May Grethe Lerum
Lyster, sierpień 1685
W ciemny letni wieczór Maria biegła lekko przez łąkę. Czuła się jak młoda dziewczyna. Już dawno temu skończyła trzydzieści lat, lecz twarz wciąż miała gładką, a teraz promieniała radością, jakby była zakochana po raz pierwszy.
Kąciki ust drgały jej od powstrzymywanego uśmiechu, ale gdyby ją teraz ktoś zobaczył, wcale nie byłoby jej wesoło. Uciekała. Nie od czegoś czy kogoś, lecz do kogoś. Do niego! W ten wieczór, gdy niebo było bardziej niebieskie niż kiedykolwiek, nareszcie znajdzie ukojenie.
On właśnie czeka na nią nad głębiną, w miejscu, które pokochała, a które omal jej nie zabiło. To miejsce było dokładnie takie samo jak Randar, raz niosło radość życia, innym razem mogło zadać śmierć.
Randar także. Dla niej był samą istotą życia, wszystkim, czego potrzebowała, by istnieć.
Dla wielu innych był człowiekiem Śmierci, czarny kaptur, którego sam nienawidził, stał się jego znakiem rozpoznawczym.
Był katem, wykonawcą wyroków śmierci, mistrzem.
Maria musiała sama przed sobą przyznać, że to, co w nim odpychające, co tajemnicze i straszne, pobudzało jeszcze jej płomienne uczucie.
Przedtem jednak znała go jako brata, jako ukochanego towarzysza zabaw i dającego poczucie bezpieczeństwa opiekuna. Dorastając nie zakosztowała innego losu niż dobre dni w małej, położonej na odludziu zagrodzie. Meisterplassen. Zagroda Kata. To złe miejsce, powiedzieli jej ludzie, gdy dorosła na tyle, by towarzyszyć swej matce, Liv, do wsi. Płakała wtedy z wściekłości. Ponieważ jednak wciąż była dzieckiem, szukała schronienia u tego, którego nazywała bratem. I on był bratem, ten zamknięty w sobie, rosły młody mężczyzna.
Trwało tak aż do dnia, w którym Maria zrozumiała, że jest już kobietą. A potem przeżyła taką rozpacz i taką tragedię, że jeszcze teraz na myśl o tym czuła zimny skurcz w sercu. Nie mogła zrozumieć tego człowieka. Ból po śmierci przybranego ojca zaślepił go, pozbawił rozumu. Randar wybrał zemstę. Maria zadrżała, starała się odsunąć od siebie tamte dawne przeżycia. Dzisiejszej nocy rozpocznie się coś nowego. Jej myśli powinny być jasne i lekkie jak ten letni wiatr wiejący znad fiordu.
- O, mój ukochany, jakże musieliśmy oboje tęsknić i cierpieć! Los nie był łaskawy dla naszej miłości. Teraz sami przejmiemy za nią odpowiedzialność, choć wiem, że przyczyni nam to wiele bólu. Dłużej jednak nie możemy tak żyć, nie możemy pozwolić, by nasze ciała i dusze zatruła na zawsze zła siła niespełnionej miłości. Maria dygotała w chłodnym powietrzu. Miała go spotkać o północy. W małym węzełku niosła najpotrzebniejsze drobiazgi, poza tym trochę pieniędzy i parę zimowych butów. Na plecach dźwigała ciężki worek wypełniony książkami, lekarstwami w małych naczyniach i ziołowymi mieszankami. Chciała zabrać wyłącznie rzeczy osobiste. Reszta należała do Mogensa.
Była biedna, kiedy do niego przyszła przed wieloma laty.
Chciała być równie biedna, gdy postanowiła odejść.
Nie, to zresztą niemożliwe.
Mogens dał jej największe bogactwo, jakiego mogła pragnąć.
Nauczył ją czytać, czerpać wiedzę ze starych i nowych ksiąg z całego świata.
Wykorzystywała te umiejętności z zapałem, to nadało jej życiu treść, która na długie lata wypełniła pustkę, jaka została po Randarze.
No i przyszła na świat Sunniva, najukochańsze dziecko, a także bliźniaczy brat Sunnivy, lecz jego nie dane było matce zachować.
Przeżyła tutaj jedenaście lat jako dojrzała i odpowiedzialna kobieta, matka i żona. Ale wszystkie te lata były drogą do największej zdrady życia, drogą do ukochanego...
Miała na sobie piękną, dostojną suknię, która bardzo wyraźnie określała jej pozycję. Maria była żoną proboszcza.
Była jednak także kochanką kata.
A teraz zostawiła wszystko, co posiadała, by połączyć się z nim i odbyć brzemienną w skutki podróż na drugą stronę fiordu.
Do Meisterplassen.
Do domu.
Tam gdzie zaniosła ją matka, kiedy była niemowlęciem. Tam gdzie spędziła jasne, dobre lata dzieciństwa, nie martwiąc się szczególnie tym, że ludzie niesprawiedliwie oceniają jej bliskich.
Rodzina dawała sobie radę sama, bez niczyjej pomocy. Do kogo zresztą mieliby się zwracać?
Byli odrzuceni, wyszydzani, przechodnie spluwali im pod nogi w tych rzadkich przypadkach, kiedy ktoś z Meisterplassen załatwiał coś we wsi. Wykrzykiwano, że są bękartami kata i jego nałożnicy, stali na najniższym szczeblu społecznej drabiny. Nawet cuchnące i obdarte samotne sieroty, przesiadujące nad fiordem, ciskały szydercze słowa i kamienie za Marią i jej matką.
Ale matka Marii zdołała w końcu nauczyć paru z nich, by przychodzili z czapką w rękach do małej chaty na wysokim brzegu.
Dawała im zioła przeciwko dolegliwościom, które ich dręczyły, opatrywała rany, o których wszyscy sądzili, że są śmiertelne.
Powstrzymywała krwotoki. Większość jednak, zwłaszcza tak zwani dobrzy chrześcijanie, ludzie cieszący się powszechnym szacunkiem i uznaniem, nigdy jej nie pozdrawiali. Rzadko kiedy mogła się spodziewać innego podziękowania niż splunięcie pod nogi, jeśli ktoś spotykał ją na swojej drodze. A w końcu odebrali jej i męża, i syna.
Teraz Liv odeszła także.
Maria uświadomiła sobie, że to ona należy do najstarszego pokolenia, i drżąca potrząsała głową, by odegnać od siebie uczucie, jakie niosła ta świadomość.
Przecież dopiero co rozpoczęła życie!
Więcej nawet, rozpocznie je dopiero dzisiejszej nocy!
Teraz, kiedy decyzja została podjęta, dużo łatwiej było tłumić lęk i wyrzuty sumienia.
Mogens powinien dać sobie radę. Był mężczyzną o wielkim temperamencie, ale Maria żywiła nadzieję, iż jego gniew minie i pewnego dnia będą się mogli pojednać. Miał więcej lat niż wielu tych wyniszczonych staruszków, których dolegliwości starała się łagodzić, lecz pozostał twardy niczym psia skóra i mógł pracować jeszcze długo. I córka na pewno się nim zaopiekuje.
Sunniva co prawda nie skończyła jeszcze jedenastu łat, ale rozumie więcej, niż można się spodziewać.
Ona będzie Mogensowi pociechą, ojciec i córka z. pewnością tak pokierują sprawami, by życie codzienne toczyło się normalnie i bez niej.
Solveig Plassen i pozostałe dwie dziewczyny zadbają, by w domu nie odczuwało się braku silnej kobiecej ręki.
Solveig zastąpi ją również w izbie chorych, umie wiele i potrafi się zająć większością przypadków. Pewnego dnia przejmie to Sunniva...
Od dawna była wierną pomocnicą w ogrodzie ziołowym Liv, obserwowała także, jak Maria pielęgnuje chorych.
Sunniva jest z pewnością moją córką, myślała Maria zadowolona. Ta wysoka, dobrze zbudowana dziewczyna o jasnobrązowych włosach miała co prawda oczy ojca i nos równie ostry jak nos Mogensa, a jej silne ręce w niczym nie przypominały białych szczupłych dłoni matki, ale miała też bardzo miły glos. Jej wyprostowana sylwetka sprawiała, że Marii kojarzyła się z angielską królową.
W matczynym sercu pojawiał się bolesny skurcz za każdym razem, gdy uświadamiała sobie, jak córka musiała cierpieć z powodu śmierci brata.
Wciąż jeszcze zmarłe dziecko nawiedzało Marię w snach, chłopiec dorastał w jej marzeniach, ukazywał się jako roześmiany czarnowłosy, urodziwy młodzieniec.
Zawsze z tym dziwnym błyskiem w oczach, jakby się chciał z nią przekomarzać, zawsze uciekający od niej poprzez pokryte kwieciem letnie łąki, wymykał się jej wciąż i wciąż od nowa.
Z latami żal złagodniał, ale wciąż tkwił w jakimś zakamarku jej duszy, nic nie było w stanie zabliźnić tej rany.
Może pod wpływem miłości Randara mogłoby odtajać również i to martwe miejsce?
Syn z nim...
Dziecko o jego ciemnych oczach i równie ciemnych włosach!
Marzenie mogło się stać rzeczywistością.
Tak, może nawet już teraz, po licznych miłosnych spotkaniach nad tą głębią, wykiełkowało w niej nowe życie?
Nie, miała nadzieję, że tak nie jest.
Ich dziecko nie powinno być poczęte w tajemnicy, w ukryciu i z gorzkim smakiem wstydu w ustach.
Wkrótce znajdą się w domu.
Dwa, trzy dni w lodzi, zielone fale będą ich unosić ku wielkiemu fiordowi, potem popłyną odnogą w kierunku Sogndal i przedostaną się na wymarłą, lecz słoneczną stronę.
Meisterplassen.
Maria przyspieszyła kroku, już prawie biegła.
Worek wrzynał się w ramiona, ale się tym nie przejmowała.
Dusza w niej śpiewała, serce tłukło się w piersi tyle z napięcia, co i z oczekiwania.
Randar, Randar, wkrótce będę przy tobie.
I tym razem już na zawsze!
Woda w głębinie stała spokojna, jak martwa. Znikąd nie docierał żaden dźwięk, słyszało się tylko cichutki szept rzeki.
Gdzieś daleko śpiewał ptak, lekceważąc sierpniowe ciemności zwlekał z ukryciem główki pod skrzydłami.
Jeszcze na zboczu Maria rozejrzała się dookoła.
Nigdzie żywej duszy.
Mrużyła oczy w ciemnościach, on z pewnością ukrył się w cieniu wielkich drzew nad wodą.
Odłożyła worek i zawiniątko, zdjęła buty i zaczęła się ostrożnie zsuwać w dół po stromej, śliskiej ścianie. Potem przywarła do niej ciałem i odnajdywała punkty oparcia dla stóp na niemal pionowej skale.
- Randar! Jestem tutaj!
Maria szeptała, z trudem powstrzymując krzyk.
- Gdzie jesteś? Może zasnąłeś, ty leniwy...
Odnalazła miejsce, w którym Randar sypiał przez ostatnie dni od chwili, gdy nieoczekiwanie pojawił się w jej wsi. Na szczęście nikt go nie odkrył. Również wielu w tej części fiordu znało twarz kata.
Ale tam go nie znalazła. Szałas został zrównany z ziemią, tylko kilka czarnych od sadzy kamieni przykrytych torfem wskazywało, że ktoś tutaj popasał.
Czuła, że ogarniają panika.
Gdzie on się podział?
Nie mogła źle zrozumieć, mieli się spotkać właśnie dzisiejszej nocy.
Randar powiedział... A może to ona sama? Po strasznej kłótni wczorajszego wieczora Maria podjęła decyzję, nie była już w stanie się wahać.
Krok został uczyniony.
Dawne życie zostawiła za sobą.
A on miał ją zabrać, czyż nie dlatego przyjechał do Lyster po tych wszystkich latach?
Miłość pozostała tak samo silna jak w młodości, równie oszałamiająca, pełna.
Rozpoznała dawne uczucie szczęścia, rozkoszne drżenie zawładnęło nią natychmiast, gdy zrozumiała, że on jest, wciąż jest, znajduje się tak niedaleko. A w jego oczach zobaczyła ten sam blask, który płonął w nich tamtego dnia, kiedy odnaleźli się po raz pierwszy.
Blask, który zgasł, gdy przybrany ojciec obojga został tak brutalnie zamordowany. Wówczas dla Randara zemsta okazała się ważniejsza.
Maria nie rozumiała tego wtedy i nie zrozumiała do dzisiaj.
Cóż może być ważniejszego niż miłość?
Ona w każdym razie poświęciła dla niej wszystko, nawet własną córkę i wieczny spokój swej duszy. Poświęciła także Mogensa, drogiego Mogensa obdarzonego taką wyrozumiałością.
- Randar! Wolała teraz głośno, niepomna, że ktoś może usłyszeć.
- Gdzie ty jesteś? Nie żartuj sobie ze mnie, boję się... Głos łamał się ze strachu, zagryzała wargi, załamywała ręce. Zimny lęk rozprzestrzeniał się od karku na cale ciało, twarz Marii zrobiła się sztywna i nieruchoma. Usta nie chciały się otwierać, tłumiły wydobywający się z krtani krzyk. Tylko las odpowiadał. Las pełen odwiecznych odgłosów, trzasku łamanych gałązek, szelestu zwierząt pełzających pośród wrzosów, trzepotu ptasich skrzydeł w koronach drzew i bezgłośnego oddechu kwiatów.
Jego tu nie ma. Odjechał.
Maria opadła na ziemię w miejscu, gdzie jego ciało wyżłobiło w trawie zagłębienie.
Skuliła się, chciała poczuć jego ciepło, które ziemia musiała przechować właśnie tutaj.
Nic nie było takie, jak powinno, i serce lasu, i puls rzeki zamarły w tym momencie.
Randar zdradził. Zdradził jeszcze raz.
Wstała.
Uderzała głową o pień sosny, kopała nogą wilgotną trawę.
Przez chwilę jej rozsądek balansował na cieniutkiej niczym ostrze miecza granicy pomiędzy rozpaczą a wściekłością.
Instynkt samozachowawczy jednak zwyciężył i Maria zaczęła miotać w nocny mrok straszne przekleństwa.
- Do diabła z tobą, ty przeklęty psie! Podstępny łotrze, znowu się ze mną zabawiłeś! Niech cię dzisiejszej nocy wiodą wszystkie złe moce, wszystkie duchy morza, niech ci dadzą taką nauczkę, byś nigdy nawet nie pomyślał o podobnej zdradzie!
Dźwięki były stłumione, Maria płakała rozpaczliwie, ale niemal bezgłośnie.
Siedziała tak przez dłuższy czas, starała się opanować myśli. Zimny gniew dał jej dość siły, by wstać z godnością. Uniosła w górę twarz, ściągnęła brwi i spojrzała na zachodzący księżyc, Parsknęła niczym mokry kot, lecz płacz wciąż dławił ją w gardle.
Jeśli jesteś tam w górze, tak jak to odczuwam, to wiedz, że nie pozwolę się zgnieść. Rozumiem twoje posła nie, Boże, ale nie żałuję! Mój grzech jest mimo wszystko tak samo wielki, więc dlaczego pozwoliłeś mu odjechać? Powoli uspokajała się, czuła, że noc jest zimna. Powiedziała sama do siebie:
- Wracaj do domu i nie myśl o tym więcej, przynajmniej dopóki nie będziesz miała pewności, co się stało.
Trudno, nie ma go. Już przedtem przez to przeszłaś, rozumiesz, co to znaczy, ale teraz jesteś starsza, wiesz o życiu więcej.
Gorycz stopniowo wypełniała jej udręczone ciało, godziła się na to, pojmowała bowiem, że właśnie to uchroni ją przed załamaniem.
- Nigdy, nigdy więcej nie dam się dręczyć temu przeklętemu, tchórzliwemu psu. Maria pospieszyła do domu.
Droga była długa, minęło wiele godzin, zanim doszła do plebanii. Nogi nie chciały jej nieść. Worek wydawał się dziesięć razy cięższy niż poprzednio. Niebo zaczynało się złocić na wschodzie. Może nawet ci, którzy wstają najwcześniej, kręcą się już po obejściu między stajnią i oborą.
Skrajem lasu zbliżyła się do domu, jakiś czas posuwała się wąską dróżką przez zagajnik. W końcu znalazła się obok tego dziwnego długiego budynku, który pełnił rolę izby chorych.
W oknach Liv było, naturalnie, ciemno.
Maria jednak wbiegła bezgłośnie po schodach do dwóch małych pokoików, które do niedawna zajmowała jej matka. Pomyśleć, że Liv siedziała w tym fotelu jeszcze przed paroma dniami!
Ta pogodna, energiczna kobieta o niebiańsko błękitnych oczach. Ona, która zawsze pachniała słodkimi ziołami, która zawsze miała życzliwą dłoń i słowa pocieszenia dla wszystkich cierpiących.
Nikt nie wiedział, co ona sama nosiła w sercu, Maria domyślała się tylko, że musiała to być tajemnica z rodzaju tych najbardziej ponurych.
Liv Bergaheim, jej matka.
- Wieczne odpoczywanie racz jej dać, Panie - szeptała córka, kuląc się na łóżku matki i okrywając rozdygotane ciało miękką kołdrą. - Pomóż mi, mamo, w tym, co musi nadejść. I, na Boga, daj mi siłę, bym nigdy więcej nie uległa pokusie pokochania kogoś!
Ukryły Bóg stukał chyba do serca Marii albo może to daleki krzyk jakiejś dziewczyny dotarł do niej we śnie...
Ocknęła się gwałtownie i oszołomiona usiadła na łóżku zmarłej matki, zaraz zerwała się na równe nogi i stanęła na zimnej podłodze. Kolana uginały się pod nią, półprzytomna uświadomiła sobie, gdzie jest, miała wrażenie, że ściany zaciskają się wokół niej, jakby chciały wypchnąć ją na zewnątrz.
Nie wiedziała dlaczego, po prostu ukryła worek, który ze sobą przyniosła, i pobiegła w stronę głównego domu.
Na szczęście nikt się jeszcze nie obudził. I nagle zrozumiała, o co chodzi.
List do Mogensa.
Trzeba go usunąć!
Nie wolno dopuścić, żeby zobaczył te rozmazane od łez słowa, zdradę, którą drżącymi rękami uwieczniła poprzedniej nocy na papierze.
List pożegnalny.
I pierścionek, który on jej dał.
Boże, Mogens nie mógł tego widzieć! Dlaczego nie poszła tam natychmiast i nie usunęła okrutnej wiadomości?
Wpadła do gabinetu, do tego drogiego jej pokoju, w którym ogień na kominku nie wygasał, kiedy dni stawały się krótkie.
Szuflada biurka była lekko wysunięta, tak jak ją zostawiła. Ów straszny arkusik papieru wciąż leżał nietknięty. Szarpnęła go mocno, pierścionek wcisnęła z powrotem na palec. Pokrył biały paseczek skóry, który wczoraj wieczorem tak długo masowała i uciskała. Ulga mieszała się z jakimś nerwowym niepokojem. Wciąż jeszcze wszystko mogło się wydarzyć. Wciąż jeszcze istniało wielkie niebezpieczeństwo, że Mogens się dowie, że dotrze do niego, co Maria zamierzała zrobić. Co ma mu powiedzieć, kiedy mąż odkryje, że nie nocowała w domu?
Wymówki i kłamstwa nasuwały się same.
Mogła przecież zostać wezwana do chorego również dzisiejszej nocy, zdarzało się ciągle, że ktoś stukał do drzwi i domagał się jej pomocy przy trudnym porodzie, jakimś nieszczęściu lub ostrej chorobie.
Ludzie wiedzieli, że Maria przyjdzie.
I Mogens chwalił jej chęć niesienia pomocy i ofiary. Wykonywała swoje posługi z taką chrześcijańską miłością bliźniego, że należało to podziwiać, uważał.
Kiedy otwierała drzwi do ich wspólnej sypialni, wstrzymała oddech.
On z pewnością nie zapyta natychmiast, jak zwykle będzie chciał oszczędzić jej kłamstw. Mogens nigdy nie dowiadywał się o Randara, o tego syna kata, od którego kiedyś uciekła. Nie chciał znać odpowiedzi. Dlatego nie pytał. Maria myślała: To jest właśnie dowód szlachetności mądrego człowieka. Nawet pożar, który wznieci! w niej Randar, nie był w stanie stłumić dawnej czułości. Poczuła, że skurcz w żołądku ustąpił, i odetchnęła wolno.
Mogens leżał, spokojny i cichy, po swojej stronie łoża.
Zdziwiło ją, że włożył najlepszą nocną koszulę. Na szafie przy oknie wisiały dwie sutanny, czarne i lekko połyskliwe. Na nocnym stoliku zauważyła na wpół opróżnioną karafkę. Podeszła bliżej, w pokoju panował mrok, okiennice były zamknięte.
Tylko przez małą szczelinę sączył się strumyk światła, który padał na kościste dłonie Mogensa.
Maria miała ochotę płakać, a jednocześnie uśmiechała się przez łzy. On leży tutaj, śpi najniewinniejszym snem i nie wie nic o dramatycznych nocnych przeżyciach małżonki. Nie przypuszcza nawet, że w ciągu pięciu ostatnich nocy wymykała się z domu, żeby go zdradzać w ordynarny, najbardziej prymitywny sposób. Podczas kiedy on wierzył, iż Maria myśli wyłącznie o swojej zmarłej matce, że pogrążona jest w żałobie...
Czy kiedykolwiek mógłby pomyśleć, że drzemie w niej taka pospolita dziwka?
Nie, dla Mogensa była zawsze czysta, wiedziała o tym. Mogens ją podziwiał, wielbił ponad wszelkie wyobrażenie. - Przekonywał przecież samego biskupa w jej sprawie, nieulękły i pełen miłości. Nawet swego najbliższego współpracownika, owego podstępnego Revelina, Mogens osadził zdecydowanie na miejscu. Jak ten nędznik, zazdrosny wikariusz, mógł wierzyć, iż rzuci na Marię cień swoimi intrygami? Nic podobnego, przynajmniej dopóki Mogens Skanke, jej małżonek, będzie przy niej! Z bladym uśmiechem Maria wyciągnęła rękę, chcąc obudzić go delikatną pieszczotą. Mogens nigdy nie wymagał od niej więcej, niż sama chciała mu dać. Nigdy jej do niczego nie zmuszał.
Skóra, której dotknęły opuszki palców Marii, była zimna.
Twarz na poduszce zastygła, usta się nie poruszały, oczy były zamknięte i nie drgnęły nawet, kiedy dłoń żony przesunęła się po krzaczastych brwiach.
On nie żyje, przemknęło jej przez głowę.
On nie żyje!
Maria stała pośrodku pokoju i jakby z boku spoglądała na siebie. Żona Lota, pozbawiona uczuć niczym szary kamień. Myśli przebiegały jej przez głowę ze zdumiewającą jasnością. Raczej je rejestrowała, niż była w stanie nad nimi panować. Kiedy człowieka dotyka nieszczęście, jest najpierw bezgranicznie zrozpaczony. Potem przychodzi załamanie, może nawet histeria, następnie zmęczenie, rezygnacja, odrętwienie. W końcu człowiek otrząsa się z desperacji i może rozpocząć powrotną drogę do rzeczywistości, do powszedniego dnia. Zwykle taki proces trwa przez kilka lat. Jak to się stało, że już tutaj jestem?
Stopy Marii poruszyły się, biodra lekko zakołysały, stwierdziła, że siedzi obok Mogensa. Jakie to nierzeczywiste, jak sen. Jak sen, śniony przez kogoś innego. Zdumiona trwała w bezruchu na brzegu łóżka i nie mogła pojąć, że jej myśli są takie klarowne, choć głowę wypełnia coś jakby mokra wełna. Siedziała na małżeńskim łożu, palce wciąż jeszcze gładziły drogą, starą twarz męża. Dom zaczynał się budzić, z kuchni dochodził szczęk naczyń. Maria wstała, zdjęła brudną suknię i rzuciła na podłogę. Ten strój nigdy więcej nie będzie używany. Był przeznaczony dla innego. Wyjęła z szafy swoje najpiękniejsze ubranie.
Czarna suknia, skromny fason z wysokim kołnierzykiem z delikatnej koronki. Rękawy wąskie, przybrane jedwabną wstążką. Kiedy Maria wychodziła za mąż, spod sznurówki stanika widać było piękną jedwabną bluzkę. Teraz, gdy mocno zasznurowała stanik, jego brzegi się stykały.
- Schudłam - powiedziała półgłosem, zdumiona. Na ramiona narzuciła czarny szal, na nogi zaś włożyła lśniące pantofle z cielęcej skóry na miękkich podeszwach. Uporządkowała łóżko, otworzyła okiennice. Ptaki śpiewały, witały z radością nowy dzień. A może śpiewem żegnały Mogensa?
On zaś, w śnieżnobiałej pościeli, wyglądał pięknie i młodzieńczo. Twarz zachowała jeszcze zdumiewająco zdrową barwę, usta układały się miękko. Blask słońca rozjaśniał liczne srebrne nitki w jego brodzie.
Maria ułożyła sztywne ręce zmarłego na piersi i wsunęła mu w dłonie niewielki katechizm.
Potem ujęła karafkę, w której na dnie zostało jeszcze trochę płynu, i wchłaniała niezwykły zapach. Spróbowała wina, wydało jej się słodkie i przyjemne.
W kieliszku również trochę zostało. Uniosła naczynie w stronę zmarłego męża. Przemawiała w milczeniu do milczącego:
- Na zdrowie, mój przyjacielu, pozwól mi wypić na pożegnanie i w podzięce za wszystko. Zostało ci oszczędzone straszne cierpienie, jakie zamierzałam na ciebie sprowadzić, i być może, odchodząc właśnie dzisiejszej nocy, uratowałeś moją duszę. Musisz jednak wiedzieć, że będę za tobą tęsknić, jakkolwiek dziwnie to brzmi. Zamierzałam od ciebie odejść, mój ukochany przyjacielu, ale to ty wypowiedziałeś ostatnie słowo. Teraz ja będę musiała żyć z tęsknotą, z podwójną tęsknotą... Zasłużyłam sobie na to. Spoczywaj w pokoju, mój kochany!
Opróżniła kieliszek, ale nie przełknęła płynu. Czekała, aż poczuje na języku ów dobrze znany smak.
Nic takiego nie nastąpiło, a ona instynktownie wypluła wstrętną ciecz z powrotem do kieliszka. Wpatrywała się zaszokowana w cierpkie, choć z pozoru słodkie czerwone wino.
Usta krzywiły się w obrzydzeniu, napój był dławiący, paskudny, kleił się do warg jak syrop. W ułamku sekundy zrozumiała. Czarny lulek.
I naparstnica.
I jeszcze to niebezpieczne, a mimo to takie dobre lekarstwo z kopenhaskiej apteki.
Pomaga ono ludziom się odprężyć, zasypiają nawet przy najpotworniejszych bólach. Maria użyła go tylko jeden raz i dotychczas wspomina ze zgrozą, jak silny mężczyzna omal nie umarł, gdy składała mu złamaną nogę. Prawie przestał oddychać, Maria nie mogła pojąć, w jaki sposób działa to nieznane lekarstwo. Schowała je potem głęboko, nie odważyła się nawet go dotknąć.
I oto teraz Mogens zażył właśnie ten lek. Pomieszał zioła z jej zapasów i w żadnym razie nie mogło się to zdarzyć przez pomyłkę.
Maria zawsze starannie chowała zarówno czarny lulek, jak i suszone liście naparstnicy, zamykała je lepiej niż inne lekarstwa.
On wiedział, czego użyć, by śmierć przyszła prawie niepostrzeżenie.
Ale dlaczego?
Nigdy się tego nie dowie.
Zresztą istnieje tylko jedna odpowiedź.
Mogens zrozumiał, co się dzieje. Może nawet znalazł kryjówkę, gdzie Randar na nią czekał i gdzie przez wiele nocy w zmysłowym uniesieniu oboje zapominali o bożym świecie.
Może nawet szedł za nią którejś nocy, może widział ich razem?
Robiło jej się coraz bardziej zimno; lęk, który tak długo od siebie odsuwała, teraz przenikał ją do szpiku kości lodowatymi igłami. Swoim grzechem doprowadziła go do rozpaczy.
Lekkomyślna, głupia i zaślepiona posłała go w objęcia śmierci, by sama mogła mieć to, za czym tęskniła. Nic dziwnego, że Pan ją ukarał. Nie miała siły, by się buntować przeciwko temu, co nazywała losem, jej zdradzieckie serce nie było w stanie przejmować się grzechem. Czuła się tylko bardzo smutna i zmęczona. - Mój kochany biedaku, umarłeś na próżno...
Nie, odpowiedział głos Mogensa, płynący jakby z jej własnych myśli. Nie, nie na próżno. Teraz jesteś wolna i możesz pójść za głosem swego serca bez wstydu i bez ludzkiego szyderstwa! Maria pomyślała: Chyba zwariowałam, poddaję się szaleństwu. Och, mamo, nie pozwalaj mu, żeby tak do mnie mówił, nie teraz! Mimo wszystko jest już za późno. Randar odjechał. On mnie po prostu nie chciał. Nie chciał, bym ciebie zdradziła, Mogensie, był twoim przyjacielem bardziej niż ja. Ale twoją pamięć zachowam w największej czci, obiecuję ci, że tak będzie. Powiedz mu to, mamo, kiedy będziesz go zabierać ze sobą przez te morza, które musisz pokonać.
Na plebanii nastał czas żałoby, wielkiego pośpiechu i przygotowań. Dom został wywrócony do góry nogami. Maria widziała wiele młodych dziewcząt, które przychodziły pomagać. Uśmiechały się, chichotały za jej plecami i podkradały w kuchni smakowite kąski. Kiedy jednak bezszelestne kroki Marii je zaskoczyły, sprawiały wrażenie zawstydzonych i powaga malowała się na ich twarzach. Dygały przed gospodynią, kryjąc wzrok.
Jakby dopiero co mówiły o mnie coś złego, myślała Maria obojętnie.
Nie chciała mieć teraz zbyt wiele czasu na pełne goryczy rozmyślania.
Pogrzeb, stypa. Trzeba zawiadomić Marię Cecilię, a Bóg wie, gdzie się ona podziewa.
I wkrótce będą musieli opuścić dom, ci wszyscy, którzy tutaj na plebanii spędzili tyle dobrych lat.
Wikariusz z pewnością będzie się niecierpliwił.
Zresztą trzeba powiadomić biskupa, a także lensmana. Z wiadomością do wikarego została wysłana Solveig, Maria sama nie była w stanie znieść myśli o spotkaniu w tak trudnej godzinie z tym podstępnym, pełnym złości człowiekiem.
Zawsze w jego oczach dostrzegała budzącą niepokój mieszaninę nienawiści i ponurych żądz, dłonie mimo woli chwytały łańcuszek, który nosiła na szyi jako amulet.
Raz przecież próbował i niemal mu się udało doprowadzić ją przed oblicze sądu, oskarżyć o czary.
Z pewnością będzie próbował znowu, skoro teraz została pozbawioną opieki wdową.
Ale mam przyjaciół, pocieszała się.
W całej parafii ma wielu przyjaciół, i to potężnych! Oni na pewno się połączą, wiedzą, kto jest i pozostanie spadkobiercą Mogensa Skanke, komu należy się po nim wszystko prócz probostwa. Z pewnością jej pomogą i z izbą chorych, i z ziemią, którą odziedziczy, z kierowaniem majątkami i z papierami, którymi teraz, po śmierci Mogensa, trzeba się zająć. To przyjaciele, z którymi dzieliła troski i płakała, gdy przytrafiło im się nieszczęście. Ludzie, o których wiedziała, że mają dość władzy, by sarni pokierować parafią, gdyby ludzie kościoła wystąpili przeciwko niej. Jest wielu przyjaciół. Wiernych. Maria nabrała powietrza w płuca i poczuła, że ta świadomość otula ją niczym ciepłe okrycie, że tłumi pulsujący niepokój, który wikariusz zawsze w niej wzbudzał.
Nikt nie powiedział nic, co by wskazywało, że ostatnia tajemnica Marii i Mogensa została odkryta. Nikt się nie dziwił, że pastor spotkał swego Boga w nocy, bez pożegnania, bez jakichkolwiek dramatycznych wydarzeń. Mogens Skanke był prawdziwym mężczyzną i potrafił zdziałać więcej niż inni. To, że nie znał godziny swej śmierci, zostało przez wielu przyjęte z ulgą. No i proszę, niech teraz zobaczą ci złośliwi, którzy, choć było ich niewielu, sądzili, że zmarły był w równym stopniu pasterzem Pana, jak i kapłanem ciemności. Ludzie nie szczędzili mu modłów i podziękowań na ostatnią drogę, szczodrze i z hojnością wypełniali ołowiane naczynie, do którego zbierano dary dla wdowy.
Stary pastor leżał spokojnie w trumnie, którą wystawiono w kościele.
Światło płonących nieustannie świec sprawiało, że twarz wydawała się żywa. Policzki jednak zapadały się coraz bardziej. Ręce złożone na piersiach zrobiły się sinoczarne.
Nastały teraz naprawdę zimne noce, więc można było czekać z pogrzebem.
Codziennie na plebanię przybywali nowi ludzie, przyjeżdżali z daleka i z bliska, by być przy tym, gdy ziemskie szczątki Mogensa Skanke zostaną złożone na wieczny spoczynek.
- Mogens będzie pochowany w krypcie - oznajmiła Maria stanowczo i nikt, nawet wikary, jej się nie sprzeciwił.
W trumnie sam Mogens jakiś czas temu kazał wstawić szklaną szybę.
Jakby okno w pięknie wykutej skrzyni, otwór pomiędzy światami. To straszne, myślały dzieci, a kobiety bladły. Nigdy przedtem czegoś takiego nie widziano, lecz ludzie szeptali, kiwali głowami sądząc, iż tak trzeba. Jeśli jest ktoś, kto może obserwować świat z tamtej strony, to z pewnością Czarny Mons!
On umiał więcej, niż chcielibyśmy wiedzieć, powtarzali w duchu parafianie. Ale Bóg najwyraźniej spoglądał łaskawie na swego sługę i nie zagłębiał się w szczegóły. Czyż Mogens przez całe życie nie walczył w obronie słabych? Czy nie rezygnował z podatków i sam nie płacił za biedaków, którzy znaleźli się w trudnym położeniu? Czy nie dawał im jedzenia i ubrania, by nie zamarzli podczas ciężkiej zimy?
Mogens Skanke zostawiał po sobie dobrą pamięć.
Wdowa zaś spotykała tyle ciepła i zrozumienia, ile tylko mogła zapragnąć. Maria i Sunniva półprzytomne siedziały w salonie i pozdrawiały wszystkich, którzy paradowali przed nimi, by wyrazić swoje współczucie i szacunek.
Sunniva przeżywała to wszystko bardzo głęboko.
Niełatwo zrozumieć dziecku, że ojciec, który tak czule obejmował je na dobranoc jeszcze wczoraj, nagle odszedł.
Tak pełen życia, taki sympatyczny był tego ostatniego wieczora!
- Jakby wiedział, że Bóg zechce go zabrać, tak, prosił mnie nawet, bym odmówiła specjalny pacierz za ciebie, mamo!
Maria pogłaskała ładne włosy dziewczynki, spojrzała w błyszczące, zaczerwienione oczy.
- Tak, Sunnivo. Lepszego ojca nikt nie może mieć.
- Ani lepszego męża - odparła Sunniva dorośle, nie patrząc w spłoszoną nagle twarz matki.
Strumień ludzi ustal trzeciego dnia. Maria miała czas zajrzeć do izby chorych, gdzie w ostatnim czasie rządziły dwie dziewczyny ze wsi. Nikogo poważnie chorego, nikt nie uległ wypadkowi. Jakaś kobieta przyszła po maść na bolący palec.
Dziewczyny dały jej jeszcze suszonej brzozowej kory, ona pomoże wyciągnąć ból, czyż nie?
Przyszło też dziecko z prośbą od matki po jeszcze trochę tej dobrej herbaty, dzięki której jej chude piersi napełniły się mlekiem. Maria kiwała głową z uznaniem, kiedy dziewczęta opowiadały o mieszance z rumianku, kopru włoskiego, czarnego pieprzu, krwawnika i wiesiołka. Gdy trochę skrępowane wyznały, iż posłały też położnicy trochę jedzenia, zrozumiała, że młode pomocnice znakomicie dadzą sobie radę.
Maria poprosiła, żeby już poszły, teraz będą mieć wolne. Izba chorych zostanie zamknięta. Nic na świecie nie oderwie jutro Marii od trumny Mogensa.
Najpierw jednak trzeba napisać kolejny list do Marii Cecilii, starszej córki zmarłego.
Prowadziła ona niespokojne życie, wciąż w rozjazdach pomiędzy krewnymi i przyjaciółmi na całym Zachodnim Wybrzeżu. Kiedy ostatnio otrzymali od niej wiadomość, napomykała, że być może osiądzie na dłużej w pewnym miejscu pod Bergen, gdzie ma być panną do towarzystwa swojej starej ciotki, a poza tym spotkała bardzo przystojnego i bogobojnego kawalera... To syn dzwonnika. Później nie dostawali już żadnych wieści przez co najmniej półtora roku i Maria była przekonana, że małżeństwo pasierbicy nie doszło do skutku.
Maria Cecilia, z pewnością wciąż jeszcze jako panna, dotrzymuje towarzystwa starej wdowie. Dziewczyna musi teraz mieć trzydzieści jeden lat!
Ledwie kilka lat młodsza od niej samej.
Dla Cecilii też musi to być dziwne, pomyślała Maria nieoczekiwanie. Wspomnienia z czasów, kiedy ona sama była młodą dziewczyną, uczennicą Mogensa, zalały ją wielkim strumieniem.
Cecilia nigdy właściwie nie pozwoliła jej się do siebie zbliżyć. Zawsze była chłodną, daleką i niemal eteryczną istotą. Maria wciąż jeszcze pamiętała żyły na delikatnych dłoniach, a także niepewny głos, który przypominał kwilenie ptaka. Szczupła talia, chłopięce biodra pod suknią, równie chłopięcy profil, który wcale nie zapowiadał kobiecych kształtów. Maria przypominała sobie noc, kiedy umarła matka Cecilii, jak wtedy obejmowała chudziutką, zrozpaczoną dziewczynę i próbowała ją rozgrzać. Wtedy Cecilia się do niej przytulała, poza tym jednak zawsze była bardzo powściągliwa, podejrzliwa, a kiedy Maria wyszła za mąż za jej ojca, nie kryła nienawiści.
Na swój sposób była dość ładna.
Nigdy jednak żadna sprawa nie budziła w niej zapału, można było wątpić, czy w ogóle żyje!
Na pewno z latami dojrzała, myślała Maria, opuszczając izbę chorych i kierując się do biblioteki.
Trzeba pamiętać, by dobrze zapakować wszystkie wartościowe książki.
Wiedziała, że jej dni w tym domu są policzone. Zdarzało się, oczywiście, że 'wdowy po pastorach mieszkały jeszcze przez wiele lat na plebanii, zwłaszcza gdy nowy proboszcz nie miał rodziny. Pan Revelin też nie miał, ale z pewnością wkrótce się ożeni, a wtedy wdowa po Mogensie musi się usunąć. Ale Mogens posiadał w parafii trzy spore zagrody, zawsze wiedział, jak należy inwestować pieniądze.
Wdowa i córka pana Skanke nie będą cierpiały biedy, zadbał o to w odpowiednim czasie.
Maria wyjęła szkatułkę z najładniejszym papierem listowym, który zamawiała w Christianii. Na każdym arkuszu w górnym prawym rogu znajdował się jej znak. Kluczyki Maryi.
Chwyciła za pióro, zanurzyła je w czarnym atramencie.
Minęło sporo czasu od chwili, gdy ostatnio bawiła się pisaniem, lecz palce szybko odzyskały sprawność, poruszały się po arkuszu w pewnym, płynnym rytmie. Jakie to cudowne, móc przekazywać swoje uczucia w ten sposób! Jakie to błogosławieństwo, umieć uchronić własne słowa tak, że stają się czymś więcej niż tylko przelotną smugą na wietrze!
- Dziękuję ci, Mogensie, że dałeś mi również to - mruknęła półgłosem.
Wkrótce list do Cecilii był gotów, Maria przeczytała go uważnie i przypieczętowała sygnetem Mogensa.
Chciała go wysłać przez najmłodszego chłopaka Jensenów, który miał właśnie rozpocząć swoją służbę dla ojczyzny. Spotka pewnie ludzi, którzy potrafią wyprawić list pod właściwy adres.
Jakkolwiek będzie, wiadomość dotrze za późno.
Zresztą ojciec nigdy nie marzył o powrocie starszej córki do domu.
Cecilia utraciła jedyny dom, jaki kiedykolwiek miała.
Ona również.
Nadszedł już czas na odpoczynek, noc nastała tak samo chłodna jak poprzednie. Maria nie była w stanie zasnąć w dobrze znanej sypialni, gdzie umarł Mogens. Pościeliła sobie w gabinecie, na podłodze przed kominkiem.
Tutaj czuła się bezpieczna.
Pośród wszystkich książek, z unoszącym się wciąż w powietrzu zapachem fajki Mogensa i z widokiem ognia w kominku, który tak lubiła.
Kiedy człowieka gnębi niepokój, nic tak nie koi jak płonący ogień, myślała.
Wpatrywała się w dwa pełgające płomyki, pozwalała, by ich dziwny taniec ją hipnotyzował.
Sen jednak nie przychodził, głowę miała ciężką od uczuć, które starała się od siebie odsunąć. Czuła ból i pulsowanie w skroniach.
Wiedziała, co powinna zrobić.
Usiadła, zapaliła lampę na biurku.
Potem przyniosła swoją własną księgę, tę oprawną w czerwoną skórę, otworzyła ją i zaczęła notować.
Dziennik. Nie, raczej księga nocy. Tak, z pewnością. Nocna księga Marii. Ona była powiernicą wszystkich myśli, tutaj zostało opisane całe życie.
Ta książka stała się jej najlepszym przyjacielem, partnerem w najbardziej intymnych rozmowach, jej zawsze tak samo pobudzającym zbiorem doświadczeń i myśli.
Czerwona księga przyjmowała wszystko, zarówno smutne wyznania, jak i pełne triumfu opisy zwycięstw w izbie chorych. Zdarzało się, że Maria otwierała zapisane gęsto strony i odnajdowała szczegóły dotyczące ziołowych mieszanek oraz leczenia chorych, których dokładnie nie pamiętała. Na końcu książki zamieściła spis stosowanych przez siebie ziół, a potem odnotowywała przy ich nazwach szczegółowe obserwacje.
Teraz jednak otworzyła tam, gdzie znajdowały się najbardziej skryte zwierzenia, a papier był zniszczony i poplamiony. Zaczęła wylewać cały swój smutek na te pożółkłe arkusze, czarny atrament płynął niczym łzy i spłukiwał gorycz. Zamknęła książkę dopiero, kiedy nastał jasny ranek, a przez szyby i ciężkie aksamitne zasłony zaczęły przenikać głosy z zewnątrz.
Maria Cecilia Skanke skończyła właśnie trzydzieści jeden lat, i to akurat tego dnia, gdy miała zamiar wrócić do domu, do domu swego dzieciństwa, na plebanię w Lyster.
Matka odeszła dawno temu. Teraz ojciec też nie żyje.
Cecilia wsłuchiwała się w bicie własnego serca, lecz nie znajdowała w nim żalu. Ludzie interesowali ją coraz mniej. Wyżej ceniła sobie szpinet ciotki niż macierzyńską opiekę starej kobiety. Najbardziej lubiła siedzieć samotnie w swoim starannie odkurzonym pokoju i wyszywać małe, piękne inicjały na czystych kawałkach płótna.
Wyprawa.
Maria Cecilia przygotowała sobie wyprawę, jaką niewiele panien z jej stanu widziało. Przez ostatnie lata jeździła od dworu do dworu, na zmianę jako gość u dalekich krewnych albo jako opiekunka do dzieci w lepszych rodzinach, które z czasem poznawała.
Brakowało jednak najważniejszego. Pana młodego.
Cecilia, bo chciała, żeby tak właśnie ją nazywano, nie znalazła dotychczas nikogo odpowiedniego.
Prawdę powiedziawszy, tych kandydatów nie było też tak wielu.
Już w jakieś trzy dni po przyjeździe do domu ciotki oświadczył się o jej rękę bratanek opiekunki. Zbliżał się do pięćdziesiątki, miał wielki, sterczący brzuch i potarganą rudą brodę. Był synem lensmana, nie przejął jednak urzędu po ojcu ze względu na jakąś sprawę sądową w młodych latach.
Zajmował się handlem zbożem i lichwą.
Większość tego, co zarabiał, wydawał natychmiast na wino i piwo, na kobiety i różne zachcianki.
Cecilia odpowiedziała mu, że powinien się wstydzić, cóż za bezczelność, zaproponować małżeństwo takiej damie jak ona.
Wbiła w niego swoje lodowato niebieskie oczy i sprawiła, że poczuł się niczym robak w jabłku.
Ale nie natychmiast zrezygnował, paskudnie roześmiał się jej w twarz.
- Taka starzejąca się panna będzie przebierać i kręcić nosem? Proszę pozwolić, że opowiem panience, jak to moi koledzy ostrzegali mnie przed kościstym ciałem panienki i nie radzili się oświadczać. Ja jednak pomyślałem, że co człowiekowi przyjdzie z bujnego ciała w małżeńskim łożu... Skoro panna ma odpowiednio dużo szylingów i wyprawę, to...
- Na co pan sobie pozwala! Proszę natychmiast wyjść! Poinformuję o wszystkim ciotkę...
- Świetnie! Tak, proszę iść do tego starego, siedzącego na pieniądzach babska i opowiedzieć! Proszę jednak przyjąć do wiadomości, że ona wcale nie jest taką bryłą lodu jak pani. Ona nigdy nie odmawiała żadnemu z tych, którzy chcieli ogrzać jej stare uda...
Cecilia jeszcze teraz lekko zadrżała na myśl o tamtej upokarzającej rozmowie. Później jednak trafił jej się tylko jeden zalotnik. I, niestety, jako kandydat równie nieodpowiedni jak pierwszy. Syn dzwonnika, nie był w stanie zrobić kroku bez laski. Liczył sobie zaledwie trzydzieści lat, ale jego wychudzone ciało było przedziwnie połamane i krzywe jak u starego dziada. Urody też mu brakowało, ale to Cecilia mogłaby znieść. Całkowicie jednak przekreślił swoje szanse, gdy zaraz po oświadczynach oznajmił, że oczekuje, iż propozycja zostanie przyjęta, oraz że jeśli chodzi o jej obowiązki małżeńskie, on będzie bardziej wymagający, niż to zazwyczaj bywa.. Cecilię przerażał jego mętny wzrok, odmówiła w sposób jak najbardziej formalny, nie szczędząc jednali uszczypliwości.
Ciotka wyrzuciła ją z domu zaledwie w parę dni potem. Miała dość krygowania się Cecilii i jej wielkopańskich manier. Okazała jednak swojej kuzynce tyle życzliwości, że wsunęła jej do kieszeni list polecający, dzięki któremu to dokumentowi Cecilia uzyskała miejsce jako starsza opiekunka do dzieci i dama do towarzystwa u pewnej młodej kapitańskiej rodziny niedaleko Bergen.
Majątek był wielki, prawdziwa pańska siedziba, Cecilia mogła jedynie marzyć, że kiedyś zamieszka w takim miejscu.
Rozkoszowała się każdą minutą spędzoną u rodziny von Sacherstierne - Gluck, a nawet towarzyszyła swoim państwu w ich corocznej podróży do miasta. Rynek, ludzie, wszystkie zagraniczne cuda... Cecilia była zielona z zazdrości. Nie mogła zrozumieć, dlaczego niektórzy otrzymali od losu tak wiele, podczas gdy ona sama musiała się przez całe lata zadowalać starą, uszytą w domu sukienką.
Pani miała biżuterię, bardzo dużo biżuterii. Różne pierścionki i broszki, piękne, delikatne złote łańcuszki takie cieniutkie, że wprost trudno uwierzyć, iż jakiś złotnik był w stanie je zrobić. I mieniące się kolorami kamienie... przypominały one oczy jej matki, Cecilia powracała myślami do tamtego dziecka, którym niegdyś była, i płacz dławił ją w gardle.
To właśnie w tym domu Cecilię złapano za rękę, gdy zbyt głęboko wsunęła ją do szkatułki z biżuterią. Została wyrzucona. Szybko i brutalnie.
Na dodatek straszyli, że zameldują o kradzieży na policji, w takim razie zaś Cecilia mogła stracić dobre imię, a także dłoń.
Na szczęście do tego nie doszło.
Wyruszyła w podróż do domu na małym kutrze, którego kapitan zgodził się ją podwieźć do Sognefjorden. Nienawidziła tej podróży, wciąż zmieniającej się pogody, nieustannego, dławiącego smrodu ryb, smoły, lepiącej się do butów i ubrań, ordynarnych marynarzy, a także samego kutra.
Wykonywała jednak swoje obowiązki kucharki i praczki bez szemrania. Innego sposobu dostania się do domu nie było. Nie chciała poświęcać niczego, co posiadała, by wynająć powóz.
Do domu zaś wrócić musiała.
Wprost trudno uwierzyć, ale kiedy kuter miał wpłynąć na odnogę fiordu, spotkała ziomków.
Niedaleko Helia stanęli przy nabrzeżu tuż obok statku pełnego rekrutów.
Kapitan wdał się z nimi w rozmowę i dowiedział się o liście od pastora Mogensa Skanke do córki Marii Cecilii, który wiezie jeden z młodych wojaków.
- Czy nasza Cecilia nie pochodzi z Lyster? - zawołał do swoich ludzi, ładujących pod pokładem worki z wełną i solone mięso.
- Oczywiście! I na dodatek jest córką pastora!
- W takim razie to musi być do ciebie - oznajmił kapitan i zachichotał zaciekawiony.
Wzięła kopertę i poszła z nią do osłoniętego plandeką kąta na rufie kutra, gdzie przygotowywała proste posiłki dla załogi i gdzie znajdowało się jej wciąż wilgotne posłanie. To Maria, nowa żona ojca, napisała ten list. Cecilia długo sylabizowała poszczególne słowa, zanim pojęła ich sens.
W końcu jednak główne przesłanie dotarło do jej świadomości. Ojciec nie żyje.
Maria prosi, by Cecilia wróciła do Lyster, pewnie zamierza oddać jej spadek po matce.
Ale jako wdowa Maria może używać wszystkiego przez wiele lat. A jest przecież ledwie dwa czy trzy lata starsza od Cecilii! A to dziwka! Ciekawe, czy ciągle jeszcze zajmuje się tymi swoimi paskudztwami, lata do chorych, przewiązuje im cuchnące rany! Cecilia wiedziała, że z Marią nie wygra. Ojciec z pewnością zadbał, by zabezpieczyć ukochaną, odurzony i ślepy na wszystko stracił dla niej głowę od chwili, gdy jako młodziutka dziewczyna, nędzarka, ale zadzierająca nosa, przyszła do ich domu, „by się uczyć”. Ha, prawdopodobnie ojciec zszedł się z nią na długo przed śmiercią mamy, myślała Cecilia z goryczą.
Sama nie wiedziała, kiedy w jej sercu zrodziła się nienawiść do Marii, był przecież czas, że potrafiły ze sobą rozmawiać, ba, nawet lubiły nawzajem własne towarzystwo.
To chyba samo życie pozwoliło mi ją przejrzeć, powtarzała sobie Cecilia ze złością, kuląc się na posłaniu, gdy tymczasem kuter odpływał od brzegu.
Teraz rozumiem, jak bardzo głupie i niesprawiedliwe jest życie! Ja, córka świętego człowieka, siedzę tu jak najnędzniejsza służąca i marznę w swojej starej, połatanej sukni. A jednocześnie taka dziwka jak Maria chodzi po pięknym salonie mojej matki i cieszy się szacunkiem całej parafii dzięki tym jakimś smarowidłom i pogańskim zamawianiom!
Zapomniała, albo chciała zapomnieć, że matka tej kobiety, którą w myślach nazywała dziwką, to ta sama osoba, która żeglowała przez trzy dni, by dotrzeć do Lyster i wyleczyć małą, śmiertelnie chorą Marię Cecilię...
Życie Cecilii nie potoczyło się tak, jak oczekiwała.
Ciężko było wciąż patrzeć, jak marzenia rozpływają się w nicość, ciężko jest stać spokojnie, kiedy prawdziwa gra toczy się obok.
Już prawie utraciła wszelką nadzieję.
Chociaż, gdyby... Gdyby Maria sama dostrzegła niesprawiedliwość i z własnej woli się usunęła... Cecilia jest najstarszym dzieckiem Mogensa. Wiedziała, że z czasem odziedziczy przynajmniej największy z trzech dworów. Ale Maria mogła żyć równie długo jak ona sama, a poza tym jest jeszcze ta Sunniva. Przybrana siostra, która tak się różni od Cecilii, iż nikt nigdy nie uwierzy, że w ich żyłach płynie krew tego samego ojca. Na szczęście bliźniaczy brat Sunnivy nie przeżył.
Gdyby on teraz żył, jako chłopiec odebrałby spadek zarówno Cecilii, jak i rodzonej siostrze.
No cóż, istnieją jednak jakieś jaśniejsze punkty i odrobina nadziei.
Potrzebna jest tylko wola walki oraz zdolność trzeźwego myślenia, nie wolno ulegać emocjom...
Kiedy sterany sztormami kuter wziął kurs na wschód, ona gorączkowo układała plany.
Szczupła twarz wykrzywiła się w przebiegłym uśmiechu, gdy Cecilia w końcu znalazła rozwiązanie.
Wikary.
O ile wie, wikary się nie ożenił, a teraz miał przejąć parafię po jej ojcu. Nie pamiętała go dokładnie, zresztą nigdy nie zawierała bliższych znajomości z ludźmi spoza probostwa.
Teraz wydawał jej się wymarzonym kandydatem.
No i mogłaby mimo wszystko zostać gospodynią na plebanii, i podtrzymywać tradycje oraz pamięć swojej zmarłej matki. To będzie jej zemsta.
Gdy tylko pozbędzie się Marii i Sunnivy, rzecz jasna.
Uspokojona, przepełniona chłodnym uczuciem oczekiwania, Cecilia zasnęła na swojej nędznej kei. Nie przejmowała się tym, że obrzydliwe insekty dzielą z nią, ciepło posłania. Wkrótce nadejdą inne czasy! Próby, jakie los na nią zsyłał, muszą się przecież kiedyś skończyć.
Cecilia przybyła na plebanię już następnego dnia po pogrzebie. Maria ledwie ją poznała. Kiedy nagle zobaczyła wysoką, szczupłą kobietę idącą przez podwórze i kierującą się w stronę głównego domu, długo przyglądała się zdumiona.
Wysłała Solveig, by otworzyła, sama bowiem nie miała siły podnieść się z wygodnego, ulubionego fotela w bibliotece.
Solveig pospiesznie wróciła, pobladła, z rozbieganymi oczyma.
- Proszę pani, to jest... panna Cecilia!
- Oczywiście - odparła Maria spokojnie, choć ona również była zaskoczona, że wiadomość o śmierci Mogensa tak szybko dotarła do adresatki. - Zaprowadź ją do pokoiku na górze i pomóż się rozgościć, a potem przynieś nam tutaj coś gorącego do picia i trochę ciasteczek. Cecilia była taka jak dawniej.
Weszła do pokoju, pośpiesznie omiotła go wzrokiem i uśmiechnęła się zadowolona, stwierdziwszy, że niewiele się tu zmieniło.
- Cecilio... moja droga... Nareszcie jesteś w domu. Cieszę się, że będziesz z nami w tych ciężkich chwilach.
Twój ojciec... Mogens... zdarzało się wielokrotnie, że siadywaliśmy wieczorami właśnie tutaj i rozmawialiśmy o tobie. On za tobą tęsknił...
- O, z pewnością niezbyt mocno. Ale mimo to dziękuję, Mario. Rozumiem, że próbujesz sprawić mi przyjemność. Maria obserwowała nienaturalne maniery Cecilii. Panna zadzierała nosa i spoglądała na łudzi zmrużonymi oczyma, z góry, a jej wąskie wargi przypominały rybi pyszczek, niezależnie od tego, czy próbowała się uśmiechać, czy zaciskała je. Maria przyjęła to z wyrozumiałością. Nieszczęsna straciła przecież ojca. Wprawdzie długo pozostawała poza domem, ale teraz z pewnością jest jej ciężko. Nic dziwnego, że sprawia wrażenie obcej i niechętnie usposobionej. Wezwała jedną z dziewcząt, poleciła oprowadzić Cecilię po plebanii i pomóc jej się urządzić.
- Jak to dobrze znowu być w domu - westchnęła nagle przybyła, siadając w fotelu Marii.
Solveig weszła z tacą, postawiła ją na małym stoliku przy drzwiach i wyszła.
- Na Boga! Czy tutejsza służba nie wie, jak się zachowywać? No tak, od razu widać, że człowiek znowu wrócił na wieś. Mario, nie powinnaś jej pozwalać na taką swobodę! Ona się nawet do ciebie uśmiecha! Bez szacunku! I czy naprawdę sądzicie, że będę jadła, zanim się umyję? Cóż za świństwo, jaka nędza...
- Droga Cecilio - wtrąciła Maria znużonym głosem i ujęła naczynie z ciepłym słodkim piwem. Nalała gościowi i sobie, a potem podsunęła Cecilii dużą drewnianą tacę z ciastkami. - Rozumiem, że prowadziłaś lepsze życie, widziałaś wiele. Ale nie staraj się ciągle tego okazywać, pamiętaj, że także i ty wyrosłaś w skromniejszych warunkach...
- W skromniejszych warunkach! Czy nie wiesz, z jakiej rodziny pochodziła moja matka? Oni są bogaci i potężni...
- Tak, tak, wiem. Ale ty dorastałaś w Lyster i sądzę, że twój charakter ukształtował się tu u nas - odparła Maria.
Poczuła się ze sto lat starsza od tej kobiety, która najwyraźniej niewiele jeszcze w życiu doznała. Miała w każdym razie nadzieję, że właśnie to jest przyczyną tej niemal nieznośnej arogancji panny. Piły piwo w milczeniu, wzrok Cecilii przesuwał się wzdłuż ścian.
- Dużo książek... I bardzo ładne, oprawione w skórę, ze złotymi tłoczeniami... Ciekawe, ile też mogą być warte? Maria zareagowała spokojnie.
- Mają wartość samego życia, Cecilio. Zawierają wiedzę i umiejętności, które niemal każdego dnia podpowiadają mi nowe sposoby pomagania chorym i łagodzenia cierpień - rzekła z powagą, próbując spojrzeć w przezroczyste oczy tamtej.
- Z pewnością, ale ja nie myślałam o takiej wartości... Muszą zostać sprzedane teraz, kiedy ojciec już... już z nich nie korzysta.
- Ja z nich korzystam - oznajmiła Maria cicho.
- No to możesz je sobie kupić - uśmiechnęła się Cecilia w odpowiedzi, a Maria poczuła, że dławi ją gniew. Zacisnęła wargi i ugryzła się w język. Cecilii z pewnością nie jest łatwo. Jej drżące ręce i rozbiegany wzrok wskazywały wyraźnie, że nerwowość matki odrodziła się w córce. Cecilia była rozdygotana niczym porzucony młody zając.
Maria współczuła jej głęboko, ale nie potrafiła stłumić irytacji wobec tej zajętej sobą pasierbicy. Serce młodej kobiety było puste, wszyscy, którzy je wypełniali, odeszli.
- Cecilio. Musimy o tym porozmawiać. My obie, i Sunniva, jesteśmy dziedziczkami Mogensa. Wiem, że masz prawo jak najszybciej domagać się swojej części. Ale spróbujmy zaczekać, nie wystawiajmy się na pośmiewisko wsi. Możemy pomieszkać tutaj razem przynajmniej przez okres żałoby. Mogłabym opowiedzieć ci wiele, tak wiele... W ciągu ostatnich lat rzadko przecież spotykałaś swego ojca...
- Ach, tak, jeszcze chcesz mnie za to winić? Nie mogłam przecież wciąż tutaj przyjeżdżać, by mu się kłaniać. Miałam własne sprawy! Odpowiedzialną posadę, wytwornych ludzi, którzy na mnie polegali...
- Tak, tak, rozumiem. Nie chciałam cię krytykować, zależy mi tylko na tym, byś wiedziała, że on o tobie myślał.
Tym razem Cecilia nie odpowiedziała, wstała i chodziła wolno wzdłuż uginających się pod książkami pólek.
Raz po raz skrobała paznokciami grzbiety oprawnych w skórę woluminów, co sprawiło, że Maria dostała gęsiej skórki.
Cecilia wyjęła jedną książkę, niestety z tych najnowszych. Była to „Anatomia”, dzieło przetłumaczone z francuskiego, zawierające wielkie rozkładane plansze, na których przedstawiono wewnętrzne organy i funkcje ludzkiego ciała.
Cecilia podskoczyła i krzyknęła, gdy przypadkiem otworzyła jedną z nich.
- A to co? Ja nigdy... ja nigdy... Maria musiała stłumić złośliwy śmiech.
- Nie. Oczywiście, że ty nigdy. I myślę, że powinnaś trzymać się raczej innej części domu - rzekła surowo, rozłożyła planszę z nagim męskim ciałem, a potem starannie złożyła, nim odstawiła dzieło na półkę.
Cieszyła się, kiedy nareszcie nastał wieczór i Cecilia udała się na spoczynek. Na poddaszu było ciepło i przyjemnie w tę sierpniową noc, paleniska i kominki na dole ogrzewały również podłogę górnych pokoi. Maria jednak nie poszła do sypialni, większość swoich rzeczy przeniosła do gabinetu. Kanapa ustawiona przed kominkiem służyła jej jako łóżko. Rozkładała na niej wypchany świeżą słomą siennik, nie przejmując się tym, że posianie jest krótkie i wąskie. Podczas ostatnich strasznych nocy sypiała niewiele. Przygotowania do pogrzebu wymagały nieustannej aktywności i pomagały utrzymać się na powierzchni, ale groźba załamania psychicznego nie została całkiem odsunięta.
Żałoba po matce nigdy nie ogarnęła jej naprawdę, nie było na to czasu. Maria 'wiedziała jednak, że to nadejdzie, że tamten ból połączy się z innymi dramatycznymi przeżyciami. Ze wkrótce będzie musiała spojrzeć prawdzie w oczy, poddać się rozpaczy. Tyle czekało w niej nie wypłakanych łez, tyle było nieukojonego bólu. A dalej, wciąż jeszcze dalej... kiedy już to wszystko zostanie przeżyte i stłumione... wciąż czeka gorycz i udręka wyniszczająca jeszcze bardziej. Myśli o Randarze, uczucia, przeklęte tęsknoty, z którymi musiała walczyć nawet podczas pogrzebu Mogensa.
Jeśli pozwoli im sobą zawładnąć, nie będzie mogła dalej żyć.
A przecież teraz żyć musi, ze względu na Sunnivę, nadać jakiś rytm powszednim dniom.
Mój Boże, czy musiała mnie spotkać aż taka kara za tę zdradę?
Tak, odpowiadała sama sobie, masz to, na co zasłużyłaś. Czy dostałaś już wystarczającą nauczkę? Byłaś szalona niczym klacz na pastwisku, pozwoliłaś pochłonąć się dzikim, mrocznym uczuciom, zapomniałaś o obowiązkach, o swoim dziecku i o mężu. Teraz utraciłaś wszystko.
Nie, nie wszystko, myślała.
Pałce gładziły fajkę, która wciąż jeszcze zachowała zapach Mogensa.
Jeszcze tutaj ze mną jesteś, Mogensie... Pomyśleć, że nawet w tej chwili jesteś dla mnie największą pociechą. Ja wiem, że umarłeś nieszczęśliwy, że wiedziałeś o mojej zdradzie. Wierzę jednak, że wybrałeś śmierć jako ostatni wielki dar dla mnie. Chciałeś mi zwrócić wolność, bym mogła kochać, wiedziałeś, że moje serce płonie dla innego.
Chociaż najchętniej oddałabym te uczucia tobie!
To ty powinieneś był widzieć w moich oczach rozkosz i pożądanie, to za tobą moje serce powinno tęsknić w każdej sekundzie. To przecież ty dałeś mi wszystko!
Ale wiem, że rozumiesz, wiem, że jesteś wielkoduszny, że wybaczysz.
Nie zawsze sami kierujemy naszym życiem...
Maria wzięła fajkę, stwierdziła, że w haftowanym woreczku znajduje się jeszcze spora porcja tytoniu.
Bez wahania nabiła fajkę do pełna, tak jak widziała, że on to robił.
Na próbę ujęła wargami zimny ustnik, palce zacisnęły się mocno.
Szybko podeszła do kominka, znalazła rozżarzony węgielek, wyjęła go małymi szczypczykami, przeznaczonymi do tego właśnie celu.
Wciągnęła powietrze poprzez pachnący hiszpański tytoń i poczuła, jak usta wypełnia dym.
Smakowało dziwnie, zakręciło jej się w głowie. Nos miała odrętwiały, dym wciskał się do płuc. Wkrótce pokój wypełniły takie same obłoczki jak te, przez które tak często uśmiechała się do Mogensa.
Obłoczki tańczyły, krążyły w blasku dogasających płomieni i Maria niemal uwierzyła, że nie jest już sama.
Wciągała dym, wypuszczała go przez nos, czuła na języku smak Mogensa.
Ciało stało się ciężkie, koncentrowała się wyłącznie na tej nowej sztuce. Fajka nabijana srebrem zrobiła się w jej rękach ciepła, zdawała się pulsować życiem. Maria nie zwracała uwagi na lekkie mdłości.
Oj, chyba fajka stanie się jej przyzwyczajeniem.
Kiedy trzeciego wieczora po przyjeździe Cecilii ktoś zapukał do drzwi, Maria była pewna, że potrzebują jej pomocy w izbie chorych. W ciągu ostatnich dni nie zjawił się ani jeden chory. Ludzie we wsi radzili sobie sami, przepełnieni szacunkiem, chcieli, by młoda wdowa doszła do siebie. Ale przecież porody i wypadki musiały się chyba zdarzać? Maria miała nadzieję, że naprawdę w tym czasie jej obecność w szpitaliku nie była konieczna. Przyjemnie było siedzieć po prostu w bibliotece i wypełniać pustkę w głowie książkową wiedzą.
Pospiesznie odsyłała wszystkich, którzy ostatnio tutaj przychodzili. Usłyszała wiele życzliwych słów, ludzie ofiarowywali jej pomoc, zdarzyło się nawet paru konkurentów do ręki. Wiadomo, że wdowa po pastorze to świetna partia. Często tym samotnym kobietom trzeba pomóc w zarządzaniu odziedziczonym majątkiem. Na ogól w ciągu roku muszą urządzić sobie życie na nowo i większość z nich uważa za „wskazane po raz drugi wyjść za mąż najszybciej jak to możliwe. Maria nie musiała jednak o niczym takim myśleć.
Mogens posiadał dwory, w których mieszkali dzierżawcy, miał też prawo do otrzymywania z różnych gospodarstw zboża i wełny. Nawet gdyby Cecilia odebrała swoją część, wystarczy reszty na zasobne życie dla Marii i Sunnivy przez długie lata. A gdyby zaczęło im czegoś brakować, to Maria zawsze może brać zapłatę za swoje usługi w izbie chorych. Zatrzasnęła książkę, sama słyszała, że w jej głosie brzmi irytacja.
- Proszę wejść! To wikariusz.
Włosy koloru piasku sterczały jak zwykle na wszystkie strony. Płaszcz zwisał na jego wiecznie niedojrzałym, kościstym ciele.
Starał się wyglądać władczo i godnie, najwyraźniej nabrał zwyczaju stawania na szeroko rozstawionych nogach. Marię potwornie irytowały jego próby upodobniania się do Mogensa. Czy on naprawdę wierzy, że tym sposobem zdobędzie ludzki szacunek? Jakie to żałosne!
Nie odważyła się jednak uśmiechać, wiedziała, że ten człowiek może być niebezpieczny.
- Dobry wieczór wikar... to znaczy chciałam powiedzieć, proboszczu. Proszę usiąść i powiedzieć, z czym pan przychodzi. Czytałam akurat...
- Moja dobra Mario, nie powinnaś tracić czasu na takie niekobiece zajęcie, i to w okresie żałoby. Proś twego Boga, by ci wybaczył to niebezpieczne dla twojej duszy pragnienie wiedzy, to nieprzystojne zainteresowanie dla świata mężczyzn!
- Dziękuję, mój panie, ale ja sama decyduję o swoim życiu i nikomu nie pozwalam się wtrącać do takich rzeczy. Proszę raczej przedstawić swoją sprawę!
Czuła na sobie jego nienawistne spojrzenie, serce zaczęło bić szybciej, niepewnie. Było coś jeszcze... nie tylko nienawiść. Widziała, jak jego wzrok przesuwa się w górę po jej sylwetce i zatrzymuje na piersiach. Rumieniąc się stała bez ruchu, gdy on tymczasem zaczął spacerować po pokoju.
Maria nie chciała siadać, wolała w razie czego spotkać go twarzą w twarz. Byli mniej więcej tego samego wzrostu.
- Pani Skanke, przychodzę, by się z tobą pojednać.
Zrobił pauzę i pozwolił jej zastanowić się nad tą szokującą zmianą w jego postawie.
- Jest moim obowiązkiem w takiej sytuacji zająć się tymi, których zostawił mój szanowny poprzednik. Za równo chrześcijańska miłość bliźniego, jak i wrodzona wysoka moralność nakazują mi zatroszczyć się o zrozpaczoną kobietę w trudnym położeniu.
Złożył ręce, a jego chuda twarz przybrała wyraz żalu.
- Serce mi się kraje na myśl, że będę musiał cię wypędzić z probostwa, z miejsca, które tak długo było twoim domem.
Maria przyglądała mu się bez słowa, zdumiona dziwnym, jakby proszącym tonem w jego głosie i spokojem brunatnych oczu. Usiadł w fotelu Mogensa, Maria musiała się pochylić, by mu patrzeć w twarz.
- Maria... ja nie chcę zrobić ci krzywdy... Teraz mówił szeptem. Wprost nie mogła uwierzyć własnym uszom.
- Ty miałaś zawsze... ja zawsze uważałem... że jesteś właściwie dobrą kobietą. Jesteś też nieziemsko piękna, wyglądasz niczym anioł, kiedy włosy spływają ci na krągłe ramiona... i masz tyle ciepła. Nosisz w sobie prawdziwą miłość bliźniego, jesteś jak samarytanka dla wszystkich, którzy cierpią i są smutni. I nie dlatego cię upominałem, moja droga. Nie, to chodziło o te twoje wywary... lekarstwa, które przyrządzasz, wzorując się na Bóg wie jakich okropnych przepisach. To niebezpieczne, Mario, narażasz na potępienie własną duszę i dusze tych niewinnych ludzi!
Przerwał i starał się opanować, uświadomił sobie widocznie, że zaczyna wygłaszać jedno ze swoich grzmiących kazań. Głos znowu złagodniał.
- Gdybyś chciała odrzucić to wszystko i powierzyć mi duszę... twoje ciało i twoją duszę, twoje wieczne zbawienie, to jestem gotów się o nie zatroszczyć. Możesz tu mieszkać, na tym pięknym probostwie, który uczyniłaś swoim domem. Twoje dziecko otrzyma ojca, a izbę chorych będzie można wykorzystywać na spotkania wiejskich dzieci i młodych ludzi, by zadbać o ich chrześcijańskie wychowanie... Tak więc na koniec także ten budynek posłuży czemuś dobremu! - Uśmiechnął się życzliwie i po ojcowsku, lecz oczy lśniły mu w jakiś przerażający sposób.
Maria Otworzyła usta, by zaprotestować. Nie dopuścił jej do głosu.
- Tak, moja droga, widzę, że oniemiałaś z wdzięczności. Być może nie oczekiwałaś tego ode mnie, który cię upominałem. To mój Bóg polecił mi, bym podjął ten szlachetny czyn. On to wskazał mi, w jaki sposób mam odpędzić złe moce, które cię dręczą. Nie mnie dziękuj, dziękuj Panu!
Podniósł się i błyskawicznie doskoczył do Marii, ścisnął mocno rękami jej głowę i dyszał w twarz mdłym odorem.
- Daj mi swoje usta dla przypieczętowania naszej umowy - szeptał gorączkowo.
Nareszcie życie pojawiło się w odrętwiałym ciele Marii. Wyrwała mu się tak gwałtownie, że wikariusz został z jej grzebykiem i pękiem włosów w rękach.
- Nie! Nie wolno... ja nie chcę... Szlochała, zatoczyła się i z najwyższym trudem zdołała utrzymać równowagę.
- Panie... proboszczu... proszę przyjąć podziękowanie za tę propozycję, lecz ja nie mogę was obarczać swoimi sprawami. Ja... wciąż jestem w żałobie po mężu, nawet nie dopuszczam do siebie myśli o nowym małżeństwie. Musicie zrozumieć, my dwoje nigdy nie będziemy razem. Nigdy nie będę taka, jak chcecie, i nigdy nie wy rzeknę się sztuki leczenia! Twarz mu pociemniała, zwinął w kulkę włosy, które jej wyrwał.
- Mario, popełniasz błąd. Jesteś niczym dziecko, nie rozumiesz, co dla ciebie najlepsze. Strzeż się i nigdy więcej mnie nie obrażaj!
- Nie to było moim zamiarem, proboszczu, muszę jednak być szczera. Nie możecie się ode mnie spodziewać niczego więcej niż odmowy. A teraz idźcie w spokoju i zakończmy tę rozmowę bez złych słów.
Zanim wypowiedziała zdanie do końca, dotarło do niej, że odmowa natychmiast go odmieni. I rzeczywiście. Zmrużył oczy i wpatrywał się w nią uparcie.
- Zakończyć? Oczywiście, Mario. Ale ja stąd nie odejdę, dopóki wola Boża nie zostanie wypełniona! Wiem, czego Pan sobie życzy, wiem, że jestem jego narzędziem.
Nie będziesz więcej uprawiać twoich diabelskich praktyk, twojej bezwstydnej, heretyckiej działalności, która nie przystoi kobiecie! Ponownie do niej podszedł, tym razem zdołał objąć ramieniem jej szyję. Nieoczekiwanie silna dłoń zacisnęła się na ustach Marii. Czuła na karku oddech Revelina, świszczący, przypominający jęk. Wolną ręką przesuwał po jej ciele. Nagle szarpnął nią gwałtownie. Została brutalnie ciśnięta na biurko Mogensa, leżała niczym owca na rzeźnickim stole, on zaś z całych sił przyciskał górną część jej ciała do blatu.
Meisterplassen, gwałciciele, Joril, krew, nóż, krzyk, strach. Wyrywała się i kopała, miała nadzieję, że trafi go w czuły punkt, on jednak wymykał się zręcznie i stanowczo dążył do celu.
- Zostaniesz oczyszczona... ty brudna dziwko, zostaniesz uświęcona poprzez mój miecz... nałożnico diabła, służko bestii, dzisiejszego wieczora przepędzę z twego ciała demony, taka jest wola Pana...
- Ty szatanie! Masz zamiar zgwałcić mnie w imię Boże? Nie mogła unieść głowy, ale słowa padały twarde i dźwięczne. Zanim zdążyła wykrzyczeć więcej, ponownie zamknął jej usta. Sapiąc szeptał jej do ucha:
- Nie próbuj żadnych sztuczek! Jesteś w mojej władzy! A jeśli zaczniesz krzyczeć albo wystąpisz przeciwko mnie z bezwstydnymi oskarżeniami, to wiedz, że mam potężnych przyjaciół! jedno słowo z mojej strony i stos zapłonie!
Serce w niej zamarło, oczy wypełniły się łzami ze złości, że nie wie, co z tego jest prawdą. Czy on rzeczywiście tyle może, czy też przez cały czas próbuje ją straszyć? I co się właściwie stało wówczas, kiedy Mogens jeździł do biskupa, by wyjaśniać jej sprawę? A co będzie, jeśli Revelin wystąpi z nowymi oskarżeniami? Teraz Maria jest przecież sama, nie ma już silnego ramienia Mogensa, które mogłoby ją ochronić.
Ręka pastora wsunęła się pod jej spódnicę. Czuła, jak przesuwa się po nagiej skórze, było to gorsze niż ból twarzy.
Znowu odniosła wrażenie, że stoi i patrzy na to wszystko z boku, dziwne, że myśli tak chłodno i że zdaje sobie sprawę, iż ta bestia w sutannie brutalnie przyciska jej ciało.
Zdjął rękę z jej ust, Maria nie krzyknęła.
Usłyszała dziwne mamrotanie, sądził najwyraźniej, że zwycięstwo jest już po jego stronie.
Wkrótce zwolnił też uścisk na szyi Marii, wciąż jednak leżał ciężko na jej ciele rzuconym na stół. Stopy ledwo dotykały podłogi. Kobieta trwała bez ruchu z twarzą przyciśniętą do wypolerowanego drewna.
On odsunął się na moment, Maria z zimną krwią obserwowała, jak zaczyna się rozbierać. Czy proboszcz zamierzają zgwałcić niczym ogarnięty chucią pies, tutaj na tym stole?
W głowie miała pustkę, to zbyt okrutne, by mogło być prawdziwe. To chyba sen, męczą ją koszmary...
Nie. Ręce, które zrywały z niej ubranie tak, że guziki rozpryskiwały się na wszystkie strony, były aż nadto rzeczywiste.
Mężczyzna działał teraz pospiesznie, uznał chyba, że bierność Marii oznacza rezygnację. I wciąż przygniatał ją całym ciężarem, czuła jego kościste kolana na swoich nogach. Nie poruszała się jednak, oddychała tylko wolno z twarzą przyciśniętą do blatu biurka. Revelin wierzył coraz mocniej, że Maria nie będzie się już bronić, pojękiwała tylko z cicha. On wyrzucał z siebie jakieś gorączkowe dźwięki, bełkotał coś na temat, że w końcu zrozumiała, iż powinna ulec.
Z chłodną świadomością pozwoliła mu trwać jeszcze przez chwilę w tym błędzie. Kiedy jednak położył rękę na jej plecach i zdołał zerwać z niej resztkę ubrania, zaczęła się powolutku odwracać.
W ręce trzymała ciężki, kuty metalowy przedmiot. Na jednym jego końcu została wyryta pieczęć Mogensa, która służyła do pieczętowania listów. Brąz połyskiwał lekko w słabym świetle, gdy przewróciła się na plecy i spojrzała pastorowi w oczy.
Patrzyła, jak on mruży swoje, stwierdziła, że jest gotów, że to ostatni moment.
Potem zamachnęła się z całej siły i zanim zdążył ruszyć palcem, trafiła go w skroń.
Świeżo upieczony proboszcz osunął się na ziemię ściskając w jednej ręce swój członek, a w drugiej garść włosów Marii.
Pozwoliła mu tak leżeć, sama usiadła w fotelu i starała się opanować strach.
Co powinna teraz zrobić?
Pomocy wzywać nie mogła, bo to prowadziło do skandalu, którego by nie przeżyła.
Wyglądał tak śmiesznie tam, gdzie leżał, z wykrzywianą twarzą, zaskoczony i przerażony. Oddychał, Maria wiedziała zresztą, że cios nie był śmiertelny. Zła sama na siebie odetchnęła jednak z ulgą.
Właściwie powinna była go zabić! Ale nie teraz. Nie w tym strasznym czasie...
Dostrzegała na jego skroni jedynie niewielkie zadrapanie.
Ręka opadła bezwładnie na podłogę, wypuszczając zwiotczały członek.
Był beznadziejnie śmieszny.
Maria zachichotała nerwowo. Ten nędznik, taki zajęty sobą, pozbawiony szerszych horyzontów! Ona sama posiadała dwa razy większą wiedzę książkową niż on, a przynajmniej sto razy więcej zwyczajnych ludzkich umiejętności.
On nie ma przyjaciół, nikt go nie lubi, ani wielcy, ani mali.
Nie może pozwolić, by ją straszył.
Musi mu pokazać, które z nich jest silniejsze!
Maria siedziała w fotelu i paliła fajkę, gdy tymczasem mężczyzna na podłodze powoli dochodził do siebie. Przyglądała mu się z zainteresowaniem, to fascynujące patrzeć na takie byle co pokonane, czołgające się jak pijane. Pastor jęknął i próbował wstać, najwyraźniej nie wiedział, gdzie się znajduje.
Chwycił się za głowę i zaklął siarczyście! Maria siedziała cicho jak mysz, wydmuchiwała tylko w jego stronę małe kłębki dymu.
Nareszcie brązowe oczy pod grzywką koloru piasku odzyskały zdolność widzenia. Zaczął ją przeklinać i wymyślać od najgorszych.
- Ty cholerna dziwko... przeklęta Jesabel... Jeszcze po żałujesz! Spłoniesz na stosie, ty wiedźmo, nawet gdyby to miała być ostatnia rzecz, jakiej w życiu dokonam! Będziesz chłostana, dręczona, prześladowana, stracisz wszystko, co masz! Ty będziesz...
- A ty wyniesiesz się stąd natychmiast - ucięła Maria. Energicznym szarpnięciem pomogła mu się podnieść, podała kapelusz oraz płaszcz i popchnęła ku drzwiom.
- A teraz zabieraj się i zastanów nad sobą! Jeśli zostawisz mnie w spokoju, jeśli zapomnisz o swoich niedorzecznych podejrzeniach, to nie usłyszysz ode mnie złego słowa. Nigdy nie wspomnę nikomu o twoim wstrętnym zachowaniu dzisiejszego wieczora. Ale jeśli będziesz próbował prześladować mnie albo kogoś z moich bliskich, to może się zdarzyć, że zajmą się tobą i lensman, i biskup! Na chwiejnych nogach wymknął się za drzwi, lecz jedyna odpowiedź, jaką usłyszała, to jakieś bełkotliwe przekleństwa. Poczuła głęboką radość z tego, że miała dość siły, by obronić siebie i to, co posiada.
Gdzieś z oddali Liv szeptała do niej: „Nie poddawaj się”. Maria czuła się lekka i wolna, kiedy w końcu mogła ułożyć się na swojej sofie i pozwolić, by blask i ciepło rozżarzonych polan w kominku poprowadziły ją do królestwa snu. jutro będzie nowy dzień.
Przybędzie lensman i pisarz, by pokierować likwidacją mieszkania legendarnego Mogensa Jonsona Skanke.
Kolejne dni pan Revelin spędził w kościele na przeglądaniu ksiąg i notatek Mogensa. Źle się czuł w swoim pustym pokoju, ale przy kruchcie znalazła się niewielka nisza, która mogła służyć mu za biuro, dopóki nie przeprowadzi się na plebanię. A to nastąpi wkrótce.
Sam nalegał na biskupa, by pozwolił mu przejąć parafię tak szybko jak to możliwe, i zapewniał, że wdowa odziedziczy przynajmniej jedną zagrodę, do której będzie się mogła przenieść. Żadna łaska nie będzie jej potrzebna, Maria Livsdatter posiada więcej, niż ona sama i dziecko mogą potrzebować. Ale jest jeszcze Cecilia... Pan Revelin spotkał ją następnego dnia po upokarzających wydarzeniach w bibliotece Marii.
Natychmiast zauważył, że ta kobieta reprezentuje całkiem odmienny typ. Nie jest też nawet w przybliżeniu tak ładna.
Właściwie to brzydka, trzeba przyznać.
Nie lubił takich bezkrwistych, bladych ludzi, z pewnością dlatego, że sam do nich należał.
Ale Cecilia uśmiechnęła się do niego przymilnie, czyniła to z takim zapałem, że odniósł wrażenie, iż jej białe policzki popękają. A usta mówiły szybko, bardzo szybko, głos miała ostry i pod koniec każdego zdania podnosiła go niemal do krzyku. Zauważył też jej jasne oczy, okolone równie bezbarwnymi rzęsami, którymi teraz trzepotała kokieteryjnie.
- Niełatwo jest pozbawionej ojca pannie, mogę pana zapewnić. I jeszcze z taką macochą na dodatek... Wie pan, ona chce mi odebrać ukochane, książki ojca. Moje drobne palce nie będą mogły pieścić pożółkłych stronic, by czerpać z nich to ciepło, którego jego własne ręce nie zdążyły mi dać, zanim odszedł...
Revelin zastanawiał się, co oznacza ta gra, czuł jednak, że rozpala się w nim nowy, gorący płomień nadziei.
A więc córka Mogensa wcale nie jest w dobrych stosunkach z Marią! Oni dwoje, którzy w normalnych okolicznościach nie zamieniliby ze sobą ani słowa, odkryli w końcu wspólny cel. Siedzieli i rozmawiali ze sobą dużo dłużej, niż wypada. A potem on zaprosił ją do swojego małego domku, w którym jedna izba spełniała funkcję gabinetu, salonu i sypialni.
Tam czuli się swobodniej i kiedy Cecilia już w łóżku z przymkniętymi oczyma i z dobrze skrywanym dreszczem obrzydzenia głaskała jego kościste plecy, na jej twarzy pojawił się uśmiech triumfu. On zaś, przypieczętowując bez zbędnych ceregieli świeżo zawarty z Cecilia układ, przez cały czas widział przed sobą twarz Marii. Ale trudno, on i Cecilia razem są silni, razem zdołają przepędzić tamtą z probostwa... może nawet z parafii.
- Żeby ojciec nie był się z nią ożenił - mruczała Cecilia. - Z taką wywloką! Dlaczego ściągnął hańbę na swoje nazwisko? Nie mogę tego pojąć. Taka prostaczka... Zwyczajna wiejska dziewucha... Jej matka była taka sama, kobieta lekkich obyczajów z zapomnianej przez Boga i ludzi górskiej zagrody.
- Ale poślubieni byli... na nic innego Mogens by się nie odważył. Pamiętam jeszcze dziś, że proboszcz z Sogndal przyjechał, by udzielić im ślubu. Boże, miej w opiece jego duszę, tego biedaka, który strawił życie, włócząc się po sądach i kłócąc z upartymi chłopami ze swojej parafii. Żadnego majątku się nigdy nie dorobił, straszna była z niego oferma. Za słaby, zbyt tchórzliwy... teraz on też nie żyje.
- Pastor, który udzielał im ślubu, nie żyje... i Tulva też odeszła... Even umarł kilka lat temu... - Cecilia myślała głośno.
- O co ci chodzi? - warkną! Revelin zirytowany, nie znosił tych kobiecych niedopowiedzeń. Ale ich ciasne główki nie są przecież w stanie jednocześnie myśleć i mówić, to wiadomo zarówno z pism Lutra, jak i z osobistego doświadczenia pana Revelina.
- Małżeństwo Marii... czy można powiedzieć, że oni nigdy nie zostali zaślubieni? Świadkowie przecież nie żyją... - nie ustawała Cecylia.
- Ale rzecz została odnotowana w kościelnych księgach, Mogens nigdy nie zaniedbywał takich spraw... Tak jest, niestety, z pewnością wszystko zostało opisane w najlepszym porządku. Ona jest prawdziwą, posiadającą prawa wdową i dlatego chce urwać jak najwięcej ze spadku po twoim ojcu. Gdybyś ty chociaż była mężczyzną!
- Och, kochany, tego sobie chyba nie życzysz? - Zerkała na niego niespokojnie, podciągnęła wyżej kołdrę, by okryć płaską pierś. Próbowała udawać urażoną dziewicę.
- Nie, oczywiście. Naturalnie, że nie. Chodzi tylko o to, że wtedy nie byłoby tyle kłopotu z Marią ani z tym jej pozbawionym praw do spadku bękartem! - wyjaśnił Revelin.
Tylko że ja nie tknąłbym nawet palcem tego majątku, więc bądź już lepiej kobietą, pomyślał, ale głośno tego nie powiedział. - Czy byłoby możliwe... mógłbyś... nie, to się nie uda...
Syknął wściekle na to mamrotanie.
Znali się zaledwie półtorej doby, a on traktował ją z taką irytacją, jakby go dręczyła już co najmniej przez pół życia.
Cecilia wolała tego nie zauważać.
Wiedziała, że jeśli właściwie zagra swoją kartą, on może zapewnić jej przyszłość.
- Nie bądź taki gwałtowny, mój panie. Wybacz mi kobiecy brak zdecydowania. Chciałam tylko powiedzieć... myślałam, że może... jeśli by to nie było zbyt ryzykowne... Miał ochotę nią potrząsnąć, domyślał się jednak, że za chwilę Cecilia wykrztusi z siebie coś ważnego.
- Może mógłbyś wymazać to małżeństwo z kościelnej księgi? - zapytała cicho. - Mógłbyś może wyrwać akurat tę kartkę? Wtedy nie zostałoby z jej małżeństwa nic, zarówno mąż, jak i świadkowie nie żyją. A ludzie tutaj we wsi dziwili się, dlaczego Mogens nie poprowadził Marii do ołtarza na oczach wszystkich, jak to się robi! Kiedy opowiemy im, że cały ten ślub był oszustwem, z pewnością nam uwierzą. Dlaczego właściwie miałby poświęcać swoje dobre imię za odrobinę ciepła w łóżku? Zrozumieją, że Marię ten związek interesował tylko z powodu pieniędzy i władzy, jaką mogła dzięki niemu uzyskać!
Pan Revelin był zaskoczony propozycją. Na myśl o tym, by zrobić coś tak niedozwolonego, krew zaczynała mu szybciej krążyć. Księgi kościelne to świętość, należą do samego Boga, który z pewnością zażąda ich w dzień sądu. Jeśli on, który jest tutaj na ziemi sługą Bożym, chce sfałszować księgi... tak, z pewnością spadnie na niego kara boska. Nie mówiąc już o tym, co powiedzą wierni, gdyby się sprawą wydała.
Ale to przecież niemożliwe.
Nie mógł udawać, że księgi zaginęły, a potem wystąpić z twierdzeniem, że małżeństwo jest nieważne. Strony też wyrwać się nie da, ponieważ znajduje się tam na pewno mnóstwo innych zapisów o narodzinach, pogrzebach i małżeństwach, one również uległyby zniszczeniu. A to już musiałoby się prędzej czy później wydać. Wszyscy wiedzieli, że Mogens z wielką starannością wykonywał wszystkie swoje obowiązki, że zwłaszcza zapisy wydarzeń i kroniki prowadzi! dokładnie. Gdyby Revelin spalił księgę, ba, nawet cały kościół, to i tak nie uzyskałby dowodu w tej sprawie. Wszyscy twierdziliby bez wątpienia, że małżeństwo zostało zawarte. Nie, jedyny sposób okazał się niewykonalny. - W ogóle nie ma się nad czym zastanawiać.
Mimo to jednak przyniósł książkę i zaczął powoli szukać informacji o tym fatalnym małżeństwie, a Cecilia tuliła się do jego pleców. Zapisy rozpoczynały się w roku 1638, najpierw jednak były to luźne kartki, wsunięte pod okładkę. Sama księga natomiast została wykonana solidnie, z piękną oprawą i metalowymi okuciami. Na pierwszej stronie wypisano ozdobnymi cyframi rok. Dla dekoracji u góry umieszczono - werset z Biblii. Potem następowały zwyczajne informacje na temat liczby mieszkańców i wyjątkowych wydarzeń, jakie miały miejsce w okolicy, a także o życiu ludzi przez cały rok aż do końca. Można się było dowiedzieć, ile w tym roku przybyło wdów i wdowców, ile zawarto ślubów, ile dzieci ochrzczono. A także ile dzieci urodziło się poza świętymi ramami małżeństwa...
Revelin ślinił palce, które smakowały czymś obrzydliwym... nim samym. Przewracał kartki, przebywał kolejne dziesięciolecia, dotarł do roku 1673.
Nietrudno było znaleźć właściwą kolumnę. Oboje jęknęli, kiedy zobaczyli wyraźne pismo Mogensa. Z miłością i wielką starannością opisał zawarcie związku małżeńskiego, poświęcając na to całą stronę.
Słowa zostały ładnie rozmieszczone i tworzyły swoistą kompozycję na żółtym arkuszu.
Oboje pomyśleli to samo.
Mogens ułatwił im działanie, zarezerwował mianowicie całą kartę świętej księgi dla siebie osobiście i dla swojej sprawy. Oboje wstrzymywali dech, kiedy Revelin zaglądał na drugą stronę.
Tam także ani śladu atramentu.
Natomiast na kolejnej stronie znowu imiona i daty czerniły się gęsto jak na upstrzonym przez muchy suficie, jakby prywatna, wspaniała notatka pastora pomiędzy nimi w ogóle nie istniała.
Jeśli wyrwą tę kartkę, nikt nie pozna, że informacja o małżeństwie Mogensa została usunięta.
Kolumny, nieskończone szeregi dni i ludzkich losów, te będą się nieprzerwanie ciągnąć przez całą księgę.
Może je oglądać każdy, kto tylko zechce.
Nikt nie odnajdzie wiadomości o trzecim małżeństwie Mogensa.
Ludzie uwierzą, że pastor w końcu Marię oszukał.
A Cecilia otrzyma swój spadek w całości, ani trochę nie uszczuplony.
Pan Revelin natomiast będzie oczywiście wiedział, że należy jej pomóc w zarządzaniu majątkiem. Kobiety nigdy nie powinny się brać do takich rzeczy, sprawy pieniężne i majątkowe Bóg powierzył mężczyznom.
Popatrzyli na siebie nawzajem i w milczeniu skinęli głowami. Pastor przyniósł nożyk do ostrzenia piór i w świetle trzech lamp bardzo ostrożnie wyciął arkusz.
Nikt niczego nie zauważy. Przycisnęli księgę ciężkim, starannie owiniętym kamieniem.
Teraz trzeba tylko zaczekać na właściwy moment, by zgłosić podejrzenia.
I ważne jest, żeby nie widywano ich razem.
To mogłoby wzbudzić plotki i gadanie, na czym nikt nie zyska. Maria jest kochana i szanowana, nie należy o tym zapominać. Nawet jednak najbliżsi przyjaciele odsuną się z pewnością od niej, kiedy wyjdzie na jaw, że wcale nie jest żadną bogatą wdową po pastorze.
Jest jedynie kobietą lekkich obyczajów pozbawioną praw, obarczoną bękartem jako jedynym świadectwem tego, że żyła z pastorem Mogensem.
Cecilia nie mogła się wprost doczekać widoku twarzy Marii, kiedy zostanie jej przedstawiony ten niewątpliwie szokujący fakt.
Może wtedy przestanie się uśmiechać, jakby chciała powiedzieć „moje ty biedactwo”. Teraz zobaczy, kto tu rządzi! Jaka to będzie radość przepędzić ją i odebrać jej wszystko, każdą ukochaną książkę.
Nie zabierze nawet najmniejszej gałązki suszonego jałowca ze swoich imponujących zbiorów ziół! Ani jednej koszuli, ani filiżanki! Piękna pastorowa będzie musiała opuścić dom biedna niczym mysz kościelna i będzie musiała zrozumieć, że władza nadal pozostaje w tych samych ścianach.
Mając samego proboszcza za sobą, Cecilia zniszczy nareszcie swoją największą rywalkę.
Ona odebrała jej ojca. Ona sprawiła, że biegał z głupkowatym uśmiechem na ustach, ślinił się z pożądania, jakiego jego córka nigdy nie widziała. Zhańbił pamięć matki.
Pozwolił Marii usunąć wszystkie piękne przedmioty z salonu.
Pozwolił, by wypełniła dom matki nowymi, brzydkimi rzeczami i obcymi zapachami. Kiedy umarła jego prawdziwa żona, w ogóle jej nie żałował!
A Cecilia widziała, jak ojciec unika jej wzroku, słyszała, jak przemawia do niej sztucznym, nieszczerym, udającym serdeczność tonem. Widziała, kiedy nie kontrolował wyrazu swojej twarzy, jak patrzy na nią z zimnym wyrzutem.
Nie była córką jego marzeń, nie dorastała do nich.
Maria natomiast dawała mu więcej, niż mógłby oczekiwać od żony.
Łaził za nią niczym szczeniak! Cecilia dziękowała swemu dalekiemu Bogu, że okres upokorzeń minął. Nareszcie jej cierpienie zostanie nagrodzone!
Od dnia, w którym pozbędzie się Marii, nie zabraknie jej niczego.
Będzie miała męża, dostanie samego proboszcza.
Będzie miała piękny dom, większy i lepiej wyposażony, niż można się spodziewać tutaj na wsi. I nie ma znaczenia fakt, że to dzięki gustowi Marii te pokoje są takie przytulne.
Pozycja, szacunek i podziw. Nikt nie ośmieli się wadzić z pastorową.
Cecilia czuła w sobie dziwną łagodność. Gorycz, którą nosiła przez całe życie, zaczynała ustępować. Oddychała swobodniej, czuła, że mięśnie się poruszają. Jak przyjemnie jest odłożyć nareszcie broń, wiedzieć, że ktoś inny będzie walczył w mojej sprawie, myślała.
Bo Revelin wyglądał złowieszczo, siedząc w wielkim skupieniu, mamrocząc sam do siebie i zapisując coś na kawałku papieru. Złożył starannie niepotrzebny już małżeński kontrakt i rzucił go na podłogę.
Potem wylał na dokument olej z jednej lampki i podpalił.
Oboje patrzyli, jak papier zwija się w cieple płomieni, jak się zmienia na brunatnoszarą, rozpadającą się masę.
Teraz więc nadszedł czas, by porozmawiać zarówno z wójtem, jak i z pisarzem.
Stary człowiek po prostu nie wiedział, co zrobić z tą smutną sprawą.
Był tutaj w Sogn pisarzem w ciągu życia całego pokolenia, rzadko jednak jakaś sprawa budziła w nim tyle wątpliwości, co ta.
Znal Marię i bardzo ją lubił.
Mogens był jego przyjacielem, niezależnie od tego, że ich drogi nieczęsto się krzyżowały.
A teraz ukochana żona Mogensa miała być wypędzona z domu, ogołocona ze wszystkiego i zhańbiona przez pozbawionego uczuć, głupiego nowego proboszcza.
Mała Sunniva, którą Mogens zajmował się z taką troskliwością, zostanie naznaczona jako bękart i nawet guzika po ojcu nie dostanie.
Doświadczenie mówiło mu, że ludzie niechętnie uznają więzy krwi poza małżeństwem.
Może mógłby coś dla niej uratować, dowodząc, że jej rodzice żyli ze sobą długo?
Nie miał jednak żadnej możliwości udowodnienia, iż małżeństwo naprawdę zawarto.
Kościelna księga była czysta, Revelin mówił prawdę. Świadkowie wydarzeń odeszli z tego świata. Tylko Maria przysięga, że ślub w gabinecie Mogensa dokonał się zgodnie z prawem.
Dlaczego nie pobrali się tak jak inni, w kościele, w obecności wiernych i sług Bożych?
Nie, na to nie umiała dać rozsądnej odpowiedzi, po prostu Mogens tak chciał... i ona także.
Teraz może żałować, że zawsze chciała wszystko robić we własny sposób.
W końcu ściągnęła na siebie nieszczęście.
Nawet jednej koszuli nie wyniesie z tego małżeństwa, wygląda na to, że odejdzie stąd tak jak stoi.
Pisarz żuł w zamyśleniu kawałek suszonej baraniny.
Lubił jedzenie i zawsze miał przy sobie jakiś smakowity kąsek.
Co zrobić, by pomóc Marii?
Przeglądał dawne protokoły, szukał podobnej sprawy.
Nigdy jednak, jak daleko sięga pamięcią, nie znajdował się w tak trudnej sytuacji. Oczywiście zdarzało się, że małżeństwo uznawano za nieważne, zwłaszcza kiedy zaginiony małżonek po wielu latach powracał nagle z dalekiego świata.
Mogło to stwarzać problemy zarówno ekonomicznej, jak i uczuciowej natury. I bywało przy rozliczeniach spadku, że rodzeństwo szukało dowodów na potwierdzenie, iż najstarszy brat ma w żyłach inną krew niż oni sami. Ale żeby ktoś zaprzeczał, iż małżeństwo zostało zawarte, gdy obie strony należą do najpierwszych obywateli...
Nie, z czymś podobnym jeszcze się nie spotkał.
Będzie musiał użyć w tej sprawie całego swego rozumu i prawniczych umiejętności. To ostatnie, co może zrobić dla ludzkiego i sprawiedliwego człowieka, jakim był Mogens Skanke.
On bowiem kochał swoją żonę i traktował ją z dużo większym szacunkiem i czułością niż jakikolwiek inny znany pisarzowi mąż.
Pisarz nie mógł zrozumieć, jakie motywy kierowały Mogensem, by oszukać ją w tak paskudny sposób. I świadkowie, Tulva i Even Solgarden, a nawet rodzona matka Marii... Dlaczego oni poświęcili swój honor w dziwnie podejrzanej grze?
Nie, małżeństwo na pewno zostało zawarte z całą powagą.
Tylko Mogens popełni! fatalny błąd, że zapomniał wpisać ten fakt do księgi. Nie znaleziono też żadnych innych papierów, Maria nigdy niczego takiego nie widziała, ale chyba muszą istnieć.
Prawdopodobnie znajdą się wkrótce. Jeśli szczęście dopisze, to może się okazać, że papiery zostały złożone u lensmana. Pisarz łudził się taką nadzieję w imieniu Marii.
Być może uniknie stawania przed tingiem i bronienia swej czci oraz przyszłości. Widoki jednak były marne. Wikary musi mieć powody, że skoro odważył się twierdzić coś tak niesłychanego o swoim poprzedniku.
Revelin i Cecilia Mogens z pewnością nie bez przyczyny się zeszli i oboje żądają teraz, by Maria i Sunniva wyprowadziły się przed Bożym Narodzeniem.
Pisarz westchnął ciężko nad niegodziwością i chciwością ludzi.
Widywał to już wielokrotnie przedtem, ale nigdy jeszcze uczucia pochodzące z najciemniejszych zakątków ludzkiej duszy nie były tak wyraziste, jak u tego nowego pastora i jego kobiety.
Córka Mogensa przeciwko jego ukochanej żonie.
Jak Bóg może na to pozwalać?
- Przewracasz się pewnie teraz w grobie, stary przyjacielu. Ale ja zrobię wszystko, co będę mógł, by sprawiedliwości stało się zadość - mruczał pisarz, zabierając się do pisania listów skierowanych do zwierzchności dystryktu.
Napisał też do biskupa, a nawet do samego króla.
Fakty w sprawie były jednak przerażająco oczywiste.
Maria nie miała już sił przeżywać kolejnego szoku, toteż wiadomość od pisarza przyjęła po prostu ze spokojem.
Podejrzewała od jakiegoś czasu, że na coś się zanosi, była zdenerwowana i spłoszona od tamtego fatalnego wieczoru, kiedy pan Revelin ją zaatakował.
Wtedy potrafiła się obronić i przez krótką chwilę cieszyła się, że tak łatwo sobie poradziła.
Ale jego wymyślne i pokrętne metody przerażały ją. Revelin znał wielu ludzi, pisał przypochlebne listy, rozmawiał z takimi, którzy nawet własną cześć i słowo honoru mieli na sprzedaż... Kupował sobie świadków i przyjaciół, prosił lub groził, podlizywał się i układał.
Maria wiedziała o jego zabiegach i oszustwach, o tym, jak mamił prostych ludzi i robił wszystko, by podporządkowali się jego autorytetowi.
Teraz sam pisarz siedział w jej salonie i odczytywał jeden ze swoich dokumentów.
Maria rozumiała z całą jasnością, co to znaczy, każde z tych trudnych słów i sztywnych zwrotów przenikało do jej mózgu.
...Jeśli ona. będzie chciała odejść, zabierając tylko osobiste rzeczy, opuści dwór przed pierwszym listopada, to nie będziemy dalej domagać się ukarania jej postępku...
Pisarz otarł łzę, która najwyraźniej pojawiła się z powodu jego słabego wzroku, musiał mrużyć oczy, odsuwać i przysuwać do siebie papier.
Maria pomyślała, że przydałyby mu się takie szlifowane szkła, o jakich czytała w książkach. Można przez nie lepiej widzieć, wzmacniają oczy. Widziała je kiedyś u wędrownego kupca.
- A zatem rozumiesz, Mario Livsdatter Skanke? Skinęła głową, uśmiechnęła się z wdzięcznością, że nie pozbawił jej nazwiska. Zwrócił się do niej jako do prawowitej małżonki Mogensa i tym samym pokazał, po czyjej stronie stoi.
- Nie mogę ci więcej powiedzieć, jestem związany tajemnicą, a poza tym moje stanowisko wymaga, bym tłumaczył prawo i sprawiedliwość na podstawie oczywistych faktów. W takim razie zaś muszę powiedzieć, że twoje położenie jest po prostu złe. Nie ma ani jednego dokumentu, który by potwierdzał ważność małżeństwa.
- Czy oni naprawdę uwierzą, że Mogens... że człowiek o takiej pozycji?
Pisarz prychnął, z całych sił wydmuchnął powietrze przez nos, rozległ się przy tym odgłos przypominający gdakanie.
- Oczywiście, że uwierzą. Wiedzą dobrze, że księża to też tylko ludzie. Wciąż jeszcze opowiada się historie z czasów, kiedy kapłani musieli żyć w celibacie, a wtedy miewali po dwie, trzy nałożnice. A ile ciężarnych służących nadal widuje się na wiejskich plebaniach? Oni też są mężczyznami, A ty jesteś wspaniałą kobietą, nietrudno uwierzyć, że go uwiodłaś! Maria poruszyła się w fotelu, poczuła ból w piersiach. Wiedziała, że pisarz ma rację.
Ludzie odwrócą się od niej, gdyby mieli ryzykować cokolwiek. A pod izbę chorych już teraz może podłożyć ogień. Revelin z pewnością najszybciej jak to możliwe odbierze jej tę pracę. Nie pozwoli jej się tam nawet pokazywać. Pewnie by się z nią trochę liczył, gdyby miała pieniądze i ziemię. To daje władzę, przyjaciół i szacunek. Revelin dobrze o tym wie.
Ale zanim ujawnił swoje zamiar)', najpierw postanowił ją oskubać. Oskubać ją...
Tak jak się skubie kurę, zanim umieści się ją nad ogniem. Spostrzegła, że pisarz zbiera swoje dokumenty i wsuwa do teczki.
- Powinnaś wiedzieć, Mario, że jestem z tobą. Wiem, jakim mężczyzną był Mogens, i wiem też, że byłaś najdroższym, co posiadał. Będę walczył w twojej sprawie, muszę ci jednak powiedzieć, że nie wierzę, byśmy wygra li. Nie potrafisz udowodnić, że Mogens był naprawdę twoim mężem. Ufam tylko, że sąd mógłby zaakceptować, iż żył z tobą jak z żoną i że jego dziecko ma prawo do spadku. I można by twoją przyszłość zabezpieczyć dzięki Sunnivie. Nie zostaniesz z pewnością wyrzucona za drzwi całkiem bez środków do życia, moja droga!
- Dziękuję, pisarzu. To dla mnie wielka pociecha wiedzieć, że nie wszyscy zdradzają. Siedzę tutaj sama, dom jest pusty. Gdyby nie Sunniva...
- Twój dom nigdy nie będzie pusty, Mario. Ludzie garną się do twojego ciepła. Wiedz jednak, że hodujesz na swojej piersi żmiję. Cecilia... uważam, że to ona zachęcała pana Revelina do tej całej afery. Oni dwoje... no, cóż, wygląda na to, że mają więcej wspólnego niż tylko kwestie sprawiedliwości...
Ukłonił się z wielkim szacunkiem i zniknął za drzwiami.
Maria wyszła do kuchni, gdzie Sunniva bawiła się z trzema niedawno urodzonymi kociętami. Przytulała je ostrożnie do swoich drobnych piersi, a one wczepiały się w jej ubranie, szukając ciepła. Ręce dziewczynki delikatnie głaskały drżące ciałka. Maria uśmiechnęła się i stwierdziła, że jej córka jest już taka duża, iż wkrótce mogłaby przytulać kogo innego.
Drażniła się nawet z Sunnivą, że Einar, chłopiec z Solgarden, nie dlatego tak często przechodzi koło plebanii, że kuszą go dojrzewające w ogrodzie jabłka.
Dziewczynka prychała wtedy, złościła się na matkę, rumieniła, ale nie przestawała się śmiać i wyglądała jak sama esencja budzącego się, niewinnego zakochania.
Teraz była poważna.
Ciemny warkocz spoczywał na plecach, dziewczynka siedziała w kucki i przemawiała cichutko do kociąt. Drgnęła gwałtownie, gdy poczuła na barkach dłoń matki.
- Co się stało, mamo? W dużych oczach małej widać było lęk. Maria opanowała się, pomogła córce wstać i objęła ją ramieniem.
- Musimy porozmawiać, Sunnivo. Coś się wydarzyło, coś przykrego...
Maria modliła się w duchu o pomoc, by mogła znaleźć odpowiednie słowa. Jak wytłumaczyć dziecku, że jest bękartem, skoro przez jedenaście lat żyło u boku kochanego i szanowanego ojca? jak wytłumaczyć mu, że zostanie wyrzucone za drzwi, nie mając dokąd się udać?
Sunniva wiedziała, że wyprowadzą się z plebanii, i nawet się cieszyła, że będą mieszkać w zagrodzie leżącej niedaleko domu jej przyjaciółki Aslaug i wcale też niedaleko od Solgarden. Ale teraz, teraz ja już naprawdę nie wiem, gdzie się podziejemy... Maria szukała sposobu, by wytłumaczyć małej sytuację, ale go nie znajdowała. W końcu równie dobrze można powiedzieć prawdę.
- Sunnivo - zaczęła, ujmując obie dłonie córki. - Jak wiesz, wkrótce będziemy musiały się przenieść. Plebanię trzeba przygotować dla nowego proboszcza, pana Revelina.
- Tak, wiem o tym - odparła córka ze smutkiem. Zaraz jednak się rozjaśniła. - I będziemy mieszkać w Bringe! Już oglądałam zagrodę, jest tam pięć dużych budynków, a w stajni mnóstwo małych jagniątek!
Maria z trudem przełknęła ślinę.
- Nie, Sunnivo, tam też nie możemy się przeprowadzić. Musisz zrozumieć... Nie, ja sama tego nie rozumiem. Ale pan Revelin wynalazł... Stwierdził, że twój oj ciec zapomniał wpisać do księgi kościelnej informację o naszym małżeństwie. Tam po prostu nie ma nic... Ani jednego słowa, które by świadczyło, że byliśmy sobie poślubieni. Więc oni uważają, że nie jestem wdową po Mogensie, tylko... jego byłą nałożnicą. A w takim razie... w takim razie mogą odebrać nam wszystko, wszystkie książki, nawet ubrania, które ojciec nam kupował. Dziecko słuchało z otwartymi ustami. Co, na Boga, to wszystko znaczy? Maria gładziła dziewczynkę po plecach.
- To niełatwo zrozumieć, ale obawiam się, że nie mamy zupełnie nic. Ty, Sunnivo, nigdy nie byłaś biedna, nigdy ci niczego nie brakowało. Ale nie bój się, ja będę walczyć o nasze prawa, w każdym razie nie będziesz musiała głodna chodzić spać. Mimo wszystko, jak wiesz, mamy przyjaciół! Oni nam pomogą!
- Ale mamo, przecież Cecilia... ona się z nami nie podzieli? Przecież ona i ja jesteśmy siostrami!
- Tak, jesteście siostrami, macie tego samego ojca. Nikt jednak nie może zaprzeczyć, że Mogens był mężem jej matki. Dlatego ona weźmie większość tych rzeczy, które uważamy za swoje...
- Ale chyba nie Krasulę? I nie Łaciatą? Z oczu dziewczynki popłynęły łzy równie nieoczekiwanie jak deszcz z małej chmury w ciepły, letni dzień.
- Niestety, Sunnivo, nie wiem, jak to będzie. Może pozwolą nam zabrać któreś zwierzęta. Może zdołamy znaleźć jakiś dwór za niewygórowaną dzierżawę. Tak, może nawet pisarz mógłby nam oddać jedno ze swoich gospodarstw. Miałby ze mnie pożytek również w swojej pracy, mogłabym mu pomagać sporządzać protokoły i inne dokumenty...
Maria poczuła, że w miarę, jak mówi o najbliższej przyszłości, ogarnia ją optymizm. z pewnością jakoś przeżyją.
Wiedziała, że jest silna i posiada wiele umiejętności, a to ważna sprawa, kiedy szuka się środków utrzymania. Są przecież właściciele majątków i urzędnicy, którzy zaraz po śmierci Mogensa proponowali jej pomoc, a nawet małżeństwo.
Tylko czy zechcą podtrzymać swoje propozycje, gdy usłyszą, że ona wcale nie jest żadną godną szacunku wdową po proboszczu...
- Damy sobie radę, Sunnivo. Wszystko będzie dobrze. Musisz jednak być przygotowana, że jacyś głupi ludzie odwrócą się od nas. To właśnie w takich ciężkich czasach człowiek poznaje, kto naprawdę jest jego przyjacielem - powiedziała, patrząc córce w oczy.
- Tak, mamo. Myślę, że wielu jest takich, którzy zechcą nam pomóc! Głupi Revelin... ja zawsze wiedziałam, ze to okropny typ. Lis!
- No, no, nie mówi się tak o innych. Pokażmy wszystkim, że nie mamy się czego wstydzić. Chodź, pójdziemy z wizytą do Solgarden! Będziesz mogła porozmawiać trochę z tym dzielnym chłopcem i pobawisz się z dziewczynkami. W ciągu najbliższego tygodnia zwrócę się do wszystkich znajomych, żeby się zorientować, na czym stoimy.
Próbowała się uśmiechnąć, ale na jej twarzy pojawił się tylko grymas.
- Ludzie z Solgarden już nie raz dowiedli, że nie od wracają się, gdy przyjaciele potrzebują wsparcia. To oni pomogli twojej babci, jak wiesz, kiedy była bardzo młoda i dotknęło ją straszne nieszczęście. Teraz także mnie ochronią, przyjęli mnie, kiedy przyjechałam tu do wsi, by uczyć się u Mogensa. Dzieci Tulvy i Evena z pewnością nam nie odmówią!
Sunniva uśmiechnęła się ponownie, optymizm matki ją uspokoił, a poza tym miała spotkać Einara.
Droga do Solgarden wiodła przez mały zagajnik, który zawsze skłaniał Marię do myśli o Annie. Dobrze znany łańcuszek na szyi wydawał się ciężki, miała wrażenie, że szlachetny i rzadko spotykany metal przynosi jej spokój, dar od zmarłej czarownicy. Wkrótce znalazły się na miejscu, pośrodku przyjaznego dziedzińca w Solgarden.
Dwie służące robiły na podwórzu pranie w dużej balii. Ze stodoły docierał głos miarowych uderzeń cepów, młócących tegoroczne zboże. Plewy muszą zostać oddzielone od ziarna. Maria pozdrawiała uprzejmie wszystkich, którzy mieli dość czasu, by znad roboty spojrzeć na gości. Poszła wprost do drzwi i zapukała. Sunniva zobaczyła, że Einar i dziewczynki bawią się niedaleko obory, grali chyba w jakąś grę.
Otworzyła sama gospodyni, postawna żona Karla. Maria z zaskoczeniem ujrzała na jej skroniach srebrne włosy. Ale trzeba się z tym pogodzić, Annalisa miała mniej więcej tyle samo lat co i ona. Even - Olai, Knut, Tulva Karina oraz Jorgen założyli już własne rodziny i każde było na swoim. Tylko najmłodsza córka Tulvy, zawsze mila Gudrun, nadal mieszkała u najstarszego brata. Odmawiała wszystkim starającym się o nią i najbardziej lubiła chodzić na lato w góry z inwentarzem.
- Co słychać, Annaliso? Przyszłam na chwilę, żeby zamienić kilka słów z twoim mężem.
- Dziękuję bardzo, u nas wszystko dobrze. Ale to chyba ciebie należy teraz pytać, niełatwe czasy nastały w twoim życiu, biedaczko...
- Tak. Rzeczywiście jest ciężko. A będzie jeszcze ciężej, jeśli stanie się to, czego się obawiam.
- Co ty mówisz? Czy ktoś znowu zachorował na plebanii? Sunniva?
- Nie, nie, Sunniva jest ze mną, zdrowa, tylko wciąż jeszcze smutna po śmierci ojca. Nie, grozi mi co innego. Ale czy nie mogłabyś sprowadzić Karla, żebym was oboje zapytała o radę?
Gospodarz siedział na swoim miejscu u szczytu długiego stołu, gdzie Maria tak często widywała Evena. Izba pozostała taka sama, widać tylko, że orli wzrok Tulvy przestał już nad nią czuwać. Belki u powały były brudne i okopcone. W kątach wisiała pajęczyna. Popiołu z paleniska nie wybierano chyba od wielu dni, nie umyto też garnków po starej zaschniętej kaszy. Na stole jednak stało piwo i podpłomyki, a masło było tłuste i żółte.
Karl wstał i zaprosił gościa do stołu.
Marię ogarnęło dziwnie nieprzyjemne uczucie.
- Z jaką to sprawą przychodzisz, Mario? - zapytał gospodarz, gdy wymienili już wszystkie zwykłe uprzejmości, powtórzyli raz jeszcze kondolencje i porozmawiali o wioskowych nowościach. Maria zaczęła spokojnie:
- Przychodzę tutaj, by się dowiedzieć, gdzie mam prawdziwych przyjaciół, Karlu Solgarden. A was uważam za najwierniejszych ludzi i bliskich mojej matki. Sama wielokrotnie szukałam wsparcia u twoich rodziców i nigdy nie spotkało mnie nic oprócz życzliwości i lojalności. Wiem, że wy, młodzi, macie takie same poglądy, i dlatego odważyłam się prosić was o radę.
Spostrzegła, że oboje odsunęli od siebie naczynia z piwem, Annalisa wyraźnie chciała jak najprędzej wstać od stołu. Maria wyłożyła pokrótce swoje problemy. Karl słuchał z coraz głębszą zmarszczką na czole. Pamiętał dobrze tę małą dziewczynkę, która przed wieloma laty przyjechała do nich ze swoją matką. Ale dużo lepiej pamiętał pewną siebie pannę, która mieszkała tutaj przez dłuższy czas i która odrzucała wszystkie jego niezdarne pieszczoty, z dumną miną potrząsała swoimi długimi, złotymi włosami. Bardzo go to wtedy bolało.
Wciąż jeszcze miał w uszach jej perlisty śmiech i szelest spódnic, które musnęły go w twarz pewnego razu na łące podczas sianokosów, gdy Maria uciekała od niego.
Ona zawsze chciała się bawić. Ale gdy tylko zabawa stawała się poważniejsza, uciekała niczym południowy wiatr.
A teraz to ona przychodzi do niego.
Teraz nie może uciec.
Z przyjemnością wpatrywał się w granatowe cienie pod jej niebieskimi oczyma. Patrzył na głębokie zmarszczki na twarzy, świadczące, że i ona dawno przekroczyła trzydziestkę.
Jeśli dobrze ją zrozumiał, to szanowana pastorowa nagłe została z pustymi rękami. Nie będzie już mogła chodzić po wsi i patrzeć z góry, jak chłopi i biedni ludzie zdejmują przed nią czapki. Nie ma już swego udziału w nieograniczonej władzy kościoła nad nieszczęsnymi ludźmi.
I nie ma też ani szylinga, by kupić sobie przyjaciół.
Karl nic nie mógł poradzić na ostry ból w piersiach, który sprawił, że nie potrafił oderwać od Marii wzroku.
Musiał się na nią napatrzeć, widzieć, jaka jest mała i nic nie znacząca, podobnie jak on wtedy, kiedy byli młodzi i lekkomyślni.
- Przyszłaś do niewłaściwego domu, Mario. Jeśli to prawda, że przez cały czas nas oszukiwałaś, udawałaś żonę pastora, to nie możesz oczekiwać, że teraz ci po możemy! Zawsze byłaś trochę... specjalna. Nigdy nie przejmowałaś się tym, co porządnej kobiecie przystoi, a co nie.
Wciągnął głęboko powietrze i mówił dalej z szyderczym uśmieszkiem:
- Teraz, kiedy już nie ma czarnej peleryny pastora, pod którą mogłabyś się schronić, musisz pogodzić się z ludzkim osądem. Nie jesteś jedną z nas, nigdy nie byłaś!
Maria przyjęła jego słowa bez łez, ale ucisk w gardle przekształcił się po nich w bolesny skurcz, musiała z trudem przełykać ślinę, by pozbyć się goryczy w ustach. Bała się, że zwymiotuje, miała wrażenie, że żołądek unosi się w górę. Smak zdrady.
Wstała jak we mgle, czuła, że solidna gliniana podłoga ugina się pod nią. Zataczając się doszła do drzwi, chciała zawołać Sunnivę. Ale Annalisa uprzedziła ją, ostrym głosem przywołała do siebie Einara z miną, która nie pozostawiała żadnych wątpliwości. A więc to tyle warte, wszystko, co zrobiła dla tych ludzi. Tyle wart jest cały jej wysiłek wtedy, gdy najmłodsza córeczka w tym domu przyszła na świat po długim i bardzo trudnym porodzie. Taka jest wdzięczność za to, że niegdyś jej matka, Liv, uratowała Karlowi nogę. Maria pamiętała tę sprawę, ale on najwyraźniej zapomniał, że pewnego razu mały chłopiec uległ wypadkowi i byłby umarł, gdyby nie pomoc młodej Liv Bergaheim.
Czuła, że gorycz przepełnia jej serce. Niewdzięczność jest w życiu najczęstszą zapłatą.
Ale czyż naprawdę liczyła na coś innego?
Była przecież biedną dziewczyną, urodzoną przez matkę, która nigdy nie wyjawiła, w jakim strasznym grzechu dziecko zostało poczęte. Jej ojcem mógł być dosłownie każdy, może jakiś morderca albo człowiek psychicznie chory. Przez kilka lat żyła dostatnio jako jedna z najbardziej szanowanych w społeczeństwie, ale musiała się widocznie posunąć za daleko. Wolność nie oznacza wcale, by dobrze wyjść za mąż czy mieć dużo pieniędzy.
Dopiero teraz Maria mogła się poczuć naprawdę wolna.
- Chodź, Sunnivo, idziemy do domu - powiedziała, ujmując miękką dłoń córki. - Idziemy do domu. Do domu, w którym nigdy nie byłaś, ale w którym ja zapuściłam głęboko korzenie.
Maria szła lekko, głowę miała jasną, jakby każdy krok oddalający ją od Solgarden oddalał także ten mroczny Żal, który ją w ciągu ostatnich dni paraliżował.
Wolność, myślała. Wolność nie .zawiera się przecież w wiedzy i umiejętnościach. Wiem dużo, umiem wiele rzeczy. Ale czy kiedyś byłam wolna na tyle, by żyć dla tego, co jest w życiu najważniejsze?
Nie.
Ze zdziwieniem pojęła, że czuje się tak, jakby bardzo długo błądziła we mgle i nareszcie zobaczyła jakiś krajobraz.
Wolność to po prostu inna nazwa sytuacji, w której nie ma się już nic do stracenia.
Karl Solgarden nie czul się całkiem dobrze.
Słyszał głos matki niczym głębokie, dalekie dudnienie w piersiach, niemal widział jej smutne, patrzące z wyrzutem oczy.
Matka nigdy by mu tego nie wybaczyła. Gdyby się okazało konieczne, odepchnęłaby nawet od siebie najstarszego syna, dlatego że zdradził ukochaną Marię.
Ale matka nie żyje.
Ojciec też nie.
Teraz Karl tutaj decyduje.
Życie długo kazało mu czekać na szczęście, zresztą może ono nigdy nie nadejdzie. Ale fakt, że jest gospodarzem z Solgarden, poprawiał mu samopoczucie, ludzie, którzy go otaczali, zawsze bez wahania spełniali każde jego polecenie.
Miał elegancką bryczkę, którą jeździł z rodziną do kościoła, a pod kamizelką coraz wyraźniej rysował się brzuch, świadectwo dobrobytu.
Rozmawiał z pastorem i z lensmanem, z pisarzem i wójtem niemal jak równy z równymi.
Jego dzieci zarówno na Boże Narodzenie, jak i na Wielkanoc nosiły ubrania kupowane w mieście.
A wszyscy mieszkańcy wsi prosili go o radę w ważnych sprawach.
Dawał sowite datki na kościół i na opiekę nad biednymi, zapewniając sobie w ten sposób zbawienie duszy.
Nowy proboszcz również musiał wiedzieć, dlaczego trzyma z Karlem Solgarden.
Karlowi zresztą także pastor był potrzebny.
Nigdy nie zaszkodzi spotykać się z najlepszymi. Mogens też był człowiekiem przystępnym, mimo to Karl nigdy się nie odważył poprosić, by ochrzcił jego syna.
Chłopiec urodził się w tajemnicy pewnej listopadowej nocy, lecz to nie Annalisa leżała wtedy w połogu, to nie ona wzywała go po imieniu.
Wziął chłopca do swojego domu i wychowywał jak pozostałe dzieci.
Wszyscy znali pochodzenie małego, Karl jednak wyciszał ludzkie gadanie dobrze przemyślaną mieszaniną swoich wpływów, pogróżek i przekupstwa.
Zdarzyło się niegdyś, że bluźnił surowemu Bogu, który później ukarał go, dając mu same córki.
Dziedzicem Solgarden będzie więc bękart.
Podobnie jak nieślubnej córce Liv Bergaheim, Einarowi wszystko w życiu przychodziło łatwo. Jej nie nauczyło to pokory, ale on będzie mężczyzną, a dla mężczyzny duma i zuchwałość to nie są złe cechy.
Natomiast Maria będzie w końcu musiała zapłacić.
Będzie chodzić pomiędzy zagrodami, wystawiona na ludzką ciekawość i pośmiewisko, nikt nie zaprosi jej, by usiadła, kiedy usłyszą, że Karl Solgarden pokazał jej drzwi.
I jeśli historia, którą opowiadała, jest prawdziwa, to trzeba się liczyć, że zarówno nowy proboszcz, córka Mogensa, jak i ludzie, którzy coś we wsi znaczą, odwrócą się od niej plecami. Odepchnięta. Te zawsze wyprostowane plecy będą się nareszcie musiały ugiąć.
Ona nigdy nie była częścią tej wsi.
Karl czuł, oczywiście, bolesne ukłucia w piersi, przypominał sobie, jak to Maria delikatnie składała nowo narodzone dziecko w jego ramiona. Nie był w stanie przytulić do siebie tego czerwonego małego robaczka, bo jego spojrzenie tonęło w oczach akuszerki, stał niczym wyrostek z uniesionymi ramionami i płonącą twarzą. Tajemnicze pożądanie ogarniało go nawet w chwili, gdy jego ślubna małżonka urodziła mu córkę.
Czarownica, powiadano.
No, może. On był na tyle trzeźwo myślącym i stąpającym po ziemi człowiekiem, by nie wierzyć, że Maria w księżycowe noce lata na miotle. Ale na niego jakiś rodzaj czarów na pewno rzuciła.
I teraz za to odpokutuje.
Nie musiał mówić zbyt wiele, wiedział o tym. Wystarczy, że szepnie parę słów temu i owemu spośród swoich bogatych sąsiadów.
Po czymś takim w tej parafii nikt Marii nie zatrudni nawet do prania.
Słowa niosły się z zagrody do zagrody niczym żywiące się padliną ptaszyska. Tym razem to nie kobiety roznosiły okrutne plotki, kobiety raczej milkły z goryczą, kiedy słyszały twarde słowa mężczyzn rzucane na pełną miłosierdzia wdowę po pastorze. Niejedna z nich zawdzięczała jej życie. Kobiety nie zapomniały życzliwego uśmiechu, delikatnych rąk, które mogły się też zacisnąć w gniewie na niesprawiedliwość i złe traktowanie.
Maria o pięknych włosach, dzieci tych kobiet myślały, że jest aniołem. Przygotowywała dla malców lekarstwa łagodzące ból gardła i inne dolegliwości. I zawsze do gorzkich kropli dodawała czegoś słodkiego.
Kobiety też ze sobą rozmawiały, a kiedy były same, zwierzały się sobie nawzajem z oburzenia na sposób, w jaki potraktowano Marię.
Żadna z nich jednak nie miała takiej siły, by przeciwstawić się pastorowi i jego narzeczonej.
A książki kościelne mówią przecież prawdę, trudno było zaprzeczać, że Mogens Skanke oszukał wszystkich, narzucając im wiarę, że jest zgodnie z prawem związany z tą piękną młodą kobietą.
Może oszukał i ją?
Los Marii wywoływał w kobietach grozę, garnęły się nawzajem do swego towarzystwa, które dawało trochę poczucia bezpieczeństwa.
Wiedziały dobrze, że ich los oraz przyszłość zawsze znajdowały się i będą znajdować w rękach mężczyzn. I tak ma pozostać, grzmieli księża ze wszystkich ambon.
Miesiące mijały, powoli całe wydarzenie pogrążało się w niepamięci, coraz rzadziej i rzadziej słyszało się jakieś nowe wiadomości na temat Marii. Ludzie gadali, że wynajmuje izbę u biednej familii w Dalsdalen. Dwa czy trzy razy widziano Sunnivę w drodze do wsi, z pewnością szła spotkać się z dawnymi koleżankami. Einara Solgardena też pewnie spotkała, dzieci jednak szybko przejęły postawę dorosłych. Biegały za Sunnivą i wyzywały ją najgorszymi słowy.
Panie Boże, przecież ona mimo wszystko jest córką pastora!
Może właśnie dlatego cieszyli się, że mogą wepchnąć ją w błoto, kiedy nadarzała się taka nieoczekiwana okazja.
Ole Seiderstad był jedynym człowiekiem, który odważył się stanąć w obronie czci Marii. Dowiedział się wszystkich strasznych sensacji natychmiast, gdy jego łódź wylądowała u brzegów Dosen. W chacie, do której, zawsze wstępował. Mieściła się tam swego rodzaju gospoda, gdzie można było dostać kufel piwa, a także miskę zupy lub kaszy.
Ole siedział w milczeniu i wsłuchiwał się w rozmowę przy stole.
Gospodarz należał do ludzi, którzy lubią, gdy wszystkie twarze zwrócone są na nich, upiększał i dodawał informacji do niewiarygodnej historii upadku pięknej pastorowej, robił przy tym złośliwe grymasy.
- Taka wyprostowana i wyniosła, chodziła zawsze między nami niczym gołąb pośród wróbli! A tymczasem była po prostu niezamężną dziwką, biedną dziewuchą, tyle tylko że sypiała z samym proboszczem! Gospodarz mówił z takim zapałem, że ślina tryskała na boki.
- Ha, ale j ą oszukał! Szczerze mówiąc, to ja rozumiem starego Czarnego Monsa, dostawał tyle ciepła i rozkoszy w łóżku i wcale nie musiał płacić!
Wtedy Ole wstał. Miska z zupą była ledwie do polowy opróżniona i gdy grzmotnął pięścią w solidny drewniany stół, jedzenie się wylało.
Zamknij pysk, człowieku! Nikt nie będzie tak gadał o Marii w mojej obecności!
Chłopi przy stole siedzieli cichutko, ruchy zamarły, wyglądali jak na obrazie. Można było słyszeć odległy skrzyp kołowrotka, na którym ktoś pracował w głębi domu.
Ole wystąpił z tego znieruchomiałego obrazu i szybkim krokiem podszedł do gospodarza. - No?
Spojrzenie jego surowych oczu przerażało równie mocno jak upodabniająca go do niedźwiedzia sylwetka.
- Ja... ja... nie wiedziałem... - Nie?
- Wybacz... jeśli cię uraziłem... jeśli ty...?
Ów zazwyczaj wyprostowany mężczyzna skulił się przed Olem, widocznie bał się o swoją skórę, widząc zmienioną od gniewu twarz tamtego. Ole to nie byle kto. Mówiono o nim, że potrafi się bić, a nawet zabić. Wojownik, myśleli niektórzy. Ostatni z wielkich żeglarzy, którzy wyprawiali się aż do Anglii, mawiali inni. Niezależnie od wszystkiego opłacało się raczej uśmiechać i być jego przyjacielem, zwłaszcza gdy się komuś wymsknęło jakieś nieostrożne słowo.
- Wybacz, przyjacielu, zapomnij moje słowa. Zagalopowałem się, bo przecież wszyscy kiedyś gapiliśmy się na twoją piękną przyjaciółkę... Może siedzimy tu i gadamy głupstwa, bo jesteśmy trochę zazdrośni...
- Prawda, gospodarzu. To najmądrzejsze słowa, jakie kiedykolwiek padły z twoich ust. Siedzicie tutaj i gdaczecie niczym baby, chichoczecie obrzydliwie nad losem, który spotkał kobietę sto razy za dobrą dla każdego z was. Dawniej gapiliście się na nią, ślina ciekła wam po brodzie i żebraliście o okruchy z jej ręki jak porzucone dzieci. Marzyliście o niej, czuliście mrowienie w krzyżach i zazdrość, kiedy pojęliście, że stary pastor potrafi strzec swego. Teraz pastor odszedł, a wy wiecie, że wciąż jest dla was nieosiągalna. Dlatego odpychacie ją i poniżacie, dlatego próbujecie ją upokarzać.
Stół skrzypnął pod ciężarem Olego. Zacisnął wielkie pięści i po raz ostatni zaklął:
- Nędzne gadziny! Złe słowa wciąż jeszcze wisiały w powietrzu, gdy drzwi zatrzasnęły się za Olem z hukiem.
Ci, którzy zostali, ledwie mieli odwagę oddychać. W końcu gospodarz zaserwował jeszcze jedną kolejkę piwa i nastrój wokół stołu zaczął się poprawiać. W tej izbie jednak nie padło już nigdy nawet słowo o Marii.
- Urodziłem się chyba na tej ziemi tylko po to, by być twoim przewoźnikiem, moja kochana!
- Na to wygląda. Nigdy nie spotkałam drugiego człowieka, który by tak jak ty potrafił wybierać najwłaściwszy czas i miejsce!
Maria musiała stanąć na palcach, by uściskać gorąco tego ogromnego niedźwiedzia. Jej lnianozłote włosy przesłoniły mu twarz, nie uwolnił się, dopóki nie nadbiegła Sunniva i nie odepchnęła matki, by zacząć szukać łakoci. Szeroki płaszcz z szorstkiego materiału miał przepastne kieszenie po wewnętrznej stronie i Ole chował tam zawsze jakieś drobiazgi, które małe dziewczynki bardzo cenią.
- Ależ Sunnivo, nie jesteś już przecież małym, chrupiącym cukierki brzdącem! Myślałem, że wyrosłaś na młodą damę, jedenaście lat i w ogóle... Więc, niestety, nie mam dzisiaj dla ciebie nic słodkiego... Wykrzywił wargi, patrzył na nią z takim wyrzutem w oczach, że Sunniva poczuła się głęboko rozczarowana. Nagle jednak twarz rozjaśniła mu się ponownie, wsunął rękę do kieszeni kamizelki.
- Ale spójrz na to! Mały drobiażdżek dla młodej panienki! Sunniva jęknęła ze zdziwienia, oczy jej rozbłysły. Przedmiot w ręku Olego lśnił niemal tak promiennie jak oczy dziecka.
- To... diament, prawda? Ole roześmiał się.
- Nie, moja kochana, tak kosztowny prezent to niestety nie jest. To kryształ górski, też nieźle, sam go wy dobyłem z wielkiej, wysokiej górskiej ściany daleko stąd na wschodzie, nad samym fiordem. Tkwił w skale i mienił się pośród innych kamyków. A teraz chodź, opowiem ci, w jaki sposób zdobyłem skarb od małej huldry...
Maria widziała, jak bierze jej córkę na kolana i szeptem opowiada zdumionemu dziecku fantastyczną historię.
Biedna Sunniva, na granicy między dzieciństwem a dorosłością.
Jedenaście lat, a już tak bardzo doświadczona przez życie.
Sierota pozbawiona ojca.
Przyzwyczajona do najlepszych rzeczy.
Taka beztroska i wesoła!
I teraz dotknięta przez los, czy może raczej przez mściwego Boga?
W każdym razie dziewczynka została wyrzucona z domu, musiała opuścić wszystko, co było jej drogie, widziała, jak towarzysze zabaw odwracają się do niej plecami, słyszała, jak dorośli ludzie rzucają złe słowa na jej matkę, nie przejmując się, że mogą ranić dziecięcą duszę.
Nauczyła się pracować. Ocierała ręce do krwi, piorąc ubrania obcych mężczyzn.
Nosiła słomę, czyściła stajnię, zbierała korę drzew na paszę dla zwierząt, którą będzie można sprzedać, gdy nadejdzie zły przednówek. Dzieliła wąskie, twarde posłanie z matką i kilkoma tuzinami pluskiew.
Skończyły się dobre dni, kiedy mogła w koronkowej bieliźnie leżeć z matką nad rzeczną głębiną i chichotać wesoło.
Moje najdroższe dziecko, nie zasłużyłaś sobie na to!
Ale nie jestem w stanie czuć się winna, obie przecież stałyśmy się ofiarami ponurego spisku.
Musimy jednak przeżyć, trwać tutaj dzień za dniem, dopóki czarna łódź nie przybędzie, by zabrać nas do domu...
W późne wieczory, gdy zimowy chłód nie dawał im zasnąć, Maria obejmowała córeczkę, by ogrzać ją ciepłem swego ciała i pocieszyć dobrym słowem. Opowiadała o miejscu, do którego wkrótce pojadą, niech no tylko Ole przyjedzie do Lyster swoją czarną łodzią.
- Dlaczego musimy czekać, mamo? Czy nie możemy tam pójść?
- Owszem, moje dziecko, mogłybyśmy przejść przez góry i wąskimi ścieżkami dotrzeć do Sogndal. Ale teraz jest zima, a my nie mamy innych ubrań niż te suknie. Nie mamy zimowych butów, ani wełnianych okryć, które chroniłyby nas przed śniegiem. Zamarzłybyśmy obie i rozchorowały się w czasie takiej wyprawy. Całowała dziecięcą buzię i unosiła w górę głowę córki.
- Nie, musimy czekać na Olego, który przewiezie nas bezpiecznie swoją dużą łodzią.
- Oczywiście, mamo. Tylko że możemy długo czekać...
- Nie, kochanie, on wkrótce przyjedzie. Może nawet jutro...
I tak siedziała z córeczką w objęciach każdego wieczoru, a każdy następny dzień przynosił tak samo głębokie rozczarowanie, gdy musiała sobie uświadamiać, że łodzi Olego nie zawsze można oczekiwać natychmiast, gdy się potrzebuje jego silnych ramion i pomocnej dłoni.
Modliła się, by przyjechał, całą swoją energię koncentrowała na desperackim przywoływaniu go w myślach.
Widocznie Ole nie słyszał, tym razem nie. Maria poruszała się jak we mgle. Ludzie, których niegdyś odwiedzała w pięknych izbach i była przyjmowana niczym najbardziej honorowy gość... teraz odwracali się na jej widok albo patrzyli na nią tak, jakby była duchem. Ale nigdy się nie załamała, wciąż chodziła z podniesioną głową, pozdrawiała ludzi równie życzliwie jak dawniej i próbowała chwytać ich zawstydzone spojrzenia.
O tym też ludzie gadali, była tego pewna. Muszą jednak uznać, że ona nie ma się czego wstydzić! Nie wierzyli jej słowu, że jest prawowitą małżonką Mogensa, chociaż nie może przedstawić nikogo żyjącego jako świadka.
A skoro nie istniał najmniejszy nawet papierek... no cóż, dlatego Cecilia mogła bez trudności zagarnąć wszystko, co pan Mogens posiadał na tej ziemi. Revelin zaś nie będzie długo czekał, by zacząć z tego korzystać.
Teraz dopiero w pełni rozumiem, jak ty musiałaś żyć, mamo! Coś takiego spotkało również i ciebie, w innej okolicy i w innym czasie.
A ja złościłam się na twoją słabość, za to, że nadstawiałaś drugi policzek.
Teraz rozumiem, teraz wiem, że twoja łagodność, twoja dobroć i umiejętność wybaczania innym były jedyną ochroną przed ludzkim chłodem.
Tylko że ty, mamo, nie nosiłaś w sobie pożaru, nie miałaś tej upartej, zuchwałej natury. Nie ze wszystkich swoich cech i uczuć jestem dumna, potrafię ranić ludzi i plątać moje życiowe ścieżki w taki sposób, jakiego ty nigdy byś nie uznała. Zdarza się, że ci zazdroszczę, mamo, tobie, która umiałaś spokojnie oddychać i poświęcić się najbliższym sprawom, twojej ukochanej rodzinie.
Ludzie cię ranili, obrzucali błotem, ale ty i tak zawsze pozostawałaś czysta. Kochana mamo, daj mi siłę odsuwać te kamienie, przed którymi ty musiałaś się uchylać!
Maria znajdowała jakieś oparcie w dniu powszednim, wiedziała, że ten okrutny czas to tylko okres przejściowy. Już niedługo, niedługo przyjedzie Ole!
I wtedy ona będzie mogła pójść za swoją tęsknotą, która z coraz większą siłą uświadamiała młodej kobiecie, co powinna wybrać.
Pozwoliła, by pamięć o Randarze zajęła najgłębsze i najbardziej szlachetne miejsce w jej sercu. Nie odsuwała go, odkryła, że Randar może tam trwać w spokoju, pozostawiając przy tym przestrzeń dla Mogensa i mamy, dla Sunnivy i wszystkich innych, którym kiedyś okazała swoją dobroć.
Randar pozostał z nią.
Nie wiedziała, dlaczego wtedy odszedł, ale nie chciała wymyślać żadnych fantastycznych wyjaśnień.
Z pewnością miał swój powód, i ona się kiedyś o tym dowie.
Wszystko, co chciała pamiętać, to jego czułe ręce, usta, które mówiły dokładnie to, co pragnęła usłyszeć. Wargi, które całowały ją tak, jakby była świętym posążkiem bóstwa. Oczy, które były zwierciadłem jej oczu i które nie potrafiły kłamać, kiedy jej serce się przepełniło i zmusiło, by z nim odeszła.
On nigdy nie zdradził. Chciał jej oszczędzić zdrady. Jedyny człowiek na tym świecie, któremu mogła całkowicie ufać, tak sprawił ironiczny los.
I czeka na nią.
Ta świadomość była niczym plaster na obolałą ranę.
Cóż zatem mogło wprawić ją W rozpacz? Przyszło jej teraz do głowy jedno z licznych powiedzeń Mogensa, nie miała wątpliwości, że wypowiedział je w innej sytuacji, ale te słowa pocieszały ją i dawały siłę do przetrwania wstydu nieoczekiwanego ubóstwa.
„Na co się zda człowiekowi, że zdobędzie cały świat, jeśli przyniesie to szkodę jego duszy?”
- Mamo! Mamo! Nie jesteśmy już biedne! Ole dał mi to, popatrz, to kamień huldry! Mogę nim czarować, Ole mnie o tym zapewnił.
Wystarczy tylko, bym trzykrotnie wypowiedziała jakieś pragnienie, to zaraz się spełni. Może nie tak zaraz, ale spełni się na pewno... - No, no, jesteś już chyba za duża na takie zbójnickie historie. Wstydź się, Ole! Dlaczego mieszasz w głowie temu dziecku? Jej i tak jest wystarczająco ciężko, z taką matką, żeby jeszcze na dodatek ludzie widywali ją z czarodziejskim kamieniem w ręce!
- Kryształ jest potężny. Nie przekreślaj jego siły, Mario! Uważnie przyglądała się jego twarzy, nie wiedziała do końca, czy Ole mówi poważnie, czy żartuje sobie. Czy Ole mógłby wierzyć w takie sprawy? Nigdy przecież nie spotkała nikogo bardziej trzeźwego i pewniej stąpającego po ziemi. Nie, teraz znowu się do niej uśmiecha.
- Spróbuj sama, Mario! Zapragnij czegoś z całego ser ca, to zobaczymy, czy ci się spełni.
Maria zamknęła oczy i wypowiadała w duszy pragnienie. Wiedziała, że Ole przyjdzie kryształowi z pomocą i zabierze ją do Randara. Szybko, jak najszybciej.
Nigdy jeszcze wiatr nie był taki przenikliwy, a wody takie wzburzone i trudne do pokonania przez niedużą łódź. Zdawało się, że wiosłują w gęstej, świeżo roztopionej smole.
I nigdy kwietniowego powietrza nie przenikały takie dźwięczne tony. Tutaj, nad wrzynającym się daleko w głąb lądu fiordem, wiosna przychodziła późno. Pierwszego dnia podróży musieli się przebijać przez pełne kry przejście. Lody po obu brzegach fiordu topniały już na dobre, brudna woda to podnosiła się, to opadała, a na szklanej tafli widniało mnóstwo sinoczarnych plam.
Ludzie byli do tego przyzwyczajeni. Nie spodziewali się ujrzeć czystej wody przed Wielkanocą, kiedy zima na dobre zbierze się do odwrotu.
Ole żeglował po wolnym od lodu pasie. Okoliczni mieszkańcy na zmiany pływali po fiordzie, by choć wąskie przejście uchronić od zamarznięcia. Mężczyźni wiosłowali pomiędzy Nes a położoną już w głębi lądu zatoką. Ale kiedy lód zaczynał atakować ze zdwojoną siłą, rezygnowali, gotowi przeżyć resztę zimy w izolacji od świata.
Piechotą też nie można było nigdzie dojść, chociaż najodważniejsi młodzi ludzie opowiadali często o śmiałkach pokonujących góry na nartach.
Łódź Olego - Miedziaka torowała sobie drogę poprzez gęsto zalegającą krę i prześlizgiwała się przez z pozoru niedostępne przejścia. Płynęła kawałek, a potem zatrzymywał ją lód. Powoli i mozolnie parła naprzód i po jakimś czasie znowu woda swobodnie pluskała pod kilem.
Stracili cały dzień, zanim daleko przed nimi ukazała się szeroka i zupełnie już wolna od lodu część fiordu.
Maria chwyciła parę wioseł i pracowała niestrudzenie, wkładając w to całą swoją tęsknotę. Wkrótce ręce miała tak samo odarte ze skóry jak podczas tamtej strasznej podróży, dawno temu, zdawało się, jakby w innym wcieleniu, kiedy obie z matką uciekały do Lyster, by ratować życie. Wtedy musiała wiosłować w sztormie i zacinającym zimnym śniegu. Jej dusza była tak samo lodowata, każde uderzenie wioseł zwiększało odległość pomiędzy nią a tym, który został na brzegu.
Teraz, kiedy droga wiodła do domu, wiosłowało jej się lżej.
Łódź jednak sunęła powoli, płynęli pod wiatr, to wymagało wysiłku i pulsująca na szyi krew odbijała się bolesnym echem w skroniach.
Sunniva była radosna, pełna oczekiwań.
Okazało się ostatnio, że dziewczynka posiada niewiarygodną zdolność przystosowywania się do każdej sytuacji. Maria ucieszyła się, gdy odkryła tę skłonność córki.
To bardzo wartościowa cecha, być może sprawi, że dziewczynka będzie miała łatwiejsze życie. Sunniva skończy w lecie dwanaście lat i wygląda właśnie na tyle. Wszystko wskazywało na to, że wyrośnie na urodziwą, rumianą pannę, taką za którą chłopcy oglądają się z przyjemnością.
Już teraz ma szerokie biodra i miękkie, krągłe ramiona.
Szaroniebieskie oczy często się śmiały, dziewczynka zawsze gotowa była do żartów, wprost promieniała zmysłowością, która na pewno z latami dojrzeje.
Wspaniały materiał na żonę!
Maria wiedziała, że córka będzie podążać przez życie szeroką i bezpieczną drogą. Różniła się bardzo od matki, buntowniczki, której uczucia strzelały w górę niczym płomień.
Sunniva była raczej rozżarzonym węglem, czerwonym i dającym ciepło, zawsze obecna tam gdzie trzeba, zrównoważona i przewidująca. Nie miała w sobie płomieni, lecz aż nadto dużo ciepła, by topić lody.
Córka Mogensa.
Maria kochała ją za to.
Wiedziała jednak instynktownie, że Sunniva odziedziczyła zbyt mało jej własnych cech, by mogły na zawsze pozostać sobie bliskie. Już teraz każda żyła w swoim świecie, a łączące je więzy słabły i z czasem, w miarę jak dziecko będzie dorastać i budować własne życie, rozluźnią się całkiem.
Czy ona zrozumie?
Czy będzie chciała pojąć, czym jest dla mnie Randar? Muszę jej o tym opowiedzieć, muszę wyjaśnić... Na szczęście ona wie już dość dużo.
Liv bardzo lubiła opowiadać Sunnhde różne historie. Mówiła o Meisterplassen, o ciemnowłosym i bardzo miłym kacie, który tam mieszka... Maria wielokrotnie widywała, jak Sunnivakuli się przerażona opowieściami o swoim wuju oraz o niezwykłym i bardzo kochanym dziadku.
Liv nigdy nie mówiła, że Jorand nie był prawdziwym ojcem Marii.
Maria wiele się nad tym zastanawiała, próbowała wydobyć prawdę z Mogensa, nigdy jednak nie otrzymała odpowiedzi. Teraz coraz rzadziej powracała myślami do tamtych spraw. Od śmierci Joranda uważała, że na zawsze utraciła ojca.
Jorand nie był też ojcem Randara. Tylko Jorilowi dał swoją krew i Maria cieszyła się, że nie musiał oglądać ran syna ani jego śmierci.
Teraz wszystko minęło.
Randar mówił jej, że zwłoki gwałcicieli zostały usunięte z Meisterplassen. Spoczywają tam tylko Jorand i Joril. Żaden z nich nie został ochrzczony ani nie otrzymał ostatniego namaszczenia, obaj tak samo odepchnięci...
A jeśli ona też będzie musiała spocząć w takim grobie, daleko od poświęconej cmentarnej ziemi?
Czasy zmieniają się tak wolno, wszystko pewnie zostanie po staremu.
Ale co to ma za znaczenie, w jakiej ziemi jej ciało przemieni się w proch?
Ważne jest, co jej przyniesie los. A Maria chętnie oddałaby nawet duszę za to, by w ostatni wieczór swego życia móc zasnąć w objęciach Randara.
Żeby tylko mogli być razem, to zniosą wszystko.
Nienawiść ludzi, podejrzliwość i niechęć. Los matki jako nałożnicy kata. Chociaż Maria przysięgała, że wszystko będzie inaczej.
Że tam, gdzie mama pochylała głowę i szukała pociechy w swoim własnym świecie, Maria rozegra walkę o godność. I wygrają. Czeka ją nowy start. Może także lepsza pamięć po tych, którzy odeszli.
Tym razem ludzie w okolicy będą od początku dobrze wiedzieli, kim ona jest. Kobieta kata. A przy tym ktoś, kto może mieć władzę nad ich życiem, jeszcze większą władzę nad życiem i śmiercią niż człowiek z toporem.
Wkrótce się o tym przekonają.
Maria odłożyła wiosła, przeszła na rufę łodzi, by odpocząć. Oparła się o kuferek z drogocennymi lekarstwami. Wypełniła go pospiesznie ostatniego wieczora, a książkę w czerwonej oprawie położyła na samym dnie. Cecilia stała nad nią, pilnowała, by Maria nie wzięła czegoś wartościowszego.
- Zabieraj te swoje świństwa, ty wiedźmo! Te śmierdzące wywary, które cuchną diabłem! Wynieś to z mojego domu!
Cecilia wrzeszczała histerycznie, ale Maria przyjmowała awanturę ze stoickim spokojem.
Bogu dzięki, że pozwolono jej coś ze sobą zabrać, tych rzeczy nie można zdobyć bez odpowiednich kontaktów. Cenne, niezwykle cenne krople!
Ziołowe maści, mieszanki i suszone proszki musiała zostawić. Nie była w stanie unieść wszystkiego na plecach. Płakała nad ogrodem matki, w którym piękne zioła i kwiaty wyrosły po raz ostatni. Teraz w żyznej, pachnącej ziemi pan Revelin będzie sadził kapustę.
Maria wzięła też nabijaną srebrem fajkę Mogensa i cały zapas wonnego tytoniu. Cecilia z pewnością kiedyś to odkryje, ale teraz widocznie zapomniała o pięknym dziele sztuki.
Nie dowie się też nigdy, że Solveig wyniosła dla Marii z tajemnej szuflady biurka Mogensa mały skórzany woreczek.
Były w nim pieniądze, które Maria oddała mężowi na przechowanie, a które zarabiała czasem na leczeniu chorych i sprzedaży lekarstw.
Nie miała odwagi wydawać ich we wsi, „wiedziała, że Cecilia natychmiast by to wywąchała. Zachowała je na ponowne spotkanie ze swoją dawną rodzinną okolicą.
Poczuła, że drga jej jakiś nerw na szyi, z zaskoczeniem stwierdziła, że oczy ma pełne łez.
Jeszcze tylko okrążą ostatni długi cypel i znajdą się na wodach Sogndalsfjordu.
Po krótkiej chwili zobaczą dom...
Tysiące razy wyobrażała sobie w myślach spotkanie z Randarem.
Widziała samą siebie w snach, jak biegnie do niego, widziała, że on stoi z opuszczonymi rękami i odwraca twarz. We śnie biegła tak długo, dopóki nie poczuła na wargach smaku krwi, nogi stawały się coraz cięższe i cięższe, ale odległość między nimi wzrastała. Potem on znikał, rozpływał się w powietrzu, wyciągała do niego ręce, ale stwierdzała, że są puste.
Zwykle wtedy się budziła, zlana potem, z zaschniętym gardłem.
Innym razem znów wyobrażała sobie, jak się do siebie zbliżają, najpierw z wahaniem, a potem coraz bardziej zdecydowanie.
Wyobrażała sobie obejmujące ją silne ramiona, czuła jego zapach, myśl o jego miękkich a zarazem twardych wargach sprawiała, że oddech stawał się ciężki i powolny... Może zechce ją do siebie mocno przytulić, obieca, że nigdy więcej jej nie opuści, będzie mówił takie fantastycznie proste słowa i na zawsze przy niej zostanie...
Zdarzało się też czasami, że dopuszczała do siebie strach. A może on ją odepchnie, będzie na nią patrzył gniewnie, na wpół zmrużonymi oczyma, tak jak kiedyś, kiedy oślepiała go nienawiść. Może będzie ciskał jej w twarz nowe oskarżenia, nie zechce ulec własnej tęsknocie.
Może zresztą uważa, że miłość do niej przyczyniła mu już dość bólu...
A gdyby się tak miało stać, gdyby on naprawdę się od niej odwrócił, to nie będzie miała już nic do stracenia.
Owszem, Sunnivę.
W każdym razie przez kilka lat dziewczynka będzie jeszcze potrzebować matki. A dzieci ma się przecież na cale życie.
Teraz, kiedy łódź Olego delikatnie stuknęła o pięknie zbudowane nabrzeże Meisterplassen, wszystkie te wyobrażenia jednocześnie spadły na głowę Marii.
Ale żadne z nich nie okazało się prawdziwe.
Napięcie wprost ją dławiło, owa nerwowa, intensywna i wszechogarniająca tęsknota nie znajdowała ujścia.
Maria czuła, że wszystko wali się niczym domek z kart. Randara nie było w Meisterplassen.
Przy nabrzeżu nie widziała łodzi.
Ole poszedł z nimi do domu, niósł te nad wyraz skromne tłumoczki, które przywiozły. W obejściu też nigdzie żywego ducha. Zagroda leżała spokojna i pusta w ten wiosenny wieczór, kilka postrzępionych żółtych kwiatków podbiału walczyło z chęcią zamknięcia się na noc, lśniły ku gościom, jakby pragnęły ich powitać.
Randar wyruszył pewnie w jedną ze swoich podróży. Ale nie potrwa to chyba dłużej niż dwa, trzy dni - pocieszał Ole i czochrał pięknie ułożone włosy Marii. Z irytacją odwróciła twarz.
- Jestem głodna - skarżyła się Sunniva, jak zawsze praktyczna i rozsądna.
- Wejdziemy do domu, to mama przygotuje nam trochę jedzenia - powiedział Ole i wprowadził dziewczynkę na zniszczoną kamienną płytę przed drzwiami.
Weszli do małej izby, wieczorny mrok wypełniał już kąty. Światło kończącego się właśnie kwietniowego dnia wpływało jeszcze wątłym strumieniem przez otwór w dachu, kiedy Maria zdejmowała płaszcz.
Cienki pęcherz świński zasłaniał ten otwór przed deszczem i śniegiem, lecz wpuszczał też do środka trochę światła.
Izba się nie zmieniła.
Palenisko było to samo. Widok łóżka w rogu sprawił, że Marię zalała fala ciepła.
Sunniva wskoczyła natychmiast na piękną rozkładaną sofę, którą Jorand i Randar wyrzeźbili tak kunsztownie. Kilimy Liv wciąż zdobiły długą ścianę.
Z uciskiem w gardle Maria patrzyła na swoją zapomnianą koszulę na haczyku przy drzwiach.
Randar jej nie zdjął. Wisiała tam przez blisko dwanaście lat!
Pogłaskała materiał i zdawało jej się, że czuje zapach ługu i sosny.
O Boże, on ją prał!
W skrzyni na jedzenie znalazła tylko parę kawałków zeschniętego na kość mięsa i kilka garści mąki w woreczku. Mąka pachniała pleśnią.
Maria zdecydowała się ją wyrzucić. Spleśniała mąka to groźna trucizna, wywołuje straszną chorobę, która najczęściej kończy się powolną śmiercią w boleściach. Dziwna sprawa, ale tę samą pleśń moczyła w spirytusie, a potem wykorzystywała do różnego rodzaju zabiegów.
Szukała dalej, wysłała Olego do wolno stojącej wykopanej w ziemi piwnicy koło domu, by sprawdził, czy nie ma tam zeszłorocznych warzyw. Wrócił z pociemniałymi, oślizgłymi resztkami kapusty w dłoniach.
- To wszystko - rzucił i z żalem ściągnął brwi. - Musi nam chyba wystarczyć solona ryba, którą przywieźliśmy - dodał i poszedł do łodzi.
Solona ryba smakowała nie najgorzej, ale zimowe zapasy się kończyły. Teraz, gdy nadeszła wiosna, morze nie dawało ludziom zbyt wiele jedzenia. Ryb było mało, a te nieliczne, które udało się złapać na haczyk lub w sieć, były chude i miały matową skórę niczym stare panny.
Niemniej jednak najedli się do syta, a Maria postanowiła rozejrzeć się za rzepą i cebulą, która może przezimowała w starym ogrodzie za oborą.
Jakimś cudem warzywa rozsiewały się same i nowe rośliny wyrastały bez ludzkiej pomocy. Teraz też tkwiły jeszcze w przemarzniętej ziemi, choć mróz obszedł się z nimi surowo. Maria odkroiła nadgniłe i okaleczone górne części, na szczęście głębiej znalazła jadalne korzenie.
Sunniva krzywiła nos, ale głód jest dobrym kucharzem, więc zjadła pożywienie nędzarzy, do którego w ostatnich czasach musiała się powoli przyzwyczajać.
Maria cierpiała, tak bardzo chciała przywrócić córce dzieciństwo.
Jasne dni z zabawami i kąpielą, pszenny chleb i mleko z miodem.
Ole jadł z wielkim apetytem, nikt nie mógłby powiedzieć, że jeśli chodzi o jedzenie, jest wybredny.
Potem wziął swoją miskę i łyżkę i wyniósł je do zbiornika, który zawsze stał pod domem, by gromadzić deszczową wodę.
Zrobiło się zupełnie ciemno.
Rozpalili ogień na obu paleniskach, nowy piec miał komin, dzięki czemu w izbie było nieco mniej dymu. Stare palenisko jednak dymiło tak, jak to się działo od co najmniej dwustu lat.
Maria niemal zapomniała, jak to jest, gdy w tego rodzaju kurnej chacie dym wiszący niczym ciężka zasłona szczypie w oczy i drapie w gardle. Uświadomiła sobie, jak bardzo przywykła do lepszych warunków. Na probostwie, zaraz po jej przybyciu, zbudowano kominy, które odprowadzały dym na zewnątrz. Wciąż jednak większość domów ogrzewały takie właśnie wielkie paleniska ustawione pośrodku izby, a otwory w dachu, przez które dym uchodził na zewnątrz, wpuszczały do wnętrza trochę światła.
Sunniva ziewnęła.
Maria ułożyła ją do snu w tym samym łóżku, w którym i ona sypiała jako dziecko.
Podczas wielu takich wiosennych nocy zasypiała bezpiecznie w malej izdebce, wsłuchana w szum co najmniej tuzina wodospadów i strumieni, które uwolniły się nareszcie od lodowej pokrywy i pędziły w dół wzdłuż nowych łożysk.
- Śpij dobrze, moje dziecko. I witaj w domu!
- Dobranoc, mamo. Ale... Czy to bardzo źle, że jeszcze nie całkiem czuję się tutaj w domu?
Maria uśmiechnęła się smutno.
- Nie, oczywiście, że nie. Potrzebujesz czasu. A poza tym nie przywitałaś się jeszcze z Randarem. On pewnie jutro wróci!
- I wtedy ty się bardzo ucieszysz, mamo! - Oczywiście, moja mała. Bardzo, się ucieszę. Starannie otuliła Sunnivę okryciem. Stwierdziła, że czuć je pleśnią i że jest wilgotne. Ale dziewczynka nawet o tym nie wspomniała, westchnęła głośno i ułożyła się do snu. Co za dziecko!
Jakim sposobem zdążyła tak szybko zapomnieć swoje piękne puchowe poduszki, delikatną pościel i wełnianą kołdrę?
Zdolność Sunnivy do przystosowania się zadziwiała Marię. A może to znaczy, że Maria jednak daje dziecku poczucie bezpieczeństwa?
Odeszła od śpiącej dziewczynki i usiadła w wygodnym fotelu przy palenisku.
To fotel Jorila.
Liv zrobiła go dla chorego syna, użyła płóciennego worka, który starannie wypchała miękkim sianem. Worek układał się tak, że dawał oparcie obolałym członkom.
Przyjemnie było w nim siedzieć. Maria czuła, że jej ciało odzyskuje spokój, serce jednak wciąż tłukło się w piersi z napięcia przed spotkaniem, które wkrótce miało nastąpić. Jej wzrok nieustannie kierował się ku drzwiom, jakby w każdej chwili on miał stanąć w progu.
I tak się przecież mogło stać.
Ole uśmiechał się w półmroku.
Ogień trzaskał w piecu i na palenisku.
W izbie zrobiło się już ciepło, a z okryć nowo przybyłych unosił się obłok pary.
- Wyglądasz jak młoda dziewczyna, Mario, matko dzieciom! Jak zakochana, niecierpliwa młoda dziewczyna! Pochylał głowę i zerkał na nią szelmowsko. Maria uśmiechnęła się tylko w odpowiedzi, skinęła głową i spuściła wzrok. Ole roześmiał się. Nagle jednak spoważniał.
- Mario, chciałbym coś wyjaśnić. Widzisz, ja czuję się trochę winien temu, co się stało. Kiedy byłem tutaj po raz ostatni... wtedy to Randar zdecydował się pojechać po ciebie. Boję się, że zrobił to pod moim wpływem... Co się właściwie wydarzyło między wami w Lyster? Zwilżyła wargi końcem języka, nie wiedziała, ile może mu powiedzieć. O wszystkim pomiędzy nią a Randarem, to zbyt wiele, to tylko jej sprawa, bardzo osobista. Nawet Liv nie wiedziała tak dużo.
- My... my spotykaliśmy się nad głębią. Wiele razy. Ole skinął głową i chrząknął. Tego się domyślał.
- W końcu zrozumiałam, że muszę zerwać z dawnym życiem i zostać z nim. Po prostu nie widziałam innego wyjścia. Uznałam, że musimy być razem, wszystko inne wydawało się wbrew naturze, jakby zima miała nadejść zamiast wiosny... Ale wiem, że w grzeszny sposób byłam zajęta sama sobą, chciałam ściągnąć na moich bliskich tyle bólu. Mimo to... spakowałam parę rzeczy i byłam gotowa do drogi. Mieliśmy się spotkać nad głębiną. Ale kiedy przyszłam... jego tam nie było. Odjechał beze mnie. Mogę tylko zgadywać, dlaczego. Spojrzała na niego wyzywająco, na tego dziwnego człowieka, który był jedynym przyjacielem Randara. Ole ssał jakiś wiór, przesunął go teraz w ustach. Maria pomyślała, że może nabita fajka sprawiłaby mu przyjemność. Prawdziwy rarytas dla kogoś takiego jak Ole - Miedziak!
- Domyślałem się właściwie, że tak to było. Przez ja kiś czas sądziłem, że może to ty go odprawiłaś. Ale ja cię znam, Mario, a poza tym potrafię tłumaczyć ludzkie uczucia, nawet jeśli wyznanie ich z trudem przeszłoby im przez usta. I powiem ci, że rzadko widuje się kobietę, która tak otwarcie jak ty ujawnia swoją miłość.
Podczas gdy mówił, Maria podeszła do swojego kuferka i wyjęła fajkę Mogensa. Odwrócona do Olego plecami, oczyściła fajkę, nabiła ją i wyjęła płonący wiór z pieca. Ole mówił dalej, wiedział, że Maria słucha.
- Randar wie, o co mu chodzi. To ty pozwoliłaś mu przeżyć w więzieniu i w trudnych czasach, jakie nastąpiły potem, podczas tych wszystkich samotnych nocy ogrzewałaś jego duszę. Czepiał się swego rodzaju pewności, że tak silne uczucia nie mogą po prostu zgasnąć...
Ole przerwał na widok Marii, która stanęła przed nim i wydmuchnęła w jego stronę cieniutką smużkę dymu.
Widok był piękny, młoda, urodziwa kobieta z tym odwiecznym męskim symbolem w ustach. Ole ze zdumienia zmrużył oczy. Maria roześmiała się, wciągnęła nową porcję dymu do płuc, a potem złożyła wargi i wydmuchiwała dym małymi obłoczkami. W końcu podała fajkę zdumionemu przyjacielowi.
- Mój Boże, Mario, ty naprawdę jesteś wyjątkowa...
- Proszę bardzo, rozkoszuj się hiszpańskim perfumowanym tytoniem. To naprawdę coś innego niż chwasty, które uprawiają nad fiordem, sprzedają bardzo drogo i także nazywają tytoniem.
Podziękował, oparł się wygodnie na krześle i pykał fajkę. Jego szorstkie palce pieściły srebrny ornament, wąski cybuch fajki stanowił prawdziwe dzieło sztuki, którego wszyscy instynktownie z przyjemnością dotykali.
- A jak sądzisz, co on sobie pomyśli, kiedy nas tu za stanie? Nie wpadnie w gniew? Wdarłyśmy się przecież do środka, choć to nie jest już mój dom...
- To jest teraz twój dom - przerwał jej Ole ostro. - Gdyby nie twoja matka i ty sama, nie byłoby tu w ogóle żadnego domu!
Ole z uroczystą miną zaciągnął się tytoniowym dymem, a potem kaszlał długo z głębi brzucha, zanim zaciągnął się ponownie.
- Randar nie pragnie niczego innego, jak tylko mieć ciebie tutaj. Sądzę jednak, że wtedy odjechał, ponieważ nie mógłby żyć ze świadomością, że poświęciłaś tak wiele... Bał się, iż ty także nie będziesz mogła żyć z takim obciążeniem. I wiesz, myślę, że miał rację!
Ole przyglądał jej się uważnie, Maria poczuła się mała i niepewna.
Czy to prawda?
Czy obiecała zbyt wiele, kiedy chciała całe swoje życie złożyć w jego ręce? Czy przyjazne oczy Mogensa prześladowałyby ją w każdej sekundzie, a wyrzuty sumienia byłyby tak wielkie, że zabiłyby ich piękną miłość?
A Sunniva... Maria chciała odjechać od własnej córki, czy mimo to mogłaby się rozkoszować pieszczotami kochanka?
Tego nie wiedziała.
Los chciał, żeby stało się inaczej.
Nie bardzo chyba mogłaby żyć ze wspomnieniem Mogensa, gdyby odjechała nie wiedząc, jak się sprawy ułożyły. On przecież umarł tej samej nocy. Pomyśleć, że byłaby zniknęła z domu!
W najgorszym razie oskarżono by ją o morderstwo. Lodowaty chłód przemknął po jej plecach. Odsunęła tę myśl jak najdalej od siebie.
Może nawet nie dowiedziałaby się o jego śmierci, w każdym razie nie poznałaby jej przyczyny. A Sunniva zostałaby tam sama, u Cecilii...
Maria przymknęła oczy i z przyjemnością wciągała tytoniowy dym.
To ją uspokajało, tak jak zawsze dym z fajki Mogensa.
Może wtedy Cecilia nie byłaby taka mściwa, może pan Revelin byłby litościwszy dla dziecka? Cały ten spisek zawiązali przecież po to, żeby przepędzić przede wszystkim ją. Ale myśl o małej Sunnivie samotnej w Lyster, której ojciec umarł, a matka uciekła...
- Dzięki ci, Boże, za to, że Randar odjechał... Szeptała te słowa sama do siebie, lecz Ole pojmował, o co chodzi.
- Więc nie jesteś na niego zła?
- Nie! Nie! On nie mógł tego oczywiście wiedzieć, lecz uratował mój zdrowy rozsądek i spokój mego serca, gdy pozwolił mi tamtej nocy niepotrzebnie przyjść na miejsce spotkania. Mój Boże, co by się stało w przeciwnym razie?
- Więc powiedz mu to, natychmiast gdy tylko stanie w drzwiach. Podziękuj mu za jego szlachetne uczucia, za to, że działał nie myśląc o sobie. Rozumiesz, że nie było mu łatwo tak postąpić. Wiedział przecież, jak bardzo cierpiałaś, kiedy odtrącił cię poprzednim razem...
- Tak, ale to było co innego. Wtedy ja błagałam, złożyłam swoje serce w jego dłonie, a on mnie odepchnął od siebie i poszedł szukać ślepej zemsty.
- Tak ty to widzisz? No cóż, twoje prawo - szepnął Ole, a Marię ogarnęło nieprzyjemne uczucie, że robi jej wymówki za tamten gniew i za to, że zbudowała wokół siebie mur, a w końcu została pastorową w Lyster.
Milczeli przez jakiś czas, słychać było tylko trzask brzozowych bierwion i ciche pykanie fajki.
Wyglądało na to, że lampa także wkrótce zgaśnie. Oliwa się dopalała.
Zresztą nie ma czego żałować, cuchnęła okropnie, a światła dawała niewiele.
- Może... może powinniśmy pójść spać? Nagle Maria pojęta niezwykłą sytuację, siedziała oto całkiem sama z obcym mężczyzną i miała dzielić z nim izbę w ciągu nocy. Rany boskie, tego się nie robi, w każdym razie nie w domu swego ukochanego!
Ale Ole, to Ole. Maria wierzyła, że Randarowi nigdy nie przyjdzie do głowy domyślać się czegoś niestosownego z tego powodu, że spała z Olem pod jednym dachem. Wprost przeciwnie, nikt nigdy nie widział człowieka budzącego mniejsze podejrzenia. Ole jest przyjacielem. I jest stary... No nie, chyba jeszcze nie taki stary...
- Oczywiście. Musimy się trochę przespać. Randar z pewnością nie zjawi się w nocy, on najchętniej podróżuje w świetle dnia. A gdy tylko usłyszę, że wrócił, to przywitam się krótko i natychmiast znikam. Musicie zostać przez jakiś czas sami... Może mógłbym też zabrać Sunnivę na niedużą wyprawę? Z pewnością chętnie zobaczyłaby Kaupanger, wczoraj zaczął się tam wiosenny ting i targ. Mnóstwo ludzi... Mnóstwo podniecających rzeczy... może nawet coś ładnego do kupienia małej panience?
- Noo... nie wiem... Dopiero co tutaj przyjechała, powinna chyba zapuścić korzenie. Utraciła ojca... chyba niedobrze, by ruszała w nową podróż!
- Przeciwnie! Dzieci lubią takie podniecające wyprawy. A zapewniam cię, że ani na moment nie spuszczę z niej oczu. Pomyśl, ile to będzie dla niej radości, słyszałem, że pokazują tam rzadkie zwierzęta, a nawet czarnych ludzi. Każdy, kto poświęci niedużą monetę, może to obejrzeć!
Maria wahała się z poczuciem winy. Oczy Olego rozbłysły w uśmiechu.
- Najlepiej zapytać ją samą. Z pewnością będzie miała ochotę. A ja widzę, że podoba ci się myśl, by mieć trochę czasu dla siebie. - Mrugnął do niej niemal zuchwale i wskazał wzrokiem łóżko w rogu izby: Maria rzuciła się na niego, złapała go za ucho.
- Ty draniu! Tylko żarty ci w głowie! Ale zawsze - wiesz, czego potrzebuję, zanim ja to sobie uświadomię. I to bardzo miło z twojej strony, że chcesz zabrać Sunnivę na wiosenny ting... Chroń ją tylko przed najgorszymi wrażeniami, nigdy nie potrafiłam zrozumieć, jak ludzie mogą pozwalać dzieciom biegać wokół miejsca kaźni, patrzeć na cudze cierpienie, chłonąć zapach krwi... Ole opanował się, by nie zachichotać. Cała ona, ta jego wspaniała Maria. Przywiozła córkę do domu kata, sama kocha tego człowieka, którym inni straszą dzieci. A teraz chce ochraniać córkę przed rzeczywistością, której Sunniva jest bliższa niż jakiekolwiek inne dziecko. Uśmiechnął się jednak:
- Umowa stoi. Dostaniesz ją z powrotem tak samo niesplamioną i czystą jak teraz, kiedy śpi.
I pomyślał... Ona nie zna historii Liv. Nie wie, że matka była tylko troszkę starsza niż Sunniva teraz, kiedy wiozłem ją do Kaupanger i zgubiłem po drodze. Ale to było bardzo dawno temu, choć jednocześnie zupełnie niedawno. Ole z trudem przyjmował to do wiadomości. To przecież matkę Marii zabrał ze sobą z Lyster. To jej córce kupował łakocie i wstążki. Ole rzadko myślał o swoim wieku i o tym, co minęło, teraz jednak przymknął oczy i popadł w zadumę. Nie zauważył nawet, że Maria również zwracała się ku przeszłości.
Powiedzieli sobie dobranoc.
Maria wślizgnęła się do łóżka Randara.
Do łóżka, które było samotnym posłaniem Joranda przez tak wiele lat, a potem miłosnym gniazdem jej matki.
Potem należało do Randara i do niej. Potem znowu do Randara.
Teraz przyjęło samotne, drżące ciało Marii.
Ale niedługo, już niedługo...
No i Randar wrócił.
Żadne z przybyłych nie słyszało ani nie widziało łodzi. Wszedł do izby niczym senna mara, wytrzeszczając oczy poruszał się tak, jakby nie wiedział, czy śni, czy to prawda.
Już z daleka - widział dym ponad dachem.
Nagle poczuł się niemal pewien, wiedział, co się stało, lecz zaskoczenie było wielkie i od pierwszej chwili z trudem panował nad wzburzonymi zmysłami.
Czy to może być ona? Nie...
Ale u nabrzeża stoi łódź...
Randar mrużył oczy, osłaniał je dłonią, próbował raz po raz stwierdzić, czy to ta sama czarna burta.
Wiosłował tak, że woda rozpryskiwała się na wszystkie strony, co chwila odwracał się na ławeczce.
Owszem. To Ole. Naturalnie, że to Ole przyjechał.
Któż bowiem inny odważyłby się wejść do domu kata i poczuć się tam na tyle u siebie, by rozpalić ogień?
Staraj się nie myśleć o Marii...
To głupie pozwalać sercu tak się tłuc w piersi w pozbawionej wszelkich podstaw nadziei.
Ale mimo wszystko...
Czy coś mogło się stać?
Wiedział, że jeśli Maria teraz ukaże się w drzwiach, to on już nigdy, absolutnie nigdy nie zachowa się tak szlachetnie jak poprzednio.
Teraz ani myśl o pastorze, ani o dziecku, o bogactwie czy jej dobrym imieniu nie odegra już żadnej roli. Pragnie ją kochać, mieć ją dla siebie, uwolnić od ponurych myśli, odsunąć od niej wszelkie wyrzuty sumienia.
Wiedział, że rozsądek przegrał ostatnią walkę z uczuciem.
Zbyt mało kroków dzieliło go od domu, były zbyt krótkie, by miał czas się zastanowić. Stopy niosły go same, prawie nie dotykał ciężkimi butami żwiru na ścieżce. Za późno odkrył, że jego okrycie jest brudne i poplamione.
Została na nim krew nieszczęsnego grzesznika.
Zerwał z siebie płaszcz, biegnąc cisnął go pod ścianę obory, próbował palcami przeczesać wciąż tak samo potargane długie włosy.
Jeśli ona przebyła tę długą drogę i ofiarowała tak wiele, by tutaj przyjechać... tak, z pewnością przyjmie go takim, jakim jest.
Drgnął gwałtownie, gdy koło szopy zauważył jakąś sylwetkę.
Dziecko! Ta sama mała dziewczynka, którą widział z Marią na plebanii.
Sunniva, córka Marii!
Mała wyglądała na przestraszoną, usta otworzyły się do krzyku, lecz dziewczynka zdołała się opanować.
Ukląkł na ścieżce i pozdrowił ją.
Uśmiechnęła się blado w odpowiedzi, jej wzrok kierował się ku drzwiom, za którymi najprawdopodobniej była matka.
- Witaj, młoda panienko, jestem Randar.
- Wiem o tym. Mama... mówiła, że jesteś sympatyczny. Ale wyglądasz nie za bardzo!
Uśmiechnął się nad jej szczerością, udawał lekko urażonego.
- Ty za to wyglądasz znakomicie! Jakie masz piękne włosy! A jakie ładne koszyki umiesz wyplatać! Sunniva spojrzała w dół na mocno pogięte gałązki, które splotła razem, miał to być koszyk dla mamy, zrobiony z najdelikatniejszych wiosennych brzozowych rózeg.
- To dla mamy. Nie ruszaj! Randar wstał, szanował powściągliwość dziecka. Próbował włożyć w swój uśmiech cale ciepło, jakie posiadał, wiedział, że musi zdobyć zaufanie córki Marii.
I chyba nie będzie to takie trudne, ponieważ za zasznurowanymi usteczkami wyczuwało się uśmiech. Głęboko wciągnął powietrze, nie chciał dłużej czekać. Ucieszył się, że Sunniva daje mu trochę czasu na przygotowanie się do spotkania. Słyszał, że pobiegła w stronę warsztatu, wołając Olego. A zatem Maria jest sama. Bogu dzięki.
Randar spostrzegł, że jego ręka wysuwa się, by zapukać do własnych drzwi, zrezygnował z tego, ujął drewnianą klamkę i nacisnął.
- Wróciłem do domu, Mario - powiedział łagodnie. Ona stała pośrodku izby z miotłą w ręce. U jej stóp na podłodze leżała nieduża kupka śmieci, zdążyła zamieść połowę izby.
- Ja... też. Nic więcej nie mieli do dodania.
Przeszli tych kilka dzielących ich kroków i stali bez słowa, obejmując się mocno.
Pomieszczenie zakołysało się nieznacznie, a może to ich ciała nie były w stanie zachować równowagi?
Maria wsunęła ręce w czarne, potargane włosy, on przyciskał ją do siebie tak, że ledwie mogła oddychać.
- Jesteś tutaj - szeptał jej do ucha, Maria wspięła się teraz na palce, uścisk Randara unosił ją w górę.
- Tak, jestem tutaj, już na zawsze, taką mam nadzieję.
- Na zawsze! Tak! Czy to rzeczywiście prawda? Rozkoszowali się tą chwilą, pozwalali, by ciała i myśli pojęły ów cudowny stan. Razem, w końcu razem.
Nic już teraz nie zdoła ich rozdzielić!
Randar nie zadawał pytań, ona też tłumiła ciekawość pocałunkami, po których zostawał jej na wargach słony smak.
Nie wypuścili się nawzajem z objęć, dopóki wesołe glosy za drzwiami nie uświadomiły im, że Ole i Sunniva wracają.
Dziewczynka natychmiast podbiegła do matki, spojrzała skrępowana na Randara i ukryła twarz za plecami Marii. Maria zdołała się opanować, glos nie brzmiał wcale tak ochrypłe, jak się obawiała.
Sunniva jednak widziała, że stało się coś wyjątkowego. Co sprawiło, że mama uśmiecha się tak dziwnie, a jej wargi zrobiły się duże i czerwone? Serce bilo ciężko i z wysiłkiem.
- Sunniva, to jest Randar. On... on jest naszym przyjacielem i chce się nami opiekować. Prawda, Ole?
- Oczywiście, że prawda, nikt nie może mieć lepszego opiekuna!
- Kiedy byłam mała, taka jak ty teraz, bawiliśmy się razem na podwórzu. Zawsze byliśmy przyjaciółmi... zawsze bardzo się lubiliśmy...
- A teraz on jest twoim ukochanym? Maria drgnęła, słysząc te słowa. Ale w jasnym głosie córki słyszała jedynie ciekawość.
Spojrzała na Randara, jakby szukając u niego pomocy w znalezieniu właściwych słów. Może Sunniva nie zechce, żeby miejsce po zmarłym ojcu zapełniło się tak szybko?
Mimo wszystko najlepiej być szczerym. To bystre dziecko i tak natychmiast przejrzy grę dorosłych.
- Tak, teraz to mój ukochany, a ja jestem jego ukochaną.
- To znaczy, że będziemy mieć wesele? Musi być wielkie, tak żeby nikt nie mógł nas już później przegonić mówiąc, że nie zostaliście sobie poślubieni?
Sunniva stała zaciskając pięści, a jej głos był zbyt stanowczy, by można było przypuszczać, że nie zdaje sobie sprawy z tego, co mówi.
Maria westchnęła. Dziecko nie powinno być takie rozsądne. Zresztą sprawy nie ułożą się ani łatwo, ani szybko.
Wybrała najprostsze wyjście, odpowiadała jedynie na to, o co dziecko pytało.
- Oczywiście, że będzie wesele. Będzie wielkie święto! Ty i Ole, i Randar, i ja urządzimy ucztę z mnóstwem pysznego jedzenia, może nawet z tańcami.
- Świetnie! A kiedy to będzie? I w jakim kościele udzielą wam ślubu? Widziałam po drodze co najmniej ze trzy. Maria mówiła łagodnym głosem:
- Chyba nie będzie ani pastora, ani kościoła, Sunnivo. Musisz zrozumieć... nie, niełatwo jest to zrozumieć komuś... Ale Randar nie jest mile widziany w kościele. On jest... to znaczy jego praca jest...
- Nie jest mile widziany? To co on takiego robi? Maria wzięła Sunnivę na kolana, chociaż dziewczynka była już za duża na takie pieszczoty.
- On jest katem - rzekła po prostu. - Jest tym, który usuwa przestępców, by porządni ludzie mogli czuć się bezpiecznie...
Sunniva zamyśliła się na chwilkę, spoglądała ze zdumieniem pomieszanym z lękiem na tego barczystego, mrocznego człowieka, który siedział taki zakłopotany przy stole.
- Czy szybko dostaniemy coś do jedzenia? - zapytała nieoczekiwanie. - Twój ukochany kat też jest głodny! Maria przymknęła oczy, uznała jednak, że nic już więcej mówić nie trzeba. Sunniva uśmiechnęła się blado. Nie czekając na odpowiedź przemknęła obok Randara i usiadła na miejscu, na którym zawsze w tym domu siadały dzieci. Maria potrząsnęła lekko głową, lecz uśmiechała się. Ciekawe, jak ona sama zachowałaby się w takiej sytuacji. Chyba jednak nie obyłoby się bez awantury... Uściskała córkę i lekkim krokiem poszła przygotowywać jedzenie.
- Oczywiście, że zaraz będzie kolacja! Ale... obawiam się, że niespecjalnie wystawna. Znalazłam trochę ziarna, upiekłam podpłomyków... przyniosłam wody ze strumienia! A poza tym mam faskę topionego masła w kuferku...
- A ja mam coś jeszcze - dodał Randar i wyciągnął swój worek. - Moja zapłata była dzisiaj wyjątkowo sowita. Patrzcie, wędzone mięso, fasola i owsiane ciasto!
Sunniva krzyknęła z zachwytu, od wielu tygodni nie próbowała tak pysznego jedzenia.
Rozsiedli się przy stole, śmiali się i żartowali, nastrój panował taki, jakby wszyscy czworo zjedli razem setki posiłków i od dawna mieszkali pod jednym dachem.
Niewidzialna, ale wyraźnie obecna więź pomiędzy Randarem, siedzącym w jednym końcu stołu, a Marią na drugim, żarzyła się w półmroku izby niczym ogień...
Na stole ustawiono trójramienny świecznik z jesionowego drewna.
Randar sam go wyrzeźbił, a zręczne palce Joranda wykuły żelazne podstawki, w których ustawiało się świece. Niestety, udało się znaleźć tylko dwie i obie przeznaczono na tę uroczystą okazję.
Sunniva czuła się znakomicie, wkrótce jednak powieki zaczęły jej ciążyć i oparła się o ławę. Z uszczęśliwionym uśmieszkiem, jaki świadczy o pełnym żołądku, siedziała przysypiając, gdy tymczasem rozmowa dorosłych toczyła się żywo. Dziewczynka śniła, choć na dobre nie zasnęła.
Tak przyjemnie jej i matce nie było od czasu, gdy tatuś...
Nie, nie wolno teraz myśleć o tacie. Bo zaraz zrobi się smutno.
Sunniva pochyliła się, złożyła dłonie i odmówiła pośpieszną modlitwę za zmarłych. Maria spostrzegła to, wiedziała, o co chodzi.
Ole również zauważył, że w oczach dziewczynki pojawił się smutek, i wziął Sunnivę za rękę.
- Posłuchaj no, moja panno, mam dla ciebie - wiadomość. Właśnie się rozpoczął wiosenny jarmark w Kaupanger, mnóstwo łudzi, mnóstwo ciekawych rzeczy do oglądania, a może nawet do kupienia. Gdybyś zechciała mi towarzyszyć i trochę pomóc, to dostaniesz ten pieniążek! Dziewczynka rozbudziła się na dobre, oczy zrobiły jej się wielkie.
- Ooo! Jarmark! Już o tym słyszałam, podobno tam jest bardzo wesoło! Są nawet małpy i grajkowie, a tak że piękne panie i dzieci, które mówią bardzo dziwnie! Mamo, mogę jechać? Mamo, pozwól!
Twarz dziewczynki mieniła się z nerwowego oczekiwania. Maria nie odpowiadała, droczyła się trochę z córką, widok ogromnego podniecenia dziecka sprawiał jej przyjemność.
- Cóż... jeśli Ole chce, żebyś mu towarzyszyła... Jeśli obiecasz, że będziesz się zachowywać grzecznie...
- Tak, tak! Będę grzeczna i przydatna!
- Hm. W takim razie możesz jechać. Ale nie wolno ci odchodzić od niego ani na krok, pamiętaj, że na jarmark do Kaupanger ściągają różnego rodzaju ludzie! Obce łodzie... oszuści i złodzieje!
- On mnie przypilnuje. Prawda, Ole? Stary człowiek uścisnął mocno miękką rączkę Sunnivy.
- Oczywiście. Nikt się nie odważy podejść do ciebie zbyt blisko, jeśli przy będziesz w łodzi Olego - Miedziaka.
- No to w porządku. Jak długo was nie będzie?
- Myślę, że jakiś tydzień. Pewnie wybierzemy drogę przez fiord wokół Maisen, to szybciej, a poza tym nie będziemy musieli w Eidet pożyczać konia. Jeśli utrzyma się taki wiatr jak dzisiaj, dotrzemy do Kaupanger, zanim się ściemni.
- Tam jest podobno pięknie - mruknęła Maria. Niewiele jednak miała do powiedzenia oprócz tego, co mówiła jej matka.
To 'właśnie do Kaupanger przyjechała Liv któregoś razu, również ją przywiózł Ole. Młoda, okropnie przez los potraktowana dziewczyna ze swoim nowo narodzonym dzieckiem przy piersi w mroźną zimę. A tam Ole został napadnięty i Liv uciekała w panice przez las. Wtedy spotkała Joranda, przybranego ojca Randara.
Kiedy Sunniva znalazła się już w łóżku, rozmowa między dorosłymi również przycichła.
Ole ziewał, choć wieczór nie był jeszcze późny. Maria wstała, by schować jedzenie, te resztki, które jeszcze zostały.
Jak Randar sobie radził? Wszystko w tym domu było puste, pusty spichlerzyk, puste skrzynie, a w lamusie wisiało tylko kilka ogołoconych z mięsa kości.
Czy grozi im głód? Panował właśnie przednówek, i zwierzęta, i ludzie jadali za mało. Na szczęście jednak w stodole było pod dostatkiem siana i liści dla stojącego w obórce inwentarza. Może udałoby się wymienić trochę paszy za jakieś zwierzę nadające się do zabicia.
Maria pamiętała owce, które ze sobą zabrała, nie zniosły mrozu i wilgoci i zamarzły. Gdyby tak teraz miała choć kilka owiec! I trochę ziarna, oczywiście. Jak to dobrze, że wróciły powszednie zmartwienia!
Myśli w jej głowie wirowały, nie była w stanie pojąć żadnej z nich ani zatrzymać jej na dłużej niż sekundę.
Całą swoją istotą odczuwała tylko jedno:
Dzisiejszej nocy zaśnie w ramionach Randara.
Nie, chyba nie będzie spać!
Będzie leżeć obok niego i rozkoszować się jego zapachem, dotykiem jego skóry pod palcami, smakiem jego warg.
Będzie nasłuchiwać jego oddechu, czuć bicie jego serca w szerokiej piersi, bawić się delikatnie małymi loczkami, które zawsze tak samo zaskoczona odnajdywała na jego karku pod włosami przypominającymi potarganą końską grzywę.
Tej nocy nie straci ani jednej sekundy na spanie!
Zdenerwowani niczym młoda para w noc poślubną wsunęli się w końcu pod okrycia. Jakie to niezwykle nie musieć się śpieszyć, jakie niezwykłe wiedzieć, że mają przed sobą całą noc, jutrzejszy dzień, całe życie.
Maria była pewna, że on również tak to odczuwa, leżał ciepły i spokojny przy niej, z jej głową na swoim ramieniu. Twarze znajdowały się tuż obok siebie, wargi Randara leciuteńko muskały policzki ukochanej.
Wciąż jeszcze między nimi znajdowały się niewypowiedziane słowa.
Maria wiedziała, że Randar musi jak najszybciej poznać jej ponurą historię, bała się jednak, że znowu trzeba będzie przejść przez te okropne tygodnie. Najchętniej zostawiłaby wszystko za sobą, zapomniała o tym, jak ludzie, którym wierzyła, których znała, nagle odwrócili się do niej plecami. Jakie to gorzkie.
Ale też zrozumiale, trzeba to przyznać.
Pisane i niepisane reguły życia wymyślono po to, by większość ludzi mogła czuć się bezpiecznie. By wiedziała, jak oceniać różne zachowania i postępki.
To jednak wymaga ofiar i wszyscy wyróżniający się natrafiają na żelazne zasady, które tradycja tworzyła przez setki lat.
Bez dłuższych wstępów opowiedziała Randarowi o samobójstwie Mogensa.
- Wybrał śmierć, chciał zwrócić mi wolność. Ręce Randara zesztywniały, wyczula drganie jego mięśni i cieszyła się, że leżą w ciemności.
- Boże drogi... co za człowiek - jęknął w końcu ze zdumieniem, pomieszanym z szacunkiem.
- Tak, on był... wyjątkowy - przyznała Maria ze smutną czułością. Randar oddychał wolno.
- Wiem, że go kochałaś, potrafię się z tym pogodzić. Było mi trudno, kiedy żył, był moim rywalem. Wiedziałem, że jego wspomnienie pójdzie za tobą i będzie stało pomiędzy nami aż do jego śmierci. Ze pozostanie żywy przynajmniej w twoich myślach. I w moich...
- To bardzo mądre, Randar, choć nie potrafię znaleźć słów, by opisać moją rozpacz, kiedy cię tamtej nocy nie zastałam na umówionym miejscu.
- Ja wiem... ukochana... Pocałował ją delikatnie, tak dobrze znała jego wargi, takie wrażliwe, przytuliła się do niego mocno. Cofnął się mimo woli. Chciał najpierw dowiedzieć się wszystkiego.
- I wtedy do domu wróciła Cecilia, starsza córka Mogensa. Ona... ja... my obie nigdy nie byłyśmy bardzo zaprzyjaźnione. Ale nie myślałam, że okaże się taka straszna, że nosi w sobie tyle goryczy, zła i zazdrości. Ona nas wyrzuciła z domu, Randarze. Dobrała sobie do pomocy zimnokrwistą rybę, czyli naszego wikariusza, i odebrali nam wszystko...
- Chyba wdowa po pastorze nie musi się podporządkowywać nowemu proboszczowi?
- Oczywiście, ale to nie o to chodziło. Oni... wynaleźli, że... tak urządzili wszystko, by mogli mnie oskarżyć przed prawnikiem. Dowiedli, że byłam nałożnicą Mogensa, a nie jego żoną... Randar wsparł się na łokciu, ciężko dyszał przerażony.
- Jak oni mogli? Maria znużonym głosem opowiedziała o księdze kościelnej, o świadkach i pastorze, którzy umarli, o niezwykłym, na •wpół potajemnym ślubie.
Randar nie posiadał się z oburzenia na taki podstęp. Po chwili opanował się, pogłaskał ją delikatnie po włosach. W mroku dostrzegał tylko zarys pięknego profilu, jej mały, prosty nos. Włosy jednak lśniły nawet w tym marnym świetle, leżały na poduszce niczym mieniąca się kaskada. Oczy również połyskiwały, najwidoczniej były wilgotne.
On sam poczuł łzy w oczach i przycisnął do siebie Marię, która tymczasem opowiedziała mu o tym, jak chodziła napiętnowana pośród dawnych przyjaciół. Teraz obie są biedne. Biedniejsze niż on, bo on nie miał żadnych przyjaciół, których mógłby utracić. Zosta! tylko Ole.
On jest jak kamień, to człowiek, który niczego nigdy się nie lękał.
A Randar przez cały czas tkwił tu w domu i tęsknił za Marią, nie mając pojęcia, jak bardzo ona go potrzebuje.
- My natomiast czekałyśmy na Olego - rzekła po prostu. - Wiedziałyśmy, że przyjedzie i zabierze nas do ciebie...
- Na wszystkie dobre moce, nie pojmuję, jak ty to wytrzymałaś! Ty, taka troskliwa, która bez żadnej zapłaty pracowałaś ponad siły, za własne pieniądze pomagałaś tym ludziom! Tak samo jak twoja matka... Czy naprawdę nie ma na tym świecie sprawiedliwości?
- Owszem. Jest sprawiedliwość. - Uśmiechała się z ustami przy jego skórze. Czuła, że jego mięśnie się napinają, że Randar jej pożąda. - Czyż nie leżymy tutaj objęci? Czegóż innego mogłabym pragnąć prócz radości, że jesteś blisko? Nie potrzebuję nikogo innego - szeptała uwodzicielsko w mrok.
Teraz ona pochylała się nad nim, jej włosy spływały na jego twarz i szyję. Wargi Marii odnajdywały drogę od ust w dół, rozpoznawały każdy zakątek ciała Randara. Pewna siebie dłoń przesuwała się po nagich piersiach, odnalazła poskręcane włosy i bawiła się nimi, krótkie paznokcie z miłością delikatnie drapały jego skórę. Randar czuł jej policzek na swoim płaskim brzuchu, czuł również gorący oddech, który wprawiał jego ciało w drżenie. Ani jedno miejsce na skórze tego mężczyzny nie było jej obce, prowadziła dalej swoją grę, a jego ciało napinało się i wstrzymywało oddech.
- Kocham cię, Mario... Słowa niczym podmuch wiatru w gorący, letni wieczór. Cichutkie miłosne wyznania, równie rozkoszne jak słodkie wino dla spragnionych ust. Upajała się nimi, całą duszą wsłuchiwała się w pulsujące ciało.
- Moja najdroższa... dziękuję ci, że jesteś.
Pozwoliła, by odwrócił ją na bok, wkrótce leżeli znowu z przytulonymi do siebie twarzami, delikatny kobiecy policzek przy klującym krótkim zaroście.
Ukryła nos w zagłębieniu koło jego ucha, tam zarost był delikatniejszy i zwijał się lekko. Wąchała. Smakowała. To był on. Ciężki, dosyć ostry zapach mężczyzny.
Słodkawy, pomieszany z zapachem morskiej wody.
Czasami intensywny, innym razem delikatny niczym u noworodka. W odpowiedzi na pieszczoty przesuwał językiem po szyi ukochanej, a potem w dół ku piersiom, i dalej.
Dwie pary rąk głaskały i dotykały bez pośpiechu. Każda pieszczota była najpierw zapowiadana, dawali sobie oboje czas na to, by tęsknić.
I tęsknota narastała w nich z każdym najmniejszym drgnieniem, teraz zmysły przejęły kontrolę nad wydarzeniami, kochankowie poruszali się rytmicznie, jak w spazmach.
Maria nie wiedziała już, gdzie kończy się jej ciało, a zaczyna jego.
W jakiejś chwili spojrzała mu w oczy i wydało jej się, że może zaglądać w najgłębiej ukryte zakamarki jego duszy.
Czy rzeczywiście tak było?
Czy naprawdę zna nie tylko jego ciało, lecz także myśli?
Leżeli całkiem dla siebie odkryci, nadzy, tylko skóra ich dzieliła.
- Jesteśmy jak dwie części jednej całości, rozumiesz to? Wszystko w nas do siebie pasuje... Nie możemy bez siebie żyć...
Maria przyjęła i jego słowa, i jego ciało z tą samą, pełną szczęścia radością. Nie miała jednak siły, by mu odpowiedzieć, mogła jedynie przylgnąć do niego jeszcze bardziej, wyjść mu na spotkanie tak gwałtownie i intensywnie, że wkrótce poprowadził ją w krajobrazy poza najwyższym uniesieniem.
Powoli dochodził znowu do siebie, opadł na nią, ogarnięty trudnym do pojęcia spokojem.
Było tak, jakby wrócił do domu po długiej, niebezpiecznej podróży.
Leżał i gładził jej twarz wilgotną od świeżego potu, śliskiego i gorącego. Włosy również były mokre aż po same korzonki, Randar wiedział, że jutro namęczy się biedaczka bardzo, by rozczesać pozlepiane kosmyki.
Poczuł, że jej piękne rzęsy drgają, gdy ich dotyka, odgadywał w ciemnościach, że usta układają się do uśmiechu. Ona wzdychała głęboko z wielkim zadowoleniem, całowała jego ręce i wciąż tuliła się do niego niczym kociak do piersi matki.
Rozgrzane ciała odpoczywały. Wszystko w nich zastygło niemal w bezruchu.
Na zewnątrz słychać było tylko szum wodospadów, które powiększały się z chwili na chwilę. W górach topniał lód, każdego dnia płaty śniegu na halach robiły się mniejsze.
Idzie lato, pomyślał Randar, i nigdy jeszcze nie doznał tak gwałtownego szczęścia wobec tego prostego faktu. Maria zasnęła.
Tydzień, który mieli dla siebie, wykorzystywali na zabawy niczym cielęta wypuszczone na porośnięte wiosenną zieloną trawą łąki. Tylko ptaki i pękające pączki brzóz były świadkiem ich miłosnego szaleństwa. Cieszyli się jak dzieci ciepłą wiosną, wchłaniali w siebie słoneczne promienie, radowali się świeżo uwolnioną od śniegu i mrozu ziemią. Chodzili do lasu, badali dalej położone i bardziej niedostępne części swojego gospodarstwa. Oglądali piękne gniazdka ptasie, widzieli jaskółki, jak rozszczebiotane latają między domem a szopą na siano.
Kochali się gwałtownie, jak szaleni, niekiedy było to niczym perlisty śmiech, innym razem jak czuły podmuch z dalekiego świata. Maria dobrze wykorzystywała dane jej dni, w każdej chwili cieszyła się tym niemal zbyt pełnym szczęściem. Pracowali razem, tryskali siłą i odwagą, mimo że sypiali nie więcej niż po cztery godziny. Zwłaszcza teraz, kiedy - wszystko między nimi zostało wyjaśnione, doba wydawała się zbyt krótka.
Rozmowy w ciemnościach, kiedy nasycone ciała odpoczywały, tworzyły między nimi nowe więzy.
Maria opowiadała o swoim nie znanym mu życiu na probostwie, on słuchał jej bez zazdrości i z nieustannym zainteresowaniem dla świata innych ludzi. Chciał słuchać o pięknych salonach, o domach urzędników.
Wypytywał o to, jak oni żyją, a jak żyją zwyczajni śmiertelnicy, Maria śmiała się, komicznie naśladowała ludzi, których znała, parodiowała ich, by ożyli przed oczyma Randara. Zauważyła, że wspomnienia stają się mniej groźne, kiedy dzieli je z ukochanym. Stwierdziła też, że jego śmiech i proste komentarze sprawiają, iż wydarzenia w Lyster zdają się teraz daleką, pozbawioną znaczenia nieprzyjemnością. Opowiadała też o izbie chorych. Randar widział, że staje się smutna i zraniona na myśl o tym, iż piękny budynek został z pewnością przemieniony na magazyn albo szopę na siano... Słuchał zdumiony o licznych dramatycznych wydarzeniach, a kiedy mówiła o młodym chłopcu, który o mało nie stracił nogi, Randar kiwał głową w ciemnościach.
- Jakie to okropne. Maria otworzyła oczy. Coś nieprzyjemnego zawisło w powietrzu, nie chciała, by zniszczyło atmosferę. Mruknęła tylko:
- Tak, wiem, o czym mówisz. Randar skinął głową.
Kat był ostatnią nadzieją, kiedy ktoś uległ wypadkowi i groziła mu gangrena. Nikt nie umiał tak jak on, fachowiec, odciąć nogi lub ręki i potem skutecznie zatamować krwotoku. Rozpalone do czerwoności żelazo kata albo wrzący olej to ponure i nieprawdopodobnie bolesne doświadczenie. Większość pacjentów jednak przeżywała, jeśli tylko byli zdrowi i silni.
Ale nawet takie szczególne zadania nie przyczyniały się do zmiany opinii na temat mistrza i ludzie nadal okazywali mu pomieszaną ze strachem pogardę. Randar opowiadał jej o okolicy.
Znał parafię Sogndal równie dobrze jak lensman, schodził ten teren wzdłuż i wszerz, bywał też w sąsiednich parafiach.
Mówił o opuszczonych zagrodach, które teraz zaczynano odbudowywać. O coraz większym bogactwie, o majątkach, które zostały podzielone, a teraz zapewniają dobrobyt wielu ludziom. W ich parafii było tylko dwóch wyższych urzędników, wójt i pastor. Oprócz nich dwóch lensmanów, jeden w Norum i jeden w samym Sogndal. Do Norum należało również Fardal, Fimreite i Kaupanger. Meisterplassen, ulokowane pośrodku, nie należało do żadnej parafii. Randar opowiadał też o Kaupanger, gdzie teraz Sunniva prawdopodobnie przeżywa bardziej fantastyczne rzeczy, niż Maria może sobie wyobrazić. Ole miał ją zabrać do samego pałacu, gdzie przepych i bogactwo były większe niż w jakimkolwiek innym miejscu nad fiordem. Duży dwór, który w swoim czasie musiał przejąć wójt Gjode, wciąż jeszcze był najpiękniejszy w całym dystrykcie. Otoczony wspaniałym ogrodem, ziemie nad fiordem urodzajne. Gospodarstwa przeważnie radziły sobie bardzo dobrze, w okolicach Kaupanger i Sogndal nawet pszenica miała dobre warunki. A wokół rozciągały się rozległe, potężne lasy, także najlepsze w całym dystrykcie.
Mieszkało tu również paru obywateli, którzy przeprowadzili się z Bergen, kilku byłych żołnierzy z żonami, różnego rodzaju rzemieślnicy. Tutejsi szkutnicy cieszyli się znakomitą opinią, każdej wiosny w Eidet budowano co najmniej tuzin lodzi do żeglugi po wodach fiordu.
Podatki nie były bardziej uciążliwe niż w innych miejscach, wprost przeciwnie, wójt nie należał do najgorszych. Nieraz pisywał w imieniu chłopów błagalne listy do króla, prosząc go o cierpliwość i wyrozumiałość, „bo tu nie ma wielkiego bogactwa do zabierania...” Randar barwnie opisywał wydarzenia z tingów, gdzie dwa razy do roku nieszczęśliwi i pokrzywdzeni mogli dochodzić swoich spraw. Zamilkł nagle, Maria spostrzegła, że popadł w zadumę.
- Co się stało? Dlaczego nic nie mówisz? Nie popatrzył jej w oczy, choć majowa noc była dostatecznie jasna. Odwrócił się do ściany i powiedział cicho niemal zawstydzony:
- Czy wiesz, jakie popełniliśmy przestępstwo? Maria rozumiała, co ma na myśli, dobrze znała kary za cudzołóstwo. Ale czy to jest przestępstwo? Nie, nie chciała przyjąć tego do wiadomości.
- To zależy od prawa - zaczęła wolno. - Moje prawo w każdym razie na coś takiego zezwala. Nie mam żadnych wątpliwości, że staram się być tam, gdzie jest mój dom. Czy należy niszczyć statek tylko dlatego, że szuka swojej przystani? Czy należy karać ptaki za to, że każdej wiosny uszczęśliwione wracają do domu, porzucając południowe rejony? Czy można sądzić słońce za to, że każdego ranka wstaje i pokazuje nam swoje ciepłe oblicze?
Klasnęła w dłonie, mówiła z zapałem, rozgorączkowana, Randar musiał się uśmiechnąć na te jej pompatyczne, poetyckie porównania.
Cała Maria. Wymyśliła nawet własne prawa i żąda, by oceniano ją według nich.
Chwycił gestykulujące dłonie i przygarnął ją do siebie.
Blisko, blisko między nimi znajdowała się tylko cieniutka tkanina.
Czul jej piersi, delikatne udo wsunęło się pomiędzy jego nogi, jej ramiona obejmowały go z siłą, której nigdy nie mógł się nadziwić.
- Jesteś piękna, moja ukochana - szepnął, jak gdyby ten fakt mógł usprawiedliwić ich postępki.
Nie zniosłabym... gdybym cię miała znowu utracić. Randar zacisnął oczy, skrzywił się boleśnie na myśl, że Maria mogłaby stawać na tingu, rozebrana do naga i spływająca krwią na oczach tak zwanych porządnych ludzi.
- Nie odważą się badać, co nas łączy. Dlaczego mieliby zaczynać właśnie teraz? Nigdy przecież nie chcieli przyjąć cię do swojej społeczności, nie wpuszczają cię nawet do kościoła i wójt też cię nie uznaje. Dla nich nie istniejesz, dlaczego teraz mieliby otwierać swoje księgi i wskazywać nam, jak mamy żyć?
- Dlatego, że nastały nowe czasy. Dlatego, że ostatniej zimy zagadnął mnie sarn dzwonnik. Powiedział mi, że proboszcz wspomniał o mojej skromnej osobie i o tym, że narażam duszę na potępienie. Napomknął też, że za kilka talarów złożonych w ofierze na kościół lub za inny wartościowy dar mógłby wpisać moje nazwisko do ksiąg parafialnych i zapewnić w ten sposób zbawienie mojej duszy. Miało to chyba coś wspólnego z tamtą niezwykłą sprawą sądową, nieczęsto się zdarza, że uwalnia się kata tylko dlatego, iż jakieś dziecko miało widzenie, oznaczające bezpośrednią interwencję Boga!
- Taak... to znak nowych czasów, tak. I co ty zrobiłeś?
- Nic. Dlaczego miałbym wyrzucać moją nędzną zapłatę na wątpliwą sprawę przyszłego zbawienia? Ono podobno nie jest do kupienia, w co pozwalam sobie wierzyć. A kiedy przyjdzie mój czas, mogę równie dobrze leżeć tu taj w zagajniku, jak i w poświęconej ziemi, prawda? Spoglądał na nią ukradkiem, chciał zobaczyć, jaka będzie jej reakcja. Wiedział, że mimo wszystko Maria przyzwyczajona jest do innego sposobu myślenia.
Maria zastanawiała się, widział na jej czole zmarszczki i niemal słyszał, jak pracuje jej mózg... W końcu spojrzała na niego.
- Randar, rozumiem cię bardzo dobrze. Ale czy nie sądzisz... nie uważasz, że mogłoby się opłacać wyjść pastorowi na spotkanie i ukorzyć się trochę?
- Dlaczego? - zapytał niewinnie, pełen napięcia zastanawiał się, czy ona myśli o tym samym co on.
Rany boskie, jak mu to powiedzieć? Wydaje się to takie... niekobiece, takie wyrachowane.
- Owszem... dlatego... że ja zawsze pragnęłam mieć z tobą dziecko...
Spojrzenie Randara złagodniało, chwycił Marię w ramiona, kołysał ją przez chwilę z wielką czułością.
- Mario, żebyś wiedziała, jak pragnąłem usłyszeć te słowa... gdybyś wiedziała, od jak dawna o tym myślę. Musiałem to usłyszeć od ciebie, tyle w ostatnich czasach rozmyślałem o przyszłości, pragnę przyszłości! Razem z tobą. I z naszym synem...
- Albo z córką - przerwała mu Maria.
- Albo z całą dziesiątką - „wybuchnął śmiechem.
- No, no, tylko nie przesadzaj. Pamiętaj, że jestem starą kobietą, że mogę zdążyć urodzić ci nie więcej niż troje, no, może czworo!
- Jesteś młoda, pełna życia, a twoje ciało jest silniejsze od mego! A poza tym masz wielkie serce, masz sumienie i czułość dla wszystkich małych i pokrzywdzonych. Jesteś wspaniałą matką, widzę to, bo patrzę na Sunnivę.
Przyjęła jego komplement i nagle poczuła bolesny skurcz w sercu. Córka jest wspaniała, to prawda, I jak niezwykle łatwo jest z nią postępować. Maria znała wielu młodych ludzi, których taki kryzys, jaki w ostatnim czasie przeżyła Sunniva, okaleczyłby na całe życie. Zdarzało się jednak, że Maria odczuwała bolesny, głęboki lęk, jakieś groźne uczucie, coś mrocznego i niejasnego w głębi serca, kiedy myślała o córce.
Sunniva była po prostu zbyt odporna. Zbyt podporządkowana. Przyjmowała wszystko ze spokojem, który nie sprawiał wrażenia normalnego.
Maria wiedziała, że dziewczynka nie będzie przeżywała tych wątpliwości i tych wewnętrznych konfliktów, które ona sama musi przez cale życie rozstrzygać.
Nie podobało jej się, że osobowość córki tak bardzo różniła się od jej własnej. Niemal nie dostrzegała w tym dziecku żadnego podobieństwa do siebie, czasami tylko jakieś lekkie podobieństwo do Mogensa.
Wiedziała również, że dziecko zniosłoby cierpliwie utratę matki, nie pogrążyłoby się z tego powodu w rozpaczy. Serce Marii drżało, czuła, że ogarniają uczucie podobne do gniewu.
Ale czyż nie powinno jej to uspokajać, zamiast wywoływać oskarżenia?
Nie chcę już o tym - więcej myśleć, Sunnivie jest dobrze. Nigdy się nie użalała, że tak rzadko widuje inne dzieci, inne dziewczynki, że nie ma przyjaciółki.
Ale nadchodzą nowe czasy, myślała Maria.
Już nadeszły.
W ciągu tego lata Maria i Randar odnieśli wiele małych zwycięstw. W oborze pojawiły się dwie nieduże krowy, obie wychudzone i ponad pięcioletnie. Teraz wychodziły na pastwisko i nabierały ciała dzięki soczystej trawie, lecz wymiona zwisały pod brzuchami niczym puste worki. Maria jednak widziała, że są to silne, dobre zwierzęta, cierpliwe i łagodne. Jesienią będą się dobrze doić, muszą tylko dostać odpowiednio dużo paszy, no i przeżyć wycielenie. Z radością zbierała siano i liście dla zwierząt, cieszyła się, patrząc, jak Meisterplassen powoli staje się gospodarstwem, z którego będzie można wyżyć.
Randar kupił pięć owiec i dużą, silną kozę, a w domu wybuchł entuzjazm, kiedy któregoś dnia wrócił do domu, niosąc starannie przykryły koszyk. Sunniva odchyliła przykrycie i zrobiła wielkie oczy, gdy usłyszała cieniutkie głosiki dochodzące z koszyka. Dziesięć małych puchatych kulek tuliło się do siebie, niektóre białe, inne szare, a jedno złocistożółte. Wszystkie miały żółte dziobki i szare, niezdarne małe nóżki o czterech palcach. Kurczęta!
- O, Randar, jak wspaniale! Teraz będziemy mieć jajka do wypieków i do smażenia! Więcej jajek niż zdoła my zjeść. Randar chwycił ją wpół, uniósł i okręcił się parę razy, a nieprzyzwoicie krótkie spódnice furkotały w powietrzu, po chwili miska z kaszą spadła z ławy.
- Nie tak prędko, kochanie! Jeśli będziemy mieć pecha, to co najmniej połowa tych maleństw okaże się kogutami! Teraz nie można tego jeszcze sprawdzić. Ale wymieniłem je korzystnie, dałem za nie tylko sak do łowienia ryb z rzeźbioną pokrywą. Mam ich jeszcze dużo, ludzie najwyraźniej lubią te saki... chociaż to ja je robię.
- Jesteś bardzo zdolny, mój kochany, i ludzie to rozumieją. A ja nie poddam się aż do dnia, kiedy wszyscy w okolicy będą zabiegać o to, by mieć rzeczy, które zrobił Randar Meisterpłass.
Potrząsnął głową na te słowa, musiał jednak przyznać, że coraz częściej mieszkańcy wsi odpowiadają na jego pozdrowienia, a nawet od czasu do czasu zamieniają z nim parę życzliwych zdań.
Jakby łagodniejsze wiatry zaczęły wiać nad Meisterplassen, a może to wiosna skłania ludzi, by myśleć bez gniewu i nienawiści, a koncentrować się raczej na przygotowywaniu jedzenia? Krótkie północne lato oznacza dla nich życie lub śmierć, tylko po jego plonach mogą przewidywać, czy przetrwają zimę.
Maria policzyła pieniądze, które przyniosła w woreczku. Było tego trzydzieści osiem talarów i parę szylingów.
Kiedy nadeszła jesień, Randar wziął gotówkę i pojechał kupić ziarno.
Przywiózł jęczmień na kaszę i piwo, owies na chleb i żyto na podpłomyki. Kupił też miarkę pszenicy najlepszego gatunku i zawiózł ją do dużego młyna przy wodospadzie. Maria cieszyła się, że upiecze ciasto na Boże Narodzenie, pachnące pszenne placki, nadziewane gotowanymi jabłkami i być może nawet posłodzone. Ole pokazał się tego lata tylko raz, żeglował do Bergen na polecenie lensmana. W jego łodzi umieszczono skrępowanego na świński sposób, to znaczy ze związanymi rękami i nogami, przestępcę, dodatkowo przykuto go jeszcze do burty.
- Wiozę nieszczęśnika do więzienia w Bergen. Z pięcioletnim wyrokiem. Spłodził dziecko ze swoją bratową, drań... kobieta mówi, że chciał je zamordować!
Ole często podejmował się takich zadań, wzywano go zawsze, gdy lensman sam nie miał odwagi wyprawić się w długą drogę z groźnym przestępcą, gwałcicielem lub psychicznie chorym. Ole znakomicie dawał sobie z nimi radę. Nie odmawiał podjęcia się takiego obowiązku, nie przejmował się tym, że to bardzo nieprzyjemne i niebezpieczne towarzystwo. Przewoził nawet zwłoki i zdobył sobie dzięki temu opinię człowieka, którym rodzice straszyli dzieci.
Mój najlepszy przyjaciel, myślała Maria, kiedy czarna łódź ponownie odbijała od brzegu i kierowała się na wody fiordu.
Randar myślał to samo.
Sunniva wołała za nim, przypominała, że obiecał jej przywieźć z wielkiego miasta bluzkę.
Uwielbiała się stroić, ale nie narzekała, że wszystkie jej piękne ubrania zostały w Lyster. Wpinała sobie kwiaty we włosy, farbowała w roślinnych wywarach spódnice, by nadać im żywsze kolory.
Wyrastała z niej młoda dama, w tym najbiedniejszym z gospodarstw, które na dodatek leżało po niewłaściwej stronie fiordu...
Dni mijały na powszednich troskach i staraniach, Randar często musiał zostawiać kobiety same. Maria zaczynała nienawidzić widoku lodzi kierującej się w stronę ich domu.
Zawsze siedział w niej jakiś komornik albo rybak z Sogndal, który przybywał po kata. Najczęściej Randar oczekiwał tych ludzi.
Zdarzyło się dwa razy, że musiał podróżować aż do Vik i Voss, co zajęło blisko trzy tygodnie, ale dostał sowitą zapłatę. W tamtych stronach nie mieli własnego wykonawcy sprawiedliwości i uznali widocznie, że Randar Meisterplass przyda się w razie konieczności.
Dzięki temu unikną też sąsiedztwa kata w normalnych okolicznościach.
Randar najchętniej brał teraz zapłatę w gotówce albo w postaci masła i ziarna, które łatwo było wymieniać.
Pokupował nowe kosy, sierpy i noże. Kupił też nowy saganek, duży i błyszczący od tłustego mazidła, którym go wysmarowano dla ochrony przed rdzą. Kupował często cukier w małych kawałkach, a raz nawet słoiczek pieprzu.
Kuferek Marii mieścił wiele, ale często ubolewała, że naczynie z pieprzem zostało w Lyster.
Prosiła Olego, by rozglądał się za nasionami, zwłaszcza na statkach przybywających z krajów hanzeatyckich, a także z Hiszpanii, Francji i Anglii. Przywoziły one niekiedy nowe gatunki roślin, a nawet nieduże krzewy i małe drzewka, które rodzą słodkie jagody i owoce.
Maria wypisywała mu nazwy ziół, których najbardziej jej brakowało, zamierzała uprawiać je tutaj metodami stosowanymi przez Liv.
Bardzo jej były potrzebne, nie chciała zostać bezradna, gdyby coś miało się przydarzyć. Arcydzięgiel posadzony przez Liv rósł w Meisterplassen dziko i rozpleniał się wszędzie, gdzie to możliwe, rośliny wysiewały się same z roku na rok, a nikt od dawna ich nie zbierał. Teraz Maria pościnała największe, pozrywała liście i kwiaty z grubych, pustych w środku łodyg. Ugotowała je, a potem ułożyła w beczkach jako bardzo zdrowe warzywo na zimę.
Kapusta również tego roku obrodziła wspaniale, głowy zwijały się pięknie, były duże i soczystozielone. W tym roku zbiory nie zostaną uszkodzone przez robaki, których plaga, jak Randar opowiadał, dotknęła niemal całą okolicę właśnie ostatniej jesieni.
Jedzenie magazynowano w ziemnej piwnicy, gdzie temperatura zimą i latem była niemal taka sama. Maria czuła się bezpieczna i zadowolona, patrząc na wypełniającą się piwnicę.
W zimie nie będą cierpieć głodu.
Może nawet zostanie im trochę dla ludzi w trudnej sytuacji. Zanosiło się na ciężką zimę, świadczyły o tym marne zbiory zboża i plaga kapuścianego robactwa.
Ryby zawiodły także, chłopi wracali do domu z niemal pustymi łodziami, kiedy skończyły się jesienne połowy makreli. Zazwyczaj udane połowy tłustych, okrągłych i połyskujących srebrnie makreli ratowały wiele biednych rodzin. Wprawdzie lepiej sytuowani nie jedli owej dziwnej ryby o ciemnym mięsie. Raczej tłoczyli olej z ich wątroby, który paląc się wydzielał paskudny, kopcący zapach i dlatego najchętniej używano go do latarek w oborze i stajni.
Randar jednak postarał się również o ryby. Teraz w spichlerzu wisiały suszone dorsze, śledzie i inne gatunki.
Zawsze gdy płynął gdzieś łodzią, zarzucał haczyk z przynętą. Na ogół łowił w ten sposób jedną czy dwie duże sztuki. Czyścił je potem i wieszał do suszenia albo gdy połów by! bardziej udany, poświęcał dla nich trochę czystej soli. Przygotowywali również własną sól, woda w. fiordzie bywała w niektórych okresach wystarczająco słona. Tworzono niewielkie naturalne baseny w skałach nad brzegiem. Potem, gdy woda wyparowała, zeskrobywano sól z kamieni. Tak uzyskaną sól nie była jednak zbyt dobra, a poza tym nigdy nie udawało się jej wystarczająco oczyścić. Najlepsze gatunki soli trzeba było kupować, gruboziarnista i lśniąca niczym połyskliwe kryształy lodu pochodziła z mórz położonych daleko stąd. Przywożono ją tu w workach i beczkach, a ceny zmieniały się z roku na rok. Zwykle można było nabyć sporą beczkę soli za cenę jednego cielęcia. Maria stawała się powoli specjalistką od handlu. Odważnie chodziła do wsi, zdecydowana zapomnieć o całym złu i patrzeć ludziom prosto w oczy.
Większość odwracała od niej wzrok, lecz ona uśmiechała się również do nich i kłaniała się uprzejmie.
Widziała lęk w ich oczach, domyślała się, iż sądzą, że mogłaby sprowadzić na nich złe moce... No cóż, tym chętniej okażą jej trochę szacunku. Wolała to niż szydercze słowa i spluwanie pod nogi, co matka zawsze dzielnie znosiła.
Maria uznała, że najlepiej jest kroczyć prosto do celu i zaczynać od samej góry. Czuła się dobrze w przerobionej sukni, może troszkę zbyt ciasnej na piersiach, ale o szerokiej, pięknie układającej się spódnicy, falującej wdzięcznie, gdy szła drogą w stronę dworu Stedje. Na włosach zaplecionych w trzy długie, grube warkocze, a potem upiętych wokół głowy w koronę, zawiązała jedwabną chustkę. Włosy mieniły się w jesiennym słońcu, Maria swoim wyglądem przywodziła teraz na myśl królową. Na szyi połyskiwał łańcuszek, na palcu miała srebrny pierścionek, który ofiarował jej Randar. Niosła koszyk pełen smakołyków, w którym znalazły się też dwie butelki ziołowej nalewki. Na samym spodzie leżał skórzany woreczek z ośmioma talarami. Odważyła się je zabrać, skoro dom pełen był jedzenia, a w zagrodzie stały silne zwierzęta i Randar zarabiał wystarczająco dużo, by odłożyć od czasu do czasu jedną czy drugą srebrną monetę. Gospodarz w Stedje był najlepszym przyjacielem proboszcza.
Jeśli chodzi o zasobność, to przewyższał zarówno pastora, jak i wójta, posiadał gospodarstwa w tej okolicy, jak i w innych parafiach. Miał swoje udziały w północnych spółkach i był właścicielem co najmniej trzech tartaków w Skogen i Kaupanger. W wielkich oborach mieściło się parę tuzinów krów i cieląt oraz cztery konie.
Już w izbie dostrzegało się to bogactwo, zwłaszcza teraz, w popołudniowym słońcu, pięknie mieniły się ciężkie klamki u drzwi, a w oknach lśniły grube, zielone szklane szyby.
Maria skierowała się prosto ku schodom.
Uważała, by nie wejść do domu niczym żebraczka, musiała mu pokazać, że wie, co to godność i styl.
Ludzie gadali, że gospodarz ceni sobie alkohol i że każdej zimy bardzo go dręczy reumatyzm.
W koszyku niosła więc maści i mikstury, które z wielką starannością przygotowała właśnie dla niego. Może uda się dzięki temu zdobyć jego przychylność?
Okazało się, że jest to możliwe. Eyliff Stedje z radością przyjął i wódkę, i lekarstwa, najbardziej jednak rozkoszował się widokiem Marii, kiedy siedziała swobodnie na pięknym angielskim krześle w najlepszej izbie i popijała coś tak rzadkiego i niezwykłego jak kawa.
Starała się bardzo, by nie krzywić się od gorzkiego smaku, udawała, że od dawna przywykła do tego dziwnego, czarnego i niesmacznego napoju, który podawano zwłaszcza wtedy, gdy gospodarz chciał podkreślić swoje bogactwo i pozycję Eyliff lubił się trochę pokazać, lubił być tym, który przewodzi wsi i może zaprezentować bogactwo, jakiego zwyczajni ludzie nigdy nie widzieli.
Na honorowym miejscu w jego izbie stała wypchana bestia, którą nazywał krokodylem. Na ścianach wisiały duże, wypolerowane do połysku muszkiety, o których Eyliff z dumą opowiadał, że należały do marszałka dworu Andersa Bille, który w 1657 roku poniósł kompletną klęskę pod Fredriksodde. Maria jęknęła z podziwu i wyciągnęła drżący palec ku zimnej stali, przesunęła delikatnie z góry na dół, patrząc przy tym gospodarzowi w oczy.
- No, muszę powiedzieć... muszę powiedzieć, że ma pan gust i poczucie wartości. A jaki oczytany i poinformowany! Rzeczywiście, można się naprawdę wiele od pana nauczyć, panie Stedje.
Eyliff chłonął pochwały Marii, jej piękny głos, trudne słowa, które świadczyły o jej wykształceniu.
Zdała mu pokrótce sprawę ze spisku, jaki zawiązano przeciwko niej w Lyster, trzepotała rzęsami, opowiadając o tym, jak zły pastor zdradził ją i oszukał.
A teraz jest tutaj, wróciła do biednego domu swego dzieciństwa, który urządziła najlepiej jak mogła.
Sprawy mają się jednak tak, że powinna znaleźć nowego ojca dla swojej małej córeczki.
I Randar, z którym razem dorastała, chce zapewnić jej bezpieczeństwo i utrzymanie w ich małym, drogim gospodarstwie.
Tak, jak pan Stedje zapewne rozumie, niełatwo jest samotnej kobiecie wrócić bez niczego do domu, istnieją ludzie, którzy niechętnym okiem spoglądają na mieszkających razem młodych ludzi, bez ślubu i w ogóle. Chociaż ludzie uważają raczej Randara i ją za niemal rodzeństwo... w każdym razie nikt jeszcze nic nie powiedział.
Oni przecież nie są jednak rodziną i najlepszym rozwiązaniem byłby ślub.
Owszem, gospodarz to rozumiał, choć nie bez żalu. już zdążył się zakochać w tej pięknej kobiecie, chętnie wziąłby i ją, i jej dziecko, i wszystko, gdyby nie fakt, że już od dawna miał przy swoim boku bezpiecznie się tu czującą żonę. Gdyby chociaż jeden z synów był w odpowiednim wieku... bardziej eleganckiej i czarującej kobiety nikt chyba nie widział! Byłoby co pokazać, kiedy następnym razem generał von Richter - Simc przybędzie z wizytą albo jeśli wyniosła szlachecka rodzina żony uzna, że warto zrobić wycieczkę do tej odległej, prymitywnej części kraju!
Ale to niestety niemożliwe. Cóż za rozrzutność dawać tego anioła za żonę ponuremu, odpychającemu katu !
Eyliff rozumiał jednak, że ona wie, czego chce.
A poza tym jej przyjaźń też jest nie do pogardzenia.
Widać przecież, że potrafi więcej, niż zazwyczaj umieją żony pastorów... On sam wiedział sporo o jej działalności, pamiętał opowiadaną jeszcze historię o jej matce, która zatamowała krwotok, kiedy gospodarz z Aaberget został przebity na wylot płozą ciężkich sań.
Poza tym przyjemnie by było pokazać wsi, że gospodarz ze Stedje robi, co chce!
Oczyma duszy widział już, jak kobiety klaszczą w dłonie ze zdumienia i zachwytu, gdyby zaprosił Marię i Randara na obiad w Boże Narodzenie...
Eyliff jeździł sporo po świecie, w młodości poznał Bergen i Trondhjem.
Widywał wtedy wykonawców wyroków i innych ludzi prawa przy stołach najwybitniejszych ludzi. Byli co prawda Niemcami, ale przecież wypełniali te same zadania co kat z Meisterplassen.
Widocznie tylko tutaj nad fiordem niechęć dla tych sług śmierci była w ludziach głęboko zakorzeniona. A kto temu winien?
Eyliff nie widział powodu, by odmawiać przyjęcia podarunków Marii. Oboje mieli różne doświadczenia z kościołem i tymi ze sług Pana, którzy rozdzielali łaski... Maria wyłożyła swoją sprawę.
- Wiem, że jesteście najbardziej wpływowym człowiekiem w parafii - mówiła przymilnie i widziała, że jemu sprawia to przyjemność. - Dlatego chciałabym prosić was o przysługę, a ja potrafię się odwdzięczyć. Świadomie godziła się na to, że gospodarz może źle zrozumieć jej słowa, po chwili jednak podjęła:
- Wiem, że każdej jesieni odzywa się wasza ciężka choroba, że jesteście chorzy i nieporadni. Chciałabym dać wam to lekarstwo, zobaczy pan, że zima będzie dużo łatwiejsza. A gdyby zechciał pan czekać do wiosny, przekonać się, że moje recepty naprawdę działają...
- Mario Livsdatter, ludzie gadają, że wiesz, o czym mówisz. Chętnie przyjmę lekarstwa i nie będę pytał, skąd pochodzą twoje potężne umiejętności. Jeśli ktoś zdoła zdjąć ze mnie tę udrękę, tak bym również w zimie mógł się poruszać swobodnie, to wynagrodzę go sowicie!
- Ja nie chcę waszego bogactwa, panie. Pragnę pańskich wpływów, pańskiej władzy. Wiem, że pańskie słowo skierowane do odpowiedniego człowieka może otworzyć większość drzwi przede mną i Randarem.
- Masz rację, niech mnie diabli - roześmiał się, rad z jej oczywistego zaufania. - Porozmawiam zarówno z proboszczem, jak i z innymi, zadbam, by się dowiedzieli o tym, że byłaś żoną pastora. Oni z pewnością o tobie słyszeli, przynajmniej większość, postaram się jednak, by trzymali język za zębami i nie rozpowiadali, jaką naprawdę jesteś damą!
Uśmiechnęła się do niego, zdobyła się na jeden ze swoich najpiękniejszych uśmiechów. Musiał być w gruncie rzeczy życzliwym człowiekiem, skoro tak wyraźnie dał się omamić odrobiną kobiecego wdzięku...
Pozwoliła mu się pocałować w rękę na pożegnanie, najpierw nie bardzo pojmowała, o co mu chodzi, stanęła oniemiała i patrzyła, jak on powoli się podnosi.
- Tak wita się i żegna damy na królewskim dworze - powiedział dumny, że zna się na konwenansach. Maria skinęła wolno głową, ściągnęła brwi, by pokazać, jak bardzo jej to zaimponowało.
Gospodarz kłaniając się odprowadził ją do drzwi, a kiedy zrobiła parę kroków przez werandę, zawołał ją z powrotem. Wyciągnął do niej słoik z zalaną woskiem przykrywką, zdyszany prosił, by to przyjęła.
- To wiśnie gotowane w cukrze... dla twojej córki... dzieci lubią takie... a może ty również? Chętnie zostałbym taką wiśnią między twoimi wargami...
- Dziękuję, dziękuję, to naprawdę niepotrzebne - wykrzyknęła i niemal siłą musiała się wyrwać, by uniknąć dalszych serdeczności. Wyprawa udała się ponad wszelkie oczekiwania. Pomyśleć, że poszło to tak gładko!
Eyliff Stedje z pewnością porozmawia o niej i z małymi, i z dużymi w parafii, może wkrótce będzie można pójść do pastora i poprosić o zapowiedzi. Randar będzie musiał zostać przedtem ochrzczony i konfirmowany, tyle jednak chyba zniesie. Wracając do domu nuciła wesoło. Zapadał już wieczór, a od łąk niósł się zapach późnego lata.
Nigdy tak wielu ludzi nie zebrało się w starym kościele na wzgórzu ponad Sogndalstjseren. Aż się roiło na krętych, wąskich drogach wiodących do świątyni, ludzie szli piechotą, niektórzy jechali na wozach z oddalonych górskich osad.
Przybywali z Dalen, czasami aż ze Slinde, z Kjernes, Bjella, Barsnes, a nawet z Kaupanger i Arnie.
Tutejszy kościół był wielokrotnie rozbudowywany, teraz bardziej przypominał niezdarny statek, ustawiony wysoko, górujący ponad ludźmi i fiordem. Brązowe, zniszczone przez deszcz i wiatry ściany gruntownie wysmarowano smołą, a dach pokryto gontem.
Głowy smoków i inne ozdoby, rzeźbiony portal z takim mnóstwem różnych motywów, że człowiek zawsze znajdował coś nowego, by się dziwić.
Zapalono tylko świece na ołtarzu.
Nie było powodu ofiarowywać więcej, mimo wszystko nie był to przecież ślub kogoś z wyższych warstw.
Poza tym był łagodny jesienny dzień, słoneczny i jasny.
Jutro wypada pełnia księżyca, świetny moment na wesele. Zboża od dawna znajdowały się pod dachem, ziarno zebrane i wymłócone, letnie zajęcia zbliżały się do końca. Teraz nastawa! czas radowania się z pracy, czas odpoczynku, zwolnionego tempa, przygotowań na powitanie zimowych dni, pora spokojnego zapadania się w bezczynność, jakby ludzie podobni byli do niedźwiedzi.
Zebrani drżeli z chłodu w ten łagodny październikowy dzień, tłoczyli się, by zdobyć jak najlepsze miejsce w świątyni, wyciągali szyje, ale nie szeptali już jak na kościelnym wzgórzu. Wielu nie zdołało wejść do środka, nie mogli słyszeć grzmiących słów padających z ambony, nie widzieli twarzy Randara i Marii.
Kiedy dowiedzieli się o tym po raz pierwszy, nie wierzyli własnym uszom, nowina rozprzestrzeniała się jednak, przemykała z zagrody do zagrody niczym łasica, powtarzały ją wszystkie usta: kat bierze za żonę wdowę po pastorze!
To prawda, straszna, niewiarygodna, trudna do pojęcia, ale prawda! I sam proboszcz obiecał pobłogosławić ten związek w kościele!
I oto teraz niezwykła para miała uklęknąć na stopniach ołtarza i przyjąć Boże błogosławieństwo.
Kto by pomyślał?
Kat, egzekutor, ten, który odbiera życie!
A ona, córka nałożnicy starego kata, będzie jego żoną! Cud, że nie zostali wcześniej skazani i ścięci za cudzołóstwo! Oboje.
Ale zapewne ich nie .dotyczyły stare prawa, kiedy dopuszczali się grzechu. Społeczność ich przecież odrzuciła.
Córka nałożnicy starego kata wybiła się w życiu i poślubiła pastora!
Nietrudno zrozumieć, że mężczyźni wyciągają szyje, żeby jej się przyjrzeć.
Panna młoda musi już być po trzydziestce, ale wygląda jak prawdziwa dziewica.
A na dodatek ta biała suknia!
Nigdy nie widziano podobnej.
Żadna wiejska gospodyni, nawet najbogatsza, nigdy nie posiadała białej sukni. I jak pięknie uszyta!
Z czarnym haftem na szerokiej spódnicy i pod szyją. A rękawy...
Kobiety gapiły się i musiały zagryzać palce, by nie zacząć pokazywać sobie nawzajem różnych szczegółów.
Duże, bufiaste rękawy kończyły się tuż nad łokciem srebrzystą taśmą.
Niebieskie, przypominające płomienie wzory zdobiły brzeg sukni uszytej z cieniutkiej, zwiewnej materii, która na pewno nie została utkana na jakimś wiejskim warsztacie.
Niebieskie wzory ukazały się wyraźnie, kiedy Maria wstała z ławki przeznaczonej dla pary młodej i powtarzała stare, odwieczne przysięgi Bogu i swemu mężowi. Dół sukni był z przodu zapinany!
Nie, nie, wszystko bardzo przyzwoicie, kilka warstw materiału w różnych odcieniach błękitu, które przy każdym ruchu falowały, sprawiając wrażenie spływającej wody.
Naprawdę niczego podobnego nigdy nie widziano!
A mężczyźni na widok całej tej piękności tylko wstrzymywali dech.
Oni nie znali się na ubraniach, ale wiedzieli, co znaczą te rozpromienione policzki i te odrobinę zbyt wyraziste zmysłowe usta.
Panna młoda dziewicą przecież nie jest!
Czuli, że krew im się burzy na myśl, czym od dawna syci się ten czarny, milkliwy człowiek, zwany Mistrzem.
Pastor wygłaszał pełne napomnień kazanie, wciąż podkreślał wielkie znaczenie obyczajności.
I Bóg tego wymaga, i ludzie!
Mówił o diabelskich kotłach cuchnących siarką, czekających na tych, którzy złamią święty sakrament małżeństwa. Grzmiał o grzesznych pragnieniach, ostrzegał przed wężem, który każdego dnia czai się za budzącym pożądanie ciałem kobiety.
Przypominał o karach ziemskich, które mogą nawet sprowadzić na człowieka śmierć, jeśli nie będzie się starał podążać w swoim życiu prawą i czystą drogą. Mówił o nieszczęsnych dzieciach, cierpiących wieczne męki dlatego, że zostały poczęte w grzechu.
Ludzie wiedzieli, z jakiego to powodu wybrał ten temat właśnie na dzisiejszy dzień. Niewielu było takich, którzy potrafiliby wyrwać się z życia, z jakim dzisiaj postanowiła skończyć młoda para.
Żyli ze sobą od ponad roku, bez błogosławieństwa Bożego i bez świadków.
Znano kobiety, które za wiele mniejsze przestępstwo zapłaciły głową.
I mężczyzn, którzy musieli odpokutować grzech, oddając cały swój majątek zagrodę i ziemię...
Ale ludzie z Meisterplassen nigdy nie byli tacy jak reszta.
Wieś poza tym rozumiała, że skoro zostali wyrzuceni poza nawias społeczności i kościoła, to trzeba również uznać, iż nie mogli uzyskać błogosławieństwa. Teraz, po trwających tygodniami gorączkowych dyskusjach i coraz liczniejszych podniecających wyjaśnieniach, mieszkańcy parafii wydali swój sąd.
Pastor postąpił słusznie, decydując się ich pobłogosławić.
A Eyliff Stedje siedział na swojej prywatnej ławce w kościele niczym dumny ojciec i nie miał najmniejszych wątpliwości, że to jego dzieło.
To, że Maria mogła kupować we wsi buty i wełnianą odzież, także było jego zasługą. I to, że Randar po raz pierwszy został po którejś egzekucji zaproszony na kufel piwa, również miało wiele wspólnego ze słowami Eyliffa. Ludzie tak uważali.
A młoda Sunniva, która mogła z podniesioną głową raz w miesiącu chodzić na naukę do dzwonnika tak, jak wszyscy młodzi ludzie w parafii mieli obowiązek czynić?
Spodziewał się, oczywiście, podziękowania, ale cieszył się również bardzo tą swoją magiczną grą. Gra oznaczała dla niego samą istotę życia.
I władza.
Mógł kierować życiem swoich bliźnich, a gdyby zechciał, to również śmiercią. Mógł się wykupić od większości męczących obowiązków i zasad, wiedział, że srebro może doprowadzić człowieka dalej niż szlachetność.
Nigdy jednak nie wstrząsnął parafią tak jak teraz!
Uśmiechał się tedy pod nosem zadowolony, bawiąc się przy tym grubym złotym pierścieniem, który zawsze wkładał, udając się do kościoła. Żona, Hilda, patrzyła przed siebie, jej pełne ciało grzało jego bok na ciasnej ławce.
Eyliff widział, że spogląda na Marię z ciekawością, a także z odrobiną zazdrości.
Była jednak na tyle mądra, by znać swoje miejsce i nie próbować nakładać mężowi wędzideł.
Hilda znała życie, wiedziała, jaką cenę powinna płacić za swą pozbawioną zmartwień egzystencję.
Była gospodynią w Stedje, najokazalszym dworze w okolicy, i wcale nie potrzebowała się wstydzić, że mąż pochodzi ze zwyczajnego chłopskiego rodu.
Organista zaintonował pieśń, wkrótce potężne tony odbijały się od wysokiej wieży kościoła.
Ludzie wypływali na zewnątrz, dopiero teraz poczuli, jakie gęste i duszne było powietrze w kościele.
Zbliżało się wielkie zakończenie.
Teraz można będzie się dowiedzieć, skąd wiatry wieją.
Trzy tygodnie temu specjalni wysłannicy jeździli po parafii, zapraszając na ślub i wesele najbogatszych gospodarzy, byli u lensmana i wójta, u zamożnych rzemieślników, kowala, szkutnika, szypra i kapitana. Każdy, kto miał cokolwiek do powiedzenia w parafii, otrzymał zaproszenie.
I wysłannicy tłumaczyli wszystkim dokładnie, jak się uroczystość odbędzie.
Orszak ślubny wyruszy spod bramy kościelnej i pójdzie do Stedje. Ci, którzy wezmą w tym udział, nie będą mogli później stawać przeciw Marii i Randarowi.
Pierwszym, który wyrwał się z tłumu składających gratulacje i spragnionych widowiska, był sam proboszcz. Z wysoko uniesioną głową odszedł w przeciwnym kierunku, tam gdzie stały wozy.
Przez tłum przeszedł cichy pomruk, wszyscy pojmowali, co to oznacza, przewidzieli to zresztą już w kościele, gdy dotarły do nich groźne upomnienia wypowiadane ostrym głosem.
Proboszcz parafii nie z własnej woli wszedł tego dnia na ambonę, tyle rozumieli. A najbardziej złośliwi chichotali pamiętając, jaką rolę odegrał w tym wszystkim gospodarz ze Stedje.
Czy to możliwe, że ma on coś również na samego proboszcza, coś, dzięki czemu zmusił świątobliwego do działania wbrew swoim zasadom?
Sprawa zaczynała być coraz bardziej interesująca, z pewnością dostarczy wielu przyjemnych chwil zimą w izbie przy ogniu...
Chodzi więc o to, by zebrać jak najwięcej szczegółów.
Patrzcie, tam idzie obywatel Anders Nagel, a obok wójt Gaas, obaj z żonami i dorosłymi synami.
A także właściciel tartaku Hans Jonsen Mager, utykając na swojej ułomnej nodze.
Za nimi płyną zamożni gospodarze i posiadający ziemię chłopi.
A bębnista wybija na prostym bębenku lekkie rytmy, od czasu do czasu uderzy mocniej, jak to bywa w miłosnym marszu.
Ludzie zaczęli śpiewać stare pieśni, a w miarę jak orszak zbliżał się do wielkiego dworu Stedje, widzowie stawali się coraz bardziej zuchwali.
Wszystko było tak jak powinno.
Wyglądało na to, że będzie to wesele, jakiego nie widziano od lat!
Tylko trzech czy czterech zaproszonych odmówiło.
Maria wiedziała, że zwycięstwo jest po stronie jej i Randara.
Teraz będzie mogła podjąć swoją drugą sprawę, podążać ku mieniącemu się w oddali, radosnemu celowi:
Spróbuje uwolnić Randara od katowskiej służby.
To musi być sen. To nieprawda, że siedzę tutaj w swoim najlepszym ubraniu, przy stole gospodarza Stedje, z tą kobietą niczym wróżka z bajki u boku.
Nigdy nie była ładniejsza, materiał sukni lśnił niczym kwiaty bagiennej wełnianki w wilgotny poranek, na śnieżnobiałym tle mieniły się barwy nieba i morza. Maria jest cudowna.
Nieziemska.
Nic dziwnego, że zawistni ludzie pomawiają ją o czary!
Wystarczyło, by skinęła małym palcem, a wszyscy zebrani tu mężczyźni czołgaliby się do niej niczym zgłodniałe psy i lizali jej buty.
O, ci głupi panowie stworzenia!
Jacy właściwie jesteśmy prymitywni, myślał uśmiechając się blado.
Zgiełk i szum głosów blisko setki zaproszonych gości zalewały go ze wszystkich stron, oddalały od rzeczywistości, wprowadzały do wspólnoty, jakiej nigdy przedtem nie zaznał.
Na początku siedział na ławie wyprostowany i sztywny, z przesadnym uśmiechem pozdrawiał ludzi na prawo i na lewo, przyjmował życzenia szczęścia z bolesnym, klującym uczuciem w sercu.
Czy pod tymi pięknymi słowami nie kryje się szyderstwo?
Czy to przyjazne twarze, czy martwe maski?
Czy te śmiejące się usta nie ściągną się nagle, by splunąć mu w twarz, na co pewnie większość zebranych ma wielką ochotę?
Nie.
Dzisiaj panowały śmiech i radość, dobre słowa i życzliwość, swobodna wesołość i ciepłe, bardzo ciepłe poczucie bezpieczeństwa.
Znali się nawzajem, wyrośli z tych samych korzeni. Byli konarami tego samego drzewa, ich życie splatało się niczym gałązki starego jesionu.
Byli krewnymi, sąsiadami, mieszkańcami wsi. Teraz Randar pojmował, jaka to siła płynie z owego poczucia wspólnoty, to zamknięcie, niechęć dla obcych, wszystko, co mogło chronić przed zewnętrznym światem.
Oni się tak bronią. Osłaniają w ten sposób swoje życie, swój wizerunek świata. Rozpinają gęstą sieć moralnych nakazów, dobrych obyczajów i tworzą dzięki temu nieprzekraczalne ramy swojej egzystencji.
Randar westchnął, ten dzień niósł zbyt wiele wrażeń.
On zaś chciał się skoncentrować na tym jednym jedynym, najbardziej cudownym ze wszystkiego.
Maria jest teraz jego żoną.
Nie nałożnicą, nie kobietą lekkich obyczajów, mieszkającą u niego bez błogosławieństwa i papierów.
On zaś był mężczyzną, który ją chronił, kochał i bronił w razie konieczności. Ale dopiero teraz stał się dla niej mężem w takim znaczeniu, jak to rozumiano od zarania dziejów.
Randar dostrzegał Boże błogosławieństwo w tym wszystkim, co takie piękne, wiedział jednak, że On nigdy tak naprawdę nie wpuści go do swego kościoła. Nawet i dzisiaj, gdy stał obok Marii w tym pięknym, lecz obcym pomieszczeniu nie odczuwał niczego szczególnego.
Wysokie kolumny podpierające dach drewnianej świątyni, piękne malowidła na ścianach, złocenia i srebrne lichtarze...
Te wspaniałe korony na suficie...
Nie.
Dzieło ludzkich rąk jest wprawdzie piękne, ale w żadnym razie nie może się równać z objawieniem natury.
Kiedy to pojął, poczuł ból w piersi i zatęsknił za pojednaniem się z tym wszystkim, co istnieje w głębi.
Chciał jednak zachować te uczucia dla siebie. Jeśli przed kimś się z nimi zdradzi, to może przed Marią.
Wciąż było między nimi wiele nie wypowiedzianych słów, wiele pełnych napięcia myśli i uczuć, którymi będą musieli się podzielić, by oboje mogli naprawdę dojrzeć.
Randar ocknął się pod wpływem potężnego klapnięcia w plecy. Sam gospodarz, bardzo zarumieniony, ze spoconą twarzą, w swojej najlepszej brokatowej kamizelce. Niebieskie gładkie spodnie podtrzymywane kolorowym tkanym pasem zsuwały mu się z wydatnego brzucha, poruszał się jednak niezwykle zręcznie, widocznie piwo stłumiło ból chorych kości.
- Czas na taniec pary młodej, Randar! Jeśli jesteś prawdziwym mężczyzną, to jej spódnice powinny furkotać tak, byśmy mogli policzyć wszystkie halki.
Mężczyźni wybuchnęli gromkim śmiechem, brzmiało w nim podniecenie, jakie zwykle wywołuje weselna atmosfera. Chyba nie znalazłby się wśród nich taki, który nigdy nie marzył, by mieć tę pannę młodą przy sobie w pościeli.
Rytmiczna pieśń płynęła gładko, muzykanci grali z zapałem, silne głosy wywodziły to wznoszącą się, to opadającą pieśń weselną znad Północnego Fiordu. Bardzo dobrze nadawała się do tańca, łatwo było się jej nauczyć i łatwo dać się porwać...
Maria wirowała w kręgu rozgrzanych, radosnych ludzi. Randar trzymał ją mocno za ręce, raz był tuż przy niej, to znowu uwalniał się i drobił w miejscu, jak przystoi mężczyźnie. Przykucał, i w tej pozycji wymachiwał raz jedną, raz drugą nogą. Śpiew mężczyzn wznosił się do przeciągłego krzyku z podziwu, nie wahali się jednak wrzeszczeć z niezadowoleniem, gdy tancerz się potknął albo był bliski upadku. Pod sufitem unosił się obłok gęstego szarego dymu, z paleniska, na którym kobiety podgrzewały jedzenie, a także z pięciu czy sześciu fajek. Maria po tańcu była roześmiana i spocona, ktoś podał jej miseczkę chłodnego piwa, a ona wypiła je duszkiem i poczuła, jakie jest pyszne. Randar siedział teraz pośród czterech gospodarzy, którzy raz po raz podawali mu gościnnie nabitą fajkę. Ona bardzo mu tego zazdrościła, przyzwyczaiła się już do tytoniowego dymu. Ale fajki Mogensa nie mogła przecież zabrać z domu, a tym bardziej zapalić jej publicznie... Może kiedyś, gdy jej pozycja będzie bardziej ugruntowana niż teraz. Musiała się zadowolić ukradkowymi pocałunkami i smakiem gorzkiego, wysuszonego na słońcu tytoniu z jego warg. Para młoda dostała najpiękniejszy pokój na poddaszu dużego spichlerza. Marię odprowadzano do sypialni pośród dużych i małych budynków zasobnego dworu, rozbawione kobiety wiodły ją, jak nakazuje obyczaj.
W pokoju przygotowano białą pachnącą pościel i ciepłe narzuty, a na podłodze leżała wielka skóra niedźwiedzia. W wazonie na stole stały kolorowe jesienne kwiaty.
Przygotowano też dzbanek piwa i przekąski, trochę mięsa i słodkie ciasta. A także jabłka z własnego sadu.
Maria pozwoliła kobietom rozpiąć liczne drobne guziczki sukni, piszczały przy tym i wykrzykiwały z przejęcia, dotykając delikatnej, lekko falującej tkaniny.
Coś tak białego!
I gładkiego!
I te niebieskie mieniące się halki, wiejskie gospodynie otwierały usta z podziwu. Pierwszy raz w życiu widziały takie cudo.
Maria była zadowolona, nie dostrzegała w ich głosach złośliwej zazdrości.
Opowiedziała im o pochodzeniu swojej sukni i o tym, że dostała ją od Olego. Suknia została uszyta dla pięknej duńskiej szlachcianki przed blisko trzydziestu laty. Wtedy również była suknią ślubną, tyle że zdobiły ją dodatkowo hafty z pereł i drogich kamieni.
Szlachcianka wyszła za mąż za właściciela zamku w Szwajcarii, lecz nie zaznała w życiu szczęścia.
Okazało się, że zamek jest bardzo stary i w złym stanie, więc posag młodej pani poszedł wkrótce na opłacenie cieśli i na szyby do okien.
W końcu trzeba było sprzedać zarówno biżuterię, jak i ślubną suknię, by zapewnić rodzinie utrzymanie.
Suknia wróciła do Danii, gdzie została zakupiona przez jakiegoś norweskiego rycerza, i w końcu trafiła na targ w Bergen. Leżała tam pośród mnóstwa innych jedwabnych i brokatowych ubrań, kolorowych wstążek i angielskich haftów.
Podczas podróży uległa uszkodzeniu, splamiona morską wodą i rybią krwią.
- Ole uznał jednak, że jest w dalszym ciągu piękna i kupił ją za niewielką sumę. Ja sama uprałam ją i przerobiłam tak, że nawet najgorsze plamy zniknęły - zakończyła Maria opowieść.
Kobiety z wielkim szacunkiem powiesiły strój, do rękawów wsunęły małe woreczki z pachnącymi suszonymi kwiatami.
Maria włożyła nocną koszulę, którą sobie uszyła z jednej z halek wyciętych ze ślubnej toalety. Koszula była również biała z pięknym różowym przybraniem. Maria zużyła swoje najdelikatniejsze jedwabne nici, by zacerować drobne rozdarcia. Chciała zmniejszyć zbyt głębokie wycięcie pod szyją i może przerobić zbyt długie rękawy opadające na dłonie kaskadami koronek. Uświadomiła sobie jednak, że sztuki haftu nie przynosi się ze sobą na świat, skończyło się więc na prostszych przeróbkach.
Trudno, niech zostanie taka jak jest.
Kobiety pojękiwały na widok śmiało wyciętego dekoltu, wyglądało na to, że piersi Marii w każdej chwili mogą się wysunąć na zewnątrz.
Czesały długie, złociste włosy Marii, które układały się pięknie, lekko wilgotne po tańcach.
Potem szczypały ją lekko w policzki, by wywołać odpowiedni rumieniec.
Teraz na zewnątrz rozległy się tony fletu. Przyciszone, lecz wesołe dźwięki, słychać je było bardzo dobrze mimo towarzyszących im męskich rozmów i głośnych śmiechów.
Pan młody zbliżał się w towarzystwie drużbów.
Kobiety ulokowały Marię w łożu, okryły ją pięknie kołdrami. Maria siedziała wsparta o poduszki, podciągała kołdrę pod brodę, a ciało dygotało w oczekiwaniu.
Teraz przyjdzie Randar!
Musiała uśmiechnąć się sama do siebie, stara baba, a siedzi tutaj niczym dziewica!
Drzwi otworzyły się szeroko i Randar przy akompaniamencie gromkich śmiechów został wepchnięty do środka. - Patrz, ona na ciebie czeka! Nadeszła nareszcie ta chwila, mistrzu, już się nam nie wyrwiesz!
Randar uśmiechał się blado, nie ufał specjalnie tym tak bardzo rozbawionym glosom. Pilnie baczył, by wesołe komentarze i męskie żarty nie przekraczały granic i nie obrażały Marii. Rozumiał jednak, że tak się mówi i zachowuje na każdym weselu, tylko teraz ci podnieceni chłopi mieli okazję do wyrażenia swoich tęsknot. Ich własne małżeńskie uściski na ogól mają miejsce w ciemnościach, pod okryciem, często w obecności dwóch lub trzech pokoleń śpiących w tej samej izbie. Nic dziwnego, że odbywa się to w milczącym pośpiechu. Nic dziwnego, że w głowach roją się chłopom rozmaite fantazje, które mają odwagę ujawnić dopiero nad ostatnim kuflem weselnego piwa, gdy parę młodą odprowadzono już do łoża. Wesoła gromada na poddaszu niechętnie się żegnała, chłopi bardzo starannie wypełniali wszystkie rytuały, śpiewali wciąż kolejne zwrotki dość nieprzyzwoitej pieśni na dobranoc. Raz po raz pili za powodzenie pary młodej.
W końcu jednak przyszedł gospodarz, żeby ich przepędzić, powinno się mimo wszystko dać parze młodej kilka godzin spokoju w tę ich pierwszą małżeńską noc. Patrzcie, patrzcie, niebo na wschodzie zaczyna jaśnieć!
Zdołał nareszcie odprawić wszystkich, na chwiejnych nogach schodzili w dół.
Gdy zniknęli, zaległa dzwoniąca w uszach cisza. Z oddali docierały jeszcze wesołe głosy bawiących się gości, przerywane od czasu do czasu prostymi tonami fletu, dźwiękiem samotnego bębenka, tub dudniącym łoskotem, kiedy toczono kolejną beczkę z piwem lub zamykano okiennice.
Maria widziała, że Randar rozpina guziki pięknej koszuli, którą dostał w prezencie, a potem na krześle w kącie wiesza kamizelkę.
„W izbie nie było pieca, Maria wiedziała jednak, że to nie chłód ponosi w tej chwili winę za jej gęsią skórkę.
Nie spuszczała z niego oczu, choć wydawało jej się czymś niezwykłym i dziwnym, że leży tu w półmroku i patrzy, jak on się rozbiera.
Tak jednak powinno być teraz, kiedy są przyzwoitymi ludźmi.
Uśmiechnęła się na myśl o tym, a on również odpowiedział uśmiechem.
- Nie jesteś zadowolona z tego, co dostałaś? - zapytał przekornie i powiesił spodnie na kamizelce.
Maria cieszyła się, widząc, jak na niego działa.
Postarała się, by uśmiech był odrobinę bardziej uwodzicielski, i pochyliła głowę, udając, że ocenia sprawę.
Kiedy wykrzywiła wargi udając niepewność, rzucił się na nią na łóżko, by zademonstrować, kto tu ma władzę. Maria odsunęła się gwałtownie, bardzo lubiła te przekomarzania się, tę swobodną beztroską zabawę.
Randar szybko spoważniał, jego pieszczoty były piękne i delikatne, podniecające i upajające. Połączyli się, poruszali się niemal nieświadomie, byli niczym leniwe, delikatne morskie prądy, ostrożne jak stąpanie kocich łap i leniwe niczym spokojnie płonąca świeca.
Maria zamknęła oczy, pozwoliła unosić się w nieznane, ani jeden mięsień nie drgał, wszystkie nerwy były napięte. Randar poruszał się dokładnie w tym samym rytmie co ona, twarz miał czystą jak u śpiącego dziecka. Kochali się niczym w marzeniu, jakby znajdowali się gdzieś w lesie, pod letnimi białymi obłokami.
Zaraz potem Maria pojęła, co naprawdę oznaczają stare dziwne słowa: jedno ciało.
Stali się teraz jednym ciałem, uświęconym i pobłogosławionym.
Randar ubrał swoje myśli w słowa, powiedział ochrypłym głosem:
- Maria, moja żona, nareszcie...
Przytulił ją do siebie delikatnie, czule, jak się obejmuje nowo narodzone jagnię.
A ona nieoczekiwanie poczuła zapach świeżo zaoranej ziemi, morskiej wody i kiełkującej trawy.
W tym momencie pojęła, że została poczęta nowa istota. Niezwykła tajemnica sprawiła, że poddała się najczystszemu, najsilniejszemu uczuciu szczęścia, jakiego kiedykolwiek doznała.
Tej samej nocy inna Maria leżała wpatrując się w głębokie ciemności, podczas gdy zimne plecy spoczywającego obok niej męża poruszały się w takt oddechu śpiącego.
Ironicznym zrządzeniem losu Maria spędzała swoją noc poślubną w tym samym czasie co jej nieprzejednana imienniczka. Cecilia została panią Revelin tej samej nocy, gdy Maria po raz pierwszy obejmowała Randara jako swego prawowitego małżonka.
Ale Cecilia nie zasnęła zadowolona w ramionach ukochanego, jej ciało było sztywne i zimne, niemal tak samo zmrożone jak zmysły.
Mój Boże, czy nigdy nie pozbędzie się tego upiora? Tej przeklętej wiedźmy, która uwiodła jej własnego ojca, odebrała dom dzieciństwa i zbrukała pamięć matki, wywracając do góry nogami zarówno mieszkanie, jak i parafię!
Tej jasnowłosej, obdarzonej anielskim wyglądem dziwki, która, jakby wszystkiego było jej mało, potrafiła zawrócić w głowie również mężowi Cecilii!
Bo to oczywiście ona jest przyczyną wszystkiego.
W ogóle to mąż okazał się młodym i pełnym życia mężczyzną, który nie raz demonstrował swoją potencję powściągliwej Cecilii.
Ona co prawda nigdy przy nim nie odczuwała niczego szczególnego, jeszcze by tego brakowało, jest przecież szanującą się kobietą.
Czasami jakiś dreszcz zakazanego pożądania, na ogół jednak czerpała zadowolenie ze świadomości, że w tej jednej, najważniejszej chwili mężczyzna pozostaje całkowicie w jej władzy.
On zaś okazywał zapał od tamtego pierwszego wieczoru, kiedy wyjawili sobie nawzajem niechęć do Marii i zawarli porozumienie.
Cecilia dopuszczała go do siebie, wiedziała bowiem, że tędy wiedzie droga do zdobycia pozycji pastorowej.
Ale gdy tylko z ambony padła pierwsza zapowiedź, zaczęła zadzierać nosa i wyszydzać brak samodyscypliny. Posługiwała się nawet jego własną bronią, wskazywała, że Pismo Święte mówi wyraźnie o tych sprawach, i groziła zgubą nieśmiertelnej duszy. Nie ulegało wątpliwości, że słowa trafiają celnie, Cecilia widziała, że on wstydzi się swojej grzesznej żądzy, braku moralnego kręgosłupa.
Krzyczał na nią, wymyślał jej, zarzucał fałszywą moralność, nazywał Jesabel i dziwką.
Lodowata cisza panowała między nimi przez wiele dni, w końcu zawarli pewien rodzaj pokoju, ale rozmawiali ze sobą jak dalecy znajomi.
Nienawiść do Marii to jedyne, co ich łączyło. Gdy opuściła wieś, również i to stało się martwe, utraciło moc.
Cecilia wiedziała, że czeka ją niełatwy los, że musi właściwie rozegrać swoje karty, by przywrócić w jego oczach choć odrobinę żaru.
Gdyby chciał przynajmniej czasem patrzeć na nią z tym samym błyskiem, jaki się pojawia w jego wzroku, gdy pada imię Marii!
Wielkie nadzieje Cecilia pokładała w nocy poślubnej. Przygotowała sobie nawet na tę okazję nową koszulę z najpiękniejszej koronki.
Zupełnie niewiarygodny strój, nie ukrywał prawie niczego. Koszula nie miała tego wysokiego, zapiętego pod brodą kołnierzyka, jakie Cecilia zwykle nosiła. Nie była też ukrywającym wszelkie kształty, zwisającym workiem. Dopasowana w talii, na piersiach została ozdobiona wspaniałą draperią. Cecilia wiedziała, że akurat w tym miejscu należy to i owo poprawić, może odpowiednio zmarszczona koszula zastąpi kształty, których jej brak?
Czuła piekący ból w piersiach namyśl, że także pod tym względem nie może rywalizować z wiedźmą.
W końcu odbył się ślub i wyczekiwana noc nadeszła.
Trwała właśnie, lecz zimniejsza i bardziej samotna niż jakakolwiek noc przedtem.
Nadzieje Cecilii rozpłynęły się raz na zawsze.
Serce biło głucho i tak ciężko, jak tylko mogła to znieść.
Jego plecy były jak mur, którego ona nigdy nie zdoła przekroczyć.
Z wysokich szczytów nadziei i oczekiwań spadła w odmęty głębokiego rozczarowania i nienawiści.
Kiedy mąż zobaczył ją w sypialni, stanął jak - wryty, patrzył otwierając usta ze zdumienia nad jej niesłychanym pomysłem.
Przyjęła go w swojej pięknej koszuli, a rzadziutkie włosy rozpuściła na ramiona. Wyglądały niczym pajęczyna, przesłaniały szczupłą twarz i sprawiały, że wydawała się starsza.
Mimo to podszedł do niej, najpierw z wahaniem, potem bardziej zdecydowany.
I wdrapał się na nią pełen zapału i niecierpliwy niczym głodny szczeniak przed miską z jedzeniem. Szarpał ją i popychał, głaskał i obmacywał, w końcu jakoś dotarł do celu, odsuwając kaskady jedwabiu, z którego uszyta została jej wspaniała koszula.
Rozgorączkowany, z gwałtownością, która ją cieszyła i przerażała zarazem, dążył do ekstazy, gdy tymczasem ona leżała spokojnie i koncentrowała się na głaskaniu jego pleców.
Żadne nie wypowiedziało dotychczas ani słowa, a zespolenie dokonywało się w takim samym milczeniu, w jakim swoje dramatyczne spektakle prezentują psy.
Cecilię przenikał ponury dreszcz, kiedy słyszała dziwne dźwięki, wydobywające się z jego krtani, skuliła się mimo woli, czując, że jego ciało jest lepkie i spocone.
I ten zapach... Ten obcy, dławiący zapach grzechu.
Mimo to jednak na jej wargach pojawił się ledwie „widoczny uśmiech. W tym momencie, gdy nagi mąż był całkowicie na nią zdany, pozostawał w jej mocy. Mogła przedłużać jego rozkosz lub przerwać ją jednym ruchem, jakby skręcała delikatną szyjkę kurczęcia.
Mogła swobodnie studiować jego twarz, wiedziała, że w tym momencie on nie jest w stanie ukryć się przed nią za codzienną maską, za ostrymi słowami ani udawaną godnością.
Jest tylko podnieconym, brudnym mężczyzną.
Bez księżej sutanny nie jest w niczym lepszy niż chłopi, którzy obmacują baby pod każdym stogiem siana!
Odczuwała jednak pewną czułość dla jego bezbronnej nagości, przyjmowała jego pożądanie i pozwalała, by umacniało to jej pewność siebie.
Przez krótką chwilę i ona odczuwała przyjemność z zespolenia, czuła mrowienie w dole brzucha i ręce mimo woli zacisnęły się mocniej wokół jego szyi.
Wtedy on jęknął przeciągle, zesztywniał na niej niczym kłoda, wywrócił oczy tak, że widać było tylko białka, wyglądał jak lunatyk.
Cecilia słyszała dochodzące z daleka słowa, brzmiały niczym wołanie potępionej duszy:
- Mariaaa! Maria!!!
Wiedziała, że to nie jej imienia wzywa w uniesieniu. Nie wystarczyło, że się jej pozbyła, że usunęła ją z przed oczu Revelina.
Trzeba ją jeszcze wypędzić z jego myśli i serca.
Istnieje tylko jeden sposób.
Podczas gdy ślub na probostwie w Lyster był krótką uroczystością w obecności tylko kilku starannie wybranych gości, to wesele w Stedje miało stać się tematem rozmów na wiele lat. Świętowano trzy pełne dni, tak postanowił sam Eyliff. Nie szczędzono na niczym, trudno byłoby sobie wyobrazić wspanialsze wesele, gdyby to za mąż wychodziła rodzona córka gospodarza.
I chyba to właśnie miejsce przeznaczał Eyliff dla Marii, tej wyrosłej w biedzie dziewczyny, która wybiła się w życiu, nauczyła się posługiwać językiem lepszych sfer oraz rozumieć ich znaki mądrości i wiedzy zawarte w księgach i pismach. Potrafiła zresztą o wiele więcej, znała się na rzeczach, których na pewno nie dowiedziała się od pastora.
Niebezpiecznie piękna, dojrzała kobieta, promieniejąca mocą i siłą.
Ale 'wciąż jeszcze nie pozbawiona dziewiczego wdzięku, wciąż obdarzona ciekawością dziecka, gdy zatrzymywała się, by podziwiać małe cuda powszedniego dnia, których mimo wszystko tyle jest na świecie.
Gdzież to można zobaczyć dorosłą kobietę, która zatrzymuje się i pada na kolana przed piękną różą z lodu wykwitłą na brudnej kałuży?
Kto poza tym potrafiłby czuwać dzień i noc, przez cały tydzień, by uratować życie chorego szczenięcia?
Opowieści na temat Marii Meisterplass rozrastały się, przenosiły na drugą stronę fiordu i docierały aż do wsi u stóp wielkich lodowców.
Wtedy jednak trudne już były do rozpoznania.
Marii wydawało się niemal nieprawdopodobne, że po trzech dniach świętowania mogą wrócić powszednie dni. Czas wesela pełen był szczęścia i radości, Maria rozmawiała z tuzinami obcych ludzi, wirowała w tańcu, wieczorami śpiewała stare, rytmiczne, radosne pieśni. A noce...
Noce były czułe i szalone, pełne powagi i beztroskie.
Przytulny pokoik na górze stanowił dla miłości schronienie poza czasem i przestrzenią, ramy świata, do którego Maria nie dopuszczała najmniejszego zmartwienia ani troski.
Głęboko wchłaniała nieskażoną niczym radość, rozkoszowała się tym, że głowę miała lekką niczym puchowa poduszka, na której spoczywała.
Nie musiała się przejmować tym, co robi Sunniva, ani czy dobrze się tu czuje, dziewczynka bowiem już dawno przyłączyła się do swoich rówieśnic ze wsi i była wśród nich niczym mała królowa.
Dziewczęta miały własne święto, z rozmowami i chichotami w starej izbie po drugiej stronie podwórza. Siedziały tam z robótkami w rękach, zaplatały sobie nawzajem warkocze, rozmawiały i zwierzały się, opowiadały pełne napięcia historie o młodych mężczyznach, którzy przychodzili i odchodzili.
Sunniva była najmłodsza, lecz jej ciało już od jakiegoś czasu nabierało kobiecych kształtów. Tamte miały po trzynaście, czternaście lat, i pochodziły zarówno z rodzin chłopskich, jak i rzemieślniczych.
Dojrzałość i życzliwość Sunnivy zyskała jej w tych dniach wielu przyjaciół i dziewczynka z rozkoszą unosiła się na falach nieznanego morza popularności.
A kiedy się okazało, że pewien chłopak z sąsiedztwa coraz częściej przychodzi do starej izby, by się orzeźwić i zamienić parę słów z obcą panienką, rozbawione koleżanki podśmiewały się z Sunnivy i pociągały ją za warkocze.
Przekomarzały się i śpiewały...
Uradowana Sunniva odpowiadała im ze śmiechem, potrząsała głową, starając się panować nad rozpromienioną, zarumienioną twarzą, jak dobrze jest cieszyć się przyjaźnią ludzi, która ogrzewa niczym płomienie na palenisku!
Chciała wyciągać ręce w stronę tego ognia, chciała ogrzewać zmarznięte palce, chciała brać wszystko, co tylko zdoła.
Sunniva bowiem wiedziała dobrze, że radosne wesele to tylko rzadki, mieniący się diament na kamienistej drodze życia.
Ostatniego wieczora spakowała swoje nieliczne rzeczy i czekała przy palenisku w kuchni, aż wszyscy zasną.
Będę dziś płakać, myślała.
Nie zniosę myśli, że to cudowne życie dobiega końca. Tańce, wspaniali ludzie, pyszne jedzenie... nawet przed samą sobą nie chciała wyznać najważniejszego.
W głębi jej duszy rozpalał się nowy płomień, piekąca tęsknota za czymś więcej.
Czuła jakieś nowe drżenie w całym ciele, była niczym kwiat tuż przed wschodem słońca, które już teraz nakazuje mu się otworzyć.
Gdzieś, w głębi jej istoty, brzmiały nowe tony, mroczne i głębokie, gdy zamknęła oczy, widziała smugi drgającego światła, czerwone z dodatkiem lodowatego błękitu i wiosennej zieleni.
Gładziła własne ciało, była dumna z jego kształtów, dotykała silnych mięśni i delikatnej skóry. Nogi miała niezbyt długie, lecz proste i szybkie. W talii wprawdzie była znacznie grubsza niż mama, miała za to pięknie uformowane biodra. Posiadała dość rozsądku, by zauważać spojrzenia, jakie rzucają jej mężczyźni... Również spojrzenia Bjornara...
Mógł być od niej jakieś trzy, cztery lata starszy, niezbyt wysoki, o jasnych, mieniących się złotem włosach, opadających na ramiona pięknymi lokami. Miał w sobie niemal dziewczęcy wdzięk, ale na szczęście dość grube, wyraziste rysy twarzy dodawały mu męskości. Usta były trochę zbyt szerokie, a kiedy się uśmiechał, pokazywał białe, silne zęby. Oczy miał niebieskie, lecz jaśniejsze niż ona, w oprawie gęstych rzęs i brwi. Na chłopięcej jeszcze, ładnej skórze policzków i brody pojawiał się delikatny puch zarostu. Sunniva zastanawiała się, co by poczuła, gdyby go pogłaskała... Długo w noc nie mogła zasnąć, pogrążona w marzeniach. Leżała na starym strychu, pomiędzy śpiącymi dziewczętami, wsłuchana w ich spokojne oddechy.
Z głównego domu wciąż docierały tutaj odgłosy zabawy, mężczyźni wykrzykiwali coś i śpiewali stare pijackie piosenki.
Był to jednak ostatni wieczór i ludzie zaczynali się już przygotowywać do nadchodzącego powszedniego dnia. Jeszcze tylko przez krótką chwilę mogli się bawić i cieszyć niczym swobodne ptaki pod czystym niebem Pana.
Wkrótce minie i to, ponieważ wszystko co dobre, prędzej czy później się kończy.
A jutro czeka na nich znowu trud i walka. Dla wielu będzie to wałka o życie. Większość zaproszonych na wesele Marii mogła jednak poświęcić jeden czy dwa dni pracy.
Goście śpiewali na cześć młodej pary, a później śpiewali młodym na pożegnanie.
Słowa poprzez ściany z grubych brunatnych bali odnajdywały też drogę do pokoju Marii i Randara.
Randar spał, syty i szczęśliwy.
Ona obudziła się, leżała i głaskała jego ciemne, potargane włosy.
Przyciął je sobie przed ślubem, lecz i tak zostawił na tyle długie, by mogła zanurzać dłonie i przeczesywać je palcami.
Były szorstkie i niesforne jak sam Randar, zarazem jednak cudownie miękkie, układały się w piękne fale na karku, w miejscu gdzie szyja łączy się z głową. Tam były delikatne niczym futerko małego kotka i tam zawsze przechowywał się ciepły zapach, który Maria mogła sobie w każdej chwili, zamknąwszy oczy, przypomnieć.
Mój mąż.
Na zawsze.
Czy człowiek może być aż tak szczęśliwy przez całe życie?
Maria leżała bez ruchu i czuła, że w jej sercu szczęście zaczyna walczyć z lękiem.
Wszystko wydawało jej się nierzeczywiste, czy to może być prawda?
Wiedziona jakąś instynktowną pewnością, jakby to było jedno z praw natury, Maria zaczęła już teraz żałować, że szczęście nie może trwać wiecznie. Choć czy człowiek byłby w stanie znieść go aż tyle?
Życie nauczyło ją, że nieszczęście spada zwykle z jasnego nieba. A teraz, właśnie teraz, w tym momencie, jej niebo było czystsze i jaśniejsze niż kiedykolwiek przedtem.
I być może nigdy później już takie jasne nie będzie.
W końcu nadszedł czas odjazdu, nowożeńcy zeszli na brzeg odprowadzani przez liczny orszak. Mieli ze sobą pełen wóz darów, gospodarz ze Stedje okazał się najbardziej hojnym ze wszystkich i ofiarował im piękną krowę.
Stała teraz przywiązana do kamienia na suchym brzegu, porykiwała nerwowo, widząc oczekujące lodzie.
Randar prowadził ją pewnie na pokład, klepał i głaskał serdecznie, przewiązał jej wielkie oczy własną apaszką, by oszczędzić zwierzęciu widoku niebezpiecznej falującej wody.
Solidna łódź już i dawniej przewoziła bydło, przy maszcie znajdowało się więc specjalne pomieszczenie, w którym je przywiązywano.
Nad fiordem wiał słaby wiatr, ale zimny, jesienny, i delikatnie, lecz stanowczo przypominał, że zima się zbliża.
W orszaku znajdowały się jeszcze dwie łodzie, Randar wiosłował prowadząc swoją, Maria siedziała przed nim na ławeczce.
Odwracali się wielokrotnie i machali gościom, widzieli, że właściciel Stedje w przypływie niezwykłej życzliwości rzuca szylingi i resztki z weselnego stołu w tłum bezdomnych nędzarzy, żyjących na brzegu.
Maria zadrżała widząc, jak czołgają się w błocie, by zdobyć dla siebie owe rzadkie dary. Walczyli ze sobą, krzyczeli i przeklinali. Ich glosy odprowadzały parę młodą jeszcze bardzo długo. Maria sama miała za sobą dni, kiedy głód ściskał wnętrzności, a przecież ich przyszłość nie miała wiele do zaofiarowania. Do Marii uśmiechnęło się jednak szczęście, los pomógł jej się wydostać z nędzy, wspięła się z nizin, zajmując wysokie miejsce pod słońcem.
Ci ludzie na brzegu nie mieli nic oprócz nadziei.
Ich wołania były ostatnim, co zostawiali za sobą, ruszając poprzez fiord do Meisterplassen.
Maria odczuwała głębokie pragnienie, niemal wezwanie. Bardzo chciała pomóc tym biedakom. Tylko w ten sposób mogła zapłacić za wszelkie dobro, które zesłał jej los. A może Bóg?
I była pewna, że córka jest gotowa jej pomóc. Sunniva siedziała wyprostowana na rufie i wpatrywała się w ponury spektakl nędzy, rozgrywający się za nimi.
Wtuliła głowę w ramiona, zaciskała dłońmi uszy tak, że palce jej zbielały.
Nie byłaby moją córką, gdyby wkrótce nie zdjęła rąk, pomyślała Maria.
Cierpienie nie mija od tego, że go do siebie nie dopuszczamy.
Istnieje wszędzie, w każdym człowieku. Tylko że u jednych jest bardziej widoczne, ujawnia się wyraźniej niż u innych. Wiedziała, że dzieje się tak przede wszystkim z tymi, którzy chcą łagodzić i pomagać. Zdawała sobie też sprawę z tego, że ona sama ma do zaoferowania więcej niż inni ludzie. Doświadczenie z izby chorych nauczyło ją wiele, a treść książek przeczytanych na probostwie wciąż jeszcze trwała w jej mózgu.
Może właśnie Bóg tak chce?
Może to prawda, że ma jakieś plany w stosunku do mego życia, coś, czego ja nie dostrzegałam, gdy świat rozpadał się wokół mnie i zmuszał do buntu?
Słyszałam przecież o wybranych, którzy zostawiali wszystko, porzucali rodziny i szli za swoim powołaniem. Czy ze mną też tak jest? Może to wcale nie przypadkowe zrządzenie losu miota mną tam i z powrotem, od bogactwa do skrajnej nędzy, niemal w jednej chwili?
Czy jest możliwe, że otrzymałam to wszystko, a także miłość jako wsparcie właśnie dlatego, że zostało mi wyznaczone zadanie do spełnienia tutaj, w rodzinnej wsi?
Zapragnęła natychmiast podzielić się swymi myślami z Randarem, wiedziała, że on nie będzie jej zabraniał zużyć na pomoc dla najbiedniejszych tych ostatnich szylingów, które jeszcze przechowywała w skórzanym woreczku. Zwłaszcza że wracają do domu jako bogaci ludzie. Wśród ślubnych darów wiozą ziarno i chmiel, lniane i wełniane tkaniny, sól i cukier, a także nowy żelazny sagan i mnóstwo pięknych misek oraz innych naczyń.
Dostali też lampę z pięknej kutej miedzi i kociołek do gotowania wody.
No i ta krowa, chyba najserdeczniej witany dar. Gładsza, lepiej wyglądająca niż ich własne, które już stoją w oborze, ale nie dają zbyt wiele mleka.
Maria nie mogła się nadziwić, z jakiego powodu Eyliff chciał wynieść ich tak wysoko. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że to jego władza i wpływy skłoniły mieszkańców wsi do takiego, a nie innego zachowania.
Wiedziała jednak również, że Eyliff ma dość władzy, by wszystko ponownie odmienić. Sympatia i przyjaźń ludzi jest tak samo niestała jak wzory, układające się na wodzie za ich łodzią.
Nie miała zaufania do mieszkańców wsi, cieszyła się dobrym słowem, nie oczekując, że twarze pozostaną również jutro tak samo uśmiechnięte.
Wiedziała więcej o ludzkich duszach i zdarzało się, że czasem ogarniała ją złość na samą siebie za ten brak ufności.
Czy Randara również to dotyczy?
Widziała jego barczystą sylwetkę na ławeczce, patrzyła na gładką twarz, obserwowała spokojne, pewne ruchy wioseł.
Po chwili napotkała jego spojrzenie, uśmiechnęli się do siebie, Maria stwierdziła, że kolor jego oczu jest teraz taki sam jak w chwilach, kiedy się kochają.
On nigdy jej nie zawiedzie.
Na nim może polegać.
A z resztą świata niech będzie jak chce.
Zobaczyli łódź na wodach fiordu i zdziwili się trochę, że płynie w stronę Meisterplassen.
Randar zaklął cicho.
Widywał już tę łajbę.
To łódź lensmana z Leikanger.
A więc znowu go potrzebują.
Nie był w stanie znieść myśli, że wkrótce będzie musiał odjechać. Nie chciał, by go odrywano od Marii teraz, kiedy są sobie nawzajem tacy bliscy. Czuł także gorycz w ustach na myśl o czekającym go zadaniu, zalała go kolejna fala niechęci, którą od dawna nosił w sobie niczym ciężki kamień.
Ostatnie dni przeżywał w oszołomieniu, upojeniu życiem, niemal zapomniał, że jest człowiekiem śmierci.
Przeklęte dziedzictwo!
Ale to jego los na tej ziemi, który zresztą nie wydawał się już taki zły, kiedy Randar przyprowadził do domu Marię jako prawowitą małżonkę, posiadał gospodarstwo i rodzinę.
Łódź naprawdę należała do lensmana.
Jego samego jednak nie było, przysłał po Randara dwóch ludzi.
Poprosił Marię i Sunnivę, by poszły do domu i przygotowały poczęstunek dla tych ośmiu, którzy towarzyszyli młodej parze do domu.
Naprawdę nie chciał, by Maria widziała go w tamtej roli.
Ci dwaj z Leikanger wyglądali na zaskoczonych wielkimi zmianami w Meisterplassen. Z zaciekawieniem zerkali na skrzynie, kosze i tobołki z darami wnoszone do domu kata.
I robili wielkie oczy na widok opierającej się krowy, którą wciągano na ląd. Nigdy nie widzieli tak pięknego zwierzęcia. I w dodatku tutaj...
Musi dawać co najmniej dwa wiadra mleka dziennie.
Wysłannicy lensmana nie należeli do najbogatszych chłopów, tylko biedni podejmowali się podobnych zadań. Jeśli któryś z nich ma w domu krowę albo nawet dwie, to z pewnością obie razem nie dają nawet wiadra mleka.
Przybysze otrząsnęli się ze zdumienia, wyjaśnili, z czym przybywają.
Zdawali sobie sprawę, że Randar chce wiedzieć jak najwięcej o tym, co go czeka.
- Jest ich dwóch - oznajmili krótko. - Jeden zamordował w bójce własnego syna, a drugi cudzołożył z macochą. Poza tym jeszcze jeden złodziej. Skazano go na obcięcie ręki, ledwie uszedł z życiem. Okradał spichlerze we wsiach wzdłuż drogi z Leikanger do Vik. Podczas ucieczki zabił jednego z ludzi lensmana, co będzie go drogo kosztowało, zarówno jeśli idzie o zdrowie, jak i o majątek. Jego nieszczęsna kobieta została z czworgiem drobiazgu i wypędzono ją z malutkiej zagrody, którą dzierżawili od chłopa z Laplass. Strach pomyśleć, co niektórym ludziom przychodzi do głowy, nie zastanowią się, że skazują własną rodzinę na śmierć głodową, gdy wyciągają rękę po własność bliźniego...
- Dobrze, w porządku. Chcę - wiedzieć tylko tyle, ile koniecznie trzeba - uciął Randar zirytowany.
Nie znosił wysłuchiwania zbyt szczegółowych opowieści o ofiarach, nie chciał zagłębiać się w te wszystkie tragedie, które rozgrywają się, nim dojdzie do skazania złoczyńcy. Skutki ciosu katowskiego topora rozchodzą się niczym kręgi na wodzie, pochłaniają domy i ludzkie życie, zanim rozpłyną się i przepadną w morzu czasu. Otrząsnął się ze złych myśli i zapytał ostro:
- W jaki sposób?
- Jeden ma być powieszony, jeden położy głowę pod topór.
- Kto stawia szubienicę?
- Anders Cieśla z Hernansverk.
- Dobrze, on się zna na rzeczy. Jaka zapłata? Posłańcy popatrzyli na siebie, ściągnęli ze zdumienia brwi. Od kiedy to kat myśli o takich sprawach? Zwykle brał, co mu dawano...
- My... my nie wiemy. Lensman nam o niczym takim nie mówi...
- Od tej chwili nie będzie was po mnie posyłał, nie mówiąc, za jaką to ma być cenę. Wiem, że inni na moim miejscu mają wysokie wymagania co do zapłaty, to jest robota, której mało kto nam zazdrości, musimy więc dostać jakieś zadośćuczynienie.
Posłańcy byli coraz bardziej zdumieni, kiwali jednak głowami, rozumieli przecież... Kiedy człowiek ma żonę i w ogóle...
- Dobrze - zakończył Randar znużony, nie miał siły dłużej z nimi rozmawiać. - Pojadę z wami, musicie jednak wykazać trochę cierpliwości. W nocy świeci księżyc, dotrzemy na czas, prawda?
- Tak, wyrok ma być wykonany pojutrze. Tylko Lensman żąda, żebyś przyjechał dzisiaj, bo podobno chce o czymś z tobą pogadać.
- W takim razie powinien był sam tutaj przyjechać. Nie jestem jego wiernym psem, który przybiega na każde gwizdnięcie. Powiedzcie mu to, jeśli się odważycie, i powiedzcie też, że policzymy się po wykonaniu zadania. A teraz ruszajcie, nie potrzebuję waszej podwody. Wielokrotnie odbywałem takie podróże sam, więc i tym razem tak będzie!
Odeszli. Cofali się najpierw kawałek, zdjęli czapki i kłaniali się na pożegnanie, Randar jednak stał nieporuszony, jakby nie dostrzegał ich niebywałej uprzejmości.
Twarz mu pociemniała, kroki pod górę niepotrzebnie były takie długie i pospieszne.
Z wysiłkiem uśmiechał się do gości siedzących w izbie nad kuflami piwa i solonym mięsem, podpłomykami i mlekiem.
Dostrzegli, że coś go trapi, chociaż rozmawiał z nimi przyjaźnie i dawał do zrozumienia, że bardzo sobie ceni tę wizytę.
Wkrótce goście podziękowali za poczęstunek, potem podziękowali raz jeszcze, żegnali się, chwaląc Boga i życząc domowi spokoju.
W końcu odeszli, a Sunniva wymknęła się za nimi. Ona również zauważyła ciężki, przytłaczający nastrój.
- Randar, co cię dręczy? On wciąż milczał, nerwowo rzucał chrust na palenisko. Siedział i wpatrywał się ze złością w pełgające płomienie, których blask odbijał się w jego ciemnych oczach.
- Nic. Nic, co byś mogła zrozumieć - odburknął i natychmiast ogarnęły go wyrzuty sumienia.
Maria pojmowała, że coś się stało, nie chciała jednak pytać. Nie lubił tego, zwykle potrzebował trochę czasu, by znaleźć odpowiednie słowa. Po chwili opowie „wszystko sam.
- Muszę jechać - oznajmił nagle z żalem w głosie, od którego poczuła ciepło w sercu. Randar nie chce od niej odjeżdżać!
- Do Leikanger. Jutro, a może jutro w nocy. Trzech skazanych. Dwóch na śmierć, Maria zadrżała, starała się zachować spokojną twarz.
- Tak. No tak, pewnie zasłużyli.
- Miejmy nadzieję - odparł zaskakująco niepewnie. Maria domyślała się, jakiego typu mary go dręczą.
- Będę na ciebie czekać, będę tutaj, kiedy wrócisz!
- Wiem. Dziękuję. Teraz nie mogę pojąć, jak ja przedtem to wytrzymywałem - powiedział, przytulając ją do siebie i trzymając mocno, jakby się bał, że straci równowagę.
Zapach żywego człowieka.
Smak nagłej śmierci.
Boże, jakaż to walka się w nim toczy, jaką słabość musi pokonać?
Randar nie był w stanie rozstrzygnąć dylematu. I dlatego walczył z całych sil, odsuwał od siebie, koncentrował myśli na innych sprawach, innych zmartwieniach.
- Czy ty... czy ty się nie boisz zostać tutaj sama? Chodzi mi o... Po tym, co się stało tamtym razem...
- Tamto minęło. Oni nie żyją. Nie mam teraz żadnych wrogów - odparła Maria spokojnie. - Ja i Sunniva damy sobie radę przez kilka dni, radziłyśmy sobie same już w gorszych sytuacjach!
- Masz rację, oczywiście. Moja silna, dzielna Maria! Ona nie lęka się jednej czy dwóch samotnych nocy!
- Owszem. Bardziej niż przypuszczasz - szepnęła i pocałowała go.
Fimreite, pewnego dnia w październiku 1686
Ten stary znowu idzie, o mój Boże, sędzio tych, którzy nie zaznali spokoju, wstrzymaj jego kroki, nie pozwól mu tutaj wejść!
Niech szczeble drabiny załamią się pod jego obutymi w ciężkie trepy nogami, spraw, by spadł i na kamiennej podłodze złamał sobie kark!
Nie, nie, wcale tak nie myślałam, Panie, nie karz mnie za te złe słowa.
Ale tak się boję, tak się boję, leżę tu i czuję, że krew tężeje mi w żyłach. Jeśli on przyjdzie do mnie również dzisiejszego wieczora, nie wytrzymam. Umrę, brudna i zhańbiona, napiętnowana, we wstydzie.
Święta Mario, ukochana Matko Jezusa, nie pozwól, by do mnie przyszedł!
Zacisnęła pięści w bezgłośnym wołaniu o pomoc.
W głębi duszy wiedziała jednak, że to się na nic nie zda.
Nikt nie może jej pomóc.
Jest sama na świecie, nędzna dziewczyna z komorniczego domu, sierota bez matki i ojca. Życie to nie zabawa, nic nie zostanie człowiekowi oszczędzone. Poznała już, co to głód, marzła i cierpiała nędzę, upokarzającą, wyciskającą piętno na duszy i ciele. Pełzała po polach, by szukać zapomnianych kłosów, a potem żuła twarde ziarno.
Boso brnęła przez śnieg i błoto, zrywała korę z drzew, by choć na chwilę zaspokoić to zwierzę, które rwało jej wnętrzności.
I kradła.
A to główkę kapusty, a to parę suszonych ryb. Pewnego razu ukradła nawet cały worek grochu, ale o mało nie umarła z bólu i wzdęć, bo nie miała go gdzie ugotować, więc jadła na surowo. Uwierzyła, że teraz nadeszły lepsze czasy, kiedy jakimś cudem przybyła do tej pięknej osady. Wędrowała długo i z bardzo daleka, wyrosła na brzegu całkiem innego fiordu. Ale głód i nędza gnały ją w świat, z miejsca na miejsce, w poszukiwaniu czegoś lepszego. Gdy więc gospodarz Rov zaproponował jej służbę za dach nad głową i utrzymanie, przyjęła to z wdzięcznością, nie pytając o nic więcej. Chłop jej zdaniem wyglądał sympatycznie, zatrzymał się, spotkawszy ją na drodze, i nawet podzielił się z nią śniadaniem.
Przestała się wstydzić swego ubrania w strzępach i brudu, który przywarł do jej twarzy i rąk.
Kiedy na nią patrzył, dostrzegała w jego oczach coś jakby ojcowską troskę.
Opowiadał po drodze o różnych sprawach, o swoim małym gospodarstwie i o chorej żonie oraz o dwóch chłopcach, którzy muszą ciężko pracować.
- Nawet polowy siana nie zwieźliśmy w tym roku pod dach. A zboże,., wyrosło marne, poza tym jesienią wszystko wytłukły deszcze. Takie przeklęte szczęście! .Ale wygląda na to, że ty wiesz, jak to jest, kiedy los człowieka prześladuje...
Wzdychał i użalał się nad sobą, dziewczynie zrobiło się przykro.
To jakiś biedak. Podobnie jak ona, nie miał w życiu żadnego oparcia.
Domyślała się, że swoje gospodarstwo prowadził nie najlepiej.
Tak, tak, z pewnością potrzebował pary silnych rąk służącej, przyzwyczajonych do pracy od chwili, gdy musiały wypuścić pierś matki.
Gjertrud podziękowała serdecznie za propozycję i na zadatek posłała mu ciepły uśmiech. Nie oczekiwała zbyt wiele, gospodarz Rov nie wyglądał na bogatego, wspomniał nawet w rozmowie, że i u niego głód bywa gościem. Ale przecież ona umiała się obywać byle czym, nie przywykła do wykwintnego jedzenia, mogła pracować przez cały dzień o misce kaszy i kawałku chudej ryby.
A zima nadchodziła długimi krokami, dziewczyna bała się najbardziej tego, że zostanie pod gołym niebem i będzie w śnieg i mróz krążyć po wiejskich drogach.
Stare odmrożenia z poprzedniej zimy wciąż jeszcze jej dokuczały, jedna stopa nigdy się naprawdę nie rozgrzewała. Nie było w niej czucia i uginała się pod Gjertrud bez ostrzeżenia.
Tak więc biedna sierota przyjęła służbę u Rova.
Gospodyni była poważnie chora. Ulokowano ją na rozkładanej ławie obok paleniska, gdzie drżała z zimna pod brudnymi okryciami z niegarbowanych owczych skór.
Dwaj chłopcy, dwunastolatek i drugi może pięcio - , sześcioletni, siedzieli i patykami odłupywali z saganka resztki zaschniętej kaszy.
Gospodarz przegonił ich zaraz na dwór, żeby narąbali drzewa.
Popchnął Gjertrud w głąb ciemnej, wypełnionej dymem izby, poczuła ciężki odór potu, krwi i stęchlizny. Rzeczywiście potrzeba tu kobiecej ręki!
Gruba warstwa brudu leżała na ścianach i niskich belkach, przed drzwiami gliniana podłoga była nierówna i podziurawiona.
Najwyraźniej nikt tej izby nie zamiatał przez wiele ostatnich tygodni.
Na stole stały nie umyte miski i czerpaki z resztkami zaschniętego jedzenia.
One również cuchnęły.
Ale najgorszy odór unosił się nad posłaniem chorej. Gjertrud domyślała się, że biedaczka nie mogła liczyć na żadną pomoc ze strony swoich bliskich, nawet w najbardziej niezbędnych sprawach. A, jak widać, sama nie dawała sobie rady.
Gospodarz zauważył, że Gjertrud zareagowała na odór, i zostawił obie kobiety. Dziewczyna z pewnością będzie wiedziała, od czego powinna zacząć, pomyślał.
I Gjertrud zajęła się chorą, chudą nieszczęśnicą, umyła jej wyniszczone ciało najlepiej jak umiała. Gospodyni nie protestowała przeciwko temu, że ktoś obcy wykonuje przy niej takie intymne czynności, najwyraźniej rozkoszowała się rzadkim uczuciem dotyku czystej wody na brudnej, wysuszonej skórze. Ona jest podobna do starego pomarszczonego trolla, pomyślała Gjertrud, wiedziała jednak, że ta sterana życiem istota ma nie więcej niż dwadzieścia siedem, może dwadzieścia osiem lat.
Dziesięć lat więcej niż ona sama. Ciekawe, czy ja za dziesięć lat będę tak wyglądać?
Prawdopodobnie też się przedwcześnie zestarzeję, jak ta moja nieszczęsna siostra. Takie bowiem jest życie biednych kobiet, rzadko mogą liczyć na choćby odrobinę radości i dobrobytu.
Nie rozmawiały ze sobą prawie wcale, Gjertrud nie wiedziała, co powiedzieć.
A gospodyni miała najwyraźniej problemy z wymawianiem słów.
Jakby je zapomniała, w sercu Gjertrud narastały podejrzenia.
Nie wyglądało na to, by mąż i synowie przejmowali się chorą. Być może leży tutaj niczym żywy trup, zdana na samą siebie, już od bardzo dawna.
Synowie, ojcowie, mężowie.
Nigdy nie można być pewnym, jak zechcą odpłacić za życie zmarnowane na pracy i trosce o nich.
Gjertrud zapytała, czy ma przygotować coś do jedzenia.
- Mężczyźni już chyba jedli - wykrztusiła kobieta na posłaniu i zaniosła się gwałtownym kaszlem. Gjertrud zadrżała od tego suchego, szczekliwego skrzeku, już kiedyś słyszała taki kaszel.
- No a ty, ty też potrzebujesz czegoś, by się wzmocnić.
- Mnie nic się nie stanie. Ja... to i tak wyrzucanie jedzenia... Ale ty, Torgrim obiecał ci pewnie wyżywienie? Ugotuj sobie zupy, w skrzynce pod ścianą powinno być trochę ziarna. - Wskazała na solidne drewniane półki za mocowane na przeciwległej ścianie. - A żarna znajdziesz w sieni. Są stare, ale jeszcze działają...
Gjertrud znalazła duży płaski kamień z otworami i mniejszymi wygładzonymi kamieniami. Rozsypała drobne ziarna po powierzchni i patrzyła, jak przesuwające się małe kamienie je miażdżą. Grubo zmieloną mąkę zmiotła starannie do miski, potem nalała do niej wody. Odstawiła, żeby mąka się namoczyła, a sama wzięła miotłę i zaczęła wymiatać najgorsze śmieci.
Gospodarz i chłopcy gdzieś zniknęli, zajmowali się widocznie jakimiś swoimi sprawami. Z pewnością jednak wieczorem nie odmówią porcji zupy. Ona już raz dzisiaj jadła.
Pierwsza noc minęła spokojnie, dziewczyna spała głęboko, czuła się dobrze i bezpiecznie. Wypchany słomą siennik leżał na podłodze pod niskim skośnym dachem na strychu ponad izbą. Wślizgnęła się tam, przepełniona wdzięcznością, że ma własne, prywatne miejsce do spania w tej ciasnej, małej chacie. Nie mieli tutaj nad oborą strychu, ale i tu, w kąciku nad izbą, było ciepło od ognia, który na palenisku nigdy nie gasł. Do uszu Gjertrud dochodziły różne głosy, gospodarz chrapał, a jego żona kaszlała. Chłopcy spali spokojnie, najwyraźniej nie przejmowali się obecnością obcej osoby w domu.
Druga noc była krótka, Gjertrud położyła się dopiero, kiedy księżyc przebył już sporą drogę po niebie. Prała w świetle kopcącej lampki, tłukła kijanką pościel i ubrania rozłożone na świeżym śniegu.
Ale trzeciej nocy przyszedł do niej. I powracał potem niemal we wszystkie następne.
Teraz miała za sobą już tyle tych strasznych, upokarzających gwałtów, że nie była w stanie ich zliczyć.
Najpierw walczyła zaciekle, ale gospodarz silnymi uderzeniami w twarz i brzuch zmuszał ją, by leżała spokojnie. Bo jak nie, to ją zabije, powtarzał, a ona musiała mu wierzyć.
Pluła mu tylko czasem prosto w twarz, kiedy wdzierał się jej między nogi i starał dotrzeć tam, gdzie nikt nie powinien był jej dotykać.
Sprawiało to ból, jakby rozcinało ją lodowate ostrze, innym razem jak gdyby był zrobiony z rozpalonej stali.
Protesty dziewczyny prowadziły jednak do tego, że stawał się jeszcze bardziej brutalny, rozkoszował się jej rozpaczliwymi krzykami i dzięki nim przeżywał jeszcze większą ekstazę.
Gjertrud pojęła, że najlepiej, by leżała jak martwa, lepiej nie protestować, po prostu zostawiać ciało na posłaniu i pozwolić, by dusza unosiła się i niczym ptak siadała na belce pod dachem. Myślała o swoim żołądku, który już teraz nie kurczył się każdego wieczora z głodu, myślała o tym, co się czuje, kiedy bose stopy dotykają przemarzniętej ziemi, o czerwonej mgle, która często przesłaniała jej oczy, gdy zbyt długo nie jadła, a chłód omal jej nie zabił.
Gjertrud chciała żyć! Nawet tę udrękę dotychczas nie znaną zniesie, jeśli trzeba. Wiedziała, co ją czeka, jeśli ucieknie z tego domu.
Ale każdego dnia wielokrotnie posyłała rozpaczliwe modły do dalekiego Boga, by uwolnił ją od tej straszliwej mary.
I błagała Świętą Dziewicę, by gwałty i zadawany ból nie zapuściły korzeni w jej ciele, by nie okazało się, że jest brzemienna. To by oznaczało dla niej wyrok śmierci, co do tego nie miała żadnych wątpliwości. Nigdy, absolutnie nigdy nie zdecydowałaby się wydać niewinnej istoty na ten beznadziejny i pozbawiony litości świat.
Zdarzało się, że wychodziła wysoko na strome skały, daleko za ostatnimi zabudowaniami wsi.
Zwykła tam siadywać, zwieszając nogi w dół, i spoglądała jak zahipnotyzowana na szumiący w dole fiord.
Czuła, że głębia ją wciąga, że woda wabi, a jednocześnie przeraża.
Pewnego razu mała brzózka, której się trzymała, wysunęła jej się z rąk i Gjertrud upadla na krawędzi skały. W ostatnim momencie zdołała gwałtownym ruchem odsunąć się od brzegu, zerwała się na równe nogi i przerażona uciekła. Nie należy igrać z losem.
Jej własne nędzne życie z pewnością nic nie było warte, wiedziała jednak, że samobójcy i kobiety lekkich obyczajów kończą w najgłębszych odmętach piekieł.
A ona przecież już i tak ma na sumieniu ciężkie grzechy.
Wróciła więc do źródełka i wzięła swoje wiadra wypełnione wodą.
Jeśli w ciągu dnia naprawdę się zmęczy, wieczorem będzie mogła szybko zasnąć.
Gospodarz przychodził do niej wczoraj, być może dzisiaj zostawi ją w spokoju. Wciąż starała się wynajdywać tego rodzaju małe radości i jaśniejsze punkty w swoim życiu.
Ale on jednak wieczorem przyszedł.
I nigdy jeszcze wszystko się tak w niej nie burzyło, nigdy nie zauważyła, by ciało buntowało się do tego stopnia. Gospodarz jeszcze nie ukazał się w wejściu na szczycie krótkiej drabiny, ile właściwie czasu potrzeba mu na to, by wspiąć się na górę?
Nie, czas stanął w miejscu, Gjertrud nie umiała pojąć, jak w tak krótkiej chwili w głowie człowieka może się pojawić tyle myśli.
Czuła się jak skazaniec, rozpacz piekła boleśnie, ogarnęło ją straszne rozczarowanie, już bowiem zaczęła się cieszyć z końca roboczego dnia i miała nadzieję na spokojną noc we własnym łóżku.
Tymczasem on znowu pnie się po drabinie, kiedy w końcu głowa prześladowcy ukazała się w otworze, coś pękło w duszy nieszczęsnej dziewczyny, nie była w stanie panować nad wzburzonymi uczuciami.
Rozpostarła zdrętwiałe ręce, modlitwa przemieniła się w zwierzęcy krzyk, dobywający się z głębi duszy:
- Nie! Nie! Nie wolno ci! Nie wejdziesz tutaj! Ja...
Widziała tuż nad powierzchnią podłogi jego wielką twarz, gospodarz wyglądał, jakby patrzył w twarz samej Zarazy, a nie małej rozzłoszczonej niewolnicy.
Gjertrud przestała myśleć, widziała tylko jego tępe oczy, rozdziawioną, śliniącą się gębę, która tyle razy pokrywała jej twarz cuchnącą, lepką mazią.
Najpierw stała jak zamurowana, potem nagle rzuciła się na niego z całą gromadzącą się tak długo rozpaczą.
Drapała i gryzła, drabina się chwiała, Gjertrud nie zwracała uwagi na nic, niczego nie widziała, czuła tylko na wargach smak jego krwi i słyszała głośne przekleństwa.
Złapał ją za gardło, chciał zmusić, by przed nim uklękła, ale wciąż stal niżej niż ona na tej kołyszącej się, starej drabinie.
Gjertrud cięła niczym oszalała pszczoła, nagle poczuła pewniejsze oparcie dla stóp, odbiła się od skrzyni stojącej w kącie i całym ciałem, jakby to był taran, uderzyła. Trafiła prosto w żołądek, sama upadła na podłogę tuż przy otworze, ale zdołała się przytrzymać, by nie spaść.
Gospodarz zamachał rękami w powietrzu, musnął jedynie palcami belkę pod dachem i zniknął.
Przerażona słyszała głuchy łoskot, gdy jego ciało upadło na kamienną podłogę.
Usłyszała też wrzaski chłopców.
Zaraz się pojawią.
Ostrożnie, leżąc na brzuchu, spojrzała w dół.
W mroku widziała tylko na ziemi ciemny tłumok, wiedziała jednak, że chłop nie żyje.
Histeryczny śmiech wyrwał się jej z zaschniętego gardła.
Prześladowca nie żyje!
Już nigdy więcej nie będzie jej dręczył!
Ale jednocześnie dotarła do niej świadomość, że jej własny los został również przypieczętowany.
Kto zechce uwierzyć, gdy będzie opowiadać o jego przestępstwach?
Nieszczęsna Ruth, gospodyni, leży w izbie na łożu śmierci. Teraz na dodatek została wdową.
I chłopcy... cóż, to twarde sztuki, oni z pewnością przetrwają. Gjertrud ich nie lubiła, nie byli dziećmi, przyjmującymi jej troskliwość, nie byli też dorośli, tak by mogła z nimi porozmawiać.
Teraz znajdą ciało ojca, gdy tylko otworzą drzwi izby na dole. Już znaleźli. Słyszała ich wołania i krzyki, słyszała, że potrząsają ciężkimi zwłokami, po raz pierwszy, odkąd przyszła do tego domu, słyszała, że wołają matkę.
- Mamo! Mamo! Gjertrud go zabiła! Cała głowa jest roztrzaskana, mamo, cała podłoga we krwi! Musimy ją złapać, trzeba sprowadzić lensmana!
Gjertrud skuliła się na swoim sienniku, ukryła twarz w dłoniach.
Gniew minął, wzburzone zmysły wracały do równowagi. Teraz pojawił się też strach, przerażenie potwornym losem, jaki ją czeka.
Usłyszała, że chłopcy wyszli z domu, wołali do matki, że drabinę odstawili i że Gjertrud nie ucieknie ze strychu. Mogłaby co najwyżej zeskoczyć na dół, ale nikt czegoś takiego by nie przeżył, w najlepszym razie połamie sobie nogi. A wtedy i tak lensman ją pojmie. Trzeba ostrzec sąsiadów, powiedzieć im, żeby byli czujni, dopóki morderczyni nie znajdzie się pod kluczem.
A zatem musi uciekać, jak najszybciej.
Tylko dokąd miałaby się udać? Żeby się dostać na drugą stronę fiordu do Norane albo Slinde, potrzebowałaby łodzi, drogą lądową się tam nie dotrze, po prostu nie ma przejścia. Przez górę Fimreite nie odważyłaby się pójść, chociaż wiedziała, że po obu jej stronach leżą jakieś zagrody, a wijąca się wśród skał ścieżka wiedzie do Haukasen i Kaupanger.
A dokąd dotrze fiordem? Wszędzie tylko strome ściany schodzące wprost do wody, tu i ówdzie skalne nawisy.
Gdyby zdołała wspiąć się dostatecznie wysoko, to może mogłaby się dostać do lasu i tam przeczekać najgorszy czas. Ale z pewnością zobaczą ją wśród mizernych drzew, a w ogóle to tam najpierw będą jej szukać. Miała nad szukającymi przewagę tylko tej jednej nocy.
Koniecznie musi zdobyć łódź!
I musi zejść na dół, by prosić Ruth o przebaczenie, powinna się też z nią pożegnać.
Pospiesznie spakowała tych kilka rzeczy, które były jej własnością, zgarnęła je w derkę, którą przewiązała na plecach niczym worek. Już miała zacząć drzeć drugą derkę na pasy, by zrobić z nich linę, gdy z dołu dotarł do niej jakiś chrobot.
Przestraszona znowu spojrzała przez otwór.
Na dole stała Ruth, drżąca, o zupełnie białej twarzy. Zwłoki męża leżały u jej stóp, lecz ona zupełnie się tym nie przejmowała. Gjertrud uświadomiła sobie, że w zniszczonej twarzy nie ma żalu, tylko bezbrzeżny smutek.
- Więc i twoje życie zniszczył także. Jesteś trzecia... Ale jeszcze nie wszystko stracone.
- Ruth! Jakim sposobem... nie wolno ci... chodzi mi o to... Wszystko wokół niej wirowało, lecz Ruth stała wciąż nieporuszona.
- Jesteś dobra, Gjertrud. Widziałam, jak bardzo cierpisz. Ja wiem, co to jest... był za człowiek. Nie ciebie pierwszą sprowadził do domu, by potem gwałcić. Ale kiedy mnie myłaś pierwszego wieczora, od razu wiedziałam, że jesteś na to za dobra. Tli się jeszcze w tobie iskra życia, nie jesteś taka jak tamte biedaczki, które przyprowadzał przedtem. Walcz, Gjertrud! Ja się modlę za ciebie i za to, by któregoś dnia nastąpił koniec, by mężczyźni nie mieli już danego im od Boga prawa dręczyć nas i wykorzystywać.
Gjertrud, zdumiona tym przemówieniem, stała bez słowa. Ruth nie była taką bezbronną, zapóźnioną w rozwoju kobietą, jak Gjertrud początkowo myślała. Używała pięknych słów, wymawiała je prawidłowo i dźwięcznie, wszystko to świadczyło, że owa udręczona kobieta widziała również inne miejsca niż historyczne wybrzeża Fimreite.
- Ruth, tak mi przykro...
Nie, nie przepraszaj. Ty się po prostu broniłaś. - I dzięki tobie będę mogła umrzeć w spokoju. Jestem ci za to bardzo wdzięczna. Ale teraz musisz uciekać jak najszybciej. Weź łódź starej Maren, ona i tak nie będzie jej już potrzebować. Łódź jest ukryta pod gałęziami koło zniszczonej szopy nad strumieniem. Weź ją i wiosłuj ile sił w rękach, jak najdalej w głąb fiordu. Musisz minąć przylądek, a potem wodospad Fardal, daleko po tamtej stronie fiordu. Wtedy zobaczysz niewielką zagrodę, leżącą samotnie na dużej polanie w pobliżu przylądka Venes.
To jest Meisterplassen. Mieszka tam pewna kobieta, o której opowiadają niezwykłe rzeczy. Jest dobra jak anioł i sprytna niczym samica żbika wychowująca młode. Ona ci na pewno pomoże, jeżeli to, co o niej słyszałam, to nie są tylko puste wymysły. Jest nałożnicą kata... Potrafi więcej, niż jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Gorączkowe przemówienie Ruth zostało zakończone głębokim, przeciągłym jękiem.
- Dziękuję... dałaś mi nadzieję... zresztą i tak nie mam nic do stracenia. Jak się nazywa ta kobieta?
- Maria. Ja kiedyś spotkałam jej matkę, tamta miała na imię Liv. Żyła ze starym katem, miała w rękach dar uzdrawiania. Córka odziedziczyła zarówno jej los, jak i zdolności. Idź do niej, pilnuj jednak, by cię nikt nie widział! Ukryj się, wypatrz taki moment, kiedy będziesz mogła z nią rozmawiać sam na sam! Wiesz dobrze, że za udzielanie ci pomocy grozi śmierć!
Gjertrud skinęła głową, tak, ta prawda już do niej dotarła. Zeszła na dół po podstawionej jej drabinie, uściskała gospodynię, poczuła, że ciało biedaczki niemal chrupnęło w jej objęciach. Ruth stała jednak spokojnie, nic nie wskazywało na to, że najbardziej ze wszystkiego pragnie wrócić do izby i położyć się.
Gdy Gjertrud pospiesznie wymknęła się w mrok, a potem odwróciła po raz ostatni, zobaczyła jeszcze białą postać. Chora kobieta nie miała już siły zrobić ani kroku, cieszyła się jednak, że Gjertrud wyszła z domu, zanim ona upadnie.
Uciekinierka dotarła do Meisterplassen o brzasku, gdy dzień ledwie się zaczynał. Przybiła do brzegu z dala od kamiennej kei, zauważyła jednak, że nie ma tam żadnej łodzi. Ta łódź, którą pożyczyła sobie od starej Maren, leżała teraz ciężko na wodzie. Gjertrud wyrwała deskę w dnie i patrzyła, jak łódź tonie.
Nikt nie mógł się nawet domyślić, że leży na dnie przy pustym nabrzeżu.
Może zatem w domu nikogo nie ma?
Owszem, ta kobieta, której szuka, Maria, na pewno jest w zagrodzie, bo to przecież jej mąż jest katem i to chyba on wiele podróżuje.
Gjertrud zadrżała, dotarła do niej cała ironia tej sytuacji: oto zbiegła morderczyni szuka pomocy w domu egzekutora prawa. Ale Ruth wiedziała chyba, o czym mówi, nie wysyłałaby jej przecież wprost w objęcia śmierci?
A może... może to tylko była gra, może wcale nie uważała, że Gjertrud postąpiła słusznie?
Czyżby to podstępna zemsta? A teraz Ruth siedzi i śmieje się z głupoty Gjertrud?
Pomyśleć, że ktoś ucieka z miejsca przestępstwa prosto w ramiona kata!
Poczuła zimny dreszcz na plecach, ale pozytywne nastawienie do życia także i tym razem wzięło górę.
Cóż mogła zrobić innego, musiała przyjąć, że Ruth chciała jej pomóc tak, jak zapewniała.
Gjertrud wślizgnęła się na podwórze, słyszała zwierzęta w oborze.
Były zdaje się przyzwyczajone do wczesnego obrządku. Nad domem jednak nie wznosił się jeszcze dym, chata leżała pogrążona w ciszy i mroku, wszystko wokół ciągle spało.
Gjertrud zauważyła również inne budynki w obejściu, stary drewniany spichlerz o ścianach z bali łączonych na zrąb oraz nowszy budynek z otworami dla światła.
Pobiegła w stronę warsztatu Randara i cichutko otworzyła skobel.
Przez szparę wsunęła się do środka i ostrożnie zamknęła za sobą drzwi.
Tutaj nikt pewnie tak wcześnie nie przyjdzie.
Widziała, że to miejsce pracy mężczyzny.
Z zaciekawieniem wciągała zapach świeżego drewna, ową wyjątkową, świeżą woń sosny.
Po omacku szła przed siebie, czuła pod stopami wióry i trociny. Wzdłuż jednej ściany znajdowała się szeroka lawa. Pełno było na niej różnego rodzaju narzędzi, noży, wśród nich mała siekierka, kilka ostrych dłut, których z pewnością używano do rzeźbienia i wycinania wzorów.
Zderzyła się z wysokim, zrobionym z brzozowych drążków krzyżakiem, który skrzypnął przeciągle. Gjertrud podskoczyła, pojęła, że najlepiej się nie ruszać. W jednym kącie znalazła trochę słomy i siana, zmieszanych z wiórami i miękkimi gałązkami.
Tam usiadła i patrzyła, jak światło dnia powoli przedostaje się przez szpary budynku i pada na podłogę u jej stóp. Światło było coraz mocniejsze, coraz bardziej rozjaśniało pomieszczenie.
Nagle na podwórzu rozległy się kobiece głosy.
Jest ich więcej?
Jeden z głosów był wysoki i jasny. To dziecko, na to wygląda.
Dobrze, trzeba więc wykorzystać szansę, bo gospodarz tego domu prawdopodobnie wyjechał.
Otworzyła wolno dobrze nasmarowane drzwi. Rzeczywiście, na podwórzu znajdowała się dorosła kobieta i spora, może dwunastoletnia dziewczynka.
Obie miały na głowach niebieskie czepki, obie nosiły grube, brązowe fartuchy. Najwyraźniej miały zamiar pójść do obory. Dziewczynka pobiegła do szopy na siano i przyniosła duże naręcze.
Kobieta ruszyła natomiast prosto do obory, przemawiając łagodnie do zwierząt. Niosła w rękach duże, drewniane wiadro.
Gjertrud czekała. Zastanawiała się, czy nie lepiej teraz ukryć się i zapukać do drzwi, kiedy obie kobiety wrócą do izby? A może podejść do drzwi obory? Może zawołać, by domyśliły się, że ktoś tutaj jest?
Ale nie chciała ich przestraszyć.
Problem rozwiązał się sam, gdy kobieta wyszła z obory z wiadrem pełnym mleka. Postawiła je na płaskim kamieniu przy drzwiach i zawołała kota. Potem wytarła ręce w fartuch, ostrożnie wyprostowała plecy i rozejrzała się wokół, jakby spostrzegła, że jest obserwowana.
Był zimny październikowy ranek i Gjertrud zdumiała się niezmiernie, gdy nagle kobieta rozwiązała czepek i mnóstwo złotych włosów opadło jej na ramiona. Jakby słońce rozbłysło. Z czepkiem w dłoniach przecięła podwórze, kierując się wprost do kryjówki, gdzie stała Gjertrud.
Maria miała zamiar wziąć trochę wiórów z warsztatu Randara, tak pięknie rozpalało się nimi ogień. Poza tym lubiła to miejsce, zaczęła tęsknić za Randarem, zanim jeszcze wczoraj rano wyruszył w drogę.
A tutaj ściany zachowały jego zapach, jego ręce dotykały wszystkich znajdujących się tu narzędzi.
Maria lubiła głaskać śliskie rękojeści noży i dłut.
Miała ochotę spróbować, czy również jej palce potrafią tak pokierować nimi po powierzchni drewna, by wydobyć piękne kształty...
Ale teraz chciała tylko wziąć trochę wiórów, dzięki którym ogień szybko się rozpali i będzie można nastawić kaszę. Zmarszczyła brwi, widząc odsunięty skobel. Randar zawsze wszystko starannie za sobą zamyka.
Kiedy jednak drzwi się otworzyły i stanęła twarzą w twarz z przerażoną, zaczerwienioną młodą kobietą, była całkowicie na to spotkanie nieprzygotowana.
- Maria... ty jesteś Maria, prawda?
- Tak, a kim jesteś ty, która stoisz tu i gapisz się na mnie? Przestraszyłaś mnie!
- Przepraszam, proszę mi wybaczyć, pani! Ja... ja... przychodzę do ciebie, by prosić o pomoc. Wahała się, ale w końcu musiała powiedzieć:
- Szukają mnie, zamordowałam mężczyznę, ale to był potwór, on...
Próbowała opowiedzieć swoją historię jednym jedynym zdaniem, lecz głos ją zawiódł i stała po prostu w milczeniu z twarzą zalaną łzami. Maria zrozumiała, że stało się coś bardzo poważnego. Morderczyni, ta drobna nieszczęsna dziewczyna?
- Chodź z nami do domu, ogrzejesz się i opowiesz mi, jak to było.
- Ale... nikt nie może mnie zobaczyć. W przeciwnym razie będę stracona!
- Nie, nikt cię nie zobaczy, tutaj jesteśmy tylko my. To znaczy jest też Sunniva, moja córka. Ma niecałe trzynaście lat i jest na tyle dorosła, żeby dotrzymać tajemnicy.
Maria objęła drżącą kobietę macierzyńskim gestem i poprowadziła do chaty. W drugiej ręce niosła czepek pełen wiórów. Wkrótce na palenisku wesoło trzaskał ogień, a ciepło roznosiło się po wyszorowanej do czysta izbie. Sunniva wróciła z kotem, przystanęła w drzwiach i z zaciekawieniem patrzyła na obcą.
- Mamy gościa - rzekła Maria. - Ona jednak musi trzymać się w ukryciu. Rozumiesz?
Dziewczynka skinęła głową i nieznacznie wzruszyła ramionami, nie okazywała najmniejszej ciekawości. Dygnęła grzecznie przed obdartą kobietą i powiedziała, jak ma na imię. Maria z radością stwierdziła, że dziecko nie wywyższa się ponad tę najwyraźniej bardzo ubogą istotę, lecz okazuje jej uprzejmość, z jaką wszyscy młodzi ludzie powinni się odnosić do dorosłych.
Gjertrud uśmiechnęła się w odpowiedzi, ona również powiedziała, jak ma na imię.
Wymieniły jeszcze ze dwa nic nie znaczące zdania, po czym Sunniva poszła się umyć przed śniadaniem.
Gjertrud rozkoszowała się urodą i przytulnością pomieszczenia, barwne kilimy na ścianach zdobiły izbę, a zarazem dodawały jej ciepła. Wszystkie meble były rzeźbione, niektóre również malowane.
Na podłodze, zrobionej z grubych desek, leżały świeże gałązki jałowca, a także grube tkane chodniki.
Przed łóżkiem w rogu znajdowała się wielka, brunatna skóra, prawdopodobnie z niedźwiedzia.
A na stole świecznik z błyszczącego srebra! I książka! Oprawiona czerwona księga z gęsim piórem spoczywającym obok na specjalnym statywie. Nieco dalej zaś misternie rzeźbiona taca na nóżce, a w niej jakieś zielone, dziwne owoce. To jabłka, Gjertrud widywała takie w swoich rodzinnych stronach.
- Jak pięknie! Jaką macie piękną izbę! Kto by pomyślał... Och, nie, nie chciałam tak powiedzieć!
Przestraszona patrzyła na Marię, najchętniej odgryzłaby sobie język. Gospodyni pewnie się obraziła. Ale Maria uśmiechnęła się tylko, jakby z przekąsem, dobrze wiedziała, jak ludzie przez stulecia wyobrażali sobie dom kata.
- Dziękuję, tak, żyje nam się nieźle. W każdym razie teraz - dodała i odwróciła się, by przynieść ser i masło ze skrytki pod podłogą.
Gjertrud zerkała na Marię, która spokojnie nakrywała do stołu, nie pytając o nic ważnego.
- Jesteś głodna?
- Tak... dziękuję.
- No to siadaj tutaj, a potem opowiesz nam więcej. I Gjertrud przepełniona wdzięcznością otworzyła wszystkie zamki i pozwoliła słowom płynąć. Jedna historia następowała po drugiej, uczucia były niczym wiosenne wody, smutek, gniew i strach wylewały się na zewnątrz.
Maria widziała łzy dziewczyny, słyszała szloch dobywający się z głębi jej wrażliwej duszy.
Taka młoda, a już tak ciężko doświadczona.
Ale ma odwagę, historia jej życia świadczy o tym wymownie. A Maria lubiła ludzi posiadających odwagę. Zawsze tak jest, że szuka się podobnych sobie. W stosunku do niewielu kobiet Maria odczuwała podziw, przeważnie kobiety pozwalają się dręczyć, wykorzystywać i źle traktować przez mężów, ojców, synów lub kochanków.
Ta jest inna.
Ona potrafiła się zbuntować.
Łzy przestały płynąć, Gjertrud doszła do ostatniego rozdziału swojej historii.
Wyciągnęła ręce, Maria stwierdziła, że dziewczyna wcale tak bardzo nie żałuje tego, co zrobiła.
I roześmiała się głośno, gdy Gjertrud opowiadała ze wstydem o tym, jak gospodarz spadł z drabiny i jak jego przerażone oczy po raz ostatni spojrzały na ten świat.
- No więc nie żyje, ale myślę, że nikt specjalnie nie będzie za nim tęsknił. Nie mam wielkich wyrzutów sumienia, jeśli istnieje Bóg na niebie, to on już i tak wykreślił mnie ze swoich ksiąg. Jedno morderstwo nie znaczy chyba tak wiele dla kogoś, kto przedtem kradł, cudzołożył i kłamał...
- Osąd zostaw Panu Bogu. Myślę, że jest on bardziej wyrozumiały, niż wielu na tej ziemi by chciało - stwierdziła Maria sucho. - A jeśli nie jest, to spotkamy się obie gdzieś tam na dole - dodała z cierpkim uśmiechem.
Och, cóż to za cudowna kobieta!
Potrafi się śmiać nawet z najstraszniejszych rzeczy!
A wydaje się taka spokojna, niczego się nie lęka, choć przyjęła pod dach zbiegłą morderczynię, co jest równie wielkim przestępstwem jak samo zabójstwo... Tutaj chyba jednak ludzie rzadko zachodzą...
- Szczerze mówiąc, sama nie wiem, co my z tobą zrobimy. To pewne, że już zaczęli cię szukać, ale jeśli dokładnie zatopiłaś łódź, to do nas raczej nie trafią. Może mogłabyś tu zostać, dopóki najgorsze zamieszanie nie ucichnie... w końcu przecież ludzie zaczną myśleć o czym innym, zwłaszcza że, jak powiadasz, nikt nie będzie za nim specjalnie tęsknił.
- To prawda... Ale... czy rzeczywiście mogłabym zostać... Twój mąż... on jest przecież...
- Jest katem, tak. Ale on ludzi nie osądza. Umilkła zamyślona.
Randar znalazłby się w trudnej sytuacji, wiedząc, gdzie się znajduje poszukiwana kobieta, musiałby kłamać swoim zwierzchnikom. Chyba źle zrobiła, dając jej schronienie.
- Może... byłoby najlepiej, gdyby on ciebie nie spotkał. Nie lubię niczego przed nim ukrywać, to sprawiedliwy i dobry człowiek. Ale muszę tym razem tak po stąpić, żeby nie stawiać go w trudnej sytuacji. Już miała gotowy plan:
- Możesz sypiać na sianie nad oborą, jak chcesz, to nawet całą zimę. Jest tam dość miejsca na siennik, będzie ci ciepło nawet w najgorsze mrozy. Zresztą nie sądzę, że aż tak długo będzie trzeba cię ukrywać. Mam przyjaciela, wiesz...
I opowiedziała o Olem, który na pewno nie będzie zadawał zbędnych pytań, natomiast wywiezie uciekinierkę ukrytą wśród ładunków na swojej lodzi. Zabierze ją, kiedy następnym razem wstąpi tu po drodze do Bergen. W dużym mieście chętna do pracy dziewczyna znajdzie miejsce jako służąca, czy gdzie indziej, a w najgorszym razie jako pomoc przy czyszczeniu ryb, kiedy łodzie wrócą z zimowych łowisk.
Gjertrud kiwała głową, w jej ciepłych oczach zapłonęła nowa nadzieja.
- Och, ty naprawdę chcesz mi pomóc! Dziękuję, dziękuję, niech cię Bóg pobłogosławi!
- Już mnie pobłogosławił - odparła Maria wieloznacznie, gładząc dłonią swój płaski brzuch.
Sunniva uznała, że to szalenie podniecające i przyjemne mieć znowu z matką tajemnicę.
Minęło całe życie od czasu, kiedy one dwie szeptały w sekrecie o swoim kąpielisku, złączone jakby tajnym spiskiem. Teraz znowu zawarły porozumienie... Pomyśleć, kobieta, która zamordowała gwałciciela! Jaka dzielna! Zasłużył sobie na to, łotr!
Sunniva wiedziała jednak dobrze, że Gjertrud znajdzie się w nie lada opałach, kiedy zostanie postawiona przed pełnymi godności sędziami, którzy mieliby ocenić jej postępek. Nic by nie znaczyły jej zapewnienia, że działała w swojej obronie. Prawa są tworzone przez mężczyzn i przez mężczyzn tłumaczone. Kobieta nie może liczyć na to, że zostanie osądzona z jakimś wyjątkowym miłosierdziem.
Kiedy Randar wrócił do domu, zauważył zaczerwienione gorączkowo policzki Sunnivy oraz podejrzany błysk w jej oczach. Widział, jak biega nerwowo po izbie, nie ulegało wątpliwości, że dzieje się coś niezwykłego. Maria odetchnęła jednak z ulgą, gdy sam postarał się o wyjaśnienie.
- No, no, zdaje mi się, Sunnivo... że ty w czasie wesela spotkałaś kogoś wyjątkowego? Może to ten urodzi wy chłopak z Gurvi, ten o jasnych lokach? Sunniva zachichotała zawstydzona i prychnęła z udaną złością na Randara.
On roześmiał się wesoło, drażnił się z dziewczynką i zasłaniał przed ciosami ścierki, z którą się na niego rzuciła.
Później nie zastanawiał się już nad dziwnym zachowaniem małej. Do obory też nie miał po co chodzić.
Przez całą jesień Gjertrud i Maria miały dość czasu, by się dobrze poznać. Randar miał mnóstwo pracy. Aż strach, co się w tym roku porobiło z ludźmi, kradli, gwałcili, napadali, mordowali jak rzadko kiedy. Tylko w październiku i listopadzie stracono osiem osób, a czternaście skazano na chłostę i inne kary fizyczne. Pięciu przestępców to starzy znajomi, można powiedzieć, buntownicy i heretycy, którzy od dawna siedzieli w więzieniu, czekając na ostateczne rozstrzygnięcie swojej sprawy. Król jednak też miał tego roku pełne ręce roboty, toczyła się wojna szwedzko - duńska, Duńczycy atakowali i po raz drugi zajęli Gottorp. W tej sytuacji odwołania jakichś ludzi, którzy w dalekiej norweskiej prowincji czuli się niesprawiedliwie osądzeni, były nic nie znaczącymi drobiazgami. Jakiejś odpowiedzi trzeba im było tak czy inaczej udzielić, ale, niestety, większość nie dostąpiła królewskiej łaski. Randar wychodził z domu w coraz bardziej ponurym nastroju i wracał tak samo zgnębiony. Maria przez całe dnie piekła podpłomyki, przygotowywała warzywa na zimę, zbierała arcydzięgiel i gromadziła inne zioła. Soliła mięso, robiła kiełbasy, sortowała suszone ryby i układała je w piwnicy. Warzenie serów i topienie masła też wymagało sil i czasu, na szczęście Sunniva przejęła niemal wszystkie prace związane z przetwarzaniem mleka.
Maria znajdowała czas na wyprawy do Sogndal, zachodziła również do Stedje, gdzie przyjmował ją Eyliff z żoną. Dziękowała im wciąż najuprzejmiej i powtarzała, jak wiele dla niej zrobili. Przy okazji wspomniała o swoim zainteresowaniu biedakami mieszkającymi na brzegu fiordu, starała się pozyskać Eyliffa do tej sprawy. Obiecał, że zbuduje nieduży dom nad wodą tak, by miała dla siebie jakieś miejsce, kiedy rozpocznie pracę. Radził też, by zaczekała do wiosny, ona jednak niecierpliwiła się.
- Zima to najgorszy czas. Oni mnie teraz potrzebują. Trzeba im ubrań i jedzenia, a także kogoś, kto nakłoni ich do przygotowania opału na zimę.
- Nikt nie zmusi tych ludzi do roboty! I szczerze powiedziawszy, to ja wcale nie wiem, czy w ogóle chcą mieć dach nad głową...
- Oczywiście, że chcą! Niech no tylko dostrzegą taką możliwość, to będą się cieszyć i z zapałem przystąpią do pracy.
Eyliff obiecał, że pomoże w czym będzie mógł, a Maria wiedziała, że dzięki temu może liczyć również na pomoc innych bogatych mieszkańców wsi.
- Powinnaś jednak wiedzieć, że nie wszyscy lubią tych ludzi. Gnieżdżą się na brzegu fiordu, żyją jak zwierzęta, cuchną i przeklinają, a ich dzieci biegają po wsi zarażając nasze pociechy chorobami, roznoszą wszy i w ogóle...
- I właśnie dlatego trzeba z tym skończyć - rzekła Maria stanowczo. Eyliff mamrotał coś pod nosem nad dziwnymi pomysłami tej pięknej, upartej kobiety, która, jak sądził, rzucała się teraz na zbyt głęboką wodę. Była niczym jedna z bohaterek biblijnego świata, niezłomna, nieugięta, nosiła w sobie wiecznie płonący ogień. Maria opowiadała Gjertrud o swoich planach, obie szczegółowo nad nimi dyskutowały. Gjertrud, znająca nędzę od zawsze, udzielała rad, podpowiadała, od czego trzeba zacząć i co robić dalej. Bardzo obrazowo tłumaczyła Marii, jak naprawdę żyją nędzarze, potrafiła też wyrazić ich myśli i uczucia, opowiadała o przeżyciach, które odbierają im człowieczeństwo.
Liczne i długie wyprawy Randara do wsi po obu brzegach fiordu pozostawiały im wiele czasu na rozmowy, obie kobiety cieszyły się tą niezwykłą przyjaźnią, która się pomiędzy nimi zawiązywała. Bardzo się od siebie różniły, pochodziły z różnych środowisk, miały bardzo różne doświadczenia życiowe. Odczuwały jednak głęboką wspólnotę, jakiś rodzaj porozumienia, który można przypisać jedynie temu faktowi, że obie były kobietami.
Jeśli Gjertrud próbowała coś nazwać, znaleźć odpowiednie słowo dla jakiejś rzeczy, Maria natychmiast rozumiała, o co chodzi.
Uzupełniały się nawzajem, jeśli jedna nie mogła sobie z czymś poradzić, druga natychmiast znajdywała rozwiązanie. A rozmowy między nimi toczyły się nieprzerwanie niczym fale, rozpoznawały nawzajem własne myśli, jakby były bliźniaczymi siostrami.
Maria zdawała sobie sprawę, że los dał im ograniczony czas, i z każdym mijającym dniem bardziej nad tym ubolewała. Nie znajdowała jednak żadnej rady, wciąż jeszcze poszukiwano zbiegłej morderczyni, a Randar wielokrotnie opowiadał o tym, co ludzie we wsi gadają o morderstwie. Maria z trudem potrafiła w takich razach zachować obojętny wyraz twarzy, zwłaszcza tego dnia, kiedy Randar powiedział, iż ukrywająca się kobieta będzie odpowiadać za dwie śmierci. Żona zamordowanego, słabowita i chora, zmarła w wyniku szoku, gdy znalazła w sieni męża ze zmiażdżoną głową.
Ruth!
Ten fakt nie zgadzał się z opowiadaniem Gjertrud.
Ostrożnie próbowała dowiedzieć się czegoś więcej w sprawie, ale dzisiejszego wieczora nie było po temu okazji. Randar przez cały czas nie spuszczał z niej tego specjalnego spojrzenia. Czuła, że wciąż na nią patrzy, robiło jej się gorąco koło serca i śmiała się radośnie.
Randar bawił się z nią, ich tajemnicze sygnały potęgowały oczekiwanie, które znajdowało spełnienie wieczorem, gdy wszyscy udali się na spoczynek.
Musiała się śpieszyć z pracą w oborze, w przeciwnym razie on by pewnie za nią tutaj przyszedł.
Nie było czasu na żadne szepty na strychu, to nie ulega wątpliwości.
Może Sunniva...
Maria posłała przez córkę kilka kawałków świeżo pieczonego chleba i porcję gotowanej baraniny z kapustą.
Gjertrud nie powinna przynajmniej głodować, samotność była wystarczająco dokuczliwa.
Sunniva uśmiechała się tajemniczo, Maria posłała jej surowe spojrzenie. Ukrywanie zbiegłej nie wydawało jej się już takim mądrym rozwiązaniem... Prędzej czy później Randar się domyśli, że zachowanie dziewczynki nie jest wywołane wyłącznie jej budzącymi się uczuciami.
Teraz Maria patrzyła, jak córka bierze wiadro i biegnie do obory. To akurat nie jest wyjątkowa sytuacja, często prosiła Sunnivę, by zastąpiła ją przy wieczornym obrządku.
Ona zaś nie jest na tyle zuchwała, by drażnić się z matką, łobuzerskim spojrzeniem daje tylko do zrozumienia, że naprawdę może pomóc, może się też położyć wcześniej wieczorem i naciągnąć okrycie na głowę...
Sunniva stawała się małą kobietą, trudno tego nie zauważyć.
Rozumiała więcej, niż matka by chciała. Szczerze mówiąc, Maria źle się czuła ze świadomością, że jej na wpół dorosła córka mogłaby słyszeć i domyślać się, co nowożeńcy robią w swojej sypialni...
Randar na nią czekał, już leżał pod skórzanymi okryciami. Ręce założył pod głowę, dzięki temu jego szeroka klatka piersiowa wyglądała jeszcze bardziej muskularnie. Patrzył na żonę spod gęstych, ciemnych rzęs, włosy opadały mu na jedną stronę i na wpół przykrywały lewe oko.
Wyglądał uwodzicielsko.
Prawdziwy mężczyzna.
I należy do niej!
Przyłączyła się do zabawy, stanęła przy drzwiach, wiedziała, że słabe światło z izby sprawia, iż wygląda niczym mroczna, nierzeczywista zjawa.
Zaczęła rozpinać guziki u sukni, po czym zsunęła ją na podłogę. Halki poszły tą samą drogą. Długie majtki, których używała, gdy nastała chłodna jesień, zdejmowała z wystudiowaną elegancją.
Skórę miała ciepłą i lekko zaczerwienioną od bliskiego kontaktu z wełnianym ubraniem. Stała teraz w samej krótkiej koszuli. Randar zawołał:
- Chodź tutaj!
Maria zwlekała, obeszła łóżko dookoła i przykucnęła w nogach.
Powoli przysuwała się do czekającego mężczyzny, po chwili położyła się na nim, a potem uniosła, podpierając się łokciami i kolanami. Jednym ruchem rozwiązała wstążkę we włosach i jedwabista kaskada pokryła twarz Randara niczym zasłona. Usta obojga spotkały się pod tym okryciem z włosów, oddzielającym ich od reszty świata. Maria przytuliła policzek do jego brzucha, czuła, że również tam puls mocno uderza. Randar wstrzymał oddech, wiedział, do czego ona zmierza. I nie zawiodła go, powolnymi, delikatnymi pieszczotami doprowadziła go do najwyższego uniesienia.
Lubiła mu się przyglądać w takich chwilach, widziała na jego twarzy trudne do opisania wzruszenie.
Nigdy ta twarz nie była tak otwarta i bezbronna jak teraz, w tym momencie, zanim pozwolił pochłonąć się najbardziej szalonej rozkoszy. Drżał pod nią niczym struna, silna i napięta, emanująca erotyczną siłą. Widziała, jak jego mięśnie się prężą, to pobudzało ją jeszcze bardziej, budziło pragnienia, którym prawie nigdy nie miała odwagi całkowicie ulec.
Doznawała jednak zawrotu głowy na myśl o tym, że ma nad nim taką władzę, że może wysłać go aż do gwiazd, że może pobudzać go jeszcze i jeszcze bardziej...
Nie pomyślała, że ta władza może zostać brutalnie wyrwana z jej rąk, i to jak najdosłowniej.
Tymczasem on jednym jedynym ruchem zmienił pozycję, znalazł się na górze i z łatwością, z jaką zgina się wiosną gałązkę wierzbiny, wsunął ją pod siebie. Roześmiał się cicho, ujął jej dłonie w swoje i ścisnął ponad jej głową mocno, z miłością.
Teraz cię mam, czarownico! Już. mi się nie wy mkniesz!
Maria wyrywała się, próbowała się uwolnić, wiedziała jednak, że on się domyśla, iż sprawia jej to przyjemność.
Spójrz, twoje ciało wygina się ku mnie. A może jednak nie chcesz, żebym cię wypuścił?
Bardzo delikatnie dotykał jej łona, Maria pojękiwała i mimo woli tuliła się do niego, by poczuć go głębiej.
Teraz on przejął kontrolę, ona zaś była stroną podporządkowaną, tęskniącą za tą chwilą, kiedy on nie zniesie już dłużej napięcia i pozwoli, by ich zespolone ciała podążyły własną drogą.
Bez słów, bez świadomości, zaślepione jak ćmy mknące do światła.
Wczepili się w siebie nawzajem, nogi i ramiona splątały się, nie wiedzieli już, czy stanowią jedno ciało, czy w dalszym ciągu dwa.
Maria wbiła zęby we własną dłoń, by powstrzymać krzyk, gwałtowne spełnić nie rozkoszy wtłoczyła w głąb swego jestestwa. I zatrzymała tam na długo.
W takie wieczory zwykle już niewiele rozmawiali, jakby nie było nic więcej do powiedzenia, jakby ciała wyraziły wszystko.
Oboje odczuwali ten wyjątkowy nastrój jako zbyt ważny i szlachetny, by go zbrukać pospolitą rozmową na praktyczne tematy. Ona nie chciała burzyć jego spokoju i pełnej uniesienia czułości, jaką jej okazywał, prosząc ni stąd, ni zowąd, by jutro zniósł drzewo do szopy...
A on jakby nie miał odwagi zapytać tej pulsującej gorącem nieziemsko pięknej bogini u swego boku, czy jutro rano nie zechciałaby być tak dobra i nie polatała jego spodni... Dlatego milczeli, wsłuchani w ciągle jeszcze brzmiące w ich uszach niebiańskie dzwony. Dłonie niczym motyle bawiły się ponad rozgrzanymi ciałami, a wargi muskały a to policzek, a to zarośniętą brodę.
Wchłaniali w siebie zapach miłości, nagle Maria odniosła wrażenie, że poczuła w dole brzucha delikatny ruch.
Ale na to jeszcze za wcześnie.
Naprawdę za wcześnie.
Mimo to miała wielką ochotę, by powiedzieć mu o maleńkiej, kiełkującej istocie, wiedziała, że przyjąłby to z ekstatyczną radością.
Zawsze pragną! własnego dziecka. Będzie najwspanialszym i najlepszym ojcem na świecie!
Ale jeszcze czekała, wciąż jeszcze chciała sama cieszyć się tą radosną tajemnicą. Zresztą byłoby też zabawne dowiedzieć się, ile czasu musi minąć, by Randar zaczął coś podejrzewać? Z pewnością nie prowadził obliczeń dotyczących jej osoby, ale przecież w końcu zrozumie, że skoro każdego wieczoru ona przychodzi do niego w ten sposób, to coś to musi znaczyć.
Nie, mężczyźni są tacy głupi, stwierdziła.
Może udałoby się jej zachować tajemnicę aż do Bożego Narodzenia?
Byłby to wspaniały podarunek wigilijny!
Zasnęła bezpiecznie opleciona jego ramionami, czuła jego równomierny oddech na szyi, zmęczone ciała tuliły się do siebie z czułością.
Jak on potrafi ją uszczęśliwić!
Akurat w tym momencie była pewna, że nic nie zdoła jej wyrwać z tego przedsionka niebios.
Ach, więc to tam ona się ukrywa...
Tak, słyszeliśmy przecież o wyprawach Liv gdzieś w głąb fiordu, ludzie gadali, że towarzyszył jej tam jakiś ponury obcy człowiek.
Nałożnica kata... a więc to prawda. I Maria idzie w jej ślady, czyż to nie przerażające, jak ludźmi może kierować złe dziedzictwo?
Pastor Revelin przyjął posłańca, przynoszącego mu sensacyjne wiadomości, z uśmiechem zadowolenia. Historia, opowiadana przez tego człowieka, jest chyba lepsza, niż można by sobie życzyć. Maria żyje.
I nie tylko to.
Żyje jako żona kata. A proboszcz w Sogndal wbrew swojej woli musiał udzielić im sakramentu, nie był w stanie oprzeć się naciskom ze strony potężnych obywateli, których ona przekabaciła na swoją stronę. To wystarczy.
To naprawdę wystarczy.
Tym razem nie ma już Mogensa Skanke, który ją obroni, u jej boku stoi jakiś nędznik, kat, z pewnością całkiem pozbawiony wszelkiej inteligencji. Bardziej zaszkodziłby jej niż pomógł, gdyby chciał występować przed sądem w jej obronie.
Revelin sowicie wynagrodził swego wywiadowcę i wysłał go na powrót do Sogndal z poleceniem, by w dalszym ciągu zbierał wszelkie informacje. Wszystko, nawet drobiazgi, z pozoru nie mające znaczenia opowieści o magicznych sztuczkach i dziwnym zachowaniu. Maria nie może uczynić ani kroku, by wysłannik Revelina o tym nie wiedział.
Czasu mieli dość. Niech Maria poczuje się bezpieczna, dopiero potem się uderzy.
On tymczasem powinien przygotować swoją sprawę tak dobrze, by nie istniał nawet cień szansy, że czarownica zdoła uniknąć stosu.
Cecilia będzie wzruszona.
On sam będzie stał u podnóża stosu i rozkoszował się widokiem płomieni liżących piękne ciało, smażących rozwiane włosy i tłumiących diabelskie krzyki, a zarazem obejmujących zmysłowe wargi.
Ostatnie, co zobaczy na tym świecie, to jego triumf!
Ostatnie, co usłyszy, to swoje własne krzyki bólu pomieszane z jego śmiechem!
Twarz Revelina wykrzywiła się w złym grymasie, oczy lśniły niczym u nocnego zwierzęcia, a on czuł, że pod szeroką peleryną pastora jego ciało oblepia ciepła wilgoć.
Następnego ranka Randar obudził się wcześnie.
W pokoju panowało lodowate zimno. Maria jeszcze spała, ostrożnie otulił skórzanym okryciem jej nagie, zimne ramiona, które obejmowały go nawet we śnie.
Dziwne, jaka ona jest ostatnio zmęczona!
Ziewa przez cale popołudnie i gdy tylko zakończy wieczorny obrządek, natychmiast się kładzie. Całe szczęście, że Sunniva tak jej pomaga. Randar poczuł ukłucie w sercu, wiedział, że musi wykazywać więcej odpowiedzialności za prowadzenie gospodarstwa.
Teraz bowiem również - większość męskich prac spada na Marię.
Ale dzisiaj pozwoli jej odpoczywać!
Wstanie teraz bardzo cicho, obudzi Sunnivę i pójdą razem do obory, a potem on - wróci do domu i przygotuje wszystkim pyszne śniadanie.
Smażone mięso i jajka, chleb i kufel ciepłego piwa, a poda to Marii do łóżka!
To ją wzmocni.
Nucąc cichutko jakąś miłosną pieśń rozpalił ogień i ustawił kociołek z wodą. Sunniva spała jeszcze na swoim łóżku w kącie izby, ją także otulił starannie, widział, że brązowe rzęsy drżą, widocznie śni jej się coś przyjemnego.
Niech tam, sam przecież może zająć się obrządkiem!
Zasłużyły sobie na to, żeby je trochę porozpieszczać, te jego śliczne dziewczyny!
Randar skulił się pod uderzeniem mroźnego wiatru i pobiegł do ciepłej obory. Postawił lampę na niewielkiej półeczce pod sufitem, dawała wystarczająco dużo światła. Zaczął od ścielenia, żeby zwierzęta miały czysto przy jedzeniu. Ale krowa protestowała rycząc, owce beczały jedna przez drugą, a osiem kur zeskoczyło z grzędy i dziobało u jego stóp w poszukiwaniu ziarna.
No dobrze, niech najpierw będzie jedzenie. Zwierzęta mają widocznie swoje utrwalone przyzwyczajenia, nie podoba im się, że zamiast Marii przyszedł ktoś obcy.
Najpierw zadał więc paszę i miał zamiar zabrać się do usuwania gnoju i ścielenia, kiedy jakiś dźwięk skłonił go, by spojrzał w górę.
Najpierw myślał, że to jedna z kur przez pomyłkę trafiła na strych z sianem.
Zaraz jednak w otworze mignęła mu twarz.
Kobieta!
Spoglądała na niego, mrużąc oczy, krzyk przerażenia uwiązł jej w gardle.
Z początku on sam też się przestraszył, nie wiedział, co ukrywa się w mroku za nią.
Ale z samotną kobietą przecież sobie poradzi.
- Kim jesteś ty, która w ten sposób włamujesz się do cudzego obejścia?
- Ja... ja się nie włamałam...
- Natychmiast złaź na dół! Zaraz sobie wszystko wyjaśnimy! Czy byłaś też w spichlerzu i w piwnicy?
- Nie... nie... och, drogi Randarze, nie bądź taki zły...
- Skąd znasz moje imię?
- Ja... ja... Ma... nie, tak zwyczajnie, wiem, nie ma znowu tak wielu katów w tych okolicach - wykrztusiła trochę już opanowana. On też się uspokoił, glos brzmiał łagodniej, widział, że kobieta się boi.
- W jakiej właściwie sprawie tu przyszłaś, dlaczego ukrywasz się na moim sianie?
- Ja zamordowałam człowieka - rzekła po prostu, patrząc mu w oczy.
Randar natychmiast zrozumiał. To musi być ta dziewczyna, która uciekła z Rov, ta, która zamordowała swojego gospodarza i za której przyczyną chora gospodyni umarła na skutek szoku. - Twoje sprawy nie wyglądają dobrze - mruknął, spluwając na kupkę wiórów w kącie. - Wiesz chyba, co będę musiał zrobić?
Kobieta skuliła się. Wiedziała, wiedziała aż za dobrze. Ten urodziwy mężczyzna wcale nie wyglądał na kogoś złego czy niebezpiecznego. Gjertrud była na tyle dorosłą kobietą, by rozumieć, dlaczego Maria kocha go tak bardzo. Bez protestu poszła za nim.
Gdyby opowiedziała o Marii, wyznała, że żona ukryła ją za jego plecami... nie, nie chciała nawet myśleć, jakie by to spowodowało problemy między nimi dwojgiem. Gjertrud domyślała się, że przenikliwe oczy tego mężczyzny mogą zapłonąć przerażająco, gdyby uznał, że go oszukano.
Niech się dzieje, co chce. Zaczynała już mieć dosyć tej nieustannej samotności na strychu, niemożności zajęcia się czymkolwiek. Dzięki Marii uzyskała błogosławione odroczenie wyroku, Gjertrud pojmowała jednak, że nie może przez całe życie się ukrywać. A skoro tak, to niech się wszystko skończy jak najszybciej, nie ściąga na nikogo więcej cierpienia i nieszczęść.
Teraz wiedziała zresztą, że przed nikim innym tak chętnie nie złoży głowy na pieńku, jak przed tym tutaj.
Dlatego poszła za nim w ten szary wczesny poranek do nabrzeża, gdzie z własnej woli i bez zbędnych słów wskoczyła do łodzi.
Podróż minęła szybko, zaledwie dwie godziny później Randar wracał do domu, oddawszy Gjertrud ludziom lensmana.
Wieczorem opowie o wszystkim Marii. Nie chciał jej niepokoić bez potrzeby, nie chciał mówić, że miała w swojej zagrodzie morderczynię, a tymczasem sypiała spokojnie i czuła się bezpieczna...
I Sunniva!
Pomyśleć, co by było, gdyby to Sunniva napotkała tę obcą kobietę!
Jaki szok dla dziecka!
Dobrze się stało, że obudziłem się dzisiaj tak wcześnie, myślał.
Sunniva ocknęła się dopiero, kiedy dzienne światło zapanowało na dobre. Oszołomiona usiadła na łóżku, coś było nie tak jak zawsze.
Zwykle budziły ją ciche, sympatyczne odgłosy krzątaniny matki, która zawsze wstawała pierwsza.
Teraz wszędzie panowała cisza. Nawet głodne zwierzęta się nie odzywały. Ktoś widocznie musiał je nakarmić.
Pewnie mama wymknęła się cichutko z domu, by jej nie budzić. Jak przyjemnie jest leżeć w ciepłej pościeli i po prostu leniuchować!
Ogień na palenisku już płonął, woda w kociołku gotowała się i rozpryskiwała na wszystkie strony.
Uff, mimo wszystko trzeba się podnieść, żeby odstawić kociołek z ognia.
Sunniva wsunęła stopy w skórzane pantofle przy łóżku i owinąwszy się derką, poczłapała w stronę paleniska. Przestawiła kociołek i natychmiast wróciła do ciepłego posłania.
Leżała, powoli zapadając w drzemkę, nie chciała wstawać i ubierać się, dopóki matka nie wróci z obory. Wkrótce zasnęła znowu głęboko.
W jakiś czas potem Maria zerwała się i oszołomiona snem usiadła na posłaniu słysząc, że serce tłucze się gwałtownie w piersi.
Słaby promyk dziennego światła przenikał przez zamknięte okiennice.
Zaspała!
Gdzie Randar?
W całym domu panowała cisza, czy tamci dwoje wstali i wyszli?
Ale dlaczego jej nie obudzili?
Zerwała się, wyskoczyła z łóżka i pospiesznie naciągnęła na siebie lodowate ubranie, nie miała czasu, by je potrzymać chwilę w ciepłym łóżku i ogrzać, jak to zwykle robiła.
W izbie Sunniva ciągle spała!
Ale na palenisku płonął ogień, kociołek z wodą został odsunięty na bok, chociaż nikt nie wyjął jedzenia i nie przygotował śniadania.
Czym Randar zajmuje się tak wcześnie?
Widocznie obrządził zwierzęta, bo w obejściu jest cicho.
Lodowały lęk przeniknął Marię.
Boże drogi, on chyba nie odkrył Gjertrud? Jeśli się na nią natknął, to mógł pomyśleć, że złapał złodziejkę.
Och, nie, żeby jej tylko nie zrobił krzywdy!
Nie mógł przecież wiedzieć...
Maria wciągnęła pośpiesznie buty i pobiegła do obory. Wspięła się po drabinie, nie miała odwagi wołać przyjaciółki po imieniu, Randara nigdzie nie było widać.
Siennik był pusty, pościel leżała odsunięta na bok. Gjertrud zniknęła.
W skrzynce przy łóżku stało jedzenie.
Co się stało?
Maria zeszła na dół, zawołała Randara. Nikt jej nie odpowiedział.
Dopiero teraz zobaczyła, że przy nabrzeżu nie ma lodzi.
Randar popłynął do wsi.
Prawdopodobnie po to, by przekazać Gjertrud lensmanowi. jak on mógł!
Oczy Marii napełniły się łzami wściekłości, rozpacz i rozczarowanie piekły ją w piersiach. Czułość ostatniej nocy zastępował powoli zimny, niebezpieczny gniew na tego nic nie rozumiejącego mężczyznę.
Czy naprawdę zabrał stąd jej przyjaciółkę, posiał ją na śmierć, nie mówiąc żonie ani słowa?
Maria oczyma wyobraźni zobaczyła Gjertrud, tę drobną, dzielną kobietę, jak klęczy przed Randarem. Musiała go błagać, składać swoje życie w jego ręce.
Ale on nie miał dość miłosierdzia, by jej pomóc.
Może nie miałby go nawet dla własnej żony?
Uznałby z pewnością, że Maria miała widocznie swoje powody, by przez wiele tygodni dawać schronienie poszukiwanej kobiecie.
Teraz zrozumiała, że postąpiła właściwie, ukrywając wszystko przed mężem.
A tymczasem ona nie ujawniała tajemnicy, bo chciała mu oszczędzić trudnego dylematu. Jakże była głupia!
Okazuje się, że on nie ma żadnych dylematów. Okazuje się, że bardzo dobrze wie, komu winien jest lojalność.
Poświęci uczucia żony dla zimnych wymagań sprawiedliwości.
Randar raz jeszcze stanął po niewłaściwej stronie!
Maria płakała i zgrzytała zębami, rozgoryczona zaciskała pięści i czuła, że rozpacz z powodu losu Gjertrud odbiera jej wszelką siłę.
- Czy nie mogłeś zaczekać, naprawdę nie mogłeś? Naprawdę tak lubisz patrzeć, gdy ludzie konają u twoich stóp? Takie to dla ciebie ważne, by widzieć wciąż nowe odpadające głowy? Powiadasz, że nienawidzisz swoich obowiązków, ale jednocześnie to ty pomagasz ludziom króla, by chwytali jak najwięcej biednych nieszczęśników, to ty pomagasz, żeby się wykrwawiali wobec tego, co nazywasz sprawiedliwością! Niczym się nie różnisz od spragnionego krwi rosomaka, jesteś podstępnym, nieobliczalnym mordercą! Ostry głos Marii kaleczy! boleśnie jego duszę, choć Randar wiedział, że brutalne słowa dyktował jej gniew i bunt. Rozum jej się mącił, był o tym przekonany, nie mogła tak o nim myśleć.
Czuł się niczym trędowaty, kiedy tak stał pochylony we własnej izbie, bez żadnej ochrony wobec nienawistnych słów, lecących na niego niczym grad, i to z dwóch stron.
I Sunniva, i Maria płakały i rozpaczały, obie posyłały mu spojrzenia, od których najchętniej zapadłby się pod ziemię.
Nie dopuściły go do głosu, dopóki nie wykrzyczały wszystkich strasznych oskarżeń i nie pogrążyły się w cichym rozpaczliwym płaczu.
Bogu dzięki.
Teraz on może zacząć się bronić.
I powiedział wszystko, co myślał... dlaczego, na miłość boską.
Gjertrud ani słowa mu o niczym nie wspomniała? Dlaczego nie wyjawiła, że to Maria ukryła ją na sianie, przynosiła jej jedzenie i dbała o bezpieczeństwo, dopóki władze wysyłały ludzi na poszukiwania zbiegłej morderczyni?
Randar potrząsał głową, jakby chciał ulokować myśli na właściwym miejscu. Od czego powinien zacząć? jak to wszystko wyjaśnić?
Odniósł przecież niejasne wrażenie, że ta kobieta pragnęła położyć kres swojej ucieczce, że chciała wyjść na spotkanie sprawiedliwości z tą samą chłodną odwagą, która pchnęła ją do walki z gwałcicielem.
Tak, Randar wierzył w prawdziwość jej historii.
Ale równie dobrze jak ona wiedział, że to nic nie pomoże, kiedy sędziowie zasiadający na wysokich ławach zaczną roztrząsać jej sprawę.
Może uda jej się zachować życie, może skończy się dożywotnim więzieniem. A może sędziowie uznają, że wystarczy chłosta. Ale może też zostać zesłana do ponurego obozu rybackiego daleko na północy kraju, skąd jeszcze nigdy żadna kobieta żywa nie wróciła do domu.
Najbardziej prawdopodobny jest jednak wyrok śmierci. Zabójstwo to poważna sprawa.
I nikt nie będzie jej traktował łagodniej tylko dlatego, że jest kobietą. Zwłaszcza że Gjertrud to biedna, pochodząca z komorniczej rodziny dziewczyna, a ten, którego zamordowała, posiadał zagrodę i ziemię... Takie rzeczy bierze się pod uwagę. Bo przecież... gdyby tak każda zgwałcona dziewczyna chciała odbierać życie swojemu panu, to wsie zaczęłyby się wyludniać.
Randar delikatnie przytulił do siebie Marię, drugą ręką objął Sunnivę. Serce by mu pękło, gdyby one obie odwróciły się od niego. Ja przecież nie wiedziałem... nawet mi do głowy nie przyszło, że wy ją znacie. Myślałem, że wślizgnęła się tutaj i ukryła, cieszyłem się, że to ja odkryłem jej obecność, że nie przeraziła żadnej z was.
Maria opanowała się, pojęła, że on rzeczywiście cierpi wraz z nimi. To przecież jedno wielkie nieporozumienie. Gjertrud nie błagała go o życie. Nie odważyła się wyjawić tajemnicy, nie chciała stwarzać złej krwi pomiędzy Marią i jej mężem. Cóż za lojalność! Jaka odwaga! I kobieta o takim charakterze, taka dumna, ma być teraz zaciągnięta na ting i ukarana, zamordowana za przestępstwo wcale nie większe od tego, którego sama była ofiarą.
- Randar, bardzo mi przykro. Byłam zbyt ostra, wiedziałam za mało. Ja... niedobrze, że wpadłam w taką złość, ale wiesz przecież, że czasami gniew odbiera mi rozum. I byłam taka rozczarowana... myślałam, że wydałbyś Gjertrud, nawet gdybyś wiedział, jak bardzo ją lubię...
- Nie, nie, skąd! Ona nie wspomniała ani słowem, że się znacie. Ona była... nie wiem, jakaś taka zimna. I nie zaprotestowała nawet jednym gestem, kiedy powiedziałem, że muszę wypełnić swój obowiązek i oddać ją w ręce lensmana.
Sunniva znowu zaczęła płakać.
- A teraz ona zostanie skazana na śmierć, to pewne!
- Głos dziewczynki narastał do histerii. - I to ty będziesz ją musiał zabić, Randar!
Dwie pary kobiecych oczu patrzyły na niego, jakby widziały go po raz pierwszy. Nigdy w ten sposób o nim nie myślały, chyba nie do końca rozumiały, na czym właściwie polega jego praca.
- Po raz pierwszy egzekucja miała dotknąć je osobiście. I wiedziały, że nie potrafiłyby żyć z obrazem Randara, którego topór opada na kark drogiej Gjertrud.
On widział, jakie uczucia malują się na twarzach bliskich mu kobiet, opuścił bezradnie ręce, pochylił głowę, jakby nie chciał patrzeć na te przenikające go na wylot spojrzenia. Włożył czapkę na głowę i wybiegł z domu.
O, mój Boże, w cóż to się wdał?
Został wplątany w sytuację, w której uczucia mieszały się z obowiązkiem.
Był katem, egzekutorem, człowiekiem działającym w imieniu prawa.
Ale był również mężem, kochankiem, ojczymem.
Teraz pojmował, dlaczego jego poprzednicy woleli żyć samotnie, a przynajmniej nie chcieli się z innymi ludźmi wiązać: uczuciowo.
Wiedział też, że dłużej tak nie potrafi tkwić na granicy pomiędzy miłością a chłodem.
Pomiędzy życiem a śmiercią.
Śmierć była jego nieodstępnym towarzyszem, jego sprzymierzeńcem, jego nieodwracalnym losem.
Był skazany na wypełnianie swego zadania, dopóki tli się w nim choćby jedna iskra życia i ma dość siły w rękach, by udźwignąć katowski topór.
W dniu, gdy nie będzie już mógł tego zrobić, zostanie na niego podpisany wyrok śmierci.
Taką umowę zawarł ojciec Joranda.
W ten sposób zaprzedał on swoich potomków, skazał ich na nieludzką profesję.
Po raz pierwszy Randar odważył się przyznać, że on też zaprzedał swoje dzieci, których jeszcze nie ma, ale może kiedyś będzie miał.
Myśl o tym sprawiała mu tak niepojęty ból, że starał się ją od siebie odepchnąć. Może dlatego nigdy się nie zastanawiał, do czego mogą doprowadzić jego miłosne uniesienia z Marią?
I dotychczas nic się jeszcze nie stało, Maria była tak samo szczupła w pasie jak zawsze. Kiedy przed wieloma laty wydała na świat bliźnięta, poród był bardzo ciężki. Może coś w niej uległo uszkodzeniu, a może to on nie jest w stanie spłodzić z nią dziecka? Dla większości mężczyzn byłoby to przekleństwo.
Dla mnie to błogosławieństwo, myślał Randar z goryczą.
Mógłby pozostać ostatnim w szeregu nieszczęśników z Meisterplassen. jeśli chce spełnić w życiu jakieś zadanie, jeśli jego istnienie ma mieć jakikolwiek sens, to powinien się postarać o przełamanie tego przekleństwa.
Gdyby okazało się konieczne, powinien złożyć za to w ofierze własne życie.
Ale jeszcze nie teraz, nie tak szybko...
Przecież dopiero rozpoczął życie z Marią!
Świadomość sytuacji jednak kładła się nieznośnym ciężarem na jego sercu, wyraz oczu Marii mówił mu wszystko, co powinien był wiedzieć.
Ona też nie będzie mogła dłużej z tym żyć.
Ona, która przez wszystkie swoje dni walczy o życie, która poświęciła całą wiedzę, wszystek czas i swoje wdowie pieniądze, by ratować choćby niewielu z tych tysięcy istot, jakie cierpią na świecie.
Ona jest tą, która wspiera życie, która rozpala gasnący żar i ratuje umierających, sprowadza ich dusze z powrotem do żywych, na ziemię.
Ona jest aniołem światła, nadzieją, ukojeniem.
On zaś jest samym bólem, przekleństwem, śmiercią.
Sprawę przeciwko Gjertrud postawiono przed ringiem jeszcze w tym samym miesiącu. Dochodzenie nie było szczególnie skomplikowane, świadków przesłuchano już wcześniej. Wszystko wydawało się raczej proste i lensman nie miał ochoty utrzymywać i karmić więźniarki przez cały okres świąt Bożego Narodzenia. Należało kuć żelazo póki gorące.
29 listopada 1686 roku zapadł wyrok i sędziowie wydali go jednogłośnie.
Gjertrud Arnfinnsdatter uznano winną zabójstwa swego gospodarza, a postępek za szczególnie okrutny, ponieważ spowodował również śmierć chorowitej żony zamordowanego.
Starszy syn zmarłych gospodarzy Rov stawał przed sądem i opowiadał, jak to Gjertrud podstępem wdarła się do domu jego ojca, jak zwabiała go do siebie, gdy tylko usłyszała, że posiada zagrodę i ziemię, a na dodatek jego żona choruje.
- Na pewno chciała zmusić go do małżeństwa, jak tylko matka spocznie pod darnią - zapewniał dorośle wyrostek.
Sędziowie zwrócili uwagę na jego rozbiegane spojrzenie i na ręce, które nigdy nie leżały spokojnie. Nie mieli jednak powodu podawać w wątpliwość jego świadectwa, malującego raczej niesympatyczny obraz kobiety, siedzącej teraz między ludźmi lensmana.
W obronie Gjertrud nie świadczył nikt. Sama też nie chciała wiele opowiadać o ucieczce, ani słowem nie wspomniała o tym, że znalazła schronienie i odpoczynek u Marii. Dlaczego miałaby ciągnąć za sobą w nieszczęście tę przyjazną jej kobietę? Maria natomiast przeżywała poważny dramat, kiedy wezwano ją do złożenia przysięgi i polecono przed Bogiem i ludźmi zeznać, że nigdy nie widziała ani nie pomagała osobie, którą Randar później przyprowadził do wsi i postawił przed obliczem sprawiedliwości.
Wpatrywała się w podłogę, wzdragała się przed składaniem przysięgi. Sędziowie dziwili się temu, nie znajdowali jednak powodu, by formułować na tej podstawie jakiekolwiek wnioski. Kat spełnił obowiązek jak trzeba. I z pewnością również on wykona ostatnią czynność w tej sprawie, o której przeprowadzenie sam się postarał. Gjertrud opowiedziała swoją historię do końca, jej proste słowa wywarły wielkie wrażenie na przedstawicielach prawa. Szczerze i z podniesionym czołem mówiła o atakach gospodarza, o tym, że co noc odwiedzał ją na strychu i gwałcił.
Musiała jednak zaprzeczyć, gdy sąd zapytał ją, czy za każdym razem stawiała taki sam opór.
- To się przecież i tak na nic nie zdało - szepnęła i z jej oczu popłynęły łzy.
- Dlaczego nie poszłaś do gospodyni ze swoimi kłopotami, wiedziałaś przecież, że zostałby ukarany za zmuszanie cię siłą do cudzołóstwa?
- Ruth... ona by nie mogła...
- Zatem pozwalałaś mu przychodzić do swego łóżka tak często, jak chciał, ponieważ chciałaś oszczędzić przykrości gospodyni? - dopytywał się jeden z sędziów złośliwie. Gjertrud nie odpowiedziała, szlochała cicho.
Po chwili uniosła głowę i popatrzyła sędziom w oczy.
- Działałam w obronie własnej, nie mogłam pozwolić, by jeszcze raz mnie zhańbił. Ścierpiałam już wiele, również od innych. Tego wieczora kielich goryczy został przepełniony i uderzyłam, broniąc się, nie myślałam wtedy, jakie nieszczęście może się zdarzyć. Zebrani ze zdziwieniem słuchali jej odważnych wypowiedzi, nie mogli jednak dopuścić, by do niej należało ostatnie słowo.
- Więc nie wiedziałaś, że upadek ze strychu w dół na kamienną podłogę może spowodować śmierć?
- To nie było tak... ja nie myślałam o morderstwie ani zranieniu. Chciałam go tylko odepchnąć...
- I wtedy zabiłaś. No dobrze, już to słyszeliśmy. Masz coś jeszcze do dodania?
Gjertrud wyczuwała niecierpliwość w glosie sędziego, wiedziała, że bitwa zostanie i tak przegrana.
Dlatego po prostu milczała, potrząsając lekko głową.
Słyszała, że gdzieś za nią płacze Maria, w ciszy rozlegał się bolesny szloch, jakby to nie ona, lecz Maria miała stracić życie.
Gjertrud odwróciła się.
- Nie płaczcie, kobiety! Strzeżcie się tylko, żebyście nie poszły w moje ślady! W milczeniu poruszajcie się po tym świecie i nie sądźcie, że jesteście coś warte! Jedyne, co możecie zrobić, to właściwie wychowywać waszych synów, tak aby inaczej odnosili się do kobiet, kiedy dorosną! Pewnego dnia kajdany zostaną zerwane i my, kobiety, będziemy mogły żyć bezpiecznie w świecie mężczyzn. Obawiam się jednak, że nie szybko to nastąpi...
- Dość! Oskarżona niech zachowa spokój, nie życzymy sobie tutaj żadnych przemówień! Wyprowadzić ją z sali! Wyrok zostanie ogłoszony za dwadzieścia cztery godziny.
Wkrótce izba w domu wójta opustoszała, ludzie szepcząc pomiędzy sobą opuszczali sądowe pomieszczenie, by wypić kufel piwa na rozgrzewkę.
Proces o morderstwo sprawił, że bardzo niewiele czasu poświęcono wyborom nowego lensmana, choć zwykle wydarzenie to było przedmiotem wielotygodniowych dyskusji i rozważań. Tym razem właściwie w grę wchodził tylko jeden kandydat, ponieważ stary lensman nie miał synów.
Nadeszła właśnie pora, by Eyliff Stedje objął urząd. Został wybrany jednogłośnie, choć prawdopodobne jest i to, że wielu uczestników wyborów nie wróciło do domu z pustymi kieszeniami. Ale sprawa o morderstwo przyćmiła okoliczności innych wydarzeń.
Była to prawdziwa rozrywka, podniecający proces z wieloma intymnymi szczegółami i opowieściami o kobiecym buncie. Ta dziewczyna dostanie jednak za swoje! Jej życie zawisło na włosku tak cienkim, że nie utrzymałby nawet leciutkiego pióra. Podniecenie we wsi długo jeszcze nie opadnie!
Nic równie dramatycznego nie zdarzyło się od czasu, kiedy Randar stawał przed sądem, oskarżony o podwójne morderstwo, i został uniewinniony dzięki duchowi!
Tym razem również był uwikłany w wydarzenia, lecz teraz po stronie prawa.
Klepali go po plecach, wielu zapraszało do szynku, wciąż chcieli od początku słuchać szczegółowych opowiadań na temat skazanej morderczyni i o tym, jak ją znalazł na swoim strychu na siano.
On jednak odwracał się od wszystkich i odchodził.
Maria poszła za nim, ale go nie dogoniła.
Ludzie widzieli, jak biegła w stronę brzegu, gdzie przybyli z innych stron stali w małych grupkach i podnieceni dyskutowali ostatnie wydarzenia. Randar wskoczył do swojej łodzi, nie odwrócił się nawet, by pomóc żonie.
Ona zatrzymała się nagle, a potem z podniesioną głową wróciła tą sarną drogą, którą przyszła.
Widzieli jeszcze, że skierowała się w stronę doliny, a niektórzy opowiadali później, iż wiedzą, dokąd poszła.
Eyliff miał zbyt wiele poczucia godności, by biegać wśród gapiów i rozprawiać o nieszczęsnej morderczyni. W głębi duszy uważał, że to bardzo dobrze, iż takie kobiety spotyka kara. Mogło się oczywiście zdarzyć, że miała uzasadnione powody, by zbuntować się przeciw gospodarzowi Rov, ale nie można takich rzeczy puszczać płazem. Jest mnóstwo głupich kobiet, które chętnie poszłyby w jej ślady.
To zbyt wielkie ryzyko.
Zwłaszcza teraz, kiedy został świeżo wybranym lensmanem, nie mógł okazywać niezdecydowania ani słabości w tego rodzaju sprawach.
Zaprosił wójta i diakona, gospodarza z Foss, a także ludzi ze Stigen na kolację. Kiedy więc usłyszał, że ktoś wchodzi do sieni, krzyknął, że otwarte i że zaprasza, ale sam nie podniósł się i nie wyszedł im na spotkanie.
Kroki były jednak dziwnie lekkie, a kiedy drzwi się uchyliły z wahaniem, mignął mu w otworze czarny kobiecy czepek obramowany białą koronką.
Maria.
Gospodarz zerwał się z fotela, obciągnął kamizelkę na zbyt pękatym brzuchu, poprawił srebrny zegarek, by był dobrze 'widoczny.
- Maria! Jak się cieszę, że przyszłaś! No i jak się czuje świeżo poślubiona małżonka? Pewnie szczęśliwa?
Uśmiechał się do niej zalotnie i chciał jej pomóc zdjąć płaszcz. Podziękowała, mówiąc, że woli zostać tak jak jest, otuliła się nawet szczelniej.
- Eyliff, chciałabym z tobą przedyskutować pewną sprawę... Randar nie wiedział, co Maria zamierza. Chodziła z twarzą zastygłą niczym maska, odpowiadała tylko krótko na konkretne pytania.
Rozgoryczenie i ból żłobiły głębokie cienie pod jej zawsze tak promiennymi oczyma, nawet włosy pozbawione blasku zwisały w nieładzie. Nie co dzień je zaplatała.
Sunniva przemykała się pod ścianami niczym przeganiany kot, bojąc się wkroczyć na niewidzialną linię ognia, jaka zdawała się dzielić dorosłych. Dziewczynka zastanawiała się oczywiście, czy mama nie jest za bardzo surowa, sama nieraz chciała podejść Randara od tylu i przestraszyć, jak to zwykła przedtem robić.
Ale teraz panowała wojna.
Lepiej trzymać się z daleka!
Randar domyślał się uczuć Marii. Wiedział, że nie będzie mogła już teraz żyć z tymi jego wyprawami, z makabrycznymi zadaniami, które wykonywał. Nie odważyła się jednak jeszcze powiedzieć tego głośno.
Wciąż starała się odwlekać to, co takie straszne, takie beznadziejne.
Nie ma, po prostu nie ma najmniejszej szansy, by uniknąć wyroku.
Jeśli Randar zerwie kontrakt, który został zawarty dwa pokolenia temu, będzie musiał zapłacić swoim życiem za tamto życie, które ojciec jego przybranego ojca sobie kupił.
Innego wyjścia nie ma i Randar zdawał sobie sprawę, że Maria o tym wie.
Będzie mogła zostać w Meisterplassen jako wdowa, gdy kat własnym życiem odkupi złe dziedzictwo. Będzie wtedy mogła nabyć gospodarstwo na własność, może wyjdzie za mąż i będzie miała synów, którzy staną się tacy sami jak inni chłopscy synowie.
Może też zostać tu jako żona kata, w takim razie jednak musi tolerować, że on wciąż podąża tą straszną życiową drogą. A jeśli mu kiedykolwiek urodzi syna, będzie on miał obowiązek podążać tymi samymi krwawymi śladami.
Randar nie mógł wiedzieć, że Maria zastanawia się nad zupełnie innym rozwiązaniem. Skupiła się w tym cala jej nadzieja, cale swoje życie złożyła w ręce Eyliffa. Wszystko w jej wnętrzu protestowało, instynkt podpowiadał, że nie należy polegać na takim człowieku, alternatywa była jednak po prostu straszna.
Maria nie mogła żyć bez Randara.
A dopóki on będzie katem, nie będzie mogła żyć z nim.
W każdym razie od chwili, gdy zobaczy, jak oddziela toporem głowę Gjertrud od jej ciała.
Nie może, w żaden sposób nie może pozwolić jej umrzeć, nie może zaakceptować wyroku ubranych na czarno mężczyzn.
Gjertrud jest jak ja, myślała Maria zbuntowana. Dumna, a mimo to nosi w sobie tak nieskończenie wiele bólu. Może ona też myślała jak ja kiedyś, że życie nie jest nic warte?
Ale ja wiem, że jest do mnie podobna i że ocknie się z tego snu, będzie chciała żyć. Będzie żyła.
Musi być jakiś sposób... jeśli ktoś może jej pomóc, to tylko Eyliff lensman. Dzięki ci, Boże, za to, że on jest moim obrońcą!
Była przejęta widząc, że Randar znowu pochyla się nad robotą z nożem w ręku. Wiele czasu minęło od chwili, gdy siadywał tak przy ogniu i odcinał maleńkie wiórki od kawałka twardego drewna.
Maria była ciekawa, a zarazem smutna na ten widok, który przypominał jej lata dzieciństwa.
To niebezpieczne, bardzo niebezpieczne spoglądać spoza tej ciemnej zasłony, jaką otuliła swoje uczucia. Wiedziała, że wystarczy tylko jedno spojrzenie, jedno dotknięcie, a wszystko się w niej załamie. Miłość była taka silna, narastała w niej z każdą sekundą, trzeba było nieustannej walki, by utrzymać ją pod kontrolą. Musiała jednak do niego podejść, do tej skulonej postaci z ramionami podniesionymi prawie do uszu, zgnębionej i kiwającej się lekko nad rzeźbą. Czarne włosy były niczym zasłona pomiędzy jego twarzą a resztą świata. Maria miała ochotę odgarnąć je na bok.
- Randar... co rzeźbisz? Drgnął, nie oczekiwał tak łagodnego głosu po wielu dniach gorzkiego milczenia.
Spojrzał w jej niebieskie oczy, zatonął w nich, poczuł ból w piersi ciężki niczym młyńskie koło. Ukrył kawałek drewna w dłoniach. Ona jednak zdążyła dostrzec zaokrąglony kształt. Połowa serca wyrastała z grubego odrąbanego polana. Było gładkie i śliskie, wypolerowane potem z jego rąk. Maria pogładziła drewno, miała wrażenie, jakby dotknęła jego serca.
- Nie możemy żyć w ten sposób - powiedziała po prostu.
- Nie. Nie możemy.
- Pozwól, że opowiem ci o Gjertrud - rzekła Maria.
- Dobrze - odparł cicho.
A kiedy Maria podniosła się, by poprowadzić go do stołu, dostrzegł przelotny skurcz w jej twarzy, leciuteńki cień bólu, który natychmiast przemienił się w uśmiech. Maria uśmiechała się sama do siebie. Randar widział też dłoń wspierającą krzyż, nieznaną ostrożność w ruchach, gdy prostowała plecy. Wtedy zrozumiał.
Ona jednak nic o tym nie wspomniała, mówiła tylko o Gjertrud.
Słyszał każde słowo, widział, jak jej wargi się poruszają, ale w głowie miał tylko tę jedną jedyną myśl: Maria jest w ciąży.
Jego syn jest już być może w drodze do tego świata.
Nie można zwlekać z wyborem.
Zresztą już chyba został dokonany.
Miejsce kaźni jak zawsze przyciągało ludzi.
Był luty, w powietrzu zaczynało się wyczuwać wiosnę.
Rzeki szumiały, niebo z dnia na dzień stawało się wyższe, na suchym brzegu pojawiły się już niektóre wędrowne ptaki i wydziobywały ziarno, które przez całą zimę leżało pod lodem.
Posłańcy szli od wsi do wsi, władze zwierzchnie chciały, by wiadomość dotarła do ludzi. To ważne, by mieszkańcy wiedzieli, że król niczego przed nimi nie ukrywa. Tego rodzaju sprawy mogły też przestraszyć innych przestępców i wybić im z głowy grzeszne pomysły.
Dzisiaj na miejscu pojawili się dwaj wysłannicy gubernatora, mieli odczytać obwieszczenie samego biskupa. Proboszcz miejscowej parafii stal między nimi, próbował wyglądać tak władczo i godnie jak to możliwe.
Niedawno został oszukany i przeżył zawód, przegrał zaciekłą walkę o władzę z gospodarzem ze Stedje. Tamten nie tylko wywrócił całą parafię do góry nogami i zmusił proboszcza do udzielenia tego bezwstydnego ślubu, lecz także odebrał mu przyjaciół i sprzymierzeńców, pozbawił go głosu, naruszył autorytet.
Bogu dzięki, że przynajmniej w tej chwili stoi obok przedstawicieli zwierzchności jako najwyższy reprezentant lokalnej władzy.
Randar Melsterplass nie włożył dzisiaj na głowę czarnego kaptura. Gjertrud go o to prosiła.
Zamienili ze sobą niewiele słów, zgiełk i hałas tłumu ludzi zagłuszał wszystko.
Dziewczyna była bardzo chuda, kości policzkowe sterczały w jej dumnej twarzy, włosy zostały ostrzyżone krótko, by ułatwić toporowi dostęp do szyi.
Miała jednak na sobie czyste, porządne ubranie, co Randara zdziwiło.
Więźniowie przemieniają się często w brudne wraki po kilku miesiącach spędzonych w jakiejś chłopskiej piwnicy albo jeszcze gorzej w domu dla wariatów w Bergen albo w Vik.
Gjertrud pochyliła kark, nie była w stanie przyglądać się tłumowi, nie szukała znajomych twarzy.
Wiadomość o tym, że podejmowane przez lensmana próby uzyskania łaski zostały oddalone, dotarła do wsi przed czternastoma dniami.
Wtedy Gjertrud straciła wszelką nadzieję. Właściwie umarła w chwili, gdy się o tym dowiedziała.
Zdawała sobie sprawę, że lensman próbował wszystkiego, nie wiedziała tylko, z jakiego powodu tak robił. Chciałaby go zapytać... ale jakie to ma znaczenie?
Jedyną osobą, która zna całą prawdę, wiedziała o gwałtach, o prześladowaniach i atakach, jest ona sama. I teraz oto stoi przed sądem oskarżona o śmierć swego prześladowcy.
Gdyby Ruth żyła...
Może, może jej świadectwo mogłoby mnie uratować?
Ale biedaczka umarła.
Nie, teraz jest nas już tylko dwoje na świecie, tylko ja i Randar.
On się do mnie nie uśmiecha, a tak bym chciała, żeby to zrobił.
Ludzie by się jednak pewnie dziwili. Czy ktoś kiedyś widział, by Randar uśmiechał się, unosząc topór?
Dostrzegała jednak jego oczy, lśniące jak rozżarzony węgiel. Wyrażały uczucie, którego nie potrafiła zrozumieć, a które sprawiło, że krótkie włosy na jej karku się uniosły. Po chwili pojęła. Współczucie.
Boże drogi, widzi współczucie w oczach swego kata. Żadnych łez, nie, ani śladu tego rodzaju sentymentalizmu. Zastanawiała się, czy wszystkie jego ofiary widziały to samo, tę pociechę i coś jakby rozpaczliwą prośbę o wybaczenie.
Czy to możliwe?
Czy ktoś taki jak on może w ten sposób myśleć?
Nie mogła tego zrozumieć, zawsze uważała, że ludzie jego profesji są silni i zdyscyplinowani, że albo w ogóle nie posiadają uczuć, albo też potrafią je w sobie stłumić gdy trzeba.
Ale Randar cierpiał, widziała to wyraźnie. I tylko ja to rozumiem, myślała zdumiona, podczas gdy tłum zaczął wykrzykiwać pod jej adresem wyzwiska.
Pastor uniósł dłoń, chyba po to, by uspokoić zgromadzonych.
Szczupły człowiek w mundurze rozwinął jakiś dokument, najwyraźniej zamierzał go odczytać.
I rzeczywiście, rozległy się słowa, których jednak Gjertrud nie rozumiała do końca, pojmowała tylko, że tamten czyta ostrzeżenie przed wszelkim buntem i gwałtem wobec wyżej postawionych.
Wkrótce skończył, a ludzie odepchnęli go na bok. Wszyscy otwierając usta i wytrzeszczając oczy pchali się naprzód, by dobrze widzieć kata.
On stał wyprostowany.
Po chwili ujął topór, ten wielki z szerokim, lekko zaokrąglonym i bardzo cienkim ostrzem topór. Zebrani wydali z siebie jęk grozy.
Kaptur leżał na ziemi.
Obok pnia stał koszyk.
Ziemia wokół została pokryta iglastymi gałązkami, tak by krew nieszczęsnej nie spływała na ziemię i nie bezcześciła jej.
Teraz nadeszła kolej pastora. Mamrotał pod nosem jakieś niezrozumiałe modlitwy, prawdopodobnie chciał sprawić, by dusza umierającej nie wróciła na ziemię i nie czyniła szkody swoim sędziom.
Gjertrud poczuła, że ktoś uderzył ją w plecy, została popchnięta w stronę pieńka. Zmuszono ją, by uklękła, a kiedy się opierała, podcięto jej nogi.
Poczuła pod policzkiem twarde drewno, nie miała włosów, w których mogłaby ukryć twarz. Zacisnęła powieki, śmiertelnie przerażona zaniosła się szlochem, teraz nie mogła już mieć najmniejszej nadziei.
Płuca nie chciały już nabrać życiodajnego powietrza, zacisnęła wargi, serce tłukło się w piersi w dzikim proteście przeciwko temu, co miało się stać.
Nie chciała krzyczeć, chciała umrzeć, zachowując resztki godności.
Ludzie wokół wstrzymali dech, niektóre matki zasłoniły na tę decydującą sekundę swoje dzieci.
Gjertrud słyszała jedynie szum w uszach, który dochodził skądś z jej wnętrza, był to pewnie jej własny strach.
Nagle dotarły do niej inne dźwięki.
Ludzie wołali!
Usłyszała dziwne szepty kobiet, jakby stłumione okrzyki zaskoczenia, czyjeś stopy zaczęły się poruszać, tupać niecierpliwie.
- Patrzcie! Co on robi? Co to znaczy? Czy on nie...?
Tłum ponownie ogarnęło wzburzenie, co się właściwie dzieje?
Gjertrud odważyła się leciuteńko unieść głowę znad twardego pnia.
Bała się otworzyć oczu, lecz ciekawość zwyciężyła.
Spodziewała się, że zobaczy jedynie czarną pelerynę kata, lecz stwierdziła, że nic nie przesłania jej widoku.
Ludzie już nie na nią teraz patrzyli, spojrzenia wszystkich kierowały się ponad jej głową ku temu samemu punktowi, jakby tłum był jakimś potworem o setkach par oczu.
Odwróciła się z wolna, kark bolał ją tak, jakby już został dotknięty toporem.
Randar stal ledwie parę łokci dalej.
Miał na sobie tylko koszulę, luźne rękawy zwisały swobodnie. Widok był przerażający. Kat stał jak skamieniały.
Czarna peleryna leżała u jego stóp, kaptur również. Obok zwinięta długa lina, na ziemi obok pieńka spoczywał też ciężki worek.
Topór natomiast leżał u stóp najstarszego sędziego.
Czy to Randar go tam położył? I dlaczego?
Nie miała czasu, żeby się nad tym zastanawiać, poczuła, że czyjeś silne ręce unoszą ją i pomagają stanąć o własnych siłach. Ciągnięto ją przez niemal histerycznie wyjący tłum z powrotem do piwnicy, w której spędziła pięć ostatnich dni w oczekiwaniu na egzekucję.
Maria nigdy przedtem nie widziała egzekucji.
Instynkt podpowiadał jej, że im mniej wie o życiu Randara, tym lepiej. Nie chciała, by coś kładło się cieniem na obraz jej drogiego, czułego kochanka.
Świadomość, czym on się zajmuje, pozostawała przez długi czas odległym, martwym faktem.
Ale oczywiście dręczyło to Marię.
Z całą siłą groza jego zajęcia wybuchnęła, kiedy wydano wyrok na Gjertrud i dziewczyna miała zginąć od topora Randara.
Wielokrotnie przedtem, kiedy wyprawiał się w swoje mroczne podróże, żegnała go z drżeniem, ale starała się odsunąć od siebie złe myśli.
Nigdy jednak nie uświadomiła sobie do końca, jak bardzo jest to okrutne.
Że też ludzie mogą z własnej woli się temu przyglądać, stoją na placu kaźni jak urzeczeni, oszołomieni widowiskiem! Że też matki zabierają ze sobą dzieci, jakby chodziło o jakąś rozrywkę, taniec albo wyścigi!
Maria nie mogła tego pojąć.
Sunnivy nie było na placu, została z innymi dziewczętami w Stedje.
Pewnie zabrała się tam do jakiejś pracy. To dziecko było zdumiewająco odporne na wszystkie wydarzenia, Maria była bliska gniewu, kiedy patrzyła na akceptujący wydarzenia spokój córki.
Wiedziała jednak, że droga Sunnivy przez życie będzie łatwiejsza niż jej własna właśnie ze względu na ten spokój.
Ona sama stała pośród tłumu, ale nie uczestniczyła ani w rozmowach, ani w nawoływaniach.
Widziała tylko Randara. Niczym cień w głębi groty.
I Gjertrud, którą brutalnie rzucono na kolana przy katowskim pniu.
Randar stał odwrócony plecami, a potem podniósł topór z ziemi.
Na moment odwrócił się i spojrzał w jej stronę, odnalazł w tłumie jej niebieskie oczy, popatrzył w nie jakoś dziwnie, jakby przesyłał w powietrzu gorący strumień wprost do jej serca. Ona stała niczym słup soli, czuła, że nagle wszystko uległo zmianie.
Randar podszedł odważnie do głównego sędziego, tego, który miał obowiązek potwierdzić, czy wyrok wykonano zgodnie z prawem. Stał tam również Eyliff, obok nich proboszcz i jeden z wysłanników gubernatora.
Randar złożył topór u stóp sędziego.
W ciszy słychać było dźwięk jego słów. Morze ludzi wokół Marii zakołysało się.
Pomruki zdziwienia przybierały na sile, ludzie mówili coraz głośniej, zaczynali krzyczeć.
Zgiełk narastał w miarę, jak dostrzegali, iż kat zwinął czarną pelerynę i umieścił ją na ziemi obok leżącego już tam kaptura. Na tym samym miejscu złożył zwiniętą linę. A potem jeszcze worek, zawierający bicz do wymierzania chłosty, mniejszy topór, jakieś haki i żelaza, o których Maria nie odważyłaby się nawet myśleć.
- On jej nie chce zabić - powiedziała półgłosem sama do siebie.
Wokół niej narastał chaos, ludzie wołali i krzyczeli, oczy wszystkich płonęły z przejęcia.
- On nie chce! - zawołały usta Marii i to właśnie te słowa sprawiły, że ocknęła się z oszołomienia. Stopy same poniosły ją w stronę Randara, łokcie uderzały twardo i brutalnie w ciała ludzi stojących jej na drodze.
W końcu do niego dotarła, rzuciła mu się na szyję w wielkiej radości. Ale on stał nieporuszony, jak martwy. Wtedy Maria pojęła.
Na moment zapomniała, co to wszystko oznacza. Randar podpisał właśnie na siebie wyrok śmierci. Uratował jedno życie, odmawiając wykonania swego obowiązku, ale musi za to zapłacić swoim. A gdyby miał jeszcze jedno, odebrano by mu oba. Odmawiając bowiem ścięcia skazanej, musi zapłacić za nędzne życie mordercy z Meisterplassen, tamtego pierwszego kata, który wykupił się od śmierci. Zarazem jednak Randar uwalniał zarówno zagrodę, jak i rodzinę od przekleństwa.
Maria spojrzała przez ramię i stwierdziła, że ludzie lensmana otrząsnęli się z szoku i gotowi są wykonywać swoje obowiązki, by przywrócić spokój. Rozpędzili tłum, Gjertrud została z powrotem odprowadzona do piwnicy, a teraz zbliżali się do Randara z kajdanami w rękach.
- Nie! Nie! Nie róbcie... Ale został jej odebrany, sam Eyliff przytrzymał szarpiącą się Marię. Miotała się, tłukła go pięściami, nie zdawała sobie sprawy, że jej ostre paznokcie zostawiają czerwone slajdy na twarzy Eyliff a. Lensman jednak nie puszczał, usiłował powstrzymać gorączkowe ciosy obejmując ją, jakby była jego ukochaną córką.
- Cicho, Maria - szeptał jej wprost do ucha. - Takim zachowaniem mu nie pomożesz.
W końcu rozsądek wziął górę i protesty ucichły, wtuliła twarz w ubranie Eyliffa. On wspierał ją serdecznie, prowadził w kierunku zagrody koło kościoła.
Tam skierował się do małego pokoiku, posadził Marię w fotelu, a sam usiadł na krześle pod ścianą.
- Masz wielkie szczęście, moja droga. Popatrzyła na niego, jakby był szalony.
- Naprawdę zostałaś wybrana. Niewiele kobiet jest tak kochanych jak ty!
Umilkł na chwilę, wyjął z kieszeni fajkę, była już nabita. Jakieś przemyślne małe narzędzie sprawiło, że tytoń zaczął się żarzyć. Powoli fajka rozpalała się. Marię zdziwiło to nieznane urządzenie do krzesania ognia.
- Ale on też ma szczęście. To prawda, że sprawy wyglądają nie najlepiej, ale dopóki życie trwa, dopóty jest nadzieja.
- Nadzieja? Dla Randara chyba nie ma już żadnej nadziei? On został skazany co najmniej dwukrotnie.
Eyliff pykał fajkę, rozkoszował się dymem.
- Miałbym ochotę zająć się tą sprawą - powiedział. - Minęło ponad sto pięćdziesiąt lat od chwili, gdy po raz ostatni kat odmówił sprawowania swojej służby. A ta sytuacja i tak jest wyjątkowa. Wiem, że ty sama byłaś wmieszana... Maria nie widziała powodu, by zaprzeczać.
Na nic by się wprawdzie nie zdało, gdyby świadczyła na korzyść Gjertrud, ale sama z pewnością nie uniknęłaby surowej kary, gdyby wyszło na jaw, że mimo wszystko ją ukrywała.
- Ale teraz... teraz wszystko wygląda inaczej. lensman pogładził swoje gęste wąsy.
- Gjertrud zostanie prawdopodobnie uwolniona, jeśli stare prawa mają jeszcze jakieś znaczenie. A w takim razie nikt, kto jej pomagał, nie może zostać ukarany.
Maria poczuła, że ogarnia ją szalona nadzieja, jej bystry umysł natychmiast pojął rozumowanie Eyliffa.
- Chcesz przedstawić sądowi sprawę Randara! I chcesz przekonać sędziów, że jest on podwójnie szlachetny, ponieważ chciał ofiarować swoje życie za kogoś, kto jego zdaniem został niesprawiedliwie osądzony!
- Wierzę, że istnieją sędziowie, którzy zechcą zająć się taką sprawą i protestem kata przeciwko złemu systemowi.
- Mój Boże, czy coś takiego jest możliwe? I czy... czy Randar zostałby uwolniony od obowiązku katowskiej służby, jeśli wyjdzie z życiem z tej całej sprawy?
- No, no, nie żądaj za wiele od razu. Czy nie wystarczy ci, że zachowasz go przy życiu, a na dodatek jeszcze Gjertrud zostanie uratowana?
Maria spuściła wzrok, zawstydziła się. Potem znowu zwróciła twarz ku lensmanowi.
Jej hipnotyzujący głos sprawił, że mężczyzna poczuł dreszcz na plecach.
- Ja go kocham, wiesz o tym. Ale jeśli uratujesz mu życie i na dodatek przyszłość... to, to dopóki świat trwa, nic ze strony naszego rodu nie zostanie ci odmówione. Eyliff nie do końca wiedział, czy może wierzyć w to, co obietnica zdawała się zawierać.
Ale jej wargi odzyskały znowu dawną barwę, a oczy ożyły. Wyciągnęła rękę, lensman sądził najpierw, że chce się pożegnać. Tymczasem ona dotknęła jego palców, którymi trzymał fajkę. Odebrała mu ją, włożyła do ust, przymknęła oczy, gdy dym dotknął podniebienia.
Pociągnęła jeszcze dwa czy trzy razy i oddała mu fajkę. Eyliff siedział z dziwnym uczuciem, że zawarli jakiś pakt. I zdawał sobie w pełni sprawę, że nie istnieje nic, czego byłby w stanie odmówić tej czarującej kobiecie.
Maria opuściła dwór, chciała odnaleźć Randara. Gdzie oni go trzymają? Czy pozwolą jej z nim porozmawiać? Co się dzieje z Gjertrud? Kiedy będzie wiadomo, jakie skutki odniosło dziwne zachowanie kata?
Ludzie rzucili się na nią, chcieli się czegoś dowiedzieć, dopytywali się, co wie. Co sprawiło, że Randar złożył swój topór u stóp sędziego?
Uśmiechała się do nich przelotnie, wyglądała na bardzo zaaferowaną, ludzie potrząsali głowami.
Czy żona kata też została zarażona jakąś dziwną chorobą?
Widzieli, jak pobiegła do zagrody wójta, gdzie zatrzymali się ludzie króla i sędziowie.
Czy zamierza prosić o darowanie życia mężowi?
To się z pewnością na nic nie zda.
Jaka tragedia! Ile wiadomości! Niektórzy płakali nad losem pięknej Marii Meisterplass, z którą przez krótki czas się znali. Inni cieszyli się tylko z napięcia i zamieszania, ze wszystkiego, co odmieniało dzień powszedni, a co przyjmowali z otwartymi ramionami niczym cenny skarb. jeszcze tego samego wieczoru wiadomości na temat wydarzeń znalazły się w drodze w głąb fiordu.
Pewien ubrany na brązowo, nikomu nie znany człowiek siedział w swej samotnej łodzi. Obserwował wydarzenia, by zdać z nich sprawę swojemu zleceniodawcy w Lyster.
Luty przeszedł w marzec, marzec w kwiecień, a Gjertrud wciąż siedziała przykuta żelaznym łańcuchem do belki w piwnicy wójta.
Nikt nie potrafił powiedzieć, jaka czekają przyszłość.
Sytuacja Randara wyglądała nieco lepiej, wyszedł na wolność w kilka dni po swej niesłychanej demonstracji. lensman Eyliff sam zajął się jego sprawą, to on nakłonił pisarza, by zwolnił tymczasem oskarżonego.
Eyliff dobrze wykorzystywał czas, znalazł różne dojścia i tajne drzwi, został wysłuchany w różnych biurach i na korytarzach bergeńskiego ratusza.
Zdołał wzbudzić zainteresowanie twórców prawa dla tej niezwykłej sprawy i doprowadził do tego, że sam królewski kanclerz prosił o wyjaśnienie problemu prawnego, jaki ona nasuwała.
Nowe wiatry wiały ostatnio nad krajem, zaczynały się rozprzestrzeniać nowe myśli.
Uciśnieni powstawali przeciwko zwierzchniej władzy, działo się tak w różnych częściach kraju, prawa uciskające najsłabszych i pozbawiające ich opieki były powszechnie krytykowane, a nawet zmieniane.
Eyliff radował się tą grą sił, którą sam uruchomił. Nie wystarczały mu już teraz drobne potyczki z proboszczem, bycie królem we własnej wsi nie dawało takiego jak dawniej zadowolenia. Chciał sięgać dalej, pragnął poznać niewidzialne nici, które dzięki jego bogactwu i silnej osobowości mogłyby wiązać ręce i serca innych ludzi.
Ale młyńskie koła przemian obracały się irytująco powoli, w sprawie Randara nie wydarzyło się nic, chociaż minęła i Wielkanoc, i Zielone Świątki.
Poła zdążyły się już pokryć pierwszą wiosenną zielenią, kiedy nareszcie z Bergen nadeszła wiadomość.
Oskarżenie Gjertrud miało zostać rozpatrzone ponownie, albowiem kat dostarczył nowych danych. Jeśli się zatem okaże, że odmówił wykonania swego obowiązku, by ratować niewinne życie, to sam nie powinien także być za to ukarany. W nowym procesie żona kata powinna zeznawać jako świadek, obiecano jej jednak nietykalność.
Wysoko postawieni panowie rozumieli bowiem bardzo dobrze, że kat nie pozwoliłby zeznawać swojej żonie, gdyby wiedział, że ryzykuje życie. Tak daleko nie posunąłby się żaden nawet najsprawiedliwszy człowiek po to, by ratować niesłusznie osądzoną obcą kobietę!
Kiedy nadszedł wyznaczony dzień, do Sogndal ciągnęły jeszcze większe potoki ludzi niż poprzednim razem.
Pośród tłumów, zgromadzonych na wzgórzu przed kościołem, znajdowało się również pięciu ludzi z Lyster.
Dwaj z nich ukłonili się, kiedy Maria ich mijała, dostrzegali jej ciężki chód oraz wydatny brzuch rysujący się pod chustką. Była równie piękna, może nawet jeszcze piękniejsza niż ją zapamiętali z czasów, kiedy nosiła pod sercem dziecko Mogensa.
Cóż to za niezwykła kobieta!
Jeden z tych ludzi obserwował szczególnie uważnie, z kim Maria przyszła, jak się zachowuje.
Żałował, że nie znalazł miejsca w prowizorycznej sali sądowej, ale tam ławy zostały zajęte do ostatniego miejsca. Ludzie tłoczyli się również w sieni, deptali sobie nawzajem po palcach i wyciągali szyje.
Nie chcieli utracić ani jednego słowa.
Proces zajmie z pewnością wiele dni...
Ale ziarno znajdowało się już w ziemi, kapusta została posadzona, a wszędzie w chlewach stały nowo narodzone jagnięta i jedyne, czego potrzebowały, to znaleźć drogę do życiodajnego matczynego mleka.
Chłopi mieli właśnie chwilę oddechu, dopiero gdy nadejdą sianokosy, trzeba będzie wrócić do ciężkiej pracy.
Ale doznali rozczarowania.
Zeznania Marii zostały spisane na papierze i nie odczytano ich publiczności. Sędziowie podawali je sobie z ręki do ręki, tym razem zresztą sędziowie byli zupełnie obcy.
Jeden z nich, szacowny bergeńczyk o małych przenikliwych oczkach, odczytał sprawozdanie z poprzedniego posiedzenia sądu i podsumował wydarzenia, które doprowadziły do ponownej rozprawy.
Zakończył swoje wystąpienie modlitwą, by Bóg zer chciał pomóc świadkom i sędziom w podjęciu sprawiedliwego wyroku.
Przedstawienie się rozpoczęło, ale nie doprowadziło do żadnego dramatycznego przesilenia. Chłopi niewiele pojmowali z ciężkiego, pokrętnego języka, to była sprawa raczej dla twórców prawa i tych, którzy rządzą społeczeństwem. Chodziło tutaj o zasady, o interesujące tradycje prawne, o przypadek, a nie o osobę. Los Gjertrud był roztrząsany i analizowany przy użyciu suchych prawniczych formułek i zwrotów.
Kiedy zaś sędzia wygłaszał mowę końcową, tylko niewielu zebranych pojęło, o co tak naprawdę chodzi.
Do zebranych dotarło tylko, że Gjertrud ma być uwolniona. Co prawda została skazana, na to, że przez trzy niedziele ksiądz będzie z ambony wypominał jej przestępstwo, a poza tym miała zostać służącą u ludzi, którzy będą w stanie zająć się jej moralnym wychowaniem i czuwaniem nad jej życiem.
Została ponadto skazana na symboliczną karę grzywny w wysokości dwóch talarów, które mogła spłacać ratami w ciągu dziesięciu lat. Jest przecież tylko biedną służącą i z pewnością nie podołałaby szczególnie ciężkim zobowiązaniom.
Randar Meisterplass musiał zapłacić dziesięć razy wyższą grzywnę. Gjertrud jednak miała służyć właśnie u niego, była to zapłata za jego szlachetny postępek. Tak więc będzie służącą u Marii i Randara, sędzia uważał, że to trochę niezwykłe, ale z drugiej strony był rad, że pozbawiona rodziny podsądna zajmie się pożyteczną pracą i nie będzie przyczyniała społeczeństwu dalszych wydatków, nie stanie się jedną z tych błądzących po drogach żebraczek.
W końcu pozostała do rozpatrzenia tylko sprawa ta. Czy można uwolnić go od obowiązków?
Szukano długo w zakurzonych starych archiwach, w sądowych protokołach i pismach lensmanów. Nikt jednak nie znalazł tego kontraktu, który zdaniem samego Randara wiązał go z tą służbą do końca życia.
Sędzia wykorzystał całą swoją wiedzę, ale nie mógł znaleźć ani jednego paragrafu, który by nie pozwalał uwolnić Randara ze służby.
Po prostu chyba w ogóle prawo nic na ten temat nie mówi...
Dlatego zdecydował się spełnić żądanie Randara. Kazał mu jednak zapłacić wysoką cenę za zerwanie umowy i jeszcze wyższą za zagrodę, która w ciągu ostatnich stu lat była własnością Korony i domem Mistrza.
Rozczarowani ludzie rozchodzili się do domów.
Oczekiwanie niezwykłych wydarzeń tliło się w nich przez całą wiosnę, wszyscy chętnie dmuchali na ten żar, tylko o tym szeptano po domach i zagrodach. To był temat wszelkich rozmów, niewyczerpany i nieprawdopodobnie podniecający.
A teraz było po wszystkim, ledwie minęło parę godzin.
Ci eleganccy uczeni panowie z Bergen wywrócili do góry nogami historię i tradycje swymi suchymi wyjaśnieniami.
Nie przytoczono ani jednego świadectwa. Nikt się nie załamał.
Nawet twarze Marii i Randara nie wyrażały niczego, oboje siedzieli bez ruchu wsłuchani w dyskusję, Maria sprawiała wrażenie, że z łatwością śledzi trudne słowa i zwroty, jakimi przerzucają się ubrani na czarno, godni panowie.
Tylko Gjertrud raz ukryła twarz w dłoniach i wybuchnęła płaczem, gdy nie była już w stanie spokojnie znieść znaku danego jej przez Marię.
Ale i ona szybko się opanowała, pisarz nie lubił takich kobiecych szlochów w sądowej sali. I nie miało najmniejszego znaczenia, że sala jest właściwie pomieszczeniem na siano, teraz sama bogini prawa uświęcała prymitywne wnętrze.
Randar pomógł Marii opuścić dom, ledwie się ukłoniła łaskawym panom za ciężkim stołem w podzięce. Wybaczyli jej z pewnością, że nie pochyliła się głębiej, widzieli jej stan i zdawali sobie sprawę, że to również miało na nich wpływ.
W progu stał jakiś mężczyzna, który nie usunął się na bok, gdy Maria i Randar go mijali.
Maria spojrzała ze zdziwieniem w bladą, pomarszczoną twarz, zielone oczy nieznajomego coś jej przypominały. Czyżby spotkała go już kiedyś przedtem?
Nie mogła sobie jednak przypomnieć, nie była zresztą w stanie zastanawiać nad tym dłużej.
Nie teraz, nie w tej dziwnej chwili.
Nie teraz, kiedy wszechogarniająca ulga poczęła wypełniać jej ciało.
Tamten człowiek jednak nie spuszczał z niej wzroku, dopóki nie zniknęła poza obejściem. Dziwiło go, że ta piękna, dobra kobieta wzbudza tyle nienawiści u proboszcza i jego małżonki.
Poczuł niemal wyrzuty sumienia, że sprzedaje swoje informacje panu Revelinowi. Nie wiedział, co pastor planuje, domyślał się jednak, że to nic przyjemnego. Uff, żeby się tylko nie wplątać w jakieś głupstwa.
A ta Maria ma z pewnością i tak z czym walczyć, jeśli dobrze pojął całą jej historię.
Napięcie wielu miesięcy rozpłynęło się tak mało dramatycznie, że Maria ledwo mogła w to uwierzyć.
Eyliff musi mieć więcej władzy, niż sądziła.
A może to inna władza okazała jej swoją łaskę?
Mrużyła oczy oślepiona ciepłym, przyjaznym wiosennym słońcem. Świeżo pachniało urodzajną ziemią. Mewy krzyczały nad brzegiem, starały się odpędzać dzieci wybierające im jaja z gniazd. Ale dla Marii walka była skończona.
Ostateczny cel został osiągnięty. Teraz nadchodzi czas odpoczynku, czas spokojnych wieczorów i rozmów o przyszłości. W końcu będzie mogła pogrążyć się w przypominającym drzemkę stanie, w jaki często popadają kobiety pod koniec ciąży.
Oczekiwała dziecka nie wcześniej niż za trzy miesiące, jeśli jej obliczenia okażą się słuszne.
Dobrze pamiętała uczucia z nocy poślubnej, była pewna, że ją nie zawiodły, że to właśnie to życie zostało wtedy poczęte.
Randar sam odkrył tajemnicę, Maria zrozumiała to w tej samej sekundzie, gdy odłożył topór u stóp sędziego.
Chciał uwolnić swego nie narodzonego syna od strasznego ciężaru.
Chciał ofiarować szczęście rodziców i dać dziecku jasną przyszłość.
Maria dziękowała Bogu, że nie przyjął ofiary. Będą teraz mogli żyć razem w spokoju.
Wszystko, co złe, zostanie za nimi.
Może za kilka lat ludzie zapomną ponurą historię Meisterplassen?
Kiedy jej wnuki dorosną, może już ta katowska przeszłość nie będzie obciążać rodu. A kiedyś, w dalekiej przyszłości, może mieszkańcy złej strony fiordu staną się równymi innym chłopami i rzemieślnikami, mieszkańcami tej pięknej okolicy.
Może również inni osiądą po tej, zimą tak ubogiej w słońce, stronie fiordu.
A Meisterplassen będzie jedynie nazwą bez treści...
Maria złożyła ręce pod peleryną, czuła obejmujące ją bezpiecznie ramię Randara, czuła na plecach ludzkie spojrzenia.
Jak dobrze będzie wrócić do domu.
Ole, ów wierny przyjaciel, zdążył już odwiązać cumy swojej lodzi i tylko czekał, gotów odbić od lądu.
Sunniva tańczyła, inne dziewczęta klaskały w dłonie i śpiewały otaczając ją kołem. Nagle melodia zmieniła się, dziewczynka włączyła się w krąg roześmianych koleżanek i stała się jedną z klaszczących, podczas gdy inna zawirowała w tańcu.
Wszystkie były służącymi gospodarza Stedje, jego bogactwo powstało dzięki pracy ich rodziców. Były córkami komorników, dworskiej służby i dzierżawców.
Biedne, lecz nie należały do najnędzniejszych. Znały głód jako nieszczęście grożące w latach szczególnego nieurodzaju i od zawsze wiedziały, że główną częścią życia jest ciężka praca.
Były jednak ubrane i miały tę pracę, każdy dzień przynosił im swoje radości. Natomiast sobotni wieczór to najlepsza chwila tygodnia. Nie były jeszcze na tyle dorosłe, by chodzić do zagajnika w pobliżu smołami, gdzie panny i kawalerowie z całej okolicy zbierali się w letnie noce na tańce i śpiewy. Były jednak na tyle dojrzale, by marzyć, na tyle duże, by zakradać się na palcach pod drzewa i podglądać ukradkiem, co się dzieje na polanie. Dziewczęta przychodziły tam po dwie, roześmiane, w najpiękniejszych ubraniach. Miały kwiaty wpięte we włosy, powiewające cieniutkie szale, czerwone policzki i usta oraz śliczne warkocze na młodych, szczupłych plecach. Pachniało latem i ciepłą leśną ściółką, młodzieńczymi uczuciami i zamkniętym w sercach pożądaniem.
Sunniva wiedziała, że wkrótce będzie jedną z nich, gotowana przyjęcie przyzywającego ją podniecającego dorosłego życia, gotową na przyjęcie kochania. I miłości.
Tej wielkiej siły pomiędzy mężczyzną i kobietą, którą obserwowała od wielu lat.
Bjornara.
Chłopiec o silnym ciele i anielskich lokach.
Serce ścisnęło się w piersi, zrobiło jej się sucho w ustach, oblała ją fala gorąca na samo jego wspomnienie.
Czuła pulsowanie w ciele, tęsknotę, która ją przerażała i oszałamiała.
Te uczucia przejmowały kontrolę nad nią, dziewczyna nie wiedziała, że może istnieć coś tak gwałtownego.
Dziś wieczorem on również był w zagajniku, Sunniva wiedziała o tym. Zazdrość paliła ją niczym liście pokrzywy.
Żeby tylko nie znalazł tam sobie jakiejś dziewczyny, którejś z tych starszych i bardziej doświadczonych w dorosłych grach.
Och, żeby tylko nie patrzył na nią jak na dziecko, jak na małą dziewczynkę, z którą można się bawić i drażnić.
Nie wolno mu.
Musi na nią poczekać.
W głębi duszy żywiła nadzieję, że on będzie tego chciał.
Nie mogła się przecież mylić, nie mogła błędnie tłumaczyć tych jego pośpiesznych, przepełnionych miłością słów.
A poza tym dał jej w zastaw biały kamyk.
- Czy nie widzisz, że to jest serce? - szeptał, kładąc rękę na jej dłoni.
Ledwo zdążyła wyszeptać podziękowanie, zacisnęła tylko kamień w dłoni i uniosła ku niemu drżącą twarz w nadziei, że chłopiec zrozumiał.
Ale nie było pocałunku, tylko leciuteńkie muśnięcie jego ciepłego oddechu na jej czole.
Była jak zaczarowana, lecz natychmiast wszystko się rozwiało.
Sunniva żywiła jednak nadzieję, wiedziała, że tego lata jej życie się odmieni. Miała ledwie trzynaście lat, ale była na tyle mądra, by rozumieć, że to nie tylko ciężka praca w Stedje odbiera jej dzieciństwo.
I tak chyba powinno być, zwłaszcza teraz, gdy młodsza siostrzyczka czy brat może się w każdej chwili pojawić na świecie.
- To jest dziewczynka - szeptał Randar w ciemności. Przykładał ucho bliziuteńko do wielkiego brzucha Marii, leżał tak od dłuższego czasu i rozmawiał z maleństwem. Tylko cienka skóra dzieliła tych dwoje od siebie. Randarowi nigdy nie nudziło się głaskanie sterczących wypukłości i wsłuchiwanie się w słabe, pospieszne bicie serca jego czy jej tam w środku.
- Skąd ty to możesz wiedzieć? - uśmiechała się Maria z czułością.
- Po prostu wiem. To śliczna, duża dziewczynka z twoim prostym nosem i twoimi słodkimi usteczkami!
- I z twoimi potarganymi włosami, prawda? No, nie ma co, to dopiero będzie czarownica!
Oj, żebym nie wywołała czegoś w złą godzinę, pomyślała Maria, wypowiedziawszy te słowa. Prawie zapomniała o groźnych oskarżeniach, jakie niegdyś zostały na nią rzucone, i o bardzo wtedy realnym zagrożeniu stosem.
- Nie, żadna czarownica. Anioł, jak matka. Piękny, czuły, obdarzony wspaniałym sercem i nieprawdopodobnie uparty mały anioł!
- A ja myślę, że to będzie chłopiec - przerwała Maria jego rozważania. Przyciągnęła go do siebie, była niezdarna i ciężka, gdy próbowała usiąść na posłaniu. Ciąża zbliża się do końca, nie ulegało wątpliwości. Jak to dobrze, że jest z nimi Gjertrud, zwłaszcza że już przedtem odbierała porody. I zostanie tutaj, wierna przyjaciółka i silna pomocnica. Bardzo się przyda teraz, kiedy czeka ich taka ciężka praca, będą musieli sprzedawać zboże, mięso, wełnę i ryby, by pokryć przerażająco wysokie obciążenia, jakie spadły na gospodarstwo. Ale za to jest ono ich własnością! Ta ziemia, po której chodzą, należy do ich dzieci, będzie ich żywić, ale też w nią spłynie każda kropla ich potu.
Ziemia dzieci. Ich dziedzictwo. Dobre, wartościowe i dające poczucie bezpieczeństwa dziedzictwo.
Za trzy dni Sunniva będzie obchodzić urodziny. Dla Marii ten dzień łączy się zawsze z bolesnym wspomnieniem.
Mały Peter.
Nigdy go nie zapomni.
- Randar - rzekła powoli. - Jeśli dziecko urodzi się w tę niedzielę... to czy moglibyśmy nazwać go Peter?
Przyjął jej życzenie z ciepłym uśmiechem, wiedział, że Maria się boi, iż go zrani, proponując, by nadał synowi to samo imię, którym został ochrzczony zmarły synek pastora. Ale jego nie kosztowało to nic, ucałował żonę z czułością i obiecał, że tak będzie.