniali rzymscy budowniczowie byli mistrzami przeróżnych konstrukcji, lecz najwyraźniej podobnego przypadku nie przewidzieli. Nikt zapewne nie pamiętał ani nie słyszał o takich opadach śniegu. Popatrzyła na wygasłe palenisko i zrozumiała. Ogień po prostu się zadusił. Poczuła, że gardło się jej zaciska. Obręcz na ramieniu sprawiała wrażenie rozgrzanej i wilgotnej. Wpijała się w skórę, gdy Julia przyciskała ręce do ciała, chcąc powstrzymać dreszcze. Coelia rozpoczęła monotonną rytualną pieśń towarzyszącą odnowie ognia. Śpiewano ją co roku piętnastego dnia marca. A przecież wciąż był styczeń. I w świątyni Westy nic nie było tak, jak być powinno. Czując, jak oczy zaczynają ją piec, Julia słuchała pieśni i próbowała odegnać strach, płynący jej teraz w żyłach. Skoro to się stało, to znaczy, że koniec świata jest bliski. Skoro płomień zgasł, jedna z westalek powinna umrzeć. Prawie nigdy wcześniej się to nie zdarzyło. Kto zostanie złożony w ofierze? Ukradkiem rozejrzała się dokoła i domyśliła się, że trzy kobiety, klęczące z twarzami na podłodze w pobliżu paleniska, to właśnie te trzy, których zadaniem było pilnowanie ogniska w tę straszną noc. Wyrok zostanie wydany, gdy tylko pojawi się Pontifex. A po mieście zaczną krążyć plotki i wywoływać niepokój i lęk. Być może zapędzą ludzi do nowego kościoła, do tego, który cesarz ogłosił jedynym właściwym. Julia przymknęła oczy, zakołysała się lekko i dla spokoju ducha posłała jeszcze cichą modlitwę również do świętej Maryi, matki Bożej. Bransoleta zdawała się teraz płonąć. Julia wzdrygnęła się, spróbowała potrzeć ramię o własny bok, tak by obręcz przesunęła się nieco pod ubraniem. Metal nie przestawał jednak piec i kłuć. Wkrótce ból stał się nieznośny i Julia z jękiem wsunęła rękę w szeroki rękaw płaszcza i szybkim ruchem zdjęła bransoletę z ramienia. Coelia odwróciła się, napotkała jej spojrzenie. Zerknęła na złocistą obręcz i nie mogła już oderwać od niej wzroku. Amina stała pod ścianą i patrzyła gdzieś przed siebie. Julii wydało się, że pieśń cichnie, w jej uszach, niczym chór bardzo odległych głosów, rozbrzmiewał jedynie niezrozumiały szum. Na chwiejnych nogach postąpiła o kilka kroków do przodu. Coelia nie zrobiła nic, by ją powstrzymać. Nawet wtedy, gdy Julia podeszła do platformy, na której wznosił się święty ołtarz. Na palenisku dość było węgla. Julia nie zdawała sobie sprawy z tego, co robi. To było niczym sen, jakaś nierzeczywista fantazja. Czuła, że jej ręce same się podnoszą, że płaszcz zsuwa się z ra- mion, odsłaniając drogocenną szatę, którą miała pod spodem. Popatrzyła w dół na okrągły żelazny kociołek, w którym powinien płonąć wysoki, jasny ogień. Nagle poczuła, że na kark spadło jej kilka dużych kropel. Podniosła głowę i dostrzegła ostre światło, wpadające przez otwór w sklepieniu. Śnieg zaczynał topnieć. Z góry ciekła i kapała woda. Posadzka w kręgu wokół paleniska stawała się coraz bardziej mokra. Lecz na samo palenisko nie spadła nawet kropla wody. Świątynia została skonstruowana tak, by chronić ogień, woda była odprowadzana rynną ku niższemu, również okrągłemu brzegowi. Śnieg topniał. Gdy się podniosło głowę, znów można było dostrzec niebo. Było dziwnie rozżarzone różowością i złotem. W ciągu kilku przedpołudniowych godzin gruba biała powłoka spłynęła. W całym Rzymie ludzie nie mogli się nadziwić, jak mocno świeci wiosenne słońce i jak nieoczekiwanie wszystko to na nich spadło. Pod pokrywą śniegu przeżyły róże i inne kwitnące zimą rośliny. Tam gdzie jeszcze rano wszystko pokrywał zmrożony dywan, po południu ludzie mogli jak zwykle wyrywać cebulę i ścinać kapustę na wieczorny posiłek. Oliwkom na drzewach też nic się nie stało, małe delikatne fiołki w skrzynkach ustawionych wzdłuż fasad domów znów ukazały się ludzkim oczom, a ich nowe pączki otworzyły się do niesłychanie wprost ciepłego słońca. Być może to właśnie sprawiło, że ludzie tak się ra- dowali, kiedy Pontifex Maximus po południu obwieścił niewiarygodną nowinę. Córka senatora Avicusa została wybrana przez samą boginię i obdarzona darem większym, aniżeli jakakolwiek inna westalka na przestrzeni dziejów: Gołymi rękami potrafiła stworzyć ogień. Kiedy siostra Fennii wpadła z nowiną do mrocznej alkowy, w której ukryła się gospodyni, żona senatora nie mogła uwierzyć, że to prawda. Słowa siostry nie trafiały do jej głowy, zamroczonej kroplami opium, dzięki którym przesypiała całe dnie. Trzeba było kilku godzin i wielu pucharów wody z orzeźwiającym sokiem buraczanym, zanim myśli Fennii dostatecznie się rozjaśniły, by uwierzyć w to, co usłyszała. - To niepojęte, ale przysięgam, że to prawda! Sama tam byłam! Całe miasto się tam zgromadziło, wszyscy usłyszeli wieści, że ogień zgasł, lecz nikt nawet się nie domyślał, jak wielki to był znak łaski! Fennia siedziała z szeroko otwartymi oczyma, pozwalając, by słowa siostry powoli przenikały do jej umysłu. - Julia jest teraz westalka... To znaczy, że nie wyjeżdża? Młodsza siostra pogładziła Fennię po brudnych, sklejonych od potu włosach. - Nie, moja kochana. Będziesz ją miała tu, w Rzymie. Nie odjedzie od was. Jest pobłogosławiona... Fennia drżącymi rękami zapaliła knot w stojącej przed nią oliwnej lampce. Siostra odsunęła ciężkie zasłony odgradzające alkowę, tak by do środka mogło wpaść światło z sieni. Czekały tam w gotowości trzy niewolnice. - Czy ja mogę... porozmawiać z nią? Uściskać? Siostra uśmiechnęła się do Fennii. - Sądzę, że tak. Westalkom wolno raz w miesiącu przyjmować kobiety z rodziny. W oczach matki przebudziło się światło. Uśmiechnęła się blado, potem skinęła ręką na niewolnice, prosząc, by czym prędzej przygotowały wizytę w łaźniach. Pragnęła się oczyścić, chciała zmyć z siebie ów lepki ból, który tak długo kleił się do wszystkich myśli, mrocząc je i brudząc. Julia nie umarła. Julia była z nimi. I przez cały czas miała rację: przeznaczony był jej los westalki. Dlaczego nie potraktowali tego z większą powagą? - Siostro... muszę cię o coś spytać. Fennia oparła się o grecki posąg, zdobiący wschodnią ścianę. -Tak? - Ta bransoleta... ta złota obręcz, którą odziedziczyłaś... ta, którą Julia zawsze tak lubiła... -Tak? Z gardła siostry wydobył się głęboki jęk. - Czyś ty wiedziała... czy zdawałaś sobie sprawę z tego, jaki to święty przedmiot? Czy wiedziałaś o tym... czy nasza matka coś wspominała? Serce Fennii zaczęło uderzać trochę szybciej. Odwróciła twarz od siostry. - Nie. Mało o nim wiedziałam, ale... on należy teraz do Julii. Nie do żadnej z nas. Z ust siostry padły ciche słowa: - Rozumiem. Nie bój się, nie zamierzam żądać, byś mi go oddała, ale... to niezwykły przedmiot. To właśnie z tej obręczy zrodził się ogień... Fennia najmniejszym nawet grymasem twarzy nie zdradziła się, że jest zdziwiona. Nagle wszystko stało się jasne, jakby rozświetlone światłem. Obrazy z minionych czasów. Zabawa Julii płomieniami. Ta niezwykła złota obręcz. I zaskoczenie, kiedy dziecko zaczęło płonąć, a potem nie miało na skórze nawet najmniejszego śladu. - Być może ona jest wcieleniem Westy na ziemi... Siostra wahała się. - Albo też jakąś inną nocną boginią, posiadającą zdolność zapalania światła... Dwie kobiety, wspierając się o siebie nawzajem, wyszły, by oczyścić myśli i ciało w owych niezwykłych łaźniach, jakimi cesarz Karakalla obdarował mieszkańców Rzymu. Julia nie mogła zasnąć. Pierwsza noc w domu westalek była życzliwa i jasna. Przydzielono jej osobną sypialnię w wielkim trzypoziomowym budynku. Pokój położony był tak, że przez okienko docierały do niej zapachy z piekarni, budząc głód. Nie jadła nic w ciągu tego nieprawdopodobnego dnia. W nogach łóżka stała taca z owocami i winem, dary od ludzi, pragnących wykorzystać te wyjątkowe wydarzenia i wktipić się w laski bogini. Julia posiliła się. Wypiła kosztowne rodzynkowe wino i czekała, aż szczęście napłynie w jej odrętwiałe ciało. Wszak spełniło się jej największe marzenie. Pokazała całemu światu, że urodziła się po to, by zostać westalką. Dlaczego więc wszystko wydawało się takie niesłuszne? Dlaczego ten piękny dom wydawał jej się więzieniem? Dlaczego nie zdołała zapanować nad płaczem, kiedy Amina ugięła się przed Coelią i złożyła los Julii w ręce Westy? Chciała krzyczeć. Amino! Amino! Wróżyłaś mi przyszłość daleko na północy, a ja zaufałam twoim słowom. Wciąż w nie wierzę! Mimo wszystko nie należę do tego miejsca. Moje serce wali i drży, pragnie się stąd wydostać... A obręcz, Amino... ten fragment pucharu, o którym matka wiedziała tak niewiele, stał się taki zimny i dziwnie obcy. Nie mogę już trzymać go przy skórze, Amino. Ach, pomóż mi! Coś jest nie tak, choć teraz wszystko miało być słuszne i dobre. Z ust Julii wydobyło się tylko kilka cichych, żałosnych dźwięków. - Mamo, mamo... przybądź mi na pomoc! Theus wstrzymywał się z przystąpieniem do walki z barbarzyńcami, czarownicami, burzami i samym czasem. Postanowił, że wyruszy za Aminą i Julią na północ, nie pozwoli, by zrobiły niepostrzeżenie bodaj jeden krok. Dniem i nocą wysłani przez niego niewolnicy pilnowali ubogich domów nad rzeką. Żaden krok Julii nie mógł być mu nieznany. Nie ucieknie mu. Będzie jej strzegł, będzie ją śledził, uczyni z tego treść życia. Theus wiedział, że Julia została mu przeznaczona. I co noc wchodził na dach, by zapalić na nim wątły płomyk, bo miał nadzieję, że ona to zobaczy i zrozumie. Ba, był nawet zupełnie pewien, że kiedy tylko da Julii trochę czasu i pozwoli, by odezwały się w niej tęsknoty dorosłej kobiety, to uświadomi sobie, że on jest jej przyszłością. Gdy dotarły do niego wieści o udziale Julii w niesamowitych wydarzeniach, które miały miejsce w świątyni Westy, nie mógł uwierzyć własnym uszom. Miał wrażenie, jak gdyby zatrzasnęły się przed nim grube żelazne drzwi i został uwięziony we własnym sercu. Julia stała się westalką. Stracona na zawsze. Nie będzie mógł z nią nawet rozmawiać, a co dopiero jej dotknąć. Owszem, Julia będzie wiodła swoje życie w Rzymie, będzie oddychała tym samym powietrzem, co on. Będzie mógł ją widywać w dniach procesji, przyglądać się liniom smukłego ciała, podziwiać piękno twarzy... Lecz nigdy, przenigdy nie będzie mu wolno jej posiąść. Była dla niego niczym jeden z marmurowych posągów stojących na Forum: piękna, niebiańska, doskonała... I całkowicie pozbawiona ciepła i nadziei. Theus pozwalał, by dni mijały mu w cierpieniu, z całych sił walczył, by pogodzić się z tym, co niemożliwe. Miał przed sobą tylko jedną drogę. Musiał czekać przez trzydzieści lat. Julia była o cztery, pięć lat starsza, aniżeli zwykle przyjmowane westalki. Z tego, co słyszał, miała niezwłocznie przystąpić do służby, i w ten sposób być może owe trzydzieści lat skróci się do dwudziestu. On stanie się wtedy niemalże starym człowiekiem. Ona będzie mieć trzydzieści pięć lat. Theus wiedział, że jeśli przyzna się komuś do swoich planów, uznają go za głupca i wariata. Mimo to poprzysiągł sobie w obecności ojca i Avicusa: Będzie czekał na Julię. I kiedy patrzył na łzy płynące po policzkach niedoszłej teściowej, poczuł gorące uczucie silnego szczęścia, rozsadzające mu piersi. Julia jeszcze nie całkiem przepadła. Byle tylko udało mu się przezwyciężyć własną nie- cierpliwość i traktować najbliższe dwadzieścia lat jako po prostu zwykły okres oczekiwania. - Przekażcie to jej - poprosił. Fennia z płaczem przycisnęła silnego młodego człowieka do piersi i przyrzekła. -Julia się dowie. Ona także cię kocha, czuję to. Przyjdzie do ciebie w dniu, kiedy jej służba dobiegnie końca. Z tymi słowami w sercu Theus dalej rozpalał swój mały ogieniek na wieży tak, by Julia mogła go zobaczyć, gdyby weszła na dach domu westalek. Nie wiedział, czy ona wie. Akurat o tym nie śmiał mówić Fennii. Ale gdzieś w głębi tkwiło w nim spokojne przekonanie, że go zrozumiała. Kochanek Coelii studiował leżące przed nim pięknie wygładzone pergaminy. Był najwyższym kapłanem i przez jego ręce przechodziło wiele interesujących pism. Czerpał swe objawienia z dzieł pochodzących ze zniszczonej biblioteki aleksandryjskiej, od egipskich Chaldejczyków, od mędrców Wschodu i astrologów królewskich. Został Pontifexem Maximusem i chociaż miał władzę mniejszą niż jego poprzednicy, wciąż jednak zajmował pozycję, dzięki której wiele mógł zdziałać. Wystarczyło jedno jego słowo, a przestępcy umierali albo zostawali ułaskawiani. Wystarczyło jedno jego słowo, a senatorowie przygotowywali zabawy albo nakazywali żałobę bądź składanie ofia*. Przepowiadał pogodę, rozsądzał waśnie religijne, zsyłał przekleństwo na ludzi, którzy nie czcili dawnych bogów w sposób, w jaki nauczyli ich przodkowie. Miał już blisko pięćdziesiąt lat, został wskazany jako najwyższy kapłan przez swego poprzednika, stryja. Całą młodość spędził jako jego sługa, późniejsze życie poświęcił studiowaniu tajemnic religii. I zwalczaniu cesarza, który z taką naiwnością rzucił się w fale nowej wiary. Czciciele Chrystusa stale podbijali nowe tereny. Dziwaczna wiara w ukrzyżowanego syna Bożego rozprzestrzeniała się niczym zaraza po całym państwie, odkąd cesarz Konstantyn pozwolił się ochrzcić na łożu śmierci. Ale władzy Westy nie dało się ot, tak odsunąć. Podobnie jak Jowisza, Marsa czy Kwirynusa. Pontifex osobiście zaznał ich błogosławieństwa, odczuwał przypływ mocy po złożeniu ofiar, dostępował świętych wizji. Kiedy odrzucił wszelkie zasady i złamał dziewiczą pieczęć Coelii, świadomość łagodnej bliskości Westy wzbudzała dodatkowe drżenie w jego ciele. To oczywiste, że został pobłogosławiony! To oczywiste, że miał prawo nosić płaszcz najwyższego kapłana! Teraz jednak, po tym, co się stało, Pontifexa zaczęły dręczyć straszne wątpliwości. Odprawił Coelię, gdy przyszła do niego w miesiąc po owej fatalnej nocy. Poprosił, by odeszła, i bez słowa patrzył, gdy padła na kolana i rozpłakała się, słysząc jego twarde rozkazy. Coś było ile. Bogini zgasiła ogień, by mu to pokazać. A potem postawiła na jego drodze Julię... Siebie samą w cielesnej postaci. Kobietę posiadającą władzę nad ogniem. Czy mogło to oznaczać coś innego, aniżeli konieczność dopełnienia się połączenia świętszego od wszystkich innych? Nabierał coraz większej pewności. Piętnastego marca, w dniu ponownych narodzin ognia... Tego dnia Julia otworzy przed nim swoje łono i w ten sposób potwierdzi płodność i związek, który uczci Westę i wzmocni jej świątynię ofiarą przewyższającą wszystkie te składane dotychczas przez wieki. Ta myśl narastała w nim, nabrzmiewała, a pragnienia z coraz większą mocą drążyły ciało. W miarę jak zbliżała się wiosna, dni płynęły coraz wolniej. Pontifex w tym czasie wysyłał kapłanów do domu Julii, a potem jeszcze dalej na południe, by odkryto całą historię świętej bransolety. Kiedy na początku marca wiosna wybuchła w pełni, wysłannicy powrócili, przywożąc wielkie nowiny, stary egipski posąg i dzbany pełne zwojów. Ale Pontifex spędzał dnie na pełnym oszołomienia wyczekiwaniu. Przyniesiono mu wiadomość o chorobie Coelii, lecz ledwie do niego dotarła. A kiedy stanął przed ludem, by jak co miesiąc ogłosić kalendarz, jego oczy bezustannie przeszukiwały grupę trzydziestu ubranych w płaszcze postaci na balkonie westalek. Wszystkie miały zasłonięte twarze, on jednak mimo to wiedział, która ze smukłych postaci jest Julią, bo serce waliło mu mocniej, jakby płonęło, gdy padły na nią jego oczy. Coelia rozsunęła płaszcz na boki, kiedy skierował wzrok na miejsca siedzące. Spostrzegł, jak się odsłania. Wśród miękkich białych fałd lnu dojrzał jej bladą twarz. Gdyby zechciał, mógłby ją za to srogo ukarać. Żadnej westalce nie wolno było pokazywać twarzy podczas oficjalnych ceremonii. Coełia była uparta. Poczuł jakiś niepokój w żołądku, irytację. Czyżby przełożona westalek całkiem zapomniała o swoich obowiązkach? Czyżby choroba, o której mu mówiono, odebrała jej rozum? Pontifex postanowił, że jeśli coś podobnego się powtórzy, każe odizolować Coelię i oddać ją pod opiekę biegłych medyków. Dopóki nie wyzdrowieje. Albo nie umrze. Odprawiał skomplikowane ceremonie jak nieobecny duchem. Poderżnął gardło cielęciu, przeznaczonemu na dzisiejszą ofiarę, pozwolił, by krew spłynęła po zielonkawym marmurze ołtarza i by lud wykrzykiwał słowa chwały i wznosił do niego modły. A kiedy podniesiono ku niebu cesarską pieczęć, Pontifex wyciągnął ciężkie berło ku słońcu i jak dawniej wzniósł okrzyk na cześć potężnego przywódcy. Żałosny nieduży człowieczek na stojącym z boku tronie sprawiał wrażenie niezdolnego do zapanowania nad gromadką szczeniaków. A co dopiero mówić o królestwie rozciągającym się na znaczną część świata? Najwyższy kapłan pobłogosławił obywateli i sypnął im na głowę garść kłosów. Kobiety z krzykiem rzuciły się do zbierania świętego ziarna, popychały się przy tym i przewracały. Te, którym się udało, uradowane, wkładały kłosy do ust i musiały być podtrzymywane przez mężów albo przyjaciółki, bo w głowach kręciło im się od szczęścia i nadziei, od przeświadczenia, że teraz nareszcie zostały pobłogosławione. To jest jak przedstawienie, pomyślał chłodno Pontifex. Świat pragnie być oszukiwany. Wszystko stracone. Tylko teatralne sztuczki będą trwać dalej, dopóki ludzie zapragną je oglądać. Julia słuchała słów Coelii z narastającym uczuciem paniki. - To nieprawda! Ty nie umrzesz! Dzięki mocy Westy wyzdrowiejesz i jeszcze przez długie lata będziesz cieszyć się z należnego ci szacunku! Starsza kobieta w roztargnieniu grzebała w żarze. Jako przełożona westalek miała całych pięć pokoi do prywatnej dyspozycji. Tu przyjmowała gości, tu także następowało przekazywanie ofiar dla świątyni. Tu mogła nakazywać adeptkom pilnowanie wejść, tak by nikt jej nie przeszkadzał. - Jesteś jeszcze młoda, Julio, ale zapewne zrozumiałaś już, kto ma po mnie przejąć władzę. Zapewne widziałaś w swoich świętych wizjach, że właśnie ty zostałaś wybrana na kolejną najwyższą kapłankę tej świątyni. Julia tylko się w nią wpatrywała. W miarę jak zbliżało się lato, skóra Coelii coraz bardziej szarzała i matowiała. Nawet teraz było jej zimno, chociaż słońce mocno grzało przez cały dzień i przenikało przez grube kamienne mury w domu westalek. - Widziałaś mój posąg? Ten, który ufundował małżonek Pauliny? Julia kiwnęła głową. A Coelia ciągnęła ściszonym głosem: - Widziałaś też chyba cały rząd posągów na dziedzińcu, wzniesionych ku czci najbardziej szanowanych westalek na przestrzeni dziejów? Julia nie odpowiedziała na to jakże oczywiste pytanie. - Oto moje ostatnie życzenie, Julio. Mój posąg należy przenieść tutaj. Chcę stać w rzędzie tych wielkich kobiet. Umrę, lecz nie bez honorów. Honor to jedyne, co mi zostało, moja piękna gołąbeczko. Ofiarowałam ci świętą służbę, teraz ty musisz mi pomóc przenieść się na pola chwały. Julia wpatrywała się w ogień. - Co chcesz, żebym dla ciebie zrobiła, Coelio? Kobieta uśmiechnęła się lekko. - Masz zapalić ogień na moim pogrzebie. Masz własnymi rękami zademonstrować całemu ludowi moc bogini. Na chwałę Westy i moją. Julia ani drgnęła. A Coelia ciągnęła ledwie słyszalnym głosem: - A potem... potem pójdziesz do Pontifexa i oznajmisz mu, że czekam na niego po drugiej stronie. Niech mu się nie wydaje, że umrze, nie ponosząc kary za tę wielką zdradę, której się dopuścił. Julia drgnęła. Popatrzyła na Coelię, jak gdyby słowa w jej uszach zabrzmiały fałszywie. Ale przełożona uśmiechnęła się delikatnie i z mocą pochwyciła wzrok Julii. - Taka jest moja tajemnica, Julio. Sądzę, że masz w sobie dość siły, by udźwignąć ją na swych barkach. Kocham go. Jako najwyższy kapłan posiadł moją duszę, moją wiarę, wszystko, cokolwiek nauczyłam się czcić i szanować. Jako mężczyzna posiadł moje ciało, a tym samym życie. Julia nie była w stanie odpowiedzieć, czuła, że pierś jej się sznuruje. Słowa Coelii brzmiały zbyt niewiarygodnie, tajemnica jawiła się wręcz nieprawdopodobna. W szeregu posągów wzdłuż pięknego dziedzińca westalek znajdowały się takie, z których usunięto plakietki z imionami. Nieliczne zaś, które w ciągu setek lat złamały przysięgę dochowania cnoty, spotkał identyczny los: W hańbie zostały wyprowadzone z miasta na oczach ludzkiej ciżby, która w milczeniu obserwowała upadłe kapłanki. Nikt nie śmiał zabić westalki. Nawet po upadku pozostawała nietykalna. Dlatego też prowadzono ją do grobu, zaopatrywano w odrobinę wody i chleba, a potem otwór zasłaniano ciężkimi kamieniami. Tam umierała, w samotności, lecz do jej śmierci nikt nie przyłożył ręki ani broni. Julia próbowała wyobrazić sobie Coelię w zamkniętym powozie, próbowała wyobrazić sobie, jak to by było zostać zamkniętą w kaplicy pod ziemią, by tam powoli umierać z głodu. Poczuła łzy cisnące się do oczu. - To nieprawda, Coelio... nie ty... Coelia roześmiała się ostrym śmiechem i wypiła jeszcze trochę uspokajającego naparu z rumianku zmieszanego z tłustym mlekiem. - Owszem, moja kochana. Jesteś jedyną osobą, która o tym wie. A teraz musisz złożyć swoje przysięgi, bo wiem, jaki los czeka cię jutro. - Jutro? - Niech ci się nie wydaje, że to będzie zwyczajna ceremonia. Niech ci się nie wydaje, że to tylko ogień ma się ponownie narodzić, tak jak rodzi się każdego roku. Niech ci się nie wydaje, że przeżyjesz jutrzejszy dzień niezmieniona, kochana Julio. Julia, zmieszana, podniosła się z wygodnych poduszek, którymi wyścielone były ławy w pokoju Coelii. - A co się stanie? Twarz Coelii się ściągnęła. Na czole pojawiły się głębokie zmarszczki. - On cię pragnie. Jako kobiety. Wiem o tym. Przypuszczam, że to nastąpi jutro. To jedyna ceremonia, jaką Pontifex odprawia sam na sam z przełożoną kolegium westalek. - No tak, ale... Przecież ty nią jesteś! Coelia z uśmiechem pokręciła głową. A potem podała Julii kawałek zwiniętego papirusa i z zamkniętymi oczyma opróżniła puchar. Kiedy po kilku minutach milczenia Julia podniosła krzyk, było już za późno. Serce Coelii przestało bić. Choroba, która od tak dawna trawiła jej ciało, odebrała jej w końcu życie. Westalki zaniosły zwłoki do wielkiego pomieszczenia pośrodku domu i tam aż do wschodu słońca czuwały przy swej drogiej Coelii. Zapiski pozostawione przez przełożoną westalek powoływały Julię na nową matkę i strażniczkę ognia. Inne westalki, o dziwo, nie znalazły żadnych powodów, żeby protestować. Nowo przybyła okazała się wszak wcieleniem samej bogini. A potwierdził to również Pontifex. Amina przyjęła propozycję zamieszkania w pustym domu Theusa. Olbrzymi pałac został zbudowany dla rodziny posiadającej co najmniej czterystu niewolników. Teraz mieszkało tu zaledwie dwanaście zaufanych niewolnic i tuzin rosłych żołnierzy, pełniących funkcję strażników. W jednym skrzydle Theus zamknął się za grubymi dębowymi drzwiami. W drugim Amina miała tyle miejsca, ile sobie tylko życzyła. Doskonale rozumiała, dlaczego ów młody człowiek przyjął ją do siebie. Był narzeczonym Julii i nie chciał pogodzić się z faktem, że los poprowadzi ją zupełnie inną drogą. Amina nie podsycała jego fantazji ani marzeń. Stwierdziła jednak, że korzystanie z gościnności Theusa sprawia jej przyjemność. Stare stawy bolały. Ciepło z nigdy nie gasnącego kominka w domu Theusa ulżyło trochę reumatycznym bólom, tak dokuczającym przed nadejściem wiosny. A teraz, kiedy palące lato stało już u progu, Amina odnajdywała spokój za grubymi kamiennymi ścianami, które chroniły ją zarówno przed piekącym słońcem, jak i kłującym spojrzeniem ciekawskich oczu. Czekała. Wiedziała, że stanie się coś strasznego. Bogini bowiem była zagniewana, a bogowie zesłali im niejeden znak na to, że cesarskie miasto wkrótce stanie w obliczu sądnego dnia. Julia wyszła na dach, by odszukać płonący w oddali mały płomień. Nie był widoczny. Chłodna wilgotna mgła spowiła całe miasto. Dziewięć lat później - Upadek i śmierć - powiedziała Fennia. - To przecież straszne! Cesarz powinien to powstrzymać. Ale on także jest za słaby. Inne kobiety obecne w łaźni popijały mleko z miodem, a w ich oczach odmalowała się teraz niepewność. Z ust Fennii padały twarde słowa. Będąc żoną senatora, nierzadko zabierała głos i komentowała coś, co zdarzyło się w senacie albo na Forum. Ale krytykować tak samego cesarza... Wiedziały, że w bardzo dziwny sposób straciła córkę. Julia od wielu już lat była westalką. Widywały ją stojącą w białej szacie przed tłoczącą się ciżbą ludzi. Widywały ją niesioną w lektyce przez sześciu silnych niewolników, gdy organizowano pochody kapłanów Saturna. Widywały ją także, kiedy podobnie jak wiele starych Rzymianek zanosiły dary do domu westalek, gdy umarło dziecko lub gdy nastawała nowa pora roku. - Uczty cesarskie są grzeszne! To skaza na honorze wszystkich obywateli Rzymu. Trzeba położyć kres tym orgiom, na których obcy zasiadają przy stole i pożerają ostatnie resztki mięsa i chleba, jakie zostały w mieście! Przemowa Fennii nie zakończyła się nawet wtedy, gdy jedna z obecnych wstała z pełną niechęci miną i mruknęła coś o tym, że powinna raczej wrócić do basenu z zimną wodą, by nieco schłodzić głowę. Najwyraźniej przegrzała się w łaźni parowej. Pozostałe kobiety uśmiechnęły się niepewnie i podchwyciły pomysł. Zrzuciły okrycia i wraz z niewolnicami przeszły do chłodniejszego pomieszczenia. Skórę miały rozgrzaną i lśniącą po masażu i kąpieli w parze. Teraz chłód miał zamknąć pory, potem całe ciało zostanie nasmarowane maściami. Niektóre wykorzystywały okazję i udawały się do fryzjerów urzędujących w łaźniach albo do manikiurzystek, które zajmowały się długimi paznokciami i barwiły je henną lub karmazynem. Fennia zamachała rękami. - Jeszcze zobaczycie - oświadczyła z goryczą. - Jeszcze pożałujecie, żeście mnie nie słuchały! Poszeptały chwilę między sobą i zostawiły Fennię, leżącą na poduszkach wśród swoich niewolnic. Wszyscy wiedzieli, że żona Avicusa nie najlepiej znosi brzemię, jakim naznaczył ją los. Jej jedyna córka już od blisko dziesięciu lat była westalką, a męża podczas ostatnich wyborów nie wybrano ponownie. Przestano ją zapraszać na wspaniałe uroczystości i na najbardziej wykwintne przyjęcia wydawane przez cesarza. Na pewno dlatego stała się taka zgryźliwa, przepełniona goryczą. Kobiety prędko jednak zapomniały o rozmowie, bo wkrótce niewolnicy przynieśli słodzone wino, a za ciężkimi zasłonami zaczęli grać muzycy. Do łaźnii przychodzono po to, żeby trochę się rozerwać, pogawędzić, coś zjeść i odpocząć przy masażu i winie. Pod wielkimi sklepieniami wkrótce poniósł się perlisty śmiech kobiet. Przepiękna biało-niebieska mo- zaika była tak gładka, że odbijały się w niej zadowolone twarze. Zycie niesie ze sobą tyle przyjemności! Cesarz to najpotężniejszy człowiek na świecie. Rzymskie kobiety żyły tak blisko nieba, jak to tylko możliwe na ziemi. Fennia zmrużonymi oczyma wpatrywała się w antresolę, gdzie zniknęły. Żałowała, że nie potrafi powiedzieć czegoś, co by do nich dotarło. Wszak nie udało się utrzymać granic ani na północy, ani na wschodzie. Cesarz sprowadzał z prowincji nawet dziesięcio-, jedenastoletnich chłopców, by ubrać ich w żołnierskie uniformy. Każdego miesiąca napływały nowe wieści o masakrach i odwrocie rzymskich oddziałów. Avicus zatroszczył się o to, by wymienić wszystkie pieniądze, jakie posiadali, na srebro i złoto. Obligacje i listy cesarskie zamienił na kamienie szlachetne i przyprawy. Sprzedali też ziemię i pozbyli się drogocennych obrazów. Już od ponad pięciu lat Avicus przewidywał, że Rzym padnie pod najazdem barbarzyńców. Większość przyjaciół opuściła go, a gdy na dodatek utracił stanowisko senatora, coraz mniej osób ustępowało mu z drogi na ulicach, a także w winiarniach, w sklepach i w kościele. Ale ksiądz w kościele Santa Constanza był jego przyjacielem. Fennia często klękała u jego stóp, by posłuchać o Ewangelii łaski, która wierzącym obiecywała nowe niebo na ziemi w dniu, w którym wszystko popadnie w ruinę i zostanie wydane na pastwę płomieni. Wypytywała go, jaki los czeka taką pogankę jak Julia. On popatrzył na nią smutnymi oczami i oświad- czył, że to wie tylko jeden Bóg. Lecz przecież ona w swej dziewiczej świątyni nie grzeszyła i wszak będzie mogła zostać zbawiona w wierze w Chrystusa, gdy pewnego dnia zakończy służbę. - To jeszcze piętnaście lat! Drogi bracie, nie mogę chyba aż tak długo zwlekać z ochrzczeniem jej? Młody poważny człowiek pokręcił głową. - Oczywiście, należałoby ją zbawić jak najszybciej. Nikt wszak nie zna dnia ani godziny, w której nastąpi kres ludzkiego życia. Ale niewiele możesz zrobić, Fennio. Pozostaje ci jedynie czuwać i modlić się za nią. Wiesz przecież, iż zdarzało się, że Pan sam przemawiał do człowieka, być może więc dotknął również duszy Julii. Być może i ona dostrzeże światło i odnajdzie właściwą ścieżkę. Tak, słyszę Pana, który mówi, że... tak się stanie! Mrucząc coś, położył dłoń na głowie zdenerwowanej matki i odmówił modlitwę. Fennia czuła, jak spływa na nią spokój, dręczące myśli z wolna cichły. Zawsze się tak działo po wizycie w pogrążonym w półmroku, pełnym przedziwnego spokoju kościele. Wyszła stamtąd z uśmiechem na ustach, już się ciesząc na to, że przekaże mężowi dobre wieści. Niestety Avicusa nie tak bardzo porywała nowa wiara, lecz o Julii nie potrafił zapomnieć. Oboje za nią tęsknili. I tęsknota ta z roku na rok bladła zaledwie odrobinę. Julia jakby dla nich umarła, chociaż widywali ją podczas świętych procesji, a czasami przypadkowo spotykali jej powóz albo lektykę. Raz do roku Fennia mogła objąć córkę, lecz jedynie przelotnie, w pośpiechu i zawsze na oczach in- nych kobiet. Julii nie wolno było złamać żadnych, nawet pomniejszych zasad, regulujących zachowanie westalki. Pomimo tak młodego wieku była wszak najwyższą kapłanką. Szacunek i podziw w spojrzeniu innych kobiet mógł równie dobrze skrywać zazdrość i zdradę, przecież ona przewyższyła tak wiele z nich. Na pewno bacznie śledzą każdy jej krok, pomyślała Fennia. Dziwne, jak teraz patrzyła na westalki. Przedtem traktowała je jak boginie, za każdym razem gdy je widziała, czuła ich świętość. Teraz, odkąd Jezus wypełnił jej serce, były po prostu kobietami, takimi samymi jak ona. Kobietami z krwi i kości. Były ludzkimi córkami, zbłąkanymi duszami, które poświęciły życie na oddawanie czci ogniowi, nie posiadającemu w sobie mocy życia. Gdybyż tylko Julia mogła to zrozumieć! Gdybyż tylko ona, Fennia, potrafiła znaleźć sposób porozmawiania z córką! - Ach, panie Jezu, spojrzyj na nią i zbaw ją od wiecznego zatracenia! Fennii niekiedy wydawało się, że córka wyczuwa jej gorące modlitwy, lecz w oczach Julii lśnił dokładnie ten sam dziwny żar co niegdyś. Gdy podnosiła ręce, oznajmiając odrodzenie się ognia, gdy tłum ludzi śpiewał i wznosił okrzyki... wtedy była absolutnie nieosiągalną kapłanką Westy. Długi korytarz, wyłożony paloną cegłą, był tak wąski, że kobieta nieco mocniejszej budowy niż Julia miałaby problemy z przeciśnięciem się tą drogą. Dlaczego jeden z wcześniejszych pontifexów kazał zbudować tę trasę ucieczki pomiędzy domem westalek a swoją własną świątynią, tego Julia nie wiedziała. Ponieważ jednak Rzym był podziurawiony podziemnymi katakumbami, właściwie nie było nic dziwnego w istnieniu tego szczurzego przejścia. Julia widziała, że kamienie w posadzce są chropowate, nie zniszczone. Wiedziała, że na przestrzeni stuleci z tunelu tego korzystała nie więcej niż garstka ludzi. Ona sama chodziła tędy wiernie od czasu, gdy przed wieloma laty została wybrana przez Pontifexa na kapłankę Westy. I jego własną. Uśmiechnęła się lekko do siebie i mocno przytrzymała oliwną lampkę, pnąc się po stromych żelaznych schodach ku drzwiom widniejącym w górze. Prowadziły do piwnicznej sali w rezydencji Pontifexa, jego najbardziej prywatnej części świątynnego pałacu. Przychodzili tu co najmniej raz w tygodniu i Julia cieszyła się na każde spotkanie. Czekał na nią, jak zwykle leżąc przy stole, a na balkonie pod sufitem już zajęli swe miejsca fleciści. Oczywiście nie widzieli kapłana ani jego gościa. Ale tony jednolicie zestrojonych saksońskich i syryjskich instrumentów pięknie rozbrzmiewały pod sklepieniem. Julia wdychała aromat kadzidła i przyprawionego chleba. Pontifex uśmiechnął się i wyciągnął rękę, a ona czym prędzej do niego podbiegła i przytuliła policzek do jego policzka. - Późno przychodzisz, moja Julio. Julia przeciągnęła palcami po włosach kapłana i lekko pocałowała go w nos. - O, nie, to ty jesteś zanadto niecierpliwy, mój panie. Oboje się roześmiali. Julia jak zwykle ułożyła się na swojej stronie triclinium i pozwoliła, żeby on obmył jej ręce w wodzie z sokiem z cytryny. Potem wznieśli toast za boginię, za zdrowie cesarza i swoje własne. Podczas posiłku Julia została poinformowana o ostatnich wydarzeniach w mieście, zamordowaniu pewnego centuriona i buncie w gwardii cesarskiej, Pontifex opowiedział jej także, jak ukarano gwardzistów - ponieważ żaden z nich nie przyznał się do winy, co dziesiąty musiał oddać życie. - Nasz kraj jest rozszarpywany, i to nie tylko przez wrogów, lecz przez wewnętrzne waśnie. To nie może trwać długo. Dawni astrolodzy mieli rację. Pamiętasz pisma, które ci pokazywałem? Julia z powagą skinęła głową. - Tak, i ja w nie wierzę. Wierzę też w znaki na pucharze. Kiwnął głową, tak samo teraz poważny jak ona. - Widzę, że nosisz go na ramieniu, to dobrze. Nigdy go nie zdejmuj, Julio. Będziesz go potrzebowała. A on ciebie. Musisz złączyć to, co tak bezprawnie zostało rozdzielone. Wiedziała o tym. To on ją tego nauczył. Stare zwoje z Samos, pisma Egipcjanina z Aleksandrii, list od tej, która nazywała się Filią, i legenda o siostrze, która zginęła w Egipcie.... Pontifex nie ustąpił, dopóki nie dowiedział się wszystkiego, co było warto wiedzieć. Jego posłańcy zapuścili się daleko, jeden z nich dotarł aż do Bakkah. Teraz wiele pytań znalazło odpowiedzi. Najważniejsza była ta, która wyjaśniała, skąd wzięła się bransoleta Julii. Okazała się fragmentem pucharu. Pucharu przeznaczonego dla boga, dla nowo narodzonego boga Słońca, na którego egipscy wróżbici tak długo czekali. Pontifex przygotowywał ją na to, że gdy jej służba w świątyni dobiegnie końca, będzie musiała wyruszyć na poszukiwania. Julia cieszyła się na to zadanie, lecz wiedziała, że okres jej nauki jeszcze nie minął. Jedna noc w tygodniu poświęcona była na przygotowania. Pontifex przekazywał jej wtedy wszelką wiedzę i umiejętności, jakie tylko były dostępne. Julia znała już teraz geografię lepiej aniżeli greccy nauczyciele, najwyższy kapłan pokazywał jej bowiem najnowsze mapy cesarza. Umiała nawet sama je wyrysować z pamięci. Znała nazwy wszystkich prowincji, wszystkich miast w całym państwie, nauczyła się odczytywać zarówno język egipski, jak i grecki, a ponadto wycyzelowała pisaną łacinę. Uczyła się o występujących w cesarstwie zwierzętach i roślinach, zwłaszcza o tych, które przynoszą ulgę w cierpieniu i potrafią leczyć choroby. Sprowadzał dla niej najznakomitszych astrologów, była ich posłuszną uczennicą, skryta za cienkim welonem. Ale w dniu, kiedy przyszedł do niej z małym lekkim mieczem, mimo wszystko się wystraszyła. - Mam się uczyć walczyć? Pontifex uśmiechnął się z pewnym przymusem. - Nie zaszkodzi, jeśli się nauczysz, jak się powinnaś bronić, Julio. Nastały ciężkie czasy, a ciebie czeka długa podróż. Musisz zacząć ćwiczyć, zanim będziesz za stara. Śmiała się trochę, kiedy kapłan dość niezdarnie wyciągnął swój własny miecz i przyjął pozycję do ataku. Potrzebowała pół roku, by go pokonać. Pontifex nigdy nie był dobrym wojownikiem. Julię jednakże zainteresował ów niemal rytmiczny taniec z bronią i wkrótce Pontifex zaopatrzył ją w strój i w maskę, w których mogła przyjmować lepiej wykwalifikowanego żołnierza w roli nauczyciela. Pontifex nigdy się nie bał. Najwyraźniej nigdy nie obawiał się kary, jaka spadłaby na nich oboje, gdyby odkryto, co robią. Julia zastanawiała się, czy to dlatego, że uniknął hańby związanej z Coelią. Pochowano ją z honorami, okazali jej wielką cześć i władze miasta, i cesarz, a Pontifex osobiście odmówił błogosławieństwo nad ogniem, który pochłonął ciało westalki. Posąg jej zaś ustawiono na honorowym miejscu, na złoconym cokole, dokładnie tak, jak o to prosiła Coelia. Co powiedziałyby inne kobiety ze świątyni? Czy one także miały swoje pragnienia, czy też zaszczyt, wiążący się z rolą westalki, wystarczał, by je upoić? Tego Julia nie wiedziała. Nigdy nie odważyła się z żadną porozmawiać otwarcie, a po zakaźnej chorobie, atakującej piersi, która uderzyła w westalki zeszłej zimy, trzeba było zastąpić aż trzynaście z nich. Być może bez śmiechów i siostrzanych pogawędek, na jakie pozwalały sobie kapłanki za zamkniętymi drzwiami, dni w domu westalek byłyby samotne i monotonne. Ale dla Julii poczucie wspólnoty z nimi przestało istnieć już pierwszego dnia, wszak tak prędko została przełożoną kapłanek. A także wybraną służebnicą Pontifexa. Uśmiechnęła się lekko do siebie, słuchając jego pełnych zachwytu wykładów o nowym filozofie, którego zdaniem starzy bogowie stoją w obliczu nadejścia nowych wielkich czasów. - Nadejdą burze i trzęsienia ziemi, co do tego wszyscy są zgodni. Słońce ściemnieje, ludzie zadrżą, Julio. Wtedy, właśnie wtedy nadejdzie twój czas. Wtedy ty zbierzesz wszystkie cząstki potężnego pucharu boga Słońca, a wszyscy władcy świata ugną przed nim kolana! Julia nie bardzo potrafiła to sobie wyobrazić. W głębi ducha jednak czuła, że Pontifex ma rację. Bransoleta, której nigdy nie zdejmowała, posiadała niezwykłą moc. Julia przytyła nieco w ostatnich dziesięciu latach i nie mogła jej teraz zdjąć, tak mocno tkwiła obręcz. Skóra pod nią na pewno by zgniła, gdyby od czasu do czasu nie wsuwała palca pod metal i nie próbowała choć trochę go przekręcić. Ucisk bransolety na ramieniu przypominał nieco uścisk silnej dłoni ojca, który łapie dziecko, usiłujące ściągnąć ciastko z blachy pieca... Od dziesięciu lat nie zaznała dotyku swego ojca. Ale widywała go, napotykała jego spojrzenie i miała nadzieję, że on ją rozumie. Pewnego dnia znów będzie mogła usiąść mu na kolanach. Na razie jednak radowała się dotykiem rąk Pontifexa, tych, które kiedyś wydawały jej się takie groźne, lecz które później nauczyła się kochać. Nigdy więcej nie rozmawiali o dniu, gdy po raz pierwszy przyprowadzono ją do tych tajemnych komnat. On też nie lubił o tym wspominać. Julia jednak opisała owe wydarzenia w swoim dzienniku, mniej więcej rok po tym, jak naprawdę miały miejsce. Było to piętnastego dnia marca. Jak zawsze gdy ogień miał się odrodzić, przełożona westalek i najwyższy kapłan prowadzili procesję, kierującą się ku świątyni Saturna. Tam przez cały dzień, aż do zachodu słońca, składano ofiary i wznoszono modły. Potem orszak ruszył przez miasto i dotarł do dziedzińca westalek. Stamtąd tylko we dwoje poszli do świątyni. Tajemnicze rytuały znane były jedynie tym, którzy je odprawiali. Pontifex wiedział, że Julia nie ma o nich pojęcia. Coelia nie zdążyła w tym względzie przygotować swojej protegowanej. Dlatego Julia pozwoliła, by on wszystkim kierował. I nie protestowała nawet wówczas, gdy kazał jej się rozebrać. Nie wstydziła się. Wszak święty rytuał był odprawiany przez najczystsze kobiety na świecie już od siedmiuset lat. Nie mogło więc być w nim nic złego. Widziała gasnący płomień, odbijający się w jego oczach, kiedy spadała biała szata. Kazał jej potem całkiem go zgasić przy użyciu dużej mosiężnej płyty. Położona na palenisku najpierw przesłoniła światło, jakie dawał ogień, potem powoli zdusiła płomienie. Pochodnię przygotowaną podczas ceremonii na Forum niósł sam Pontifex. Zaczął odmawiać prastare zaklęcia i hymny, sym- bolicznie wodząc pochodnią ponad głową Julii, przy jej piersiach, wokół łona. ... O Westo, ty, która chronisz nasze domostwa, nasze miasta, nasze ogniska... Niechże ta ofiara zadowoli cię tak, abyśmy mogli żyć i rozmnażać się, aż ziemia wypełni się twoimi sługami... Julii zakręciło się w głowie, gdy z dogasającego paleniska rozniósł się zapach kwaśnego dymu. Ale Pontifex wysoko podniósł pochodnię, płonęła żywo, choć migotała z powodu tego dziwnego kamiennego oleju, którym kapłani nasączali drewno. Stali sami pod mroczną kopułą w oczekiwaniu, aż mosiężna pokrywa wystygnie na tyle, by móc ją odsunąć z paleniska. Julia patrzyła na odświętnie ubranego najwyższego kapłana i usiłowała odgadnąć jego myśli. Zadrżała lekko, zorientowała się, że piersi jej stwardniały. Poczuła też lekkie ssanie w podbrzuszu. Przed oczami zamajaczyła jej twarz Theusa i nagle zorientowała się, że dłonie najwyższego kapłana niezwykle przypominają szczupłe palce Theusa. Taka sama owalna, zaokrąglona nasada paznokci, identycznie lekko wygięty kciuk, którym obejmował okutą srebrem pochodnię. Poczuła gwałtowną tęsknotę i po raz pierwszy przeszyła ją wątpliwość: Powinna była wybrać jego. Ale łagodne słowa Aminy wciąż mocno tkwiły w jej sercu: Nikomu nie wolno przyjąć życiowej roli zwykłej żony i matki, kiedy wzywa bogini! I nawet gdy Pontifex szepnął jej, że nadszedł czas, by pochyliła się nad paleniskiem na rozstawionych nogach, Julia nie zdawała sobie sprawy z tego, co się stanie. Czuła, że szlachetne kamienie w jego szacie szorują z tyłu jej uda. Wpatrywała się w mosiężną pokrywę, przytrzymując się brzegów paleniska, przerażona swym dziwacznym odbiciem w mosiądzu. Gorąco i kwaśny odór bijący z serca ognia sprawił, że twarz jej zapłonęła. Poczuła ręce na plecach. Ręce przesuwające się w dół, ku pośladkom. Przecież to nie mogło być tak, jak jej się teraz wydawało. Westalki były dziewicami! Najświętsza ze wszystkich przysiąg, najważniejsza ze wszystkich cnót... Mają pozostać nieskalane! Każdy, kto poważyłby się na rzecz tak niepojętą, musiał zginąć. Mimo wszystko nie miała zamiaru protestować, kiedy on prędkim ruchem zrzucił z siebie tyle ubrania, że poprzez zapach dymu w jej nozdrza przeniknął zapach mężczyzny. Zaskoczona pomyślała: To niemożliwe, to się nie może stać. Coelia mówiła... I nagle sobie przypomniała. Coelia nazwala go kochankiem. A więc tak to było? Więc najwyższa kapłanka zawsze była kochanką Pontifexa? Może ku czci bogini? Julia nigdy by nie przypuszczała, że tak jest. No i dlaczego Amina nic nie powiedziała? Julia znała większość rytuałów i obowiązków westalek właśnie dlatego, że Amina opisała je tak żywo. Co wieczór przez te cztery lata, kiedy mieszkały razem, opowiadała jej, jakby to były bajki. Pontifex zaczął sapać. Jeden palec, a może i więcej wsunął się między jej nogi Pod wstrząśniętą, zaskoczoną Julią uginały się kolana, lecz bała się poruszyć nawet mięśniem. Przytrzymywała się mocno, aż kostki jej pobielały, a w ciele łaskotało jakieś nieznajome drżenie, mieszając się ze strachem. Gdy poczuła gorąco bijące od jego ciała, dotyk jego skóry na własnych chłodnych pośladkach, z gardła wyrwał jej się cichy jęk, wyrażający ból albo strach. Może dlatego on się zawahał, a być może sama bogini postanowiła zaingerować. W każdym razie palenisko eksplodowało Julii prosto w twarz. Buchnęły płomienie, mosiężna pokrywa z głośnym brzękiem upadła na marmurową posadzkę i potoczyła się półkolem ku drzwiom. Włosy Julii stanęły w ogniu. Pontifex także złapał się za głowę, machał rękami i uderzał się po twarzy, bo jego broda się tliła. Z krzykiem usiłował zdusić płomienie, które próbowały się wgryźć we wspaniałą szatę. Wśród cieni fałd materiału Julia dostrzegła kępę gęstych ciemnych włosów i nabrzmiały członek. Pojęła, że szeroko otwarte oczy kapłana wyrażają gniew i lęk. Roztrzęsiona patrzyła, jak Pontifex, przetaczając się po podłodze, zdołał wreszcie zdusić wszystkie małe płomyki. Za nią huczał ogień, jak gdyby cała świątynia miała zapłonąć. Gorąco płomieni paliło ją w plecy, lecz wiedziała, że nie wyrządzą jej żadnej krzywdy. Pontifex patrzył na nią szeroko otwartymi oczyma jak umierający, któremu serce zaraz rozsadzi piersi. - Westo... bogini... miej litość nade mną, nędznikiem, który doświadczył twej bliskości... Julia wolno zeszła z niewielkiego podwyższenia. Ze stołu ofiarnego przy południowej ścianie najświętszego wnętrza świątyni chwyciła naczynie z chłodną wodą i wylała kojącą ciecz na rany i pęcherze, które już zaczynały się pojawiać na policzkach i nosie kapłana. Pontifex padł przed nią, twarzą dotykając chłodnego marmuru, najwyraźniej chciał całować jej stopy. Julia nie wierzyła, że głos jej usłucha, nic więc nie mówiła. Owo niezwykłe zajście bardziej wystraszyło najwyższego kapłana niż ją. Ogień zawsze był jej przyjacielem. Czymś w rodzaju opiekuna i sługi. Oszołomiona słuchała, jak kapłan coś mamrocze, pozbierał własne szaty i okrył ją płaszczem. Powtórnie ucałował posadzkę przy palenisku. Z zewnątrz dobiegały odgłosy radujących się ludzi. Dym unoszący się z otworu w sklepieniu świątyni dowodził, że święty ogień odrodził się tak jak co roku. I jeśli nawet ktokolwiek zauważył poparzoną twarz Pontifexa Maximusa, to raczej o tym nie wspominano. W mieście życie toczyło się jak dawniej. Tę noc w całości przeznaczono na tańce, śpiewy i pochody. W amfiteatrze Flawiuszy, Koloseum, cesarz zebrał swych najlepszych gladiatorów i urządził dla mieszkańców Rzymu pokaz chińskich ogni sztucznych, któremu towarzyszyły ryki dzikich zwierząt. Nic się nie zmieniło. Ale Julia niczego już nie była pewna. Chciała posłać po Aminę, lecz nie śmiała. Pełna sprzecznych pragnień weszła na dach okazałego domu westalek i znalazła kącik, w którym ciepło i dym z piekarni ogrzewały niewielką kryjówkę. Tu mogła siedzieć i myśleć. Tu mogła wdychać świeże powietrze. Tu mogła, jeśli siedziała dostatecznie długo, odwrócić głowę i ukradkiem zerknąć w kierunku nowo wybudowanej willi na wzgórzu. Płomyk Theusa płonął dla niej co noc. Wiedziała, o co chodzi narzeczonemu. Dobrze mieć kogoś, kto czeka, lecz jednocześnie ogarniał ją brak wiary. A jeśli jej pan i zwierzchnik jest szalony i nikt poza nią nie wie, co się stało? Co będzie, jeśli jeszcze raz spróbuje ją zhańbić i oboje będą musieli umrzeć? Kogo mogła o to spytać, skoro ze wszystkich ludzi na świecie właśnie Pontifex Maximus miał największą władzę nad westalkami? Cesarza? Przecież on nazywał siebie chrześcijaninem. Kapłanów ze świątyni Apolla? Nie, oni zostali usunięci na bok przez czcicieli Saturna i pozbawieni dawnej potęgi. Julia drżała lekko odwrócona plecami do murowanego komina, pod którym adeptki wkrótce zaczną palić. Przed nastaniem świtu kamienny piec musiał rozgrzać się dostatecznie, by mogły wyrosnąć kwaśne chleby na poranną ofiarę. Popatrzyła na liliowogranatowe nocne niebo, rozpoznawała jedną jedyną gwiazdę na północy. Jeszcze nigdy dotąd Julia nie czuła się tak bardzo samotna. Skrzyżowała ręce na drobnych, twardych piersiach, żeby choć trochę się rozgrzać. Teraz, po dziesięciu latach, Julia wspominała tamtą noc ze smutnym westchnieniem radości. Wszystko ułożyło się jak najlepiej. Również dla Aminy, która nie miała sił do udźwi- gnięcia tajemnicy, z której zwierzyła jej się Julia. Wyjechała na północ, tak jak nakazywało jej przeznaczenie. Być może kiedyś się spotkamy, myślała Julia. Amina była stara, lecz jej skurczone ciało wydawało się zakonserwowane jak suszona figa. Ono nigdy nie zgnije. Nigdy nie ulegnie rozkładowi. Dlatego Julia wciąż pisała swoje listy do Aminy. Raz w miesiącu układała je w stosik i zapieczętowywała. Zawierały historię całego jej życia. Powstała z nich niemalże biblioteka, gdy zleciła rzemieślnikowi zaopatrzenie ich w okładki i zameczek. Pozwoliła przeczytać Pontifexowi niektóre z tych zapisków, zadowolony kiwał głową nad jej konkluzjami i notatkami z godzin nauki. - Zostaniesz władczynią świata, Julio. Moje wizje są co do tego całkiem jasne. Ach, jakąż to radością i łaską obdarzyła mnie bogini... On w to wierzył. Julia pozwalała się uwodzić jego słowom i wszystkim tym wyraźnym znakom, jakie dla niej wyszukiwał. A zwłaszcza niezwykłą historią bransolety, którą jej przedstawił. - Musisz wyjechać na poszukiwania. Znajdziesz. Dokładnie tak jak chrześcijanie cytują swojego pana, proroka Jezusa. On jest jednym z wysłanych synów bożych, co do tego mają całkowitą rację. Ale to Westę, boginię ognia, należy czcić. Nie syna, który poniósł niegodną śmierć na rzymskim krzyżu! Julia znała jego opinię na ten temat. I powoli zaczynała wierzyć, że on może mieć rację. Był mądry, o wiele mądrzejszy od niej. Otaczał się kręgiem najpotężniejszych zaklinaczy duchów, wróżbitów, czarowników i astrologów. Mądrość całego świata zebrała się właśnie tutaj, w świątyni, w której Pontifex odczytywał losy świata. I losy Julii. Nierzadko zapadała w sen przytulona do jego mocnego, szczupłego ciała. Nierzadko czuła miękkie dłonie na ramionach, plecach i barkach. Gładził ją powoli, aż drżała z przyjemności. Nigdy więcej jednak nawet nie próbował skraść jej dziewictwa. - Wyjedź ze mną, Theusie - prosiła stara kobieta z wielką mroczną powagą w oczach. Przed różowobiałym pałacem stał już jej mały orszak składający się z wozów z prowiantem, strażników, ludzi umiejących czytać mapy i dwóch niewolnic. Konie nie były najpiękniejsze, lecz silne i mocno zbudowane, takie jakie hodowano na najdalszych północnych krańcach państwa. Mężczyźni byli wyćwiczonymi żołnierzami, lecz spokojni, przywykli do wiecznej podróży. Theus zaopatrzył Aminę we wszystko, czego tylko sobie zażyczyła. Nie mógł powstrzymać jej od wyjazdu. Był jednak najzupełniej pewien, że stara kobieta gdzieś na tej długiej drodze, wiodącej ku miejscu z jej marzeń, znajdzie samotny grób. Jakież to dziwne. Marzenie o świątyni Westy daleko na północy... Skąd jej to przyszło do głowy? Któż chciałby bez przymusu wyprawiać się aż tam, gdzie śnieg zalegał grubą warstwą, a mróz dawał się we znaki tak mocno, że ludzie padali jak muchy, a żołnierze, którzy wracali do Rzymu, mieli okaleczone stopy i nosy przez samą tylko pogodę? - Nie wiesz, co cię tam czeka, Amino. Tam gdzie zmierzasz, nie ma ludzi, a jedynie dzikie zwierzęta i pusta jałowa ziemia. - Ogień wskaże mi drogę. Ogień uświęci te krainy. Theus ze smutkiem pokręcił głową. W pewnym sensie przywykł już do tego, że mieszka z Aminą w jednym domu, choć wcale nieczęsto widywał podstarzałą, chorowitą dziewicę. Podeszła do niego i pogładziła go po policzku jak syna. - Nie zapominaj o rozpalaniu ognia. Zleć to niewolnicy, jeśli sam wybierzesz się gdzieś w podróż. Julia wie, że tu jesteś. Ona cię kocha. Theus nagle wpadł w gniew. - Stara zwariowana babo, to ty jesteś winna temu, że mi ją odebrano! Musisz przyjąć na siebie odpowiedzialność za to, że ją oszukano i uprowadzono! Amina przekrzywiła głowę, w oczach pojawił się wyraz zmęczenia. - Ach, młodość, młodość! Jakże ona niecierpliwa... Musisz nauczyć się czekać, Theusie, bowiem twój los również jest już wyznaczony. Nie wiem, gdzie skończysz. Gdybym miała całkowitą pewność, że ty i Julia macie przed sobą wspólną przyszłość... to zmusiłabym żołnierzy, by cię związali i ułożyli na moim wozie. Lecz widzisz, wcale nie jestem o tym przekonana. Pocałowała jego mocno zaciśniętą pięść. - Nie jestem pewna niczego innego niż to, że los poprowadzi Julię na północ. Tam gdzie gwiazda północna rysuje mapę jej życia, dokładnie tak, jak wywróżyli to wszyscy czytający w gwiazdach, jak pokazywały wszystkie znaki... - Jedź więc, stara kobieto, lecz miej tę świadomość, że zniszczyłaś życie moje i Julii! Amina już wcześniej słyszała te złorzeczenia. Wiedziała, jaki wstyd i ból nosi w sobie Theus. Nie potrafił zapomnieć o Julii. Amina nuciła cichą dziwną melodię, idąc ku oczekującym na nią wozom. Dzień był piękny, słońce prażyło niemal upalnie. Drogi wysychały, nawet tam, gdzie bruk ułożony za najwspanialszych dni cesarstwa był zniszczony i powyrywany. - Nie będziesz mi życzył przychylności bogów w podróży, Theusie? Odwrócił się. Amina uśmiechnęła się ze smutkiem. Dostrzegła błysk wilgoci w oczach przystojnego młodego człowieka. To wystarczało, by Amina opuszczała Rzym z mocnym poczuciem nadziei w piersi. Najłatwiejsze byłoby zatroszczenie się o miejsce na statku wypływającym z Ostii. Bogowie jednak szeptali jej, że powinna raczej trzymać się lądu. Że podróż na północ jest równie ważna, jak zadanie, które czeka ją w dniu, kiedy dotrze na miejsce. Prawdę mówiąc, nie wiedziała, dokąd jedzie. Ufała jednak, że sama bogini da jej znak w chwili, kiedy ona stopami dotknie rodzinnej ziemi. Niewielki orszak powoli wyruszył w drogę. Rzym leżał skąpany w jaskrawym wiosennym świetle. Amina widziała złocone dachy lśniące tak, jak gdyby chciały konkurować ze świetlistą kulą na niebie. Dochodziły ją znajome odgłosy, ostry łomot z kamieniołomów i szczekanie psów w zagrodach na wzgórzu poza murami miasta. I złoty blask bijący z dachu świątyni Saturna, głoszący, że zwycięstwa cesarstwa są liczne i nieskończone. Minęła targ niewolników przy starym moście i spuściła wzrok, by nie patrzeć na wyrażające cier- pienie twarze małych chińskich dziewczynek, wysyłanych do lupanarów nad Tybrem. Rzeźnik, którego sklepik znajdował się nieopodal, wieszał żywe kaczki i gęsi za szyje, aż oczy wychodziły ptakom z orbit, ale dzięki temu mięso pozostawało świeże aż do ostatniego klienta. Wszystko na tym świecie jest złe... Najwyższa pora na ingerencję bogów i bogiń. Za dawnych czasów oczywiście było gorzej, sam Spartakus był niewolnikiem, który wzbudził przerażenie całej Italii. Prawa zostały zmienione i panowie nie mogli już ot, tak zabijać swoich niewolników. Amina jednak miała wrażenie, że w ciągu lat jej życia świat znów powracał do barbarzyństwa. Ideały i honor przestawały się już liczyć. Ci, którzy mieli władać państwem i oświetlać drogę ludowi... bratali się z ludźmi pozbawionymi czci, tylko żarli i pili, obracając całe swoje życie w ruinę. Sypiali ze sobą i z młodymi chłopcami w łaźniach, nie lękając się nawet tych strasznych chorób, które rzucały się zarówno na głowę i myśli, jak i na ciało. Żaden z senatorów się temu nie sprzeciwiał. A cesarz nie znał granic w rozpuście i zbytku. Amina wyjeżdżała z Rzymu ze smutnym przeświadczeniem, że już nigdy nie ujrzy tego pięknego miasta. Było niczym gnijący trup, choć na zewnątrz jeszcze pozostawało świeże. Chociaż czciciele Mitry składali swoje krwawe ofiary z byka, wyznawcy Izydy wykrzykiwali swoje zaklęcia, a chrześcijanie padali na kolana, wznosząc modły... Amina znała prawdziwą boginię. Jej wielką moc. Tę, która dała się być może rozpo- znać w rytuałach wyznawców Magna Mater, lecz tak naprawdę tkwiła ukryta przed oczami wszystkich. Julia stanowiła klucz. Amina ślepo ufała w to, że się nie pomyliła. Że los przyciągnie moc Julii tam, gdzie jest najbardziej, ale to najbardziej potrzebna... Czuła się jak służąca Seneki, zostawiając za sobą wszelką władzę i luksus po to, by iść za jedynym słusznym powołaniem: mądrością, wiedzą i wolą bogów. „Moim obowiązkiem jest należycie odegrać wyznaczoną mi rolę". Była to jej ulubiona myśl z pism greckiego filozofa, tego, który był doradcą okrutnego Nerona, lecz wycofał się, widząc, że zło, tkwiące w cesarzu, niszczy Rzym. Teraz powtarzało się to samo. Ale obecny cesarz nie miał żadnego Seneki jako doradcy, a Amina nie mogła liczyć na kolejnego jasno myślącego dobrego władcę, takiego jak stary Antoniusz. Wiedziała, że cesarstwo rzymskie już wcześniej przeżywało okres powolnego upadku. Kiedy cesarz Dioklecjan przejął władzę w roku , w Rzymie panowało ubóstwo, lud dręczyły zarazy, trwały walki. Dioklecjan utrzymał władzę aż do dnia, gdy sam zdecydował się ją złożyć. Po nim nastąpił chrześcijański cesarz Konstantyn i nagle opiekunem Rzymu stał się obcy bóg. Amina westchnęła ciężko. Nieprzyjemnie jest patrzeć, jak boskie moce niefrasobliwie żonglują ludzkimi losami. Zdumiewające, jak ludzie postępują według tego, co wydaje im się wolą bogów, nie mogąc mieć żadnej pewności co do słuszności tych poczynań. Teodozjusz nie żył, jego synowie podzielili pań- stwo pomiędzy siebie. Konstantynopola broniły najlepsze legiony. Rzym natomiast, pomimo iż w przeszłości stanowił taką potęgę, stał niemalże otworem. Legenda o wróżbie przekazanej przez dwanaście orłów Romulusowi miała się ziścić. Już za kilka lat czas Rzymu minie, miasto umrze jak zużyta dziwka! Amina nie obejrzała się w tył, gdy jej orszak dotarł na północ, do ostatniego z siedmiu wzgórz, na których zbudowano cesarskie miasto. Theus siedział przy stole cesarza. Pod olbrzymim złotym orłem, wśród setek strojnych pretorianów, bogato odziany mały człowieczek wydawał się słaby i nic nie znaczący. Theus rozumiał, że wszelki zbytek miał właściwie wywoływać przeciwne wrażenie, lecz mnóstwo złota i lśniące szlachetne kamienie, którymi wysadzana była szata cesarza sprawiały, że nie mógł się niemal poruszyć. To doprawdy wspaniały, a zarazem zdumiewający widok: Cesarz podnosił swoje ciężkie złote berło przy pomocy trzech oficerów. Niemal szeptem ogłaszał swoje wyroki, natychmiast powtarzane przez wielkiego tłustego śpiewaka, który deklamował je mocnym głosem. Theus poproszony został o radę przed wyruszeniem żołnierzy na wyprawę, podczas której mieli zarówno podbić powtórnie Brytanię, jak i inne położone na północy prowincje. Niewiele miał do powiedzenia. Myślami był zupełnie gdzie indziej. Ale witano go tu jak bohatera i obsypywano cennymi podarunkami. Wprawdzie jego ojciec był senatorem i cieszył się wielkim szacunkiem obywateli, lecz Theus stwierdził, że jego pozycja jest znacznie mocniejsza: Oto stawał się zaufanym przyjacielem cesarza, a cesarski brat rezydujący w Konstantynopolu proponował mu stokrotnie większe dochody, gdyby zdecydował się na wyjazd i służenie nowemu Rzymowi nad Bosforem. Theus zachowywał niezwykłą obojętność. Co poniedziałek stawał przy Via Sacra, świętej drodze, i patrzył, jak Julia prowadzi pochód ku miejscu, gdzie składano ofiary. Wiedział, że w prostej szacie pasterza go nie rozpozna. Nie mógł jednak powstrzymać się, by na nią nie patrzeć. Być może okaże się, że Amina miała rację. Albo musiał pogodzić się ze swym losem, albo też umrzeć nieszczęśliwy. Pewnego ranka Julia po przebudzeniu stwierdziła, że nie może ruszyć ręką. Całe ramię było odrętwiałe, jedynie w barku zachowała jeszcze ślady czucia. Nie przestraszyło jej to, tylko zdziwiło. Dotknęła drugą ręką bransolety, próbowała ją poruszyć, podejrzewała bowiem, że to z powodu nacisku obręczy ręka tak jej zesztywniała. Ale bransoleta nie dała się przesunąć. Przedtem mogła ją przemieszczać w dół i w górę o kilka palców. Teraz nie pozwoliła się ściągnąć i chociaż Julia siłowała się lewą ręką, to jednak bez powodzenia. Złota obręcz uparcie tkwiła w miejscu, jak gdyby przyssała się niczym pijawka. Julia wstała, zrzuciła z siebie lekkie bawełniane okrycie. Pomieszczenie, w którym sypiała, było pięknie dekorowane, zarówno reliefami przedstawiającymi losy dawnych westalek, jak i obrazami z jej własnego życia. Poprosiła artystę, aby malując portrety jej rodziców, jak najwierniej oddał rzeczywistość. A mimo to z obrazu nie spoglądały na nią wcale kochające oczy ojca. To były jedynie zimne, bezduszne malowidła. Podniosła się ze spoczywającego na szponach orła pięknie zdobionego posłania, które wzdłuż całej krawędzi miało wyryte inskrypcje ku czci "Westy. Wkrótce zapewne przyjdzie adeptka z gotowaną wodą cytrynową i przyniesie jej listę obowiązków na ten dzień, informującą, za kogo dziś ma się modlić. Kto zapłacił odpowiednio wysoką sumę złotych pieniędzy, by najbliższa sługa Pontifexa odczytała błogosławieństwo przy studni ponad wzgórzem Palatynu. W świętym gaju, z którego przepędzono czcicieli Izydy na rzecz służebnic Westy... Czuła się dziwnie słabo, jak gdyby odrętwiała ręka stanowiła zapowiedź powolnej śmierci. Odwaga jednak jej nie opuszczała. Julia podeszła do niskiej kamiennej ławy z wmurowanym srebrnym dzwoneczkiem, który dałby sygnał natychmiast, gdyby tylko poruszyła łańcuszkiem, zwisającym z jego serca. Adeptka niczego nie zauważyła. Dopiero kiedy Julia miała podnieść misę z rytualnie oczyszczającą wodą, dolegliwości nie dało się już dłużej ukrywać. Główna kapłanka westalek nabawiła się skazy. Wady, ułomności. Należało czym prędzej powiadomić Pontifexa. Patrzył na nią z wyraźnym bólem w oczach. Miękkie dłonie spoczęły na jej ramieniu, palce splotły się z jej palcami. - Julio... boję się. Kiwnęła głową. - To ta obręcz... trzeba ją zdjąć. Julia prędko przyciągnęła rękę do siebie, lecz on nie puścił pozbawionego czucia łokcia. - Muszę iść. Muszę zwrócić się do moich doradców o pomoc. Na moc Westy i Saturna, mam nadzieję, że zdołamy ją ściągnąć! Julia znów tylko kiwnęła głową. Pontifex jęknął i wreszcie puścił Julię. Ręka bezwładnie, jak martwa, opadła jej na kolana. - Julio... nie chcę, żeby przydarzyło ci się coś złego. Julia podniosła wzrok, popatrzyła prosto w piwne oczy najwyższego kapłana. - Musisz wypełnić swój obowiązek, jak zawsze. Nic na to nie powiedział. Wstał tylko i pocałował ją w czoło. Jego ciężka dłoń o moment za długo spoczywała na jej ramieniu. Zauważyła, że Pontifex, odchodząc, nie mógł całkiem się wyprostować. Obawiała się, że i on otrzymał jakieś przestrogi od bogini. Że i on odczuł ten sam pełznący ciężar nadciągającej katastrofy. Powróciwszy do własnej komnaty, Julia przytrzymała bezwładną rękę nad niewielkim migoczącym płomykiem. Ku swemu ogromnemu zdumieniu zobaczyła, że jej skóra powoli zaczyna się kurczyć, przypalać na brązowo niczym na przygotowanym starannie kurczęciu pieczonym nad żarem. Wkrótce dało się ją zerwać jak skórę z kawałka pieczonej wieprzowiny. Siedziała wpatrując się w to, co się dzieje, patrząc, jak ogień trawi jej ciało. Wdychała słodkawy, wstrętny zapach spalonego ludzkiego mięsa. Zapach bijący od jej ciała. Ale bólu nie czuła. Z ran, jakimi pokryło się całe przedramię i część ramienia nad łokciem, skapnęło trochę krwi i osocza. Ale Julia się nie poruszyła. Siedziała tylko zaskoczona, obserwując, co się dzieje. I tylko na moment w jej głowie pojawiła się przelotna myśl: Co też powiedziałby Theus, gdyby to zobaczył? W pewnym oddaleniu od skąpanych w wiosennym blasku ulic, niczym pomnik straconych marzeń syna senatora, wznosił się wielki opuszczony pałac. Theus używał teraz tylko wejścia dla niewolników, przekradał się jak złodziej do swojej posiadłości, nieraz zatrzymywany przez własne straże. Wkrótce jednak nauczyli się go rozpoznawać. Po powolnym kroku i po srokatym koniu, którego najchętniej dosiadał. Zostawiali go w spokoju. Bardzo się jednak dziwili, dlaczego ten odnoszący tak wiele sukcesów młody człowiek nie przyjmował licznych dowodów łask cesarskich. Nawet wielkie wyścigi, które zamierzano zorganizować na cześć Theusa, zapewne odbędą się bez obecności honorowego gościa. Wielu twierdziło, że zbytnio zajmują go studia strategiczne i nie miał nawet godziny do stracenia, jeśli chciał w pełni służyć cesarzowi. Ci nieliczni jednak, którzy strzegli jego dóbr i domostwa, lepiej wiedzieli, jak jest naprawdę. Widywali go, jak wraca do domu już po zachodzie słońca i z dzbanem falerneńskiego wina w garści ucieka do wschodniej wieży. Nikt jednak nie wiedział, co on tam robi, o czym myśli ani dlaczego co wieczór rozpala na dachu małe ognisko. Oczywiście pragnął, by w uszach rozlegał się głos Julii, gdy wino i opium zamroczyły jego umysł. Oczy- wiście miał nadzieję, że ogień, który rozpalał, pewnego dnia buchnie wielkim płomieniem dlatego, że ona przyjdzie do jego kryjówki na dachu. Ale Theus był trzeźwo myślącym mężczyzną. sercu żołnierza, choć może pozbawionym zapału. Potrafił wywijać mieczem. A podczas młodzieńczych zabaw powalał mężczyzn o wiele silniejszych od siebie. Teraz, by odstraszyć przeciwników, nie potrzeba mu już było sztyletu ani piki. Nosił pierścień cesarza, pierścień z głową orła. rozumiał, że ten potężny władca się boi. Że jest całkowicie zależny od rad i rozumu Theusa. Dziwne było tylko, że dla niego nie miało to żadnego znaczenia. Cenne podarunki cesarza traktował jak przelotny deszcz. Uważał, że od wszelkiego tego złota, od wszystkich drogocenności, od ponad pięciuset niewolników, których otrzymał, łatwo się odwrócić. Pił najlepsze wino. Nosił niezwykłe aksamitne płaszcze, podbijane azjatyckim jedwabiem, zdobione milionami haftów. Najpiękniejsze niewolnice masowały jego obolałe plecy i z przyjemnością czuł, jak masują mu stopy, nacierają je mirrą i muskają własnymi pachnącymi różami włosami. Czuł się taki ubogi. I niespokojnie przewracał się w łóżku, bo niekiedy noce rozrywały straszliwe niepokojące sny. Jak gdyby coś ohydnego przyciągało go ku sobie. Jak gdyby któraś z bogiń postanowiła dręczyć go i pozbawić ostatnich resztek nadziei. Tego ranka Theus obudził się ze świadomością, że zasnął zapomniawszy i o winie, i o rozpaleniu płomienia na dachu. Płaszcz mu się przypalił, na szczęście futrzane podbicie i gęsto utkany jedwab nie płonęły tak łatwo. Miał jedynie duży piekący znak na przedramieniu, poza tym nic mu się nie stało. Jak zwykle gdy powracał z krainy snu, pierwszą myślą, jaka do niego docierała, było wspomnienie o Julii. Tego ranka napłynęło jednak tak przytłaczająco intensywnie, że leżał, wpatrując się w znak pozostawiony przez ogień, nie mając sił, by prosić o pomoc, której, jak wiedział, będzie potrzebował, jeśli nie chciał przypłacić tej rany gorączką, a może i życiem. Pontifex czekał na nią tej nocy jak zwykle. Zaskoczył ją jednak bardzo, gdy odsunęła zasłonę na bok i spostrzegła, że nie jest sam. Za późno już jednak było, by się ukryć. Trzej nieznajomi mężczyźni na pewno zdążyli ją zauważyć. Być może z wyjątkiem tego jednego, pomyślała Julia ze zdziwieniem, wolnym krokiem podchodząc do niezwykłej trójcy. Ten człowiek ciało miał wielkie i mocne jak Murzyn, lecz włosy lśniąco gładkie, a oczy zupełnie pozbawione koloru. Zakrywała je biała błona, Julia zrozumiała, że jest ślepy. - Pamiętasz legendę z Bakkah? - szepnął jej cicho do ucha Pontifex, przeprowadzając ją obok trzech przypominających posągi mężczyzn. Julia już rozumiała, co się dzieje, co ogarnięty rozpaczą Pontifex próbuje jej dać. - Tak, pamiętam. -Jeden syn ślepy, jeden głuchy, a jeden niemy. Kiedy trzy siostry podzieliły się pucharem, każda urodziła syna. Oni mieli być strażnikami pucharu. Kiwnął głową, by podkreślić to, co powiedział. - Wierzę w ten boski znak. Wierzę, że powinniśmy wyciągnąć z tego naukę i próbować zgromadzić armię. Julia popatrzyła na niego, nie potrafiła ukryć wątpliwości. - O czym ty mówisz? Czyżbym ja, westalka, miała otoczyć się upośledzonymi mężczyznami? Czy nie wystarczy, że moja ręka umarła? - syknęła mu do ucha. Odwrócił wzrok. - Nie, ty tego nie zrobisz. Ale ja ich zbiorę. Nauczę i wyćwiczę. Aż nadejdzie właściwy dzień, Julio. Z trudem chwytał powietrze. - Nareszcie wszystko zrozumiałem. Nareszcie pozwalam, by przeniknął do mnie szept bogini. Nareszcie wiem, jakie jest moje powołanie. A ty, ty masz kroczyć swoją drogą i tylko pozwolić, bym ci pomagał. Julia wpatrywała się w trzy postaci. - Moi wysłannicy i służący potrafią zachować dyskrecję - powiedział Pontifex. - W całym państwie szukają teraz tych, którzy zgodnie z wolą bogini mają stanowić twoją armię, Julio. Po to, by puchar mógł zostać uzdrowiony. Z miłością przesunął wzrokiem po jej ciele, aż spojrzenie jego padło na nagą rękę z blizną. - I ty zostaniesz uleczona, Julio! Julia przypomniała sobie słowa Aminy i dziwne zapewnienie Theusa: Twoje ciało nie może umrzeć, zanim los się nie dopełni, Julio. I wiem, że ja jestem łodygą, która pewnego dnia sprawi, że płatki twego kwiatu wypełnią się sokiem i kolorem. Drogi jej sercu mężczyzna poprowadził ją ku mniejszemu, zakurzonemu pomieszczeniu, w którym zwoje ksiąg i map pokrywały ściany i zalegały na podłodze. Pod bandażem czuła lekkie pulsowanie. Przez pierwsze tygodnie rana nie dawała jej spać, najwidoczniej jednak zaczęła się goić. Blizna nigdy nie zniknie, istniała jednak możliwość, że odzyska władzę w ręce. Złotej obręczy także nie czuła na skórze. Gdy dotykała jej drugą ręką, metal wydawał się martwy i chłodny. Nic jednak nie wskazywało na to, że bransoleta zamierza ustąpić, że pozwoli się usunąć, że ją wypuści... - Chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej o tym przedmiocie - powiedziała słabo. - Wydaje mi się, że masz rację, mój panie. Musimy rozwiązać tajemnicę pucharu i wykorzystać do tego wszelkie środki. Doprawdy, to w istocie niezwykły przedmiot i dopóki starczy mi życia, będę się starała zrozumieć jego przesłanie. Pontifex zadowolony kiwnął głową. - Rozpal ogień, Julio. Pokaż mi, że wciąż cieszysz się błogosławieństwem bogini. Między dłońmi Julii, uniesionymi ponad naczyniem pełnym chłodnej oliwy z małym knotem, wkrótce żywo zapłonął ogień. Dwóch z trzech mężczyzn stojących w drzwiach zareagowało. Jeden wyciągnął ręce ku nagłemu ciepłu i jęknął głośno, chrapliwie. Drugi wpatrywał się w nią intensywnie, poruszając wargami jakby w niemym okrzyku. Julia ujrzała przed sobą synów trzech sióstr. Gdzie Pontifex znalazł tych trzech? Czy oni byli z tej samej krwi? Czy też po prostu ich oznaką była niemota, ślepota i głuchota? Na pewno się tego dowie. Pontifex objął ją z czułością. Pozwoliła mu się pocałować, wszak tak wiele już razy pieścił jej wargi, sprawiając, że oszołomiona i rozpalona osuwała się na jego mocne ciało. Za każdym razem pożądanie pulsowało jej między nogami i za każdym razem wydawało jej się, że zwiastuje ono życie i siłę. I nadzieję. Miała już blisko trzydzieści lat i wiedziała, że jej życiowe zadanie ledwie się zaczęło. W miarę jak narastała w niej ochota, by poznać bliżej ciało mężczyzny, tak samo umacniała się pewność, że wróżby Aminy głosiły prawdę. I że Pontifex rozumiał powagę błogosławieństwa złotej bransolety. Nowo narodzony żydowski chłopiec został obdarowany tym pucharem, a prastara egipska mądrość potwierdziła jego rolę w dopełnianiu się przeznaczenia. Działo się coś cudownego, a zloty puchar był tego symbolem. Pewnego dnia znów będzie cały i powróci do prawowitego właściciela. Julia przymknęła oczy i ujrzała przed sobą połyskującą twarz Westy, taką, jaka nie objawiła się nigdy żadnemu z rzeźbiarzy. Oczyszczająca moc ognia ocali świat. Czciciele Izydy, Żydzi, kapłanki Westy i chrześcijanie - wszyscy z osobna czcili tę moc. Ona była córką ognia. I już nigdy więcej nie zapomni o swej mocy i sile, nigdy więcej nie zatopi się w rozważaniach i fałszywych tęsknotach za mężczyzną, którego przecież już dawno odrzuciła. Z zamglonym wzrokiem odsunęła się od warg kapłana, wcześniej ssała je, aż jęczał i drżał. - Pokaż mi - powiedziała cicho. - Naucz mnie, mój Pontifexie, bo nie ma nikogo, kto byłby równie mądry i potężny jak ty. Ulecz moją ranę, którą sama sobie zadałam, nie panując nad sobą... Pontifex odesłał trzech strażników i zajął się wypełnianiem jej życzenia. Ale ręka Julii nie obudziła się nawet wówczas, gdy mężczyzna ułożony przy niej na posłaniu wylał swe życiodajne nasienie w jej otwartą, pozbawioną życia dłoń. Leżała przy nim spocona i roztrzęsiona, wdychała unoszący się z jego ust zapach cytronelli, którą często żul przed ich spotkaniami. - Co mam robić, ukochany? Cała jestem przepełniona bólem, a jednocześnie czuję się taka pusta. Czy ty rozumiesz tę moją pustkę, tę czarną otchłań? Pogładził ją ze szlochem. - Musisz wytrzymać, moja kochana. Tak jak ty jesteś wybranką Westy, tak i mnie zostało przydzielone święte miejsce. Wspólnie możemy ocalić świat. Julia nie miała sił, by potraktować te słowa poważnie. Czuła się jak mały bezbronny kociak, wypuszczony na Campo pomiędzy tętniące końskie kopyta i wściekłe bezpańskie psy. - Boję się - powtórzyła szeptem, rozcierając pozbawioną czucia rękę. Pocałował ją w czoło, jego ciało wydawało się teraz cięższe. Julia przestraszyła się, że kochanek zaśnie przy niej. - Nic już nie jest rzeczywiste... Nie czuję nawet mocy Westy. To było straszne wyznanie. Spodziewała się, że Pontifex nie pozwoli, by uszło jej na sucho. Był jej przywódcą, jej bogiem na Ziemi, odpowiedzialnym za jej służbę. Po takim wyznaniu nie mógł pozwo- lic, by dłużej pozostawała przełożoną westalek. Wbiła stopy w materac, skuliła się, czekając, aż jej odpowie z gniewem. Ale Pontifex, jej chudy kochanek, przytulił ją tylko mocniej i nakazał milczenie. - Musisz wierzyć w to, że bogowie znają twoją drogę. Że masz tylko słuchać ich głosów, a wszystko stanie się podług ich woli. Julia czuła pieczenie łez. Uważała, że jego słowa nie są niczym innym jak tylko pustymi dźwiękami. Czując chłodny powiew nagłej samotności, uwolniła się od jego opiekuńczych ramion i otuliła w ciepłą szatę. Udało jej się przejść przez korytarze, prowadzące do domu westalek i do świątyni, powstrzymując łzy. Ale pochodnie, które paliły się spokojnie co trzydzieści kroków, zmieniały się w dziwaczne promieniste gwiazdy, rozpływały się przed jej oczami, dzieliły się i tańczyły. Julia powróciła do swego pokoju, nie napotkawszy nikogo po drodze. Tam wsunęła się pod cienkie letnie okrycie i położyła się w oczekiwaniu na świt. O dziwo, kiedy przymknęła powieki, uśmiechała się do niej wcale nie twarz kochanka. Nie było to także okrągłe oblicze ojca ani twarz matki o lekko wygiętych wargach. Tę postać widziała już wcześniej, we śnie wyczuła jej bliskość. Ten ktoś miał przepastne oczy Theusa i wyraz czułości w spojrzeniu, gdy na nią patrzył, taki sam jak strzelisty syn senatora. Zastanawiała się, czy na dachu, daleko na zboczu, wciąż płonie ogień. Nie miała jednak sił, żeby iść to sprawdzić. Leżała zupełnie nieruchomo, wstrzymując oddech i rozpaczliwie pragnąc, by ten obraz nie zniknął. Serce waliło jej szybko i mocno. Chciała wyciągnąć ręce, zarzucić je na szyję postaci ze snu, zatrzymać ją. Nagle jednak przypomniała sobie: Nie mogła przecież ruszyć ręką. - Theus...? Jej głos zabrzmiał chrapliwie od płaczu i z trudem powstrzymywanego strachu. - Theusie, czy to ty? W nagim pokoju nikt nie odpowiedział. A potem obraz zniknął. Julia krzyknęła żałośnie, gdy zabrakło przy niej postaci mężczyzny. Uchwyciła się wspomnienia Theusa. Tej nocy, ogarnięta rozpaczą po jak zawsze niespełnionych uściskach z kochankiem... Po raz pierwszy pożałowała swojego wyboru. Nie powinna była zostawać westalką. Jej życie mogło być o wiele prostsze, lepsze, słodsze i bezpieczniejsze. Ale teraz nie miała drogi odwrotu. Żadnej innej drogi, aniżeli droga hańby przez Rzym, na wozie zaprzężonym w jałówki i z twarzą poczernioną sadzą. Westalki pozostawały westalkami nawet w obliczu śmierci. Julia zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem śmierć nie jest dobrym rozwiązaniem. Przypomniała sobie jednak opowieść Coelii o tym, że upadłą westalkę grzebie się żywcem. Był to jedyny rodzaj śmierci, o jakim Julia nie mogła znieść nawet myśli. Kiedy rozbawione dzwoneczki obwieściły nadejście dnia, Julia poczuła się chora. A nowicjuszka, która przyszła do niej z gotowaną wodą, słodką herbatą i orzechowych chlebem, wyglądała na zatroskaną. Nie śmiała zbliżyć się do łóżka, stanęła tylko pod otwartym oknem i widać było, jak trzęsą jej się ręce. - Czy wszystko w porządku, zacna dziewico? Julia lekko skinęła głową, lecz gdy tylko spróbowała się podnieść, zaraz z powrotem opadła na posłanie. - Czy mam sprowadzić Wipsanię? Julia zaprotestowała. Najlepiej znająca się na leczeniu westalka potrafiła uleczyć wiele dolegliwości, lecz nie tę. Ta niemoc utkwiła gdzieś w głowie Julii i zawładnęła zarówno jej ciałem, jak i duszą. Będzie musiała znaleźć przeciwko niej jakąś inną broń aniżeli ziołowe ciasteczka Wipsanii i gorzkie napary. Julia skuliła się jak dziecko pod lnianymi prześcieradłami, gdy nowicjuszka ostrożnie zamknęła za sobą drzwi. Coś musi się stać. Coś musi się odmienić. Jeśli uschnięta ręka nie powróci do życia, to wszystko wyjdzie na jaw podczas popołudniowej ceremonii. Cały Rzym przekona się, że na ciele przełożonej westalek pojawiła się skaza. A wtedy nie będzie dla niej litości. Julia zadawała sobie w myślach pytania. Co by było, gdybym posłała wiadomość memu ojcu, tak by mógł próbować mnie ocalić? A gdyby ktoś wykopał wyjście z tego grobu, do którego będą chcieli mnie wsadzić, bym umarła, nie umierając? A może Amina jeszcze czeka i będzie mogła mnie zabrać do tej świątyni na północy? Może tam zdrętwiała ręka nie sprowadzi na mnie kary? Zdrową ręką sięgnęła do ciężkiej złotej obręczy. Próbowała ją przekręcić, szarpała i mocowała się z całych sił. Gdyby udało się ją zdjąć, być może ręka by wyzdrowiała. Ale obręcz tkwiła tak samo mocno i nie dało się jej zsunąć. Przyłożyła do niej twarz, czując, że ma ochotę pogryźć ją na kawałki. Metal pod dotykiem warg wydawał się lodowaty, miała wrażenie, jakby się kurczył i wręcz ostro się odgryzał. Julia przyglądała się dziwnym egipskim znakom, tak niepodobnym do greckich czy łacińskich. Widziała stworzenie przypominające ptaka, słońce i coś na kształt węża albo wijącej się rzeki. Pontifex twierdził, że wszystko to potrafi odczytać. Ale bez dwóch brakujących części napis i tak pozostawał niezrozumiały. Arcykapłan rozesłał zwiadowców i szpiegów na wszystkie strony, któregoś dnia zapewne powrócą do Rzymu ze znaleziskami. Gdyby puchar znów był cały... Być może wtedy przyszedłby spokój? Julia drgnęła przestraszona, kiedy obraz owego życzliwego mężczyzny tak nagle wdarł się w jej myśli. To nie był Theus, lecz wyraz oczu miał ten sam. Dokładnie to samo spojrzenie posłał jej na tamtym wielkim przyjęciu, które miało być ich zaręczynową ucztą. Nigdy tego nie zapomniała. I gdyby ułożyło się tak, że zdołałaby wypełnić swoją służbę, swoją misję, swoje powołanie... Wróciłaby do niego. Do tego cierpliwego młodzieńca, który poprzysiągł, że będzie na nią czekać. Czy można nie kochać tak wiernego człowieka? Czy można zapomnieć o takiej przysiędze bez względu na to, z jak małą przychylnością się ją przyjmuje? Theusem będzie jej dobrze. Kiedyś. Jeśli oboje przeżyją jeszcze dziesięć lat... Być może on zdoła wypełnić tę pustkę. Być może w jego wzroku będzie prawdziwa miłość w tym dniu, kiedy stanie stara i posiwiała przed wrotami pięknego pałacu, który zbudował dla nich tak dawno temu. Julia zapragnęła zasnąć i zbudzić się dopiero za dziesięć lat. Ale teraz na dole szczękały srebrne talerze, a kobiece głosy ze śmiechem wypowiadały słowa porannego powitania. Nie mogła tu leżeć w swoim kokonie. Lecz mogła wyminąć jadalnię, pościć. I zamknąć za sobą drzwi w głębi małej okrągłej świątyni bogini Westy, która być może jeszcze przemówi wprost do serca Julii. Chrześcijanie wpadli w gniew. Zbierali się na każdym placu po to, by zademonstrować swoją pogardę dla takich bezeceństw. To, że stali za tym naj pierwsi obywatele miasta, że cesarz temu nie zapobiegł, że stare demony wciąż mogły grasować wśród uświęconych ulic Rzymu... To straszne. Bóg surowo ich za to ukarze. Pogłoski o obchodach dotarły do każdej kobiety i każdego dziecka. Prastare święta wciąż obchodzono, lecz minęło już całe pokolenie od czasu, gdy odbył się triumfalny przemarsz przez Via Sacra i święte miejsca. - Czy nie lepiej by było sprowadzić więcej lwów i słoni z prowincji? Czyż nie lepiej pozwolić zabójcom i mordercom zabijać się nawzajem w teatrze? Czyż przestępcy osadzeni w cesarskich więzieniach nie mogliby zostać powieszeni ku uciesze gawiedzi? Protesty ludzi kościoła mieszały się z podniesionymi glosami przekupek. - To niesłychane, skandal! Znak, że nadchodzi koniec czasów. Ale uroczystości przygotowywano dalej, bez względu na wszelkie protesty. To pewien bogaty pretor pragnął przywrócić cześć starym bogom i uczcić legendarnych założycieli miasta w najlepszy jego zdaniem sposób: Cały tydzień uciech i zabawy. Siedem dni niepohamowanego obżarstwa, w ciągu których wino miało popłynąć z miejskich fontann jak za panowania największych cesarzy. Z Arabii, Germanii, Chin i Afryki sprowadzono tysiąc niewolników. Każdy z mieszkańców miasta, nie mając nawet grosza w kieszeni, mógł zaspokajać z nimi swoje żądze albo w małych altanach nad rzeką, albo we własnych komnatach. Wszyscy oni mieli zostać oznaczeni jednym znakiem: symbol słońca wypalony na czole świadczył, że ta właśnie osoba jest podarkiem bogatego pretora dla całego ludu. Ten, kto pojmał niewolnika, mógł stać się jego właścicielem. Chrześcijanie głosili, że każdego, kto w taki sposób sięgnie po żywe owieczki Pana, czeka przekleństwo Boga i wieczna udręka. Wielu ludzi jednak się radowało. Wszak takie polo- wanie będzie co najmniej równie interesującą rozrywką jak te, których zażywało się wówczas, gdy cyrk wypełniono wodą i na arenie urządzono bitwę morską. Ludzie więc się przygotowywali. Jedni montowali wnyki i pułapki w mrocznych zaułkach, inni ostrzyli sztylety i włócznie, by, jeśli się da, pod groźbą śmierci zmusić niewolnicę lub niewolnika do zaniechania ucieczki. Jeszcze inni przygotowywali uczty i wyciągali z kufrów najelegantsze szaty. Bo jeśli chciało się złapać pszczołę, to chyba lepiej kusić ją miodem aniżeli octem? Kiedy o zachodzie słońca rozpoczęły się uroczystości, wielu pełnych nadziei poławiaczy ludzi już leżało pijanych do nieprzytomności wzdłuż chodników i w winiarniach. Ale wrzaski i krzyki przez całą noc niosły się daleko. Wielu uciekających schwytano tuż pod murem domu westalek. Julia słyszała ich krzyki. Miała nadzieję, że następnego dnia Pontifex położy kres temu barbarzyństwu. Tak się jednak nie stało. Zamiast tego arcykapłan uroczyście odczytał, że zgłosiło się siedmiuset osiemdziesięciu dziewięciu nowych właścicieli niewolników, których utwierdzono w przynależnym im prawie. Wciąż ponad dwustu naznaczonych znakiem słońca ludzi kryło się w zaułkach miasta albo na wzgórzach. Kilkunastu znaleziono utopionych w rzece. Kilku zostało zabitych... Ale dla sprawnych myśliwych szansa zdobycia silnego, wytrzymałego i bardzo cennego niewolnika wciąż pozostawała bardzo duża! Pogoń więc trwała, przerywana jedynie wystawnymi ucztami w pałacu pretora. Rozrzucał wśród gawiedzi monety i słodycze za każdym razem, gdy jego orszak przechodził główną ulicą. Witano go z radością niczym cesarza, cesarza bowiem nie było w mieście. A opowieści o jego triumfach stawały się coraz większe i coraz bardziej nieprawdopodobne w miarę, jak podawano je sobie z ust do ust. Julia obserwowała to wszystko z zadziwiającą obojętnością. Nawet kiedy ze swej lektyki zobaczyła, jak jednego z naznaczonych znakiem słońca mężczyzn zakłula nożem banda wyrostków, nie obudziło to w niej żadnego uczucia. Odwróciła się tylko i przyłożyła policzek do miękkiej jedwabnej poduszki. I żałowała, że nie może poprosić swych czterech ciemnoskórych niewolników o to, by zawrócili i skierowali się ku zupełnie innemu budynkowi niż świątynia, do której właśnie zmierzała. On ją zobaczył. Tylko przez moment, lecz to i tak wystarczyło. Theus poczuł lodowatą dłoń, zaciskającą mu się na sercu. Oczy Julii patrzyły, ale były zupełnie martwe. Twarz miała gładką i czystą, piękniejszą niż kiedykolwiek. Lecz spojrzenie... Zgiął się wpół w nagłym skurczu, żałując, że w ogóle tu stanął w swej zszarzałej szacie pasterza, czekając na przybycie westalek. Powinien pozwolić jej odejść. Powinien ożenić się z wesołą rudowłosą kobietą, którą wybrał dla niego ojciec. Nie mógł jednak. Flora zasługiwała na lepszy los. wiele lepszy aniżeli poślubienie człowieka, który wciąż ścigał upiory, nierzeczywiste marzenia, młodzieńczą miłość. Postanowił, że pozwoli, by płomień umarł. Dzisiejszej nocy nie wejdzie na dach. Uśmiechając się gorzko, uświadomił sobie, że ona prawdopodobnie i tak tego nie zrozumie. Nie otrzymał od niej ani jednego sygnału. Nic, co choć trochę przypominałoby obietnicę. A teraz, kiedy Amina wyjechała, nie było nikogo, kto by podsycał w nim nadzieję, że Julia kiedyś będzie należeć do niego. Z gorzkim grymasem uśmiechu Theus usiłował przekonać samego siebie: Wróżbita się pomylił. co gorsza, zmarnował ponad dziesięć lat swojego życia, oczekując na kobietę należącą do innego świata. Teraz, gdy jego rodzice się starzeli, a czasy stawały coraz trudniejsze, musiał wkrótce pomyśleć o wypełnieniu obowiązku. Musi dać im małe, śliczne, być może rudowłose wnuki. Musi poślubić Florę, zadbać o to, by rodowe nazwisko przetrwało w poszanowaniu. W ostatnich latach te myśli nawiedzały go po tysiąckroć. Za każdym razem coś zdecydowanie odsuwało je na bok. Tak często już podejmował decyzję, w dziennym świetle poprosił nawet obeznanego z prawem przyjaciela o przygotowanie małżeńskiego kontraktu. Później jednak nadchodziły wieczory, długie i pełne namysłu wieczory, kiedy przed oczami stawała mu twarz Julii i jakaś moc, silniejsza od niego samego, zmuszała go do wejścia na dach. Pewnie czas jeszcze nie nadszedł. Theus miał nadzieję, że tym razem owa tkwiąca w nim chłodna siła zwycięży. To przecież nie jest żadne życie, siedzieć w samotności w wielkim pałacu i śnić o kobiecie, która jeszcze przez dziesięć lat nie będzie wolna... A jeśli ona umrze? A jeśli umrze on? Zmarnowane życie, pomyślał Theus z goryczą. Kazał służącemu uprzątnąć nieduże palenisko na dachu. Wszystkie dzbany z palną oliwą zostały usunięte, tak samo jak dzbany wina i ciepłe owcze skóry, w które często otulał się zimą, gdy, rozpaliwszy ogień, oddawał się marzeniom. Wszystko musi mieć swój koniec. Theus zacisnął silne dłonie, aż widoczne na nich żyły zaznaczyły się jeszcze wyraźniej. Wiedział, że rysy twarzy także mu się wyostrzyły, włosy przerzedziły odrobinę, lecz ciało miał silniejsze niż kiedykolwiek, od konnej jazdy i walk zapaśniczych na ćwiczebnym placu żołnierzy i na sportowej arenie. Być może ona nawet by mnie nie poznała, przeleciało mu przez głowę. Może już o mnie zapomniała, szepnął cichy głos. Zaklął i zamknął się w swoim gabinecie. Hałas dochodzący zza murów świadczył o tym, że organizowane przez pretora zabawy znów się rozpoczęły. Setki ludzi wyruszyły na ulice Rzymu, by ścigać niewolników. Czy poganiało ich napięcie, jak podczas polowa- nia na lisa, czy też sknerstwo, nakazujące skorzystać z okazji zdobycia niewolnika za darmo? Czuł się smutny i słaby. I zmęczony. Nieskończenie zmęczony. Tak czy inaczej jednak wiedział, że nie będzie mógł zasnąć. Nie tylko z powodu księżyca w pełni, który zawisł ponad wzgórzami, lecz także z powodu rozkrzyczanych ludzi i świadomości, że podczas tej potwornej zabawy groza spowiła Rzym niczym lepka mgła. Biegła wzdłuż brzegu rzeki, potykała się i podpierała gołymi rękami. Znak na czole nie piekł już tak strasznie. Czuła go tylko wtedy, gdy napinała skórę, uśmiechając się albo płacząc. Nie było się z czego śmiać. Oszaleli ludzie ścigali ją, wiedziała, że ją znajdą. Zrozumiała już, że nie przedostanie się przez mury miasta. Sprzedawca wytłumaczył im właściwie, na czym będzie polegać ta zabawa: Byli wolni - na tyle, by uciekać za cenę życia i śmierci. Ale każdy mieszkaniec Rzymu mógł rościć sobie do nich prawa, jeśli tylko zdoła ich złapać w ciągu tygodnia. Ci, którzy po upływie tego czasu nie zostaną złapani, odzyskają wolność. Znak słońca, świadczący teraz o tym, że są zwierzyną, na którą każdy może polować, po tygodniu stanie się stemplem obwieszczającym ich wolność... Nie wiedziała, ile dni już upłynęło. Pięć, czy może sześć. Nie mogła jednak położyć się spać z nadzieją, że jutrzejszy dzień będzie oznaczał wolność. Rzymianie przeszukiwali każdą szczurzą norę. Zrywali chusty i szale z każdego napotkanego czło- wieka, żeby sprawdzić, czy przypadkiem na jego czole nie widnieje piętno. Przez dwie noce ratowała się ukryta w sąsieku z ziarnem, trzeci dzień spędziła w chłodnej wodzie w rzece, ledwie tylko wystawiając ponad jej powierzchnię twarz. Gdy nadeszła noc, prawie nie miała sił wyjść na brzeg. Ścigający zdobycz, upojeni winem i opium, ogarnięci byli większym zapałem, lecz także mówili przy tym głośniej, przez co łatwiej było im umknąć. Musi mi się udać, pomyślała. Będę wolna. Lecz akurat w chwili, kiedy przemknęła się w kępę niskich paproci, usłyszała szczekanie psów i podniecone okrzyki. Odwróciła się, popatrzyła przez liście. Tak, znaleźli ślad. Może jej, w każdym razie pędzili teraz przez zarośla, które ona przed chwilą mijała Zgięta w pół. Co robić? Bolały ją wszystkie członki, dłonie i stopy pełne były otarć i śladów zakrzepłej krwi. Może wystarczy, jak będzie leżała zupełnie nieruchomo? Całkiem nieruchomo, dopóki pieczenie w płucach nie minie. Coś jednak w tej czarnoskórej kobiecie kazało jej podnieść się i biec. W domu była najszybsza ze wszystkich kobiet. Wysoka jak mężczyzna, przyszła na świat z najdłuższymi nogami, jakie kiedykolwiek widziano. Niczym ranna gazela pobiegła do pięknego parku, wzrokiem szukając drzewa, na które mogłaby się wspiąć. Jeśli będzie poruszać się prędko, nikt jej nie zoba- czy. Może wśród gałęzi uda jej się przeczekać aż do świtu. Wydało jej się, że mężczyźni z psami skierowali się w inną stronę. Nie miała czasu, żeby się za nimi rozglądać. Uchwyciła się gałęzi i na samych tylko rękach podciągnęła się w górę, wreszcie udało jej się zarzucić też nogę. Później już było łatwo. Uśmiechnęła się sama do siebie. Sprytnie! Podczas gdy inni będą biegać jak szczury, ona posiedzi sobie tutaj, ukryta w gęstym listowiu, i będzie musiała tylko czekać. Czekać na wschód słońca i na wolność! Westalki zostały zaproszone na ostatni wieczór. W otoczeniu przysłanych przez gospodarza legionistów, odzianych we wspaniałe paradne uniformy, białe lektyki wolno sunęły ku pałacowi. Złoty orzeł cesarski pięknie połyskiwał w wieczornym słońcu. Kolumna Trajana wznosiła się dumniej niż zazwyczaj, a złoty dach Panteonu wprost oślepiał blaskiem. Świeżo umyte ulice lśniły kamieniem o barwie ochry i szaroniebieskim marmurem. Na drzewach wisiały łańcuchy z błyszczącego srebra. Dookoła biegały dzieci, przebrane za amorki, i rzucały rozradowanym tłumom płatki róż i monety. Tylny odział stanowił olbrzymi wóz, ciągnięty przez dwustu niewolników. Na nim, na okazałym tronie, siedział okryty sławą wódz. Przyglądał się paradzie, a na dany przez niego znak rozległy się fanfary. Ostatnią noc postanowiono uczcić piciem i tańcami. Nikt nie może zapomnieć o jego zaszczytnej wyprawie, o wielkich triumfach. Zwycięzca rozpoczął też budowę łuku triumfalnego, wielkością dorównującego łukowi Konstantyna, bo dzięki danemu przez cesarza słowu sam mógł decydować o jego kształcie. Jego imię nigdy nie zaginie. Z szeroko otwartymi oczyma chłonął wszystkie pochwalne hymny i radował się widokiem patrycjuszy, klękających i przekazujących mu pozdrowienia. Był cesarzem. Przynajmniej prawie. Cesarz ofiarował mu w darze swój pierścień, a ponieważ nie było go akurat w Rzymie, to cesarski powóz nie mógł przecież wieźć nikogo innego poza nim. Spocznie u szczytu wspaniałego olbrzymiego stołu i będzie ucztował razem z westalkami. Z boginiami! Po lewej stronie zasiądą najpotężniejsi przedstawiciele kościoła, a za nimi mędrcy ze świątyni Saturna. Zatańczy dla nich cesarska córka, a potem dach otworzy się nad nimi i maleńkie pojemniczki ze złota i srebra wypełnione wonnościami spadną na głowę gości niczym deszcz. Ujrzą przedstawienie wspanialsze od jakiejkolwiek uczty, która odbyła się dotychczas. Już się cieszył na widok min zaproszonych gości, gdy każe wnieść jedzenie. I cieszył się na ich okrzyki, gdy się dowiedzą, co takiego jedli... Jedwabne poduszki w lektyce wydawały się workami uszytymi ze zgrzebnego płótna. Julia nie mogła oprzeć o nie policzków, podobnie zresztą jak o nic innego. Nie mogła znieść myśli o tym, że będzie musiała spocząć przy stole razem z tym nadętym pretorem, który najwidoczniej został ulubieńcem cesarza. Nie mogła wytrzymać całego tego wrzasku, tych napuszonych przechwałek, nie miała też sił, by znosić fetor wymiocin i moczu, który, jak przypuszczała, zalegnie w wyperfumowanych z przesadą pokojach. Z uczt w domu ojca pamiętała radosny śmiech i szalone tańce rozweselonych ludzi, którym po wypiciu zbyt dużej ilości wina trzeba było pomagać przejść do ustępu. Nigdy jednak nie dochodziło do bezeceństw. Nigdy nie zdarzyło się, by wybuchła bójka przy stole ani by ktoś się przy nim parzył. A przypuszczała, że dzisiejszego wieczoru należy się spodziewać takich właśnie scen. Jako westalka będzie, rzecz jasna, bezpieczna od jakichkolwiek nieprzyjemnych umizgów. Będzie jednak musiała leżeć z podniesioną głową i patrzeć na to, co się dzieje. I nawet przez moment nie wolno jej będzie ujawnić, że nie może poruszyć ręką. Pontifex także tam przybędzie. Zapewne zajmie miejsce u jej prawego boku. On pomoże ukryć jej ułomność, pocieszała się. I pośle jej od czasu do czasu spojrzenie, które być może zdoła pochwycić przez miękką zasłonę, jaką westalka musiała nosić zawsze, gdy znajdowała się wśród ludzi. Tu nie było wiatru, który zdołałby zdmuchnąć lekki woal... Dlatego Theus, jeśli tu będzie, nie dowie się, która z postaci w bieli jest właśnie nią. Poczuła ukłucie w sercu. Miała nadzieję, a zarazem obawiała się, że Theus przyjdzie. Odkąd się rozchorowała i ręka pozostawała nieruchoma, noce wypełniały jej straszne sny o gasnącym słońcu i krajobrazie, w którym zmrożona ziemia pokryta była bielą. W duchu odmówiła jeszcze jedną modlitwę do wielkiej bogini, błagając ją, by tej nocy skierowała kroki Theusa gdzie indziej. Gdy lektyka się zatrzymała, usłyszała szum wody, a poprzez gwar głosów zajętych ożywioną rozmową przedarła się piosenka dziecięcego chóru. Wysiadła z lektyki i zamrugała oczyma. W olbrzymim przedsionku zapalono tysiące lampek i świec. Mozaikowa podłoga była częściowo zakryta płatkami róż, białych i żółtych. Z sufitu zwisały zielone pnącza bluszczu, w skomplikowany sposób powiązane ze sobą tak, że tworzyły niezwykły wzór. Goście stali skupieni w grupkach pod wysokimi kolumnami, które również owinięto girlandami przepysznych kwiatów. Na środku szumiała olbrzymia fontanna. Podtrzymywało ją pięć srebrnych lwów. Każdy z nich dźwigał naczynie w kształcie muszli, a z każdej muszli wyrastał alabastrowy posąg bogini. Boginie miały ręce wyciągnięte nad głową i trzymały w nich kule z fantastycznego, w niezwykły sposób oszlifowanego szkła. A do kuli przez cienką rurkę spływało wino. Za każdym razem, gdy kula się wypełniała i już, już wydawało się, że wino się przeleje, jego poziom nagle opadał i zamiast tego trunek wypływał z ust bogini. Julia uśmiechnęła się leciutko: prosta sztuczka Pitagorasa... Nie dało się jednak zaprzeczyć, że wyglądało to efektownie. Wino czerwonymi strumyczkami płynęło po nagich kobiecych ciałach i zbierało się w muszlach, przy których czekali już niewolnicy gotowi, by wypełniać pięknie cyzelowane srebrzyste puchary, ozdobione lśniącymi zielonymi kamieniami. Do Julii podeszła szlachetna niewiasta, dawna westalka, kierująca teraz prywatną świątynią w tym domu. O wszystko się zatroszczono. Sześć westalek miało spocząć na tej samej sofie, powiększonym wydaniu podwójnego triclinium, dla wygody wyłożonej zarówno sprężynującymi materacami, jak i wypełnionymi puchem poduszkami. Na wielkie podium zamierzano stopniowo przetaczać stoły. Mogło się tu pomieścić około sześćdziesięciu jedzących gości w kręgu Wokół gospodarza. Inni otrzymają miejsce na dole, w przestronnej sieni wokół fontanny, gdzie planowano ustawić dwanaście stołów. Reszta zaproszonych musiała zadowolić się przyjęciem w ogrodzie, który miał tej nocy pomieścić osiem tysięcy Rzymian. Mnóstwo ludzi będzie też z dala obserwować te wspaniałości, zapewne na najbliższych dachach zrobi się aż czarno od widzów. Wolnego miejsca nie będzie też na żadnym z wysokich drzew w pobliskim parku... Julia patrzyła, jak słudzy wprowadzają prosięta, które miały tańczyć na wielkiej żelaznej pokrywie ponad żywymi płomieniami, dopóki nie padną, a w końcu odpowiednio się nie upieką... Odwróciła głowę w inną stronę, świadoma, że prosiętom usunięto struny głosowe. Z drugiej strony ujrzała niewolnicę, rozciągniętą pomiędzy srebrnymi łańcuszkami na podeście. Stała nieruchomo jak posąg, podczas gdy po całym jej ciele pełzały ślimaki. Stopy zakrywały jej kwiaty, a całe ciało błyszczało od wydzielanego przez ślimaki śluzu i miodu, którym zostały nasmarowane. Obok stali trzej kucharze, a goście sami wybierali ślimaki i wkładali do wrzącego ziołowego masła, które syczało już w miseczkach ustawionych dookoła w całej wielkiej sali. Kobieta nie poruszyła nawet powieką, gdy rozweseleni mężczyźni dochodzili do wniosku, że pragną innego sosu dla swego przysmaku... Julii wszystko to wydawało się obrzydliwe, chociaż sama nie całkiem wiedziała, dlaczego. Słyszała wszak o straszniejszych występkach, na przykład takim jak wtedy, gdy przy stole cesarza podano „dla żartu" ludzkie mięso. W niewielkiej sadzawce pływały małe karpie, kolejny delikates, który goście sami mogli sobie wybrać przed posiłkiem. Ryby umieszczono w wodzie zmieszanej z winem i jedna po drugiej wypływały na powierzchnię. Pieczono je potem na ruszcie w laser, oleju z drogocennego egipskiego korzenia z dodatkiem orzeszków piniowych i posiekanych trufli. Julia usiłowała myślami oddalić się od przedstawienia rozgrywającego się na dole w wielkim przedsionku. A tam pod sufitem zapłonęło jeszcze więcej lamp, zwisały na owiniętych kwiatami sznurach, kołysały się jakby roztańczone. Od tego widoku Julii jeszcze bardziej zakręciło się w głowie. Wreszcie pojawił się gospodarz i ruszył ku swemu podium. Na lekkie skinienie jego upierścienionej dłoni fleciści ucichli. - Aviduś'' - szepnęła westalka, leżąca z lewej strony Julii. W jej głosie słychać było drwinę. W tym określeniu mieściło się wszystko - od pogardy dla tak przesadnego bogactwa do obrzydzenia brakiem smaku gospodarza. - Na pewno będzie jeszcze gorzej - mruknęła Julia. I właśnie w tej chwili dostrzegła swego ojca, który przesuwał się ukradkiem brzegiem szerokich marmurowych schodów, ubrany w prostą niebieskozieloną szatę, bez jakichkolwiek medali czy innych honorowych oznak. *Avidus (lac.) - chciwy, żarłoczny. Avicus otrzymał wieści od pewnego pasterza jeszcze rankiem. Wiedział, że armia na pewno została zaalarmowana, ponieważ jednak oddziały w ciągu dnia w ogóle się nie poruszyły, zrozumiał, że pretor nie zamierza pozwolić, by cokolwiek zepsuło mu wspaniałe zakończenie uroczystości. Nawet to, że miasto jest zagrożone! Pospieszył najpierw do Senatu, lecz wyrzucono go z mównicy na Forum, gdy próbował zwrócić się do ludzi. Później, po południu, usiłował porozmawiać z prefektem i z doradcą cesarza, nikt jednak nie chciał go przyjąć. Dopiero o zachodzie słońca przyszło mu do głowy, by zwrócić się do Theusa. Młody człowiek był już na wpół pijany i półprzytomny. Avicus zrozumiał jednak, że Theus nie wybiera się na ucztę pretora. Po zimnej kąpieli i kilku kubkach orzeźwiającego naparu z eukaliptusa Theus mimo wszystko oprzytomniał. I poważnie potraktował słowa niedoszłego teścia. Zwłaszcza wtedy gdy na niebo wzeszedł księżyc i w jego blasku dostrzec się dały na zboczu przy Kwirynale cienie konnych jeźdźców. - Trzeba zaalarmować straże! Trzeba wzmocnić bramy! Mieszkańcy miasta nie powinni tej nocy pić ani spać, bo może trzeba będzie walczyć! Theus skinieniem głowy przyświadczył, że się z nim zgadza. Podszedł do szafy, w której przechowywał zapas broni, i wybrał wielki, ciężki miecz z rodzaju tych, jakie wykuwali Germanie. Przypasał też niedużą wygiętą turecką szablę. - Chodźmy - mruknął. Gdy jednak pędzili konno przez miasto, patrząc na roześmianych, rozbawionych ludzi, wprost nierzeczywiste wydawało się, że cokolwiek może zakłócić ten niezwykły uroczysty wieczór. Kiedy skręcili na brukowaną drogę, prowadzącą do willi pretora, nad posiadłością wybuchły ognie fajerwerków. Czerwone i niebieskie iskry oświetliły kamienną twarz Theusa. - Czy twoja żona jest bezpieczna? Stary człowiek krótko skinął głową. - Jeśli będzie tak, jak się tego obawiamy... Jeśli tej nocy stanie się to, co niemożliwe... to zabiorę Julię. I znów kiwnięcie głową. Jeszcze mocniej popędzili konie przez ostatni kawałek dzielący ich od ogromnego, rzęsiście oświetlonego pałacu. Muzyka i śmiechy niosły się stąd na pół miasta, pretor rozmieścił grajków na placach i w parkach. Na wielkim torze wyścigowym za Panteonem zorganizowano wyścigi koni i rozdzielano bezpłatne kupony tak, by również najubożsi mogli się zabawić i przez chwilę mieć nadzieję na wielką fortunę. Powrócił smak minionych okresów świetności. Powrócił smak dawnych cesarzy, takich jak Neron, Trajan i August... Ale Theusowi wystarczyło jedno spojrzenie w tchnące powagą oczy Avicusa. Wraz z posiadanymi już przez niego raportami informacje przyniesione przez niedoszłego teścia tworzyły pełny obraz: Barbarzyńcy stoją u bram Rzymu. Nadciągają ze wszystkich stron, gotowi przypuścić atak na miasto. Oczywiście Rzym był atakowany już wcześniej, przypominał wszak o tym złamany krzyż na kościele Maryi. Oczywiście żołnierze cesarza raz po raz przeganiali złodziei i rabusiów. Ale teraz cesarska armia znacznie osłabła. Miasto nad Bosforem było silne i niezdobyte. Stary Rzym natomiast, siedziba cesarstwa, spoczywał otwarty niczym zużyta dziwka. Pontifex ułożył się obok Julii, oczywiście bez słowa. Nawet on nie mógł odzywać się do westalki, chyba że podczas odprawiania oficjalnych rytuałów. Julia zauważyła, że arcykapłan ma bladą, udręczoną twarz. Może on także ostatnio cierpi na bezsenność, pomyślała nie bez złośliwości. Upłynęło już pięć nocy od ich ostatniego spotkania, co dzień jednak otrzymywała od niego przesyłki, pisma, z których bil źle skrywany lęk. I stare zwoje pełne tekstów, które, jego zdaniem, powinna przeczytać. Julia spakowała wszystko do jednej skrzyni i czekała na list, w którym poprosi ją o przybycie. To, co chcieli sobie powiedzieć, raczej nie powinno zostać zapisane. Ukryta za cienkim woalem mogła mu się uważniej przyjrzeć. I zza tej samej zasłony mogła także patrzeć, jak ojciec szuka sobie miejsca na samym dole stołu w przedsionku. A gdzie była matka? Cóż, zapewne nie miała ochoty brać udziału w takim zgromadzeniu. Z całą pewnością cierpiała bardziej, niż chciała to pokazać, z powodu degradacji, jaką było przejście od stołu dla najznamienitszych gości do licznie zgromadzonych przedstawicieli sfery o wiele niższej w hierarchii. Julia czuła, jak serce kurczy jej się w piersi. Wszak to wszystko jej wina - zerwana obietnica małżeństwa z rodziną Theusa okryła dom Avicusa hańbą. Któż bowiem mógł zaufać senatorowi, który nie potrafił zapanować nawet nad własną córką? Pomyślała z urazą: Powinieneś był mnie zmusić, ojcze. Źle, że kochałeś mnie tak mocno, że nie potrafiłeś mnie zmusić... Do głowy cisnęły się niebezpieczne myśli. Być może byłabym nawet szczęśliwsza jako żona Theusa, nie będąc zmuszona dźwigać na barkach tej ciężkiej odpowiedzialności, jaką złożono na mnie w świątyni Westy... Julia mocno zacisnęła oczy, by powstrzymać cisnące się do nich łzy. Teraz do sali wtaczano ciężkie, nakryte obrusami stoły. W nozdrza buchnął jej, niemalże wypełniając głowę, ostry, duszący zapach jedzenia. Czym prędzej poprosiła usługującego jej niewolnika, by podał jej więcej przyprawionej anyżkiem wody dla powstrzymania mdłości. Ojciec ułożył się przy jakimś człowieku, w którym Julia rozpoznała kupca korzennego. Wzrokiem powiodła dalej po ludzkiej masie zgromadzonej w hałaśliwym chaosie. Nagle jednak gospodarz zadzwonił srebrnym dzwoneczkiem i zapowiedziano jedzenie. Honorowych gości obsługiwało po dwóch niewolników, trzeci natomiast troszczył się o wygodne ułożenie poduszek i odpowiednie podparcie najbardziej rozpływających się ciał. Stara westalka usługiwała Julii ze spuszczonym wzrokiem. Lekko utykała, a dłonie miała po- kryte plamami wątrobianymi, oznakami starości. Julia czulą się źle. Zbierało się coś groźnego i rozsadzało jej głowę od środka. Theus stał ukryty za kolumną i przyglądał się, jak Avicus usiłuje najpierw ostrzec zastępcę przywódcy pretorianów, a potem przebiegłego kupca korzennego, który był mężem jednej z ciotecznych sióstr pretora. Ogarnęło go poczucie zobojętnienia i słabości. Spojrzał na główny stół, przy którym zabawiano potężnego gospodarza i bez końca deklamowano poematy na jego cześć. Julia była wśród gości. Wśród ubranych na biało westalek. Nie bardzo mógł pojąć, jak może mieć kłopoty z odgadnięciem, która to z nich. Im dłużej jednak wpatrywał się w sześć zawoalowanych kobiecych postaci, tym większa ogarniała go niepewność. Aż do momentu gdy zobaczył, jak podnosi dłoń do twarzy, i spostrzegł, że dłoń ta nie jest ozdobiona klejnotami. Julia nigdy nie nosiła żadnych ozdób z wyjątkiem tej dziwacznej bransolety. Serce na moment przestało mu bić. O, tak, to ona, oczywiście. Najbliżej arcykapłana. Wolno wypuścił powietrze z płuc, próbując sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby się do niej przepchnął, porwał ją na ręce i odjechał, zanim ktokolwiek zdołałby ich powstrzymać. To by się nie udało. Niemi potężni niewolnicy, którzy stali z tyłu, pilno- wali, by nikt nieuprawniony nie zbliżył się do tego stołu. W czasach kiedy zabójstwa polityczne stały się takie częste, nawet ludzie zajmujący o wiele niższą pozycję od bohatera dzisiejszego dnia potrafili to przewidzieć. Theus więc nie ruszał się z miejsca, część uwagi kierując na bezskuteczne próby Avicusa, lecz cała reszta jego duszy była przy tej kobiecie skrytej za białą zasłoną. A jeśli tej nocy nastąpi koniec świata... A jeśli dawne legendy spełnią się akurat dzisiaj... Orzeł wróżył założycielom Rzymu, że miasto po tysiącu dwustu latach umrze. Ta przepowiednia wskazywała mniej więcej na czasy, w których oni teraz żyli. Theus nieraz słuchał wróżbitów i astrologów, którzy na co drugim rogu ulicy wykrzykiwali swoje złowieszcze przepowiednie. Ludzie śmiali się z nich, ten i ów jednak rzucał monetę. A potem obchodzili swoje święta, modlili się i do starych bogów, i do nowych. A świat powoli obracał się dalej... Theus poczuł, że czoło ma zesztywniałe aż do bólu, że odkąd tu przybył, marszczy brwi w ponurym grymasie. Potarł ręką skórę nad oczami, w roztargnieniu rozmasował skronie. Teraz pozostawało jedynie czekać po to, by sprawdzić, czy wieści dotrą do pretora i czy on potraktuje je z odpowiednią powagą, by przerwać ucztę. Już niedługo wzejdzie księżyc, jasny i pełny. Theus poczuł ciarki przebiegające po kręgosłupie. Zdał sobie sprawę, że to uczucie przyszło zapew- ne dlatego, iż tej nocy on być może poczuje miękkie ciało Julii przy swoim. Jeśli nie inaczej, to na końskim grzbiecie, uciekając na łeb na szyję przed okrutnymi Wandalami, którzy właśnie podchodzą pod bramy Rzymu. Przed tymi, którzy przedarli się przez linie obrony na północy i na zachodzie, o które cesarz prawie w ogóle nie dbał. Serce waliło mu niczym dzwon obwieszczający śmierć. Theus jednak czuł siłę nowej wiary w piersi, a w duchu wznosił modły do kobiety, która zrodziła Boga. Ona chyba nie może pozwolić, aby ktoś tak wspaniały jak Julia został zniszczony, zanim wypełni swe prawdziwe życiowe zadanie? Bez najmniejszego trudu ściągnęli ją z drzewa, gdy tylko pierwszy z nich ją zauważył. Było ich pięciu. Wszyscy służyli w cesarskiej armii, lecz byli pijani jak marynarze. Zamierzali wdrapać się na drzewo, żeby móc oglądać zabawę, jaka toczyła się za grubymi, lecz niskimi murami, otaczającymi park pretora. Zdarli z niej łachmany, którymi jeszcze okrywała ciało, głośno rechotali, gdy próbowała ugryźć jednego w twardą, pokrytą bliznami pięść. Jeden z nich mocno przydusił ją do ziemi i mokrymi, cuchnącymi wargami ucałował piętno wypalone na czole. - Jesteś moja, czarna pięknotko! Cóż to za szczęśliwy dzień! Pozostali jednak zaczęli się kłócić z pewną dozą dobroduszności, szarpiąc dziewczynę, wyzywając kompana od miękkich ryb i zapijaczonych durniów: przecież i tak nigdy nie uda mu się wysunąć miecza z pochwy, bo tak bardzo był pijany! Ze śmiechem, z brutalną przyj acielskością dyskutowali o tym, który z nich ma posiąść ją jako pierwszy. Wreszcie stanęło, że ten, który ją odnalazł. Następni byli dwaj wyglądający na braci, tak samo krępi i muskularni, z takimi samymi krótkimi bródkami. Ostatni był zupełnie do nich niepodobny. Wysoki, wielki niczym góra, z kępkami szarawych włosów . wystających spod nakrycia głowy. Niewiele się odzywał, mało się też śmiał. Być może to jego niezwykły wzrost przydawał mu czegoś w rodzaju aroganckiej siły, by znosić pierwszeństwo innych. Niewolnica jeden jedyny raz spojrzała mu w oczy. Jasne, być może szare. Był od niej wyższy co najmniej o trzy głowy. Ona, która przywykła do patrzenia z góry na większość mężczyzn, mogła na ten widok jedynie pokręcić głową w bolesnym zdumieniu. - Potwór! - syknęła do niego w swoim własnym języku. Żołnierz rozchylił wargi i uśmiechnął się. Miał proste białe zęby. Na swój sposób ładne, pomyślała, czując, jak ogarnia ją dziwna rezygnacja. Ściszonym głosem powtórzyła wyzwisko po łacinie. Kiedy z głębokim jękiem rozsunął jej zakrwawione uda, po kilku mocnych pchnięciach straciła przytomność. Ból był tak wielki, że sparaliżował ciało w łaskawy sposób. Zalała ją czerwona fala gorąca, podobnego chyba do tego, jakie mogła odczuwać jeszcze jako płód w łonie matki. Ostatnią myślą, jaka przyszła jej do głowy, było: Teraz nareszcie będę wolna. Pontifex szepnął do niej: - Musimy czym prędzej wyjechać. Coś się dzieje, coś bardzo groźnego! Julia gwałtownie odwróciła głowę, lecz pożałowała tego w tym samym momencie: nikt przecież nie powinien się zorientować, że on naprawdę do niej przemówił. Niepokój ogarnął pięć pozostałych westalek, one rów- nież otrzymały tę samą wiadomość. Lektyki czekały już gotowe. Kapłanki musiały zostać przeniesione w bezpieczne miejsce, bo wrogie oddziały zagrażają miastu. Wesoła i jak zawsze spragniona wina Gaelia po koleżeńsku szturchnęła Julię w bok, twierdząc, że powinny raczej zostać. - Spójrz tylko, nadchodzą tancerze! I piękne kobiety z Afryki, które będę pokazywać różne sztuczki i śpiewać! Julia pomogła jej wstać. Pontifex kazał niewolnikom poprawić swój strój, bo haftowany złotem tren jego szaty zaplątał się w zdobienia sofy. Wreszcie zadęto w róg, oznajmiający słowa pożegnania Pontifexa. Kiedy gospodarz zrozumiał, że honorowi goście zamierzają opuścić jego dom, spędziwszy w nim zaledwie tak krótki czas, twarz odrobinę mu pociemniała. Prędko jednak mu to minęło, zwłaszcza kiedy pożegnalne słowa westalek zagłuszone zostały donośnym okrzykiem nadzorującego uroczystości. - Odsłaniamy posąg pretora! Bogowie nam dzisiaj sprzyjają i nasze triumfy będą coraz większe, tak jak coraz większa będzie chwała naszego gospodarza i sława, jaką przyniesie mu ten posąg! Rozległo się bicie w bębny i ryk rogów tak głośny, że aż zatrzęsły się stoły. Nikt nie zauważył ubranego w czerń jeźdźca, który podążał tuż za orszakiem westalek i w półmroku obserwował każdy ich ruch. - Bierz ją, Sar... Zasłużyłeś na to! Wielki mężczyzna nie poświęcił im nawet spojrze- nia, zebrał tylko tunikę i wsunął ją za pasek w sposób zupełnie nieprzepisowy dla legionistów. - Do koszar! - oświadczył chrapliwym głosem. Kompani nieco skulili się w sobie. Z przerażenia, wstrętu albo z czystej zazdrości, że ich kompan ma włócznię, zdolną rozerwać kobietę na pół. Ona najzwyczajniej umarła. Zatrzęśli się, jeszcze bardziej skurczyli się w sobie, zadowoleni, że o nic nie mają na pieńku z Sarem. Służyli w tym samym oddziale i znali go już od blisko czterech lat, sypiali w tej samej nędznej ziemiance albo pod tym samym przykryciem z grubej cuchnącej wełny. Na wyprawach jedli to samo marne pożywienie i chrapali chórem w wilgotne, ciepłe, duszne noce podczas przemarszu ku Afryce. Żaden z nich nie bardzo wiedział, skąd on się wziął ani też co się kryje pod gęstwiną szarych włosów. Niewątpliwie wzbudzał jednak respekt. Nie tylko jako dowódca oddziału, lecz również dlatego, że widzieli, jak gołymi rękami łamał wrogom nogi w udach. A gdy posłużył się krótkim toporem, którego chętnie używał w walce, to rozłupywał ludzką czaszkę aż po kręgi szyjne. Kiedy zaś jako zdobycz wojenną i żołd dostawał kobietę... Zadrżeli. Ta czarna niewolnica miała rację. Był potworem. Z największą oczywistością utworzyli ariergardę, gdy bez wysiłku przerzucił sobie kobietę przez ramię i skierował się w stronę obozu za miastem. Na co mu było to martwe ciało, o tym nawet oni, zatwardziali wojacy, nie ośmielili się myśleć. Patrzyli na wąskie, nie po kobiecemu długie stopy, kołyszące się przed nimi, różowe. Jakie to dziwne, pomyśleli, że ci czarni niewolnicy zawsze mają takie różowe stopy i wnętrze dłoni. Czy to sposób bogów na to, by pokazać, że mimo wszystko są ludźmi? Obrzydzenie, wywołane brutalnym gwałtem, jakiego się dopuścili, kwaśno zapiekło w gardłach. Wkrótce jednak ich myśli zajęło co innego, bo do ich uszu od strony zachodniej bramy miasta dotarły dzikie wrzaski i wycie, jakby stada wilków. - Hunowie nadciągają! Attyla stoi pod murami! Jesteśmy zgubieni! Pięciu żołnierzy puściło się biegiem. Olbrzym zdążył zrobić kilkaset kroków, nim wreszcie przyszło mu do głowy cisnąć zwłoki kobiety do rowu, dzięki czemu mógł jeszcze bardziej przyspieszyć. W domu westalek zapanowała panika. Setki kobiet i dzieci waliło do zabarykadowanych wrót. Miasto płonęło. Ognie rozjaśniały zbocza wzgórz i złocone dachy. Przerażający, przypominający piekło widok. Julia i dwie inne westalki uciekły na dach wraz z Pontifexem. Teraz tego żałowali. Stąd widać było dramat, jaki rozgrywał się na szerokich ulicach, wśród zaułków, pod bogatymi balkonami. Patrzyli, jak barbarzyńcy krótkimi sztyletami mordują obywateli Rzymu przy fundamentach świątyni Kastora i Polluksa. Widzieli, jak Łuk Augusta stanął w płomieniach i jak najeźdźcy walczą z rzymskimi żołnierzami na Via Sacra. Na dachu olbrzymiej bazyliki wybudowanej przez Juliusza Cezara widać było biegające postacie. Niektóre z nich rzucały się w dół. Chociaż noc była ciepła, Julia miała dreszcze. Nie przejmowała się tym, że Pontifex ściska jej bezwładną rękę, odprawiając rozpaczliwy modlitewny rytuał. Dwie pozostałe nie były już wybrankami bogini, lecz śmiertelnie teraz przerażonymi kobietami, które na dach domu westalek przygnał strach. Julia zastanawiała się: Czy ja naprawdę chcę przeżyć? Nie stać ją było na podjęcie ostatecznej decyzji. Osunęła się tylko, pozwalając, by rozedrgane znajome dłonie arcykapłana ściskały ją coraz mocniej. Krzyki ludzi, szukających schronienia za grubymi murami domu westalek, nie ustawały. Słychać je było przez całą tę długą przerażającą noc, a stały się jeszcze głośniejsze, gdy grupa dzikusów Attyli podjechała do nich z zapalonymi pochodniami i wzniesionymi włóczniami. Przedarli się nawet przez Pons Cestius, most łączący wyspę na środku Tybru z resztą miasta. Podpalili świątynię Eskulapa, zabijając uprzednio wszystkich mieszkających tam nieszczęśników. Kapłani, którzy poświęcili życie pielęgnacji chorych, zostali bezlitośnie ścięci albo zabici uderzeniem ciężkich pałek. Kiedy jasne się stało, że atak się powiedzie, przy szkołach gladiatorów zebrały się przerażone miejskie dziwki. Dostęp do wysypanych trocinami aren został teraz zabarykadowany ciężkimi wozami, belkami i stosami zardzewiałych żelaznych krat. Wielu ludzi szukało schronienia w Amfiteatrze Flawiuszy, sądzili bowiem, że barbarzyńcy nie odnajdą ich tam wśród plątaniny korytarzy i cel, w których tak często kryły się dzikie zwierzęta i gladiatorzy. Inni schowali się w katakumbach, owej niezwykłej sieci, której główną żyłą była Cloaca Maxima. Tu przez całe wieki chronili się przed prześladowaniami chrześcijanie, wciąż jeszcze można tu było napotkać ich błyszczące gołe czaszki, szczerzące we wszystkowiedzącym uśmiechu zęby do przerażonych uciekinierów. Wielu ludzi usiłowało zbiec z Rzymu, dawne ścieżki prowadzące na wzgórza poza miastem zapełnił strumień konnych jeźdźców i całych rodzin uciekających pieszo. Chrześcijanie zamknęli się za grubymi murami kościołów, błagając swego zbawcę o nagrodę za tę udrękę. Wkrótce mieli zasiąść u jego boku w królestwie niebieskim i nigdy więcej nie odczuwać już żalu ani strachu. Ale Hunowie przewidzieli to wszystko. Wdarli się do starych bazylik i do niedawno wybudowanych chrześcijańskich kościołów. Obrabowali skarbiec w świątyni Saturna. Podpalili piękne Hale Trajana i to samo próbowali zrobić z potężnym Panteonem. Bez większych ofiar we własnych szeregach powalali mniej licznych rzymskich gwardzistów. Cesarskie miasto stanęło otworem. Kiedy wstał świt, rzymscy żołnierze leżeli na ulicach jak marionetki odrzucone przez dzieci. Miasto zasnuły dymy tysięcy stosów pogrzebowych. Popiół z nich padał na wspaniałe budowle niczym czarny śnieg. A przywódca armii wznosił zwycięskie okrzyki z dachu świątyni Saturna, triumfująco podnosząc do nieba i wschodzącego słońca odrąbaną głowę kapłana. Śmiertelnie przerażeni mieszkańcy miasta widzieli, jak dwie westalki niczym białe gołębice sfruwają ze skał za Forum. Co się działo z czterema pozostałymi, w tej chwili nie obchodziło nikogo. Najlepiej by się stało, gdyby już nie żyły. Płomień Westy zgasł, zapewne raz na zawsze, a święte służebnice bogini zostały pohańbione tak jak każda kobieta, która stanęła na drodze przeklętych najeźdźców. Julia już się nie trzęsła. Niewiele czuła. Siedziała na dachu wraz z dwiema innymi westalkami i Pontifexem. Rozpalili ogień i odmawiali modlitwy. Pradawne rytuały, które miały przebudzić Westę, by obdarzyła swą łaską zbiory i rzymskie domy, nie pasowały już do tej sytuacji. Julia słyszała głos Pontifexa, przechodzący w niemelodyjny jęk. Bał się. Bał się śmiertelnie. Zapewne nigdy nie przypuszczał, że cokolwiek jest w stanie mu zagrozić. Wszak nawet skrytobójcze ataki, związane z walką o władzę, w których wyniku stale zmieniał się układ sił w Senacie, ani trochę nie zachwiały jego świętej pozycji. Tymczasem barbarzyńcy stanęli u wrót, a krzyki dobiegające z dołu świadczyły o tym, że zdołali wedrzeć się do środka. Być może wiedzieli, że westalki przechowują ważne dokumenty i drogocenne klejnoty najzamożniejszych kobiet w mieście. Może sądzili, że spichlerz jest pełniejszy, niż był w rzeczywistości? A może chcieli po prostu zademonstrować swą przewagę, zabijając te najświętsze ze służebnic Rzymu? Julia przypuszczała, że jest właśnie tak. Siedziała zupełnie nieruchomo, przymknęła oczy, żeby nie patrzeć na przerażające czerwonożółte świa- tło, które w tak nienaturalny sposób spowiło miasto. Ręce niczym szpony zaciskała na sakwie, którą przywiązała sobie do paska. Pisma, amulet jej matki i podarunek od Theusa... Pożary coraz bardziej się rozprzestrzeniały. Od dawna już słyszała bicie w dzwony i glos rogów, obwieszczające niebezpieczeństwo. Szczęk broni i metalowych napierśników żołnierzy również przypominał melodię odległych dzwonów. Rzym umierał. Julia czuła, że krew wolniej krąży w jej żyłach, jak gdyby bezwład w ręce miał wkrótce rozprzestrzenić się na całe ciało i ją zadusić. Zorientowała się, że już pogrążyła się w żałobie. Życie było przegrane. Nic jej nie pozostało. Cała służba Weście była równie pusta i nieistotna jak przedstawienia w teatrze. Ale ogień żył. To było pewne mimo całego smutku. Ogień strzelał i płonął: Julię w jakiś dziwny sposób ożywiło przekonanie, że Rzym ulega teraz oczyszczeniu w płomieniach. Pontifex jeszcze przez chwilę monotonnie wygłaszał modlitwy, lecz wreszcie głos przestał go słuchać i zamilkł. Dwie kobiety u jego boku wtuliły się w siebie, u jednej z nich na obu policzkach widać było ślady wilgoci. - Zabiją nas! - A przedtem zrobią jeszcze coś gorszego - mruknęła druga. Julia napotkała wzrok młodej zalęknionej kobiety. Mogły być w tym samym wieku, lecz u niej w ciemnych włosach zaczęły się już pojawiać siwe pasma. Twarz była bardzo blada, jak zresztą twarze wszystkich westalek. - Nie bójcie się - odezwała się Julia ściszonym bezdźwięcznym głosem. - Przecież oni tak naprawdę nie mogą wyrządzić nam krzywdy, same przecież możemy wybrać. Wykonała wiele mówiący gest ku krawędzi wieży. Pomiędzy nią a pokrytą twardym marmurem drogą w dole było mnóstwo wolnej przestrzeni. Starsza z westalek jęknęła: - Ona ma rację, nie możemy pozwolić, żeby nas zhańbili! Pontifex nagle jakby odzyskał mowę. Poderwał się, z zapałem wymachując rękami. - Ostatnia ofiara, tak! Uczcimy naszą boginię ostatnią ofiarą! Rzucimy się w dół i poniesiemy śmierć na jej cześć. Lepsze to, aniżeli barbarzyńcy mieliby dotykać naszych niezbrukanych ciał! Julia popatrzyła na najwyższego kapłana. Jego oczy były teraz mroczne, lecz mimo wszystko rozpłomienione, bo odbijało się w nich płonące miasto. Podszedł do niej, wyciągnął rękę, lecz Julia jej nie ujęła. - Nas nie wolno dotykać. Opuścił rękę i kiwnął głową. Zachęcająco popatrzył na pozostałe kobiety. One jednak bez względu na to, jak się bały, wciąż nie mogły podjąć decyzji. Może Westa zdecyduje się jednak na ingerencję? Może trzeba, by wykazały się odwagą? I siłą. By wytrzymały wszystko, co bogini zechce na nie zesłać. Pontifex stanął sam na skraju dachu. Jego jasnobłękitna szata była powalana kurzem i brudem. Włosy wysunęły się spod przepaski i powiewały na wietrze. Dobiegające z dołu odgłosy walki wzmagały się, te- raz słychać już było wyraźnie szczęk miecza uderzającego w drugi miecz, a przez otwory w dachu sączył się kwaśny dym. - Niedługo już będzie za późno - szepnął. Żadna z kobiet się nie poruszyła. Ale zaniosły się krzykiem, kiedy w korytarzu pod nimi, tym samym, którym uciekły na dach, zadudniły kroki. Julia przygotowywała się na to, co wkrótce ujrzy. Dzicy barbarzyńcy ubrani w niegarbowane skóry, nędzne łachmany... Zarośnięci, zawszeni, brudni wojownicy z szeregów Hunów... Jakie to będzie uczucie, kiedy ją schwytają, zbrukają, przycisną do niej swe cuchnące ciała? Czuła, jak ściskanie w gardle z wolna przemienia się w mdłości. Wszyscy czworo na dachu utkwili teraz wzrok we włazie, w którym migotała już czerwona poświata. Już wkrótce wyłonią się stamtąd pierwsze zarośnięte głowy, być może nakryte charakterystycznymi skórzanymi hełmami. Kiedy się to stało, wszyscy instynktownie cofnęli się ku krawędzi wieży. Mrugali powiekami, wpatrzeni przed siebie, i czuli ogromną radość przepływającą przez ciało. To Rzymianie! Rzymscy żołnierze, ich strażnicy! Przyszli po nich, zabrać ich w bezpieczne miejsce. W ciągu siedemnastu lat, jakie Sar spędził na służbie cesarza, jeszcze nigdy nie widział równie dzikich wojowników. Byli jak zwierzęta, gryźli i szarpali, zwinni jak lisy i silni jak byki, a końmi kierowali z taką precyzją, że mogli rąbać dwoma mieczami jedno- cześnie, wierzchowce bowiem reagowały na najlżejsze drgnienie kolan jeźdźca. Musiał przyznać, że budzą w nim podziw. Przez całą noc w mieście toczyły się mniejsze i większe potyczki, Sar jednak wyraźnie widział, co się stanie. Rzym zostanie podbity. Ograbiony ze złota i monet, ze świętych przedmiotów i z własnego honoru. Rozumiał, że to będzie oznaczać koniec również dla niego. Musiał walczyć za cesarza, dopóki starczało nadziei. Uratowanie świętych kapłanek będzie jego ostatnią próbą. Ostatnim bohaterskim czynem dla armii, która tak dobrze mu płaciła i stała się jego życiem, kiedy innego życia nie było. Właściwie to nawet dobrze. On, który nigdy nie miał bogów, których mógłby czcić, odda na koniec cześć Weście. Mruknął coś zadowolony, kiedy trzy przerażone kobiety przyjęły podane im płaszcze. Mężczyznę o pięknym obliczu nie tak łatwo było nakłonić do ucieczki. Wreszcie jednak i on z nimi poszedł, wszyscy posłusznie dosiedli czekających koni. Musieli jechać, bo śmierć deptała im po piętach. Ku lasom, z dala od walk i bezeceństw Wandali. Jeśli włączą się w strumień uciekających ludzi, nikt nie rozpozna westalek wśród śmiertelnie przerażonych kobiet, które parły naprzód jak mężczyźni ku temu, co, jak sądziły, jest zbawieniem. - Będziemy was strzec własnym życiem. Zawieziemy was w bezpieczne miejsce, pod pałacem Nerona są tysiące kryjówek... - Nie, nie możemy jechać przez miasto, to... Julia nie wiedziała, dlaczego protestuje. Coś podpowiadało jej, że muszą jak najprędzej oddalić się od ulic, wjechać w lasy, na wzgórza... Może ruszyć wzdłuż wielkiego akweduktu. Towarzyszyło im sześciu żołnierzy. Trzej pierwsi padli na rogu przy Porta Appia. Murów miejskich pilnowali teraz barbarzyńcy, wypuszczali ludzi, lecz nie wpuszczali nikogo do środka. "Wszystkich rzymskich żołnierzy próbowano zabić, lecz w chaosie, wśród zawodzących kobiet, płaczących dzieci i rozpaczliwie walczących mężczyzn, wielu zdołało się wydostać. Uciekali byłe dalej od miasta. Była to pozbawiona honoru ucieczka, a Hunowie umieli ją wykorzystać. Akurat w chwili, kiedy przerażony koń Julii odsłonił zęby, by zarżeć, Sar złapał Julię wpół i przeciągnął na swego wierzchowca. Zawiniątko z solidnego płótna zaczepiło się o uprząż, lecz Sar silnym szarpnięciem rozerwał skórzany pasek. Przerażona klacz, głośno rżąc, stanęła dęba, a Julia spostrzegła, że w brzuchu zwierzęcia tkwi strzała z powiewającymi wstążkami. Zacisnęła palce na miękkim owczym futrze i zakrwawionymi paznokciami wczepiła się w nie podczas szalonego pościgu przez cuchnące ulice miasta. Nacisk na płuca był tak wielki, że ledwie mogła oddychać. Leżała na brzuchu przed jeźdźcem i czuła, jak pod nią pracują mięśnie zwierzęcia. Głowa boleśnie podskakiwała jej i obijała się o bok konia, a przed oczami umykał świat. Wiedziała jednak, że zawiniątko z rzeczami, które kochała najbardziej na świecie, wciąż ma przymocowane do paska. Zapach potu zdenerwowanego konia świdrował w nosie i wkrótce zaczął się mieszać z kwaśnymi odbiciami żółci, nad którymi nie była w stanie zapanować. Wszystko, co zjadła podczas wspaniałej uczty, wypływało z niej teraz pod postacią grudkowatego śluzu i spływało po udach jeźdźca i boku konia. Jeszcze raz zwymiotowała, przed oczami zawirowało jej czerwienią. Być może była ranna, bardziej ranna niż zdawała sobie z tego sprawę. Być może umierała, może z jej ust ciekła teraz krew, a nie wymiociny. W końcu tętent końskich kopyt zaczął się oddalać, czerwone plamy przed oczyma poczerniały. I głowa przestała boleć. Theus zobaczył sześciu żołnierzy, jadących w ciasnej formacji z trzema owiniętymi w płaszcze postaciami pomiędzy sobą na koniach bojowych. Spod płaszczy wystawały białe szaty obramowane czerwienią. Zrozumiał. I poczuł niczym ukłucie miecza w sercu, że Julia musiała być jedną z nich. Musiała! Chociaż twarz westalki skrywał kaptur i ciemność, to pojechał za tą niedużą grupą. Kiedy najeźdźcy zaatakowali orszak przy bramach miasta, nie zdołał się przedrzeć przez masę potykających się, czołgających i rozpaczliwie biegających ludzi. Drogę zagrodził mu wywrócony wóz i umierający koń, dziko wywijający nogami. Jakieś dziecko dostało się w zasięg rozwścieczonych kopyt i zginęło na oczach Theusa. Pół twarzy zmieniło mu się w miazgę. Nie było przy nim matki, która zaniosłaby się krzykiem. Theus czym prędzej wyrzucił z pamięci ten obraz i popędził własnego konia, zmuszając go, by przeskoczył przez padłe zwierzę. Kiedy ujrzał, jak żołnierz-olbrzym ratuje jedną z westalek, przeciągając ją na swego konia, znów poczuł to samo ukłucie. Druga z kobiet spadła z wierzchowca i natychmiast została pociągnięta za włosy ku wewnętrznym schodom w bramie. Ogromny żołnierz natomiast pognał dalej ze swym drogocennym ładunkiem. Theus wbił ostrogi w konia, uderzył piętami w boki przerażonego zwierzęcia. Lecz właśnie w tej chwili koń osunął się na przednie kolana, potem z głębokim stęknięciem przekręcił się i upadł na bok Theus znalazł się do połowy pod zwierzęciem, mocno przytrzymując się grzywy, i kiedy głową uderzył o bruk, przed oczami zawirowały mu gwiazdy. Skulił się, osłonił głowę przed stukoczącymi kopytami i walącymi na oślep pałkami. Starał się zrobić tak mały jak to możliwe przy zdychającym zwierzęciu, poprzysięgając sobie, że przeżyje to piekło krwi, krzyku i parujących zwierzęcych wnętrzności. Kiedy minęli już mur i pędząc niczym burza wyprzedzili grupę pijanych barbarzyńców, Sar zwolnił. Jego koń zaliczał się do najsilniejszych, lecz wydarzenia tej nocy mogły złamać nawet najlepsze bojowe konie cesarza. Teraz musiał dodatkowo dźwigać tę kobietę. W miarę jak oddalali się od miasta, Sar jechał coraz wolniej, mimo że zdawał sobie sprawę z tego, iż w lasach wokół starej drogi na pewno czają się grupy maruderów i tylne oddziały barbarzyńców. Zrzucił hełm. Zerwał napierśnik z lśniącego mosiądzu. Nic już nie wskazywało na to, że jest żołnierzem cesarskiej gwardii Rzymu. Świadomość ta ulżyła mu bardziej aniżeli ciężar metalu. Przejechawszy za niewielki zakręt, spostrzegł płonące w lesie ognisko. Nie zastanawiając się, skierował konia między wysokie liściaste drzewa, wtulił się w szyję zwierzęcia, gdy wśród gęstej roślinności gałęzie czepiały się jego głowy. Przy piersi i szyi czuł przyjemny dotyk ciała kobiety. I nagle dotarł do niego podniecający zapach jej włosów. Uśmiechnął się lekko, odrobinę uniósł głowę i wsunął jej dłoń pod brodę, żeby sprawdzić, czy oddycha. Miał nadzieję, że nie umarła. Miał gorącą nadzieję, że nie umarła, bo ta dzikość, jaka objawiła się tej nocy, potrzebowała uspokojenia. Sar wymazał rękę cuchnącymi wymiocinami, ale tym wcale się nie przejął. Musnął go lekko oddech Julii, wyczuł także pulsowanie żyły na jej odsłoniętej, wyciągniętej szyi. Wsunął pod nią rękę i poczuł, że kobieta ma sprężyste młode ciało. Pozwolił, żeby koń sam wybierał jak najlepszą drogę wśród drzew i gęstych krzewów, aż wreszcie znaleźli niedużą, porośniętą trawą rozpadlinę pod suchym kamienistym zboczem. Sar, parskając niemal jak koń, zwalił się na ziemię. I leżał tak jak padł przez kilka chwil, żeby odpocząć. Spostrzegł, że pomiędzy koronami drzew wciąż widać odblask pożarów. Niska poranna mgła nadciągała od morza. Wkrótce wszystkie gwiazdy zbledną, już niedługo nadejdzie nowy dzień. Wiedział, że oto nadszedł kres jego dawnego życia. Od tej chwili pójdzie za głosem tęsknoty, od tej po- ry nie będzie już musiał wysłuchiwać bezrozumnych rozkazów oficera przegrywającej armii. Był wolny. Wracał do domu! Ta myśl była zbyt przytłaczająca, zbyt niewiarygodna. Przez pierwsze lata jako żołnierz - niewolnik śnił o tym każdej nocy, potem jednak nadszedł czas, kiedy z uwagi na niezwykle zdolności do walki zaproponowano mu żołd i liczne inne korzyści, byle dobrowolnie przystał do cesarskiej armii. Do tego czasu obraz rodzinnych stron zdążył już całkiem się zatrzeć. Miał zaledwie jedenaście lat, gdy został porwany przez obcych, a dwanaście, gdy oddano go cesarzowi w podarunku. Nim skończył lat dwadzieścia, nauczył się zupełnie innego życia i nawet we śnie myślał już w innym języku. Teraz jednak... Po siedemnastu latach po raz pierwszy od dawna sam w przyjaznym, pogrążonym w nocnym mroku lesie... Sar wiedział, że nadszedł czas. Z pełnymi jukami i kieszeniami powróci do domu domagać się tego, co prawnie mu się należało. Najpierw jednak naje się, odpocznie, zaznawszy dobroczynnej rozkoszy między udami kobiety. Znów się uśmiechnął, ledwie zauważając, że podczas któregoś ze starć pękła mu dolna warga. Rzymianie twierdzili, że ta kobieta jest święta, że nikt wcześniej nigdy jej nie tknął, nie wziął nawet za rękę. Była nieskalaną dziewicą, która strzegła ognia Westy i miała bezpośredni kontakt z boginią. Sar cieszył się na iście niebiańskie doznania. Theus czuł, że szarpią go jakieś ręce. Że napływająca fala masowo uciekających Rzymian depcze jego ciało, zakrwawione niczym truchło przejechanego szczura w rynsztoku. Ale kiedy wstał świt, wciąż jeszcze żył. Na czworakach pełzł przez wyludnione ulice, odwracając głowę na widok zwłok i kałuż krwi, które stale pojawiały mu się na drodze. Po jakimś czasie stanął na nogi, zachwiał się, oszołomiony i zamroczony. Nie wiedział nawet, gdzie jest, nie miał sił orientować się po niczym innym niż kamień, który miał pod stopami, i chłodny ceglany budynek, wzdłuż którego wolno się posuwał. Wreszcie jednak znalazł w sobie dość siły, by podnieść głowę, zdołał skupić wzrok. Otarł z czoła pot, brud i krew, przetarł oczy, by móc widzieć wyraźniej. Wiele z rzymskich budynków wyglądało niemal identycznie, gdy ktoś stał przy nich tak blisko jak on teraz i próbował patrzeć na kolumny i łuki. Gdy jednak, mrużąc oczy, odczytał inskrypcje, wiedział już, gdzie jest. SENATUS POPULUSQUE ROMANUS INCENDIO CONSUMPTUM RESTITUIT. „Senat i lud rzymski odbudował tę świątynię po tym, jak zniszczył ją ogień..." Zorientował się, że się śmieje. To była świątynia Saturna, dowód na to, że Rzym nigdy nie pozwoli się zgnieść zabłąkanym barbarzyńcom, pożarom ani sztormom. Teraz ta inskrypcja wydawała się śmieszna. W wielu miejscach ogień poczernił fasadę budynku, a gdzieś w głębi wciąż ochoczo gorzały płomienie. Być może w starych archiwach. Albo w bogactwie aksamitu, jedwabiu i obrazów we wnętrzu świątyni. Theus z mozołem ruszył dalej, miał inny cel. Minął kilka grup Hunów ładujących wartościowe przedmioty z kościołów i prywatnych pałaców na to, co pozostało jeszcze z wozów i koni. Jak się to mogło stać? W ciągu jednej jedynej trwającej tak krótko nocy? Nie miał sił, żeby się nad tym zastanawiać. Zamiast tego pomyślał o jedynej rzeczy, która się teraz liczyła: o tym, że musi dotrzeć do koszar i dowiedzieć się, kto mógł odjechać z Julią. To był przecież żołnierz. Tak wielki i potężny, że z całą pewnością znali go inni żołnierze i zwierzchnicy. Jego brudnoszare włosy również były cechą charakterystyczną. Theus przez moment miał też okazję dojrzeć oczy tego człowieka, wydawały się niezwykle jasne. Tak, nietrudno będzie go odszukać. Nigdy, przenigdy nie zdoła się ukryć! Theus napił się chłodnej, świeżej wody z fontanny przy świątyni. Orzeźwiło go to, pospiesznie jeszcze obmył twarz i ręce, zanim na drżących poranionych nogach ruszył dalej przez okupowane miasto. Julia doszła do siebie, otworzyła oczy, myśląc, że oślepła. Z cichym jękiem uniosła do góry zdrową rękę, próbując odsunąć ten gruby, duszący koc, który musiał widocznie spaść jej na twarz. Dłonią jednak chwyciła tylko powietrze, poczuła w końcu, że palce dotykają własnej twarzy. Nie było żadnego koca. Twarz miała lepką od brudu i kiedy ze szlochem nabierała powietrza, czuła smród bijący od własnej skóry, od własnych wymiocin. Spróbowała usiąść, zorientowała się, że leży na ziemi. Trawa łaskotała ją w kark, a może były to włosy. Kiedy uniosła górną połowę ciała, opierając się na zdrowym łokciu, poczuła napływającą kolejną falę mdłości. Wypuściła powietrze przez zęby, poczuła, że w środku coś ją gniecie i kłuje. Czyżby miała złamane żebro? Mrok przed oczami znikał po kawałku, najpierw dostrzegła płonące gdzieś w oddali światło, przypominające ognisko. Potem rozróżniła jeszcze cienie wysokich drzew. A potem popatrzyła w twarz o najbardziej przerażających oczach, jakie kiedykolwiek miała okazję zobaczyć. Były szare jak woda pomieszana z mlekiem, wielkie i pełne żądzy. Niebo nad nimi zaczęło przybierać brudną żółtoszarą barwę, na wschodzie zbliżało się do fioletu, przypominającego wczorajszego siniaka. Julia wiedziała, że krzyk na nic się nie zda. Zacisnęła zęby z nadzieją, że wkrótce znów zemdleje. Theus uzyskał odpowiedź od rannego żołnierza, leżącego na ziemi i przyciskającego do siebie zranioną nogę. Zatrzymał się przy nim najzupełniej przypadkowo, bo mało się nie potknął o pokaleczone ciało przy skraju drogi. Gdyby nie pełne udręki wołania tego człowieka o pomoc, zapewne po prostu by go minął. Theus jednak rozpoznał ten głos. Młody żołnierz był jego ciotecznym bratem. I podczas gdy Theus rwał własną tunikę na kawałki, by choć trochę powstrzymać krwawienie na wpół odrąbanej nogi, dowiedział się, kim jest Sar. Gdy opuszczał żołnierza, upływ krwi i okazana mu troska przywołały na ustach młodzieńca uśmiech. Nie czuł już bólu, był półprzytomny. Umrze, zanim słońce wstanie, pomyślał Theus ze smutkiem. Ale ludzkie cierpienie tak mądrze urządzono, że gdy krwawienie jest zbyt duże, umierający zapada w stan bliski przyjemności. Theus widział to już wcześniej wiele razy, zarówno na polu bitwy, jak i podczas swoich wypraw do świątyni na wyspie, gdzie kapłani zajmowali się chorymi. Teraz ważniejsi byli żywi. Żałował, że nie ma żadnego potężnego boga, do którego mógłby się modlić tak jak chrześcijanie. Nie znał jednak żadnego takiego, a nie potrafił nic innego, jak tylko błagać z rozpaczą i chłodnymi wargami szeptać modły. Nie pozwólcie jej umrzeć, nie pozwólcie, żeby odeszła. Ona musi być moja... I być może boginie wysłuchały rozpaczliwych próśb Theusa, w każdym razie... ... Julia poczuła, że wypełnia ją coś w rodzaju obojętnej siły. Ten dziki zrywał z niej ubranie. Wspaniała szata westalek przytrzymywana była jedynie przez pas w talii i dwie wąskie tasiemki. Łatwo było rozsunąć ją na boki, teraz jej ciało leżało odsłonięte, a światło świtu sprawiało, że cienie rzucane przez wzgórki piersi podkreślały jeszcze miękkość jasnej skóry. Usłyszała, że z jego gardła wydobywa się coraz bardziej chrapliwy oddech. Wielka dłoń zacisnęła się wokół jej piersi i mocno ścisnęła. Julia poczuła łzy napływające do oczu, to było takie straszne. Pontifex tak delikatnie wodził palcami wokół jej sterczących sutek. Teraz reakcją ciała na dotyk były mdłości. Mimo to leżała zupełnie nieruchomo. Jego twarz znów znalazła się w polu widzenia Julii. Uśmiechnął się, mrucząc coś. Prawdopodobnie zrozumiał, że kapłanka nie ma zamiaru walczyć. Rozerwane białe jedwabne szaty zakrywały jej już tylko barki i ramiona. Ostre paznokcie napastnika zostawiały ślady na skórze brzucha. Julia bardziej wyczuwała niż widziała, jak mężczyzna rozwiązuje grube skórzane nogawice, stanowiące ochronę żołnierzy podczas bitwy. A więc to się stanie. Nigdy już nie będzie mogła tego odmienić. Ten barbarzyńca wtargnie w jej ciało, posiądzie ją, wypełni tę pustkę, którą przez tyle lat kojarzyła ze słodyczą i pięknymi marzeniami. Widać musi tak być. Czuła się zadziwiająco obojętna. Kiedy smród jego niemytego ciała dotarł do niej, odwróciła twarz z nadzieją, że wszystko prędko się skończy. Wbiła palce w miękką, delikatną trawę porastającą ziemię i skoncentrowała się na każdym uderzeniu serca, na każdym oddechu. Odkryła w tej przenikliwie bolesnej chwili, gdy siłą rozchylił jej nogi, że chce żyć. Podczas gdy on, sapiąc, próbował dostać się do jej zamkniętej płci, Julia pozwoliła porwać się marzeniu. Ogień płonął dla niej, przed oczami miała jego żywe płomienie, słyszała daleką piękną pieśń. Przed jej oczami przesuwały się kochane twarze. Oto matka, roześmiana, ubrana w swą najpiękniejszą, zdobioną szmaragdami szatę, niosła półmisek z marynowanymi śliwkami i zachęcała Julię, by ich spróbowała. Mężczyzna próbował wedrzeć się w nią, lecz nie mógł. Ciało Julii było martwe i suche, jedynie z nasady włosów spływał pot małymi strumykami, które zaraz tworzyły smugi o barwie kurzu. Piersi sterczały, lecz nie z pożądania czy tęsknoty. Było jej zimno, smukłe uda pokryły się gęsią skórką, podobnie zresztą jak ręce, chociaż nakryte kilkoma warstwami szaty westalek. Kiedy wsunął jej dwa palce do ust, zęby chciały go ukąsić. Okazało się jednak, że i szczęki pozbawione są woli. Julia poczuła smak ziemi, brudu i cuchnącej chuci. Nie otworzyła jednak oczu nawet wtedy, gdy przeklął w jakimś nieznanym jej języku. Potem poczuła te same palce tam w dole. Teraz były wilgotne, pewnie je zwilżył jej śliną albo umaczał we krwi, sączącej się z rany, którą dostrzegła na jego policzku. Ryknął niczym umierający lew, gdy wreszcie jednym jedynym pchnięciem zdołał głęboko w nią wtargnąć. Julia chciała krzyczeć, ból był rozdzierający, aż w oczach pojaśniało. Ale wargi miała odrętwiałe. Tak jak rękę. Leżała więc cicho i czuła się z tego dumna. Po czterech, pięciu pchnięciach ból ustał. Cala krew z ciała zebrała się w jednym punkcie pod brzuchem, próbując przyjąć zapalczywe pchnięcia tego sztyletu. Julia odwróciła twarz i otworzyła oczy. Niebo jaśniało. W oddali ponad horyzontem żółtoszary odcień z wolna przechodził w róż. Na niebie widać było jedną samotną gwiazdę. Gwiazdę północną. Tę, o której Amina mówiła, że Julia się pod nią urodziła. Tę, o której Theus powiedział jej kiedyś, że wróżbita nazwał ją planetą ich losu w horoskopie. Julia wpatrywała się w nią aż do oślepnięcia, jak gdyby gwiazda skrywała tajemnicę albo była latarnią, która zaprowadzi ją do portu. Ciąg dalszy tej historii zostanie opowiedziany w następnym tomie.
Koniec książki.