Lerum May Grethe Córy Życia 10 Bunt

May Grethe Lerum

BUNT

ROZDZIAŁ I

Chałupa była ciemna i pełna dymu jak większość kur­nych chat wzdłuż fiordu u zachodnich wybrzeży. Stano­wiła niemal część samej ziemi, wyrosła między dwoma wysokimi, starymi drzewami pod urwiskiem. Tuliła się do leciwej obory, w której najniższe bale przy podmurówce niemal już zupełnie spróchniały. Przegniłe ściany ledwie się trzymały, w ciągu ostatniego pokolenia bowiem, nikt nie miał czasu ani chęci, by je smołować.

W chałupie panowała cisza, jak gdyby całkiem uszło z niej życie. Lecz w łóżku w kącie dał się dostrzec jakiś ruch. To młoda gospodyni zmieniła pozycję w gnieździe z dziecinnych ciał, zapleśniałych baranic i brunatnoczerwonej wełnianej derki.

Dzień wciąż jeszcze był tylko obietnicą na wschodnim krańcu nieba.

Kobieta przetarła oczy, na wpół usiadła i obmacała pierś, tak samo obwisłą i pustą jak poprzedniego wieczo­ru. Westchnęła cicho, lecz bez rozczarowania. Niczego in­nego się nie spodziewała.

Zmrużyła oczy i popatrzyła na izbę. Światła starczało ledwie na tyle, by dostrzec zarysy starych, wysiedzianych mebli. Stół umocowany do ściany, ława, żadnych krzeseł ani szafy, jedynie półka nad paleniskiem na drewniane mi­ski i kilka łyżek. Ogień zagasł.

Teraz już i dzieci zaczęły się ruszać, wydawały dźwię­ki przywodzące na myśl pobekiwanie nowo narodzonych jagniąt.

Troje z nich nie miało jeszcze czterech lat.

Najmniejsze urodziło się w święta.

Chłopczyk na pewno pożegna się ze światem, zanim zakwitną pierwsze tej wiosny podbiały.

Młoda gospodyni miała zaciśnięte wargi i głębokie bru­zdy wokół ust. Jej ciało, wychudzone tak jak puste pier­si, przypominało jutowy worek, który ktoś w połowie opróżnił. Ramiona nawykły do pracy, a nogi do długiego chodzenia; oczy były zbyt ciemne, by dało się z nich coś wyczytać. Gdy budziła się tak jak w ten marcowy ranek, brakło w niej bodaj krztyny nadziei.

Maleńki chłopczyk nie ważył więcej niż dwadzieścia marek*1. Właściwie sprawiał wrażenie mniejszego niż w chwili narodzin. Karmiła go nielicznymi wymieszanymi z krwią kroplami, które zdołała wycisnąć z piersi, dosta­wał też wywar z jęczmienia. Starsze dzieci nie spuszczały z matki wzroku, kiedy trzy razy dziennie zmuszała braci­szka do przełknięcia burej cieczy. Zwierzę drzemiące w ich brzuchach prowokowało brzydkie myśli. Gdyby nie ten nieszczęsny malec, to być może pół kubka rzadkiej jęcz­miennej kaszy ukoiłoby ich własny głód.

Izba ożyła. Kobieta napełniła kociołek wodą ze stągwi przy drzwiach, wsypała do niej parę garści marnego ziar­na i włożyła resztki ryby z wczorajszego obiadu. Do garn­ka trafił jeszcze nieduży brunatny korzonek. Masa, która wkrótce zaperkotała w osmalonym garnku, ani trochę nie przypominała jedzenia, lecz kiedy na stole pojawiły się mi­ski, dzieci rzuciły się do nich jak lisy do świeżej padliny.

Kobieta wzięła najmniejsze dziecko na kolana.

Maleńkie usteczka zacisnęły się, nie chciały znać sma­ku kropli spływających z palca karmiącej. Chłopczyk przytulił się do piersi matki i przez moment popatrzył jej prosto w oczy. Z trudem przełknęła ślinę i rozpięła bluz­kę. Wargi dziecka dotknęły piersi jak przy pocałunku i za­raz potem mały zwiotczał w matczynych objęciach.

Pocałował ją na pożegnanie.

- A więc została sama, wdowa po Nilsie. Ostatni dzie­ciak już podziękował za życie.

Kobieta w niebieskiej koszuli wypiła z kubka piwo roz­cieńczone Wodą i otarła usta, kilka kropli niczym małe strumyki pociekło po tysiącu zmarszczek na brodzie. Si­we kosmyki włosów wsunęła pod chustę. Druga odpowie­działa jej, kiwając ze smutkiem głową:

- To i lepiej, biedni malcy. Dobrze, że nasz Pan zabrał ich do siebie, wkrótce mógłby posłać i po jakieś stare cia­ło, tyle biedy...

- Musimy przeżyć nasze dni. Nikt nie wie, kiedy przyj­dzie jego caas! - prychnęła ta w niebieskim, kołysząc się na chwiejnym trójnogim stołku.

Biedna Johanne, wdowa po Nilsie, miała czwórkę ma­łych, ostatnie urodziło się miesiąc po tym, jak ojciec przed świętami wpadł pod lód. Wszystkie” zabrał głód, najmłod­szego najpierw, to oczywiste, był taki maleńki, bez sił. A w kolejne mroźne dni lutego Johanne musiała zanieść wszystkie swoje dzieci, bure węzełki, na plebanię. Za każ­dym razem do owinięcia ciałek używała tej samej derki.

Teraz nie miała już się o kogo troszczyć. Zeszłej niedzie­li wystraszyła wszystkich, przychodząc do kościoła otulo­na tą samą derką, jakby i ona pożegnała się już z życiem, ale nogi jeszcze ją niosły. Z ciemnych oczu biło oskarżenie, ludzie nie śmieli patrzeć w nie dłużej niż moment.

- Nikomu w tych czasach się nie przelewa - mruknęła kobieta w niebieskiej koszuli, jakby broniąc się przed za­rzutami.

- A ci, którym starcza, pilnują swego. I przed poborcą podatków, i przed biedakami - dopowiedziała jej siostra, za­mężna z chałupnikiem podlegającym dworowi Gjermund.

Jeszcze przez chwilę posiedziały razem w milczeniu, zanim z wysiłkiem stanęły na nogi, by znów ruszyć do pracy na polach pana. Ciężkim krokiem szły po zmarz­niętej ziemi, odruchowo zerkając na rozpościerającą się nad ich głowami niezgłębioną ciężką szarość nieba.

Wkrótce miał nastać marzec, lecz ziemia jeszcze nie odtajała, zmrożone grudy kaleczyły chude palce ludzi próbujących przyspieszyć powolną wędrówkę świata ku wiośnie. I chociaż składali ręce w modlitwie czy też rani­li je do krwi o lód, w twardej skorupie rzadko udawało się znaleźć bodaj najmniejszy zapomniany korzonek.

- Nie zdołamy z tego wyżyć! Wszystkie piekielne siły sprzysięgły się przeciwko nam! Słońce spaliło plony na polach, a tę marną resztkę, którą udało nam się sprzątnąć i schować w piwnicy czy w spichrzu, chcą nam jeszcze te­raz odebrać! Przyjaciele, nie możemy się na to zgodzić!

Głos młodego człowieka brzmiał przenikliwie, despera­cja sprawiła, że wymachiwał rękami i skrzeczał jak sroka.

Pięciu, sześciu słuchaczy usadowionych wzdłuż stołu mruknęło coś niezrozumiale, wszyscy mieli takie same wielkie pięści, palce niemal pozbawione paznokci od twardego życia na polowaniach w zimowe noce. Wystro­jeni byli w jednaki mundur biedaków, nosili szare, wytar­te spodnie z samodziału, a pod nimi grube kalesony; na ubraniach większości widniały łaty, gdzieniegdzie jednak błyskała naga skóra, widać kobietom brakło igieł i płótna do naprawy.

Mężczyzna stojący na środku izby głową sięgał niemal powały. Z belek zwieszały się narzędzia, grube haki nie­chętnie dźwigały ciężar.

- Nie możemy się na to godzić! Słyszeliście, co powie­dział Niels Kvithovud! Wójt uważa nas za durniów, któ­rym nawet dziecko zdoła ukraść z grzbietu ostatnią ko­szulę! Musimy trzymać się razem, pokazać im, że tak nie jest, inaczej nie będzie końca wykorzystywaniu naszej niewolniczej pracy!

Głos mu się załamał, lecz słowa zawisły pod sufitem niczym gradowe chmury.

Mężczyźni” wokół stołu z troską pokiwali głowami. Kręcąc się na twardych siedziskach, wymienili przestra­szone spojrzenia. Nie w ich zwyczaju leżało chwytanie za broń i bunt przeciw wójtowi i poborcy podatków. Nie­zgoda nie była drogą, którą zwykli kroczyć, oni umieli ob­chodzić się z pługiem, a walczyć - z kamieniami i uparty­mi korzeniami, z suszą i zimnem.

Zasiane niegdyś głęboko w ich duszy ziarno szacunku dla władzy rosło coraz większe i silniejsze nawet w najchudsze lata.

- Ten nowy podatek nas wykończy, musiałbym sprze­dać wszystko, co posiadam, żeby zapłacić talary, które wójt chce ze mnie wycisnąć. Każdy najmniejszy spłache­tek ziemi... A czym nakarmię dzieci? Nie zasieję zboża we własnych chodakach, do czarta!

- Zabraliby ci i buty, Jensie Nyberget, gdybyś je miał - stwierdził inny krótko.

Młody człowiek wymachujący rękami złapał oddech po długiej przemowie. Podjął teraz, zachęcony niezado­woleniem zebranych:

- Podatek od butów! Od koni! Podatek od zapłaty służą­cym, od łodzi, podatek od ziemi, od ziarna, od lasów i łąki! Co będzie dalej, przyjaciele? Jeśli nie odpowiemy na to bro­nią, wkrótce opodatkują powietrze, którym oddychamy!

- Rain - mruknął najstarszy. - Niels Kvithovud to być mo­że szaleniec, uwodziciel i nicpoń, ale mówi dobrze. I wierzę mu, kiedy twierdzi, że wójt nas oszukuje. Jego wysokości na pewno nigdy nie przyszłoby do głowy tak nas obdzierać ze skóry, jak tego chcą wójtowie. Oby Bóg mu pobłogosławił!

Przyciszona rozmowa trwała.

Raz po raz tylko któryś zerkał na drzwi, tego wieczoru bowiem w niskiej izbie padały bardzo niebezpieczne słowa.

Tak suchego lata nie pamiętali najstarsi ludzie. Zboże na spękanych polach ginęło z pragnienia, kapusta więdła i zmieniała się w brunatne zgniłe grudki, zanim jeszcze wyrosła, poddała się nawet cebula, dając ludziom mniej, niż wiosną wsadzili w ziemię.

Spalone słońcem łąki zbrązowiały tak samo jak pola, ludzie zadzierali głowy i ocieniając oczy spoglądali na za­chód, skąd zwykle nad fiord nadciągały ciężkie od deszczu życiodajne chmury.

One jednak nie nadpływały.

Słońce bez przeszkód kontynuowało wędrówkę ze wschodu na zachód, od księżyca do księżyca.

Z nadejściem jesieni zarżnięto zwierzęta.

Mięso ułożono w beczkach lub sprzedano, statki z Ber­gen wracały puste, przywożono stamtąd zaledwie do polo­wy wypełnione sakiewki z pieniędzmi. Ceny spadały; za to, za co wcześniej dostawało się całą beczkę ziarna lub trzy beczki soli, ledwie udawało się teraz kupić kilka miarek.

Już na początku października niejedna gospodyni wy­miatała ze spichrza ostatnie resztki ziarna, a z nadejściem Bożego Narodzenia na cmentarzu pokrytym białym pła­szczem śniegu pojawiały się kolejne czarne plamy.

Wzdłuż brzegu, tam gdzie mieszkały wdowy, kaleki, dzieci biedaków i złodzieje, pustoszały kolejne szałasy. Przerażone dzieciaki z okolicznych zagród widywały trupy leżące pod płotem. To najbiedniejsi, przychodzili na żebry, lecz i tak nie mieli tu czego szukać. Karali współ­mieszkańców z tej samej wioski, nakazując im patrzeć w oblicze śmierci, gdy ci rano uchylali furtkę w ogrodze­niu, którym otaczali swoje domostwa i rodziny.

Na świecie szalała straszna wojna. Na całej Północy chleb zamieniano na wojskowe suchary, a pługi przetapia­no na kule. Król mobilizował naród, i bogaci, i biedni po­znali nienasycone trzewia potwora wojny. Kolejne matki składały swoje dzieci w ofierze, coraz więcej młodych mężczyzn umierało na długo przed dotarciem na pole walki. Ziemia protestowała przeciwko ludzkiemu złu, przelana krew zbrukała ją, zmusiła, by wstrzymała wyda­wanie płodów, dopóki z wolna nie obeschnie.

- Słuchajcie, przyjaciele, oszukują was! Mydlą wam oczy! Waszą cierpliwość i lojalność wykorzystują w najokrutniejszy sposób! To kłamstwo, przyjaciele, że nasz miłościwy król żąda śmierci waszych dzieci, to nieprawda, że odejmu­je wam chleb od ust. Byłem u jego wysokości, rozmawia­łem z nim cztery razy, powiedział mi, jaka jest prawda.

Jasnowłosy wysoki mężczyzna zebrał na polanie blisko setkę ludzi, kobiety i mężczyzn. Większość stała z opu­szczonymi rękami, znalazło się wśród nich również kil­koro dzieci, które blade siedziały na ziemi, wystawiając buzie na ledwie dające się wyczuć promienie słońca.

Nadchodziła wiosna, lecz wcale jej się nie spieszyło. Dzieci pogryzały pączki brzozy, w ustach robiło się od te­go słodko, lecz przebudzone żołądki jeszcze natarczywiej domagały się jedzenia.

- Posłuchajcie, co mówi nasz miłościwy król, którym kieruje dobroć i mądrość! Słuchajcie, przyjaciele, przeczy­tam wam jego własne słowa!

Mężczyzna, noszący na silnym ciele całe, nie połatane ubranie, zaczął czytać. Zgromadzeni na polanie podnieśli na niego wzrok, stał na płaskim kamieniu dumny niczym Bóg, a zwój papieru trzymał w ręku jak sztandar. Ludzie nie wszy­stkie słowa rozumieli, ale on był cierpliwy i czytał powoli.

Zwinął wreszcie papier.

Umilkł.

Niebieskie oczy zdawały się rzucać wyzwanie każdej ze zgarbionych postaci.

Zszedł z kamienia, zbliżył się do tych, którzy stali na gołej ziemi w samych tylko drewniakach.

Nie był jednym z nich, przy błyszczących butach ze skóry widniały bowiem srebrne zapinki. Ale ręce miał tak samo silne jak oni, a umysł jasny, bo brzuchowi nie bra­kowało pożywienia.

- Wójt kłamie - oświadczył cicho Niels Kvithovud. - Wmawia wam, że podatek dzienny pobiera się z rozkazu króla. Twierdzi, że macie płacić, bo nasz kraj walczy o przetrwanie, każe wam składać ofiary dla naszego wład­cy i dla Boga, ale on łże.

Słuchacze stali nieruchomo z rozdziawionymi gębami. Tu i ówdzie zacisnęła się jakaś pięść.

Niels wtopił się w gromadę, kolejno zaglądając lu­dziom w oczy. Wyciągał do nich rękę, mocno ściskał.

Zanim zdążył podać dłoń wszystkim, przypieczętowując tym samym zmowę, gromada się powiększyła. Niels wrócił na swoje miejsce na kamieniu. Teraz wszyscy już czuli, że słońce grzeje.

- Nie będziemy się na to godzić! Pokażemy wójtowi, udowodnimy jego kłamstwa! Poborców podatkowych po­gnamy, odbierzemy to, co nam skradli! To już nie walka o zmniejszenie podatków, przyjaciele, to walka przeciw oszustwu, bo nasz dobry król, na własne uszy słyszałem, jak to mówił, nie chce zagłodzić swego ludu po to, by wój­towie mieli czym napaść brzuchy!

Wzniósł zaciśniętą pięść ku wiosennemu niebu.

- Niech żyje król! • - Niech żyje! Niech żyje!

- Śmierć wójtowi i jego ludziom! Z gardeł zgromadzonych wyrwał się jednogłośny krzyk, lecz wciąż jeszcze nie starczyło im odwagi, by po­wtórzyć groźbę.

- Już dzisiaj odzyskamy skradzione nam dobra! Jeszcze tego wieczoru pójdziemy na dwór wójta!

Oczy jasnowłosego olbrzyma przypominały rozpalony ogień. Białe włosy, od których wziął się jego przydomek*2, przed oczami ludzi jaśniały w słońcu niczym srebro. Wi­dzieli, jak bardzo jest silny. Chociaż nie był młodzieńcem, lecz dojrzałym mężczyzną, któremu blisko do szóstego krzyżyka, krążyły w nim jednak soki życia, siły i odwagi. Był niczym źródło, które szczodrze obdarza śmiałością tych, którym jej brakuje.

- Do czarta, idę z tobą! Młody wieśniak w łachmanach podniósł niczym groźną broń trzymaną w ręku motykę, oczy zapłonęły mu, jakby odbił się w nich ogień gorejący w oczach przywódcy.

- Ja także, na co innego można liczyć?

- Pójdziemy za tobą! - podniosły się głosy, a ci, którzy nie mieli motyk, noży, wideł czy łomów, ujęli w spracowa­ne ręce kamienie i z głośnymi okrzykami otoczyli Nielsa.

Na skraju tłumu, niemal ukryty za szarymi i brązowy­mi spódnicami kobiet, stał starszy mężczyzna, gładząc się po brodzie. Jego małe bystre oczka zwilgotniały. W jed­nej ręce ściskał lejce, chudy koń skubał pierwsze zielone pączki na drzewie.

Lensman czuł, że strach ciężko legł mu na piersi.

Był starym człowiekiem, tej zimy widział, jak przyja­ciele i krewniacy mrą z głodu. Sam zachował jeszcze kil­ka uncji ziarna, na razie nie brakowało mu codziennej strawy. W piwnicy leżały podpłomyki, a mięso na stole pojawiało się częściej niż raz w tygodniu.

Ale chociaż brzuch miał pełny, w sercu odczuwał pustkę.

Spod przymrużonych powiek obserwował zgromadzo­nych, słowa utkwiły mu w gardle.

Jeśli pójdą za tym Kvithovudem, ruszą wprost w obję­cia śmierci, nie zdołają wygrać. Wójt i jego ludzie to zbyt potężny wróg. Przecież wieśniacy nie nawykli do walki. Ci z ich synów, którzy poznali tajemnicę wojny, dawno już odeszli, by walczyć na innych frontach. Pozostali je­dynie starcy, kalecy i ci, którzy mogli się wykupić od obo­wiązku służby.

Lensman ciężko wsiadł na wóz.

Niewiele mógł zrobić.

Ci ludzie, tacy dumni teraz, pewni, że świat da się zmie­nić...

Wkrótce się przekonają, że tak nie jest.

Lensman cmoknął na konia, zwierzę niechętnie zaczę­ło ciągnąć i wprawiło wóz w ruch.

Kiedy nabrali tempa, chłodny powiew wiatru z gór owionął twarz lensmana i być może przyniósł ze sobą pył, od którego oczy starego zaszły łzami.

Niels kroczył pierwszy w gromadzie, po obu jego stro­nach szli możni gospodarze. Nieśli pochodnie, chociaż wieczór jeszcze był jasny.

Zanim jednak dotrą do dworu wójta, zapadnie najczar­niejszy mrok wiosennej nocy. Nie świecił księżyc, zza ciemnych chmur sączyła się jedynie lekka poświata.

W lesie otoczył ludzi gęściejszy mrok, lecz nawet on nie przydał im strachu.

Stopy ślizgały się po oblodzonych korzeniach, coraz ktoś się potykał na nierównościach, ale wszyscy sunęli na­przód ze wzrokiem utkwionym w pochodnie, których blask wiódł ich między usypiskami głazów i zagajnikami w stronę wielkiego, bogatego dworu.

Widzieli już teraz światło, bijące z jednego z okien.

Wójta stać na palenie lamp dla drzew i podwórzowych psów.

Szli w milczeniu, prawie wszystko zostało już powie­dziane. Niekiedy tylko rozlegał się szczęk metalu, gdy je­den chłop wpadał na drugiego lub gdy stuknęły się żela­zne łomy. Jeden z wieśniaków miał strzelbę, inny stary miecz, który zdołał ukryć przed poborcami podatkowymi. Wielu niosło siekiery, ciężkie narzędzia drwali, naostrzo­ne i wypolerowane tak, że tej nocy odbijało się w nich światło pochodni.

Patrzyli, jak włosy Nielsa barwią się od płomieni. Kie­dy tak szedł długim zdecydowanym krokiem, prowadząc ich do celu, przypominały ogień.

Wejdą do środka.

Przemówi w ich sprawie.

Jeśli się to okaże konieczne, będą walczyć, siłą wedrą się do domu znienawidzonego człowieka.

Niels zapowiedział:

- Nie oszczędzajcie cudzego życia, jeśli przyjdzie wam bronić własnego, ale nie używajcie siły, jeśli słowa będą mogły odnieść ten sam skutek.

Wierzyli, że Niels swoją mową wystraszy wójta.

Żaden nie chciał splamić rąk krwią.

Na każdego ktoś czekał w domu.

Ludzie wójta naturalnie zauważyli ich już wcześniej, stali teraz szeregiem niczym cynowe żołnierzyki przed furtką prowadzącą do dworu. Było ich siedmiu, twarze kryły się w cieniu.

Niels zatrzymał się w odległości dwudziestu kroków, wystarczył jeden jego gest, a gromada ucichła. Kuksańcem w bok dał znak dwóm, którzy nieśli pochodnie, by towa­rzyszyli mu aż do strażników.

- Chcemy rozmawiać z wójtem - oświadczył głośno.

- Do środka nie wejdziecie - odparł jeden z ludzi wój­ta, lecz strach w jego głosie był równie wyraźny jak bia­ły zając na tle pozbawionego śniegu leśnego runa.

- Twój pan pewnie śpi, syty, upojony kosztownym wi­nem. Przybywamy po to, co nasze, i nie wierzę, byście zdołali nas powstrzymać.

- Łamiecie prawo! To bunt i naruszenie praw wójta, kiepsko z wami będzie, chłopi!

Niels podszedł do tego, który przemawiał.

- Widzisz miecze, strażniku? Widzisz widły w ich rę­kach? Naładowane strzelby i naostrzone siekiery?

Mężczyzna zwilżył wargi, przeniósł ciężar ciała na dru­gą nogę, obrzucił wzrokiem gromadę, potem znów spoj­rzał na twarz Nielsa, lecz pod rondem kapelusza dostrzegł jedynie ciemną plamę.

- Dajcie mu znać - Niels mówił wolno. - Dajcie wój­towi znać, ale sprawę, z jaką przychodzimy, przedstawi­my sami.

Niels zauważył niepokój wieśniaków, wiedział, że nie może dopuścić, by stali tak twarzą w twarz z siedmioma uzbrojonymi ludźmi. Już mocniej pochylili głowy, rozma­wiali szeptem zaniepokojeni, niepewni. Dwóch próbowa­ło ukryć broń przed oczami strażników.

- Przyjaciele, wchodzimy do środka! Nie czekamy na pozwolenie wójta, bo wszystko, co ma, zbudował na na­szej krwawicy. Chodźcie za mną!

Zdawał sobie sprawę, że ryzykuje, zauważywszy jednak niepewność chłopów doszedł do wniosku, że rezygna­cja wieśniaków stanowi poważniejsze zagrożenie niż ku­le żołnierzy.

Wiedział, że strażnicy nie zaatakują bez wyraźnego rozkazu wójta, a ten, jak na razie, się nie pokazał.

Gromada chłopów przeszła za swym przywódcą za ogrodzenie, twarde pięści usunęły uzbrojonych ludzi wój­ta na bok, żołnierze odskoczyli na widok strumienia ciał wlewającego się na dziedziniec. Zamknęli ten pochód, trzymając strzelby w pogotowiu, wystraszyła ich jednak liczebność gromady. Żaden z nich nie miał ochoty odda­wać życia za swego pana, jeśli nie zostanie do tego zmu­szony. W dodatku im również głód zaglądał w oczy, a z ludźmi, którzy wystąpili teraz przeciwko nim, nie raz wspólnie siedzieli pod sklepieniem kościoła.

Chłopi wdarli się do sieni, ale wielkie drzwi prowadzą­ce do izby były zamknięte. Niels dał znak ludziom z ło­mami i po kilku minutach sztaba ustąpiła. Wpadli do pięknej izby.

I tu także paliły się świece, nie było jednak widać ży­wej duszy. Przy jednej ścianie prowadziły schody na górę, niezwykła konstrukcja, którą wójt zapewne skopiował z któregoś z mieszczańskich domów.

Ręce wyciągnęły się po chleb, wciąż leżący na stole po wieczerzy. Okruchy wciskano do kieszeni i do ust, chło­pi byli niczym kruki spragnione padliny. Ten i ów pochy­lił się i jął lizać ciemną plamę na stole w miejscu, gdzie najwidoczniej szklanica wójta się przelała.

Niels nie mógł zapanować nad pogardą, jaka ogarnęła go na ten widok.

- Odwagi, przyjaciele! Wezwijcie go tutaj, pokażcie, że wydaliśmy już wyrok!

Głosy zabrzmiały z mocą, wrzask tłumu nabierał ryt­mu, Niels nie miał wątpliwości, że wójt dawno już zrozumiał, co się dzieje, ale nie chciał się pokazać. Tchórz!

Zatrzeszczały deski nad ich głowami.

Kroki.

Uchyliła się pokrywa w suficie i wójt zszedł po stro­mych schodach.

Ubrany był w mundur, podobny do tych, w których paradowali oficerowie. Na piersi coś mu błyszczało, na nogach miał buty sięgające niemal kolan.

Zatrzymał się cztery stopnie nad podłogą. .

Niels widział, że urzędnikowi trzęsą się nogi, od tłu­stego ciała bił zapach strachu, lecz mimo to wysunął pierś w przód i dumnie oparł się na kolbie strzelby.

- Popełniliście poważne wykroczenie, wieśniacy. Spadnie na was królewski gniew za ten postępek, za ten bluźnierczy bunt przeciwko temu, którego Bóg i państwo obdarowali wła­dzą. Nie wiecie, nędznicy, że taki czyn karany jest śmiercią?

Nie odpowiedzieli mu.

Nienawiść bijąca z ich twarzy sprawiła, że wójt do­słownie się zachwiał.

- Straże, usuńcie stąd tych ludzi, zakujcie ich w żelazo i wezwijcie lensmana. Czyżbyście zamienili się w kamie­nie, głupcy, zapominacie o swoich obowiązkach?

Całą izbę wypełniał ludzki tłum, stali jeden przy dru­gim niczym mur od drzwi do schodów, jedynie Niels miał wokół siebie nieco wolnej przestrzeni. Wstąpił na pierw­szy schodek.

- Wydaje mi się, że wójt zobaczy dziś wieczorem, co to znaczy utracić władzę - rzekł groźnie.

I przesunął się o stopień w górę.

Jego twarz znalazła się teraz dokładnie naprzeciwko twa­rzy wójta, chociaż tamten stał o dwa stopnie wyżej. Urzę­dnik był jednak niewysokim mężczyzną, zaś Kvithovud, by spojrzeć w oczy większości ludzi, musiał schylać głowę.

- To ty jesteś prowodyrem, Nielsie Kvithovud, będziesz odpowiadać za to wszystko, od dawna już bowiem mieszasz chłopom w głowie swoim niebezpiecznym gada­niem. Twoje życie w tej chwili dobiegło końca, Niels. Przekonasz się, że ting nie potraktuje łaskawie takiej nie­bywałej bezczelności!

Niels w uśmiechu pokazał zęby, oczy zmieniły mu się w wąskie szparki.

Zrobił ostatni krok w górę i stanął tuż przy wójcie, tak blisko, że czuł teraz przykry zapach potu, widział krople na czole pod rondem drogiego kapelusza.

- Sądzisz, wójcie, że coś wskórasz, jeśli odbierzesz sta­du pasterza? Zapominasz widać, że masz do czynienia nie z owcami, lecz z wilkami. Ci ludzie, których okradłeś, są niczym wygłodzone zwierzęta, pójdą za mną z narażeniem życia. Być może zdołasz doprowadzić do tego, by mnie osą­dzono i skazano, ale co ci z tego przyjdzie w zimnym gro­bie, wójcie? Bo będziesz pierwszym, którego zmyje ta fala wygłodniałych ludzi, która wpłynie na twe bogate brzegi.

Któryś z chłopów wzniósł do góry nóż.

Wystarczył jeden ruch, by nóż ze świstem przeciął po­wietrze i drżąc utkwił w ścianie. Trafił w kawałek płótna, na którym uwieczniono upiększoną twarz wójta.

Obraz zatrząsł się, jak gdyby chciał zsunąć się ze ścia­ny, lecz ostrze utrzymało go w miejscu. Wielkie rozdar­cie podzieliło poważne oblicze na dwie części.

Wójt odskoczył w tył.

Niels ruszył za nim w górę po schodach.

W tym czasie gromada opróżniała wszystkie naczynia i beczki, nie pozostawiając nawet jednej rybiej ości.

Kiedy nastał świt, wójt trzęsącymi się rękami wręczył służącemu zwinięty list, który miał dotrzeć do okręgowe­go poborcy podatków i zarządcy dystryktu.

Za zamkniętymi na dwie sztaby drzwiami zasiadł do ko­lejnego poplamionego kleksami pisma. Lensman również zaniedbał swe obowiązki, odwrócił się, gdy wójt zażądał aresztowania tych z wieśniaków, których rozpoznał.

Jawny bunt.

I to nie tylko prostych chłopów i biedaków, zbunto­wał się także i sam lensman.

Wójt czuł, jak zimny wąż strachu pełznie mu po ple­cach. Palce zdawały się sztywne i słabe, jak gdyby w cią­gu tej nocy cała władza z nich wyciekła.

Pisał i pił, opróżnił pół dzbana wódki, wreszcie usnął niespokojnym snem z jedną ręką pod głową, a drugą na kolbie strzelby. We śnie znów powróciły twarze chłopów, wykrzywione zatwardziałą złością, przypominające maski bądź oblicza demonów, oświetlone blaskiem piekielnego ognia, jedna koło drugiej niczym zaklęty las. Otaczały go kręgiem coraz ciaśniejszym, coraz bliższym, błyskały zę­by drapieżników, czuł, jak szarpią mu ciało.

Strzelba spadła na podłogę, a on zerwał się z krzykiem. Machnął ręką w stronę stołu i atrament rozlał się na ostat­nim liście. W drzwiach stanęła żona z lampą w ręku i ka­mienną twarzą. Złoto na jej szyi również błyszczało jak broń, a koronki przy rękawach nocnego stroju wydały mu się szubienicami.

- Idź spać, kobieto! Nie plącz się po pokojach w środ­ku nocy!

- Nie chcę dłużej żyć jak więzień we własnym domu. Oni znów tu są, tym razem pokażesz im, do kogo należy władza.

Dźwięki dobiegające z zewnątrz stały się realne, nie by­ły już echem pijackiego snu, lecz rzeczywistością, taką sa­mą jak ból stłuczonego ramienia.

Z przekleństwem na ustach znów złapał za strzelbę.

- Teraz, do diabła, już koniec! Niech mnie czarci po­rwą, popłynie krew! Nie będę czekał na ludzi króla ani na to, aż z chłopców wyrosną mężczyźni.

Biegiem minął żonę, kobieta popatrzyła za nim z my­ślą, że być może ostatni raz widzi go żywego.

Wzruszyła ramionami, odetchnęła głęboko. Zdawała sobie sprawę, że zbyt często udawała, iż nie dostrzega że­brzących matek. To ojcowie zmarłych dzieci już drugą noc z rzędu stali na dziedzińcu. To bracia zmarłych z gło­du przyszli tutaj z siekierami i widłami w rękach, sądząc, że mają prawo żądać zadośćuczynienia.

Żona wójta wróciła do swej alkowy i ukryła szkatułkę z najpiękniejszą biżuterią głęboko pod podłogą między dwiema belkami. Miseczkę z białym cukrem zaniosła do kominka i tam schowała. W to samo miejsce trafiły pie­niądze, które miała przy sobie, i nieduży pakiet listów. Włożyła najmniej wyszukaną ze wszystkich swych sukien i nawet naderwała ją po bokach. Rozpuściła włosy i po­łożyła się na łóżku, nasłuchując krzyków i odgłosów wal­ki dobiegających z podwórza.

Wśród zgiełku rozróżniła głos męża, słyszała drżący w nim strach, nerwowe rozkazy. Nigdy nie był odważny, ale też i nie było to konieczne, chronił go odwieczny auto­rytet, z jakim wiązała się sprawowana przez niego funkcja.

Dopiero teraz.

Świat nagle się odmienił.

Kobieta wstrzymała oddech, wciąż nasłuchując.

Nawoływania, trzask pękającej drogiej szyby, wreszcie strzały, na które tak czekała.

Krzyki i zawodzenie nabrały mocy. Ktoś wrzeszczał, bojąc się spotkania ze śmiercią, ktoś inny dawał upust nie­nawiści w strumieniu gorących przekleństw.

Odgłos stóp biegnących po dziedzińcu, metaliczne dźwięki żelaza, wszystko to zaczęło cichnąć, po trosze dlatego, że zatkała uszy palcami.

Krew ciekła mu z brzucha, lecz rana nie była duża i wy­glądała raczej niegroźnie. Mimo to twarze ludzi otaczają­cych przywódcę przypominały lustrzane odbicie śmierci.

Zsunęli mu koszulę, odkrywając ranę, w którą wdarła się kula, nie wiedzieli jednak, co więcej mogą zrobić, nie­często bowiem mieli do czynienia z podobnymi postrza­łami. Któryś pobiegł po żonę z nadzieją, że ona znajdzie radę, inny gorączkował się, że czym prędzej należy usu­nąć kulę, inaczej zniszczy ciało rannego od środka. Żaden jednak nie zdobył się na opalenie noża w płomieniu, nie śmiał nawet rozniecić koniecznego do tego ognia.

Pojaśniało na wschodzie, ale ludzie wójta bali się iść za zbuntowanymi.

Kiedy straże wystrzeliły po raz pierwszy, wieśniacy sta­nęli niczym słupy soli. Kilku śmignęło siekierami w powie­trzu, markując próbę podjęcia walki, lecz zaraz rozbiegli się na wszystkie strony, rozpaczliwie ściskając w rękach kawałki chleba czy węzełki z ziarnem, które udało im się zabrać z komory wójta. Być może któryś poczuł ukłucie w sercu, przykre uczucie zdrady, czy uświadomił sobie własne tchórzostwo, teraz jednak ważniejsze było jedze­nie, jakie znaleźli, ważniejsze były głodne dzieci. Ważniej­sze niż towarzysze, którzy leżeli na dziedzińcu dworu, nie czując już głodu ani strachu.

Przy przywódcy zostało jedynie trzech. Ciągnęli go po ziemi, byle dalej od ziejących ogniem luf, byle dalej od klęski i wykrzykiwanych przenikliwym głosem rozkazów wójta. Byle dalej od dworu, od światła bijącego z okien o potłuczonych szybach. W las.

Bali się choć przez chwilę odpocząć, zauważyli jedynie, że nikt nie idzie za nimi.

Wreszcie musieli położyć rannego na ziemi, pojękiwał cicho, z ust sączyła mu się krew. Obawiali się, że to już koniec, bo krew płynąca z ust często bywa oznaką zbliżającej się śmierci. Zauważyli plamę na kurtce, czerwień na własnych rękach i zrozumieli, że kula trafiła go w brzuch z lewej strony. Krew sącząca się z ust pochodzi­ła z ran, jakie sam sobie zadał, przygryzając wargi. Niels Kvithovud gryzł się do krwi, by powstrzymać wzbierają­cy w nim z pewnością krzyk bólu. Chłopi ze strachu co­raz szerzej otwierali oczy, porozumiewali się szeptem, w ich słowach dźwięczał podziw dla dzielności tego czło­wieka i jego wytrzymałości na cierpienia.

Wreszcie pojawiła się kobieta, nieduża, wystraszona, z włosami zebranymi pod chustką. Przerażona wodziła dookoła oczami, niosła jakąś torbę. Ręka jej się trzęsła, kiedy badała ranę.

- To groźne, bardzo groźne, boję się, że nie ma nadziei, trzeba go zabrać do domu, do ciepłego łóżka, dać coś na wzmocnienie...

Złożyła ręce nad brzuchem Nielsa, czyniąc w powie­trzu jakieś znaki, wyglądało jednak na to, że sama w nie nie wierzy. Bez przekonania obłożyła ranę zielonkawą papką, uczyniła kolejne znaki, wreszcie wstała, przez chwilę patrzyła białowłosemu mężczyźnie w oczy, które zmatowiały od tłumionego bólu.

- On walczył dla nas, Bóg przyjmie go z otwartymi ra­mionami - oświadczyła i odeszła.

ROZDZIAŁ II

Nieartykułowane krzyki i chrząkania malca nikogo już nie przerażały. Czasami tylko jakaś stara babka nasuwała głębiej chustę na głowę lub odwracała się na jego widok albo dziecko chowało się za matczyną spódnicę, gdy spo­tkało go na drodze.

Benjamin syn Antona wyrósł już na dużego chłopca, miał cztery lata. Rok wcześniej po raz pierwszy sam wstał i nauczył się stawiać kroki. Masywne ciałko musiało znieść wiele nieprzyjaznych spotkań z ziemią i podłogą, wreszcie jednak chłopczyk opanował sztukę chodzenia i z uśmiechem przyjął możliwość swobody, jaką zapew­niała mu nowa umiejętność.

Mimo wszystko jednak najlepiej się czuł, gdy Amelia woziła go w topornym drewnianym wózku. Ojciec Karl dorobił do niego nowe duże kółka, zmajstrował też coś w rodzaju uprzęży, którą Amelia mogła obwiązywać się w pasie tak jak zaprzęga się konia. Benjamin głośno się cie­szył, kiedy pozwalano mu wejść do wózka, a gdy nadeszła zima, nie ustąpił, dopóki wózek nie znalazł się w kącie izby.

Podczas gdy śnieg grubą warstwą otulał ziemię, Benja­min jeździł po ganku i po salonie w pięknym dworze na Wdowiej Zagrodzie.

Amelia kochała swego przyjaciela i nazywała go bratem.

Nie byli jednak spokrewnieni, wszyscy wiedzieli już, że Gjertrud, matka dziecka, nie była babką Amelii. Marja miała inną matkę, uwięzioną daleko na Północy. Może już nie żyła? Sama Marja nigdy jej nie poznała, a co do­piero Amelia. Babcia mieszkała kiedyś w tej wiosce, aż do czasu, kiedy wygnał ją stąd niedobry pastor. To sprawie­dliwe, że umarł, myślała Amelia.

Dziewczynka przypięła prymitywną uprząż i mocno szarpnęła. Ciężko było ciągnąć wózek w ten wczesny wio­senny dzień, drogi pokrywała warstwa błota, większe poja­zdy wyżłobiły w niej głębokie koleiny. Na szczęście Wdo­wią Zagrodę dzieliła niewielka odległość od Vildegard, gdzie mama ostatnio prawie zamieszkała. Marja wysprzątała i na­prawiła stare budynki w gospodarstwie sąsiadującym z Wdo­wią Zagrodą, przerobiła je też w taki sposób, że izby zrobi­ły się większe i jaśniejsze. Postawiono także całkiem nowy dom, który mama nazywała składem aptecznym. Przecho­wywała tam wszystkie swoje niezwykłe lekarstwa, które od czasu do czasu przypływały wielkim statkiem z dalekich stron. Trzymała tam również pojemniczki z najrozmaitszy­mi cuchnącymi płynami, na półkach stały pudełeczka z róż­nymi proszkami. Amelia najbardziej lubiła pachnące wiązki suszonych ziół, wiszące pod sufitem, teraz jednak, na przedwiośniu, prawie nic już z nich nie zostało, mimo to ap­teka pachniała jak żadne inne miejsce na świecie i kiedy z rzadka pozwalano dziewczynce wejść do środka, wkracza­ła tam jak do świątyni.

Amelia wkrótce miała skończyć dziewięć lat.

Jej twarz otaczały jasne piękne włosy, niebieskie oczy były odrobinę jaśniejsze niż matki, szczupłe ciałko nie oka­zywało jeszcze oznak przyszłej dojrzałości. Często spra­wiała wrażenie, że myśli o czymś bardzo smutnym. Nie­wiele jednak było trzeba, by buzia jej się rozpromieniała i otwierała jak kwiat do słońca, odpowiadając na życzli­wość lub radość innych ludzi. Amelia znalazła już swoje miejsce w życiu. Nie należała do osób, które beztrosko podchodzą do swoich obowiązków, od dawna zastępowała matkę i potrafiła pielęgnować dziecko jak każda dorosła kobieta. Już jako dwulatka umiała uśpić swego brata bli­źniaka i w wieku trzech lat przyuczyła go do czystości. Ja­ko czteroletnia dziewczynka wiedziała dobrze, jak należy przygotowywać jedzenie, a gdy żadnego z dorosłych nie było w domu, kroiła chleb. Tylko w naprawdę ciężkich chwilach szukała pociechy w łóżku matki. Mama w tam­tym czasie często sypiała poza domem, niekiedy zapomi­nała o tym, żeby przygotować dość chleba i owsianki, a tatuś każdego dnia musiał ciężko pracować na polu go­spodarza. Kiedy wracał do domu, był zmęczony i smutny, często płakał, gdy wydawało mu się, że Amelia już śpi.

Uf!

W wiosenny słoneczny dzień oczy Amelii zwilgotniały.

Nie trzeba już o tym myśleć. Przecież wszystko jest znów dobrze. I to nie tylko dobrze, wręcz wspaniale. Po­myśleć, że Anton podarował im Wdowią Zagrodę i inne gospodarstwa! A mama odzyskała to, co pastor skradł kie­dyś jej matce. Nagle stali się bogaci, tak bogaci jak lens­man, a nawet bardziej. Tatuś mówił, że w całej wsi nie ma zamożniejszych od nich ludzi, Amelia widziała, jak bar­dzo jest z tego dumny, mamie także się to podobało, bo mogła teraz kupować wszystkie książki i lekarstwa, jakie tylko chciała. W dodatku zbudowała nowe magazyny na zboże i zimą rozdawała jedzenie ludziom. Dostawali je wszyscy, nawet ci, którzy odmówili mamie mleka tamte­go roku, kiedy Amelia była jeszcze bardzo malutka. Dziewczynka pochwalała postępowanie matki, lecz Karl Martin splunął w śnieg przed kobietą z Laa. Jej brat był taki twardy. Amelia wiedziała, że bardzo często się boi i jest mu smutno, ale przy dorosłych Karl Martin zawsze udawał dużego i zadziornego, tak jakby chciał być małym mężczyzną. Amelia dobrze go rozumiała, bycie dzieckiem nie miało żadnych zalet, niekiedy jednak nie mogła powstrzymać się od śmiechu na widok brata, który idąc sze­roko rozstawiał nogi, lub jego piąstek zaciśniętych w kie­szeniach spodni, no i czapki, którą dostał od ojca i wła­ściwie w niej sypiał. Czapka była tak duża, że spadała mu na uszy, ozdobił ją starą monetą, bo jego zdaniem przy­pominała wtedy kapelusz żołnierza.

Niemądra wojna!

To przez nią dorośli z takimi ponurymi minami spoty­kali się na dziedzińcu kościoła. To przez nią tatuś Marty, Linne i Astrid już nie żył, wyruszył na wojnę wraz z in­nymi żołnierzami i zginął. Żołnierze musieli dostawać ca­ły chleb i wszystkie wełniane tkaniny, dlatego za każdą rzecz trzeba było słono płacić, tak mówił tatuś, i dlatego ludzie głodowali. Dlatego do drzwi mamy pukało tylu cho­rych i głodnych, było ich tak wielu, że w końcu nie miała co im dawać. W zagrodzie mieszkało teraz blisko dwadzie­ścia osób, a byli przecież jeszcze ci, którzy pracowali na polach albo w domu i dostawali za to jedzenie.

- Wydawało mi się, że jesteśmy bogaci, ale harujemy ciężej, niż wtedy kiedy musieliśmy zdzierać korę z drzew na chleb - powiedziała mama pewnego wieczoru.

Miała smutną, zmęczoną twarz i była brudna, bardziej brudna niż wówczas, gdy cierpieli biedę i mieszkali w ma­łej chacie w Oppdal.

Ale do prawdziwej biedy jeszcze im nie spieszno, nie dalej bowiem jak wczoraj mama na kolację podała pszen­ne placki z masłem, a przecież była zwykła środa.

Amelia parła do przodu, wózek zahaczał o kamienie i korzenie wystające z ziemi. Sapała ciężko, spocona pod grubą wełnianą sukienką, którą mama kazała jej włożyć, chociaż śnieg całkiem prawie już stopniał. Przed nią leżało Vildegard. Większość ludzi nazywała teraz to miejsce Do­mem Marji, tu właśnie przychodzili wszyscy chorzy, a tak­że ci bliscy śmierci z głodu. Przybywało też wiele kobiet, żeby rodzić; zwłaszcza te słabe, które poprzednio choro­wały albo nawet prawie umierały w połogu. Mama poma­gała każdemu, ale niektórych nie udawało się uratować, przeważnie najmłodszych. Serduszko Amelii przepełniała troska o wszystkich małych i bezbronnych.

Popatrzyła na Benjamina w wózku, leżał z przymknię­tymi powiekami, uśmiechając się leciutko.

- Chciałabym, żebyś mógł mi opowiedzieć, o czym my­ślisz, Benjaminie - powiedziała zdyszana i delikatnie po­gładziła go po policzku, postanawiając chwilę odpocząć.

Chłopczyk uśmiechnął się jeszcze szerzej, otworzył oczy. Patrzyły tak mądrze, były ciemne z odrobiną zieleni i błę­kitu. Wargi miał jakby nieco za duże w stosunku do całej buzi, Amelia zawsze chowała w rękawie ściereczkę, żeby mu je obetrzeć. Na twarzach ludzi pojawiał się zawsze ta­ki okrutny wyraz, kiedy widzieli, jak Benjamin się ślini. Amelia wolała pokazywać im, że to dobry i miły chłopiec, grzeczniejszy i mądrzejszy niż obdartusy biegające w koło i wykrzykujące brzydkie słowa z bezpiecznej odległości.

Benjamin niewiele umiał powiedzieć, ale potrafił mówić na inne sposoby. Amelia zawsze go rozumiała, wiedziała, kiedy chce mu się pić, a kiedy jest zmęczony czy smutny. Umiał wymówić jej imię, było to pierwsze słowo, jakiego się nauczył. „Mila”! Każdego ranka witał ją tym przepeł­nionym radością dźwiękiem, a kiedy przychodziła i rozpi­nała szelki, które nosił w łóżku, rozpromieniał się zado­wolony. Amelii z początku nie podobały się te szelki, ale kiedy Benjamin nauczył się chodzić, zrozumiała, że mama miała dobry pomysł. Benjamin raz w środku nocy wyszedł całkiem sam, szczęście od Boga, że i ona się przebudziła i zobaczyła puste łóżko. Wkrótce go odnaleźli, zsiniałego z zimna pod ścianą spichrza, mógł zamarznąć, na pewno coś go wystraszyło i uciekł z domu, żeby się schować.

Nareszcie dotarli na miejsce.

Tego dnia nie było tu wielu łudzi, na dziedzińcu stało, przestępując z nogi na nogę, kilka kobiet, jedna z nich trzymała na biodrze dziecko, co najmniej dwu - albo na­wet trzyletnie, wciąż jednak ssało pierś matki zasłoniętą wielką chustą. Kobiety uśmiechnęły się do Amelii, po­zdrowiły ją, pobłogosławiły. Na Benjamina jednak ledwie zerknęły, Amelia wiedziała, że kobieta z dzieckiem pomy­ślała zapewne: „Dzięki Bogu, że to nie mój syn”.

Dziewczynka uprzejmie odwzajemniła uśmiech, posta­rała się jednak jak najprędzej wejść do środka. Benjamin chciał, żeby wzięła go na ręce, nie wyrósł jeszcze z tej ra­dości, ale zrobił się już bardzo ciężki i Amelia z wielkim trudem wzięła go na barana. Chłopczyk zaraz objął ją za szyję, otoczył nogami w pasie, w nagrodę dostała mokry pocałunek w kark. Podrzuciła go żartobliwie, jak gdyby dźwigała na plecach worek ziemniaków.

- Mamo, mamo! Jesteś tu?

Nie doczekała się odpowiedzi, chociaż z wielkiej izby dobiegały różne odgłosy. Czy powinna zajrzeć do środka? Mama zapowiedziała, że nie wolno jej wchodzić niespo­dziewanie, bo to, co tam się działo, nie zawsze nadawało się dla oczu małej dziewczynki. Wśród chorych znajdowa­ło się też wielu mężczyzn.

Amelia usiadła przy palenisku w pomieszczeniu będą­cym niegdyś zagrodową kuchnią. Nad starym i nad no­wym paleniskiem wisiały kociołki z wodą. Zwykle królo­wała tu Gunda, kobieta o obfitych kształtach, która kiedyś pałętała się z włóczęgami, ale wreszcie uciekła od swoich towarzyszy i osiadła w wiosce. Nie mogła znaleźć pracy, ludzie uważali, że jest brudna i kradnie. Trudno by­ło jednak o bardziej czystą kucharkę niż Gunda i kiedy mama zorientowała się, że Gunda zna się również na lecz­niczych roślinach, kobieta miała zapewnioną przyszłość. Gunda zawsze chowała coś dobrego dla Amelii, raz nawet podsunęła jej kawałek kupnego cukru, starczyło go prawie na miesiąc, bo dziewczynka lizała go po troszeczku tylko wieczorem. Przyjemnie było zasypiać ze sma­kiem słodyczy w ustach.

2 pokoiku za kuchnią, gdzie Gunda trzymała beczki na wodę, skrzynie z drewnem na opał i tym podobne, do­biegł odgłos przesuwanych garnków.

Zaraz i sama Gunda stanęła w drzwiach, zapełniając je całą swą osobą, na okrągłej twarzy wykwitł uśmiech.

- Amelia i Benjamin! Jak miło! Przychodzicie pomóc starej biedaczce, kochane dzieci?

Amelia podskoczyła i obdarzyła Gundę mocnym uści­skiem, Benjamin popełzł po podłodze i mocno objął oka­zale łydki kobiety. Amelia już poznawała owo przyjemne uczucie, jakie ogarniało ją za każdym razem, gdy Gunda brała chłopca na kolana, rozmawiała z nim i pieściła go, jak gdyby był najzwyklejszym ślicznym dzieckiem. Gunda to jedyna osoba, która naprawdę kocha Benjamina, oprócz oczywiście mnie samej, pomyślała.

- Będziecie musieli dzisiaj zostać tu u mnie, malutka, mama ma bardzo dużo pracy. Tylu ludzi poważnie cho­ruje... Mama biega jak smagana batem, ledwie udało mi się w nią wcisnąć trochę chleba z masłem, herbatę wypiła tyl­ko do polowy, chociaż dodałam nawet miodu, może ty masz ochotę się napić? To herbatka z owoców czeremchy i dzikiej róży...

- Najpyszniejsza jaka może być - uśmiechnęła się Amelia.

- A tobie co zaproponujemy, młody człowieku? - Gunda wzięła się pod boki, pulchne ciało było tak miękkie, na jakie wyglądało, na kolanach mogło pomieścić się dwoje dzieci równocześnie.

Benjamin cmoknął parę razy i wymachując rękami wskazał szafkę; tam zwykle Gunda przechowywała słod­kie mleko, gdy tylko udało jej się zdobyć kankę.

- Ach, tak? Masz ochotę na mleko?

- Aaaa! Aa!

Benjamina ogarnął jeszcze większy zapał, wstał, przy­trzymując się stołu, i uderzył pięścią w blat, aż podsko­czyły szklanki.

- Będzie mleko - zaśmiała się Gunda, stawiając na sto­le specjalny kubek Benjamina. Amelia wiedziała, że zro­bił go tatuś, tak przemyślnie wywiercił w nim otworki, że Benjamin mógł sam z niego pić, nie rozlewając przy tym ani kropli.

Dziewczynka zrzuciła z nóg przemoczone buty. Tu, przy stale płonącym ogniu, panowało przytulne ciepło, chociaż para unosząca się z wrzątku czyniła pomieszcze­nie nieco wilgotnym, a dym z obu palenisk całkiem zasnuwał sufit. Dziwnie też pachniało, mydłem, zupą na mięsie, kapustą i potem, ale zdaniem Amelii nie był to przykry zapach, to była kuchnia Gundy, zupa Gundy, jej mydło i jej pot. Poczucie bezpieczeństwa.

Z sąsiedniej izby dobiegł krzyk, stłumiony przez gru­be bale, wstrzymywany, a mimo to wdarł się boleśnie do uszu Amelii, chociaż bywała tu dostatecznie często, by słyszeć setki skarg cierpienia. Wiedziała, że na widok rze­czy dziejących się za ścianą wielu dorosłych mdleje. Mi­mo wszystko przychodzili jednak, kiedy bowiem śmierć pochyla się nad łóżkiem, człowiek nabiera odwagi i jest gotów znieść największy ból.

Amelię, chociaż siedziała przy ogniu, przeszedł dreszcz, na Gundzie krzyk zdawał się nie wywierać żadnego wra­żenia.

- Zło trzeba złem wypędzać - powiedziała cicho, napeł­niając jednocześnie specjalny kubek Benjamina. Chłopczyk nie reagował na odgłosy, pochłonięty smakiem i zapachem białożółtego tłustego napoju. Niewiele dzieci w jego wieku mogło się cieszyć takimi wspaniałościami, świeże mleko było zbyt cenne, dało się przechować zaledwie przez kilka dni, na ogół zbierano śmietanę i wykorzystywano na bardziej trwałe produkty, takie jak masło, sery, kwaśna śmietana czy też kwaśna serwatka. Jedynie niebieskawe zsiadłe mleko by­ło powszednim napojem uprzywilejowanych, którzy mieli co najmniej jedną krowę.

- Jak myślisz, mogę tam wejść? Chciałam porozmawiać z mamą.

Gunda zasznurowała usta, ale oczy patrzyły z dobrocią.

- Raczej nie powinnaś - odparła po chwili. - Może za jakiś czas, kiedy dziecko już się urodzi.

- A więc to poród? Ale kto tak krzyczał?

- Mamy poród, człowieka, którego ranił niedźwiedź, i jeszcze jednego, z brzuchem spuchniętym jak bania... Marja biega od jednego do drugiego, mało się nie rozerwie. Mówiłam jej: pozwól Ragnhild, Eddzie i Chłopakowi czymś się zająć, ale nie, ona wszystkiego chce dopilnować sama, ta twoja mama. Padnie, jeśli nie nauczy się odma­wiać przynajmniej niektórym z tych, co żądają jej czasu.

Amelia wolno pokiwała głową. Słodka herbatka nagle jakby zgorzkniała w ustach. Mama nie może chyba „paść”, przecież jest taka silna, ze wszystkim sobie radzi. Ale ma­ma ma za dużo pracy, tak było zawsze, późno kładzie się spać, wstaje pierwsza, czasami chyba nie śpi przez całą noc.

Buzia Amelii nad kubkiem spochmurniała. Och, gdyby była chociaż trochę większa, gdyby była choć taka jak Ragnhild, mogłaby więcej pomagać mamie. Bez względu jednak na to, jak bardzo Amelia się starała, i tak nic się nie zmie­niało. Dziewczynka zwykle troszczyła się o jedzenie, pilno­wała służących w domu, sprawdzała, czy jest porządek w piwnicy, w której przechowywano żywność, na strychu i w pokojach, przez cały czas opiekowała się Benjaminem, dbała o to, żeby ojciec miał czyste ubranie i potrawy, jakie najbardziej lubił, kiedy mama dłużej musiała zostać w Vildegard. Również Karl Martin, kiedy czegoś potrzebował, zwracał się do niej, nawet Jonas nadzorujący ludzi pracują­cych w polu i opiekujący się zwierzętami pytał Amelię o ra­dę. Rosła wtedy w dumę, czuła się jak mała gospodyni.

- Na pewno niedługo będziesz mogła wejść. Spytam mamę, bo i tak muszę zanieść wodę, już się gotuje.

Gunda zdjęła z ognia ciężki miedziany kociołek. Wa­żył pewnie tyle samo co beczułka ziarna, ale rosła kobie­ta przyciągnęła parujące naczynie pogrzebaczem i podnio­sła je, nie rozlewając na podłogę ani kropli wrzątku.

Amelia zauważyła, że Benjamin robi się śpiący. To py­szny napój sprawił, że chłopczykowi zaczęły kleić się oczy. Kołysał się w przód i w tył, jak zwykle wtedy, gdy zasypiał.

- Chodź tu, Benjaminie, odpoczniemy trochę! Masz mo­ją chustkę, połóż się na niej, a ja poczekam, aż się obudzisz.

Chłopczyk stęknął, przetarł skośne oczy, z kącika ust sączyło mu się mleko, ale Amelia nie przejmowała się tym i nawet nie wytarła mu buzi. Tutaj nikomu to nie prze­szkadzało, tu, w kuchni Gundy, Benjamin mógł być sobą i niczego się nie wstydzić.

- Ci, ci - powiedział niewyraźnie. - Ci, ci, Mila! Dziewczynka uśmiechnęła się, chciał, żeby zaśpiewała mu piosenkę o ptaszku w krzaku róży. Tym, który o po­ranku ćwierkał swą radosną piosenkę...

Amelia zaśpiewała jedną zwrotkę i Benjamin już spał.

Ona także poczuła się senna. Przyłożyła się koło niego z myślą, że czas oczekiwania skróci się nieco, jeśli i ona na chwilę się zdrzemnie. Do domu nie musiała się spie­szyć, postanowiła, że zaczeka na matkę. O zmierzchu wrócą razem, może uda im się chwilę porozmawiać, jeśli mama nie będzie zanadto zmęczona.

Dłonie Marji sczerwieniały i spuchły, jak często bywa­ło wieczorem. Wiele razy w ciągu dnia myła je w ostrym mydle, a jeśli zdarzało jej się pielęgnować chorego na cho­robę łatwo przenoszącą się na innych, również zanurzała ręce w naczyniu ze spirytusem, szczypało wówczas iście piekielnie, zawsze miała bowiem otarcia, pęcherze albo in­ne drobne skaleczenia. Nie były to rączki bogatej pani, by­wało, że wyglądały gorzej niż poparzone palce Nadjany. Jednakże zdaniem Marji spirytus i mydło były bardzo ważne, bo wśród zapisków, jakie dostała z Kopenhagi, znalazła krótki fragment, który mocno wbiła sobie do gło­wy. Jeden ze studentów twierdził, że ludzie chorują za sprawą lekarzy, rodzące umierają, ponieważ lekarze przez swoje wędrówki od miejsc, gdzie wykonują obdukcje, do łóżek położnic przenoszą na kobiety choroby. Student uważał, że spirytus czy też pewna substancja, której Marja nie znała, mogły temu zaradzić, Marja postanowiła więc spróbować. Ta teoria zgadzała się z tym, co Kari mówiła o myciu i o wrzątku, a ponadto sprawdzała się w prakty­ce. W szpitaliku Marji nikt bowiem jeszcze nie zaraził się nową chorobą. Bardzo pilnowała, by chorych izolować od siebie, wolała położyć pacjenta na stryszku w stodole, ani­żeli pozwolić mu spać przy innym zakaźnie chorym.

Dysponowała teraz oddzielną izbą dla rodzących, prze­bywały tu także kobiety z innymi dolegliwościami, typo­wymi tylko dla swojej płci. W jedynym pomieszczeniu z oknem stał duży stół, na nim rozgrywały się niezwykle dramatyczne sceny, tutaj usuwano wrzody lub też nawet całe członki. Ostatniej zimy Marji znów przyszło zagryźć zęby i odcinać z żywych ciał martwe już palce u rąk i stóp. Tego akurat zajęcia nienawidziła, na szczęście Chłopak zaczął przejmować od niej część tego rodzaju zadań. Na­zywano go po prostu Chłopakiem, nikt bowiem nie wie­dział, jakie nosi imię. Pojawił się pewnego lata, dźwigając węzełek pełen niewielkich ostrych nożyków i budzących grozę narzędzi. Rozumiał wszystko, co się do niego mówi, lecz nigdy nie odpowiadał. Marja nie słyszała, żeby wydał z siebie jakikolwiek dźwięk, w dodatku poruszał się tak lekko i cicho, że prawie się go bała. Chłopak mógł być sy­nem balwierza, w każdym razie chodził od wsi do wsi i zy­skał sławę człowieka umiejącego puszczać krew. Nie mógł liczyć sobie więcej niż dwadzieścia lat, lecz miał mięśnie dorosłego mężczyzny, a oczy starca. Marja lubiła go, choć w jego towarzystwie zawsze czuła się trochę nieswojo. By­ło coś okropnego w osobie, która nigdy się nie odzywa.

Chłopak jednak okazał się zdolny, bez niego nie dałaby sobie rady, zajmował się mężczyznami, łatał skaleczenia i rany, wiedział, co robić z przypadkowymi postrzałami i ramionami, które wypadły ze stawów. To odpowiednie zajęcie dla mężczyzny, uznała Marja, ona sama miała peł­ne ręce roboty przy kobietach i dzieciach. Zdarzało się jed­nak, choć nieczęsto, że Chłopak stawał przed nią i patrzył na nią pewnym szczególnym spojrzeniem, oznaczało to, że składa odpowiedzialność na jej barki. Instynktownie wy­czuwał, w czym Marja jest od niego lepsza, i zawsze oka­zywał wielki szacunek swojej pracodawczyni. W zamian za to Marja wtajemniczała go w niektóre ze swych sekretów, dawała ziołowe maści i specjalne nalewki, którymi mógł le­czyć swoich pacjentów.

Dzisiaj mało go widziała, biegała od dziecka, które mia­ło trudności z oddychaniem, do rodzącej. W przerwach wydzielała maści, leczące rany na łydkach, i soki na tra­wienie. To jednak były błahostki, chociaż zdawała sobie sprawę, jak wiele znaczą dla tych, którzy szukali jej po­mocy. Najwięcej czasu poświęcała położnicy. Dziecko, które się dusiło, poczuło się lepiej, wkrótce też nadeszła Gunda, niosąc kolejne wiadro parującej wody.

- Dziękuję, Gundo, dobrze, że przyszłaś.

Marja przeczytała etykietkę na pojemniczku, wycią­gnęła korek i wylała kilka aromatycznych kropli na miseczkę stojącą przy dziecku. Zalała je wrzątkiem i po izbie rozniósł się świeży mocny zapach.

- Prędko, nakryj go kocem! Przychyl twarz do wody, o, tak!

Dziecko znalazło się jakby w namiocie nad miseczką, matka trzymała je nad parą, z oczu ciekły jej łzy. Oczy dziecka także się podrażniły, lecz oddychało teraz zdecy­dowanie łatwiej. Marja uśmiechnęła się zadowolona, stwierdzając, że anyżek z rumiankiem w połączeniu z oparami spirytusu i odrobiną siarki działały doskonale.

- Trzymaj je tak, dopóki woda nie wystygnie, potem możecie iść do domu, weź to ze sobą, i gdyby znów były jakieś kłopoty, rób tak, jak widziałaś - poinstruowała krótko kobietę.

Wieśniaczka ukłoniła się trzy razy, podziękowała osiem, nazywając Marję aniołem.

- Przyślę jutro rano do was męża, przyniesie trochę ma­sła albo sera.

- Dziękuję, to miło z twojej strony, ale przydałoby nam się raczej parę naręczy drewna albo jakieś stare łóż­ko, jeśli wam niepotrzebne.

Kobieta uśmiechnęła się.

- Oczywiście, dzięki tobie mamy jeszcze czworo dzieci w naszym własnym łóżku, dostaniesz więc, co tylko chcesz.

Marji już nie było, lecz kobieta nie poczytała tego za nieuprzejmość. Odgłosy dobiegające z izby w głębi całko­wicie usprawiedliwiały pośpiech Marji.

- Przyj, dasz radę, jeszcze tylko trochę, jeszcze tylko jeden raz!

Rodząca znów zaniosła się krzykiem, zawisła na szyi teściowej, spódnice miała podciągnięte aż do pasa i widać było, że po wnętrzu smukłych białych ud spływa krew.

Marja przygryzła wargę, starając się ukryć niepokój za maską optymistycznej zachęty. Teściowa, pięćdziesięcio­letnia kobieta, stała niczym drzewo, które nie ulega napo­rowi wiatru, lecz oczy pociemniały jej od strasznej praw­dy, wymieniła spojrzenia z Marją, palcami dała znak, że czym prędzej należy wezwać księdza, Marja nie widziała powodu, by dłużej zwlekać, i przekazała wiadomość dalej.

Rzeczywiście, nie wyglądało to dobrze.

Kobieta rodziła raz wcześniej i już wtedy o mały włos nie przypłaciła tego życiem, dziecko zmarło podczas poro­du, a kiedy wreszcie się urodziło, okazało się, że było zde­formowane. Marja wiedziała, że położnica jest wystraszo­na i umęczona ciążą pełną złych snów. A kiedy nadszedł wreszcie dzień rozwiązania, okazało się, że rozpoczęło go skrzeczenie kruków nad fiordem, zły znak, uważali ci, którzy się na tym znali Poród ciągnął się już trzeci dzień.

Marja nie wiedziała, czy dziecko żyje czy też już umarło.

Przykładała ucho do wielkiego brzucha, lecz nie słysza­ła żadnego dźwięku. Dłońmi wyczuwała zarys dziecięce­go ciałka, było źle ułożone, nóżki skierowane miało w stronę kanału rodnego. Marja od razu zorientowała się w grożącym niebezpieczeństwie, nie było jednak powodu, by się poddawać, dzieci już wcześniej przeżywały podob­ne porody, kobiety także.

Teraz, gdy popłynęła czerwona świeża krew, Marja wiedziała, że kobieta wykrwawia się na śmierć..

W pozycji stojącej przytrzymywała ją teściowa, nogi przestały już ją nosić. Marja wiedziała, że taka pozycja mo­że pomóc, chociaż kobiety w trakcie porodu wolały na ogół siedzieć w łóżku albo na stołku. Uklękła przy stopach położnicy, zbadała ją, lecz wyczuła jedynie miękkie po­śladki dziecka. Biodra kobiety wyglądały na dość szerokie, ale mimo to dziecku coś zdawało się zagradzać drogę.

- Przecież ona już wcześniej rodziła - mruknęła Marja. - I tym razem więc musi się udać, ale coś jakby prze­szkadza, jak gdyby ona była trochę inaczej zbudowana... Na twarzy teściowej widniał smutek, synowa w jej ra­mionach najwidoczniej straciła przytomność. Nie szko­dzi, pomyślała Marja, chwila ulgi w bólach może przyda jej nowych sił.

- Dziecko nie urodziło się w taki sposób - ściszonym głosem wyznała teściowa.

Marja popatrzyła na nią zdziwiona.

Starsza kobieta z trudem przełknęła ślinę, odwróciła oczy.

- Mój Boże, ciągle mi to stoi przed oczami.

- Ale co takiego się stało, co?

- Dziecko umarło. Na pewno, musiało być nieżywe...

- I co?

- Musieliśmy... Położna... Musiała je wydobyć. Marja zrozumiała. O takich sprawach się nie mówiło, lecz przecież się zdarzały, musiały się zdarzać. Po to, by uratować życie kobiety, poświęcano życie dziecka. Uśmiercano je w łonie matki, by móc je wyjąć. To stra­szne. Na myśl o takiej scenie Marja poczuła mdłości. Sa­ma nie bardzo potrafiła sobie z tym poradzić, nawet gdy dziecko dawno już nie żyło. Gdyby żyło, nigdy nie była­by zdolna tego zrobić. Księża nazywali to morderstwem, za taki postępek groziła kara śmierci, człowiek bowiem nie powinien wydawać wyroków w sprawach ostatecz­nych. Bóg we wszystkim miał swój cel, nawet w tragicz­nych losach tysięcy położnic i ich dzieci. Jedyne, co lu­dzie mogli zrobić, to próbować oszukać naturę, lecz i to także było grzechem. Bóg obdarzał kobietę tyloma dzieć­mi, ile zapisano w Jego księgach.

Marja usiadła, poczuła, że robi jej się słabo.

- Ona nie powinna nigdy... dlaczego... nie powinna mieć więcej dzieci.

Twarz starszej kobiety była niczym kamienna maska.

- To żona naszego jedynego syna, miała urodzić mu dziedzica.

Marja popatrzyła w zmęczone oczy, błysnęła w nich duma, w wypowiadanych niemal szeptem słowach dźwię­czała próba obrony.

- Nigdy nie wyjawiłaś jej prawdy? Powiedziałaś tylko, że poprzednie dziecko było zdeformowane?

W twarzy teściowej nie drgnął ani jeden mięsień.

Marja westchnęła, ujęła rodzącą za rękę, odnalazła de­likatny rytm w rozszerzonych żyłach, dostrzegła lekkie poruszenie piersi nad wzdętym brzuchem.

Niebieskie cienie pod oczami rozszerzały się z wolna ku skroniom i kącikom ust.

- Ona już umiera, nic więcej nie zdołamy zrobić. Marja nie odpowiedziała. Starsza kobieta miała rację. Gniew Marji złagodził widok pomarszczonej dłoni na brzuchu młodej położnicy. Stara zrozumiała swój grzech, a może wcale nie był to grzech? Kolejne pokolenia wszak musiały przychodzić na świat, takie było prawo natury, gra, w której stawką było życie i śmierć, mniej heroiczna niż życie wojowników, lecz równie krwawa i okrutna. Ta­ką walkę prowadzić musiały kobiety, a straty wśród nich były ogromne.

Zajrzała do chłopca, któremu usunięto paskudny wrzód na szyi, i podała mu kolejną porcję odurzającego lekarstwa dla złagodzenia bólu po operacji. Dziecko jednak i tak zano­siło się bezgłośnym krzykiem, w jego spojrzeniu pojawiło się szaleństwo, bliskie było utraty przytomności z bólu. Marja bała się zaaplikować mu zwiększoną porcję leku, wiedziała, że jest trujący i można go stosować jedynie przez pewien czas. Chłopiec musiał znieść cierpienie, choć był jeszcze dzieckiem i mało rozumiał z tego, co się wokół niego dzieje.

Marja starała się chronić swoje serce przed chwilami takimi jak ta, widok i jęki wydawane przez udręczonych ludzi w szpitaliku gromadziły się w niej jak w jakimś wiel­kim naczyniu. Niekiedy zdarzało się, że przelewały się przez wierzch, uciekała wtedy do lasu na parę dni, krzy­kiem i płaczem wyrzucając je z siebie.

Ale za każdym razem naczynie stawało się coraz większe i mogło pomieścić coraz więcej ludzkiego cierpienia. Upłynął już blisko rok od ostatniego czasu, kiedy musiała je opróżnić. Nie bardzo wiedziała, czy to dobrze, czy wprost przeciwnie, nie powinna wszak zachowywać obojętności wobec takich męczarni, nie mogła jednak również dzielić cierpienia z cho­rymi tak, jak było na początku, takiej gehenny bowiem nie zniósłby żaden człowiek. Musiała zachować przytomną gło­wę i zdolność myślenia, inaczej stałaby się zupełnie bezradna.

Człowiek cierpiący na ból brzucha nie wołał tak gło­śno o jej współczucie.

Był to rosły mężczyzna, chłop z wioski w samej głębi fiordu. Przywieźli go do niej przyjaciele, którzy twierdzi­li, że spożył zepsute jedzenie. Marja jednak prędko zo­rientowała się, w czym rzecz, mężczyzna napchał brzuch kaszą z płatków jęczmiennych skradzioną pracodawcy. Natrafił na garnek, który gospodyni postawiła w piwni­cy w sobotni wieczór, i dostrzegł możliwość najedzenia się do syta. Nic nie zaniósł dzieciom, pazerność sprawiła, że sam opróżnił całe naczynie. Wpuścił nawet do piwni­cy psa, żeby odwrócić od siebie podejrzenia, myślał za­pewne, że gospodyni złaja zwierzę za jego przestępstwo.

Chłopa dosięgła jednak sroga kara.

Jęczmienne płatki były tylko na wpół ugotowane, go­spodyni zapewne chciała je podprażyć w piecu w niedzie­lę, kiedy cała rodzina wybierze się do kościoła, jedzenie byłoby w ten sposób smaczniejsze, niż gdyby gotowe mia­ło stać całą noc.

Jęczmienne płatki w brzuchu mężczyzny napęczniały, ściągając na niego straszny ból, którego, jak mu się zda­wało, nie przeżyje.

Marja podała mu tran i stopiony barani łój o nieprzy­jemnym, ostrym zapachu. Chory jęczał i wzdragał się przed przyjęciem lekarstwa, lecz Marja umiała je wmusić. Wkrótce żołądek nieszczęsnego się opróżnił, tak jak to przewidziała. Życie mężczyzny nie było już zagrożone, zapewne jednak do końca dni czekały go problemy z tra­wieniem. Kiszki mężczyzny, zdaniem Marji, rozciągnęły się tak, iż naprawdę mało brakowało, by pękły.

Odpowiednia kara dla żarłoka, który będzie głodował przy zastawionym stole, bo żołądek nie przyjmie strawy.

Opuściła go bez poklepania po ramieniu i życzliwych słów, którymi zwykle pocieszała pacjentów.

Stopy ją bolały, miękkie skórzane buty zdawały się za cia­sne. Marja wiedziała, że czeka ją ciężka noc, bo po dniu ta­kim jak ten plecy i nogi zawsze okrutnie jej dokuczały. Owszem, mogła zażyć parę łyżek swego własnego lekarstwa, lecz nie śmiała. Wymieszane ze spirytusem okazywało się niebezpiecznym pomocnikiem. Gorzko już tego doświad­czyła, gdy regularnie zażywała uspokajającej mikstury. Kie­dy skończyły się zapasy, czekał ją przykry okres bezsennych nocy, wsłuchiwanie się w serce tłukące się w piersi i ból ję­zyka dopominającego się o znajomy smak.

Lepiej nie próbować. Może wypije filiżankę herbatki, jeśli Gundzie coś zostało. Może zje kawałek chleba albo talerz kapuśniaku.

I odpocznie.

Odpocznie długo.

W drzwiach zderzyła się z pastorem. Z twarzy duchow­nego wyczytała, że wypełnił już swoje zadanie.

- Umarła, akurat kiedy pobłogosławiłem dusze jej i dziecka, jak gdyby specjalnie wstrzymywała się i czekała aż na tę chwilę... - Młody pastor złożył dłonie w religij­nym uniesieniu, jego wzrok stał się daleki. - Jakaż niezwy­kła jest ludzka tęsknota za dobrym Bogiem, kiedy padnie na nas cień śmierci. Płomień życia pali się wtedy uparcie...

- Dobrze, że zdążyliście na czas, pastorze, dziękuję. Czy mogę zaproponować filiżankę naparu z ziół? A mo­że miskę ciepłego piwa, jeśli Gundzie coś zostało?

Młody człowiek, jąkając się, podziękował, czekało na niego jeszcze wiele obowiązków. Życzył Marji spokojnej nocy i w imieniu Pana wyraził wdzięczność za wszystko, co robi dla nieszczęsnych cierpiących ludzkich istot.

Marja pożegnała go uniżenie. Był bardzo dobrym czło­wiekiem jak na księdza, zupełnie innym niż straszny Revelin, który zginął w pożarze na plebanii.

Marja nakazała Ragnhild obmycie zmarłej i czuwanie nad zwłokami, lecz jak się okazało, teściowa kobiety załatwiła już wszystko ze swoimi siostrami. Zanim Marja opuściła szpita­lik, zdążyła jeszcze pocieszyć zrozpaczonego wdowca, przy­nieść ciepłą wodę do obmycia zwłok, zmienić opatrunek po­płakującemu dziecku i wydać połamanemu reumatyzmem chłopu z Karstad dodatkowy zapas nalewki. Na dworze by­ło niemal już ciemno, znad fiordu nadciągnął chłodny wiatr. Pomyślała o przytulnym kątku w królestwie Gundy, wie­działa jednak, że Karl czeka na nią. Gunda jeszcze nie spała, z kuchni dobiegały odgłosy krzątaniny. Marja poszła poże­gnać się z pomocnicą i życzyć jej dobrej nocy.

- Siadaj, kobieto, wyglądasz, jakbyś jedną nogą stała już w grobie. Musisz wreszcie odpocząć, zrób sobie kilka wolnych dni, tutaj wszystko się ułoży. Poradzimy sobie z Chłopakiem i Ragnhild.

Marja podparła czoło ręką. Wirowało jej w głowie, pod powiekami tańczyły czerwone plamy. Być może Gunda ma rację, wiosna to przecież szczególnie trudny okres, Marja zawsze czuła się wtedy słaba, jakby wyzuta z sił.

- Gdybym tylko mogła trochę pospać, coś zjeść, jutro rano będę jak nowo narodzona, Gundo. Wiesz przecież, jestem młoda i silna.

Marja uśmiechnęła się lekko. Gunda popatrzyła na cie­niutkie zmarszczki rozchodzące się od kącików jej oczu. Owszem, była silna i dość jeszcze młoda, ale takiego ży­cia nikt długo nie wytrzyma.

Dopiero teraz Marja zauważyła dwa ciałka zwinięte w kłębek na podłodze przy palenisku.

- Ona tak na ciebie czekała - powiedziała Gunda, spo­glądając za wzrokiem Marji na dzieci.

Marja poczuła ukłucie w piersi, zdawała sobie sprawę, że poświęca Amelii zbyt mało czasu. Gdy tylko dziew­czynka trochę dorośnie, będzie mogła pracować u jej bo­ku, na razie jednak zbyt wiele było w niej z dziecka, by mogła znieść to, co rozgrywało się w szpitaliku. Być mo­że nigdy nie będzie w stanie się tym zajmować, Amelia bowiem zaliczała się do tych, którzy cierpienia ludzi i zwierząt odczuwają na własnym ciele.

- Biedna mała, bardzo była zawiedziona? Gunda uśmiechnęła się, jej oczy patrzyły łagodnie, bez cienia oskarżenia.

- Nie, dostała coś do picia, pogawędziłyśmy, potem oboje zasnęli, chcieli na ciebie zaczekać. Najlepiej będzie, jak ty ich obudzisz. Ale zmarzniecie w drodze do domu, poproszę Jensa, żeby was odprowadził.

- Nie, on na pewno już śpi. Chyba zostaniemy tutaj. Położę się przy dzieciach, wezmę tylko tę jedną świeżo upraną derkę, tu u ciebie zawsze tak ciepło.

Marja ciężko usiadła przy Amelii, delikatnie połasko­tała policzek córeczki, pogładziła Benjamina po włosach i ucałowała oboje suchymi wargami. Osunęła się potem jak pijana i ledwie dotarło do niej, że Gunda otula ich ko­cem i stawia na noc osłonę wokół paleniska.

W domu zapanowała cisza, Marja zapadła w ciężki nie­spokojny sen.

Kiedy stukanie dobiegające z zewnątrz dotarło wre­szcie do jej głowy, myślała z początku, że to ludzie lens­mana przyszli, by oderwać ją od najbliższych. Krzyczała przez sen, budząc zaspaną Amelię, a Benjamin zaczął gniewnie wymachiwać rączkami, broniąc się przed niewi­dzialnymi wrogami.

ROZDZIAŁ III

Oczy miała jak zaklejone, wreszcie jednak zdołała się obudzić. Amelia obróciła się na bok i dalej spała, przytu­lona do niespokojnego Benjamina, otoczyła go tylko ra­mieniem niczym dorosła kobieta, która pragnie chronić własne dziecko. Marja zasnęła tak jak stała, w ubraniu, spódnice miała teraz zmięte, włosy potargane. Trudno po­wiedzieć, by wyglądała na wypoczętą.

Walenie w drzwi nie ustawało, mocując się z ryglem zniecierpliwiona próbowała uciszać przybyłych.

W końcu uchyliła drzwi, do środka wpadło światło wczesnego poranka. Nad górami wisiało już jasne pasmo, odbijało się w pomarszczonej szarej wodzie fiordu.

- Kto tak woła? - spytała przez szparę w drzwiach, uj­rzawszy obce twarze, w których nie rozpoznała żadnego z mieszkańców wioski.

- Bez imion, kobieto, przychodzimy do ciebie z roz­paczliwą prośbą, lecz błagamy, byś nie pytała nas o nic.

Postać w ciemnym ubraniu postąpiła o krok w tył, od­słaniając niższego, również ciemno ubranego człowieka.

Marja poczuła w sercu jakby ostrzegawcze ukłucie, właściwie jednak nic w tych mężczyznach jej nie przera­żało, stali w progu Vildegard bez broni, jak tylu już ludzi wcześniej przed nimi.

- Co się stało? - spytała cicho, otwierając drzwi na ca­łą szerokość.

Wyższy zdecydowanym skinieniem głowy wskazał na fiord, Marja dostrzegła w dole przy przystani łódź, po sta­nie strojów przybyszów zorientowała się, że musieli do­trzeć tu wodą, najwidoczniej mocno wiosłowali, choć sprzyjał im wiatr.

- Nasz przyjaciel jest ranny, ma kulę w brzuchu. Nie przeżyje, jeśli mu się jej nie wyciągnie. Wierzymy, że mu pomożesz, dobra Marjo.

Marja mruknęła coś pod nosem, przetarła zapuchnięte oczy. Zmęczenie sprawiało, że nogi miała jak z ołowiu, plecy nie chciały trzymać się prosto, pragnęły jedynie uło­żyć się z powrotem na twardym posłaniu przy piecu i od­poczywać.

- Wygląda mi raczej, że to Chłopak powinien się tym zająć - szepnęła.

W oczach mężczyzn pojawiła się rozpacz.

- Słyszeliśmy o tobie! Twoja sława sięga daleko, kobie­to. Powiadają, że potrafisz uratować życie nawet temu, komu pisana jest śmierć.

- Co ty wygadujesz? Pilnuj języka w gębie, obcy, to nie­bezpieczne słowa!

Marja nie lubiła takiego gadania, od razu czuła pazury przeszłości szarpiące jej serce. Wiedziała, że wciąż jeszcze poszeptuje się o jej zdolnościach, niejeden wierzył, że ma konszachty z królestwem ciemności. Ponieważ jednak okazywała ludziom życzliwość, niczego jej nie zarzucano. Niektórzy chyba również uważali, że straszna śmierć, ja­ka spotkała Revelina, była przynajmniej po części jej dzie­łem. Dlatego też trzymali język za zębami i zapewne gdy­by ktoś zechciał przesłuchać ich na temat działalności i postępków Marji Oppdal, milczeliby jak grób.

Dwaj przybysze unikali jej wzroku, sprawiali wrażenie wystraszonych. Marja była zmęczona, chciała, żeby sobie poszli, pragnęła pozbyć się nieproszonych gości i wrócić do łóżka. Potrzebującej kobiecie nie odmówiłaby na pewno, ani też choremu dziecku, natomiast mężczyzna z ra­ną postrzałową nie był bohaterem najbardziej wzruszają­cych historii, domyślała się już zresztą, w czym rzecz.

- Jesteście buntownikami, prawda? Z tych, co to otwarcie sprzeciwiają się wójtowi i żądają zmniejszenia podatków?

Wyższy z mężczyzn po raz pierwszy popatrzył jej w oczy.

- Masz rację. Ale tym razem, droga pani, nie chodzi już tylko o zmniejszenie podatków, lecz o kłamstwa i oszu­stwa, o nikczemne wykorzystywanie pracy uczciwych chłopów i władzy naszego wielkiego króla. Jest ktoś, kto nam przewodzi, mądrzejszy od większości z nas, odwie­dził króla w jego zamku i usłyszał prawdę wprost z ust jego wysokości. To właśnie dla naszego przywódcy prosi­my o pomoc. W twoich rękach jest nasza przyszłość, ko­bieto, bo bez niego chłopi znów utoną w morzu niewoli.

Słowa mówiącego zdawały się nie robić na Marji wiel­kiego wrażenia.

- Macie w łodzi Nielsa Kvithovuda?

Zaskoczeni mężczyźni wymienili spojrzenia. Nie przy­puszczali, że ta kobieta może aż tyle wiedzieć o wydarze­niach rozgrywających się w Sogndalsfjasren.

Zaprzeczyć jednak nie mogli. Marja wyglądała na bar­dzo zadowoloną, gdy potwierdzili jej przypuszczenia. Z oczu zniknęła przesłona zmęczenia, błysnęły w słabym świetle, przywodząc mężczyznom na myśl ślepia kota, czającego się przy mysiej dziurze.

- Przynieście go tutaj, przyjrzę się tej ranie.

Pospieszyli w dół zbocza, nie mieli czasu na otwiera­nie i zamykanie furtki, z młodzieńczą sprężystością prze­skoczyli przez płot. Wkrótce zmienili się w dwa cienie po­suwające się wzdłuż miedzy w stronę fiordu.

Marja obróciła się powoli, przeciągnęła. Zdecydowała, że wystarczy jej już snu, pewnie i kolejnej nocy położy się na dwie lub nawet na trzy godziny. Może w ciągu dnia uda jej się wyrwać do domu i tam trochę odpocząć, po­zwalając, by Anna się o nią zatroszczyła? Karlowi by się to podobało, Marja uśmiechnęła się na jego wspomnienie. Miała dobrego męża, który nieodmiennie starał się nieba przychylić swojej jakże często sprawiającej kłopot żonie. Wielkie szczęście, że trafił jej się taki mąż, powtarzała to sobie co dnia, nigdy bez ściśnięcia w sercu. Karl nie miał łatwego życia od chwili, w której poślubił młodziuteńką Marję, nie znając prawdy ani o jej pochodzeniu, ani też o jej uczuciach. Był wówczas niczym mokra glina w jej rękach, lecz nie kochała go aż do czasu, kiedy miękkie tworzywo zmieniło się w wypalone, mocne naczynie.

Taki właśnie był teraz Karl, nieugięty, wierny, dopóki ona wypełniała jego życie i była przy nim przynajmniej w myślach.

Marja wróciła do środka. Wyjęła sporą miskę, napełni­ła ją ciepłą wodą z wiszącego nad ogniem kociołka, obmy­ła twarz i ręce, lecz nie używała mydła, bo tak okropnie piekło. Zamiast tego natarła dłonie i twarz zmiękczającą mieszanką z pszczelego wosku, wody różanej i rumianku. Środek ten odświeżał skórę, leczył zadrapania i pęknięcia powstałe za sprawą spirytusu i ługu.

Od razu poczuła się lepiej, miała ochotę umyć jeszcze włosy, ale wiedziała, że nie czas na to. Jakie to zresztą ma znaczenie, że brudny przywódca buntowników ujrzy ją trochę nieogarniętą? Czuła się lekko podenerwowana, znała bowiem sławę, jaka ciągnęła się za tym człowiekiem, wiele o nim słyszała i myślała.

Niels Dankertsen Kvithovud z Nagloyri. Najprawdo­podobniej przybył tam z Bergen i poślubił wdowę na Bruervold. Po jej śmierci wiódł niezmiernie burzliwe życie. Tak przynajmniej wynikało z relacji podróżnych i wę­drownych handlarzy przybywających do Lyster ze swymi towarami i opowieściami. Niels był mieszczaninem, już przed piętnastoma laty otrzymał oficjalne zezwolenie na handel i choć wydawało się to nieprawdopodobne, nikt się na niego nie skarżył. Miał dość bogactw, spał na pu­chu, a pił ze srebrnych kubków. Nie grzeszył przy tym chytrością, w dobrych czasach hojnie obdarowywał ludzi, a i w złych nie skąpił. Lubił mówić głośno i długo, Marja wyobrażała go sobie jako hałaśliwego człowieka, który uważa się za pępek świata i czuje, że żyje dopiero wów­czas, gdy oczy wszystkich zwracają się na niego.

Z pewnością jest nieznośny, cóż, może teraz spuści z tonu i zachowa spokój, w każdym razie już ona zadba o to, żeby poczuł, jak może zapiec słodycz władzy.

Mocno związała włosy, starając się upiąć również cien­kie loki na skroniach, na szczęście w kuchni było za ciem - - no na szukanie siwych włosów. Marja niekiedy czuła się już taka stara, jak gdyby opuściły ją wszystkie siły, a cały świat zmienił się w dziecko u jej piersi, które potrzebuje jej na co dzień i pozostawia wycieńczoną i pustą. Na szczę­ście moje własne dzieci miewają się dobrze, pomyślała. Nie trzeba dłużej walczyć o to, by miały co włożyć do ust.

Łajała się w myślach, wywracając spódnicę na lewą stronę. Spód był czerwony, niemal bez jednej plamki, spó­dnicę uszyto specjalnie tak, by dało się ją nosić na dwa sposoby. Na szczęście nie musiała się obawiać, że ranny ją teraz zobaczy i przekona się, że nawet dojrzała, zamęż­na kobieta na wieść o przybyciu Nielsa Kvithovuda stroi się i stroszy piórka.

Zauważyła w wyrazistych oczach rannego odrobinę lo­dowatego błękitu, błysnęło w nich poczucie siły i wyzwa­nie. Był inny, niż się spodziewała. Włosy rzeczywiście miał jasne, dało się to dostrzec nawet wśród brudu. Klei­ły mu się teraz do czoła, zlepione zaschniętym potem, twarz ściągnęła mu się, naznaczyła bruzdami po zapewne ogromnie wyczerpującej podróży. Jęknął głośno, przyci­skając rękę do brzucha. Ktoś przyłożył do rany kawałek lnianego płótna, posmarowano ją również maścią.

Marja usunęła opatrunek.

Zapomniała o potężnej klatce piersiowej, prawie nie widziała nagiej, zdumiewająco młodzieńczej skóry tego mężczyzny.

Chłopak stał po przeciwległej stronie wąskiego stołu, swoje noże i obcęgi rozgrzewał już w ogniu pod ścianą. Dzbanek gorzałki czekał przygotowany razem ze stosikiem czystych kawałków płótna. Chłopak ujął rannego za szczękę, zmusił go do otwarcia ust i między zęby wsunął mu szczapkę miękkiego drewna. Ranny ożywił się, pluł i prychał, przeklinając powtarzał, że to dobre dla bab i dzieci, a on i bez tego potrafi zachowywać się cicho.

Marja poczuła lekką irytację. To dopiero śmiałek!

- Miał może takie rany wcześniej, skoro tak dobrze wie, ile bólu może wytrzymać? - spytała z naciskiem.

Ranny odwrócił głowę, lodowato niebieskie oczy od­powiedziały na wyzwanie w jej słowach.

- Jestem gotów go znieść, piękna kobieto. Przymknął powieki, Marja wiedziała, że ściany izby mu odpływają, musiał stracić dużo krwi. Bóg jeden wie, w którym miejscu jego trzewi utkwiła kula.

Popatrzyła na Chłopaka, przyniósł z ognia swoje na­rzędzia, studził je teraz. Jedynie obcęgi do przypiekania przeciętych żył żarzyły się w płomieniach, syczących na palenisku. Marja popatrzyła na mężczyzn stojących przy drzwiach, zobaczyła, że na widok żelaza w ogniu z ich oczu zaczął bić czysty strach. Zadrżeli z lękiem, cicho coś do siebie mówiąc, złożyli ręce i mocno spletli palce. W niedużym pomieszczeniu, w którym dobrze napalono, ich ubrania zaczęły parować.

- Możecie wyjść - powiedziała Marja. - Idźcie do Gun­dy, na pewno już wstała. Poproście, żeby wam ugotowa­ła po misce kaszy.

Zerwali się z wdzięcznością, w drzwiach potknęli jeden o drugiego i rzucili ostatnie spojrzenie na nieszczęsnego towarzysza leżącego na stole. On zapewne nawet tego nie zauważył, bo Chłopak już zdążył wlać mu do ust pięć po­rządnych łyków wódki.

Mogli zaczynać.

Marja pozwoliła młodemu człowiekowi zanurzyć ręce w misce ze spirytusem brzozowym, a potem w ciepłym wywarze z jałowca. Na płaskim brzuchu rannego zaperliła się woda, delikatnie obmyli ranę. Ranny na razie leżał nieruchomo, tylko powieki mu drgały.

Palce chłopca wcisnęły się w otwór po kuli.

Marja spostrzegła, że napotkały pewien opór, być mo­że rana już zaczynała się goić. W świetle dwóch lamp uka­zała się żółta ropa, Marja wiedziała, że to znacznie obni­ża szanse pacjenta na przeżycie.

- Wylej trochę z tej butelki - powiedziała, ale Chłopak sądził, że ma na myśli wodę, sama więc wzięła leczącą na­lewkę, rozsunęła brzegi rany i napełniła ją brunatną cie­czą. Mężczyzna na stole drgnął, z jego gardła wydobyły się dźwięki, nad którymi nie panował, lecz oczy patrzyły nieprzytomnie, oszołomione wódką. Mimo wszystko jed­nak wiedział, co się dzieje.

- Może trzeba przynieść pasy - zaproponowała - Marja.

- Nie! - zacharczał ranny i obiema rękami mocno uchwycił się krawędzi stołu.

Chłopak wolno pokręcił głową. W jego oczach dało się wyczytać współczucie, a czegoś podobnego Marja nigdy dotychczas u niego nie zauważyła. Być może ta scena przywiodła mu na myśl jakiś fragment z jego tajemniczej przeszłości, może towarzysząc ojcu widział wielu mężczyzn, których ciała łatano po ranach, zadanych przez ku­le albo miecze podczas wojny. Marja przypuszczała, że tak właśnie jest, Chłopak zdawał się wiedzieć, co robi.

Prędkim ruchem naciął zdrową skórę przy ranie, nacię­cie szybko wypełniło się krwią, która spłynęła bokiem. Marja przygryzła wargi, to samo uczynił człowiek na stole.

Chłopak zagłębił teraz w ranę dwa najdłuższe palce, lecz ranny, o dziwo, leżał spokojnie. Jedynie drganie twa­rzy świadczyło o tym, że wciąż jest przytomny.

- Czujesz ołów? - szeptem spytała Marja.

Chłopak ledwie widocznie skinął głową, lecz twarz miał zatroskaną. Wziął do ręki jedno ze swoich niezwy­kłych narzędzi; długie nożyce z zakrzywionymi końcami, zrobione ze starannie wykutego żelaza ciężko spoczęły w jego dłoni.

Marja zamrugała. Z wielkim zainteresowaniem obserwo­wała spokojne, wprawne ruchy Chłopaka. Nigdy jeszcze nie widziała go takim pewnym siebie, oto dziedzina, na której się znał, wielokrotnie, może nawet aż za często wi­dział, jak robi to jego ojciec, Marja nabierała coraz większe­go przekonania, że młody człowiek jest synem balwierza.

Kawałek metalu ze stukiem trafił do drewnianej mi­seczki przy biodrze rannego. Chłopak ponownie wprowa­dził narzędzie do rany, razem z nim jeszcze jeden palec.

Rosłe ciało na stole trzęsło się teraz niekontrolowanie.

Chłopak na powrót wsunął rannemu do ust kawałek drewna, tym razem nie zostało wyplute.

Marja czuła pot spływający jej do oczu. Może dlatego wokół niej zaczęło się robić coraz ciemniej. Zorientowała się, że i ona mocno przytrzymuje się stołu, a jej ręka spo­częła na pobielałych kostkach dłoni wielkiego mężczyzny.

Chłopak wstrzymał oddech, wyciągnął z rany swój in­strument i triumfująco podniósł go pod światło.

Kolejny kawałek ołowiu.

- Jest ich więcej? - spytała Marja zdumiona. Chłopak wypuścił powietrze z płuc, podniósł ramiona i opuścił je. Z jego oczu wyczytała, że nie ma żadnej pew­ności.

Położył szczypce przy zakrwawionym nożyku, odwrócił się i wypił łyk wódki, która została na dnie dzbana. Marja zrozumiała, że zrobił swoje. Teraz przyszła kolej na nią.

Pamiętała, jak na początku trudno jej było wbić twar­dy metal w ludzką skórę, pamiętała mdłości, które ją wte­dy ogarniały, jak trzęsły się ręce przy tej czynności, bo w głębi ducha obawiała się, że ubliża dziełu stworzenia.

Wówczas jednak, tak jak i teraz, chodziło o ludzkie życie.

Przewlokła nić z końskiego włosia przez skórę mężczy­zny, leżał teraz spokojnie, ale pierś poruszała mu się ryt­micznie, oddychał, a więc żył. Marja mocno ścisnęła skórę, zanim wbiła igłę, wiedziała, że taki zabieg często łagodzi ból ukłucia. Kolejnymi szwami zamykała ranę. Wierzchnią warstwę skóry zostawiła otwartą, z nacięcia wciąż wypływało trochę krwi.

To dobrze, pomyślała Marja, krew oczyszcza.

Szepnęła kilka słów, żeby przygotować chorego na to, co się stanie, i polała mu brzuch kolejną porcją brunatnej piekącej cieczy. Zdumiona stwierdziła, że mężczyzna le­ży tak samo nieruchomo, jeszcze bardziej zdziwiło ją, że na zakrwawionych wargach pokazał się cień uśmiechu. Przemyła mu też twarz, otarła zakrzepłą krew z kącika ust i oczyściła ranę, jaką sam sobie zadał. Wargi miał napuchnięte, nie skrywały białych, silnych zębów.

- Już po wszystkim, przybyszu, będziesz mógł teraz od­począć, zebrać siły. Czeka cię jeszcze ciężka przeprawa z gorączką, Kvithovud.

- Jeśli umrę, to w każdym razie z aniołem u swego bo­ku - wydobył się szept z ochrypłego, przepalonego wód­ką gardła.

Zostawili go na twardym stole, zasnął, zanim jeszcze skończyli sprzątać. Marja okryła go derkami, pod głowę wsunęła starą poduszkę wypchaną słomą. Wstydziła się tego, że jej oczy samowolnie kierują się na mocne uda te­go mężczyzny, wstydziła się, że jego ręce zdają się bez­wiednie przyciągać jej własne. Jakże bardzo chciałaby do­tknąć jego pulsującej szyi, nie tylko szorstkimi od pracy zmęczonymi dłońmi.

Pogasili lampy.

Chłopak pożegnał ją swoim zwykłym przyjacielskim spojrzeniem.

Po wyrazie jego twarzy poznała jednak, że w ten wcze­sny poranek na policzkach wykwitły jej rumieńce.

Karl powitał ją silnymi objęciami, przytulił do siebie, pogładził po włosach, pieścił ciężkie powieki.

- Moje biedne maleństwo, taka strasznie zmęczona. I brudna, jak włóczęga.

- Byłam tam potrzebna - stwierdziła po prostu i osu­nęła się na krzesło.

Światło marcowego poranka wpadło przez wysokie okna izby, Marja zdawała sobie sprawę, że wcale się od tego nie robi ładniejsza.

- Idź do alkowy, każę przynieść ci na górę balię gorą­cej wody.

- Sama przecież mogę iść do łaźni, wy macie pewnie co innego do roboty, pola już wkrótce będą nagie...

- Zrób tak, jak mówię, Marjo - rzekł łagodnie.

Marja z radością poszła na górę, ale nawet te kilka stop­ni, jakie musiała pokonać, zdawały jej się ciągnącą się mila­mi drogą. Zdjęła suknie, zmarszczyła nos na widok plam pokrywających spódnicę i stanik. Bluzce też daleko było do czystości, a włosy zdawały się jednym wielkim kołtunem.

Łóżka jeszcze nie zaścielono, zagłębienie, jakie pozostawił w nim Karl, zachowało być może odrobinę ciepła. Skuliła się na nim, wdychając woń lnianego płótna i ulot­ne wspomnienie pachnącego ziemią ciała męża.

Cudownie!

Kiedy ciężkie stąpanie po schodach oznajmiło, że ką­piel zaraz będzie gotowa, już spala.

Karl na widok półnagiego ciała żony w łóżku odsunął pa­robka i sam jednym silnym ruchem przesunął balię za próg. Wsypał do wody słuszną porcję proszku przygotowanego przez Marję, powąchał zawartość innego pojemnika. W su­szonych płatkach wyczuł zapach minionego lata i je także wsypał do balii. Patrzył, jak ciemne barwy w kontakcie z wodą jaśnieją w zadziwiający sposób, na powierzchni uno­siły się teraz kwiaty. Zaiste kąpiel godna księżniczki!

Uniósł żonę do pozycji siedzącej.

Marja miała na sobie szarą wełnianą koszulę, ściągnął ją przez głowę, nie zważając na mamrotane pod nosem bezsilne protesty.

Delikatnie podniósł żonę z łóżka i pozwolił stopom dotknąć wody. Marja drgnęła, lecz powieki uniosła tylko do połowy.

- Ach, jak cudownie - westchnęła, tuląc się do jego szyi. - Nie puszczaj.

Karl zaśmiał się cicho.

- Nie puszczaj? Pocałował ją. Teraz już śmielej.

- Dobrze! Z głośnym pluśnięciem wylądowali w balii oboje, Karl trzymał zwiniętą w kłębek żonę na kolanach, nogi oboj­ga wystawały ponad krawędź balii, woda przelała się na podłogę. Powietrze otaczające jej ciało w jednej chwili zdało się chłodniejsze, Karl zobaczył, że pokrywa się gę­sią skórką, a piersi ściągają się, jak gdyby broniły się przed wilgocią i chłodem.

Serce zabiło mu mocniej, sprawiając, że po ciele roze­szło się nowe ciepło.

Polał jej twarz wodą, Marja przymknęła oczy, lecz zwróciła się w jego stronę, przyjmując pieszczotliwe stru­myki niczym dary niebios.

Odwrócił ją delikatnie, ułożył tak, że leżała wsparta o krawędź balii i jego własne łydki. Wciąż sprawiała wra­żenie, że ledwie wie, co się z nią dzieje.

Karl złapał przewieszone przez krzesło bawełniane płót­no, ręcznik Gjertrud ozdobiony inicjałem. Delikatnie obmył oczy Marji, mniej spuchnięte teraz po odświeżającej wodzie.

Nikt nie ma równie pięknych warg jak ty, pomyślał i zapragnął powiedzieć to na głos. Dobycie słów zdawało się jednak zbyt trudne, czułość ściskała w gardle.

Wziął więc kawałek perfumowanego mydła, które Nadjana podarowała przyjaciółce, ten aromat niemal zagłuszył skromną woń suszonych ziół unoszących się w wodzie.

Otoczył ich niczym przytulny oszałamiający obłok przy­jemności, Karl żałował teraz, że sam nie zdążył się rozebrać. Siedział oto w przemoczonych spodniach i koszuli, trzyma­jąc żonę nagusieńką jak nowo narodzone dziecko. Gdyby ktoś tu teraz 'wszedł, mógłby sądzić, że najbogatszemu czło­wiekowi we wsi, gospodarzowi Wdowiej Zagrody, całkiem poprzestawiało się w głowie. Ludzie i tak uważali kąpiele, poza świętami Bożego Narodzenia i niekiedy w letni dzień, za dziwactwo. Czyż więc ktokolwiek przy zdrowych zmy­słach taszczyłby całą kadź wody na piętro po to, by jak dziecko wskoczyć do niej w ubraniu?

Karl cicho zaśmiał się do siebie. Był to śmiech pełen ra­dości, pomieszanej ze słodkim wyczekiwaniem.

- Pochyl się, umyję ci włosy, najmilsza.

Marja usłuchała jak lunatyczka. Karl rozkoszował się dotykiem gładkiego mydła w długiej, ciemnej grzywie włosów, palcami rozczesywał sploty, na pewno ciągnął ją nieco zbyt mocno za delikatną skórę u nasady włosów na karku. Ale Marja tylko wzdychała, jak gdyby doświadcza­ła cielesnej rozkoszy, czując, jak z każdym jego ruchem spływa z niej brud i zmęczenie. Kiedy odrzuciła głowę w tył, woda lśniącym łukiem poszybowała na podłogę.

Karlowi zaparło dech w piersiach, kiedy Marja wycho­dziła z balii, nie wstydząc się rozpalonej skóry.

- Wytrzyj mnie! - nakazała.

Posłuchał, nie mógł jednak się oprzeć i później przyci­snął ją mocno do siebie, aż przestraszona krzyknęła z uda­wanym gniewem.

- Ściągaj to mokre ubranie, szaleńcze! Inaczej się prze­ziębisz i całą wiosnę przeleżysz jak zasmarkany dzieciak.

Spodnie z plaśnięciem opadły na podłogę, za nimi ko­szula. Drżący z zimna, lecz rozchichotani przytulili się do siebie pod białą pościelą z najlepszej, przywiezionej z da­lekich krajów bawełny.

Karl nie znał materii, której dotyk na skórze byłby przyjemniejszy.

Równać z nią mógł się jedynie aksamit, jaki zaofiaro­wała mu teraz Marja.

Do uszu Karla Martina dawno już dotarła wiadomość, chociaż nikt nie powiedział za dużo i zawsze zachowywano ostrożność, gdy tylko w rozmowie uczestniczył ktoś trzeci.

W izdebce na tyłach sali dla chorych umieszczono Nielsa Kvithovuda we własnej osobie. Pomieszczenie to prze­znaczano zazwyczaj dla chorych zakaźnie albo też na przy­gotowanie zwłok do pogrzebu. Przywódcy buntowników widać to nie wystraszyło, powiadano, że spał przez bite trzy doby i zdaniem Karla Martina już samo to brzmiało dostatecznie strasznie. Pomyśleć tylko, że można spać w izbie razem z niepobłogosławionymi duchami zmarłych! Cóż, widać Kvithovuda nie tak łatwo wystraszyć. Chłopiec miał w pamięci rozliczne historie, jakie opowiadano o tym niezwykłym człowieku. Ciarki przechodziły mu po ple­cach na myśl, że buntownik, który ośmielił się sprzeciwiać przedstawicielowi władzy i własnymi rękami zabił syna lensmana, znajdował się teraz tutaj, wśród nich.

Mama przykazała mu, żeby trzymał język za zębami.

Mama surowo zmarszczyła brwi, kiedy poprosił, żeby w ten marcowy dzień zabrała go do szpitalika.

- Po co? - spytała wyraźnie zdziwiona nagłym zaintere­sowaniem chłopca. Zwykle szerokim łukiem obchodził to miejsce, niechętnie nawet przynosił jej wiadomości z domu.

Na widok szczerej nadziei bijącej z oczu syna Marja złagodniała. Na pewno chciał z bliska zobaczyć słynnego Kvithovuda, może nawet zamienić z nim kilka słów, by później mieć się czym chwalić wśród kolegów.

- Pamiętaj, że nie wolno nam o tym mówić głośno, Kar­lu Martinie - upomniała go ostro. - Dobrze wiesz, że tego człowieka ścigają, ukrywanie go jest dla nas niebezpieczne.

- Chyba nie bardzo - stwierdził chłopiec. - Wszyscy, których znam, podziwiają Kvithovuda i nikomu chyba nie przyszłoby do głowy wydać go pastorowi czy wójtowi.

Marja zmierzwiła synkowi włosy, Karl Martin ziryto­wany wykręcił się spod jej ręki.

- Dobrze, chodź ze mną, ale licz się z tym, że będziesz musiał pracować, potrzebuję drewna i wody. Gunda ma inną robotę.

- Zgoda - mruknął dzieciak zadowolony i mocniej na­sadził czapkę na uszy.

W drodze do Vildegard szedł kawałek za matką. Marja maszerowała szybkim, lekkim krokiem. Łatwo było po­znać, że ma za sobą trzy dni odpoczynku. Niechętnie zgo­dziła się na pozostanie w domu i spędzenie tych dni bez żadnych szczególnych zajęć. Niezwyczajną dla niej rze­czą było przesiadywać przez pół dnia na krześle, drzemać i za jedyne zajęcie mieć gładzenie puszystego futra podwórzowego kota.

Karl Martin również ledwie to wytrzymywał, zwykle bowiem sam się rządził, kiedy rodzice zajmowali się wła­snymi sprawami. Mógł wtedy krążyć po domu jak król po zamku i badać maleńkie pomieszczenia nad strychem. Te­raz, kiedy ukochany szałas w pobliżu Oppdal zajęły dzie­ciaki Reiulfa, tam właśnie miał swoją sekretną kryjówkę.

Mama wydaje się dzisiaj taka młoda i wesoła.

Słyszał, że bawią się z tatą co wieczór.

Karl Martin dobrze wiedział, co oznaczają przenikają­ce przez ściany odgłosy, lecz nie widział w tej czynności nic bardziej emocjonującego niż we wszystkich dziwnych pomysłach mamy.

Na pewno byli dla siebie dobrzy, i to wystarczy. Trzeba cieszyć się uśmiechniętymi twarzami, kiedy tylko można, doszedł do wniosku. Wkrótce znów nadciągną burzowe chmury, chociaż musiał przyznać, że między rodzicami od wielu, wielu już miesięcy nieprzerwanie świeciło słońce.

Jak dorośnie, nigdy się nie ożeni. Towarzysze zabaw to głupcy, już uganiali się za dziewczętami, ciągnęli je za warkocze albo na wyścigi starali się przekraść jak najbli­żej i zadrzeć im spódnice tak, żeby ukazała się szara spo­dnia koszula. Najlepszą zabawą była, zdaje się, gonitwa za córkami chałupników, które takiej koszuli nie nosiły. Karl Martin prychał pod nosem na myśl o głupocie kole­gów i ani trochę nie interesował się ich rozmowami, pod­czas których temat budowy łodzi i konstruowania szała­sów coraz częściej zastępowały dyskusje o całowaniu.

Karl Martin postanowił zostać żołnierzem.

Na wojnie nie ma dziewczyn.

Tam być może znajdzie miejsce dla siebie i zostanie bo­haterem. Kimś, na kogo wszyscy zwrócą uwagę, nawet ma­ma otworzy usta ze zdumienia, kiedy zobaczy go powracającego do domu w pięknym mundurze z medalami za urato­wanie kraju. Wtedy być może zapomni na jakiś czas o wszy­stkim innym, zrozumie, jakiego wspaniałego ma syna.

Marja wyprzedzała go o jakieś dziesięć, dwanaście kro­ków. Na drodze biegnącej wzdłuż skraju lasu do Vildegard przyspieszyła. Widać już było grupkę ludzi, czekających pod szpitalikiem, siedzieli wokół paleniska na dziedzińcu, grzejąc przy ogniu zziębnięte ręce i stopy. Karla Martina nie zdziwiłoby, gdyby czekali tak przez całą noc.

- Biedacy - szepnęła Marja do siebie, z trudem prze­łknęła ślinę. W sercu ją zakłuło, zrozpaczeni ludzie cze­kali na nią na zimnie, a ona leniła się przez tyle dni. - Po­spiesz się, Karl Martin, oni czekają.

- To znaczy, nie spotkam się z Nielsem...

- Pst! Nie wymieniaj tego imienia.

- Nie możesz o tym zapomnieć, mamo.

- Nie, synku, ale to później, później, kiedy już poroz­mawiam z nimi.

Podbiegła, Karl Martin zwolnił.

W piersiach zacisnął mu się paskudny węzeł, z którym tyle już razy musiał walczyć. Zatrzymał się przed furtką, przysiadł na wilgotnej ziemi, chociaż wiedział, że wiosną nie wolno tego robić. Mógł zachorować.

I co z tego?

Na szczęście ludzie czekający na Marję potrzebowali jedynie jej porady i trochę leków. Marja wielu z nich podejrzewała, że przyszli tutaj tylko dlatego, iż nic inne­go nie mieli do roboty. Głodowali, życie było takie szare. Każdy powszedni dzień najuboższych wyglądał identycz­nie jak poprzedni bez względu na porę roku. Dolegliwo­ści znosili w milczeniu, nikt nie przyznawał się do nich głośno, za zaszczyt poczytywali sobie umiejętność ich znoszenia w milczeniu.

Kiedy jednak ciężar stawał się niemożliwy do wytrzy­mania, mogli przyjść z nim do Marji. Wiedzieli, że zosta­ną wysłuchani, jeśli tylko cierpliwie poczekają i nie ode­pchną na bok ważniejszych pacjentów.

W gromadce znalazły się przede wszystkim kobiety, a także kilku starców, był też brodaty drwal, któremu do­kuczał ropiejący palec.

Marja namoczyła czyste kłaczki wełny w wyciągu z mącznicy lekarskiej, przywrotnika i kokornaku powojnikowego. Okład miał rozmiękczyć opuchnięty palec, re­sztę zaś załatwi ostry nożyk Chłopaka.

Jedna z kobiet zasłaniała ręką oko, Marja odsunęła jej palce na bok i spostrzegła, że oko jest czerwone i łzawi. Przy dolnej powiece zbierała się żółtozielona wydzielina.

- Przecierałam je kocim ogonem, próbowałam śliny i rybiego śluzu, ale tym razem nic widać chyba nie pomo­że - poskarżyła się staruszka.

Marja pokiwała głową, stare rady wielokrotnie działa­ły skutecznie, w każdym razie często się do nich ucieka­no, niektóre wykorzystywała i ona.

- Próbowałaś kobiecego mleka? - spytała. Kobieta pokręciła głową.

- Skąd miałabym je wziąć...? My, starzy, całkiem sami... Marja gestem przywołała młodą gospodynię z Vik, któ­ra zjawiła się tutaj z maleńkim synkiem.

Wkrótce kubek do połowy zapełnił się mlekiem i Marja mogła przemyć nim chore oko.

- Stare rady są zawsze najlepsze - stwierdziła i posłała staruszkę do Gundy, by odpoczęła u niej i napiła się cze­goś gorącego.

Młoda kobieta zaś dostała mieszankę ziół, arcydzięgla, kminku, krwawnika i jałowca, która miała pomóc na brzuch, opornie działający po porodzie.

Marja przyjmowała jednego pacjenta za drugim i jeszcze przed południem gromada zadowolona rozeszła się do domów.

Usiadła na chwilę w kuchni u Gundy.

- Słyszałam, że miewa się lepiej. Gunda potwierdziła jej słowa skinieniem głowy.

- O, tak, ten chłop jest wprost nieprzyzwoicie zdrowy.

Na twarzy pulchnej kobiety ukazał się uśmiech. Marja zdumiona patrzyła na uciekające spojrzenie Gundy. Kucharka nagle bardzo się przejęła wycieraniem drewnia­nych łyżek w kącie. Nie odwracając głowy, dodała:

- Tak, tak, zdrowy, zdrowy jak cielak na wiosnę. I jak chcesz wiedzieć, tak samo go roznosi.

Marja nie powstrzymała się od śmiechu. Oczy kucharki błyszczały irytacją, lecz zdradził ją rumieniec na policzkach.

- Gundo, co się z tobą dzieje? Doprawdy, odnoszę wra­żenie, że ten chłop cię zauroczył! I taką masz ładną nie­bieską sukienkę!

Gunda pogroziła jej kopyścią.

- Cicho bądź, Marjo, nie śmiej się!

- Hi, hi, hi, naszej kucharce wróciła młodość! W do­datku kawał pięknej kobiety z ciebie, Gundo, jeśli tylko uczeszesz włosy tak porządnie jak dzisiaj, i ta sukienka...

I Gunda także się uśmiechnęła, ale zaraz prychnęła Marji w odpowiedzi i jak opętana zaczęła mieszać w garn­ku z owsianką.

Marja spoważniała.

Jeśli Kvithovud sprawił, że nawet Gundzie krew zaczęła prędzej krążyć w żyłach, to nic dziwnego, że i ona czuła w ciele taki niepokój. Na szczęście nocne uciechy z Karlem nasyciły ją, dodały sił. Zdołała trzymać pacjenta za rękę, nie pocąc się ani odrobinę, odchyliła na bok koszulę i spodnie, żeby obejrzeć ranę, i nie myślała przy tym o miękkiej męskiej skórze. Potrafiła nawet wytrzymać jego krzywy uśmiech, za­chowując w oczach wyraz dostojnej i życzliwej troski.

Marja była dumna z siebie, z upływem lat nauczyła się coraz lepiej udawać, poza tym starała się nie zabawić zbyt długo w ciasnej izdebce przepełnionej zapachem Nielsa.

- Czy prędko mnie stąd wypuścisz? Nie mam czasu na dalszą kurację, nawet u takiego prześlicznego anioła. Mo­ja skóra będzie tęsknić za twoimi dłońmi, lecz mimo to każda godzina spędzona tutaj to zbyt dużo. Wielu ludzi na mnie czeka - powiedział.

Marja rozłożyła ręce, mówiąc, że nie jest tu przecież więźniem i jeśli tylko chce, to może odejść już w tej chwi­li, ale ona wtedy nie da za jego życie nawet szylinga.

- Rana ledwie zaczęła się goić po tym zapaleniu, wciąż jeszcze nie opuściła cię gorączka, ale zrobisz, jak zechcesz. W końcu trzymanie cię tutaj nie jest tylko i wyłącznie przyjemnością, wiesz chyba, że wyznaczono nagrodę za twoją głowę, Nielsie Kvithovud.

Ujął ją wtedy za rękę, zaatakował prędko jak wąż. Za­nim Marja zdążyła się zorientować, co się dzieje, przycią­gnął ją do siebie tak blisko, że była w stanie wyczuć roz­maite odcienie jego zapachu.

- Każdy ma swoją cenę, piękna Marjo, chciałbym się dowiedzieć, jaka jest twoja.

Odeszła wtedy od niego, uciekła do domu na trzydnio­wy „odpoczynek”.

Pierwszego dnia jego obraz wirował jej przed oczami, drugiego od czasu do czasu tylko wracała do niego myślą, a na trzeci dzień obudziła się, czując przy sobie rozgrza­ne ciało Karla i ślady jego miłości w postaci ciepłej wilgo­ci na skórze. Nie myślała już wtedy o Nielsie i cieszyła się, że na jego wspomnienie serce nie uderza jej mocniej. Czuła się tak bezpieczna, że jeszcze tego samego dnia znów ruszyła w stronę Vildegard.

Teraz już tu była.

Siedziała przy stole Gundy, ze zdziwieniem obserwując, jak przywódca buntu wpływa również na starszą kobietę. Niels Kvithovud zaliczał się do tych, którzy samą swą obe­cnością potrafią zmienić nastrój w całym domu, wprawia­jąc ludzi w niepokój, jaki ogarnia ich przed burzą. Tak w każdym razie działał na kobiety.

- On goni za spódniczkami, uwodziciel przeklęty. Je­go ślad wyznaczają złamane dziewczęce serca i nieślubne dzieci - rzuciła Marja z gniewem.

Gunda nie przestawała mieszać w garnku, owsianka wkrótce nie będzie miała ani jednej grudki, jak przecedzo­ne mleko.

- Nie wolno nam sądzić wedle cudzych słów - oświad­czyła, wyraźnie broniąc Nielsa, czym jeszcze bardziej roz­sierdziła Marję. - Zaglądałaś do niego dzisiaj?

- Nie, uznałam, że to niepotrzebne. Gunda burknęła coś niewyraźnie, spróbowała owsian­ki prosto z łyżki.

- Wobec tego zaniosę mu jedzenie i powiem, że Marja niestety nie może go dziś odwiedzić, bo w ciele ma nie­pokój, a serce bije jej jak w galopie.

Słowa wypowiedziane zostały żartobliwym tonem, lecz Marja domyślała się, że Gunda naprawdę potrafi dać rannemu coś podobnego do zrozumienia.

- Ja to wezmę - oświadczyła, wyrywając z rąk kuchar­ki miskę z owsianką, aż szara masa pociekła jej po palcach. Zirytowana zaczęła dmuchać na poparzoną skórę i wybie­gła z kuchni, wciąż mając w uszach cichy śmiech Gundy.

Niels rzeczywiście siedział już na łóżku, ktoś ułożył mu za plecami dobrze wypchane sienniki, wyglądało więc na to, że jest mu stosunkowo wygodnie. Kiedy drzwi się otworzyły, w jego oczach zabłysła nadzieja. Marja zrozu­miała, że czekał właśnie na nią.

- Dzień dobry, Kvithovud, widzę, że dobrze się miewasz w swoim więzieniu. Byle tylko kochana Gunda za­nadto cię nie rozpuściła, bo inaczej nigdy się ciebie stąd nie pozbędziemy.

Podeszła aż do samego łóżka, postawiła miskę z owsianką na malutkim stoliku, Niels miał już dość sił, by sam po nią sięgnąć.

- Och, aniele, czy byłabyś tak dobra i zechciała mi po­móc? Pachnie tak cudownie, a jeśli ty będziesz mnie kar­mić, być może zdołam przełknąć łyżkę albo dwie.

Oczy mu się śmiały, ton bezradności w głosie brzmiał fałszywie niczym w przesuszonej wierzbowej fujarce.

- Musisz jeść sam, inaczej wychudniesz - odcięła się i zajęła porządkowaniem rozmaitych pojemniczków w szafce pod ścianą.

Za plecami słyszała skrobanie łyżki o miskę, odgłosy świadczące o tym, że usta rozsmakowują się w owsiance. Niels więcej nic nie powiedział. Marja przesuwała słoiczki, przecierała je szmatką, składała kawałki płótna, mające słu­żyć jako bandaże, układała rzeczy równiutkim rządkiem. W końcu nie pozostało jej już nic więcej do zrobienia i mu­siała odwrócić się w jego stronę.

Oczy wciąż mu błyszczały, na wargach igrał uśmiech.

Wiem, o czym myślisz, mówiło jego spojrzenie, a ona w odpowiedzi gniewnie się zaczerwieniła.

- Dziękuję za jedzenie - rozległ się łagodny głos z łóż­ka. - Nie obejrzysz mojej rany? Dziś w nocy okropnie mnie swędziało, tam także.

Te aluzje, podwójne znaczenie każdej wypowiedzi...

Marja miała ochotę zatkać mu usta trzymanymi w rę­ku ściereczkami, żeby wreszcie umilkł, ale jakiś głos w niej szeptał, że są na to inne, równie skuteczne sposoby. Zra­nienie na wargach już mu się zagoiło, przypominała o nim jedynie niewielka opuchlizna w kąciku ust, wargi wyglą­dały na miękkie, choć były raczej wąskie, blade.

Powstrzymała własne myśli, karcąc się w duchu. Na­brała powietrza w płuca, teraz już nie odwracała wzroku.

- Muszę tu trochę posprzątać, przewietrzyć, potem przyślę Gundę z miską, żebyś mógł się umyć. Nie najpięk­niej wyglądasz, jak tak leżysz.

Nieładnie z jej strony tak mówić, lecz on tylko wy­szczerzył zęby w uśmiechu.

- Dostatecznie pięknie. Nie podoba ci się zapach męż­czyzny, aniele?

W odpowiedzi brutalnie ściągnęła z niego przykrycie. Twardymi ruchami usunęła okład zakrywający ranę, drgnął, kiedy go odrywała, płótno przylepiło się i teraz z brzegów rany zaczęła się sączyć żywa krew. No cóż, do­brze mu zrobi pomyślenie o czym innym.

- Delikatnie, aniele, tak ostro nie wolno się obchodzić z nieszczęsnym rannym człowiekiem.

- Zamknij gębę, Kvithovud! - warknęła i skupiła się na ranie.

Nabrała nieco spirytusu na szmatkę, to najlepszy śro­dek na przemywanie.

- Mam nadzieję, że będziesz mógł za to zapłacić - po­wiedziała. - Wiem, że jesteś mieszczaninem, posiadasz wielkie dwory i dość tłustej słoniny. Od takich jak ty żą­dam zapłaty, żeby w ten sposób pomóc innym, których nie stać na leczenie.

- Świetnie to rozumiem, aniele, słyszałaś chyba o mo­jej walce. Myślisz, że nie wiem, co to sprawiedliwość?

Marja pokiwała głową, teraz już poważna.

- Owszem, słyszałam o tym. Ryzykujesz własne życie i dobra. Wydaje mi się też, że nie robisz tego dla zysku.

- Zbyt dużo widzę cierpienia, aniele, dobrze znam nie­wolę biedaków. Wiem, że mogę coś zrobić, że ludzie mnie słuchają. Kiedy wyjechałem do Kopenhagi...

- A więc to prawda?

Skinął głową.

- Oczywiście. Rozmawiałem z jego wysokością, i to nie raz. Na koniec obiecał mi, że coś się zrobi z chciwymi wójtami. Wróciłem do domu z podyktowanymi przez nie­go słowami i sądziłem, że to coś zmieni, sam król bowiem powiedział, że jego celem nigdy nie było rabowanie bie­daków i odbieranie chleba od ust ich dzieciom. To wójto­wie ponoszą za wszystko odpowiedzialność, bo to oni na­pełniają kieszenie tym, co nazywają ofiarami wojennymi.

Marja zapomniała o sprzątaniu, uklękła przy łóżku rannego, zasłuchana w jego mocny głos. Kiedy mówił o swej walce, twarz mu płonęła, z oczu biła desperacja i smutek, i nieugięty bunt.

- Ale dlaczego, Kvithovud? Dlaczego podejmujesz tę walkę, w której powodzenie chyba nikt nie wierzy? Ty, który masz wszystko, czego ci potrzeba, któremu nicze­go nie brak.

Niels wbił w nią wzrok, niebieskie oczy pociemniały mu teraz, gdy nie było już w nich rozbawienia, flirtu i bez­czelności.

- Co ty o tym wiesz, aniele? Co wiesz o losie innych ludzi?

Spuściła wzrok przepraszająco.

Podniosła z ziemi wilgotną szmatkę.

Niels patrzył gdzieś przed siebie, lecz mówił dalej:

- Pewnego dnia wszystko się odmieni, aniele. Pewnego dnia lud powstanie i pokaże tym odzianym w czerń, że kraj należy do nas, że plony, które zbieramy, są nasze. Przyjdzie kres samowładnego rządzenia wójtów, bezlito­snego ściągania podatków od wdów i ubogich, nadejdzie kres władzy księży i poborców podatkowych, zniszczy­my tę unię.

Marja odczuwała żar jego słów jako fizyczne ciepło, jej serce bez trudu odnajdowało ten sam rytm co jego; słowa, które wypowiadał, łatwo trafiały do przekonania. Za­fascynowała ją ta strona jego osoby, zapał, odwaga i siła, przez którą rzucał urok na słuchaczy. Byli sami w maleń­kiej izdebce, lecz jego przemowa trafiła jej prosto do ser­ca, wzbudziła ochotę przyjścia z pomocą buntownikom, umożliwiła wyobrażenie sobie rozwiązań, jakie bardzo rzadko przychodziły jej do głowy.

- Powiedzie się nam, aniele. Wiem, że się uda, bo czyż nie jest nas o wiele tysięcy więcej od tych, w których rę­kach spoczywa dziś cała władza? Czyż nie jesteśmy po stokroć silniejsi, choć mamy puste brzuchy, a zamiast mieczy w rękach tylko siekiery? Zapewne popłynie krew, już zresztą tak się stało, lecz jeśli cokolwiek ma się zmie­nić, trzeba liczyć się z tym, że będzie bolało, prawda?

Marja z powagą skinęła głową.

- Czy mogę coś zrobić, Kvithovud? Nie mam zbyt wie­le pieniędzy w gotówce, ale moje zagrody są dobrze utrzy­mane, a spichrze wcale nie świecą pustkami...

Mężczyzna patrzył na nią z uznaniem.

- Takich jak ty potrzeba mi w tej walce. I twoje bogac­twa zostały na pewno naruszone, i ty cierpisz od tych sa­mych podatków co ja, ale wszystko, na czym ci zbywa, każda ilość wełny, żelaza czy srebra, jaką możesz dać... przyda się.

Marja pokiwała głową.

- Mogłabym sprzedać Reine... Rozmawialiśmy już o tym, kupić za to zboża, ceny w tym roku są tak wyso­kie, niejeden z głodujących zjada ziarno na siew.

Niels westchnął.

- Tak jest, to prawda, ludzie jedzą ziarno na siew. Marja skończyła sprzątanie, prędko uładziła spódnice, zanim niepokorne myśli zdążyły zająć się jego odsłonię­tym ciałem.

- Dziękuję za tę chwilę rozmowy - powiedziała zwyczaj nie. - Bardzo ciekawie się ciebie słucha, jesteś taki za­angażowany w to, co robisz. Muszę przyznać, że podzi­wiam twoją odwagę i brak egoizmu.

To były poważne słowa, oświadczenie zaufania. Marja spodziewała się równie formalnego podziękowania, lecz hu­mor mężczyzny zmienił się gwałtownie niczym pogoda w let­ni dzień. Na ustach znów błysnął mu żartobliwy uśmiech.

- Odwagi mam dość i niesamolubstwa także, ale wśród męskich cech mam też inne, którymi się chwałę i które chętnie ci zaprezentuję później.

Jego ręka przypadkiem dotknęła zranionego miejsca, ten ruch przyciągnął spojrzenie Marji, można by go od­czytać jako zupełnie niewinny, lecz w połączeniu z lubież­nym uśmieszkiem było to absolutnie niemożliwe. Na szczęście już wcześniej zaczerwieniły się jej policzki, oby­ło się więc bez gwałtownego rumieńca.

Prędko zdecydowała, że atak jest najlepszą formą obrony.

- Pilnuj się, Kvithovud, bo są lekarstwa, którymi po­trafię ugasić w ciele mężczyzny taki bezwstydny płomień.

Przyjął jej zwycięstwo, szepcząc cicho:

- Nie wątpię, aniele, nie wątpię...

ROZDZIAŁ IV

Marja przez resztę dnia chodziła jak po rozżarzonych węglach. Na szczęście miała wiele zajęć, chociaż szpitalik opustoszał. Postanowiła wykorzystać okazję i zabrała się do porządnego wyszorowani? pomieszczeń. Ługowe my­dło wżerało się w ręce aż do łokci, obie z Gundą ciężko sa­pały nad wiadrami z gorącą wodą, szczotkami i ścierkami. Mycia doczekały się także grube okna; w potężne oścież­nice wstawiono szyby, wcześniej otwory w ścianach zasła­niały tylko okiennice. Marja lubiła światło i uważała, że chorzy zdrowieją od samego patrzenia na wesołą grę kolo­rów w grubym zielonkawym szkle. Niektórzy mamrotali pod nosem, że pieniądze w tych trudnych czasach można by spożytkować lepiej, lecz Marja na temat szyb w oknach miała własne zdanie. Nie dręczyły jej wyrzuty sumienia, bo tylko ona wiedziała, jak wielka część Wdowiej Zagrody i majątku starego pastora zniknęła w przepastnej otchłani potrzeb ubogich i chorych. Szkoła także kosztowała nie­mało, Marja kupiła tabliczki, srebrne rysiki, książki, a na dodatek wielką kolorowaną mapę do zawieszenia na ścia­nie. Starą mapę z demonami i straszydłami zastąpiła nowa, niemiecka, pokazująca świat bez fantazyjnych ozdób w po­staci potworów morskich i dziwacznych ludzi.

Dzieci uwielbiały opowieści Nadjany o odległych miejscach, a teraz jeszcze lepiej mogły je sobie wyobra­żać. Miasta i dalekie kraje, o których mówiła, stawały się jakby bardziej rzeczywiste, kiedy mogła pokazać je na papierze i pozwolić, by własnymi oczyma odczytały zawi­łe nazwy.

Nadjana.

Marję na myśl o przyjaciółce ogarniał spokój i poczucie bezpieczeństwa. Niezbyt często się spotykały teraz, gdy wieczory stawały się coraz jaśniejsze i wypełniała je praca. Ale i tak duńska „baronówna” na zawsze zawładnęła po­kaźną częścią serca Marji. Kto by to przewidział w dniu, w którym wdarła się w życie Marji niczym unicestwienie dawnych nadziei? Przybyła tu jako żona Justitiana, co by­ło ogromnym zaskoczeniem dla wszystkich mieszkańców wsi, największym jednak dla Marji. A Marja na myśl o Justitianie wciąż czuła w piersi dawny ból. Już jako młoda dziewczyna złapała w sieci słabowitego syna pastora, prze­konana, że Justitian stanie się jej drogą do zemsty, że bę­dzie mogła posłużyć się nim, by uderzyć w jego ojca, bez­litosnego Revelina. To pastor wygnał z wioski jej matkę, posłał ją na śmierć, na bezludny szkier daleko na Północy, skradł Marji wszystko. Najokrutniejsze jednak było to, że skradł jej matkę. Była niemowlęciem, gdy zjawili się ludzie lensmana i zakuli dumną Marię w kajdany. Od tamtej po­ry nikt jej nie widział, tylko ojciec, który wyruszył na po­szukiwanie żony i dla miłości porzucił dzieci.

Całemu nieszczęściu winien był pastor. Ojciec Justitiana w oczach Marji stał się uosobieniem zła. Teraz nie żyli już obaj, i pastor, i jego syn, ale została Nadjana, wdowa i ich jedyna spadkobierczyni. Tylko ona znała największą tajemnicę Marji, tylko ona wiedziała, że krew Justitiana wciąż żyje.

W bliźniętach Marji.

Nadjana oddała wszystko rodzinie Oppdalów, Karlowi wytłumaczyła, że czyni tak, ponieważ ma dług wobec matki Marji, kaprysy losu zdecydowały bowiem, że Nadjana w swej zagmatwanej przeszłości zetknęła się z kobietą ze szkieru.

Było to niemal zbyt nieprawdopodobne, by mogło być prawdziwe, lecz Marja musiała jej wierzyć.

Nadjana spotkała jej matkę na Północy, skąd z naraże­niem życia uciekła w łodzi bez wioseł. Jej matka wciąż ży­ła na wyspie razem z mężczyzną, którego kochała. Marji zostało po niej zaledwie trochę ubrań, parę książek, kilka ozdób, srebrna tabakierka...

Nawet jako dorosłą kobietę Marję niekiedy potrafiło ogar­nąć rozgoryczenie z tego powodu, że nigdy nie poznała w peł­ni swoich korzeni, z powodu zdrady, której doznała jako dziecko, i dręczącego poczucia, że została opuszczona.

W oczach Marji zakręciły się łzy, lecz powstrzymała je, obeschły, zanim zdążyły wypłynąć.

Niedobrze myśleć o takich sprawach, kiedy człowiek jest zmęczony. Lepiej mieć u swego boku Nadjanę, gdy nie starczy odwagi.

Marja zatęskniła za troskliwością, za siłą i spokojem przyjaciółki. To dziwne, pomyślała, jaka moc mieści się w tym kruchym, wydelikaconym ciele. Nadjana jest taka piękna, bez względu na wszystko jest i pozostanie pięk­na. Haftowana maseczka skrywała blizny, nikt tak na­prawdę nie wiedział, jakie rany odniosła Nadjana. Marja po pożarze widziała czerwoną, nabrzmiałą skórę i żywe ciało nadpalone płomieniami. Gdy tylko Nadjana troszkę odżyła, pochowali wszystkie lusterka, twarz bowiem wy­glądała doprawdy strasznie, Marja była jednak pewna, że Nadjana znalazła jakieś zwierciadło, bo sama sprowadzi­ła maski i woalkę, z którą się nie rozstawała. Nie zdejmo­wała jej nawet przy Marji, nosiła z dumą, nie rozpaczając otwarcie za utraconą urodą.

Marja podjęła decyzję.

Dziś wieczorem pójdzie do Nadjany, posiedzi razem z nią, porozmawia o wszystkim, co w ostatnich dniach tak wzburzyło jej serce. Nadjana miała doświadczenie życiowe.

Nadjana wiele przeżyła z mężczyznami.

Jeśli ktokolwiek mógł powiedzieć jej właściwe słowa, pomóc poradzić sobie z tym bezwstydnym, a zarazem tak pociągającym buntownikiem, to właśnie Nadjana.

Chłopczyk stracił cierpliwość, nie mógł dłużej czekać. Jasne się stało, że mama nie zamierza doprowadzić do je­go spotkania z tym interesującym człowiekiem. Karl Mar­tin zacisnął zęby, nożyk trzymany w ręku wbił się mocno w sęk w brzozowym drewnie. Usadowił się na kamieniu ponad młynem, miał tutaj swoje miejsce, derkę do siedze­nia i resztki chleba w węzełku.

W dole Gunda trzepała na wiosennym słońcu koce. Chło­piec obserwował kołyszące się ciało kucharki, pochłonięte walką z kurzem i brudem. Kij, którym uderzała, zataczał łuk od jej dłoni do nieszczęsnej tkaniny. Mama potrafiła bić szybciej, lecz nie obracała trzepaczką z taką siłą.

Słońce świeciło nad okolicą. Karl Martin zapatrzył się na fiord, tak daleko jak mógł sięgnąć wzrokiem. Raz je­den był za górami, raz tylko oglądał inne miejsca.

Nóż upadł na kamień, z nieprzyjemnym zgrzytem osunął się między płytki łupku i granitu. Karl Martin odrzucił drew­no. Zamierzał wystrugać kubki, które dałoby się przytroczyć do żołnierskiej torby, lecz nagle przeszła mu ochota.

Rozgoryczony oparł się o kamień. Czul, jak chłód zmrożonej ziemi przenika przez kurtkę aż do szpiku ko­ści, do najdalszej głębi jego wnętrza.

Dzień chylił się już ku zachodowi.

I dzisiaj widać także nic więcej się nie wydarzy.

Długo siedział nieruchomo, bez zmrużenia powiek wpatrywał się w horyzont, wreszcie oczy rozbolały go od patrzenia, blask wiosennego słońca oślepił go, otulił wzrok białą mgłą. Dopiero wtedy chłopiec spuścił oczy i podniósł się ciężko. Oczyścił nóż, ocierając go o spodnie z tyłu; na ostrzu pojawiło się niewielkie zadrapanie.

Karl Martin powlókł się do domu.

Amelia, zdaje się, prosiła kucharkę o usmażenie nale­śników ze słoniną na podwieczorek, może zostało coś i dla tego, który nigdy nie pilnował pory posiłku.

Siedziały każda nad swoją filiżanką drogiej kawy, Marja nie całkiem jeszcze się przyzwyczaiła do jej goryczy, ale Nadjana drobnymi łyczkami popijała czarny napój. Dla Marji sta­rała się zawsze mieć dość kupnego cukru i śmietanki.

Nadjana przymknęła oczy. Wśród cieni, rzucanych przez krawędzie maski, Marja widziała, że czarne jak sadza rzęsy drżą. Nadjana nosiła dzisiaj białą maskę, jedną z tych hafto­wanych. Wspaniały kawałek rękodzieła, nigdy jednak nie zdoła przewyższyć urodą twarzy, którą zakrywał. Marja go­towa była się założyć, że okaleczenia nie były na tyle poważ­ne, by ciepły uśmiech Nadjany i jej niezwykle silna osobo­wość nie pozwoliły o nich zapomnieć. Przyjaciółka jednak najwidoczniej postanowiła żyć w ukryciu. Marja wiedziała, że Nadjana nawet sypia w masce, był to jednak jedyny te­mat, na który dwie kobiety ze sobą nie rozmawiały.

- A więc on rozpala w tobie ogień, Marjo? Dolna warga Nadjany wskazywała na uśmiech. Marja zajrzała do środka kruchej filiżanki, podziwiała niebieski wzorek niemieckiej porcelany, którą Nadjana przywiozła aż z dalekiej Kopenhagi. Nikt tutaj nie widział podobnych naczyń.

- Widzę to, moja droga. Rumienisz się jak dziewica w noc poślubną.

- Ach, Nadju, nie żartuj sobie z tego, nie drwij ze mnie, wszystko jest takie trudne, czuję się taka... niepewna.

Nadjana wolno pokiwała głową, oparła się o miękkie poduszki na meblach zrobionych na jej zamówienie.

- Opowiedz mi o nim.

Marja westchnęła ciężko.

- Ma białe włosy, ale nie jest jeszcze stary, tak mi się wydaje. Może mieć czterdzieści lat, trudno powiedzieć. Twarz wyrazista, dość szeroka... i lodowato niebieskie oczy. Wysoki...

Nadjana zamruczała z zadowoleniem. Marja, słysząc jej reakcję, nie mogła powstrzymać się od uśmiechu, przy­jaciółka zapewne wyobraziła sobie opisywanego mężczy­znę i obraz przypadł jej do gustu.

- Potrafi znieść ból jak kobieta, najwyraźniej niczego się nie boi i jest okropnie bezczelny w słowach.

Ciche pomrukiwanie zmieniło się teraz w głośny śmiech. „Baronówna” odstawiła filiżankę tak gwałtownie, że Marja drgnęła przestraszona. Nadjana dłońmi w ręka­wiczkach uderzała o uda, a jej śmiech nie był wcale śmie­chem cnotliwej, zasadniczej szlachcianki. Marję z począt­ku ogarnęła irytacja, zaraz jednak i ona zaczęła się śmiać.

- Mój Boże, Marjo, jesteś naprawdę zakochana! Nigdy nie widziałam bardziej rozmarzonego spojrzenia, przy­znaj się, próbował ci wleźć pod spódnicę?

- Ależ, Nadja, damie nie wypada pytać o takie rzeczy.

- Żadna ze mnie, u diabła, dama, a już na pewno nie te­raz, przy tobie. Wyznam ci coś, Marjo. Niekiedy męczy mnie rola nauczycielki w szkole, stoję tam taka zacna i przyzwoita, wtłaczam wiedzę do tych małych łebków, ro­dzice kłaniają mi się i wychwalają mnie, że tak się poniżam tylko i wyłącznie po to, by poszerzyć horyzonty dzieci bie­daków. Uważają mnie za szlachetną, szkoda, że nie wiedzą, przed iloma mężczyznami uchyliłam wrota niebios.

Marja uśmiechnęła się. To rzeczywiście zabawne. Te­raz, kiedy Justitian już nie żył, ona jedna znała prawdę o przeszłości Nadjany. Nikomu we wsi nie przyszłoby na­wet do głowy, że Nadjana, szlachcianka, zawiadywała naj­większym domem nierządu w Kopenhadze. Co z tego, że był to bardzo ekskluzywny przybytek?

- Potrzebuję uspokojenia, Nadju. Powiedz mi, ty, która dobrze znasz się na podobnych historiach, że ta gorącz­ka to coś, co wkrótce minie.

- To ty się wyznajesz na gorączkach, moja droga. Ja wiem tylko, że kiedy ogień już rozgorzeje, a brakuje wo­dy, to najmądrzej jest pozwolić płomieniom, by się wy­paliły. Umierają wtedy same z siebie, kochana.

- Nie chcesz chyba powiedzieć...

- Ależ tak, niech to trwa, moja droga. Na pewno wiesz, jak zabezpieczyć się przed niepożądanymi rezultatami On za kil­ka dni wyjeżdża, prawda? Nikt nie musi się o niczym dowie­dzieć, jeśli zdecydujesz się przyjąć to, co zaofiaruje ci życie.

Marja pokręciła głową. Smak kawy w ustach nabrał je­szcze większej goryczy.

- A Karl? - powiedziała cicho. - Nie mogę tak go oszukać... Nadjana wciągnęła powietrze przez nos, wypiła łyczek ze swojej filiżanki, oblizała palce, którymi podniosła do ust smażony w cukrze owoc.

- Nikt ci nic na to nie poradzi, Marjo, ale ty i ja jesteśmy do siebie podobne, a z własnego doświadczenia wiem, że bar­dziej żałuję tego, czego nie zrobiłam, niż tego, co zrobiłam.

- Ja nie - odparła Marja z mroczną miną. Zrozumiała, że tym razem nie doczeka się pociechy ani nowych sił, po które przyszła. Przyjaciółka nie zgasiła żad­nego płomienia, dołożyła raczej tylko do ognia. Czy to, co mówiła, mogło być prawdą? Czy ów niespodziewany pożar ugasić mogło jedynie to, co chciał jej ofiarować buntownik? Inaczej przez długi czas po jego wyjeździe będzie cierpieć?

- Nie poznaję swoich własnych uczuć - przyznała. - Nig­dy tak nie czułam, nigdy tak... intensywnie.

- Naprawdę? Ale to nie jest chyba wielka miłość? Ra­czej czyste pożądanie, jak mi się wydaje.

Marja musiała stłumić śmiech, Nadjana zawsze była taka bezpośrednia. Prawdopodobnie jednak miała rację.

- Kobiety nawet nie przypuszczają, że mogą w nich mieszkać podobne uczucia, i to, do diaska, nic dziwnego. Harują od rana do wieczora, stale ciężarne, półśpiące ze zmęczenia. A ci niezdarni mężczyźni jakże często myślą tylko o sobie, daleko im do dobrych kochanków, Marjo. Ale to, co mi opowiadałaś, pozwala przypuszczać, że ten białowłosy dobrze zna się na rzeczy.

Nadjana znów parsknęła śmiechem, ale ochrypły dźwięk, jaki wydostał jej się z gardła, świadczył o tym, że nie jest to reakcja zawstydzonej młodej dziewczyny.

- Naprawdę wydaje mi się, że to ktoś dla mnie. Jeśli więc ty się nie odważysz, Marjo, chętnie go przejmę. Być może mężczyzna jego kalibru uzna moją maskę i ręka­wiczki za pikantne szczegóły.

Nadjana nie starała się nawet ukryć goryczy, jaka za­brzmiała w tych dosadnych słowach. Marja i tak wiedziała, że pod lekkim zwykle tonem musi kryć się całe jej mnóstwo. Uroda Nadjany przestała już być jej najbardziej skuteczną bronią, na szczęście przyjaciółce pozostał intelekt, urok i du­ma, wciąż więc uważano ją za niezwykłą kobietę.

- Możesz go sobie wziąć, tak mi się wydaje.

Kobiecy śmiech dźwięczący wśród ścian, pobrzękiwa­nie filiżanek o spodeczki, cmokanie warg kosztujących przywiezionych z zagranicy smakołyków ułożonych na srebrnym półmisku.

W rogu pokoju królował wielki, szeroki i nie najlepiej grzejący piec ze steatytu. Na jednej ze ścian umieszczono budzącą grozę dekorację: łeb tygrysa, jak żywy, ze szkla­nymi oczami. Choć futro trochę zszarzało, a część sierści tu i ówdzie wypadła, nie przeszkadzało to jednak, by każ­dy na widok tej osobliwości szeroko otwierał oczy. Obok wypchanej głowy drapieżnika wisiały skrzyżowane dwa pozłacane miecze, nieco dalej gobelin, przedstawiający porwaną dziewicę Rubensa, pięknie utkany z nici w bar­wach ziemi. Były także inne obrazy, na wszystkich wi­dniały ludzkie postaci w niezwykłych pozach. W rogu, niemal ukryty przed wzrokiem przypadkowych gości, po­łyskiwał biały marmur, piękne ciało młodego chłopca ogrzewał blask ognia na kominku, gdy tylko pamiętano o tym, by odsunąć gobelin i odsłonić mistrzowską rzeź­bę. Podłogi nie skrzypiały, okrywały je grube dywany z wzorem w girlandy liści akantu.

Nadjana urządziła swój pokój tak, że ludzie, którzy tu przychodzili, mieli wrażenie, iż wstępują do innego świa­ta. Jedynie wielki i ciężki stół pod ścianą przypominał, że znajdowali się w prostej chłopskiej wiosce, daleko od wspaniałych pałaców Kopenhagi.

Marja pozwoliła oczom sycić się widokiem kolejnych pięknych przedmiotów. To niezwykłe, jak te obrazy po­trafią przykuć wzrok, sprawić, że myśli ulatują gdzieś wy­soko, a serce się raduje.

- Przyprowadź go tutaj, Marjo. Tu będziecie mieli spokój...

Marja chciała zaprotestować, powiedzieć coś, co ocali­łoby jej moralność i dumę, ale wobec Nadjany nie musia­ła udawać.

- Może, jeśli nie da się tego uniknąć...

- Ależ da się, wystarczy jedno twoje „nie”! Nadja spoważniała teraz. Oczy w otworach maski roz­błysły.

- Nie powinnaś pozwolić, by ominęło cię coś dobrego, Marjo, jednocześnie wiem, że spoczywa na tobie odpo­wiedzialność. Karl... to dobry mąż, ale muszę ci coś wy­znać, moja droga. Zawsze się zastanawiałam, jak on sobie radzi z taką namiętną kobietą jak ty. Owszem, wydaje się miły, na pewno jest czuły i troskliwy, ale brakuje mu dzi­kości bestii, brak mu tego błysku w oku, od którego ko­bietom uginają się kolana. Ty zaś jesteś silna, inna, mam wrażenie, że ten buntownik jest z takiej samej gliny jak ty, Marjo. Nie powinnaś umrzeć, nie posmakowawszy te­go, co on może ci dać!

Marja czuła, jak krew pulsuje jej w żyłach, słowa Nadjany były niczym echo jej własnych myśli, które bała się do­puścić do świadomości. To, co Niels w niej wywołał... takie nieprzyzwoite, niekobiece... a właściwie bardzo kobiece!

Ciało nie dawało jej spokoju, zmuszało, by w potrzebie szukała Karla, mąż jednak mógł jej dać tylko łyk wody, jego źródełko nie potrafiło ugasić pragnienia. Starała się odegnać głos Nielsa dźwięczący w uszach, przymykała oczy, by nie widzieć jego lodowato niebieskiego spojrzenia, kiedy Karl był przy niej i tulił ją jako czuły mąż w miłosnym akcie.

Gdy tylko jednak zasypiał u jej boku, myśli Marji wę­drowały tam, gdzie chciały, a ona sama leżała wciąż nie­spokojna i rozpalona.

Nie widziała możliwości rozwiązania tej sytuacji. Nadjana również nie potrafiła znaleźć innego wyjścia.

Istniały tylko dwa, a ona stała na rozdrożu.

- Muszę się z tym przespać, niech dzieje się to, co ma się dziać. Może nie będę musiała wybierać - mruknęła Marja.

- To również pewien wybór, moja droga - cicho zau­ważyła Nadjana.

Marja wyczuła w jej głosie brak aprobaty, ale nie chcia­ła z ust tej kobiety słyszeć wyrzutów.

Kontynuowały rozmowę, znalazły nowe tematy. Marja bardzo się interesowała tym, co się dzieje w szkole, która stanowiła dla niej prawdziwy symbol wygranej wal­ki, wyraźniejszy niż dwory i zagrody czy pochowane w kufrach srebro. Do szkoły zaglądało w wolnych chwi­lach coraz więcej dorosłych, by chłonąć nową wiedzę. Nadjana okazała się urodzoną nauczycielką, nikt tak barwnie jak ona nie potrafił opisać dalekich krain, odległych miejsc i obyczajów. Umiała nawet ożywić malcom suche liczby i dzieci, które dotychczas mozoliły się nad rachunkami, cieszyły się na zabawę w handlarzy, podczas której sprzedawały i kupowały, obliczały procenty od zy­sku i wymieniały sporządzone przez siebie „pieniądze”.

Nowy pastor osobiście zajął się nauczaniem religii, wbijał młodym do głów przykazania i uczył ich najważ­niejszych wyjątków z katechizmu Lutra oraz modlitw. Najbardziej gorliwi uczniowie studiowali również Pismo po łacinie, a niektórzy zaszli już tak daleko, że znali kil­ka tuzinów wyrażeń w tym jakże trudnym języku. Aku­rat do tej części kształcenia pastor nastawiony był bardzo sceptycznie, przecież właśnie łacina odróżniała laików od uczonych. Ale przedstawione z uśmiechem argumenty Nadjany sprawiły, że zaakceptował ciekawość uczniów i nieraz wypowiadał przed nimi obco brzmiące życiowe maksymy i religijne zasady, ciesząc się rytmicznie powta­rzanymi przez dzieci pięknymi frazami.

- Już niedługo nie będzie w wiosce osoby, która nie umiałaby się podpisać. Zdajesz sobie sprawę, co to zna­czy? - mówiła rozradowana Marja.

Nadjana skinęła głową.

- Ale najgorszym naszym wrogiem jest głód. Coraz więcej dzieci siedzi w szkole bez sił, osłabłych, a nikt chy­ba nie zdoła się wiele nauczyć, kiedy kiszki marsza grają, a w żołądku aż kruczy za jedzeniem.

- Widzę, że i tobie głód nieobcy - zagadnęła Marja ostrożnie.

Tak bardzo pragnęła dowiedzieć się czegoś więcej o Nadjanie. Mimo wzajemnej otwartości, jaka panowała między przyjaciółkami, Marja znała przeszłość Nadjany jedynie w drobnych fragmentach.

Nadjana spuściła oczy, w tych szarych jeziorach nie by­ło teraz ani odrobiny wesołości czy żartu.

- Towarzyszył mi przez pół życia - wyznała ściszonym głosem. - To głód poganiał mnie do przodu i on wpędził mnie w niedolę. Uciekałam przed nim, lecz wszędzie napo­tykałam to samo. Ubóstwo, biedę, ból. Mój lud nie mógł już dłużej znieść cierpień. Nam, którzy stamtąd odeszliśmy, wydawało się, że za niewidoczną granicą państwa znajdzie­my nowe życie. Tak jednak nie było - szepnęła Nadjana.

Marja odważyła się zadać długo wstrzymywane pytanie.

- Skąd jesteś, Nadjano?

Przyjaciółka wyprostowała się na krześle. Marja słysza­ła, że przełyka ślinę.

- Nie wiem, Marjo, już nie wiem. Moje korzenie nie sięgają głęboko, już nie. Odjechałam zbyt daleko, ale gdzieś na wschodzie, nieco bardziej na południe... jest wio­ska, gdzie kowal ma swoje palenisko pomiędzy dwoma wysokimi dębami. Rzeka płynie tam szeroka, spokojna, a jej woda chwyta promienie słońca tak, że wszystko lśni niczym złoto. To najdawniejsze z moich wspomnień.

Opowieść brzmiała jak początek baśni.

- Może kiedyś tam wrócisz? - spytała Marja. Zauważyła w przyjaciółce coś nowego, tęsknotę, której dotychczas nie wyczuwała.

- Może wrócę - odparła Nadjana cicho, niemal ze zdzi­wieniem, jak gdyby dopiero w tej chwili otworzyła się przed nią taka możliwość.

Ogień na kominku się wypalił, węgielki żarzyły się jeszcze leciutko pod grubą warstwą popiołu, Nadjana wstała, by do­łożyć do ognia, ale Marja drgnęła, wyrywając się z rozmarzo­nego rozleniwienia, jakie od dłuższej chwili spowijało pokój.

- Późno już - stwierdziła nagle. - Dawno już powin­nam być w domu.

- Karl na ciebie czeka?

- Nie, nie dzisiaj. Wybrał się z nowym lensmanem oglą­dać jakieś kamienie graniczne, ma, zdaje się, świadczyć na tingu w sporze między Gjenstein a Halvorem Eide.

Nadjana pokiwała głową, leciutko ucałowała Marję w oba policzki, tym dziwnym zwyczajem, do którego Marja zdo­łała wreszcie przywyknąć i potrafiła się nawet odwzajemnić. Zapach Nadjany tkwił w jej nozdrzach niczym słodki sen jeszcze długo potem, jak zamknęły się za nią drzwi i zagłę­biła się w noc, mając w uszach szczere życzenia Nadjany.

Dzięki ci, Boże, za Nadjanę, pomyślała Marja, wędru­jąc pod gwiazdami.

Nie wszystkim kobietom dane jest szczęście, by mieć ta­ką przyjaciółkę. Jakże trudne byłoby wszystko bez Nadjany! Nie udzieliła jej żadnej rady, a właściwie przyczyniła nawet więcej rozterek, mimo to jednak już sama rozmowa z nią sprawiła, że dręczące Marję uczucia przestały się wy­dawać takie groźne.

Jutro znów zobaczy Nielsa.

Miała teraz odwagę, by się tym radować, miała odwa­gę pozwolić rozpalonej krwi szybciej krążyć w żyłach. Za­nim dotarła do głazu i płotu kuźni w pobliżu Wdowiej Zagrody, tęsknota tysiącem mrówek krążących po ciele wróciła jej przytomność.

Cieszyła się, że tym razem czeka ją samotna noc w wiel­kim łożu. A kiedy w ciemności dłonie zaczęły gładzić jej własne ciało, pozwoliła obrazom, głosowi i zapachom Nielsa towarzyszyć sobie w drodze przez biały tunel.

W małej izdebce było dość ciepła nawet i bez ognia na palenisku. Niels przespał wiele godzin dnia, głowę miał więc teraz jasną, pełną myśli.

W ostatnie noce sam w tajemnicy próbował wstawać. Chciał ocenić swoje siły, poczuć, jak wielki jest kłujący ból w brzuchu, sprawdzić, czy mięśnie po tak długim le­żeniu w łóżku znów będą go słuchać.

Pierwszej nocy kolana się pod nim ugięły, ledwie zdołał jakoś wrócić na posłanie, w następną kilkakrotnie okrążył izdebkę, przez cały czas pilnie bacząc, by mieć w zasięgu ręki coś, na czym mógłby się wesprzeć, gdyby nogi znów odmówiły posłuszeństwa.

Dzisiejszej nocy ośmielił się na kilka ostrożnych pod­skoków. Przeciągnął się też parę razy, okręcił torsem z bo­ku na bok, ale zaraz poczuł, że mięśnie wokół rany napi­nają się i ogarniają go mdłości.

Ból na pewno wytrzyma. Byle tylko zdołał powrócić do Sogndal nie zauważony przez władze, a będzie miał czym zająć myśli i zapomnieć o nożach, które raz po raz wbijały mu się w trzewia.

Najwyższa pora wyruszyć.

Już wkrótce.

Szkoda, że anioł jest taki niedostępny. Ta kobieta to prawdziwe wyzwanie. Nielsa najwyraźniej zaczynały nu­żyć rumieniące się dójki i bezbarwne mieszczki.

Na pewno się starzeję, pomyślał przygnębiony.

Nie potrafię już przelotnie rozkoszować się kobietami. Pragnę czegoś więcej, potrzebuję większej namiętności!

A Marja nosiła w sobie niewyczerpane źródło tłumio­nej dzikości, poznawał to na odległość, chociaż być mo­że inni niczego nie zauważali, Niels jednak dobrze wie­dział, gdzie i czego szukać na twarzy kobiety. Oblicze Marji było zmienne niczym morskie prądy, lecz w jej oczach stale płonął ogień sprawiający, że ich błękit przy­wodził na myśl niebezpieczne głębie.

Jakże chętnie by je zbadał, zobaczył, jak Marja całą so­bą daje się porwać temu, co kobiety nazywają miłością.

Wiedział, że jest mężatką.

No cóż, to tylko zaleta, obejdzie się bez marudzenia, kiedy romans się zakończy.

Bez względu jednak na wszystko Marja Oppdal ma w sobie tak wiele dumy, że kiedy zabawa dobiegnie kresu, na pewno nie rzuci mu się do stóp. Tego właśnie najbardziej nienawidził, tych proszących, błagających, upokarza­jących się kobiet. Były niczym dzieci, zawsze przecież wcześniej wiedziały, z kim mają do czynienia, nigdy im nie kłamał, niczego nie obiecywał, mimo to nie przestawały snuć beznadziejnych marzeń i gorzkimi oskarżeniami wprowadzały niepokój w jego serce.

Nie było ryzyka, że podobnie stanie się z Marją Oppdal, i ten fakt w jego oczach przydawał jej jeszcze atrakcyj­ności. W dodatku podczas krótkiej rozmowy poprzednie­go dnia zorientował się, że Marja rozumie jego pragnienia. Marji powiodło się jej własne powstanie. Tu, w głębi fior­du, zdołała założyć ów przybytek, słynący z uzdrawiania i leczenia. Jej sława niosła się daleko, być może równie da­leko jak jego własna, ludzie bali się jej siły i władzy, postać tej kobiety spowita była mrocznym cieniem tajemnicy, Nielsa dodatkowo to podniecało, miał ochotę przedrzeć się przez aurę otaczającą Marję, odnaleźć kryjącą się za wszy­stkimi tymi niesamowitymi historiami kobietę. Pragnął także z nią porozmawiać, był pewien, że umie więcej niż większość ludzi. Powiadano, że czyta grube księgi i czyni własnoręczne zapiski o życiu i społeczeństwie.

To bardzo interesujące, doszedł do wniosku Niels.

Przydałby nam się ktoś taki, gdy rozpocznie się osta­teczna walka. Ktoś, kto na papierze zachowa nasze imio­na i świadectwo naszych zmagań dla późniejszych poko­leń, jeśli ponieślibyśmy klęskę.

Przemknęło mu nawet przez myśl, że Marja Oppdal byłaby godna zostać jego żoną. Rzucił głową jak ogier, którego po raz pierwszy ktoś próbuje okiełznać. Ta myśl nie była mu przyjemna.

Nie miał zamiaru znowu się żenić.

Nie istniała kobieta, która zdołałaby wprowadzić w ży­cie Nielsa Kvithovuda dostateczne napięcie. Szukał go teraz wśród mężczyzn, w walce o nowe, wyższe cele. Była to gra równie niebezpieczna i emocjonująca jak namięt­ność. Jej reguły jednak były wyraźniejsze, mniej tu grozi­ło zasadzek i niespodziewanych ataków od tyłu.

Niels z powrotem położył się na łóżku, z wysiłkiem podniósł ręce i wsunął je pod głowę. Skóra na brzuchu na­pinała się w tej pozycji, niemal z przyjemnością odczuwał znajomy ból, zdążył już do niego przywyknąć. Rana sta­ła się teraz już jego częścią, świadectwem, które przypo­minać mu będzie niebezpieczeństwo, na jakie się wysta­wił. Igranie ze śmiercią podtrzyma jego młodość.

Ciągła walka będzie wywoływać bicie serca i sprawiać mu radość. Pewnego dnia zdobędzie kontrolę nad władza­mi, pewnego dnia stanie się niezwyciężonym przywódcą, którego bać się będzie nawet wójt. Następnego dnia zaś być może czeka go klęska, w kolejny poranek wszystko, co zdoła zbudować, legnie w gruzach.

Ale będzie się pilnował. Kula ze starej strzelby strażni­ka oszczędziła mu życie, dotarła do niego niemal jak przy­jaciel po to, by dać mu do zrozumienia, że sytuacja jest już naprawdę poważna i nie istnieje droga odwrotu.

Niels zacisnął zęby, zapatrzył się w ciemną powałę, przez szczelinę na samej górze dłuższej ściany powoli za­czynało sączyć się światło.

Ona dzisiaj wróci.

Uśmiechnął się do siebie.

Nie zdoła trzymać się od niego z daleka, była bowiem jak on, tak samo pociągało ją niebezpieczeństwo i pokusy.

Wczoraj pożegnał ją bezczelnymi słowami, z oczu po­sypały jej się iskry gniewu, dumnie uniosła głowę i odeszła.

Ale dzisiaj wróci.

ROZDZIAŁ V

- Odwiedziła dziś w nocy Nadjanę - powiedziała Lina, służąca, znacząco kiwając głową.

Dzień był już późny, ale gospodyni jeszcze spała. Karl Martin wzruszył ramionami.

- A czym młody pan zamierza się dzisiaj zająć? - do­pytywała się Lina.

W młodości służyła na dworze w Kaupanger i dlatego była jedną z nielicznych, jakie Marja uznała za odpowie­dnie do zajmowania się izbami, których nagle stała się pa­nią. Lina była jej bardzo wdzięczna, musiała bowiem opu­ścić wymarzone miejsce, kiedy jej potajemna przygoda z przystojnym skrzypkiem miała, jak się okazało, następ­stwa. „Następstwo” siedziało właśnie przy kuchennym stole, żując żytni placek z solonym masłem. Zdaniem Kar­la Martina dzieciak przypominał trochę Benjamina, który tak zapewne by wyglądał, gdyby był normalny.

- Nie wiem... zajrzę chyba na chwilę do stajni do Jo, trzeba mu pomóc przy smarowaniu uprzęży i przy szy­kowaniu sań do wstawienia do obory.

- Bardzo dobrze. - Lina szybkim ruchem złożyła trzy du­że podpłomyki z serem. Podpłomyki moczyły się wcześniej w wodzie z piwem i całkiem zmiękły. - Masz, pozdrów go ode mnie, powiedz mu, że myślę o posiedzeniu przez kilka chwil w słońcu jutro po południu, przecież to niedziela.

Karl Martin bez słowa skinął głową, już on przekaże tę wiadomość! Okropnie kochliwa ta Lina. Słyszał wiele komentarzy pracujących w polu mężczyzn i woźniców o zapale, z jakim Lina starała się pozyskać ojca dla swe­go dziecka. Ale kto ją zechce, kiedy ma inny wybór?

Chłopiec wyminął stajnie, przekradł się za wielki brą­zowy budynek i zszedł na skały. Spędził tu niejedną chwi­lę. To tutaj znaleźć można było pierwsze wiosenne kieł­ki, tu kwitły podbiały, podczas gdy w innych miejscach leżała jeszcze gruba pokrywa śniegu i błota. Warstwa gle­by była tu uboga i cienka, Karl Martin czuł skałę, na której ślizgały się drewniaki. Szedł dalej, zachwiał się, spod podbitego żelazem obcasa posypały się iskry. W jed­nej ręce niósł placki, w drugiej czapkę. Nie chciał ryzyko­wać jej zabrudzenia, postanowił raczej zjechać na tyłku.

Wpadł w suche zarośla, ledwie zdołał utrzymać się na nogach. Tu zaczynał się lasek jarzębin i osik, teraz wio­sną cienkie pnie stały bezlistne, jakby bezbronne. Powia­dano, że mieszkają tu rysie, ale Karl Martin nigdy żadne­go nie spotkał. W mroźne zimowe noce jednak ich ślady podchodziły aż do stajni, tropy miękkich kocich łap świadczyły o tym, że drapieżnika pociąga ciepły zapach żywej zdobyczy.

Karl Martin nie bał się lasu.

Gdy drzewa wreszcie przerzedziły się i wypuściły go na pola po drugiej stronie, mógł dojrzeć za wzgórzem da­chy Vildegard.

Niels podjął decyzję. Dosyć już tego. Wczoraj dostał wiadomość, przyniósł ją młody Reinert. Musi natych­miast wracać, chłopi go potrzebują, nie powinien dłużej leżeć bezczynnie.

Ubrał się, poświęcając na to dużo czasu. Pasek w wy­twornych spodniach uwierał go akurat w zranione miej­sce. Zirytowany wyjął nóż i przeciął go, poprosił Gundę o kawałek sznurka i za jego pomocą umocował luźne spodnie na biodrach. Koszulę Gunda uprała i zacerowała, we­tknął ją w spodnie, przydałaby mu się kamizelka, dobrze, że miał przynajmniej kurtkę i buty.

Stopy wydawały mu się słabe, pozbawione sił, buty by­ły niemal za duże. Niels przyglądał się swoim sprężystym łydkom, silne mięśnie wciąż napinały się pod skórą, zda­wał sobie jednak sprawę, że wiek już wkrótce uczyni je słabszymi, bardziej wiotkimi.

Marja najwidoczniej zamknęła gdzieś na klucz i duży nóż, i pistolet. Zorientował się, że nie pozwalała na trzyma­nie tego rodzaju niebezpiecznych przedmiotów w szpitalu. No cóż, być może to mądre z jej strony, inaczej niejeden zawodzący nieszczęśnik mógłby zrobić z broni użytek w długie, wypełnione bólem noce.

- Jedynie Marja ma klucz - powiedziała mu Gunda.

- Poślij po nią - nakazał. - Bo dzisiejszej nocy muszę wyjechać.

- Marja przyjdzie, kiedy przyjdzie. Skoro jesteś taki zdrowy, sam możesz iść do niej po klucz. Rzadko daje go komuś do ręki, ale może tobie...

Zaglądał w uśmiechnięte oczy Gundy, usiłując dopa­trzyć się czegoś więcej w jej słowach, próbował znaleźć w nich inne znaczenie. Czyżby był dla Marji kimś wyjąt­kowym? W takim razie pokusa, by nie dbać o nic i zostać, mogła okazać się zbyt wielka.

Niels przejrzał papiery przyniesione przez Reinerta, młody syn kowala był jednym z najszybszych wioślarzy, jakich znał. Sam zbudował swoją niedużą, lekką łódź, nie przypominającą żadnej innej w okolicy, bardzo wąską, niedobrą do wyruszenia na morze. Stępkę miała ostrą jak nóż, a ławeczki tak wąskie, że mieścił się tam ledwie je­den męski zadek. Wiosła były długie z szerokimi mocny­mi piórami, zrobione z najlżejszej, najtwardszej brzozy. Tą łodzią mógł tak wiosłować, że żaden powolny fjerding ani attring*3 nie miał szans. Kiedy wiatr sprzyjał, Reinert siadał i wsuwał wiosła w okrągłe otwory, mogąc tym sa­mym poruszać się jeszcze szybciej.

Niels uśmiechnął się na wspomnienie dzielnego chło­paka. Nie miał jeszcze osiemnastu lat, lecz już starał się zająć swoje miejsce wśród mężczyzn. Niels polubił go, Reinert zaliczał się do ludzi, którzy nie zadają pytań, a wciąż był dostatecznie młody, by rozpalały go płomien­ne słowa o niesprawiedliwości panującej na świecie. Ta­kich właśnie potrzebował Niels, jeśli cokolwiek miało się odmienić. Młodych ludzi nie posiadających dość rozumu, by przestraszyć się śmierci.

Klamka u drzwi się poruszyła, Niels odruchowo zebrał papiery i pospiesznie wsunął je pod pocerowane przykrycie.

Z wysiłkiem podniósł się na nogi. Kto to może być? Marja? Na tę myśl krew uderzyła mu do głowy, przez se­kundę poczuł, jak ogarnia go nieznośne wprost napięcie, po którym zaraz przyszło rozczarowanie. W uchylonych drzwiach stanął nieduży chłopczyk o włosach barwy pia­sku, ze starą czapką w dłoni. Miał długie członki, chude nogi sprawiały wrażenie, że uginają się jak u nowo naro­dzonego cielęcia. Ręce leciutko drżały, ale duże szaroniebieskie oczy patrzyły śmiało. Niels lekko się uśmiechnął.

- Dzień dobry! Kim jesteś, młody człowieku?

Karl Martin podnosił oczy coraz wyżej, aż wreszcie na­potkał jasne spojrzenie mężczyzny, białe włosy i kwadra­tową brodę, która poruszała się, kiedy mówił. Odezwał się życzliwie, chociaż wyglądał tak groźnie.

Karl Martin chrząknął, żałując bardzo, że jego głos nie brzmi grubiej.

- Jestem Karl Martin Oppdal - oznajmił wyraźnie. - Chciałem tylko... tylko powiedzieć, że moim zdaniem je­steś bardzo dzielny, panie Kvithovud.

Na wyrazistej twarzy mężczyzny ukazał się uśmiech. Niels otworzył drzwi i zaprosił chłopca do swego ciasne­go królestwa.

- To bardzo miło z twojej strony, Karlu Martinie Oppdal. Jesteś pewnie synem Marji, tak?

Karl Martin skinął głową z trochę ponurą miną.

Niels, nieco tym zdziwiony i zaciekawiony, zauważył w oczach małego przebłysk rozgoryczenia.

Zainteresował go ten dzieciak. Poza tym przyda mu się dla poprawy samopoczucia odrobina nieskrywanego podziwu.

- Dużo się o tobie mówi, Nielsie Kvithovud, jesteś naj­dzielniejszym, najodważniejszym człowiekiem, o jakim słyszałem.

Niels na te naiwne słowa nie mógł powstrzymać się od śmiechu, zaraz jednak się opanował, widząc powagę w oczach chłopca.

- Przepraszam... przepraszam, mój młody przyjacielu, nie chciałem się śmiać. Zrozum jednak, dziwnie jest sły­szeć takie słowa, kiedy przez tyle dni leżało się w łóżku bezradnie jak stara baba.

- Ty nie jesteś bezradny - oświadczył Karl Martin z nie­wzruszonym podziwem.

Zwilżył wargi, przypomniała mu się trzymana w ręku paczka.

- Proszę, przyniosłem dla ciebie podpłomyki, pomyśla­łem, że będą ci smakować, w środku jest masło i „stary” ser.

- Ach, serdecznie dziękuję, nareszcie jakaś odmiana od tej rzadkiej zupy i owsianki, którą stale karmi mnie kucharka.

Niels wziął podarunek, jego silna, wielka dłoń dotknę­ła chudych palców chłopca.

Zachęcony wdzięcznością mężczyzny Karl Martin ośmielił się powiedzieć coś jeszcze:

- Chciałbym dowiedzieć się o tobie czegoś więcej, pa­nie Kvithovud, o tym jak walczyłeś z wójtem i jak zabi­łeś syna lensmana.

Oczy Nielsa pociemniały. Przez sekundę Karl Martin przestraszył się, że uraził tego wielkiego mężczyznę, który zaraz go stąd wygoni. Po chwili jednak bruzdy wokół wą­skich ust zmiękły i Niels przeczesał palcami jasną grzywkę.

- A więc tego chcesz, młody przyjacielu? Ale czy wiesz, że wójt dobrze płaci za takie informacje?

Karlowi Martinowi dech zaparło w piersiach.

- Nigdy bym... przysięgam na wszystkie świętości! Niels ugryzł kawałek podpłomyka i żując wpatrywał się w chłopca. Mały nie uciekał ze wzrokiem, jego oczy patrzyły otwarcie, bystro.

Dobry znak, pomyślał Niels, niejeden nie ośmieliłby się spojrzeć mi prosto w oczy.

- I z ciebie dzielny mały żołnierz. Karl Martin wyprostował plecy, starał się wyglądać do­rośle.

- Kiedyś zostanę żołnierzem - oświadczył zdecydowanie. Niels pokiwał głową, językiem oczyścił zęby.

- Hm, tak, tak.

- Nie lubisz żołnierzy? - ostrożnie spytał Karl Martin. Bystry dzieciak, potrafi wyczuć nastrój, pomyślał Niels. Odetchnął głęboko, poklepał łóżko obok siebie, skinął na chłopca. Karl Martin usiadł. Mała buzia lśniła w unie­sieniu niczym dziewiczy księżyc zwrócony ku słońcu.

- Powiem ci teraz, co myślę, młody przyjacielu. O żoł­nierzach, wójtach, synach lensmana i świecie.

Karl Martin słuchał, coraz szerzej otwierając oczy, i czuł, jak wstępuje w niego nowa siła. Jak gdyby moc i sła­wa tego wielkiego człowieka płynęły niewidzialną rzeką i napełniały puste miejsce w nim samym. Jasne niebieskie oczy pochwyciły spojrzenie Karla Martina, przytrzymu­jąc je jak w objęciach, wchłaniając w siebie, aż wreszcie chłopczyk cały zamienił się w słuch i wzrok.

Teraz Niels mówił już nie tylko do chłopca, lecz tak­że do siebie samego. Smakował słowa, odnajdywał je w głębi serca. Świadomość, że zapadają w umysł małego jak ziarno w żyzną glebę, sprawiła, że Niels odnalazł w so­bie nową siłę, nową wolę, by nie ustawać. Nowy powód, prosty i oczywisty.

- To wbrew ludzkiej naturze, sprzeczne z porządkiem ustanowionym przez Boga, Karlu Martinie. Nie słuchaj księży, oni bowiem cedzą prawdę przez ciemne szaty, które dają im władzę, mówią tylko to, co jeszcze mocniej wciska cię w pył. Nie słuchaj wójtów, asesorów i lensmanów, wiel­kich gospodarzy ani urzędników, bo oni żyją w świetle, mój młody przyjacielu, i nie zechcą podzielić się niczym z tymi, którzy są na dole. Ale kiedyś położymy temu kres! Nikt nie będzie odejmował resztek od ust biedakom, by je­szcze bardziej napaść tych, którzy i tak są tłuści.

Chłopiec czuł własne wyschnięte wargi, oddychał pręd­ko, niemal unosił się w powietrzu.

- My jesteśmy bogaci - stwierdził zachrypniętym głosem. Niels powoli odwrócił głowę, znów pochwycił jego spojrzenie.

- Tak, twoi rodzice są bogaci, jak ja, ale i tak wiemy, czym jest sprawiedliwość. Jestem gotowy na ofiary, nie tylko z mojego srebra, a ty?

Dzieciak zdecydowanie kiwnął głową, oczy mu zabłysły.

- Wiem, gdzie ojciec trzyma srebro, na pewno przyda ci się bardziej niż nam.

A więc chłopiec dla myśli o bohaterstwie gotów był zdradzić najbliższych, Niels uznał, że nadszedł czas na najważniejszą część tej rozmowy.

- Tego ci robić nie wolno, Karlu Martinie, ale przydasz mi się, mój dzielny przyjacielu.

Chłopiec wstrzymał oddech, siedział prosto jak praw­dziwy mały żołnierz.

- Najpierw jednak musisz zrozumieć, że sprawy, który­mi się zajmuję, są niebezpieczne. Czy wiesz, czego może się od ciebie wymagać?

To był ostatni sprawdzian i Karl Martin miał tego świa­domość. Odparł głośno i wyraźnie:

- Mojego życia, panie Kvithovud.

Niels uroczyście, z powagą skinął głową.

Chłopiec urośnie w tym roku, Niels wychwytywał już te­go oznaki w drobnym ciele, wyciągało się niczym gałązka wierzby, miękko i giętko. Niels wiedział, że z takiej materii powstają ci najbardziej wytrzymali. Tacy, jakich on potrzebował, walka bowiem zapowiadała się na twardą i długą.

- Kto wie, że tu jesteś?

- Nikt.

- Rozumiesz, że tak właśnie powinno być? Karl Martin kiwnął głową.

- Oczywiście.

Krew tętniła mu w żyłach, odczuwał jej pulsowanie na­wet w koniuszkach palców. Niels poderwał się gwałtow­nie, wyrósł ponad chłopcem jak skała. Silne ręce złapały chude ramionka Karla Martina, dźwignęły go w górę, aż stanął na łóżku. Syn Marji mógł teraz patrzeć prosto w twarz tego, którego tak podziwiał. Niels uroczyście podniósł prawą rękę, lewą zaś przyłożył do serca.

- Będę walczył o sprawiedliwość, o uwolnienie ludu od ciężaru podatków i wyzysku przez władze. Memu wodzo­wi towarzyszyć będę w walce i w zwycięstwie, a moje usta pozostaną zamknięte na siedem pieczęci, aż wybije godzi­na zwycięstwa.

Karl Martin nigdy jeszcze nie przeżył chwili tak uroczystej, ściszonym głosem powtarzał słowa, drobna piąst­ka zacisnęła się w powietrzu, w śmiało patrzących oczach skierowanych na Nielsa zapłonął ogień.

- Jesteś teraz jednym z moich ludzi - oświadczył olbrzym, poklepując Karla Martina po ramieniu tak mocno, że chło­piec musiał napiąć wszystkie mięśnie, by wytrzymać tę pie­szczotę.

Niels uśmiechnął się. Podszedł do spakowanego węzełka pod ścianą, wyciągnął z niego jedną z dwóch swoich czapek.

- Dostaniesz to jako znak, będziesz tutaj moimi usza­mi, ale pamiętaj, oszczędzaj słowa, słuchaj wszystkiego i bądź przygotowany, by o tym opowiedzieć, gdy w jakiś ciemny wieczór do twoich drzwi zapuka posłaniec. Takie jest twoje zadanie, zrozumiałeś?

Karl Martin z zapałem pokiwał głową.

- Ale chyba ty sam przyjdziesz? Chyba jeszcze cię zo­baczę?

Niels znów się uśmiechnął.

- Tak, zobaczysz mnie jeszcze, lecz nikt nie wie, kiedy wybije godzina. Takie jest już moje życie, działam w sto­sownym czasie.

Karl Martin doskonale potrafił to zrozumieć. Zadał ostatnie pytanie:

- Skąd będę wiedział, że ten, który przybywa, to na­prawdę twój człowiek?

Niels uśmiechnął się z uznaniem, bystry dzieciak, ostrożny, bardzo dobrze.

- Przyniesie ze sobą moją pieczęć, wypatruj orła z ry­bą. A teraz wracaj do domu, zanim zaczną cię szukać, i pa­miętaj, nikomu ani słowa. Nikomu, chyba że przyniesie orła i rybę. Nie jestem pewien, czy mama cię zrozumie, kobiety są pod tym względem dość bojaźliwe, pewnie już wiesz - dokończył konspiracyjnym szeptem.

To chyba ostatnie, co mógłbym powiedzieć o mamie, stwierdził w duchu Karl Martin, ale Niels chyba nie zna jej zbyt dobrze. Głośno zaś oświadczył:

- Ani słowa nikomu, prędzej umrę, niż cię zdradzę, Kvithovud.

W nagrodę czekało go poklepanie po chudych plecach, odwieczny znak męskiej przyjaźni, tak brutalne w swej życzliwości, że Karl Martin niemal stracił oddech.

- Zegnaj, żołnierzu! Karl Martin nie wiedział, czy powinien zasalutować, jak czynili umundurowani mężczyźni na placu ćwiczeń. Wreszcie podniósł pałce do nowej czapki.

Niels wyprężył się, odpowiedział.

Gdy tylko chłopiec wyszedł, osunął się na łóżku, z ca­łych sił usiłując powstrzymać wzbierający w nim śmiech. Brzuch aż mu się trząsł, powodując piekielny ból, ale po­waga chłopca i płomienna młodzieńcza odwaga poprawi­ły mu humor. Potrzebował tego, bezwarunkowy podziw, nawet jeśli pochodził od młodziutkiego naiwnego chłop­czyka, dobrze robił zmęczonej duszy.

Oczy matki udało mu się rozpalić jedynie gniewem.

Ale serce chłopca już należało do niego.

Sen odchodził bardzo powoli, wiedziała, że pora jest już późna.

Żałowała, że nikt nie obudził jej dużo, dużo wcześniej. W ciele odczuwała niepokój, twarz miała wilgotną jak od potu. Czy coś jej się śniło? Czy we śnie przeżyła coś, od czego czuła się rankiem tak źle?

Z powrotem opadła na poduszki, usiłując zebrać myśli, rozcierała rękę, w której zdawało się wędrować tysiące mrówek, bo przez całą noc przyciskała ją głową. Miejsce Karla było rzecz jasna puste, nie spał przy niej tej nocy.

Była u Nadjany.

Marja zwilżyła wyschnięte wargi wodą z karafki stojącej na stoliku przy łóżku, woda podziałała orzeźwiająco.

Najwyższa pora wstawać. Dzisiaj także musi iść do szpitalika, czas bowiem zebrać pierwsze, silnie działające pączki w ogrodzie, najwcześniejsze zioła powoli zaczyna­ły w wiosennym słońcu wychylać się z ziemi, czas dojrzeć ponacinane brzozy, z których sok niczym złocista krew spływał do drewnianych naczyń i wiaderek. Brzozowy sok to dobre lekarstwo, można z niego ugotować syrop, który dawał się mieszać z wyciągami z innych ziół, albo też pozwolić, by sfermentował na nieklarowną żółtawą ciecz, której nikt nie nazwałby winem, posiadającą jednak niezwykłą, niemal magiczną moc.

Wiele było do zrobienia, zima nie okazała się łaskawa nawet dla życia uśpionego w ziemi, ziołowy ogród rów­nież potrzebował opieki.

Odsuwała od siebie obrazy, jakie pojawiły się w jej gło­wie zaraz po przebudzeniu. Wstała, gratulując sobie, że nie pozwoliła ciału ulec owemu drżeniu, które ostatnio tak bardzo ją dręczyło. Zdecydowanym krokiem zeszła na dół, nogi miała miękkie, stąpały niepewnie, ale głowę jasną, myślała trzeźwo, ręce zaś spokojne, gotowe do pracy.

O, nie.

On nie zdoła odebrać jej kontroli.

Być może to rozmowa z Nadjaną dodała jej sił, może nie wypowiedziane słowa wyleczyły ją z gorączki. Marja czuła teraz jedynie cień słodkawego bólu na myśl o swym szcze­gólnym pacjencie. On już wkrótce wyjedzie, spieszy mu się, by znów narażać życie, Marja musiała z niechęcią przyznać, że podziwia odwagę rannego, ale jego, Kvithovuda, stać na to. Powiadano wszak, że nie miał żony ani dzieci.

Postanowiła, że równie dobrze może go wyrzucić.

Jeszcze dzisiaj, jest już dostatecznie zdrowy.

Będzie to odpowiedni sposób przywołania go do po­rządku, a zarazem wspaniałe zwycięstwo jej rozsądku.

Kiedy weszła do izdebki za główną salą dla chorych, miał już wszystko spakowane i gotów był wyruszyć. Gunda nie powiedziała ani słowa, tylko znad miski z owsianką przy­glądała się Marji wszechwiedzącym spojrzeniem.

- Wyjeżdża już dzisiaj - krótko oświadczyła Marja i od­wróciła się, żeby wyrzucić resztki z drewnianego naczynia.

Gunda za jej plecami zmrużyła oczy.

- Tak, tak, tak to już jest, zdaje mi się, że będę za nim tęsknić.

Marja popatrzyła na nią, rozbawienie w jej oczach za­lśniło niczym promienie słońca na niespokojnej wodzie.

- Powinnaś poszukać sobie męża, Gundo. Kucharka zaniosła się głośnym śmiechem, raz po raz ocierała łzy, uderzała pięścią w stół.

- Chyba to rzeczywiście racja, Marjo! Uwarz mi cza­rodziejski napój, który sprawi, że znów będę młoda i pięk­na, a żaden chłop mi się nie oprze.

Marja również wybuchnęła śmiechem.

- Wcale ci to niepotrzebne, Gundo, starczy, że posta­wisz przed mężczyzną tę swoją niezwykłą zupę na mię­sie, a już masz czarodziejski wywar, który go zauroczy.

- Owszem, zupa jest dobra - zachichotała Gunda. - Ale chciałabym takiego, co potrafi nie tylko siorbać zupę.

- Mężczyźni, którzy oblizują masło z palców, są za­zwyczaj dobrymi kochankami - stwierdziła Marja chytrze i wybiegła z kuchni, żeby myśli Gundy mogły swobodnie dalej krążyć tym samym torem. Starsza kobieta miała za sobą poplątaną przeszłość, ale Marja wiedziała, że na pew­no znaleźliby się wdowcy albo starzy kawalerowie, którzy potrafiliby docenić Gundę jako kucharkę i jako kobietę.

Marja zajrzała do izby chorych. Nikogo tam nie było, ale na zewnątrz przed szpitalikiem również dzisiaj czeka­ła nieduża grupka łudzi.

Większość pochodziła z wioski, lecz niektórzy przybyli z Fortun, Nes i Dalsdalen. Marja wiedziała, że służące zajmą się drugą kolejką, tymi, którzy przychodzili tutaj z kubkami i talerzami, prosząc o trochę chleba albo mleka. Mleka było niewiele, cztery krowy od dawna już dostawa­ły zbyt marną paszę, zresztą będą się cielić, puste wymio­na wisiały pod napęczniałymi brzuchami. Marja rozdawa­ła ludziom swoje specjalne sycące ciastka, przepis na nie wymyśliła sama, i razem z Gundą napiekły cale stosy. Uży­ła do nich grubo zmielonej mąki z jęczmienia, owsa i ży­ta, dodała też bogatych w tłuszcz nasion trzech różnych roślin, a także wieprzowego i baraniego tłuszczu. Do roz­luźnienia ciasta używały wywaru z mięsa, formowały po­tem grube na palec placuszki i piekły je powoli na płycie nad paleniskiem. Ciastka były twarde jak kamienie z wierzchu, za to miękkie wewnątrz. Jedno, rozpuszczone w wodzie na pożywną papkę, starczało, by karmić dziec­ko przez trzy dni. Bogaty dodatek kminku, szczawiu i fenkułu nadawał im nieco gorzki smak, lecz sprawiał jedno­cześnie, że wygłodzony żołądek dobrze znosił nieoczeki­wanie tłuste pożywienie. Marja nie słyszała, by ktoś cho­rował po zjedzeniu jej ciastek, jak to często bywa, gdy po długotrwałym głodzie żołądek nagle się wypełnia.

Ludzie dziękowali z pokorą, Marja zwykle odpowiada­ła im skinieniem głowy. Nie lubiła tych mamrotanych pod nosem błogosławieństw, uniżonej wdzięczności. Nic wielkiego przecież nie robiła, jej przecież na niczym nie zbywało, ciastka kosztowały ją nie więcej, niż mogła so­bie na to pozwolić, wystarczyło, że sprzedała jedną czy dwie sztuki srebra z wielkiej szafy we Wdowiej Zagrodzie.

Z czasem rozdawanie jedzenia przejęły pracujące u niej dziewczęta. Marja bardzo się z tego cieszyła, ludzie bo­wiem nazywali ją aniołem, a to niezbyt jej się podobało. Najbardziej irytowało ją, że Kvithovud również tak o niej mówił, i to takim tonem, w którym dawało się wyczuć ironię. Zdawał sobie sprawę, że daleko jej do eterycznej istoty z niebios, Marja była bardziej z krwi i kości niż większość kobiet. W żyłach płynęła jej czerwona, pulsu­jąca krew, a kształtne ciało było skłonne poddać się uści­skom równie łatwo jak wilgotna glina.

Dzisiaj Niels przekona się, że Marja ma w sobie rów­nież coś z twardego granitu.

Weszła do jego izdebki bez pukania.

Najwyraźniej nie był zaskoczony, nie drgnął nawet, nie wystraszył się, jak można by się było spodziewać po ukry­wającym się człowieku. Na wpół leżał na łóżku, Marja za­uważyła wypchany, zawiązany worek pod ścianą. Dostrze­gła, że na stopach ma świeżo natarte tłuszczem buty, a na grzbiecie kurtkę.

Stwierdziła, że zdobył nad nią przewagę, i to sprawiło, że maska na moment opadła jej z twarzy. Marja prędko jednak wzięła się w garść, całą siłę wkładając w spojrze­nie, które skierowała w lodowato niebieskie oczy.

- Widzę, że jesteś gotów do podróży. To dobrze, bo przyszłam właśnie powiedzieć, że potrzebujemy tej izby dla kogoś, kto jest bardziej chory od ciebie.

- A więc jesteśmy zgodni - odparł łagodnie, irytując ją cichym, łaskoczącym uszy głosem.

Marja była przygotowana na odparcie jego siły, na agre­sję, od której miękły jej nogi. Wiedziała, że najbardziej po­ciąga ją w nim jego brutalność. W chwilach, kiedy traciła kontrolę nad sobą, wyobrażała sobie swe własne bezbron­ne ciało w jego ramionach, kompletnie pozbawione woli, choć jednocześnie nienawidziła tej myśli. Przeciwko temu wszak właśnie walczyła przez całe swoje życie, to ona za­wsze chciała być żelazem zdolnym rozłupać kamień.

Pod sufitem brzęczała mucha, ożywiona fałszywym ciepłem izby. Jeśli znajdzie drogę na zewnątrz, zginie.

Wiosna nocami wciąż niosła ze sobą bezlitosny chłód.

- Miałem nadzieję, że przyjdziesz, nie chciałem wyru­szać bez podziękowania ci i bez pożegnania, Marjo.

W jego głosie nie było nawet cienia prowokacji, Marja zatęskniła za tym, w jednej chwili bowiem poczuła się ta­ka niepewna.

- Chciałem cię także prosić o wybaczenie za moje na­zbyt śmiałe słowa, źle postąpiłem. Wiem, że jesteś zacną kobietą, twój mąż może być z ciebie dumny.

Marja dostatecznie panowała nad sobą, by dostojnie skinąć głową, ale coś wzbierało w jej piersi, chciała nie­mal splunąć. On nie taki powinien być, nie tak powinien do niej mówić, szacunku graniczącego z ubóstwieniem dość okazywano jej na co dzień.

Wyciągnął do niej teraz rękę, choć właściwie miała ochotę ją uderzyć, podała mu dłoń. Na miłość boską, po­całował ją w rękę, tak jak wystrojeni w koronki barono­wie, o których opowiadała Nadjana! Widać i on nauczył się czegoś w Kopenhadze. Zaraz też podjął tym samym obrzydliwie uprzejmym tonem:

- Wyrazy szacunku, piękna pani, i najszczersze podzię­kowania za to, co zrobiłaś. Winien ci chyba jestem życie.

- Być może - prychnęła Marja, przyciągając rękę do sie­bie. - Ale twoje życie i tak ma dosyć niepewną wartość i zapowiadam, nie przychodź tu znów i nie oczekuj, że będę cię łatać, jeśli nie zachowasz większej ostrożności!

Tylko tak mogła wyrazić ściskający ją za serce lęk, który odkryła zaskoczona. Ten człowiek wiódł niebezpieczne ży­cie, nie miał szans na to, by dożyć sędziwego wieku.

Badała jego oczy, szukała bezwstydu, który tak ją roz­palił, lecz go tam nie znalazła. Poczuła ciężar na piersi, ja­kiś niezwykły smutek.

- Jesteś bardzo szczególną kobietą - stwierdził. Ciężar zapadł jeszcze głębiej, uwierał niczym gorący kamień w jej wnętrzu. Wargi jej zadrżały, wiedziała bo­wiem, że Niels mówi teraz szczerze. Wybrał najłatwiejszą drogę ucieczki od intymności, którą w tak prosty sposób przywołał między nimi.

- I to ty mówisz, Kvithovud? Ty, za którym ciągną się wszystkie te historie z kobietami? Ileż to uszu słyszało podobne wyznanie? Nie jestem głupia, mój dobry czło­wieku, na pewno nie jestem głupia i taka gadka nie zrobi na mnie wrażenia, Bawidamek!

- Rzeczywiście, nie robi na tobie wrażenia - powtórzył z uśmiechem, wciąż jednak bez wesołości w oczach. - Mój Boże, Marjo, potrafisz odsunąć moje słowa jak wiatr, który porywa siano, ale wiedz, że nigdy nie spotkałem kobiety takiej jak ty. Twoja siła mogłaby się równać z moją...

Marja przełknęła ślinę, nie chciała zrozumieć wagi usły­szanych słów. O tak szczerym wyznaniu z ust Nielsa Kvithovuda mogłaby marzyć każda kobieta, lecz jej, Marji, sprawiło ono rozczarowanie. Czuła się nieswojo, nie mia­ła do czynienia z bestią, która pojawiała się w jej snach. Brakowało jej władczości Nielsa, jego twardych dłoni, bez­czelności. Okazywał jej teraz niesłychaną życzliwość, wo­kół ust pojawiła się miękkość niemal taka jak u Karla.

Być może to odgadł.

A może to ona postąpiła nagle o krok naprzód i odpo­wiedziała na jego szczerość, przyciskając wargi do jego ust.

Nie pojmowała, jak to możliwe, że nogi jeszcze ją nio­są, lecz wreszcie stanęła zamroczona w dużej sali dla cho­rych. Najwidoczniej wyrwała się z jego objęć, a może sam pozwolił jej odejść.

Nie, to niemożliwe. Twarz piekła tam, gdzie podrażni­ły ją jasne kępki zarostu, szczególnie na policzkach zwil­żonych słoną cieczą. Marja ukryła twarz w dłoniach, całe ciało wbrew jej woli zaniosło się krzykiem sprzeciwu, szalonym protestem. Na piersiach wciąż czuła nacisk jego silnych dłoni, które zdarły stanik sukni niemal do łokci. Na brzuchu wyczuwała wspomnienie owej niebezpiecz­nej twardości, jego męskość.

To na pewno on pochwycił ją akurat w momencie, gdy myśli się wyłączyły, a ciało zmieniło w magnes.

Jego usta były równie stanowcze jak we śnie, otaczają­ce ją ramiona ściskały z taką samą mocą, był w stanie ob­jąć ją całą. Marja nie należała do niskich kobiet, lecz on i tak uniósł ją z ziemi, podwajając tym samym poczucie bezradności i oszołomienia. Była jak złapana w pułapkę, szła za jego ruchami, ułożyła się pod nim na pocerowanej derce, którą sama kiedyś łatała i zszywała. On był wszę­dzie, usta nie zadowoliły się smakiem jej warg. Silna dłoń wplątała się nagle we włosy, zmusiła do spokoju, pokazu­jąc, że nie ma już drogi odwrotu, jak wtedy gdy jagnię za­błąka się do gawry przebudzonego niedźwiedzia i silne pa­zury wbiją się w miękką wełnę.

Nie, nie jagnię, lecz młoda, spragniona przygód sami­ca rysia.

Także ofiara, pozbawiona szans wobec ataku drapieżnika.

Ukąsił ją w szyję.

Marja próbowała utrzymać wzrok na świetle bijącym z okien, błagając niebo, by nikt w tej chwili tu nie wszedł. Drzwi, w których on zniknął, wciąż kołysały się w prze­ciągu na zawiasach. Powietrze z dworu chłodziło jej twarz, policzki nie płonęły już takim ogniem, lecz wiatr nie docierał do pożogi szalejącej pod jej skórą. Bała się, że ogień wkrótce ją strawi.

On zdążył zwilżyć jej ramiona ustami, posmakować krwi perlącej się na szyi, gdy poczuł na piersi jej równie niebezpieczne zęby. Marja wcisnęła się w twarde podło­że, jej ręce zarazem przyciągały go i odpychały, uda napi­nały się, jak gdyby chciały go odrzucić, lecz już w następnej chwili zacisnęły się wokół niego w śmiertelnym uści­sku. Zachowywała się jak wygłodzone zwierzę, chociaż strawa, jaką jej zaofiarował, była gorsza od trucizny. Mi­mo to jednak pragnęła się nim sycić, chciała, by wypełnił ją po brzegi, chciała poczuć, że jej ciało po raz pierwszy nie jest głodne. Wszystko inne przestało mieć znaczenie.

Dopiero kiedy zerwał z niej spódnicę, odsłonił brzuch i uda, gdy jego skóra zapłonęła ogniem przy jej skórze, opa­miętała się w krótkiej chwili dojmującego poczucia winy.

W ostatnim przebłysku świadomości, niczym u umie­rającego człowieka, szarpnęła go za włosy, by uwolnić się z jego objęć. Wyczuł rozpacz jej oporu, lecz nie puszczał.

- Nie! - krzyknęła.

Niels pojął powagę i ostrzeżenie w głosie Marji, mimo to jednak nie był w stanie spełnić jej żądania.

Przytrzymał ją, znów przycisnął usta do jej warg, po­stanowił ryzykować z nadzieją, że słowo, które wydarło się z jej gardła, było jedynie częścią gry. Prędko przesu­nął się w inne miejsce, lecz nie wypuszczał jej dłoni z uści­sku, twarz opuściła się w dół, drapiąc delikatną skórę mię­dzy piersiami i dalej w dół brzucha.

Marja wpadła w panikę.

Niczym ranna rysica zgięła się wpół z imponującą siłą i sprężystością. Potoczył się w tył, ciągnąc ją za sobą. Znów ukąsiła, tym razem po to, by zabić. Korzystając z zasko­czenia wywołanego atakiem, wyrwała mu się, dłońmi za­słaniając piersi. Musiał ją puścić.

Na szczęście wiele mogę znieść, pomyślał Niels z go­ryczą, czując, jak krew pulsuje mu w lędźwiach, i patrząc na dwie rany na brzuchu. Jedna z nich, ta głębsza, była już zamknięta, druga, powierzchowna, broczyła krwią. W skórze odcisnęły się dwa półksiężyce, jej zęby. Iście pie­kielny ból był jednak niczym w porównaniu z żarem ogar­niającym ciało.

Marja była tuż przy drzwiach, rzucił się za nią, lecz już w momencie skoku zorientował się, że jest za późno. Z głośnym przekleństwem złapał swój worek, spodnie i kapelusz i wyminął ją jednym susem.

Bez pożegnania.

Nie poświęcił nawet chwili, by pozdrowić Gundę, nie miał odwagi się z nią żegnać, wiedział bowiem, że kuchar­ka jest przyjaciółką Marji.

Pognał w stronę wody, ku grupce zagród przy przysta­ni, tam podobno był zajazd. Jeśli szczęście będzie mu sprzyjać, znajdzie kogoś, kto zgodzi się przewieźć ranne­go przywódcę buntowników na otwarty fiord.

Parł do przodu, ani razu nie odwrócił głowy, pragnął wymazać z oczu jej obraz, ostatnie wspomnienie, jak po­tykając się uciekała przed nim. Niczym zranione zwierzę wymykała się z pułapki, którą sama sporządziła, lecz w oczach miała siłę stu mężczyzn.

Tym razem zwyciężyła.

Niels przyspieszył kroku. Pragnął zmusić swe ciało do posłuszeństwa, lecz wargi i zęby Marji zostawiły na jego skórze piętno, od którego nie przestawały się rozchodzić po lędźwiach palące promienie.

Gdy miał już za sobą pola, oddzielające ich od siebie coraz bardziej, z każdym coraz szybciej stawianym kro­kiem nabierał pewności:

Musi tu wrócić.

Marja Oppdal dała temu wszystkiemu początek i nie zamierzał pozwolić, by to ona zdecydowała o końcu. Wła­snym pożądaniem zawiązała osnowę, a teraz tkanina mu­si zapełnić się jego wzorem i wybranymi przez niego bar­wami. Wszak ona była tylko kobietą, nie mógł przyjąć niepewności, jaką napełnił go stawiany przez nią opór, nie mógł pozwolić, by prosta wieśniaczka zachwiała jego nie­zmiennym jak góry przeświadczeniem o własnej mocy.

Jeszcze tu wróci.

Ślad po ukąszeniu Marji piekł go nawet wiele godzin później, gdy siedział w łodzi, przyglądając się żaglom wy­dymanym przez wiatr.

Z daleka widział Wdowią Zagrodę, lecz Vildegard kry­ło się za drzewami.

Ptaki krążące nad jego głową pod szarym wiosennym niebem wykrzykiwały ostrzeżenie.

Czyżby to ona je przysłała?

ROZDZIAŁ VI

Akurat kiedy ludzie nabierali już otuchy, a promienie słońca stopiły ostatnie zaspy śnieżne na polu zagrody Nigard, zima pokazała, że nie została jeszcze pokonana.

Duże płatki śniegu od nowa zatańczyły w powietrzu, które zaledwie przed dwoma dniami było już przedwiosennie łagodne. Nadciągnęły gniewne chmury, a nad fiord nadpełzł znów szary mrok i woda utraciła szmaragdową barwę. Kwiecień, odległy zaledwie o kilka dni, nie przy­niesie zielonych łąk i zakwitających brzegów strumieni. Tego roku oznaczać miał przedłużoną udrękę, mroczny głód i przemoczone wełniane ubrania.

Być może pogoda nie była tego powodem, a może jed­nak? W niskich ciemnych kojcach w wioskowych oborach zaczęły przychodzić na świat jagnięta bez iskry życia. Wieśniacy wynosili zdechłe chude zwierzęta do dołów za oborą, później oczyszczali się modlitwami i ogniem, sto­jąc wśród zamieci spluwali na świeżo rozkopaną ziemię. W niektórych zagrodach przeżywała zaledwie ósma część przychówku, nawet dorosłe zwierzęta musiały się poddać.

Wściekła zaraza?

Przekleństwo?

Urok?

Ludzie kulili się w sobie, bo równie złych znaków jak te, które pojawiły się tej wiosny, rzadko doświadczano. Do czysta wyskrobywali dna beczek ze zbożem, aż wre­szcie do garnka trafiało więcej wiórów niż ziarna. Po ja­gniętach przyszła kolej na dzieci.

W ciągu dwóch niedziel, kiedy odbywały się nabożeń­stwa, w ziemi cmentarza w Lyster pochowano dziewięcioro dzieci. Dwoje z nich ułożono w zesztywniałych ramionach Sigrid Dale, miały spocząć wraz z nią. Troje towarzyszyło do grobu staremu Vika - Johsowi, pozostałe miały osobne mogiłki w skutej mrozem skorupie i własne trumienki z nie heblowanych desek.

Marja naprawdę wierzyła, że mała Astrid przetrzyma, że polewka ze słodkim mlekiem, miodem i płatkami zbo­żowymi przywróci siłę czterolatce z Solgarden.

Pewnego dnia o wczesnym poranku, kiedy Marja pół­przytomna po kolejnej nieprzespanej nocy doczłapała do Vildegard, matka już czekała z dziewczynką. Pierwsza w kolejce, ze spuszczoną głową, przyciskała do siebie ciał­ko dziecka, Marja zauważyła jedynie kosmyki włosów przy szyi matki. Brunatna chusta chroniła je obie, nie dawała jednak osłony przed wiatrem. Marja zagoniła wszystkich czekających do stodoły, tam przynajmniej nie wiało. Mo­gli chwilę odpocząć, chociaż z ubitych kul siana pozostało już tylko parę wystrzępionych kupek w kącie.

Gospodyni z Solgarden była młoda, miała gładką cerę, nie skończyła jeszcze dwudziestu lat. Być może nie znała prawdy o przeszłości swego rodu, lecz w oczach widniał cień wstydu.

Czy wiedziała, jaki zawód sprawiono matce Marji?

Czy wiedziała, jak Solgarden opuściło przyjaciółkę, gdy zaczęły się jej kłopoty?

Czy wiedziała, że Maria poszła tam i spotkała się tyl­ko z uprzejmą obojętnością?

Teraz gospodyni z Solgarden stała z dzieckiem w ob­jęciach, stukając do drzwi Marji.

Marja czuła pulsowanie krwi, gdy otwierała drzwi i wpu­szczała potrzebujących do środka, jednego za drugim.

Mała Astrid Johanne Emilie Johnsdatter Solgarden nie cierpiała na żadną rzadką chorobę, dziecko było po pro­stu wygłodzone. Marja wypytywała ostrożnie, wiedziała, jak ważne jest, by nie obnażać całego ludzkiego upokorze­nia. Zorientowała się jednak, że na Solgarden i mali, i du­zi przeszli ciężką zimę. Ziarno skończyło się jeszcze przed Bożym Narodzeniem, kapusta w piwnicy zgniła, dwie z trzech krów padły, zapewne dlatego, że pasza po bez­bożnie wprost suchym lecie była wyjątkowo niedobra. Gdy zjawili się poborcy podatkowi, oznajmiając nowe cy­fry i stawiając nowe żądania, nie było dość masła ani soli, by zapłacić. Srebro z kufrów skończyło się już poprze­dnim razem, teraz pozostało jedynie kilka ukrytych głębo­ko talarów. Wójt groził, że zagroda pójdzie pod młotek, nawet sam zaofiarował się, że ją przejmie, by mogli spła­cić należny podatek na wojsko. Ocaliła ich stara babka, miała jeszcze srebrną, pozłacaną broszkę. Dzięki temu lu­dzie wójta trzymali się z daleka, przynajmniej do tej po­ry. Gdy przyszli ostatnio, zabrali ziarno na siew. Trzeba było sprzedać część mebli, tak samo piękne gobeliny bab­ki, a nawet najnowszy miedziany imbryk.

Młoda gospodyni wypłakiwała się przed Marją, która słyszała podobne historie już sto razy wcześniej, lecz i tak nie pozostała nie poruszona. Wzięła dziecko na kolana, pozwalając, by matka otarła oczy krajem chusty. Mokre plamy świadczyły o tym, że nie pierwszy raz wsiąkają w nią łzy.

- Dlaczego nie przyszliście tutaj, Johanno? Pytanie Marji padło bez tonu wyrzutu, łagodnie i deli­katnie niczym muśnięcie skrzydeł motyla.

Z ciemnych oczu Johanny spływały po policzkach wil­gotne strumyki aż do ust, wokół których pojawiły się de­likatne zmarszczki.

- Ja chciałam, ale Ivar, teść, się sprzeciwiał. Mówił, że my, w Solgarden, mamy coś nie dopowiedzianego z wa­mi w Oppdal.

Marja powoli skinęła głową.

- Czy on wie, że tu jesteś? Kobieta zaszlochała.

- Nie... ale malutka umiera. Wykradłam się nocą, sta­łam tu i czekałam, może przynajmniej do obiadu nie za­uważą, że mnie nie ma.

Marja rozchyliła chustę. Przypuszczała, że dziecko śpi, ono jednak patrzyło na nią, chociaż nie mogło zatrzymać spojrzenia w jednym miejscu.

- Ile ona ma lat? Dwa? Trzy?

- Cztery skończy latem, jeżeli... Marja rozumiała. Dziewczynka miała jasne jak len, cienkie włosy, ale na czaszce widniały duże, bezwłose plamy. Półotwarte usta odsłaniały krótkie, nierówne zęby. Na Solgarden najwi­doczniej od dawna nie powodziło się najlepiej.

- Na pewno postawimy ją na nogi, Johanno. Zrobię dla was wszystko, co mogę, obiecuję. Wiem, że ciężko ci by­ło tu przyjść, i bardzo to szanuję.

- Jeśli ona umrze, to i tak na nic się to nie zda. Wtedy nie będę miała nawet domu, do którego mogę wrócić. Sprzeciwiłam się im... Ale może teściowa przebaczy, jeśli mała wyżyje.

Marja zaniosła dziecko bliżej paleniska i tam je rozebrała. Nauczyła się przestrzegać tego zwyczaju, wszyscy pacjenci cierpiący na niewyjaśnione choroby musieli być rozebrani i zbadani, na wszelki wypadek. Na wypadek zarazy. Ludzie byli przecież teraz tacy słabi, po dwóch zimach głodu i rów­nie pozbawionych pociechy latach zaraza zniszczyłaby całą wieś, pomyślała Marja, czując, jak ramiona pokrywają jej się gęsią skórką.

Na małym ciałku nie było jednak ani śladu wysypki, ale dzieciak okazał się tak chudy, że Marję znów przeszły ciarki. Tylko brzuszek sterczał, napięty i obolały. Ręce i nogi były niczym kości obciągnięte jedynie cieniutką warstewką skóry. Zebra wystawały jak u wyklutego wła­śnie pisklęcia, oczy spoglądały z głębokich ciemnych do­łów, rzęsy wypadły.

Matka znów zaniosła się płaczem. I ona sprawiała wra­żenie całkiem wycieńczonej. Sama była chuda jak szczapa.

- Idź do Gundy, przypuszczam, że gotuje już owsian­kę. Co prawda starczy po trochu dla wszystkich, ale ty nie powinnaś być ostatnia w kolejce.

Kobieta wyszła z wahaniem, w spojrzeniu posłanym córeczce było zbyt wiele z pożegnania.

Dziecko łapczywie piło cienką zupę, w oczach zabłysły mu iskierki życia, Marja miała nadzieję, że to dobry znak. Dodała do zupy szczyptę suszonych listków glistnika ja­skółczego ziela, ono delikatnie oczyści małe ciałko i sprawi, że żółć znów będzie się wydzielać. Dziewczynka dostała też trochę kminku i arcydzięgla i kilka czarnych jagód w napo­ju, żeby pomogły jej w utrzymaniu jedzenia.

Zwróciła jednak zupę.

Marja dolała do pożywienia jeszcze trochę wody, do­dała maleńką dawkę arniki górskiej i sok z lipy. Może to zdoła uspokoić mały wyschnięty żołądek?

Niestety, wszystko się powtórzyło, z dziewczynki o ma­ło nie wyszły całe wnętrzności. Marja nie na żarty się wy­straszyła, widząc jej spojrzenie; żółty blask w oczach Astrid był oznaką zbliżającej się śmierci.

Mięśnie brzucha wciąż nie dawały spokoju ciałku czte­rolatki, dręczyły ją, chociaż żołądek był już pusty. Dziecko było zbyt wycieńczone, by reagować na ból, ale po wielkich rozszerzonych oczach Marja poznała, że bardzo cierpi.

Stanęła ze słoiczkiem oznaczonym trupią czaszką, zawierał silnie działającą mieszankę belladony, sporyszu i czarnego bzu. Podawała ją zwykle ludziom cierpiącym na niebezpieczne konwulsje albo starszym, dotkniętym niedomaganiem serca, mięśnie się od tego rozluźniały, cia­ło uspokajało się, mogło zebrać siły. Środek uśmierzał również ból, niemal równie skutecznie jak cudzoziemskie opium z dalekich aptek.

Jedna łyżeczka wystarczała dla dorosłego. Dwie mogły zabić.

Marja nabrała szczyptę brunatnego proszku i wolno rozpuściła ją w dużej łyżce do zupy.

Dziecko wypiło, nawet nie skrzywiło ust pomimo gorzkiego smaku.

Marja czuła echo uderzeń serca dziewczynki jak ledwo wyczuwalny palcami rytm. Siność nabrzmiałych żył na chudziutkim nadgarstku kontrastowała z żółtobiałą skórą.

Za plecami usłyszała kroki, to na pewno matka.

Dobrze, powinna tu być w godzinie, gdy zadecydują się losy dziecka.

Dopiero teraz Marja zauważyła siniaki na przedramio­nach kobiety, widziała również ślady dawnych ran na czo­le i żółtozielony pierścień otaczający oko.

Usiadły razem, chociaż Marja kilkakrotnie wybiegała z izby, bo ktoś akurat jej potrzebował. Chciała jednak być tutaj, przy dzielnej matce i jej pozbawionym sił dziecku.

- Wygląda lepiej - powiedziała Johanna przez łzy, a wdzięczność i nadzieja bijąca z jej oczu ugodziły Marję prosto w serce. - Już jej pomogłaś, jesteś wspaniała, praw­dziwy anioł.

- Cicho, Johanno, na razie jeszcze nic nie wiadomo - szep­nęła Marja.

Nie podobał jej się nierówny puls dziecka, wiedziała jednak, że lekarstwo właśnie tak działa.

- Ona już nie cierpi - powiedziała uszczęśliwiona matka.

Przynajmniej tym słowom Marja mogła przyświadczyć.

- Ach, dziękuję ci, dziękuję, nie potrafię powiedzieć, jak trudno było patrzeć na jej ból... Niekiedy myślałam, że powinnam ją od niego wyzwolić, ale ponieważ ciotka zmarła w połogu, a nasz Johannes także odszedł... od tam­tej pory mój Ola nie jest sobą.

Drżącą ręką dotknęła sińca wokół oka.

Marja przymknęła powieki, kielich z wolna się prze­pełniał, wkrótce ból wyleje się z niego, doprowadzając ją do szaleństwa, ból i cała reszta.

W czasie ich rozmowy dziecko przestało oddychać.

Pierwsza zauważyła to Johanna, rzuciła się w stronę córeczki, lecz ciało w pół ruchu opamiętało się i z powro­tem opadło na krzesło. Marja usłyszała tylko krótki szloch, a spodziewała się zawodzenia i przeraźliwych oznak bole­ści, oczekiwała gróźb, oskarżeń i rwanych z głowy włosów.

Ale kobieta jedynie skuliła się w sobie, zwinęła jak wy­żęta ścierka. Wąskimi kościstymi dłońmi gładziła buzię dziewczynki, wreszcie wstała niezdarnie, chwiejnie zrobi­ła kilka kroków i zatrzymała się na środku izby.

- Jestem teraz sama, całkiem sama. Cała izba wstrzymała oddech wraz z dzieckiem. Marja poczuła pierwsze krople spływające z kielicha w jej wnę­trzu niczym krople kwasu drążącego trzewia. Niby echo z jej oczu popłynęły łzy.

- Zostaniesz tu, Johanno, tutaj wielu potrzebuje dziel­nej kobiety jak ty. Potrzebna jesteś mnie.

Objęły się, teraz miały śmiałość, by wypłakać swój ból.

Dobrze było u Nadjany. Zdumiona Johanna szeroko otworzyła oczy, choć żal i rezygnacja przysłaniały jej wzrok niczym mgła. Nie mogła zrobić nic innego, jak tyl­ko wyciągnąć rękę i delikatnie głaskać piękne przedmio­ty, które baronówna sprowadziła do swego domu.

Nadjana krzątała się wokół nich, ugotowała słodką ka­wę, częstowała słodyczami i suszonymi owocami. Marja jadła i zachęcała Johannę, obie potrzebowały zbawienne­go działania cukru.

Karl spędzał z nimi ten pierwszy wieczór. Zawsze gdy Marję dopadały owe niezwykłe ataki płaczu, na twarzy wy­pisany miał strach. Tym razem radził sobie lepiej, rozumiał bowiem powód łez. To potrafił przyjąć, mógł nawet ucze­stniczyć w żałobie, rozumiał poczucie beznadziejności, wiedział, że głód powoli, lecz skutecznie niszczy wioskę.

- Nie tylko tutaj tak się dzieje - oświadczył schrypnię­tym głosem - nie tylko tutaj, cały kraj jest w ruinie, sły­szałem o miejskich dzieciach, które nie dostają mleka, i o ludziach, mieszkających wysoko w górach, którzy od suszy i mrozu z wolna niszczeją jak one. Wydaje mi się, że to koniec, chyba nasz Pan stracił już cierpliwość do nas, marnych ludzi.

Marja uścisnęła go za rękę w kruchej próbie dodania mu otuchy, lecz sama miała jej jakże mało.

- Coś musi dać się z tym zrobić - stwierdziła Nadjana ledwie słyszalnie.

- Sądzisz, że ja o tym nie myślę? - odparła Marja z po­nurą miną. - Ale nie potrafimy nic poradzić i właśnie to jest takie okrutne. Kolejki pod drzwiami z dnia na dzień stają się coraz dłuższe, a ciastka, które rozdajemy, ozna­czają tylko kilka dodatkowych tygodni cierpienia, po których ludzie wreszcie i tak się poddają.

- Ale słudzy wójta są tłuści - zauważył Karl z goryczą, patrząc przy tym na Marję.

Wiedziała, o czym myśli mąż. Nazwisko, które miał na końcu języka, paliło ją w ostatnim czasie we dnie i w no­cy. Teraz, słysząc słowa Karla, ośmieliła się wreszcie wy­powiedzieć je w jego obecności.

- Niels Kvithovud, on jest nadzieją wielu ubogich.

Karl uderzył pięścią w stół.

Nadjana drgnęła przestraszona, obawiała się chyba o swój serwis, a może nawet i o kruchy mebel.

- Do diaska, pokażemy, że mamy śmiałość, by go po­przeć! Marjo, sprzedajmy kilka zagród, zastawmy trochę srebra, kupmy za to strzelby, noże, żeby uzbroić tych, którzy z każdym dniem tracą siły i odwagę. Dajmy im broń do ręki, Marjo, a może wtedy uwierzą w siebie.

Trzy kobiety nie spuszczały z niego oka, jedna rozja­śniła się ufnie, dwie pozostałe miały na twarzy jedynie smutek.

- Ja też się w to włączę - oświadczyła podniecona Nadjana. - I ja mam parę rzeczy, bez których mogę się obyć.

Marja westchnęła ciężko, Johanna zaś jakby była nie­obecna, kręciła na palcu srebrny pierścionek, który dosta­ła w dzień zaślubin.

- Nie chcę patrzeć, jak moje dzieci umierają u stóp pa­chołków wójta. Mogę troszczyć się o cudzych zagłodzo­nych malców, mogę się poświęcać, pracować dzień i noc, by im pomóc, ale własnego syna nie złożę w ofierze. I ty także nie, Karlu.

Karl zarumienił się zawstydzony, nie miał wcale zamia­ru dawać strzelby Karlowi Martinowi, raczej w innych chłopcach widział żołnierzy buntowników.

- Broń niczego nie rozwiąże - odezwała się Johanna, włączając się w rozmowę równie nagle, jak przedtem się z niej wyłączyła.

Marja popatrzyła na nią z uznaniem, ta kobieta była dzielna i miała swoje ideały. Oto potrafi zaledwie w kilka godzin po śmierci córeczki przemawiać na rzecz pokoju.

- To ty kroczysz drogą do zwycięstwa, Marjo. Aby zwalczyć te udręki, potrzeba jedzenia, troski i miłości. Dzielisz się tym, co masz, i to jest nasz ratunek. Walka prowadzi tylko do szybszej śmierci.

- Ale co robić, kiedy już nie ma czym się dzielić? - spy­tał Karl grobowym głosem. Żadna mu nie odpowiedziała.

Jeszcze tego samego wieczoru Marja zastała go, jak wyjmował obijaną srebrem szkatułkę pełną dokumentów własności, starannie poskładanych papierów i ciężkich poczerniałych monet.

Ułożył je w dwóch stosikach, spostrzegła, że w świetle lampy twarz mu promienieje.

Było w nim zdecydowanie, przywołujące dobre uczu­cia. Kochany Karl, jakiejż niesprawiedliwości dopuściła się wobec niego! Oby nigdy nie poznał myśli, które krą­żyły jej po głowie, gdy sen brał ją w swe objęcia. Oby nig­dy nie dowiedział się o jej tęsknotach, związanych z tym niezwykłym, przerażająco namiętnym buntownikiem.

Podeszła do męża, pogładziła go po włosach, po twar­dych mięśniach pleców. Jej Karl nie był szczególnie rosły, a już na pewno nie przy jasnowłosym olbrzymie z Sogndal. Ale był żylasty, wytrzymały jak postronki z wierzbo­wych witek, które zwykle przygotowywał do wiązania stosów drewna nawet teraz, kiedy był dość bogaty, by wy­znaczyć ludzi do tej roboty.

Tym razem ulżyło jej szybciej, już po dwóch dniach odpoczynku poczuła, że nacisk w piersiach ustępuje. Sło­ne łzy wciąż płynęły jej z oczu, a żrąca rozpacz tkwiła głę­boko, nie była jednak już tak czarna jak w najczarniej­szych chwilach.

Uchwyciła się dobroci kiełkującej w jej sercu, przytrzy­mała ją mocno, smakowała wszystkimi zmysłami.

Dziś wieczorem być może znów będzie ze swym mę­żem, bez budzących wstyd obrazów, bez niebezpieczne­go pożądania człowieka, który miał śnieg we włosach.

Amelia należała do tych, którzy najciężej przeżywali spa­dające na okolicę nieszczęścia. Gdy bicie kościelnych dzwo­nów znowu żałośnie poniosło się ponad pokrytą brudnym śniegiem ziemią, dziewczynka znieruchomiała na stołku, za­pominając nawet podnosić do ust łyżkę z jedzeniem. Marja szturchnęła ją delikatnie, poprosiła, by jadła. Benjamin popłakiwał, i jemu nie podobał się ten dźwięk, przede wszy­stkim dlatego, że Amelia zrobiła się taka dziwna.

- Bóg zabrał do siebie jeszcze jednego biedaka. Marja patrzyła na córkę, niebieskie oczy spoglądały zbyt poważnie jak na dziecko. Kruche ciało Amelii co prawda zaczęło się już zmieniać, lecz i tak daleko jej jeszcze było do kobiety. Tylko względem Benjamina pełniła obowiązki matki, cała sprawa posunęła się już tak daleko, że nikt nie śmiał nawet zastąpić dziewczynki. Musiała być przy nim, kiedy się budził, karmiła go, ubierała, myła, podtrzymywa­ła, kiedy uczył się chodzić, pocieszała, gdy upadał. Nie mia­ła bodaj godziny spokoju, lecz nigdy się na to nie skarżyła, przeciwnie. Nazywała samą siebie żywym aniołem stróżem Benjamina. Marji nie bardzo się to podobało. Dzieciństwo dziewczynki było już na zawsze stracone, teraz zaś, jeśli nic się nie zrobi, groźny cień zawiśnie także nad jej młodością. Nieprzyjemna myśl nie dawała Marji spokoju, niekiedy ża­łowała nawet, że ustąpiła Karlowi i przyjęła Benjamina pod swój dach. Owszem, kochała go, potrafił naprawdę zauro­czyć, lecz wobec szczęścia córki Benjamin nie znaczył dla niej aż tak wiele. Amelia była jej najdroższa, chociaż wpa­dała w zupełnie niezrozumiałe dla niej nastroje i różniła się od matki i wyglądem, i usposobieniem.

- Szkoda ci tych, którzy umierają? - spytał Amelię Karl Martin.

Siostra bliźniaczka pokręciła głową, wzięła do ust z łyż­ki nieduży kawałek kapusty z zupy, przeżuła.

- Nie, tych mi nie szkoda, bo Bóg przyjmie ich do siebie, jeśli byli tutaj dobrzy. A dzieci na pewno idą do nie­ba, w każdym razie te najmniejsze, bo przecież one nie zrobiły nic grzesznego.

Karl Martin uśmiechnął się leciutko. Marję zirytowała na wpół rozbawiona twarz syna. Najwidoczniej nie da­rzył wielkim szacunkiem religijnych przemyśleń siostry.

- Pastor mówi, że wszystkie dzieci przychodzą na świat z grzechem - zauważył krótko i dalej jadł zupę, słone mię­so i chleb z masłem. Karl oddawał zwykle synkowi co naj­mniej połowę swego mięsa, w dodatku najlepsze kawałki.

- W tym domu nigdy szczególnie nie słuchaliśmy księ­ży - rzekła Marja, a mąż posłał jej karcące spojrzenie. By­ło w nim również wiele miłości.

- Ja już dziękuję - powiedziała Amelia. - Wydaje mi się, że Benjamin potrzebuje pomocy.

Pomogła mu zejść ze stołka, wyszczerzył zęby w uśmie­chu, trzymając się za brzuch. Wyraz jego buzi wystarczał za całą przemowę, musieli spieszyć się do wygódki.

- Ten dzieciak się zamęcza - cicho zauważyła Marja, kiedy Karl Martin również podziękował za jedzenie i wy­szedł z izby. Karl cmoknął i lekko wzruszył ramionami.

- Sama tego chce...

- To nie może dłużej tak trwać. Wkrótce już będzie dość dorosła, by poznać inny świat, wkrótce zjawią się zalotnicy...

- Wkrótce? Będą musieli poczekać, przynajmniej do­póki nie skończy siedemnastu lat, a to jeszcze dużo czasu.

- A ty czekałeś, aż dziewczyny skończą siedemnaście lat? - spytała Marja ostro.

Karl zaczerwienił się.

- Nie wiedziałem, ile masz...

- Miałam prawie siedemnaście. Karl kawałkiem chleba starannie wycierał talerz.

- Lecz być może były inne... - Marja mówiła w napię­ciu, z przebudzonym zaciekawieniem.

Karl zachował się tak jak syn, podniósł się gwałtownie, uprzejmie dziękując za jedzenie, prawą ręką złapał leżącą na stole czapkę i już był za drzwiami. Marja za jego pleca­mi zaśmiała się życzliwie, ale żałowała, że jej troska o Ame­lię znów się rozmyła. No cóż, jeszcze przez pewien czas można poczekać. Najbardziej przykre było to, że Amelii brakło czasu, by chodzić z nią do szpitalika, Marja wiele się pod tym względem po niej spodziewała. Pewnego dnia córka będzie musiała przejąć jej pracę, kiedy ona sama się już zestarzeje, chociaż na szczęście jeszcze do tego daleko.

Amelia miała talent, być może również ową szczegól­ną zdolność, którą Kari pewnego dnia zdołała przebudzić w Marji, lecz która wkrótce wyparowała z niej niczym spirytus z drewnianej miski. Amelia posiadała również in­stynkt podpowiadający, jak powinna opiekować się ludź­mi, nie brakowało jej także miłości ani współczucia.

Marja sama posprzątała ze stołu. Lina, widząc to, prychnęła pogardliwie, Marja lubiła jednak mieć zajęcie dla rąk, kiedy myśli zataczały zbyt szerokie kręgi.

Amelia to dobra dziewczynka. Pewnego dnia będzie musiała zetknąć się ze światem zewnętrznym, będzie mu­siała stać się twardsza, silniejsza, inaczej wszyscy będą ją wykorzystywać.

Tak jak my, szepnął chochlik w jej głowie.

Tak jak my ją wykorzystujemy, robiąc z niej potulną służącą w naszym zagmatwanym świecie.

Marja postanowiła, że należy coś z tym zrobić. Potrze­bowała takich spraw, którymi mogła się zająć, potrzebo­wała całego mnóstwa problemów, które należy rozwiązać, i ludzi, którym trzeba pomóc. Nic jak to nie pomagało na odpędzenie niesfornych myśli. Nic nie było lepsze niż ciężka praca dla osoby, której w bezsenne noce krążą przed oczami zakazane obrazy.

Karl sprzedał Reine, Vesleslstta i Nordstebu, a także ryb­ny staw przy Dalselva. Teigane przekazał sąsiadowi, który od dawna wzdychał z zazdrością, pragnąc powiększyć swo­je łąki i pastwiska. Dwa olbrzymie świeczniki z najmniejszej izby zawiózł na targ do Kaupanger razem z najlepszymi ko­cami i kubkami z Wdowiej Zagrody. Marję na ten widok za­bolało serce, pomyślała, że Antonowi mogłoby się to nie spodobać, ale i on przecież był przychylny ludziom. Marja przypuszczała więc, że zrozumiałby, jaka bieda zmusiła ich do pozbycia się wspaniałych przedmiotów.

Karl przywiózł do domu srebrne monety i ziarno.

Marja zaraz napiekła swoich twardych suchych ciastek, które jakby natychmiast dostawały nóg. Później, z wio­sną, Karl podejmował kolejne wyprawy, sprzedał wielki kufer, jedną ze starych Biblii i wszystkie suknie po Gjer­trud i pierwszej żonie Antona. Prawie nic za nie nie do­stał, wreszcie jednak żona kupca z Kaupanger zgodziła się dać trzy talary i kilka przypochlebnych słów.

Kiedy wrócił do domu na Wielkanoc, przywiózł nowiny.

Przypadkiem, niespodziewanie, spotkał Nielsa Kvithovuda.

- Z początku wcale go nie poznałem, olbrzym o czar­nych włosach, w czarnym kapeluszu, ubrany w łachmany jak włóczęga, ale kiedy się do mnie odezwał i popatrzył tymi niebieskimi oczami, to zrozumiałem. Prosił, żebym cię pozdrowił i podziękował.

Marji dech zaparło w piersiach.

- Co więcej mówił?

- Coraz gorzej się dzieje, również i tam, cała wieś jest niczym beczka prochu, a Kvithovud to płomień. Słysza­łem nowiny z Hallingdal, napływają zresztą ze wszystkich stron kraju. Ludzie się burzą, a urzędnicy czują strach. W Hallingdal wysłali dragonów przeciwko chłopom...

Marja zadrżała. Czyżby sprawy zaszły aż tak daleko?

- Ta wojna. Brat teraz walczy z bratem...

- I siostra z siostrą. Nielsowi towarzyszyła kobieta, An­na, tak ma na imię, ruda, w podartym ubraniu, ale tem­perament, jakich mało. Jest jego najbliższą zaufaną, wy­znaczył ją, zdaje się, by poprowadziła lud, jeśli... No cóż, nie tak łatwo go dostaną. To dopiero śmiałek! - stwierdził Karl z uznaniem, lecz bez zazdrości.

Marja zamyślona pokiwała głową. Karl chrząknął lekko.

- On... chętnie przyjął od nas srebro. Powiedział jed­nak, że boi się tak otwarcie wieźć je z Kaupanger. Przy­wiozłem wszystko do domu, prosił, bym przesłał je przez posłańca do Sogndal za kilka tygodni.

Akurat w środku orki.

- Uznał, że najlepiej by było posłać kobietę. Gdybyś miała czas, to by, jego zdaniem, nie wzbudziło niczyich podejrzeń.

Cóż za nieprawdopodobna bezczelność! Rozmawiał uprzejmie z jej mężem i nakłaniał, by ten wysłał żonę wprost w objęcia uwodziciela! Marja nie wiedziała, jak zareagować, miała nadzieję, że jej twarz nie zdradza zbyt wiele.

- Zobaczymy - powiedziała zamyślona. - Jeśli w Vildegard nie będzie za dużo roboty...

Karl kiwnął głową. Oczywiście, to warunek. Jeśli nie, to może poślą Linę.

- Dobry pomysł - podchwyciła Marja. - Ona na pew­no chętnie zobaczy rodzinną wioskę.

ROZDZIAŁ VII

Pięciu mężczyzn, wszyscy ubrani w kurtki z samodzia­łu, koszule i długie spodnie. Wszyscy w ciężkich butach, trzej w schodzonych żołnierskich kamaszach.

W maleńkiej izdebce wyczuwało się wilgoć i duchotę, ogień na palenisku nie poprawiał nastroju, przeciwnie, mi­gotał w przeciągu, rzucając cienie na ludzi i sprawiając, że ich ponure twarze wydawały się jeszcze bardziej posępne. Mężczyźni siedzieli wokół krzywego stołu; w ciągu ostat­nich lat nikt nie wydał ani grosza na naprawę pasterskiej chaty. Od zeszłego roku stała pusta. W zagrodzie nie by­ło już krów ani owiec, których należało dopilnować.

Niels przemawiał. Chociaż byli wysoko w górach, poko­nali trudne do przebycia usypiska głazów i niedostępne szczyty, mówił cicho. Był dobrym mówcą, wiedział, że moż­na zniżyć głos niemal do granicy słyszalności i w ten spo­sób przyciągnąć uwagę. Słuchacze utkwili oczy w jego twa­rzy, nawet na moment nie spuszczali z niej wzroku, chło­nęli każdy jej grymas, każde płomienne słowo.

- Wczoraj zabrali starego dziadka z Lar - oznajmił Niels. Pozwolił, by słowa na moment zawisły w powie­trzu, i podjął z nie pozbawioną dramatyzmu goryczą: - Przywiązali go do drzewa na Księżym Wzgórzu i bili koń­skimi batami, aż zemdlał i musiano go zanieść do domu jak zarżnięte zwierzę. On ma ponad sześćdziesiąt lat, żo­na zmarła w zeszłym roku, synowie harują dla innych, a i tak nie są w stanie uzbierać dość, by nakarmić swoje kobiety i dzieci. Wszystko, co im zostało, zabrali pobor­cy podatkowi. Niewiasty chodzą teraz na żebry, jedna z nich wybrała się do Fjora i zajmuje się tym obskurnym handlem, jaki się tam uprawia.

Krótka przemowa nie powiedziała im nic nowego, lecz Niels i tak osiągnął zamierzony skutek.

- Zdarli staremu skórę z pleców, wygnali jego synów z zagród i z ziemi. On nie był pierwszy.

Po kolei patrzył każdemu z mężczyzn w twarz.

- Następnym razem być może przyjdzie kolej na które­goś z was.

Czterej wieśniacy siedzieli całkiem nieruchomo, sły­chać wprost było, jak zgrzytają zaciśniętymi zębami.

- Trzeba położyć temu kres - oświadczył jeden, krzy­żując ręce na piersiach.

Niels podjął spokojnie:

- Jutro Hansehagen idzie pod młotek. Wójt zapropo­nował już siedemdziesiąt pięć talarów, a tyle warte są sa­me krowy.

- Zdzierstwo! - padło oburzone słowo z krótszego bo­ku stołu.

- Złodziejstwo! - krzyknął inny.

- Nie pozwolimy! - oświadczył trzeci, lecz jego głos był zbyt młody, by znaleźć odpowiedni ton. Słowa zabrzmia­ły przenikliwie, rozpłynęły się w rozmowie jak krew w wodzie.

Niels wyciągnął do niego wielką dłoń, najmłodszy ujął ją, z dumą przypieczętowując święte przymierze.

- Wybiła godzina - oświadczył Niels. - Sprawy zaszły już za daleko.

- Tak! Trzeba coś z tym zrobić! Mężczyźni zaczęli wiercić się na stołkach, wilgotne drewno trzaskało w ogniu.

Niels usiadł, oparł się o stół. Jego rosłe ciało zdawało się zapełniać cały blat, był niczym góra. Wargi ledwie się poruszały, niemal wypluwał słowa:

- Zajmiemy zagrodę wójta. Tym razem się nam powie­dzie. Tym razem przypłaci to krwią.

Wieśniacy patrzyli na niego zaskoczeni. Tego się nie spodziewali. Wszyscy słyszeli o tamtej przykrej historii owego pamiętnego wieczoru, kiedy rozwścieczeni chłopi zaatakowali dwór wójta. Skończyło się to wstydem i uka­raniem wielu uczestników rebelii. Trzej dobrzy ludzie od­dali w tej walce życie, bez żadnego pożytku.

- Nasi trzej towarzysze nie zginęli na próżno. Nie mo­żemy pozwolić, by ich śmierć nie miała sensu! Kiedy krew wójta wsiąknie w tę samą ziemię, a jeszcze możniejsi pa­nowie zadrżą w swoich koronkowych strojach, wówczas odwaga naszych przyjaciół nie przepadnie jak kropla wo­dy w morzu. Wykrzyczymy ich imiona, będziemy doma­gać się swoich praw głośno, tak by wszyscy nas usłyszeli. Ale nie tylko słowami i krzykiem będziemy się bronić, po­każemy, do czego jesteśmy zdolni z bronią w rękach!

Mężczyźni podchwycili:

- Tak! Tak! Niels nieznacznie podniósł głos, ledwie zauważalnie wywoływał w słuchaczach napięcie, takie jak w strunach skrzypek wygrywających weselne pieśni.

- Nie mamy nic do stracenia, towarzysze! Być może któremuś przyjdzie złożyć w ofierze własne życie, nie bę­dę tego przed wami ukrywał, lecz czy nie lepiej zginąć w walce, niż powoli umierać na łożu boleści pod opieką kobiet, podczas gdy głód szarpie trzewia?

- Walka! Walka!

- Będziemy się bić!

- Dopadniemy go!

- Ja go zabiję, tego szczura, potwora, krwiopijcę! To znów najmłodszy, bardziej zapalczywy od innych, nie myślący tak trzeźwo jak pozostali, przejęty ideałami. Niels przypuszczał, że młody zapaleniec może mu się przydać, lecz także okazać niebezpieczny, jak młody ogier pozbawiony cugli.

- Żaden z nas go nie zabije - oświadczył z mocą. Mężczyźni umilkli nagle, nie pojmując.

- Wybrałem już kogoś, kto się tym zajmie, mam goto­wy plan. Gdy nadejdzie czas, poznacie więcej szczegółów. Ufam oczywiście każdemu z was... - Przesunął wzrokiem po obecnych, zobaczył, że tylko jeden nie odpowiedział śmiało na wyzwanie w jego oczach. - Jesteście cennymi ludźmi, moimi najbliższymi. Nasza walka nie dobiegnie końca z chwilą śmierci wójta. Jest więcej wójtów, to tro­chę tak, jak z trollami. Gdy odrąbie się im głowę, na jej miejsce wyrastają dwie nowe. Mylicie się, sądząc, że ta bi­twa będzie ostatnia. Dwór wójta to dopiero początek. Odzyskamy tam chwałę, pokażemy ludziom bodaj odro­binę światła, damy nową wiarę i nadzieję. Musi nas bo­wiem być więcej, musimy przyciągnąć do siebie każdą ko­bietę i każdego mężczyznę...

- Z kobietami w każdym razie nie będzie kłopotu - mruk­nął któryś i słuchający do tej pory w napięciu mężczyźni wybuchnęli gromkim śmiechem.

Niels pozwolił im na to, wiedział, że jego sława uwo­dziciela nie zaszkodzi sprawie.

- Niewiele mogę wam teraz powiedzieć. Potrzeba nam czasu. Trzeba przygotowań, bo tym razem nie pójdziemy z gołymi rękami. Myślę, że należy liczyć co najmniej pa­rę miesięcy, może koło świętego Jana, kiedy ludzie i tak się gromadzą. Noce są wtedy jasne, to dla nas korzystniej, bo nie pójdziemy w ciemną noc jak żebracy! Nadciągnie­my niczym burza, będziemy palić i żądać tego, co nam się należy! I w dalszym ciągu odmawiamy płacenia podat­ków. Przysięgnijcie na to!

Mężczyźni zamruczeli coś pod nosem. Oczywiście, ła­two było odmówić płacenia ostatniego podatku dzienne­go, bo po prostu nie było czym płacić. Dobry król Frederik będzie się musiał w swej wojnie obyć bez szylingów od wieśniaków w Sogndal.

Niels był zadowolony. Mężczyźni płonęli. Wszystkim wyznaczył już zadania, mieli działać wśród ludzi niczym apostołowie, być jego uszami i oczami, lecz także ustami. Wszędzie, gdzie gorzał najmniejszy płomyk buntu, po­winni go rozdmuchać i zadbać o to, by ogień się rozprze­strzeniał. Należało głośno mówić o każdej niesprawiedli­wości, żadne nieszczęście udręczonego chłopa nie powin­no zniknąć w ludzkiej niepamięci.

A kiedy chłopscy synowie powrócą do domu w reszt­kach swych żołnierskich mundurów, nie wolno milczeć przed nimi o ofiarach, jakie na ich rzecz ponosić musieli ludzie z wiosek położonych nad fiordem.

Wypili znów za powodzenie swojej walki, za zerwanie niewolniczych okowów. Byli teraz odważni, silni i rozpło­mienieni. Wódka dodała im sił, przydadzą się, przed nimi długa, trudna droga i wielki ciężar do przeniesienia.

Broń czekała zapakowana w solidne skrzynie. Przy po­ruszeniu groźnie zgrzytał metal, choć skrzynie przewidu­jąco wyłożono trocinami i wełną. Było ich cztery, po jed­nej dla każdego z mężczyzn. Niels kolejno ich odciążał albo pomagał iść w miejscach, gdzie zbocze było szcze­gólnie strome lub głazy wyjątkowo trudne do przebycia.

Poczuł nagle dawny ból w dole brzucha, odzywał się za każdym razem, gdy stawiał prawą stopę na nierównej ścież­ce. Najwidoczniej nie całkiem jeszcze doszedł do siebie, nie odzyskał dawnej formy. Z uporem zacisnął zęby, wydłuża­jąc krok. Mężczyźni mieli kłopoty z dotrzymaniem mu tempa, w ten sposób przywódca demonstrował swoją siłę. Cieszył się, że nie wiedzą, jak wiele go to kosztuje.

Napięcie w szyi, obolałe mięśnie, podniecenie wywoła­ne rozmową w starej pasterskiej chacie, wszystko to tkwi­ło w nim i pulsowało przy każdym kroku. Wreszcie ser­ce odnalazło ten sam rytm co stopy, mógł oddychać, nie czując przy tym bólu w starej ranie. Ale skrzynie raniły ramiona niczym paznokcie kobiety.

Wkrótce dotarli do bitej drogi. Z brzegu za kępą olszy­ny będą mieli widok ponad lasem. Tam poświęcą chwilę na odpoczynek, jeszcze dużo czasu do pory, gdy koguty zaczną piać w położonych w dole zagrodach. Niels wziął się w garść, zmusił oddech do spokoju, nie chciał poka­zać, że w piersiach zapiekło go już z braku powietrza. Nie chciał, by mężczyźni się zorientowali, że najchętniej rzu­ciłby się na ziemię i ciężko dyszał. Zacisnął zęby, zmobi­lizował siły na pokonanie ostatniego odcinka do punktu obserwacyjnego i wreszcie bolącymi rękami podniósł skrzynię ku niebu, by móc potem postawić ją na ziemi.

Pod nimi rozciągał się fiord, spokojny wąski jęzor wody, pozwalający niemal zapomnieć o tym, że gdy w wiosenną noc zrywał się wicher, potrafi zmienić się w parskającego wściekle potwora. Nieco dalej małe wysepki, jedna rozległa na tyle, by jesienią wypasać tam owce. Za ciasnym przesmy­kiem wody otwierały się i po lewej ręce roztaczał się widok na Sogndalsfjasren. Coraz dalej i dalej te same wody pieściły brzegi Fimreite, Feios i Helia. Jeszcze dalej fiord się rozsze­rzał, wiodąc ku otwartemu morzu. Ta sama woda unosiła lu­dzi na swym grzbiecie, ta sama woda, może tylko zieleńsza, uderzała rozbawiona o brzegi w głębi fiordu.

Wyzywająco, prosząco, niczym posłanie nocnego zalot­nika do czarnowłosej kobiety o przymrużonych oczach.

Niels z trudem przełknął ślinę, żałując, że piersiówka jest pusta. W ustach piekło go, wargi groziły popękaniem, serce nie chciało się uspokoić nawet teraz, gdy ciało wspie­rało się o zimną skałę.

Dalej spoglądał na fiord.

W głowie szumiał mu niepokój, krew gromadziła się jakby gdzieś w piersi, grożąc, że wybuchnie. Kolana mu zmiękły. Przypominała mu się własna słabość, a o tym myśleć nie lubił. Wiedział jednak, że i na tę chorobę ist­nieje lekarstwo, które już niedługo znajdzie się w zasięgu jego ręki. Z grymasem bólu zerwał się na nogi, ciesząc się, że półmrok skrywa wyraz jego twarzy.

Już niedługo ujrzy swój własny dom w Naglcyri.

Na szczęście czeka tam na niego Margreta.

Leżała w łożu pod czerwonym baldachimem, w najlep­szym dworze Kvithovuda, Kvamshaugen. Ogarnął ją nie­pokój, jakby zaraz miała wybuchnąć płaczem, lecz nie miała łez.

Dla Anny Margrety Jorgensdotter łzy nie były rzeczą zwyczajną.

Ubrana w najlepszą suknię zeszła na dół do kuchni i patrząc w oczy starej Ragnilde krótko nakazała jej przy­nieść butelkę słodkiego wina z piwniczki Nielsa.

Stara spojrzała na nią spod przymkniętych powiek, głę­bokie zmarszczki napięły się wokół zamglonych zaćmą oczu staruszki.

Margreta musiała prosić ją jeszcze raz, ostrzejszym tonem:

- Do diabła, będziecie mieć do czynienia z Nielsem! Wszystkim wam pokaże drzwi! Nie mówił wam, że ja go tu zastępuję? A wy odmawiacie mi butelki najzwyklejsze­go wina? Przeklęte babska, przekonacie się...

- Myślę, że Anna sama może zejść po butelkę. Owszem, gospodarz zapowiedział, że możesz swobodnie poruszać się po domu, ale że mamy usługiwać prostej dziewce podkuchennej? Nie... o tym nigdy nie wspominał.

Mało brakowało, a zaczęłaby uderzać na oślep. Czuła, że pięści same się zaciskają w bezsilnym gniewie. Do jakiego stopnia, u diabła, można być bezczelnym?

Wreszcie jakoś się opamiętała. Uśmiech wyższości uka­zał się na bladej twarzy, piwne oczy zwróciły się na starą i dwie przygarbione służące, kryjące się za jej plecami.

- Rozumiem was - powiedziała cicho. - Wy nieszczę­sne, bezradne w całej tej niedoli, bez nadziei na coś wię­cej niż nowa para butów na święta. Zdechniecie w bru­dzie, zaharujecie się na śmierć w ciemnych piwnicach i na spalonych polach. Rozumiem wasze tęsknoty, kiedy wi­dzicie, co spotkało waszą dawną przyjaciółkę.

Prychnęły śmiechem i odwróciły się do niej plecami, udawały, że ostatnie przed wieczorem wycieranie garnków i naczyń to jedyna na świecie rzecz, jaką warto się zająć. Margreta zasłoniła dłonią usta, chichocząc. Przyjemne uczucie widzieć, jak w ich oczach zapała się zielona za­zdrość. Jakie dziwne potrafi być życie? zastanawiała się, niosąc z piwnicy do umeblowanej na czerwono sypialni Nielsa dwie brzuchate, zatkane korkiem szklane butelki.

Tak już jest.

W chwili największej biedy wzniosła się nagle na naj­wyższe szczyty. Uboga dziewczyna, żebracze dziecko, ku­chenna niewolnica.

Teraz była jedyną panią tego domu. No cóż, może trochę w tym przesady, słyszała inne, mniej zaszczytne określenia.

Tak, była upadłą kobietą. Ladacznicą, jak niejeden by ją nazwał. Wszystko jedno, woli być sytą, pięknie ubraną nałożnicą niż ubogą dziewicą z odartymi ze skóry kola­nami, która budzić się może jedynie z nadzieją na kolej­ny dzień ciężkiej pracy.

Ta noc będzie się jej dłużyć.

Najprawdopodobniej Niels zjawi się w którymś mo­mencie, przychodził najchętniej pod osłoną najciemniej­szej nocy. Będzie na niego czekać.

Margreta przymknęła oczy, sącząc słodkie, niemal gęste, lepkie wino. Z zagranicy. Jedna z wielu rzeczy, który­mi Niels lubił sobie dogodzić.

Dziwny z niego człowiek. Odkąd pojawił się w Sogn, mnóstwo wokół niego było zamieszania. Żaden ting nie odbył się bez sprawy, na której Niels Kvithovud nie rzu­cał oskarżeń bądź nie odpierał ataków. Najlepiej się czuł, kiedy wokół jego głowy szalała burza. Miał wiele srebr­nych monet i ziarno w spichrzu, miał zagrody, dokumen­ty zezwalające na handel i dość talarów, by spełnić każdą swoją zachciankę. Mimo to nie poprzestawał na tym, cho­dził po chatach najuboższych i prawił o sprawiedliwości.

Margreta nie mogła się na nim wyrozumieć. Ale komu to potrzebne? Po co wiedzieć, dlaczego to robi? Starczy, że i ją wciągnął, starczy, że uznał ją za osobę, której to­warzystwa szukał, i postanowił dzielić z nią swoją walkę.

Przysięgła mu wierność, obiecała, że pójdzie za nim wszędzie. Towarzyszyła mu zawsze kilka kroków z tyłu, przyklaskiwała i głośno sławiła jego imię. Za jej sprawą wieści o nim rozchodziły się od chaty do chaty, od wsi do wsi. Ze swymi bujnymi rudymi włosami Margreta była ni­czym pochodnia u jego boku. Jej ogień go rozpalał, zdo­łała utrzymać go przy sobie już przez dwa lata.

Zawsze, co prawda, miał inne kobiety. Skoro tak musi być... Zdawała sobie sprawę, że nigdy nie będzie należał do niej w pełni, jak koń w stajni czy kozioł na pastwisku. Dopóki jednak wciąż mogła pokazać mu coś nowego, do­póki miała nowe sztuczki, które mogła mu zademonstro­wać, dopóty trwał przy niej.

Gdzieś w głębi jej duszy rozdzwonił się delikatny ton. Buńczuczne myśli snuła już tyle razy wcześniej. Trudno zli­czyć ile. Nie dbała o gadanie kobiet, nie dbała o to, że Niels nigdy nie obiecał jej ani kluczy do domu, ani pierścionka.

Tylko w takie jak ten późne wieczory nadpełzała nie wiadomo skąd niewypowiedziana żałość. Przykre myśli, od których serce zdawało się zanosić krzykiem.

Wcześniej nie miała świadomości, że w ogóle tak mo­że być. Nie uzmysławiała sobie, że tkwi w niej coś więcej niż pożądanie i wola walki. Kochała każdy dzień pełen dramatycznych wydarzeń, uwielbiała pomieszane ze stra­chem podniecenie, gdy docierały do niej wieści o kolej­nych zarzewiach buntu lub gdy ludzie gromadzili się wo­kół Nielsa, z czcią wręcz słuchając jego słów, jak gdyby płynęły z najwyższej ambony.

Długie dni, kiedy ranny przebywał w ukryciu, zni­szczyły ją. Niczym udręczony pień drzewa, toczony przez robaki, czuła w sobie coraz większą pustkę.

Gdyby nie wrócił...

Zawsze zdawała sobie sprawę ze swej pozycji i bała się chwili, w której wniosą do domu trumnę Nielsa, a ją sa­mą stąd wyrzucą. Oznaczałoby to pożegnanie z winem, ciastkami i dniami pełnymi emocji. Pozostałby wówczas jedynie odór ubóstwa, gorszy niż wcześniej. Może więzie­nie? Takiego sposobu życia nie traktowano przecież łago­dnie, tylko Niels potrafił omamić pastora i zmusić go, by pozdrawiał ją wciąż z przyjazną miną, gdy przypadkiem spotykali się u kupca.

Zaczynało się w niej rodzić nowe uczucie. Długie roz­stanie uczyniło z niej małą, bezbronną kobietę. Gdy wre­szcie się zjawił, z pozoru w dobrej formie, miała ochotę rzucić mu się na szyję i uścisnąć go mocno, tak mocno, żeby nigdy już nie wypuścić go z objęć.

Wiedziała, że on nienawidzi takich scen, zamiast tego więc popatrzyła na niego zalotnie i przycisnęła jego dłoń do piersi.

- Myślałam już, że chcesz pozwolić przerębli całkiem zamarznąć - szepnęła ochryple i bez wstydu objęła go za biodra, wodząc językiem po wargach.

Margreta opróżniła pierwszą butelkę.

Życie nie wydawało jej się ani trochę łatwiejsze. Przeciw­nie, jeśli to możliwe, uczucia jawiły się jeszcze bardziej za­gmatwane. Jej wrodzona siła zdawała się kruszeć. Coraz czę­ściej bolesne troski zapadały w serce, odzywało się to, przed czym tak długo się broniła. Nawet pogarda dawnych przy­jaciółek raziła teraz niczym nóż wbijany w pierś.

Coś się zmieniało.

Naciągnęła koce na głowę, chroniąc się przed nocą i wi­rującymi uczuciami. Ważne, by się nie poddawać. Niels nie znosi słabych, zapłakanych bab.

Obudziła się gwałtownie o szarym świcie, łóżko było puste, lecz serce waliło jej jak po długim marszu. Margreta wyplątała się spod okryć, postawiła nagie stopy na zim­nej podłodze. W domu panowała cisza, nawet zwierzęta wciąż jeszcze były spokojne. Musiało być bardzo wcześnie.

Z podwórza nie dobiegały żadne odgłosy, ale na palcach wyszła na ganek i nasłuchiwała. Przy podwórzowej studni uj­rzała znajomą postać. Rosły mężczyzna lekko przechylony nad cembrowiną wylewał na głowę wiadro lodowatej wody.

Margreta uśmiechnęła się leciutko. Serce zabiło jej mocniej, zimne powietrze wydało się tylko przyjemnie chłodne.

Wrócił.

Podniósł głowę i obrócił ją w stronę domu. Przyciągnę­ła jego spojrzenie, podniosła rękę na powitanie. Jej powol­ny ruch przytrzymał jego wzrok, nocna koszula zsunęła się z ramion, o wiosennym poranku stanęła całkiem na­ga. W miejscu, gdzie zobaczyć mogli ją wszyscy, gdyby tylko nieco wcześniej wychynęli ze swoich jam i znaleźli się na podwórzu.

Spostrzegła, że Niels zwilża wargi językiem, chociaż twarz miał mokrą od źródlanej wody, koszulę także, lecz najwidoczniej nie zamierzał jej zdjąć.

Wolnym krokiem przeszła przez wąski ganek, lekko muskając ręką rzeźbioną belkę balustrady.

Dawna Margreta powoli odzyskiwała kontrolę. W piw­nych oczach nie widać było ani śladu łez, wokół czerwo­nych ust nie rysował się nawet cień smutku.

Zatrzymała się przy drzwiach komory, ustawiła nogi po obu stronach szpary po brakującej desce. Przez sekun­dę ich oczy się spotkały, bo on podniósł wzrok, zanim zniknął w wejściowych drzwiach na dole. Wiedziała, że dzieli ich tylko jeden oddech.

- Witaj w domu - zdążyła go jeszcze pozdrowić. Wreszcie był przy niej, potoczyli się w tył do sypialni, padli na łóżko.

- Jak można tak się wystawiać? Grzeszna kobieto, co za pomysł! Nie masz bodaj odrobiny wstydu, ty rudowło­sa dziwko!

Takie słowa wywoływały zwykle u niej jedynie głębo­ki śmiech, wiedziała bowiem, że są częścią gry. Tym ra­zem sprawiły jej ból, lecz zagruchała do niego, chcąc od­pędzić niemiłe wrażenie. Pozwoliła paznokciom drapać go przez mokre płótno, Niels zrzucił koszulę i przycisnął lodowaty tors do jej ciepłego brzucha, wilgotnymi usta­mi chłonąc dotyk jej warg. Mocne dłonie objęły ją za po­śladki, pochwycił ją, powalił bezbronną.

Margreta walczyła, chciała to przeciągnąć, pragnęła przyzwyczaić się do jego bliskości. Niels zwykle wysoko cenił igraszki, niebezpieczne, zakazane zabawy, jakie tylko ona znała. Tym razem jednak był twardy, niemal brutalny.

Zacisnęła uda, rękami objęła go za szyję i przyciągnęła jego twarz do swojej, jednocześnie chłonąc go w siebie. Zanurzyła lewą dłoń w miękkie wilgotne włosy. Układa­ły mu się na czole jak pasma mokrego srebra, poczuła na twarzy kropelki wody. Może tak właśnie on wygląda, kie­dy płacze, przyszło jej do głowy i ucałowała jego oczy.

- Nie - szepnął zachrypniętym głosem i podniósł się do pozycji siedzącej.

Złapał ją za ręce, Margreta zlizywała kropelki wody, skrzywił się na ten widok.

- Co innego będziesz piła, moja droga. Uśmiechnęła się, był teraz tak blisko, lodowato niebie­skie oczy widziały tylko ją, aż w piersi coś jej zaśpiewało.

Wstał bardzo powoli, sam zsunął brudne spodnie. Margreta ujrzała jego dawny uśmiech. Poczuła, jak i ją ogarnia chęć do zabawy. Znała owo szczególne uczucie w podbrzu­szu, przywodzące na myśl śmiech lub mokrą ziemię.

Leżała, muskając paznokciami własną skórę, Niels obrócił się, wskazał podłogę za sobą, gdzie pierwsze pro­mienie wpadającego przez okno porannego słońca ryso­wały kratkowany wzór.

- Tam.

Nie poczołgała się po podłodze, lecz podniosła się mięk­ko i przeszła tam, gdzie chciał. W oczach płonęła mu żądza, lecz również coś, co przypominało nienawiść. Ramiona Margrety pokryły się gęsią skórką, jasne włoski podniosły się z chłodu i napięcia, jakie zapanowało między nimi. Na szeroko rozstawionych nogach stanęła w pozbawionych ciepła promieniach i spuściła włosy na twarz, kiedy on jed­nym ruchem znalazł się w niej i zaraz się wycofał.

Oboje upadli, żadne z nich nie potrafiło zachować rów­nowagi. Margreta nie odczuła bólu przy upadku, choć zwa­liło się na nią również jego ciężkie ciało. Niels wsunął pal­ce w jej włosy, zatopił twarz w rudości i cicho przeklinając czuł, jak mięśnie napinają mu się w ostatnich konwulsjach.

- Kocham cię - szepnęła, delikatnie głaszcząc go po ple­cach. - Gotowa jestem umrzeć dla ciebie, wiesz? Napraw­dę mogłabym umrzeć.

Niels leżał nieruchomo w milczeniu, wciąż w niej był, lecz iluzja bliskości zaczęła się już rozwiewać.

Nie przestawała mu szeptać do ucha, wciąż tuliła go do siebie mocno, a zarazem łagodnie.

Niels z wysiłkiem odrzucił głowę, słońce poraziło jej oczy, widziała teraz tylko białą ciemność i na jej tle cień mężczyzny.

- Nie chcę słuchać takich głupstw - warknął, wyrywa­jąc się spod jej miękkich pieszczot. - Ubieraj się, kobieto, jeśli chcesz iść ze mną na plebanię. Muszę pomówić ze starym Heibergiem, a ty może dodasz coś od siebie, po kobiecemu. Muszę dowiedzieć się nowin o synach Reinerta Ollsona.

Margreta w milczeniu pokiwała głową. Niels miał w so­bie dawne okrucieństwo, nieprzejednanie, a jednocześnie pojawiło się w nim coś nowego, znacznie groźniejszego.

Obojętność.

ROZDZIAŁ VIII

- W kuchni stoi jakaś obca kobieta. Twierdzi, że musi rozmawiać osobiście z tobą.

W głosie Margrety drżała podejrzliwość, w kącikach jej ust czaił się ledwie dostrzegalny smutek, oczy przestały już promienieć ciepłem.

Niels burknął coś, otarł usta i wsunął stopy w buty, które wcześniej zrzucił pod osłoną wspaniałego stołu. Margreta uważnie starała się wybadać jego twarz.

- Nazywa się Lina Vikheim, przybywa, zdaje się, z da­leka, bo ma torby podróżne i konia.

Ani znaku potajemnej namiętności, dźwięk tego imie­nia zdawał się nie budzić w nim żadnych uczuć.

Uszczęśliwiona Margreta z ulgą dolała piwa do kubka.

- Chyba nie spieszy się tak, że nie możesz skończyć je­dzenia? - stwierdziła, siadając mu na kolanie i wsuwając dłoń pod koszulę, by dotknąć gołej piersi. - Może znaj­dzie się i chwila na krótką poobiednią drzemkę...

- Później - oświadczył Niels i odepchnął ją. - Wszyst­ko w swoim czasie, Margreto.

Patrzyła, jak wychodzi ciężkim krokiem. Niels lubił otaczać się pięknymi przedmiotami, a także pięknymi ko­bietami, ale w tym pokoju, pełnym szklanych karafek, de­likatnie kutych żelaznych sprzętów, barwnych gobelinów o łagodnych kolorach i meblach na cienkich nóżkach przy­pominał jej niezdarnego niedźwiedzia w domku dla lalek.

Ogryzła nogę kury, którą on wcześniej oczyścił z mię­sa niemal do czysta. Wyobrażała sobie, że na kości pozostał smak jego ust, wcierała w wargi złoty, gładki tłuszcz.

Zabrała do połowy opróżniony kubek na górę i tam postanowiła zaczekać na Nielsa. Jeśli będzie siedzieć ci­cho na pięterku, być może wychwyci bodaj urywki roz­mowy z nieznajomą. W bawialni wszak okna były otwar­te, lato wreszcie, jak się zdawało, zawitało na dobre.

Margreta ciężko oparła się o mocną, nasmołowaną ścia­nę. Przez szparę w podłodze ganku mogła obserwować próg wejściowych drzwi. Nikt tamtędy nie przechodził. Z kuchni dobiegały krzyki i śmiech, również dla służby nadeszła pora popołudniowego posiłku. Dziewczęta pra­cujące w domu flirtowały z nowymi parobkami, stara ku­charka zarumieniona kręciła się w koło, podtykając im podkradane smaczne kąski. Tej wiosny nawet kawałek mocno zasolonej słoniny zaliczał się do rarytasów.

Wreszcie jednak zakwitła czeremcha, można też było ugotować zupę na szczawiu, kiełkach kminku i pokrzy­wy. Na stół wystawiono również jaja mew i chudą jak to wiosną rybę, wraz z resztkami kury, która musiała oddać życie, by odmienić trochę strawę panu na Kvamshaugen.

Margreta na wysokim ganku skryła się przed oczami wszy­stkich. Nasłuchiwała, nastawiała uszu, aż rozbolała ją głowa. Wychwyciła jedynie dobiegające z dołu pojedyncze dźwięki wydawane przez niewieści głos. Niels widać zamknął okno.

Kobieta wyszła wreszcie, Margreta siedziała nierucho­mo niczym mucha na ścianie, patrząc, jak kochanek że­gna ją z szacunkiem. Usiłowała dostrzec jego oczy, lecz pozostawały skryte pod grzywką. Słyszała, jak serdecznie jej dziękował i prosił, by przekazała pozdrowienia i sto­krotne dzięki swej gospodyni. I jeśli mógłby w czymkol­wiek dopomóc, niech nie wahają się, by po niego posłać. Może potrzeba czegoś do opieki nad chorymi?

Margreta wciąż podsłuchiwała, usiłowała wyczytać coś z ruchów Nielsa, dostrzec jakieś uczucia na twarzy kobiety. Brązowe zwyczajne włosy, szara codzienna sukienka, ale chusta w czerwone róże była doprawdy piękna. Margreta wstrzymała oddech, chciała się przekonać, czy po­całuje ją na pożegnanie, ale nie, tylko mocno uścisnął jej rękę, jak gdyby tym gestem chciał coś przypieczętować. W piersi wciąż ją kłuło, lecz powoli wracał spokój. Przy­bycie tej kobiety sprawiło, że zdała sobie wreszcie sprawę z tego, co ją dręczy: czysta zazdrość.

Niels musiał spotkać jakąś inną. Inaczej nie potrafiła sobie wytłumaczyć jego dziwnego zachowania ostatnio. Nigdy nie próbował ukrywać swoich przelotnych roman­sów, nie raz dodawał smaku ich łóżkowym zabawom, opowiadając pikantne szczegóły z podbojów innych ko­biet. Margreta nie bardzo to lubiła, nigdy jednak zanadto się tym nie przejmowała. Niels był niepokornym duchem, nigdzie nie mógł zaznać spokoju, a przy jego apetycie nic dziwnego, że posilał się to tu, to tam.

Byle tylko wracał do domu, do niej.

Kobieta ruszyła w stronę bramy. Czekało tam na nią dwóch chłopaków, silnych, rosłych, długonogich, stali nie­wzruszenie, jak gdyby wyrośli wprost z ziemi. Margreta bacznie obserwowała stojącą między nimi kobietę. Niezna­joma ani razu nie odwróciła głowy, drobnym zdecydowa­nym krokiem ruszyła drogą i zniknęła za zakrętem. To nie mogła być ta, a jeżeli tak, to z Nielsem jest już naprawdę źle. Ona bowiem nie interesowała się nim bardziej niż ot, zwykły przechodzień, Margreta bez trudu to zauważyła.

Po cichutku zeszła na dół. Zanim całkiem odzyska spo­kój, musi jeszcze spojrzeć w jego oczy.

Niels właśnie się ubierał, włożył już czerwoną kurtkę i mocował się z węzłem kokardy, która wedle ostatniej mo­dy powinna widnieć na szyi wśród koronek. Wąskie niebie­skie spodnie miały ten sam krój co pludry, w których paradowali żołnierze, uszyto je jednak z lepszego materiału, ozdo­biono srebrnymi guzikami i czerwonym haftem. Na nogi wsunął czarne skórzane buty bez spinek, włosy zebrał na kar­ku i związał w maleńki koński ogon. Margreta zachichotała, niezwykłe było widzieć go takim wypięknionym. Ale strój doskonale podkreślał jego męską urodę, miała ochotę zerwać go z niego, zatrzymać przy sobie, nagiego jak noworodka.

- Pomóż mi z tą przeklętą kokardą, zaraz się uduszę!

Zaśmiała się i przekrzywiwszy głowę, podeszła do nie­go. Musiała stanąć na palcach i podnieść ręce do góry, by wyprostować i mocno naciągnąć jedwabną wstążkę. Co by zrobił, gdyby...

Margreta zawiązała kokardę, Niels wyburczał jakieś podziękowanie i z pewnym zawstydzeniem przejrzał się w lustrze na komodzie przy łóżku.

- Pięknie wyglądasz - powiedziała cicho. - Dokąd się wybierasz?

- Na plebanię.

- Znów?

- To ważne spotkanie. Poproś kucharkę, żeby przygo­towała dwie butelki mojego najlepszego koniaku.

- Już go nie ma. - Co?

- Wypiłam wszystko - wyznała szczerze, nie bojąc się spojrzeć mu prosto w oczy. - Byłam taka samotna... i bałam się o ciebie, potrzebowałam jakiejś pociechy, żeby zasnąć.

Westchnął zirytowany, lecz nic na to nie powiedział.

- Poszukaj więc tego angielskiego wina. I najlepszej go­rzałki od Arnolda - Ziemniaka.

Wyszła, pragnęła jak najprędzej wykonać polecenie, wdzięczna za okazaną jej wielkoduszność. Spotkania na ple­banii się nie obawiała, nie było tam żadnych dam, na których Niels i jego strój mogły wywrzeć wrażenie. Jedynie pastoro­wa, lecz w niej Margreta nie widziała zagrożenia.

Obce jej dotychczas podobne myśli zaczynały ją mę­czyć. Kiedy Niels opuścił dom, postanowiła położyć się na chwilę. Ostatnio czuła się niezwykle zmęczona, w do­le brzucha coś ją pobolewało, jak tuż przed comiesięcz­nym przekleństwem. Leżąc w łóżku zaczęła rachować na palcach i zdumiona zdała sobie sprawę, że od ostatniego razu upłynęło już wiele czasu.

Oznaczało to, że Niels zostanie ojcem.

Promienny uśmiech rozjaśnił jej twarz.

W piersiach wezbrała radość.

Teraz miała na niego haczyk, i to najlepszy, najpewniej­szy pod słońcem. W uszach słyszała już dźwięk kościelnych dzwonów, a w oczach miała blask szlachetnych kamieni.

Niels bowiem pomimo dwóch poprzednich małżeństw był bezdzietny.

Margreta złożyła dłonie. Rzadko to robiła, chyba że znala­zła się w prawdziwej biedzie. Pierś wciąż rozsadzała jej radość.

- Dzięki Ci, dobry Boże, dzięki! Teraz on już nigdy, przenigdy mnie nie opuści!

Lina powróciła do domu, przynosząc serdeczne po­zdrowienia, Marja wypytała ją o wszystko, o co tylko śmiała. Wykazała bardzo wiele opanowania, zezwalając służącej na wyjazd. Długo bawiła się myślą o własnej wy­prawie, wiedziała, że Karl przyjąłby jej pomysł dość na­turalnie. Myśl o tym, że znów zobaczy Nielsa, o tym, że na jego widok serce jej podskoczy, wspomnienie silnych, wąskich, śmiertelnie niebezpiecznych warg... Nie, nie mo­gła jechać. Równałoby się to z pożegnaniem się z Karlem na zawsze. Gdyby bowiem pojechała do białowłosego, być może nie zdołałaby się od niego oderwać. Tak moc­no działały te lodowato niebieskie oczy. Tak łatwo dawa­ła się porwać jego brutalnemu urokowi i bez trudu potra­fiła sobie wyobrazić, co stanie się w Sogndal, bez niewidzialnej sieci Karła i bliźniąt, która mogłaby ją uratować.

Pozwoliła więc wyruszyć Linie i liczyła godziny do jej powrotu. Teraz Lina płynie łodzią, teraz już do niego idzie, w tej godzinie być może siedzi twarzą w twarz z nim, właśnie z nim.

Marja przez te dni pracowała po szesnaście godzin na dobę, lecz dręczący ją niepokój wcale nie malał. Karl pro­sił, by więcej odpoczywała, zmusił ją nawet, by wybrała się z nim na krótko do letniej zagrody po narzędzia scho­wane tam zeszłego lata.

Marja rozkoszowała się górskim powietrzem i okolicą budzącą się do życia po zimie. Z radością patrzyła w dół na rozkwitającą wioskę. Doszli do miejsca, które owego lata, po powrocie Justitiana do domu, uznali za swoje. Tam kochała się z Karlem, wygłodniała, przesycona roz­paczliwą tęsknotą za czymś, co nie mogło się spełnić.

Karl później delikatnie gładził jej brwi, śmiała już wte­dy odpowiedzieć na jego otwarte spojrzenie.

- Dziś wieczorem mogłabyś się wybrać do Nadjany i Johanny. Zwykle po takiej wizycie masz lepszy humor.

- Johanna wciąż jest w żałobie, ale dzielnie się spisuje.

- Johanna to silny człowiek.

- Nikt by tego nie przypuścił - cicho odparła Marja.

- A już na pewno nie Ola z Solgarden. Słyszałem, że chodzi po wsi i się odgraża, głupio mu, że baba tak od nie­go uciekła.

- Ona wcale nie uciekła, to on ją wyrzucił. W każdym razie powiedział, że może nie wracać, skoro była w mo­im zarażonym domu.

- Stara zadra. Szkoda, że niezgoda sprzed dwóch czy trzech pokoleń jeszcze dzisiaj zadaje rany.

- Zawsze tak jest - zauważyła Marja z ponurą miną. - Grzechy przodków ciągną się przez siedem pokoleń...

Przytuliła się mocniej do męża, napawając przyjemnym spokojem. Czuła się przy nim tak ciepło i bezpiecznie, obejmujące ją ramiona nie żądały nigdy niczego więcej niż to, co sama była gotowa dać. Karl miał takie miękkie war­gi, zawsze takie delikatne, pełne szacunku w pocałunkach. Dodawał jej tym sił, karmiła się jego miłością na co dzień i własnych uczuć nie wahała się określać tym mianem.

Z Nielsem to co innego.

To tak jak klacz, która rzuca łbem, kopie i ucieka przed ogierem, aż trzeba ją przytrzymywać, lecz gdy nie ma dro­gi odwrotu, parska ogarnięta chucią.

Marja wciąż przełykała ślinę. Objęcia Karla były tak sa­mo ciepłe, miała jednak ochotę się z nich wyrwać. Nie po­winien być blisko niej, gdy nachodzą ją takie myśli. Był na to za czysty, za czuły, za dobry.

Podnieśli się z wilgotnego wrzosu, otrzepali nawzajem włosy i ubranie, zmysły Marji stały się jakby odarte ze skóry, ptasi krzyk wdzierał jej się do uszu, a od ostrego blasku w górach zakręciło jej się w głowie. Wsparła się o ramię męża, powędrowali razem w dół ścieżki, Karl w jednym ręku trzymał ciężkie narzędzia, w drugiej ści­skał drobną piąstkę żony.

- Chyba rzeczywiście zrobię tak, jak mówisz, zajrzę do Nadjany. Zamknęła już szkołę, ostatni dzień nauki był przed zwiastowaniem, w marcu.

- Dobrze, idź i zostań, jak długo tylko zechcesz. Z milczącą wdzięcznością uścisnęła go za rękę, Karl okazywał jej taką wyrozumiałość. Jego szczodrość i po­święcenie dla niej zdawały się nie mieć granic. Poczuła się przez to jeszcze ohydniejszym potworem.

Przyjaciółki nie zastała w domu, ale na drzwiach wisiała pięknie ozdobiona karta z grubego woskowanego papieru. „Rezyduję w zajeździe”. Marja nie mogła powstrzymać się od śmiechu, czytając zabawne sformułowanie Nadjany, lecz że ona tam „rezy­dowała”, to pewne. Nadjana być może nie była baronów­ną czystej krwi, lecz w wiosce nikt nie miał wątpliwości co do jej szlachetnego pochodzenia. Mogła nawet spędzić kilka kolejnych wieczorów w towarzystwie grubiańskich mężczyzn w zajeździe w Dosen, a i tak nikt nie podawał w wątpliwość jej czci. Nadjana żartowała z nimi, opowia­dała o swoim życiu, najczęściej były to zmyślone historie, a mężczyźni słuchali, szeroko otwierając oczy, i na wyści­gi stawiali jej szklaneczki jabłecznika, zachowując się z największą delikatnością, jakby zainspirowani jej osobą.

Dawniej Marja nie posiadałaby się z gniewu, kiedyś to ona była królową Dosen, uśmiechała się zalotnie, skupia­jąc na sobie uwagę wszystkich. Kiedyś... lecz było to daw­no temu, teraz przestało ją to już interesować. Wówczas starała się podlizać ludziom, zauroczyć ich i w ten sposób zdobyć władzę. Teraz nie miało to już żadnego znaczenia. Zdobyła wszelką władzę, jaką chciała. Zresztą nie przy­kładała już do tego tak wielkiej wagi. Dziwne, jak mało to znaczy, kiedy ma się wszystkie pieniądze i zdobędzie pozycję, o jakiej się marzyło, pomyślała Marja.

Drzwi do zajazdu stały uchylone, ze środka dobiegał głośny śmiech, nazajutrz bowiem wypadała sobota i ludzie potrzebowali wszelkiej radości, jaką tylko mogli sobie spra­wić teraz, gdy ta straszna zima nareszcie się skończyła.

Większości nie stać było, by coś zamówić, zdarzało się jednak, że i sam gospodarz częstował. Godził się na spu­szczone spojrzenia wieśniaków i nie traktował surowo tych, którzy przyszli tu, łaknąc towarzystwa innych albo tęskniąc za głośną piosenką. Podawał im wodę do picia i pozwalał siedzieć, akurat bowiem niewielu podróżnych potrzebowało zajmowanych przez nich miejsc.

Marja przywitała się z wielkim mężczyzną o czerwonej twarzy. Za każdym razem gdy go widziała, czuła się nieswojo, wiedziała, że ten człowiek jej pragnie. Pogodził się jed­nak z myślą, że to niemożliwe. Wystarczyło, że miał jej klej­not, łańcuszek, który złożył się w całość w tak zaskakujący sposób. Łańcuszek Kari, łańcuszek starej Anny Lundestad, który matka Marji przechowywała jak największy skarb.

- Szukasz może Nadjany? - spytał gospodarz. Marja kiwnęła głową.

- Jest tutaj. Twój syn także.

- Karl Martin? Tutaj? Karczmarz znacząco pokiwał głową.

- Może i jest najmłodszym klientem, ale nie mogłem przecież odmówić szklaneczki piwa dziedzicowi Wdowiej Zagrody!

Z oczu Marji sypnęły się błyskawice.

- Nie obsługujesz chyba dzieci, Dosen? Jeśli tak, bę­dziesz miał do czynienia ze mną. Wszystko jedno, czy chodzi o mojego syna czy nie!

Rozbawionemu karczmarzowi zaświeciły się oczy.

Marja dumnie zadarła głowę, wyminęła go i ujrzała Karla Martina siedzącego przy najwspanialszym stole i podnoszącego kubek do ust. Zdecydowanym krokiem ruszyła w jego stronę, by poważnie się z nim rozmówić, lecz Nadjana uspokoiła ją leciutkim gestem.

- To tylko woda z odrobiną piwa - szepnęła. Marja spokojniejsza usiadła przy stole. Zaraz też sta­nął przed nią kieliszek słodkiego likieru z czarnych jagód.

- Na zdrowie. - Nadjana mrugnęła do Karla Martina.

Ku swemu wielkiemu zdziwieniu Marja wyczuła w gło­sie przyjaciółki ton świadczący o lekkim upojeniu. Chłopiec siedział milczący jak zwykle, lecz Marja nie mogła oprzeć się wrażeniu, że przerwała jakąś bardzo ważną rozmowę.

- Że też chce ci się tu tak tkwić! - rzucił jej niespodzie­wanie chłopiec.

W jego głosie brzmiało tyle goryczy, że Nadjana nie na żarty się zaniepokoiła.

- O co ci chodzi, mały Karlu?

- Nie nazywaj mnie tak, nie jestem kopią ojca.

Był wyjątkowo agresywny tego wieczoru, rozgniewa­ny. Nadjana dostatecznie dobrze znała dzieciaka, by mu na to pozwolić. Postanowiła odpowiedzieć na zadane nie wprost pytanie, pomyślała bowiem, że być może on do­browolnie zdradzi jej później jakieś swoje tajemnice.

- Przyjemnie mi tutaj. Myślałam, że nuda mnie zabije, wszyscy wieśniacy...

Zachichotała, chłopiec ledwie się uśmiechnął. Nadjana znów spoważniała, w tonie jej głosu pojawiło się zaufanie.

- Nie mogłam przecież zostawić Justitiana, a kiedy umarł... okazało się, że mam tu przyjaciół. Polubiłam tu­tejszych ludzi, to było dla mnie nowe. Zrozum, ja... nigdy nie miałam szczególnie wielu przyjaciół... w domu.

- Ja też nie - wyznał chłopiec.

Nadjana odczuła coś na kształt matczynych uczuć. Mo­gła rozmawiać z Marją o większości spraw, nie wahała się ani chwilę, kiedy przyjaciółka jej zdaniem popełniała jakiś błąd. Lecz akurat gdy chodziło o tę nadzwyczaj drażliwą kwestię wychowania dzieci, Nadjana milczała. Ani jednym słowem nie chciała pogłębiać wyrzutów sumienia, dręczą­cych Marję, gdy myślała o dzieciach. Serce ściskało jej się, gdy uświadamiała sobie, że dzieci Marji zbyt prędko do­rosły. Brakło im bliskiego kontaktu z rodzicami, ale prze­cież tylu malców miewało się jeszcze gorzej. Nawet jed­nak w najbiedniejszych chatach Nadjana zauważała oczy dzieci i ich mocne więzy z rodzicami i własnym domem. To nadzwyczaj ważne, Nadjana świetnie o tym wiedziała, jej samej bowiem brakowało tego w życiu.

- Masz przecież Amelię i rodziców™ I kolegów ze szkoły. Karl Martin w odpowiedzi wypuścił tylko powietrze przez nos. Ludzie wokół nich hałasowali, lecz ich prowa­dzona półgłosem rozmowa trwała dalej. Chłopiec wciąż jeszcze odnosił się do niej z wielką rezerwą, niewiele słów wypowiedział, lecz mimo to Nadjana wyczula łączącą ich nową bliskość. Rzadką, jakże cenną otwartość u tego za­mkniętego w sobie dziecka. Nakryła dłonią jego rękę, ich dłonie miały niemal tę samą wielkość.

Chłopczyk starannie ukrywał uczucia, lecz oczy szare jak dym nie •uciekały.

- Oni cię bardzo kochają, Karlu Martinie. Nawet jeśli nie tak wiele o tym mówią. Wiem o tym.

Karl Martin znów dmuchnął przez nos.

- A dlaczego mieliby mnie kochać? Nie umiem obcho­dzić się z pługiem, jestem na to za mały, nie umiem liczyć tak prędko ani pisać tak pięknie jak Amelia, nie potrafię na­wet porządnie zaprzęgnąć konia, ojciec aż się mnie wstydzi..

- Jesteś mądrym chłopcem, dużo umiesz...

- Będą jeszcze ze mnie dumni, pokażę im! Jest ktoś, kto uważa, że jestem bardzo ważny, a mianowicie...

Mało brakowało, a by się zdradził, w porę jednak ugryzł się w język. Niels powiedział wszak jasno i wyra­źnie, że nikt nie może o niczym się dowiedzieć, nawet Nadjana, choć Karl nie znał osoby umiejącej tak jak ona trzymać język za zębami.

Przymknął oczy, pozwolił słowom wypływać z ust, od­czuwał przy tym niebezpieczną wręcz ulgę, Nadjana słu­chała go uważnie, jej zainteresowanie sprawiło, że z ust chłopca popłynął wodospad wezbrany tak jak wówczas, gdy zimą puszczają lody.

- Chcę stąd wyjechać, w świat. Byle tylko ta wojna po­trwała, zanim nie skończę czternastu lat. Wtedy będę mógł się zaciągnąć, wyjechać stąd, a potem wrócić do do­mu z honorem... Albo zginąć.

Nadjana wstrząsnęły słowa chłopca. Poznała, że dzieciak naprawdę myśli to, co mówi. Te jego słowa o śmierci i zaszczytach nie są tylko czczą gadaniną. Widać było, że już nieraz snuł podobne myśli. Wiedział, co z sobą niosą, lecz mimo to nie zaniechał ich, to groźne, bardzo groźne.

- Jesteś jeszcze dzieckiem, Karlu Martinie, daj sobie czas na dzieciństwo, nie walcz o dorosłość przed czasem, bo w tym nie znajdziesz szczęścia. Żałuję, że nigdy nie by­łam dzieckiem...

Popatrzył na nią.

- Mówisz prawdę? Nadjana zdecydowanie pokiwała głową.

- Nie zgadzam się z tobą, ja chcę dorosnąć, prędko. Wtedy będę mógł robić to, na co przyjdzie mi ochota. Wy­jadę w świat, może zobaczę wszystkie te wspaniałości, o których opowiadałaś. Do Kopenhagi, do Anglii, aż do Afryki i na koniec świata!

- Może, pewnego dnia - uśmiechnęła się Nadjana.

- Kiedy dorosnę... Chłopiec poruszył w niej nowe, czułe struny. Nie tylko jego troski rozsadzały pierś Nadjany pod wyszywanym pe­rełkami gorsem sukni. Karl Martin rozdrapał jej własne ra­ny, zmusił ją, by powróciła do przykrych myśli. Ale kiedy pojawiła się Marja, Nadjana odsunęła troski i sięgnęła po kielich, rozbrzmiała pieśń i uniosła się pod powalą.

Gdy jednak kilka godzin później usiadły obie w salo­niku Nadjany, Marja dowiedziała się o dręczącym przy­jaciółkę smutku.

- Bardzo tęsknię, Marjo... chociaż nie wiem, za czym.

- Może brak ci Ogrodu, pięknych ludzi i miejsc w Ko­penhadze?

- Już nie, ale coś szarpie mnie za duszę. Marja pokiwała głową, i jej takie uczucie nie było obce.

- Może powinnaś wrócić do domu, tam gdzie się uro­dziłaś, choć nie wiem, gdzie to jest...

Nadjana patrzyła przed siebie zamglonym wzrokiem.

- Gdzie to jest... - powtórzyła.

- Pochodzisz ze Wschodu, prawda? Z tego wielkiego kraju?

Nadjana wolno skinęła głową.

- Chyba tak, ale mało pamiętam. Byłam jeszcze dziec­kiem... Stale w podróży, w ucieczce, tak można to nazwać. Jedyne wspomnienie, jakie zachowałam, to wspaniała sze­roka rzeka i trochę domów, niskich, z grubymi murami. Tamtejsi ludzie nie ubierali się tak jak my. Pamiętam ko­biety w kolorowych chustach i jakiś taniec...

Lekko zabębniła palcami o poręcz fotela, przymknęła oczy i cichutko zanuciła niepewną melodię. Zdaniem Marji przypominało to cygańską pieśń.

- Czyżbyś była Cyganką? - spytała delikatnie. Nadjana pokręciła głową, nie przestając nucić jak w transie lub upojeniu.

- Nie, nie, nie to. Mieliśmy dom nad rzeką.

- Przybyłaś na Skjaervaer, z Północy, prawda? Może po­chodzisz z jednego z tych handlowych miast, do których dwa razy do roku wyruszają od nas łodzie, wioząc ryby i zboże?

- Nie... Jechaliśmy długo. Wyruszyliśmy daleko, dale­ko na północ. To musiało być bardziej na południe i da­lej na wschód... ale nie wiem.

Marji przyszedł do głowy pewien pomysł.

- A przecież język, Nadjano? Znasz chyba tamten ję­zyk? Rosyjski czy jakiś taki? Na pewno mogłabyś tam tra­fić, kierując się już samą mową.

Przyjaciółka przestała nareszcie wystukiwać rytm me­lodii, popatrzyła Marji prosto w oczy.

- Wydaje mi się, że ten język przepadł wraz z resztą mego dzieciństwa. Pamiętam zaledwie kilka słów. Upły­nęło wszak blisko pięćdziesiąt lat, moja droga.

Marja całkiem zapomniała, że przyjaciółka wcale nie jest jej rówieśnicą. Nadjana miała prawie pięćdziesiąt lat, nikt by się tego nie domyślił. Ironia losu sprawiła, że ma­ska i rękawiczki zasłaniające utraconą bezpowrotnie uro­dę czyniły z niej jednocześnie osobę wiecznie młodą, przynajmniej do czasu, gdy białe włosy pozostawały rów­nie bujne jak teraz, a głos tak samo łagodny.

Marja westchnęła, cieszyło ją, że nie wszystko jest jasne.

- Szczerze mówiąc, nie przyjmuję tego z przykrością, Nadjano. Oczywiście współczuję twojej tęsknocie, lecz jednocześnie jestem na tyle egoistką, żeby się cieszyć, bo nie zniosłabym myśli, że stąd wyjedziesz...

Nadjana pochyliła się miękko i położyła głowę na ko­lanach Marji.

- Ja czuję podobnie, jesteś dla mnie jak siostra, Marjo, ale nie wiem... Jeśli ta tęsknota stanie się silniejsza, będę musiała wyjechać.

Marja rozumiała to, wiedziała, do czego zdolne są do­prowadzić ból i żal. I jej nie były obce, choć inaczej.

- Wiem, o czym mówisz, Nadjano. Płakałabym, lecz na pewno bym cię zrozumiała.

Głowa Nadjany na jej kolanach zrobiła się jakby cięższa, Marja gładziła przyjaciółkę po włosach, wyciągnęła szpilki i spinki, podtrzymujące ciężką fryzurę pod kapeluszem. Nadjana westchnęła z rozkoszą, jaką wywołały te zmysłowe pie­szczoty. Jakże intymne, lecz wyrażające jedynie przyjaźń.

Siostry.

Siostry duchem.

- Mam wrażenie, że coś rozrywa mnie na kawałki, Nadjano - wyznała Marja. - W dzień i w nocy mam go przed oczami i przeraża mnie ten widok. Nie mogę się go jed­nak pozbyć. Wżarł się we mnie i moje ciało aż krzyczy za...

Nie za kochaniem, to złe słowo, lecz inne były zbyt obrzydliwe. Marja doszła do wniosku, że Nadjana i tak zrozumie, nie musi więc kończyć zdania.

Ciało przyjaciółki drżało leciutko z rozbawienia, Nadjana potrafiła śmiać się z najbardziej nawet rozpaczliwych sytuacji, nikt jednak nie czuł przy tym, że nie traktuje go z dostateczną powagą.

- Nie potrafię ci pomóc, Marjo. Udzieliłam ci już jed­nej rady, nie dość chyba jednak dobrej. Mimo to uważam, że nie ma innego sposobu, by odzyskać spokój, moja dro­ga, lecz zdaję sobie sprawę, jak duże jest ryzyko.

- Przez swoje pożądanie mogę utracić wszystko - twar­do powiedziała Marja.

- To nie tylko pożądanie, Marjo. W tym twoim opęta­niu kryje się coś więcej.

Nadjana wstała, żartobliwie zerkała sponad maski, lecz Marja pojęła powagę kryjącą się w jej słowach.

- Potrzebujesz po prostu kogoś, kto umiałby nad tobą zapanować, moja bojowa przyjaciółko. Kogoś, kto okazał­by się silniejszy niż ty. Pragniesz, by cię brano, wykorzysty­wano, aby ktoś dominował nad tobą i wyzyskiwał cię, bo ze wszystkiego, co niesie życie, tego jedynie nie zaznałaś.

To były prawdziwe słowa, lecz jakże straszne. Nikt chyba niczego podobnego nie pragnie, a już na pewno nie taka silna kobieta jak ona.

Marja sięgnęła po kubek z herbatą, wystygłą i zgorzk­niałą.

Opróżniła go jednym łykiem, nic więcej nie było już do powiedzenia.

Milczenie, jakie zapanowało między nimi, było jak za­wsze przyjazne. Są ludzie, z którymi można razem mil­czeć, pomyślała Marja już chyba po raz setny w obecno­ści Nadjany.

ROZDZIAŁ IX

Nareszcie czerwcowe upały wzięły górę, mokre pola za­częły schnąć. Ludzie modlili się z nadzieją, błogosławili słoń­ce, błagając, by tegoroczne lato przyniosło lepsze plony.

A plony zapowiadały się dobrze, zboże wschodziło, choć pola tego roku były mniejsze niż zazwyczaj. Zielona trawa wyrosła już na tyle mocno, by przykryć ziemię, brunatną po mokrej, chłodnej wiośnie. Od trzech dni słońce grzało niczym niebiańskie ognisko, ludzie z wolna przypominali sobie, jak przyjemnie opalać ręce i nogi pod letnim niebem.

Marji upał niezmiernie dokuczał. Nawet w izbach Vildegard wprost z niej parowało. Całe ciało, które od wie­lu tygodni zdawało się nadzwyczaj rozgrzane, zaczęło go­rzeć. Promienie słońca kłuły ją, drażniły obolałą skórę. Przenikał ją dreszcz, jakby od czyjegoś dotyku.

Zaciskała zęby i cały czas starała się mieć coś do robo­ty. Karl chciał również w tym roku wysłać ją w góry do letniej zagrody, lecz Marja się sprzeciwiła, uznała, że go­spodyni w wielkim dworze to nie wypada. Nie mogła też zostawić ogródka z ziołami w Vildegard.

- Phi, ogródkiem może zająć się Amelia, i Edda świet­nie sobie radzi z roślinami. Johanna też na pewno by po­mogła, sama mówiłaś, że to mądra i zdolna kobieta.

Marja mruknęła coś tylko, wymówiła się tym czy tamtym. Karl z szerokim uśmiechem podszedł do niej i mocno objął.

- Wolisz zostać ze mną, prawda? Nie podoba ci się myśl o samotnych nocach w pasterskiej chacie tylko w to­warzystwie dójek!

Musiała się uśmiechnąć i z niemądrą miną pokiwała głową.

Karl zaś szepnął jej do ucha:

- Ostatnio jesteś taka gorąca... Szczęśliwy ze mnie chłop.

Drżała w jego objęciach, wykręcała się z bólem, wiła w sieci kłamstw. Karl jednak potraktował to jako żarto­bliwe zaproszenie.

Łódź cumująca przy pomoście tuż koło Dosen była mała i niepozorna. Siedział w niej rosły mężczyzna w pro­stym stroju, na plecach dźwigał skromny węzełek. Najwi­doczniej nikogo nie musiał pytać o drogę, ludzie patrzy­li, jak idzie w górę szerokiej, wysypanej żwirem ścieżki od przystani, mija gospodę i kieruje się wzdłuż zagajnika ku kościołowi i plebanii. Przybysz ruszył dalej w stronę Wdowiej Zagrody, nie zważając na to, że pot błyszczący­mi strumykami ścieka mu po twarzy. Zanim dotarł do dworu, zrzucił koszulę, lecz gdy przeszedł na drugą stro­nę potoku płynącego poniżej, zatrzymał się, obmył twarz i tors, a potem znalazł w węzełku czystą, śnieżnobiałą ko­szulę i wciągnął ją przez głowę. By móc to zrobić, na mo­ment zdjął brązowy kapelusz, koszula i białe włosy na chwilę zlały się w jedno. Obcisłe niebieskie spodnie uszy­to z tkaniny zupełnie innego gatunku niż samodziałowe nogawice, które nosił podczas morskiej przeprawy.

Niels miał uczucie, jakby stał wśród falującego podnie­conego tłumu. Upajało go to nawet jeszcze bardziej niż minuty tuż przed wybuchem walki.

Głęboko wciągnął powietrze, podniósł wzrok na zagro­dę, jaśniejącą w blasku letniego słońca. Na polach garst­ka ludzi pełła chwasty, kosiła pierwszą trawę. Niektórzy dźwigali też •wiadra wody, którą wylewali w redliny. Po marcu, kwietniu i połowie maja, kiedy to niebo przypo­minało jedną nie kończącą się deszczową chmurę, czer­wiec zapowiadał się bardzo suchy.

Niels zostawił węzełek z ubraniem przy strumieniu. Nie szedł jednak do dworu z pustymi rękoma. Do paska przypiął sakiewkę, która podczas marszu lekko uderzała go o udo. Nawet to zwyczajne wrażenie wprawiało go w stan napięcia. Dotyk skórzanej sakiewki nabrał nowe­go znaczenia, bo we wszystkim, co się działo wokół nie­go, kryło się to jedno:

Pożądanie kobiety, którą wkrótce miał spotkać.

Karl przyjął Nielsa z otwartymi ramionami, uśmiech­nął się szeroko na jego widok i pozdrowił przybysza, ser­decznie go witając.

- To dopiero niespodzianka! Chyba wszystko w po­rządku, Kvithovud?

- Tak, tak, oczywiście na tyle, na ile może być w dzi­siejszych czasach.

- Zachodź do środka, zaraz poślę po Marję, jest w Vildegard, jak zwykle. Lina przygotuje nam coś do picia, jak będziemy na nią czekać. Może kubek piwa albo wino? A może kawa?

Karl sprawiał wrażenie tak zachwyconego odwiedzina­mi, że Nielsowi aż zrobiło się głupio. Uprzejmie wy­mówił się od propozycji, tak jak powinno być, lecz Karl zgodnie ze zwyczajem nalegał, aż wreszcie na stół w ma­łej izbie trafiło zarówno piwo, jak i filiżanki do kawy.

Karl z dumą rozłożył ręce.

- Prościej tu u nas, być może, niż przywykłeś, Kvithovud. Zrozumiałem, że masz w Sogndal wzorowe gospodar­stwo, a ponadto nazbierałeś całe mnóstwo pięknych rzeczy.

- I to piękna zagroda, najlepsza we wsi. Możesz być dumny, Oppdal, bo takiego żyrandola nigdy w życiu nie widziałem. Przynajmniej od lat kiedy jako mieszczanin żyłem w Bergen.

Karl pokiwał głową, półksiężyc uśmiechu zawisł mu na twarzy. Zaproponował gościowi, by wypili za plony i za zdrowie.

Piwo było świeże i chłodne, słodkie od miodu, które­go Marja używała, by częściowo zastąpić nie najlepszy słód. Gawędzili o tym i o owym, Niels wypytywał o no­winy z wioski, Karl chciał dowiedzieć się czegoś więcej o powstaniu.

- Już wrze - odparł Niels cicho, z powagą, lecz Karl za­uważył wyraz zadowolenia rysujący się wokół jego ust. - Ludzie mają już dość, są przyparci do muru, coraz po­wszechniej odmawiają płacenia podatków. Przy ostatnich rozliczeniach tylko paru zapłaciło, reszta zaklina się, że nie odda już wójtom ani szylinga. Na razie mamy zaledwie trzech zabitych i kilku poszkodowanych, musi jednak dojść do ostatecznej rozprawy. Jesteśmy do niej przygotowani.

Karl spuścił głowę, przyglądając się swoim złożonym na kolanach chłopskim rękom. Nie były obeznane z bronią, chociaż Karl miał strzelby, noże, a nawet bagnety. To po Antonie odziedziczył całkiem pokaźny zbiór. Swojej starej strzelby nie tykał od wielu już lat, nie starczyło mu nawet sił, by na nią patrzeć po tamtym strasznym dniu w górach.

Niels jak gdyby czytał w jego myślach. Podjął bowiem cicho, niemal szeptem:

- Potrzeba nam broni. Potrzebujemy pieniędzy, kijów, beczek z ziarnem, bandaży, wszystkiego. Najważniejsza jest jednak broń, to bowiem nasza jedyna droga do zwycięstwa.

- Wciąż się obawiam rozlewu krwi - wyznał Karl, kieru­jąc spojrzenie na przybysza. - Kobiety, dzieci, młodzi męż­czyźni, którzy nam jeszcze zostali... Czy w istocie warto?

Nielsowi pociemniała twarz. Karl wyczuł gniew, choć gość mówił cicho, spokojnie.

- Wielu z nas umrze dla tej sprawy, od kul bądź z gło­du, ale ja wierzę w łaskę króla, to mądry pan, nie pragnie wojny z własnymi poddanymi, kiedy Szwedzi mordują nas na polach bitew. Królowi zależy na spokoju. Gdy zrozumie, że tego buntu nie da się stłumić, podda się i zniesie niewolę podatków. Wtedy czeka nas dobre życie w tym kraju.

Karl nie podzielał w pełni tego przekonania, lecz poki­wał wolno głową. Niezwykłe oczy przybysza i jego wyra­ziste słowa zapewne potrafiły hipnotyzująco działać na wszelkiego rodzaju słuchaczy. Nielsa łatwo wyobrazić so­bie jako rozmawiającego z samym królem, tak jak i z najnędzniejszymi wieśniakami.

- Nie przybywasz tu chyba, żeby... agitować? Niels nie odpowiedział, wyjrzał przez okno.

- Przybywam po prostu, żeby podziękować. Hojne dary przysłałeś, Karlu Oppdal. Tak hojne, że nie obrażę się o to, co teraz powiedziałeś. Wiem, że trzymasz naszą stronę, i ro­zumiem twój strach, by i tej wsi nie ogarnęła pożoga.

Dwaj mężczyźni zmierzyli się wzrokiem, zapanował między nimi niepokój, tak bardzo bowiem różnili się od siebie. Mimo to jednak Niels musiał przyznać, że Karl jest od niego bogatszy, silniejszy. To on bowiem miał Marję. Zaproponował gospodarzowi szczyptę tabaki, Karl przy­jął ją z wahaniem.

- Zostaniesz chyba na obiedzie? Gość podziękował.

- Mam też parę innych spraw w wiosce, lecz chętnie przez kilka godzin skorzystam z twej gościnności. Do za­padnięcia zmroku.

Karl zrozumiał, że sprawy być może nie dają się zała­twić w blasku dnia. Poczuł, jak do serca podpełza mu nie­przyjemny strach. Od tego człowieka wprost bił zapach niebezpieczeństwa. Karl odgadywał, że Niels Kvithovud nie przyniesie ze sobą niczego dobrego.

Nastrój, jaki zapanował między nimi, trudno było określić jako swobodny. Nagle nieoczekiwanie do izby wpadła Amelia z Benjaminem, próbującym dogonić ją na chwiejnych nogach. Dziewczynka przystanęła gwałtow­nie, ujrzawszy w pokoju ojca i obcego mężczyznę. Szero­ko otworzyła oczy, wystraszona i zawstydzona.

- Wejdź, Amelio, przywitaj naszego gościa i przestań tak się bać.

- Przepraszam, tatusiu, nie powinnam tak tu wcho­dzić... Tylko się bawiliśmy, nie wiedziałam, że ktoś przy­szedł w odwiedziny.

Wygładziła sukienkę, naśladując dorosłe kobiety, twarz miała zarumienioną od zabawy. Delikatnie ujęła Benjami­na za rękę i podeszła do gościa. W jej jasnych oczach wi­dniało coś na kształt oporu.

Niels odpowiedział na spojrzenie dziewczynki. Zauwa­żył, że jest bardzo ładna, a wyrośnie zapewne na jeszcze piękniejszą. Gdy przyjdzie czas, mężczyźni ślinić się bę­dą na widok jej delikatnego, proporcjonalnego ciała. Pod prostą sukienką rysowały się już zapowiedzi piersi, wzno­siły się i opadały, bo Amelia zdyszała się podczas zabawy.

- To Benjamin Antonssonn Enkesetet*4 - oznajmiła Amelia z powagą.

Benjamin ukłonił się aż do ziemi, zanosząc się przy tym głośnym śmiechem.

Oczy Amelii zatrzymały się na twarzy Nielsa, biło z nich wyzwanie i uśpiona niechęć.

Niels niepewnie przywitał się z chłopcem.

Karl powiedział zaś:

- A to Amelia, moja córka. Wkrótce skończy dziewięć lat, tak jak jej brat, Karl Martin.

Niels pokiwał głową, a więc bliźnięta. Chłopca poznał już dobrze, a teraz spotkał się z jego siostrą. Dziewczyn­ka nie była podobna do matki ani też do ojca. Miała w so­bie jakąś kruchość, ale Niels domyślał się, że drzemią w niej' tajemne siły. Przyjdzie dzień, kiedy stanie się nie­bezpieczną kobietą, brak jej chyba jednak dumy, tak cha­rakterystycznej dla gwałtownego charakteru matki.

- Prawdziwie piękna z ciebie panna - rzekł Niels mięk­ko. - Widzę też, że jesteś mądra i silna.

Amelia nie zareagowała na pochwały. Mocniej tylko ścisnęła rączkę Benjamina, a jej spojrzenie, posłane Nielsowi, było nieprzyjemnie pozbawione zainteresowania.

- Czy mogę już odejść, ojcze? Karl dość niechętnie skinął głową. Obecność dzieci być może rozładowałaby napięcie zalegające w pokoju. Naj­wyraźniej jednak Amelia też je wyczuła i chciała przed nim uciec.

- Może wypiłabyś szklankę słodkiego piwa razem z na­mi? Benjamin także?

Amelia uśmiechnęła się uprzejmie.

- Nie, dziękuję, chyba nie. Mamy z Benjaminem tyle zajęć.

Prędko się pożegnała i wyszła, ciągnąc chłopca za sobą.

- Piękna córka, ale prędka. Może się trochę wstydzi? Karl uśmiechnął się ciepło, z oczu biła mu duma i miłość.

- Amelia nie jest wstydliwa, ale to dziwna osóbka, cha­dza własnymi ścieżkami i niechętnie szuka towarzystwa innych ludzi. Ma przecież Benjamina, przyjaźni się też z małą pastorówną. Marja trochę się o nią niepokoi, ale je­stem pewien, że Amelia wybierze właściwą drogę w życiu.

Niels cmoknął lekko.

- Niedobrze, żeby dziecko samo sobą kierowało. Karl, słysząc tę bezpośrednią krytykę, jeszcze bardziej zesztywniał na krześle. Wreszcie wstał.

- Muszę chyba przypomnieć Linie, że wieczorem spodziewamy się więcej gości. Oczekuję małżonków Siursen z Mannhammar. Zajmij się czymś przez ten czas. Czy­tasz? Tu na półkach stoją książki.

Karl zdecydowanym krokiem opuścił pokój. To wiel­ka nieuprzejmość pozostawić gościa samego, lecz obraźliwe słowa Nielsa dotyczące Amelii wzbudziły w wieśnia­ku bunt. Marja zapewne zachowałaby się jeszcze gorzej, nie znosiła bodaj jednego krytycznego słowa na temat sposobu wychowania dzieci. Mimo to, a może właśnie dla­tego, płakała po nocach, obwiniając się, że jest złą matką.

Karl postanowił wyjść żonie na spotkanie, ostrzec ją przed tym bezczelnym typem, któremu posłali tyle pie­niędzy. Zgrzytał zębami ze złości, w Sogndal znajomość z Kvithovudem wydawała się naprawdę miła, dlaczego więc teraz zrobiło się tak nieprzyjemnie? Co się odmieni­ło w zachowaniu tego mężczyzny? Co kryło się w niespo­kojnych jasnych oczach, w które Karl nie mógł patrzeć bez przeczucia grożącego im niebezpieczeństwa?

Osiodłał Czarnego, jedynego konia pod wierzch, jaki im został. Ogier pocwałował po zboczach, wprost unosił się nad ziemią. Karl chylił się pod nisko rosnącymi gałęziami, przyciskając policzek do szyi galopującego wierzchowca.

Nie zdołała ukryć zaskoczenia, lecz Karl w jej rozsze­rzonych zdziwieniem oczach nie dostrzegł nic nienatural­nego. Przedstawił przebieg nieprzyjemnej rozmowy, twierdził, że gość się zmienił. Nic dziwnego, że Marja by­ła tak wstrząśnięta.

- On mi się nie podoba, Marjo, ale musimy dziś wie­czorem zachować się jako tako uprzejmie, bardzo więc proszę, nie daj się sprowokować.

Karl obawiał się wybuchu Marji.

- Wiem, że potrafi być bezczelny i nieprzyjemny. Gunda skarżyła się wtedy, kiedy był u nas. Ja nie miałam pro­blemów z przywołaniem go do porządku.

Marja starała się, by jej głos brzmiał zwyczajnie. Serce waliło jej, jakby chciało wyskoczyć z piersi i niczym do­wód zdrady lec u stóp Karla.

Karl ujął ją pod rękę, na moment przyciągnął do sie­bie.

- Na pewno zaraz po obiedzie nas opuści. Twierdził, że chce załatwić jakieś sprawy we wsi. Musimy zachować się jak przyzwoici ludzie, nie możemy stracić czci, ubli­żając gościowi. Ale mówię ci, Marjo, jest w tym człowie­ku coś wstrętnego, niebezpiecznego... Więcej nie umiem powiedzieć. A co ty o tym myślisz?

- No... być może - szepnęła bez tchu. Dłonie spływały jej potem. Rozpaczliwie ściskała kosz z czystymi fartu­chami, odwróciła twarz i nie patrząc na Karla powiedzia­ła: - Muszę je rozwiesić i zaraz potem przyjdę. Zaczekaj na mnie w cieniu pod brzozą.

- Mam Czarnego, podwiozę cię do domu, nie boisz się? Marja roześmiała się wymuszenie, odgarnęła włosy.

- Oczywiście, że nie. Żałuję, że nie pozwalasz mi cza­sem samej go dosiąść.

Karl zachichotał. Jak by to wyglądało, gdyby siedziała okrakiem na koniu jak mężczyzna? I tak niejeden zmar­szczy nos, jeśli zobaczy go wiozącego żonę w ten sposób.

Marja poruszała się wolno, jak we śnie rozwieszała zni­szczone płócienne fartuchy na sznurze pod ścianą domu. Potrzebowała chwili samotności, czasu na przetrawienie szoku, na przygotowanie się do przedstawienia, które mu­si odegrać. Karl nie miał pojęcia o tym, co działo się w jej sercu, najwidoczniej jednak wyczuł coś w postawie Nielsa, co przywiodło na niego poczucie zagrożenia. Gdyby wiedział... Marja wstrzymała oddech, zakłuło ją w piersi.

Dobry Boże, pomóż mi, dodaj mi sil, czuję bowiem, że cała moja odwaga uchodzi ze mnie jak piasek z dziurawe­go worka.

Siedząc na karym koniu przed Karlem i czując, jak zie­mia pod nimi faluje, z całych sił starała się opanować. Sztyw­no poddawała się rytmowi jazdy, dłonie Karla w pasie stały się jedynie podtrzymującą ją uprzężą. Gdybyż istniały rów­nie silne liny, zdolne utrzymać jej serce w miejscu, w którym powinno zostać! W głębi duszy jednak budziła się już pew­ność: ta sprawa będzie miała przerażający koniec. Ona nie zdoła się oprzeć, już na myśl bowiem, że wkrótce zobaczy Nielsa, czuła, jak ciało jej mięknie. Ruchy konia, ciepło bi­jące od siedzącego z tyłu Karla, letnie słońce tak nieprzyje­mnie oślepiające, a w uszach dźwięczące słowa Nadjany - wszystko to w gruzy obracało teraz obronne budowle, które z takim mozołem stawiała. Znów pozostała jej jedynie cien­ka, krucha skorupka sumienia i poczucia godności. Wystar­czy jedno spojrzenie Nielsa, jeden nieostrożny ruch, by roz­bić ją na drobne kawałeczki jak dzieje się wtedy, gdy ktoś próbuje grać w piłkę kurzym jajem.

Obiad przeszedł łatwiej, niż się spodziewali, gdyż Siursen był wesołym człowiekiem i przez dłuższy czas skupiał na sobie uwagę zebranych, opowiadając niesamowite hi­storie z podróży w interesach na drugą stronę gór. Pani była bardziej powściągliwa, chuda drobna kobieta, jadła jak ptaszek i kiwała głową jak dzwoneczkiem. Niels próbował ją oczarować, zasypując komplementami, i sprawił, że policzki jej się zarumieniły z czystego zakło­potania. Astrid nie lubiła być ośrodkiem zainteresowania.

Marję ogarnęła irytacja, aż zaczęło ściskać ją w piersi, musiała sama przed sobą przyznać, że drażni ją Niels tak ofiarnie i dwornie nadskakujący temu szaremu wróbelko­wi. Dlaczego do niej prawie się nie odzywa? Dlaczego jej nie prawi komplementów? Przecież to aż rzuca się w oczy! Karl musiał się już zorientować, że w zachowa­niu Nielsa wobec niej jest coś dziwnego. Gospodarz jed­nak sprawiał wrażenie zupełnie spokojnego. Nie przesta­wał się uśmiechać, wciąż wznosząc nowe toasty. Lina nie miała chwili spokoju, kręciła się jak fryga. Tego wieczoru na stół trafić musiało wszystko, co najlepsze.

Nieco później, gdy należycie się już posilono, nadeszła pora na rozmowy o interesach. Marja zorientowała się, że Karl i Siursen coś planują. Wspominał jej kiedyś, że zamierzają wspólnie kupić szkutę, na przewozie produk­tów i towarów na wielki targ w mieście można było bo­wiem sporo zarobić. Wielu już trudniło się transportem i właściwie dziwne, że Wdowia Zagroda dotychczas się tym nie zajęła.

Marja zamieniła kilka słów z sympatycznym gościem, chwaląc jego talent do handlu.

- Ale mamy przecież wśród nas prawdziwego kupca. Nie mógłbyś czegoś doradzić tym niedoświadczonym handlarzom?

Uśmiechnęła się pięknie do Nielsa, z oczu bila jej we­sołość, zdawała sobie sprawę, że zauważył czubek języka leciutko muskający kącik ust.

Niels chrząknął, otarł usta serwetką, wyciągnął nogi pod stołem. Jasnoniebieskie oczy błysnęły w stronę Marji, dostrzegł bowiem prowokację w jej spojrzeniu. Przed­stawiono go jako kupca Dankertsena z Sogndal, podróżu­jącego w interesach, Siursen dostatecznie dobrze jednak orientował się w sprawach, by domyślać się, że nieznajo­my to człowiek, o którym niejedno słyszano. Ojciec Nielsa Kvithovuda nosił zdaje się imię Dankert...

- Tak, z tego żyję. Mam cztery łodzie, jedna z nich jest całkiem nowa, to szczególna łódź z północy, można nią żeglować po otwartym morzu. Potrzeba do niej ośmiu lu­dzi, ale załoga jest dobra. Właściwie mógłbym się jej pozbyć, i tak czasy są marne. Mam zresztą do załatwienia inne rzeczy, wymagające kapitału...

Napotkał zainteresowane spojrzenie Siursena.

Zdawał sobie sprawę, że wszyscy wiedzą, kim jest, lecz tym się nie przejmował. Siursen był uczciwym człowie­kiem, na pewno nie żył w przyjaźni z władzami.

Mężczyźni zdominowali rozmowę, zapominając o tym, że przy stole wciąż siedzą kobiety. Marja w duchu prychała ze złością. Wieczór okazał się zupełnie inny, a ona tak się przygotowywała, by zachować na twarzy ka­mienną maskę! Tymczasem on ledwie się do niej odzywa, to nieuprzejme i bardzo dziwne. Po takim zachowaniu wszyscy natychmiast się domyśla, że między nimi coś jest.

Gwałtownie podniosła się od stołu, odgarnęła włosy, z oczu w stronę mężczyzn posypały się iskry.

- Myślę, że poszukamy sobie z Astrid jakiegoś przyjem­nego miejsca. Wy, jak widzę, macie inne zainteresowania.

Karl odparł prostodusznie:

- O, tak, dobrze, pewnie nudzi was ta rozmowa, ale za­czekajcie, aż ubijemy interes, a przekonacie się, że taka łódź może przewozić nie tylko narzędzia i mięso, lecz na przykład materiały na suknie!

Marja wypuściła powietrze przez nos i ujęła Astrid pod ramię. Wyszła tak szybko, że piękna suknia z brokatu za­plątała się jej wokół nóg.

Za plecami usłyszała cichy chichot Nielsa i wesoły ko­mentarz, z którego Siursen serdecznie się śmiał.

- Z tego, co słyszałem, wyjechał prosto z Deseń. Dziw­ny człowiek ten Kvithovud, a ty co o tym myślisz?

- Owszem, dziwny, nieuprzejmy, niegrzeczny, bez ma­nier. Nie pojmuję, że ludzie tak się do niego garną i tak wierzą w to, co mówi, że gotowi są dla niego zginąć.

- Wcale nie dla niego giną - z ponurą miną zauważył Karl. - To przez tę biedę. Niels Kvithovud ma rację, to prawdziwe niewolnictwo. W każdym razie podziwiam je­go odwagę, nie boi się o własną skórę.

Marja zaplatała wilgotne włosy w sześć twardych war­koczy, spanie w takiej fryzurze było prawdziwą udręką, lecz wiedziała, że następnego ranka będzie miała pięknie falujące włosy. Nazajutrz wypadała niedziela, wybierali się do kościoła, później zaś najważniejsze damy w parafii jak zwykle planowały spotkanie u nauczycielki, Nadjany, by cieszyć się nawzajem swoim towarzystwem i głośno czytać z rozmaitych budujących ksiąg. Z czasem atmosfera na spo­tkaniach stawała się coraz lżejsza, przestały już wymawiać się duchowym alibi, i gdy pastorowa z córką pożegnały się już, niedzielna powaga przeradzała się w swobodną weso­łość. Nadjana odgrywała zwykle krótkie przedstawienia, była niezwykłą imitatorką, panie zaśmiewały się do łez, gdy naśladowała wygłoszone tego dnia kazanie. Zza maski pły­nęły słowa, wypowiadane niekiedy głosem nowego pasto­ra, to znów rozbrzmiewał grzmiący bas dzwonnika. Nadjana cytowała również chętnie fragmenty najnowszych sztuk, znała bez liku krótkich sonetów, a także śmielszych miłosnych piosenek z wielkiego świata. Kobiety chłonęły jej występy, tak samo jak kandyzowane śliwki.

Marja i Nadjana, kiedy inne panie już wyszły, często siedziały razem, czując, jak wypite kieliszeczki przyjemnie grzeją w żołądku, a w głowie szumi echo głosów i śmie­chów, ploteczek i historyjek ze wszystkich zakątków wsi.

Tego wieczoru jednak Nadjana była zmęczona i milczą­ca. Marja posłała ją do łóżka, surowo zapowiadając, że musi się wyspać. Niepokoiła się o przyjaciółkę, ostatnio Nadjana bardzo schudła, wyglądała niemal na chorą, choć za każdym razem, gdy się spotykały, jej dłonie poruszały się tak samo szybko, a z ust płynęły równie wesołe jak zawsze słowa.

Poza tym Marja nie miała śmiałości, by wypowiedzieć na głos jego imię. Wczorajsze nieprzyjemne spotkanie tkwiło w niej wciąż niczym świadomość mogącej się wy­darzyć katastrofy. W żołądku ściskało ją i piekło, winna temu była przede wszystkim złość, że nic nie okazało się takie, jak oczekiwała.

Ścieżkę prowadzącą do domu znała już tak dobrze, że wędrówka nią napełniała ją spokojem. Marja nosiła lek­kie buty, z najlepszej cielęcej skórki, ściśle przylegały do stopy, miały haftki ze srebra, a podeszwę ze świńskiej skóry, nie z drewna! Wędrowała, leciutko stąpając po le­śnym podszyciu, zboczyła ze ścieżki, by zebrać bukiecik rumianków jaśniejących na polanie. Siedziała tutaj daw­no temu. Przez myśl jej wówczas nie przeszło, że ziemia, w którą wsiąkają jej łzy, będzie kiedyś należeć do niej.

Pani na Wdowiej Zagrodzie zapragnęła ułożyć się w miękkiej trawie na chwilę odpoczynku, coś jednak ją po­pędzało, chociaż wieczór nie był jeszcze późny i Karl nie spodziewał się jej wcześniej niż za dwie albo może trzy go­dziny. Z każdym krokiem zbliżała się do domu, stopy same ją niosły, niedzielną suknię musiała podnieść aż nad kolana, gdy mijała pachnące ciężko różane krzewy przy mostku.

W lesie cicho zagwizdał jakiś ptak.

Marja drgnęła, w tym dźwięku czaiło się coś strasznego. Choć letnia noc była ciepła, ciarki przeszły jej po plecach, odwróciła się gwałtownie, poszukując źródła dźwięku.

Nic.

Wszędzie cicho.

Dlaczego serce wali jej jak ze strachu? Wieczór był wszak jasny i piękny, znajdowała się w dobrze znajomej okolicy, w drodze do bezpiecznego domu. Nikt nie ośmie­li się wyrządzić jej tu żadnej krzywdy.

Ptak poskarżył się znów. Czyżby coś zakłóciło spokój w gnieździe? A może są w tym zagajniku, tak blisko Wdo­wiej Zagrody, jakieś drapieżniki? Dzieci zwykle się tu bawiły. Trzeba położyć temu kres, postanowiła Marja. Chciała się już odwrócić, iść dalej, ramiona pokryły się gęsią skórką.

I wtedy usłyszała ciche wołanie. Wabienie. Dźwięki, których na pewno nie wydał żaden ptak ani zwierzę.

- Niels - szepnęła cicho.

A więc tak, zaśpiewało w jej ciele. Stał na skraju lasu w ciemnym ubraniu, lecz nietrudno było go dojrzeć, bo jaśniał gors koszuli. Marja się wystraszyła.

Nie odezwał się więcej, nie prosił, by podeszła, po pro­stu stał. A jej stopy nie chciały słuchać, nie chciały za­wrócić i skierować się na właściwą ścieżkę, pragnęły po­biec do niego, choć nawet o to nie prosił.

Uciekaj, nakazała sobie w duchu Marja, jeszcze chwi­la, a będzie za późno. Nie wmawiaj sobie, że zamienicie kilka uprzejmych słów, nie wierz, że jesteś panią w tej grze. Uciekaj, uciekaj!

Nawet teraz jednak ciało nie chciało jej słuchać.

Nie wiedziała, jak długo tak stoją, jakby wrośnięci każde we własne miejsce, przyglądając się sobie w milczeniu jak dwa dzikie zwierzęta, które znalazły się w tym samym rewirze.

Bez słów zrozumiała obowiązujące reguły.

Wiedziała, że on za nią nie pobiegnie, nie był gwałci­cielem. Gdyby ruszyła teraz swoją drogą, nigdy więcej już by go nie zobaczyła.

Mimo to strach dręczył ją niczym zmora, dłonie drża­ły, letnia noc zdała się chłodna i upalna zarazem, bo po­liczki ją paliły, a jego oczy były niczym płonący lód.

Dzieliło ich od siebie może piętnaście kroków i prze­paść równie głęboka jak ta, nad którą kiedyś się potknę­ła. Zaszlochała ogarnięta bólem, czuła się złowiona przez światło bijące spod jasnej grzywki. On nawet nie drgnął, stał na szeroko rozstawionych nogach, całkiem prosty, jedną ręką tylko dotykał pnia drzewa.

Gdy poruszył się nieznacznie, jak gdyby chciał za­wrócić, było już za późno. Marja rzuciła się w przód. Bie­gła, czuła, że wiatr rozwiewa jej włosy, drobne gałązki ka­leczą stopy, ale wreszcie gorące wargi zapiekły na twarzy.

- Wiedziałem, że przyjdziesz - w jego głosie zabrzmia­ło zwycięstwo, a Marja, słysząc je, zaczęła się szarpać, by się uwolnić.

- Nie możesz przyjmować wszystkiego za pewnik, Kvithovud!

Oczy mu się zwęziły, już kiedyś widziała go takim. Tym razem nie uciekła, stała dumna jak zawsze.

- Masz gorączkę we krwi, kobieto. Wiem, że cierpisz tak samo jak ja, wiem od dawna. Teraz dokonałaś wybo­ru i już się nie wykręcisz.

- Ty też nie - odparła powoli i przyłożyła rękę do je­go szyi. Wyczuła rytm krwi pod lekko wilgotną skórą, przycisnęła palce do pulsującej tętnicy, zataczała nimi bo­lesne kręgi.

- Ty jesteś... inna.

Wyszeptał to schrypniętym głosem. Marja zastanawia­ła się, z jakimi kobietami dotychczas przestawał. Prawdo­podobnie z dziwkami i nieszczęśliwymi, łatwo dającymi się uwieść córkami wieśniaków, takimi, które bez trudu dawały się zauroczyć pochlebstwami. Mógł potem od nich czerpać, nie dając nic w zamian. Przekona się, że tym razem będzie inaczej.

Nie pozwoliła mu na przejęcie inicjatywy, lecz sama stawiała żądania.

Jej ręce pragnęły tego, we śnie tęskniły za słodyczą wę­drówki po jego skórze, teraz były twarde, wręcz brutalne i nie zważając na protesty rozumu, niespodziewanie ze­rwały z niego koszulę.

- Jesteś, zdaje się, mocny w pysku, Kvithovud, bezczelny i bezlitosny, a tak przy tym przebiegły, że młode dziewczęta na jedno twoje słowo mdleją i są ci uległe. Zobaczymy, czy masz się czym popisać, gdy już przyjdzie co do czego. Cały czas patrzyła w jego oczy. Wciąż biła z nich we­sołość i żądza, lecz Marja znalazła także to, czego szuka­ła: odrobinę niepewności, jakby zdziwionego lęku, kryją­cego się gdzieś we wnętrzu olbrzyma. Przydało jej to odwagi, przycisnęła się do niego biodrami, stali niczym drzewo o dwóch pniach w środku lasu, zrośnięci ze sobą od ziemi do pasa. Obejmował ją teraz, lecz kiedy chciał ścisnąć mocniej, stanowczo się temu sprzeciwiła.

- Ryzykuję wszystkim, co mam, Niels. Naprawdę uwa­żasz, że warto?

W odpowiedzi usłyszała jedynie pomruk, wcisnęła bo­wiem ręce pomiędzy ich zwarte ciała, w gorąco, od które­go topnieli, i pomimo dzielącej ich sukni i skórzanych spodni łączyli się w jedno.

Mój Boże, ona niczego nie oszczędza. Nie zostawia so­bie nawet najmniejszej pociechy dla własnego sumienia, bodaj cienia protestu, którym później, niczym tarczą, mo­głaby odpierać zarzuty. Ta kobieta niczego chyba nie ro­bi do połowy, postanowiła do niego przyjść, zdecydowa­ła też najwidoczniej, że tu niepotrzebny romantyzm, piękne słówka ani żadna przygrywka.

Zdjęła już nawet stanik sukni i stała przed nim w sa­mej tylko koronkowej koszuli.

- Zdejmij ją - szepnął. - Świecisz w ciemności.

Z wyrazem głodu w oczach usłuchała. Jej ciało wyglą­dało na ciało osiemnastolatki, tylko piersi miała dojrzal­sze. W spojrzeniu, jakim go teraz obrzuciła, również nie­wiele było z młodej dziewczyny.

Musieli wreszcie osunąć się na trawę, Marja poczuła, że również tu, pod koronami drzew, ziemia jest ciepła, nagrza­na. Nagle obojgu przestało się spieszyć, ucichli, walka o wła­dzę była rozstrzygnięta i zakończona. W jego oczach znów odmalowało się zdumienie. Lękał się jej, jak gdyby dopuścił do siebie śmiertelnego wroga. Dłońmi przesunął po krągłościach jej ciała, okazując im uwielbienie. Marja leżała rozlu­źniona, pozwalała mu badać wszystkie zakątki, które pragnął poznać. Rozbawiony uśmiech na wargach nie świadczył wcale o zawstydzeniu, nawet kiedy ciało zapło­nęło najgorętszą tęsknotą za nim. Uśmiechnął się do niej, ścięgna na szyi napięły mu się jak postronki, widziała, jak on walczy, by zachować tę iluzję, że wciąż w pełni się kon­troluje. Gdy usiadła powoli i przyłożyła usta do jego drob­nych twardych sutek, poczuła, jak nagle zgięły mu się plecy. Od jej niespiesznych pieszczot dech zaparło mu w pier­siach, przegrywał. Szybko jak błyskawica po raz ostatni za­atakował wzniesiony przez nią obronny mur. Jego ręce i usta były wszędzie, ona nie uchylała się przed tym, takie bowiem były nie wypowiedziane na głos reguły. W uszach jej szumiało, miała wrażenie, że całe ciało się czerwieni, lecz nawet przy jego gorącym oddechu rozdmuchującym cen­trum ognia zdołała powstrzymać pożogę.

Złapał ją za włosy, przytrzymał, nawijając czarny kosmyk wokół nadgarstka, lecz chwyt osłabł niczym u umierające­go, gdy zdołała jednak do niego dotrzeć ustami i popatrzy­ła mu prosto w oczy, podczas gdy świat groził zagładą.

- Czarownica - mruknął, a Marja wiedziała, że to kom­plement. W dodatku określenie podobało jej się bardziej niż „anioł”, w każdym razie gdy padało z ust tego demona.

W koronach drzew nad nimi niósł się lekki szum, Niels umieścił teraz kolano między jej nogami, moc mięśni na­prężonych pod skórą uświadomiła jej, że nie mogą już dłużej tak się dręczyć. W decydującym momencie przy­trzymał jej ręce w trawie, swobodne miała teraz tylko oczy, lecz ich blask przemawiał wyraźnie i starczył, by wprawić go w drżenie pomimo fizycznej przewagi.

- Prawie brak mi śmiałości, jesteś... niebezpieczna.

- Owszem - odparła głuchym głosem, dobiegającym ni­czym z wnętrza ziemi. - Lecz teraz nie masz już wyboru.

Pragnęła go zmusić, by zbliżył się do niej jeszcze bardziej, pragnęła poczuć jego gorąco aż do dna, wiedziała bowiem, że bez tego nigdy nie odzyska spokoju. Oczy, którymi przez cały czas go przytrzymywała, dopełniające całości pieszczo­tom, teraz spojrzały gdzie indziej. Skryła je przed nim, wie­dząc, że tylko w ten sposób może dodać mu odwagi.

Teraz, teraz, teraz!

Nagłe nie było go przy niej, jak gdyby oderwały go od niej ludzkie dłonie, ledwie mogła nad sobą zapanować, gdy usłyszała warkliwe przekleństwa. Wyciągnęła ręce po jego ciało, krzycząc z bólu niespełnionej rozkoszy. Nie zorientowała się w sytuacji, dopóki nie wskazał jej róża­nych zarośli. Trzask łamanych gałązek zdradzał, że jest tam jakieś życie. Ktoś uciekał.

Jęk, kolejne przekleństwa.

- Do diabła, rzucił kamieniem! Trafił mnie w sam śro­dek pleców!

Marja drżała ze zdenerwowania i wstrzymywanego podniecenia. Sytuacja była naprawdę nieprawdopodobna. Zdołała jakoś strawić świadomość, że zostali odkryci, gdy jednak pełna prawda dotarła do jej zamroczonego umy­słu, mogła zareagować jedynie cichym szlochem.

- Na Boga, wydaje mi się, że to twój dzieciak, Karl Mar­tin...

Zanim w pełni zrozumiała, co się stało, on naciągnął już spodnie i pomknął przez krzaki róży. Ostatnią rzeczą, ja­ką zobaczyła, były plecy pokryte czerwonymi krwawiący­mi zadrapaniami, pozostawionymi przez różane ciernie.

ROZDZIAŁ X

Uciekła stamtąd z sercem walącym w piersi, z oczami zaślepionymi bezbrzeżnym wstydem i lękiem. Pobiegła tą samą drogą, którą przyszła, i zbudziła Nadjanę całą serią niezrozumiałych, bełkotliwych dźwięków. Zaspana przy­jaciółka w pierwszej chwili nie mogła wydobyć z Marji, co się właściwie stało, ponieważ jednak była bystrą kobie­tą, wystarczyło, że wśród szlochów wychwyciła kilka słów, i już miała cały obraz.

- O Boże! - westchnęła cicho. Zaraz jednak wzięła się w garść, wiedząc, że bezradność to ostatnie, czego w tej chwili potrzebuje Marja.

- Wszystko będzie dobrze. Niels... pobiegł za małym? Marja kiwnęła głową. Szloch wciąż wyrywał się z jej piersi niczym banieczki powietrza z wrzącej masy. Sie­działa w ledwie narzuconej sukience, nie ubierała się sta­rannie, po prostu uciekła z tamtego strasznego miejsca w lesie. Do domu wszak wrócić nie mogła.

Nadjana była teraz już spokojniejsza, myślała trzeź­wiej, próbowała analizować.

- To znaczy, że Karl Martin wie o twoich... namiętno­ściach. Cóż, może to nie najpiękniejszy widok dla dziecka. Niemniej jednak to część życia. Jak sądzisz, co on myśli?

- Ja... nie mam pojęcia. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć tego dziecka! - Suche szlochanie Marji powoli przecho­dziło w płacz. - Jeśli on go złapie... może zabić dzieciaka. On jest niebezpieczny!

Nadjana nie była pewna, czy Marji chodzi o mężczy­znę czy o chłopca. Bez wątpienia obaj stanowili teraz dla niej zagrożenie.

- Nie wydaje mi się, by go zabił, lecz może rzeczywi­ście złapie chłopca, a wtedy dobrze, żebyś i ty tam była, kiedy wrócą do miłosnego gniazdka.

Marja, słysząc ironiczne rozbawienie w glosie Nadjany, załkała histerycznie.

- Nie mogę tam wrócić, oszalałaś? Nadjana podeszła do przyjaciółki. Palcem spowitym w koronki wzięła Marję pod brodę.

- Musisz. To jedyne słuszne wyjście. Natychmiast bie­gnij tam z powrotem, porozmawiaj z chłopcem, wyjaśnij mu, powiedz mu coś, żeby zrozumiał, że to jedna z ciem­nych stron życia dorosłych. Wytłumacz, że lepiej zrobi, oszczędzając ojcu prawdy. Wydaje mi się, że Karl Martin zrozumie. Przekonasz się, że można mu wierzyć, jeśli tyl­ko okażesz mu odrobinę szczerości i zaufania.

Marja nie wyobrażała sobie, jak zdoła stanąć twarzą w twarz ze swym małym synkiem i rozmawiać z nim o takiej sprawie. Przecież ona ledwie miała z nim kontakt, wystarczał jedynie, by przekazywać chłopcu najprostsze polecenia.

Marja przekradła się między drzewami i odnalazła miejsce w pobliżu różanych krzewów, lecz Karla Marti­na tam nie było. O drzewo opierała się natomiast rosła, przygarbiona postać, rozłożysta klatka piersiowa lekko błyszczała od potu. Zorientował się, że Marja nadchodzi, poznała to po jego lekkim drgnieniu.

W milczeniu podeszła do niego, ledwie jakiś ton w po­wietrzu przypominał o pożądaniu, które tak niedawno ich połączyło. Miał zatroskaną twarz, ona zaś zamkniętą, tak jak zamyka się po zachodzie słońca kwiat rozchylają­cy płatki do jego promieni.

- Złapałeś go? Niels skinął głową. Marja mówiła szeptem, strach grubą warstwą zdawał się otaczać jej osłabły głos.

- Co było dalej?

- Rozmawialiśmy.

- O czym?

Zaczęła dygotać, objęła się więc sama rękami. Niels, nie patrząc na nią, odparł równie cicho:

- Męskie rozmowy, Marjo, ale z chłopcem wszystko jest w porządku, on potrafi milczeć, kiedy trzeba. To odważny chłopczyk, bardzo go lubię.

- Lubisz go? - zdenerwowała się Marja. - Jak możesz tak mówić? Ledwie go przecież widziałeś, on wszystko zniszczył, zobaczył nas i teraz na pewno...

Niels przyciągnął Marję do siebie, wpadła wprost w je­go objęcia. Z jego rąk biła teraz tylko i wyłącznie siła, zniknęło gdzieś ciepło i namiętność. Przytrzymywał ją mocno, jakby była rozbrykanym cielęciem.

- Uspokój się, sama wybrałaś tę grę. Nie skończyliśmy jej.

Marja zapłoniła się. Te słowa były prawdziwe, lecz żądzę stłumił teraz niepokój i szok. Kiedy więc przycisnął usta do jej warg w brutalnym pocałunku, nie był to wstęp do no­wej gry, lecz przypieczętowanie jakiegoś sprzysiężenia.

- Doszliśmy do końca drogi - zaprotestowała, a jej oczy przypominały teraz chłód stawu.

- Wydaje mi się, że nie - odparł wolno, znów ciężko oddychając.

Ogarnięta gniewem na własne niewierne jej ciało, wy­rwała się z jego uścisku.

- Był w tym jakiś sens - oświadczyła z mocą. - Karl Martin ocalił mnie przede mną samą.

- Ciebie nikt nie zdoła ocalić, Marjo. Nikt inny niż ty sama. Bo żądzę, która w tobie płonie, ugasić mogę jedy­nie ja. I ty dobrze o tym wiesz.

Odchodząc słyszała jeszcze cichy śmiech i z każdym krokiem rosła jej pewność, że Niels mówił prawdę.

Dopiero następnego dnia wieczorem zorientowała się, że Karl Martin zginął.

Amelia była przerażona, Lina płakała i skarżyła się, Karl bliski był załamania z lęku o synka.

- Gdzie on jest? Co się stało?

Marja odnosiła wrażenie, że jest całkiem pusta w środ­ku. Nerwowa wędrówka Karla po pokoju przyprawiała ją o jeszcze większy niepokój. Czuła, że przy każdym okrą­żeniu depcze jej serce. Na końcu języka miała już słowa wyjaśnienia, mało brakowało, a nie wytrzymałaby i wy­znała mu wszystko. Gdyby bowiem znał całą historię, gdyby dowiedział się, co przeżył Karl Martin... zrozumiał­by, że synek nie mógł wyjechać razem z obcym. Marja nie przestawała wyobrażać sobie oczu syna płonących niena­wiścią do białowłosego buntownika, który przybył znie­nacka i natychmiast skupił na sobie uwagę matki.

- Prawdopodobnie uciekł gdzieś w góry. Wielu jego rówieśników jest teraz na górskich pastwiskach razem z matkami, ciotkami i młodszym rodzeństwem. Karl Mar­tin zawsze lubił góry. Myślę, że przeżył zawód, kiedy oznajmiłam, że w tym roku nic z tego nie będzie...

Starała się, by jej głos brzmiał spokojnie, a argumenty przekonująco. Karl zatrzymał się w swej wędrówce na środku izby.

- Tak myślisz? Może rzeczywiście masz rację, Marjo. Tak, tak musi być. Ale ten łobuz powinien nas uprzedzić, nie wolno mu tak uciekać, nikomu nie mówiąc ani słowa.

Amelia wpatrywała się w gniewne twarze rodziców, wie­działa, że są przestraszeni, lecz przede wszystkim chyba źli.

Ach, dlaczego nie porozmawiała z Karlem Martinem wczo­raj wieczorem? Obudziła się, kiedy wszedł do izdebki, w półśnie widziała, jak idzie po kurtkę, która przez lato wi­siała na stryszku nad jej pokoikiem. Uciszając ją schodził z drabiny, życzył dobrej nocy i prosił, by nie wstawała.

- Dokąd idziesz? - spytała, była jednak tak zmęczona i śpiąca, że odpowiedź najwidoczniej zginęła gdzieś we mgle snu.

Dlaczego? Dlaczego nie wstała? Dlaczego go nie uści­snęła? Może namówiłaby go, żeby został? W oczach Ame­lii zakręciły się łzy z poczucia winy. Między nią a bratem bliźniakiem nie zawsze układało się najlepiej, niekiedy by­wał taki daleki, nieprzystępny, jak gdyby jej świat ani tro­chę go nie obchodził, teraz jednak, kiedy zginął, Amelia czuła w sercu wielką ziejącą jamę.

Z lękiem wcisnęła się w kącik kanapy, Benjamin wyczuł jej niepokój i siedział spokojnie na podłodze, kołysząc się w tył i w przód, popiskując cichutko jak ptaszek. Tatuś przestał wreszcie krążyć po pokoju i mocno tulił mamę. Amelia powoli odetchnęła. Dobrze, że między nimi tak jest. Mimo wszystko jednak na twarzy mamy widać było coś dziwnego, jak gdyby głaskanie ojca po włosach sprawiało jej ból. Najwyraźniej strasznie się boją o Karla Martina.

- Pójdę dzisiaj w góry - oświadczyła Amelia. - Poszu­kam go. Wrócę jutro wieczorem z wiadomością, dam so­bie radę.

Zatroskaną twarz Marji rozjaśnił uśmiech. Oderwała się od Karla, podeszła do córki i wzięła ją na kolana jak malutkie dziecko.

- Moja droga, zrozum, to niemożliwe. Droga do Fjellbu jest taka długa.

- Szłam tamtędy już wcześniej - stanowczo odpowie­działa Amelia.

W oczach zapłonął jej upór. Marję ucieszyło to zdecydowanie córki, od dawna przecież niepokoiła ją uległość Amelii, tym razem dziewczynka okazała inicjatywę i odwagę, w dodatku będzie musiała zostawić Benjamina, co także wyjdzie jej na zdrowie, pomyślała Marja.

- Duża już z ciebie dziewczynka - powiedziała mięk­ko. - Ale czy jesteś pewna, że tego chcesz?

Amelia z uporem patrzyła przed siebie.

- Tak.

Podszedł do nich Karl, pogładził ją po ramieniu.

- Lepiej będzie, jak pójdę z tobą, Amelio, wyruszymy razem.

Marja posłała mu surowe, ostrzegawcze spojrzenie i Karl umilkł.

- Naprawdę zechcesz to zrobić dla nas, Amelio? Rze­czywiście trochę się o niego boimy, wspaniale byłoby, gdybyś mogła wrócić jutro i dać nam znać, że wszystko w porządku.

Dziewczynka uśmiechnęła się leciutko.

- Już zaraz idę, powiem tylko Benjaminowi, że załatwię pewną sprawę i niedługo wrócę.

Karl przygryzł wargę, lecz zdecydowane spojrzenie Marji sprawiło, że uścisnął tylko córkę i życzył jej dobrej drogi.

Zostali sami. Marja miała ochotę uciec stąd, znaleźć ja­kieś zajęcie, ostatnio dużo było do zrobienia. Nie powin­na siedzieć bezczynnie, ale Karl zatrzymał ją, z jasnych oczu bił strach i surowość.

- Niedobry chłopak, co on wymyśla? Dziwne dziecko. Zawsze trzymał się na uboczu, ale żeby nie pokazał się przez całą dobę? Gdzie może być? Co zrobimy, jeśli nie ma go na Fjellbu, jeśli...

Marja przełknęła płacz, nie chciała się załamywać, wie­działa jednak, że chłopiec jest najprawdopodobniej zupeł­nie gdzie indziej. Niels z nim rozmawiał, Niels widział go jako ostatni, poza Amelią, bo chłopiec zakradł się do niej po ciepłe ubranie. Mogło się to zgadzać z jego ewentual­nym zamiarem wybrania się w góry, pasowało jednak również do przeprawy łodzią...

Im dłużej Marja myślała o sprawie, tym większego na­bierała przekonania, że Niels zabrał małego z sobą. Nie bardzo mogła pojąć, jak Karl Martin zgodził się wyruszyć z tym obcym mężczyzną, który w dodatku zhańbił imię jego ojca. Ale tego chłopca zawsze trudno było zrozumieć. On był zdolny chyba do wszystkiego, drugiemu człowie­kowi trudno prześledzić jego myśli.

Nie mogła nic powiedzieć Karlowi, nie potrafiła zna­leźć żadnego dobrego wytłumaczenia. Karl nie wiązał Nielsa ze zniknięciem synka. Zapewne nawet mu to nie przyszło do głowy.

- Jeśli okaże się, że nie ma go w górach, to jutro zasta­nowimy się, co robić. A teraz miejmy nadzieję, że Ame­lia go znajdzie. Nie zaszkodzi chyba jednak, jeśli wybie­rzesz się do wioski i popytasz o niego...

Karl kiwnął głową ucieszony, że może zająć się czymś konkretnym. Nie potrafił ukryć swego strachu. Marji serce na jego widok płakało w piersi, wiedziała, jak mocno mąż związany jest z synem. Uświadomiła sobie, że upłynęły już lata, odkąd przestała myśleć o tym, że jej dzieci nie są dzieć­mi Karla. Przez resztę życia będzie musiała radzić sobie z tą tajemnicą, lecz teraz wiedział o niej tylko jeden żyjący czło­wiek. Nadjana. A jej milczenia Marja była pewna.

Głośno powiedziała:

- Może on jest u Nadjany... Dobrze się przy niej czu­je. Mają chyba jakieś swoje tajemnice.

- Czy Nadjana nie zrozumiałaby, że się o niego niepo­koimy, i nie przysłałaby go do domu?

Marja kiwnęła głową. No tak, to racja. Nie zaszkodzi jednak z nią porozmawiać. Nadjana zawsze potrafiła poradzić coś mądrego w trudnych sprawach.

Karl już wkładał odświętne ubranie, postanowił za­prząc konia do wózka i spędzić kilka godzin w Dosen. Te­raz, w środku sianokosów, zapewne nie będzie tam tłocz­no, zwykle jednak w gospodzie przesiadywali ludzie, któ­rzy wiedzieli najwięcej o tym, co dzieje się w wiosce. Karl lubił znaleźć sobie miejsce w półmroku karczmy, za­mówić kubek piwa albo jabłecznika i przysłuchiwać się rozmowom toczącym się wokół stołów. Niekiedy sam na­wet włączał się w nie mające końca dyskusje o pogodzie, zbiorach i wyzwaniach rzucanych przez los.

Marja patrzyła, jak odjeżdża. W sercu ściskało ją, w oczach piekło. Musiała przywołać całą swoją siłę, żeby nie osunąć się na krzesło przy stole i nie zawodzić. Wolno prze­szła do sypialni, naciągnęła nową suknię, włosy splotła moc­no w warkocz, otaczający głowę jak korona. Jeszcze lekka chustka na głowę dla ochrony przed słońcem i była gotowa.

Na zewnątrz upał uderzył ją, zdawał się lec ciężarem na ramionach. Z bijącym sercem minęła krzewy róży, oczy sa­me skierowały się na zagajnik, szukając rosłej postaci, lecz oczywiście nikogo tam nie było. Szybko wyminęła zarośla, czując dławienie w gardle. Droga do domku Nadjany była krótka, lecz każdy krok przypominał jej o rozpaczliwej ucieczce poprzedniej nocy w sukni ledwie zakrywającej cia­ło, z palącym smakiem jego ust na wargach.

Nadjana zapraszając ją do środka miała poważną minę.

- Tak mi przykro, Marjo, to wszystko moja wina. Udzieliłam ci marnych rad...

- Słuchałam tylko samej siebie - uśmiechnęła się Marja gorzko, z czułością ściskając przyjaciółkę.

Oczy Nadjany błyszczały, maseczka kryła łzy, lecz Marja dostrzegła wilgotne ślady na szyi przyjaciółki.

- Co się z nim mogło stać? - westchnęła, kiedy już opo­wiedziała Nadjanie o kłopocie.

Przyjaciółka ujęła ją za rękę.

- Wybacz mi, Marjo, chyba rzeczywiście się wygłupi­łam, ale przestań się lękać. Karla Martina nie ma w górach, tak jak myślisz. Wyjechał z Nielsem.

Marja szeroko otworzyła usta ze zdumienia.

- Skąd wiesz? Znasz Nielsa? Ale przecież...

- Nie znam go - spokojnie odpowiedziała Nadjana. - Je­dynie ze słyszenia. I ty, i Karl o nim mówiliście. Spotkałam go dzisiejszej nocy, pierwszy i ostatni raz.

Wśród całego nieszczęścia w głosie Nadjany zabrzmia­ło rozbawienie.

- I muszę przyznać, że teraz rozumiem cię jeszcze le­piej, moja droga przyjaciółko. On jest rzeczywiście kimś szczególnym.

Marja wśród łkań nie mogła powstrzymać się od uśmie­chu.

- Owszem, ale nie pojmuję, jak Karl Martin mógł wy­ruszyć z nieznajomym, zwłaszcza po tym, co zobaczył.

- Niejednego nie wiesz, Marjo. Twój syn już wcześniej spotkał Nielsa. Wtedy, kiedy Niels leżał ranny w Vildegard... Przypuszczam, że tam się zaprzyjaźnili, Karl Martin wielbi Nielsa jak bohatera, traktuje go niczym gwiazdę z nieba. Wydaje mi się, że chłopiec w zachwycie pragnie pójść w ślady buntownika i posmakować wielkie­go świata.

- Trudno chyba nazwać wielkim światem Sogndal? - cierp­ko zauważyła Marja.

- Dla ciebie i dla mnie może nim nie jest, ale dla Kar­la Martina... Ten chłopak strasznie chce podróżować, o tym akurat wiele rozmawialiśmy - nie bez zawstydze­nia przyznała Nadjana.

Marja spuściła wzrok.

- To was łączy, prawda? Nadjana przełknęła ślinę.

- Tak, twój syn... bardzo go pokochałam, to tajemnicza dusza.

- Tak jak ty, Nadjano.

- Tak, jak ja. Ale, Marjo, nie gniewaj się na mnie, wiem, że może to być dla ciebie trudne, twój syn jest bardzo szczególny, matce być może niełatwo go zrozumieć, nie myśl o mnie źle, nie myśl, że może moimi pytaniami i życzliwością wdarłam się na zakazany obszar...

Marja popatrzyła przyjaciółce prosto w oczy.

- Jeśli Karl Martin naprawdę okazuje ci zaufanie i opo­wiada o swoich sprawach, to tylko się z tego cieszę. Bar­dzo niepokoiłam się o niego i ulgę mi sprawi świadomość, że ktokolwiek jest w stanie do niego dotrzeć. Ze wszyst­kich ludzi na świecie, ciebie, Nadjano, wybrałabym na chrzestną matkę mego syna.

W oczach Nadjany znów zalśniły łzy, wargi leciutko jej drżały.

- Dziękuję ci, Marjo, jesteś taka życzliwa. Odnoszę wrażenie, jakbyś wręcz dzieliła się ze mną swymi dzieć­mi, to dla mnie wielka pociecha.

Marja wiedziała, że przyjaciółka chciała mieć dzieci, była już jednak za stara, by urodzić własne, i że dokucza jej myśl o odejściu z tego świata bez pozostawienia po so­bie śladu.

- Pojadę do Sogndal i sprowadzę go z powrotem - oświad­czyła Marja zdecydowanie. - Pomóż mi tylko wymyślić, co mam powiedzieć Karlowi...

Nadjana westchnęła.

- Cóż za zawiła sytuacja, strasznie dużo kłamstw, Marjo, i przemilczeń. Tak wiele może się nie udać. Nie wyda­je mi się słuszne, byś po niego jechała. Karl Martin po­trzebuje czasu, musi zatęsknić za domem, zrozumieć, że trawa na waszych łąkach jest równie zielona jak gdzie in­dziej. Sądzę, Marjo, że powinnaś dać mu ten czas.

Czarne włosy zalśniły, gdy Marja podnosiła głowę i tra­fił w nie akurat promień słońca.

- Nie - sprzeciwiła się ostro. - On jest za mały, w do­datku tam jest niebezpiecznie. Wkrótce cała wioska mo­że stanąć w ogniu. Niels... będzie jednym z pierwszych, nie chcę, żeby Karl Martin się w coś mieszał. Jest jeszcze dzieckiem, zafascynowanym żołnierzami, wojną, bronią. Nie podoba mi się to.

Nadjana nić więcej już nie powiedziała, lecz z jej gwał­townych ruchów Marja wyczytała sprzeciw.

- To ty jesteś jego matką, musisz zrobić to, co twoim zdaniem jest dla niego najlepsze, ale mam nadzieję, że przynajmniej na jakiś czas odrzucisz myśl, by jechać za nim. Tak będzie najlepiej dla wszystkich.

Marji serce waliło jak młotem. Nie mogła skierować swego gniewu na Nadjanę, wiedziała, że przyjaciółka na to nie zasługuje. Ale to przecież głupota pozwalać dziec­ku na taki wyjazd.

Nadjana szepnęła:

- Wiem, że mnie obwiniasz, uważasz, że mogłam go za­trzymać, ale powiem ci, Marjo, że gdyby tak się stało, ca­łe to błoto rzucono by w twarz tobie i Karlowi. Chłopiec groził... Musiałam go puścić. Musiałam obiecać, że nie za­alarmuję was, dopóki sami o niego nie spytacie. Niels przyrzekł, że się nim zaopiekuje, a wydaje mi się, że to człowiek, który dotrzymuje słowa.

Gniew minął. Głos Nadjany brzmiał spokojnie, oczy przybrały miękką, szarą barwę, przywodzącą na myśl weł­nę jagniąt.

Marja zacisnęła zęby.

- Muszę go stamtąd zabrać, Nadjano, on jest za mały. Sądzę, że mnie nie zdradzi, zrozumie bowiem, jak ciężko dotknęłoby to jego ojca. A Karl Martin bardzo go kocha....

Nadjana w milczeniu pokiwała głową. Tajemnica unosiła się w pokoju, falowała, wreszcie zapadła im w serca.

- Wydaje mi się, że to ja powinnam się wybrać - rzekła Nadjana z wahaniem. - Pozwól, że wytłumaczę Karlowi, jakie marzenia snują się chłopcu po głowie, opowiem o tym bałwochwalczym podziwie dla Nielsa, wyjawię mu wszystko, oprócz tego, co stało się w lesie. Sądzę, że zdo­łam mu przetłumaczyć, że chłopcu potrzeba czasu i że ściąganie go tu na siłę wszystko tylko jeszcze pogorszy. Bo pobyt w domu stanie się dla niego więzieniem, czy ty to rozumiesz, Marjo? Jeśli tak nagle przytulisz Karla Marti­na do siebie, on może zacząć się dusić, a wtedy wszystko będzie stracone...

Marja rozumiała, że słowa Nadjany są słuszne, lecz mi­mo to w jej wnętrzu coś krzyczało głośniej.

Jedź za nim!

Przywieź go do domu!

I ledwie słyszalnie, głos płynący nie z serca, a z ciała.

Niels, Niels!

Margrecie nie bardzo podobała się obecność dziecka w domu, drażniły ją porozumiewawcze spojrzenia, jakie Niels wymieniał z obcym chłopcem. Tak bardzo chciała mu opowiedzieć o życiu, jakie zaczęło się w niej rozwijać, o ich synu, który przyjdzie na świat za pół roku... Ale ta wiado­mość mogła się przydać na jakąś gorszą chwilę, kiedy po­trzeba jej będzie przewagi nad nim, czegoś, co go rozbroi, lub gdy otwarcie przyjdzie jej walczyć o jego względy.

Chłopiec zachwycony nie spuszczał spojrzenia z Nielsa, był niczym bezszelestnie poruszający się niewolnik u stóp swego władcy. Wierne, psie spojrzenie irytowało Margretę, przeganiała dzieciaka, nie chciała, żeby węszył. Trudno było bowiem przewidzieć, gdzie się schowa, mógł podsłuchać słowa nie przeznaczone dla jego uszu.

Karl Martin także nie darzył sympatią tej kobiety.

Prędko pojął, jak się mają sprawy, zresztą Niels wprost mu powiedział, że to jego kobieta.

- Twoja żona?

- No, nie żona - zagrzmiał śmiechem Niels. Karl Martin zafrasował się, dużo się zastanawiał nad tą stroną swego bohatera. Niels najwidoczniej nie przejmował się małżeństwem, szacunkiem dla współmałżonka i wszyst­kim tym, o czym tata tak ładnie potrafił mówić, w dodatku...

Chłopiec musiał zacisnąć oczy na wspomnienie owego strasznego widoku, jaki ujrzał w lesie. Wstrząs, kiedy zo­rientował się, że kobietą jest jego matka... Nigdy tego nie zapomni. Wpadł wtedy we wściekłość przemieszaną z rozpaczą i kamień, który wówczas rzucił, poleciał z ta­ką siłą, że Niels wciąż jeszcze skarżył się wśród śmiechu na bolesny siniak pod łopatką. Nie poprosił chłopca o wy­baczenie, lecz w pewnym sensie trochę mu wszystko wy­jaśnił. Mówił, że Marja to piekielnie interesująca kobieta i że nie zawsze trzeba bać się życia.

Karl Martin najbardziej chciał o tym zapomnieć, a te­raz i tak wszystko to już minęło. Mama została w domu, na pewno zmartwiona, żałuje tego, co zrobiła. Może za­stanawia się, gdzie on jest? Ale Nadjana pewnie już im powiedziała. Karl Martin tęsknił za nią, zawsze potrafiła tak dobrze go zrozumieć, zachęcała do mówienia, które przynosiło mu ulgę, chociaż później czuł się nieswojo.

Niebezpiecznie jest zanadto się zdradzać.

Nielsowi na pewno by się to nie podobało.

On w każdym razie nie mówił o kobietach, rozprawiał jedynie o ważnych sprawach głosem pełnym powagi, roz­mawiał z nim jak z dorosłym i Karl Martin kochał go za to.

Podróż do Sogndal już sama w sobie dostarczała no­wych niezwykłych wrażeń.

Noc była jasna, zbliżała się pełnia lata, na niebie wisiał też blady żółty księżyc. Niedużą łodzią Nielsa łatwo się płynęło, ruchy wioseł sprawiały, że wprost unosiła się na wodzie. Łagodny wietrzyk w plecy również pozwalał na­brać większej szybkości, jak gdyby sama przyroda pragnę­ła popchnąć Karla Martina ku wielkiej przygodzie. Niels wiosłując opowiadał o walce.

Tak żywo opisał chłopcu atak na dwór wójta, że Karl Martin na przemian radował się i wzdychał wstrząśnięty. Wyobrażał sobie dumnych wieśniaków, tchórzliwego wójta w nocnej koszuli... Ależ musieli się cieszyć, gdy co­fał się po schodach na górę. To zaś, co zaszło później, by­ło okrutne, należało się zemścić.

- Następnym razem, Karlu Martinie. Gdy pójdziemy na­stępnym razem, to będziemy mieć w rękach nie tylko lemie­sze od pługa i siekiery do rąbania drew. Pokażemy sługom wójta, jak mało ich jest i jacy są bezbronni. A sam wójt...

- Zginie!

W oczach chłopca zapłonął ogień. Niels zadowolony pokiwał głową, widząc taką wolę walki. Przyda się ten chłopak, naprawdę.

O świcie zrobili przerwę tam, gdzie Lysterfjord styka się od zachodu z szerokim fiordem. W osłoniętym miej­scu wyciągnęli łódź całkiem na brzeg, podzielili się skrom­nym prowiantem, który mogła przygotować im Nadjana. Nie było to pożywienie godne mężczyzn, ale miodowe ciastka napełniły usta chłopca rozkosznym smakiem. Po­pili je wodą, Niels łyknął jeszcze z flaszki przytroczonej do pasa. Uśmiechnął się trochę skrzywiony, cmoknął, a potem kuksnął Karla Martina w bok, mówiąc:

- Masz, daleko zaszedłeś, młody człowieku, muszę ci więc zaproponować choćby kropelkę.

Karl Martin chętnie wziął od niego butelkę, wódka pachniała ostro. Przymknął oczy i wypił łyk. Jeszcze za­nim dotarła do żołądka, stracił oddech i zaczął się krztu­sić. Gardło mu się ścisnęło, wykaszlał wszystko na ziemię i na rękę Nielsa. Mężczyzna śmiał się głośno, mocno wa­ląc go w plecy.

- Trochę treningu, a wszystko będzie dobrze, chłopcze. Jakież upokorzenie, tak strasznie się zblamował! Poczuł się nieco lepiej, kiedy po chwili odpoczynku Niels ściągnął koszulę i pozwolił słońcu spiekać szeroką pierś.

- I ty się rozbierz, to cudowne!

- Ale podobno niezdrowe, nie wolno się rozbierać...

- Oczywiście, że zdrowe. A znam też coś, co jest je­szcze zdrowsze. Chodź!

Podniósł chłopca, koszula i spodnie Karla Martina tra­fiły na stos razem z ubraniem Nielsa. Z hałasem i krzy­kiem pobiegł prosto do fiordu. Karl Martin nie mógł po­wstrzymać się od śmiechu, dorosły mężczyzna pluskał się w przejrzystej wodzie, plując i otrząsając krople z wło­sów niczym pies.

- Chodź! Karl Martin znalazł się teraz na znajomych ścieżkach, nieraz już się kąpał w niebezpiecznym zakolu rzeki. Sko­czył, szybując w powietrzu łukiem, rozciął powierzchnię wody w odległości kilku zaledwie łokci od ciała Nielsa. Gdy wynurzył się na powierzchnię, na jego twarzy malo­wał się triumf.

- Do diaska, chłopcze, prawdziwy z ciebie twardziel! Widać, że woda to dla ciebie nie pierwszyzna.

Karl Martin tylko pokiwał głową, zrobił kilka długich ruchów, wkładając w nie całą swoją siłę, chcąc pokazać, jak świetnie sobie radzi. Niels płynął za nim, potrafił utrzymać się na wodzie, lecz nie mógł się mierzyć z ele­gancją chłopca. Na jego prośbę Karl Martin wykonał je­szcze jeden skok, tym razem Niels zaczął klaskać i głoś­no wołać: Brawo!

Bardzo to pomogło urażonej godności Karla Martina. Później obaj biegali nago po słońcu jak dzieci, obaj znali już mroczne strony życia na tyle dobrze, by radować się chwilą beztroskiej zabawy. Wkrótce jednak nadszedł czas na dalszą podróż. Niels przerwał swawole równie gwał­townie jak wszystko, co robił. Karl Martin od silnego ude­rzenia w plecy stracił niemal równowagę, ale lekkim kro­kiem pomknął do łodzi i znalazł swoje miejsce na dziobie. Nie oglądali się w tył, z każdym mijanym cyplem oczy Karla Martina otwierały się coraz szerzej, chłonął nowe krajobrazy, nowe widoki, wszystkie nieznane miejsca.

Niezwykła rzecz.

Nad ich głowami zaczęła krążyć mewa, jej głośny krzyk najwidoczniej zirytował Nielsa.

Żałuję, że nie zostawiłem trochę ciastek, pomyślał Karl Martin, mógłbym jej rzucić i patrzeć, jak nurkuje.

Nagle wiosła się zatrzymały i zanim Karl Martin po­jął, co się właściwie dzieje, rozległ się ostry huk i mewa wpadła do wody z pluskiem dwadzieścia łokci od burty. Chłopiec wzburzony odwrócił się do Nielsa, żeby zadać pytanie dlaczego.

Powstrzymał go przed tym rozbawiony uśmiech męż­czyzny. W wyciągniętej do chłopca dłoni ciężko spoczy­wał pistolet.

- Weź go, teraz twoja kolej! Łódź i zabita mewa unosiły się na lśniącej od słońca wodzie.

- Weź, jest naładowany, teraz ty będziesz strzelał, ce­luj w mewę!

- Przecież ona już nie żyje! Niels wychylił się w przód, oparł na wiosłach, jego wielka twarz zdawała się jakby zamknięta, oczy lśniły lo­dowatym błękitem, widać w nich było żądanie.

- Najpierw musisz nauczyć się trafiać w martwe przedmioty. Dopiero potem możesz celować w... żywe.

Karlowi drżała ręka, zaledwie kilka razy wcześniej trzymał taką broń. Raz wypalił ze strzelby taty, do tej po­ry pamiętał ból ramienia. Czy ten błyszczący pistolet rów­nież potrafi uderzać tak mocno? W takim razie nie zdoła go utrzymać, wyskoczy mu z dłoni i wpadnie do wody.

Niepewnie podniósł wzrok na Nielsa, mężczyzna sie­dział nieruchomo jak kamień i patrzył nań wyzywająco. Karl Martin przełknął kulę rozsadzającą mu gardło. Pod­niósł drżące ręce, wyprostował je, przyłożył wskazujący palec do spustu, ciepłego prawie jak ludzka skóra. Wyce­lował niby żołnierz na placu ćwiczeń. Mewa zmieniła się w zamgloną białą plamę wśród zieleni. Nie leżała w jed­nym miejscu, plama wirowała przed jego oczami, wre­szcie jednak nie mógł już dłużej trzymać ciężkiej broni, rozbolały go ręce. Palec zacisnął się wokół spustu, w mo­mencie gdy poczuł, że zapalnik dotyka prochu, przy­mknął oczy. Miał wrażenie, że urywa mu ręce, gdy broń wypaliła, posyłając ładunek prosto w wodę. Nie wypuścił jej jednak, serce mu waliło ze strachu, widział jedynie oczy Nielsa, czuł ciężar broni i bolący punkt na policz­ku, w który uderzył go pistolet.

- Nie najgorzej - wolno powiedział Niels. Karl Martin nie potrafił stwierdzić, czy w głosie na­prawdę brzmi uznanie czy też drwina.

- Będziemy więcej trenować, później. Każdy mężczy­zna powinien umieć strzelać. Jeśli ktoś nie potrafi się bro­nić, nie ma czego szukać w bitwie. Powinien raczej zostać w domu i pomóc kobietom mieszać w garnkach.

Karl Martin uśmiechnął się niepewnie.

- Dziękuję, że pozwoliłeś mi spróbować. To... dobry pi­stolet.

Niels odburknął cicho:

- Oczywiście, że tak. Później wiosłował w milczeniu, a Karl Martin dość miał zajęcia z wpatrywaniem się w nieznane szczyty gór, mijane zagrody i wioski przesuwające się przed oczami. Gdy wpłynęli na wielki fiord, przeżył rozczarowanie. To przecież tylko nieduża zatoka, mniejsza niż Lyster.

Ale Niels jeszcze przyspieszył, po twarzy spływał mu teraz pot.

- Już niedługo będziemy w domu, Karlu Martinie. Do­staniemy porządne jedzenie i czyste ubranie, a jutro wy­bierzesz się ze mną, spotkamy się z ludźmi, to wielka ta­jemnica, ale ja ci ufam.

Karl Martin w roztargnieniu kiwnął głową. Dostrzegł coś na brzegu, co błyszczało w słońcu. Jakiś powóz, na­wet kariolka, pomalowana na błyszczący czerwony kolor, dekorowana złotem!

Dopiero gdy zeszli na ląd, Karl Martin zdał sobie spra­wę, że powóz czeka właśnie na nich.

ROZDZIAŁ XI

Ludzie szeroko otwierali oczy, gdy lśniący powóz toczył się na cienkich malowanych kółkach. Ciągnące go konie by­ły mocnej budowy, wydawały się trochę nie na miejscu przy tym arcydziele. Karlowi Martinowi cisnęła się na usta setka pytań, lecz Niels pchnął go jedynie na obite czerwoną ma­terią siedzenia i milczał. Jechali długo po prostych dobrych drogach, a potem ścieżką, przypominającą te wydeptane przez bydło. Powozem szarpało, konie parskały, człowiek siedzący wysoko na koźle przeklinał i wywijał batem.

Niels wreszcie uznał, że pora otworzyć usta.

- To powóz radczyni, jest taka miła, że oddała go do mojej dyspozycji. Widzisz, młody przyjacielu, w najbliż­szych dniach trochę sobie pojeździmy.

Karl Martin zmienił się w jeden wielki znak zapytania.

- Ale... co... dlaczego...? Niels śmiał się pod nosem.

- Wydaje ci się, że to powstanie biedaków, dlaczego więc jeździć tak okazale? Powiem ci coś, Karlu Martinie, złoto i czerwony aksamit to tylko marzenia. Dla ludzi, z którymi się spotkamy, już sam widok tego powozu odświeży to ma­rzenie, ożywi je. Pokaże im, jakie bogactwo ma ten kraj. Po­wiem im, że za podatki, które wyciągnął od nich wójt, każ­dy wieśniak mógłby sobie sprawić taki powóz. Później zaś udowodnię im, jak fałszywe jest to bogactwo, jak mało zna­czy, gdy się nie ma wolności. Na letnim tingu, przypadają­cym za cztery dni, będą krzyczeć ze zdziwienia i strachu.

Karl Martin nie wątpił w to ani przez chwilę. Oczy Nielsa miały magiczny wpływ na wszystkich, z którymi się stykał, jego mocny głos potrafił się zmienić, wyraża­jąc wszystko: od najgłębszej żałoby po nieznoszący sprze­ciwu rozkaz. Wszyscy wiedzieli, jak wspaniałym jest przy­wódcą, jak potrafi zapanować nad tłumem.

Karl Martin przytrzymywał się mocno krawędzi ław­ki, podskakiwał na sprężynach siedzenia, przez chwilę miał wrażenie, że zagłębiają się wprost w pierwotną pu­szczę. Droga wiodła stromo, konie męczyły się w upale.

- Już niedługo będziemy na miejscu - cicho powiedział Niels, jakby chciał dodać otuchy parskającym zwierzętom.

Powitała ich Margreta, ubrana w jasnoszarą suknię z czerwonymi wstążkami. Rude włosy nie pasowały do czerwieni wzdłuż rękawów i przy kraju spódnicy, lecz Karl Martin i tak uznał ją za piękną kobietę. Na jej pełnych war­gach widniał szeroki uśmiech, ciało zdawało się witać Nielsa. Chłopiec poczuł się zakłopotany, patrząc, jak buntow­nik całuje tę kobietę, całkiem niemal ją przy tym gniotąc. Ona jednak nie przestawała się uśmiechać, oblizała wargi po pocałunku i bezczelnie wsunęła rękę pod kurtkę Nielsa.

- Przywiozłem ze sobą nowego mężczyznę - oznajmił jej Niels.

Karl Martin wstrzymał oddech, gdy kobieta podeszła do niego.

Zmrużyła oczy, na twarzy odmalowała się jej jakby senność. Wzięła się teraz pod boki i stanęła w pozie, która, zdaniem Karla Martina, nie pasowała do pięknej sukni.

- Ach, tak? A cóż to za jeden? Na co ci on, Niels?

- Jestem Karl Martin Oppdal, syn Karla Oppdala i... Marji, z Lyster, proszę pani.

Przypomniał sobie o dobrym wychowaniu, ukłonił się nisko.

Kobieta krótko skinęła mu głową, w zmrużonych oczach zalśnił niepokój. Nie była pewna, czym Niels zajmował się podczas swej nieobecności. Karl Martin zacisnął wargi, poczuł się nieswojo. Czy tak było we wszystkich domach? Zamężne kobiety i mężczyźni zdradzali się nawzajem, oszu­kiwali? Czy wszyscy byli tacy? A może to, co myślał o wier­ności i małżeństwie, jest jednym wielkim oszustwem? Nie miał jednak czasu, by dłużej to teraz roztrząsać.

Zajęto się końmi, w jednej chwili wokół Nielsa zakrę­cił się tuzin ludzi. Jeden mówił przez drugiego i ciągnąc go za ubranie, zadawał pytania i domagał się odpowiedzi.

Gospodarz wrócił do domu.

Niels kolejno ich odsyłał, mówiąc, że nie ma czasu na podobne sprawy. Doglądaniem gospodarstwa sami muszą się zająć najlepiej jak potrafią. Ujął kobietę pod ramię i ge­stem dał Karlowi Martinowi znać, by szedł za nimi.

- Siadaj tam - wskazał mu miejsce. - I słuchaj uważnie, a lepiej zrozumiesz, czym się zajmuję. Będziesz dla mnie bardzo ważnym człowiekiem, Karlu Martinie, dlatego musisz starać się ze wszystkich sił.

Poklepanie po plecach wystarczyło, by chłopiec pod­niósł głowę i poczuł się silny i mądry. Niels odezwał się do Margrety, kobieta wyszła i nagle uchyliły się drzwi, których Karl Martin wcześniej nie zauważył. Wyłonili się z nich czterej mężczyźni, wszyscy w stroju wieśniaków. Je­den miał czarne, jakby spalone dłonie. Może był kowalem?

Podejrzliwie popatrzyli na chłopca, lecz ich spojrzenia nie zatrzymały się na nim dłużej, byli zajęci sobą i przy­wódcą, który wrócił do domu.

Karl Martin spostrzegł, że to prawdziwi żołnierze, choć nie nosili pięknych mundurów i błyszczących butów. Dło­nie zaciskali w pięści, a w oczach gorzała wola walki.

- Do tingu zostały jeszcze cztery dni, ale wciąż wiele spraw jest nie załatwionych, choć do większości wiosek dotarło już ostrzeżenie.

- O nikim nie zapomnieliśmy - powiedział jeden z żoł­nierzy Nielsa.

- Czy broń już rozdana? Dwaj pokręcili głową.

- Nie cała, osiem strzelb i trochę pałek leży w oborze Munthego, zabierzemy je jutro do Olmhem.

Niels pokiwał głową zadowolony.

- Myślę, że zajmę miejsce przy brzozie - rzekł jakby do siebie.

Spojrzenie jasnych oczu omiotło zebranych.

- Ty pójdziesz ze mną, Reinercie. I Margreta. I chło­piec. Reszta wie, co ma robić.

Zamruczeli w odpowiedzi, wszystko było jasne. Niels wstał, wyprostowany górował nad wszystkimi.

- No cóż, pozostaje nam tylko modlić się o łaskawe ju­tro i o to, byśmy urządzili prawdziwie piekielne przedsta­wienie. Będzie lepiej niż w królewskim teatrze, obiecuję.

Mężczyźni nie poważali się na taką samą wesołość, wzdłuż ścian przekradli się na zewnątrz, wciąż poważni, niemal ponurzy. O Nielsie dało się powiedzieć wiele dobre­go, być może okaże się, że doprowadzi do prawdziwie wiel­kiego powstania, lecz te bezustanne przechwałki, nie zawsze w porę... Trudno je przełknąć. Dla nich sytuacja była stra­szliwie poważna, mogli chwycić za miecz lub też umrzeć z głodu. W domu czekały na nich żony i na widok powra­cających ukrywały trumienne koszule, które szyły po cichu.

Dzieci płakały, cała wieś odczuwała niepokój, jaki przyniosło ze sobą lato. Nie mieli już drogi odwrotu, osta­teczna walka musiała wreszcie się rozegrać.

Mężczyźni żegnali się w milczeniu, odeszli do swoich za­jęć. Niels sprawiał, że wierzyli w zwycięstwo, zresztą w co innego mogli wierzyć? Niekiedy jednak przychodziło im do głowy, że mają do czynienia po prostu z dużym chłopcem.

W izbie została jedynie Margreta. Przez cały czas siedziała w milczeniu przy swoim krańcu stołu, z jedną no­gą na stołku, opierała się na kolanie jak mężczyzna.

Dziwna kobieta. Karl Martin potrafił wyobrazić ją so­bie w łachmanach dziewki służącej, całą sobą nie pasowa­ła do tego wspaniałego dworu.

Niels ma dziwaczny gust do kobiet, przemknęło mu przez głowę.

Mężczyzna utkwił teraz wzrok w chłopcu.

- Dziś wieczorem wybierzemy się we dwóch, pójdzie­my w góry.

Więcej nie powiedział, lecz Karl Martin posłusznie zszedł na dół do kuchni po prowiant i nowe długie buty przydzielone mu na rozkaz Nielsa.

Wędrowali przez kilka godzin, wieczór był łagodny, ciepły. Niels niósł coś ciężkiego w worku, lecz nic więcej nie mówił. Karl Martin z podziwem wpatrywał się w moc­ne łydki przed sobą na ścieżce. Nagle się zatrzymali. Niels podniósł rękę i wskazał coś.

- Widzisz tę stertę kamieni i kawałki drewna na czubku? Karl Martin starał się zapanować nad zdyszanym od­dechem.

- Tak.

Niels postawił węzełek na ziemi i wyjął z niego trzy pi­stolety. Ten, z którego strzelali w łodzi, drugi większy, z czarnego, błyszczącego od smaru metalu z drewnianą rękojeścią, a wreszcie prawdziwe arcydzieło, Karl Martin nigdy czegoś podobnego nie widział. Broń miała krótką, lecz grubą lufę, a rękojeść ze szlachetnego, połyskującego czerwienią drewna, nabijaną srebrem. Kurek miękko szczęknął. Broń przywodziła chłopcu na myśl jelenie, wo­dę igrającą na kamieniach, wszystko, co swobodne, pięk­ne i eleganckie...

- Wspaniały - szepnął bez tchu. Niels uśmiechnął się lekko. Wychwycił podziw w oczach chłopca, z namaszczeniem pogładził broń, a potem podał ją Karlowi Martinowi.

- Jest twój. Pod stopami Karla Martina zadrżała ziemia.

- Naprawdę? Niels uśmiechnął się tylko.

- Oczywiście. Przyszliśmy tutaj, żebyś nauczył się go używać. Zaczynamy już teraz.

Przez całą jasną noc ładowali broń i strzelali. Pierwsze wystrzały wystraszyły chłopca, z czasem jednak uszy jak­by zdrętwiały i napięcie przeradzało się w oszołomienie za każdym razem, gdy spadał trafiony kulą kawałek drewna.

- Masz wrodzony talent, tak jak przypuszczałem. Z ta­kiej odległości zawsze już wcelujesz - pochwalił go Niels.

- Spróbujmy wydłużyć odległość - zapalił się chłopiec. Policzki miał czerwone, poplamione prochem, a prawa rę­ka dawno już by mu się chyba oberwała, gdyby nie przy­trzymywała jej na miejscu siła woli.

- Myślę, że dosyć na dzisiaj. Jutro w nocy znów poćwi­czymy.

Spakowali wszystko, powrotny marsz był łatwiejszy. Karl Martin nigdy nie brał udziału w podobnie emocjo­nujących wydarzeniach, oto stawał się prawdziwym żoł­nierzem. Szkoda, że nikt go nie widzi u boku samego Nielsa Kvithovuda. Zrozumieliby wtedy, że Karl Martin Oppdal jest prawdziwym mężczyzną i że jego imię kie­dyś zasłynie.

Poczucie szczęścia wypełniało mu pierś słodkim sma­kiem aż do chwili, gdy oczy same mu się zamknęły i za­padł w głęboki sen. Nie pamiętał, co mu się śniło, zresztą sny zawsze wylatywały mu z głowy już rano, wiedział jed­nak, że napięcie nie opuściło ciała nawet na drugiej stro­nie magicznej granicy i nawet gdy się przebudził, jego echo wciąż tkwiło w członkach.

Chłopiec nie słyszał krzyków ani twardych słów, lecz słu­żący i goście w wielkim dworze Kvithovuda leżeli, uśmie­chając się pod nosem. Margreta to prawdziwa beczka z pro­chem, tej nocy urządziła iście karczemną awanturę, biedny Niels miał najwidoczniej kłopot z jej uciszeniem. Słyszeli przekleństwa, sypiące się z ust kobiety niczym błyskawice, huk przedmiotów rzucanych o ściany i miękki odgłos stóp mknących po podłodze. Coś najwidoczniej musiało ją wy­prowadzić z równowagi, ludzie nastawiali uszu, chcąc do­wiedzieć się, o co chodzi. Ktoś mruknął, że kobieta najwi­doczniej zapomniała, gdzie jej miejsce. Była wszak jedynie nałożnicą, Kvithovud wolał pozostać dumnym wdowcem z Nagloyri, miał dość kobiet, z którymi mógł się zabawiać, wiedział, że nigdy mu ich nie zabraknie. Dlaczego więc tak bardzo spoufalił się z tą jedną?

Wreszcie jego gniewny głos przedarł się przez kobiece krzyki i zapadła cisza.

Ludzki tłum falował to w jedną, to w drugą stronę, rę­ce wyciągały się w górę, monotonnie powtarzając słowa przysięgi, jak gdyby stojący przed nimi człowiek był co najmniej pastorem.

Niels czuł, jak upojna świadomość władzy dodaje mu sił niczym płynąca w żyłach świeża krew. Ludzie ofiarowali mu to, czego pragnął. Pełne, bezwarunkowe posłuszeństwo.

- Nastały nowe czasy, wieśniacy! Już jutro (dzieci ujrzą no­wy świat, przygotujemy dla nich drogę, nastąpi kres niewoli, odbierzemy, co nasze, to, na co harowaliśmy w pocie czoła!

Kobiety także podjęły wołanie.

- Stawcie się, dobrzy ludzie, przyjdźcie jutro na ting, pokażemy urzędnikom, że nie mogą już dłużej naduży­wać władzy i niszczyć ludu!

Rozległo się jednogłośne potwierdzenie, wszyscy byli gotowi.

- Wezmę ze sobą siekierę! - krzyknął któryś, wychu­dzony, z dzikością w oczach.

- Weźmiemy kije i laski, wszystko, co możemy znaleźć! Nielsowi oczy płonęły. Podniósł rękę i zgromadzenie umilkło. Wystarczyła jedna jego mina, a nastrój tłumu się odmienił. Ustąpił rozżarzony fanatyzm, wszyscy stali te­raz w milczeniu, poważni, nagle wystraszeni. Cisza, jaka zapadła, przypominała milczenie nad grobem.

- Przyjaciele - szepnął Niels. Ledwie go teraz słyszeli. - Wiedzcie, że nie dotrzemy do celu bez strat. Trzej do­brzy ludzie już nie żyją, musimy uczcić ich pamięć. Być może przyjdzie nam złożyć w ofierze i innych, lecz kie­dy wielu maluczkich połączy się, zdołają pokonać wiel­kich. I pamiętajcie, że mamy za sobą największego z nich, samego króla. Jak wiecie, rozmawiałem z nim i mam jego słowo na to, że odmawiając płacenia podatków, postępu­jemy sprawiedliwie. Dlatego też wolno nam odebrać to, co zostało nam skradzione.

Tłum ciężko westchnął, jakieś dziecko zaniosło się pła­czem, kobiety zaczęły się zbierać wokół czerwonozłotego powozu, wiedziały, co zwykle dzieje się po przemowie.

Margreta strzegła powozu, przyciszonym głosem roz­mawiała ze stojącymi najbliżej. Nie zazdrościły jej być może pięknego stroju, wspaniałego mężczyzny i niezwy­kłego powozu. Pragnęły jednak jej jedzenia i świadomość, że miała go dość, by najeść się do syta, nie dawała im spo­koju i kazała z zaciśniętymi zębami, z pokornym szeptem „Bóg zapłać”, schylać się i przyjmować niedużą porcję mąki lub pół wiadra jęczmienia na kaszę. Gdyby to je­szcze Niels sam rozdzielał dary, wówczas można by przyjść po nie z podniesioną głową, on bowiem wiedział i rozumiał, z jakiej materii utkany jest honor biedaka.

Ta kobieta jednak...

W jej krzywym uśmiechu kryła się pogarda, jak gdyby na rozdzielanym łaskawie chlebie budowała własną pozycję.

- Patrzcie na mnie, ja też byłam biedna, ale wypłynę­łam na powierzchnię i zaliczam się do grona zwycięzców!

Dzieci piszczały za jedzeniem, nawet najmniejsze ro­zumiały, że kiedy zapełnią się kosze, worki i fartuchy, to już niedługo zabulgocze garnek z owsianką.

Było to odpowiednie zakończenie spotkania po wygło­szonej przemowie. Za trzy dni żaden z nich nie zostanie w domu, pomyślał Niels. To będzie demonstracja siły, którą asesor poczuje aż do szpiku kości. W ciągu tygo­dnia jego raport dotrze do władz dystryktu i być może jeszcze dalej, ale im potrzeba dużo czasu. Nie podejmą żadnych kroków, aż do chwili, gdy otrzymają nowy ra­port, tym razem napisany krwią wójta. Powinni zobaczyć tłum na placu tingu, zrozumieć wolę chłopów, ich nara­stający sprzeciw. Każdego starego dziadka, każde dziec­ko, wszystkich zbuntowanych przeciwko odbieraniu im resztek życia!

Gdy trzydziestu uzbrojonych mężczyzn wpadnie jak burza do dworu wójta, władze będą wiedziały, że buntow­ników popierają tłumy. Zrozumieją, że ukaranie którego­kolwiek z nich może się okazać śmiertelnie groźne.

Niels czuł się bezpieczny.

Wprawdzie być może właśnie on był najbardziej zagro­żony, bo zapewne za jego głowę wyznaczono już wysoką cenę, na razie jednak nikt nie chciał nic zrobić, nikt nie chciał ryzykować oskarżenia, że zaatakował Kvithovuda od tyłu, musiałby bowiem czym prędzej spisać testament.

W powozie w drodze do domu ręce Margrety były roz­bawione i bezczelne. Wilgotne usta błyszczały, a oczy pa­trzyły tak wyzywająco, że Niels poczuł, jak ogarnia go podszyty żądzą gniew. Kobieta najwyraźniej nie przejmo­wała się nawet obecnością chłopca. Jej pieszczoty, tak jaw­nie nieskromne, w jednej chwili obudziły irytację Nielsa.

Odepchnął jej dłoń od krocza, z oczu posypały mu się błyskawice.

- Panuj nad sobą, kobieto! Takie zachowanie nie przy­stoi na oczach ludzi!

Karl Martin nie mógł się pohamować, słowa wyrwały mu się ze szczerego serca:

- Widziałem już to i owo. Niels rozdziawił usta, a potem wybuchnął gromkim śmiechem, poklepując chłopca po plecach. To dopiero od­powiedź!

W oczach Margrety błysnęła podejrzliwość, jak gdyby domyślała się prawdy kryjącej się w komentarzu. Przypo­mniała sobie Linę z Lyster, tę, która przyjechała z dara­mi i z pieniędzmi od rodziców chłopca. Coś najwidocz­niej się działo, coś odmieniło Nielsa. W zbliżeniach z nią nie okazywał już takiego zapału. Zrobił się twardy, jeszcze twardszy niż był przedtem. Bywał surowy, a niekiedy wręcz zimny. No cóż, nie wybrała sobie romantycznego cukierkowatego lalusia...

Niemniej jednak nowa, wręcz okrutna strona jego oso­by przyprawiała ją o wewnętrzny płacz. Czuła się coraz bardziej rozdarta.

Instynktownie złożyła ręce na brzuchu, kuląc się w ką­cie powozu. Pogardliwie wypuściła powietrze przez nos i zadarła wysoko głowę. Nie może pokazać, jak bardzo jest wrażliwa, wtedy bowiem, wiedziała, zirytowany ją wygna. Niels nienawidził delikatności, łzy stanowiły dlań większe zagrożenie niż kule. Dowiedziała się o tym ostat­niego wieczoru. Coś wtedy w niej pękło, jakaś struna, na­pięta dotychczas niczym cięciwa łuku. Nie rozumiała, co to może być ani dlaczego tak się stało. Ot, po prostu roz­gorzała kolejna kłótnia między nimi, dyskusja, w której żadne nie było zwycięzcą. Skoczyli sobie do oczu, a siar­czyste przekleństwa fruwały od ściany do ściany. Po takich wybuchach ich połączenie bywało zwykle bardzo go­rące i namiętne. Kiedyś jej się to podobało.

Teraz pojawiła się w niej nowa ostrożność, pragnienie, by ktoś się nią opiekował, łagodnie pocieszył.

Margreta wiedziała, że to próżne marzenia. Musi umieć oddawać, musi być twarda i silna. W każdym razie do cza­su, aż dziecko przyjdzie na świat.

Dzień, w którym odbywał się ting, zmienił się w wiel­ką zabawę, lecz wesołość i optymizm podszyte były prze­czuciem zagrożenia.

Mężczyźni i kobiety spotkali się już poprzedniego wie­czoru, a gdy o poranku sędziowie stawili się na ting, na placu zaczerniło się od ludzi. Przybył osobiście wójt. W otoczeniu sześciu uzbrojonych strażników spocony piął się po zboczu ze wzrokiem wbitym w ziemię, pod­czas gdy w uszach rozbrzmiewały mu wykrzykiwane ryt­micznie żądania:

- Dość podatków! Nic więcej nie odbierzesz!

Niels szedł przodem, trzymając w ręku duży, opatrzo­ny pieczęcią dokument. Przy wtórze okrzyków zachęty stanął pod ścianą budynku sądowego i zaczął czytać. By­ło to kolejne oświadczenie, sformułowane wprost: wie­śniacy zaklinają się na wszystkie świętości, iż nie zapłacą więcej żadnych podatków. Odmowa płatności nabrała więc formalnego charakteru, tym razem papier cały był aż czarny od nazwisk i gmerków. Dokument przekazano asesorowi, przyjął go z kamienną twarzą. Margreta stała u boku Nielsa, lecz on na nią nie patrzył. Obserwowała spojrzenia, jakie wymienili między sobą asesor, wójt i pa­stor, wyczuwała wprost zapach ich trwogi. Cały plac tingu zdawał się ożywać, ludzkie twarze tworzyły zwartą białą masę, nakrapianą pełnymi goryczy ciemnymi oczy­ma pod szarymi i czarnymi nakryciami głowy.

Czternastu wieśniaków oskarżonych o niepłacenie po­datków po cichu uwolniono z łańcuchów, wmieszali się w tłum. Lensman akurat patrzył gdzie indziej. Niels triumfował, żadna z wyznaczonych na dzisiaj spraw nie zostanie odczytana. O czymś podobnym nigdy dotych­czas nie słyszano. W taki opór trudno wprost uwierzyć, ludzie czuli, jak gdyby ktoś otworzył im oczy: można pro­testować, można walczyć. Nawet z władzami.

Świadomość tego sprawiała, że w Sogndal w późnych nocnych godzinach wrzało życie. W każdej chacie groma­dzili się ludzie, z nadzieją rozprawiając o nowych czasach. Nie zapomniano o trzech zabitych, nie zapomniano o ofiarach i srogich karach, jakie spadły na tych, od których wiosną wszystko się zaczęło.

Niels zauważył, że głód zyskał nowego towarzysza: pragnienie krwi.

Karlowi Martinowi dni upływały szybko niczym nie kończący się strumień emocjonującego szczęścia. Przez ca­ły czas przebywał w pobliżu Nielsa, przez wszystkie go­dziny dnia pozostawali nierozłączni. Kvithovud rozma­wiał z nim jak z dorosłym, zresztą prawdę powiedziawszy, Karl Martin w czasie tych krótkich dni bardzo dojrzał. Ból mięśni po próbach z pistoletem był już jedynie wspomnie­niem, które odzywało się z rzadka leciutkim ukłuciem.

Karl Martin z dumą pokazał pistolet czterem najbliż­szym ludziom. Niels chwalił go przed nimi, chłopiec pęcz­niał z dumy, mało brakowało, a uniósłby się pod sufit. Ani razu nie zatęsknił za domem, niekiedy tylko wspominał wieczorami i żałował, że Amelia nie może zobaczyć wspa­niałego dworu, nic więcej. Pocieszał się, że kiedy wróci do domu, siostrze pierwszej opowie swoją historię. Chłopiec oczyma wyobraźni widział już, jak wraca na Wdowią Za­grodę na szlachetnym rumaku, a wspaniały pistolet błyszczy mu u pasa. Od chaty do chaty będzie się niosła wieść przekazywana szeptem: to wraca młody Karl Martin, to on stał u boku Kvithovuda i pomścił rozlew krwi we dwo­rze wójta. Ojciec i matka zrozumieją wreszcie, jakiego mają syna. Mama złoży ręce i chociaż na chwilę zapomni o szpitaliku. Będzie chciała go wysłuchać.

Mama, zdaje się, żywiła wielki podziw dla Nielsa, wszy­stkie kobiety się za nim uganiały, Karl Martin w pewnym sensie potrafił to zrozumieć. Niels to silny mężczyzna o mocnych ramionach, a przy kurtce ma srebro. Karl Mar­tin miał skończyć wprawdzie dopiero dziewięć łat, lecz już pojmował grę toczącą się między płciami. Kobiety szalały za każdym, kto nosił mundur, a czerwona kurtka Nielsa i jego niebieskie spodnie stały się jego symbolem. Wyglądał jak żołnierz. Wielu wieśniaków chciało się do niego upodobnić, wiązali czerwone przepaski na kapeluszach al­bo na ramieniu jako oznakę, po czyjej stronie stoją. Pieczęć przedstawiającą orla i rybę stała się także w okolicznych za­grodach ulubionym motywem snycerskim i kowalskim.

Karl Martin pogładził błyszczący pistolet. Taki piękny, wprost nieopisanie piękny... Myślał o tym, co mówił Niels, i o tym, co powinien odpowiedzieć. Miał cały dzień do namysłu, ale musiał dać szczerą odpowiedź.

Czy ośmieli się wycelować tę broń w człowieka?

Dla Sprawy?

Gdyby to był ktoś, kogo zna? Z kim nie ma żadnych zatargów?

Karl Martin nie był tego pewien. Moc, której przydawa­ła mu broń, wydawała się taka nierzeczywista. Pomyśleć tylko, starczy ją nabić, a potem odwieść kurek i wypalić. Kula wypadnie wtedy z krótkiej lufy i zabije wszelkie ży­cie, jakie tylko stanie jej na drodze. Wystarczy, że podniósł­by rękę, wycelował i strzelił, a świnia ryjąca w ziemi na podwórzu padłaby zakrwawiona. Gdyby zechciał, sam mógłby umrzeć w ciągu kilku sekund. Doprawdy, to nie mieści się w głowie! Karl Martin ledwie mógł to pojąć.

Ludzkie życie.

Ile właściwie jest warte?

Mama walczyła do ostatniej kropli krwi, żeby urato­wać ubogich nieszczęśników z objęć śmierci.

Zdaniem Nielsa śmierć często przynosiła większą chwałę niż życie.

Karl Martin czuł, jak mocno wali mu serce.

Istnieją ludzie, którzy zasługują na śmierć. Wrogowie, którzy chcą skrzywdzić albo skraść czyjąś własność. W ce­lowaniu do nich z pistoletu nie ma nic złego. To prosta nauka wieśniaków - żołnierzy.

Większość z nich ginęła teraz w walce z cudzoziemca­mi i mocarstwami, pragnącymi podbić ich kraj. Niektórzy jednak zostali.

Jeden z nich wolnym krokiem poszedł na swoje posła­nie i zasnął z bronią przyciśniętą do ciała, jak gdyby był to żywy człowiek albo lina ratunkowa rzucona tonącemu.

- Masz zabić wójta, Karlu Martinie Oppdal. Przełknął wypowiedziane cichym głosem słowa bez mrugnięcia okiem.

- Jesteś najlepszy, jedyny, który się do tego nadaje. Gdy wybuchnie zamieszanie, nikt nie zwróci uwagi na kręcące­go się chłopca. My, pozostali, zajmiemy dwór, nadciągnie­my ze wszystkich stron, będziemy hałasować i strzelać, aż straże będą mieć pełne ręce roboty z odpędzeniem nas od bramy. W tym czasie ty znajdziesz drogę, wejdziesz przez okno. Potrafisz się wspinać po linie, prawda?

Chłopiec poczuł, że coś płynie mu po wewnętrznej stronie ramion, coś lepkiego, ciepłego. Pot. Ale nie bał się, oczy śmiało patrzyły na Nielsa, dłonie zaciskały się na pi­stolecie, dodawał spokoju i siły.

Ręka Nielsa na ramieniu, świdrujący wzrok.

- Składam ten ciężar na twoje barki. Jesteś teraz moim najważniejszym sprzymierzeńcem, osobą, na którą spa­dnie chwała za wykonanie tego, co ja rozpocząłem. Nie zawiedziesz mnie, Karlu Martinie.

Ostatnie słowa były właściwie zbędne.

Karl Martin się nie bał. Na pewno uda mu się wycelo­wać z okna, podczas gdy odgłosy walki i szczęk broni sprawią, że tłusty wójt zadygocze ze strachu.

Karl Martin widział, jak biedacy zdzierają korę z drzew. Widział tuziny nowych krzyży na cmentarzu, drżał, wysłuchując opowieści o batożeniu ludzi, którzy nie zapłacili podatków. Na własne oczy widział też ręce bez palców Larsa Botnena. Wójt kazał mu je odciąć za kradzież kiełbasy z pełnego spichrza.

Żaden chrześcijanin nie powinien tak postępować.

Wójt stał się symbolem niesprawiedliwości, wyzysku, wszelkiego zła.

W czerwonej, okrągłej jak księżyc twarzy Karl Martin zdołał nawet zobaczyć cienie swego własnego wielkiego osamotnienia. Pragnął je zniszczyć. Niels obdarował go tym, czego potrzebował.

W ciągu tych dni Karl Martin ani razu nie poczuł wbi­jającego się w serce ciernia samotności.

ROZDZIAŁ XII

Chłopiec da sobie radę.

Niels zacisnął zęby, chwycił kolejną skrzynkę i pod­niósł ją bez większego wysiłku na półkę w oborze. Niekie­dy w momencie dźwigania kłuło go w ranie na brzuchu, dzisiaj jednak czuł się prawie nietykalny. Wciąż nie opu­szczało go upojenie, wywołane poklaskiem rozradowane­go tłumu. Nikt nie śmie go tknąć! Przynajmniej dopóki będzie postępował ostrożnie. Niech inni biorą na siebie najniebezpieczniejsze zadania, przestępstwa, których nie można puścić płazem.

Takie jak zabójstwo wójta.

Chłopiec sobie z tym poradzi. Naprawdę dobrze już posługiwał się pistoletem, zresztą wójt to duży, łatwy cel. Tłuścioch pewnie nawet nie zrozumie, co się dzieje, gdy ujrzy nagle w izbie niedorostka.

Dzieciak podczas zamieszania może wcisnąć się przez okno i oddać śmiercionośny strzał do niczego się nie spodziewającego wójta. Prawdopodobnie w tej samej izbie będą jeszcze dwaj lub trzej inni, wójt to kawał tchórza, na pewno przez cały czas pozostawi przy sobie przynajmniej jednego strażnika, podczas gdy inni toczyć będą walkę na śmierć i życie, by utrzymać bramę za­mkniętą. Karl Martin musi działać szybko, Niels wbił mu to już do głowy, nie wolno mu się wahać. Gdy tylko zo­baczy wójta przed sobą, powinien strzelać. Dla pewności każe chłopcu zabrać dwa pistolety.

Strażnicy zapewne prędko zrozumieją, co się stało, i Karl Martin będzie miał bardzo małą szansę ucieczki. Niels zdawał sobie sprawę, że odrobina szczęścia nie wy­starczy. Chłopiec stanie się jedną z wielu ofiar tej bitwy, młody człowiek, nieduża cegiełka. Lepiej jednak utracić dzieciaka niż któregoś z dorosłych, uzbrojonych męż­czyzn. Oni mogą się jeszcze przydać, bo później, po wszy­stkim, niebezpieczeństwo wyjęcia spod prawa zawiśnie nad głową Nielsa, co do tego nie było wątpliwości.

Musiał podjąć to ryzyko.

Najprawdopodobniej jednak powstanie okaże się tak gwałtowne, że władze nie będą miały innego wyjścia, jak tylko pozwolić chłopom wygrać i spełnić ich żądania. Ciężki podatek dzienny zostanie zniesiony, a księgi dłu­gów zniszczone. Być może następny wójt, wiedząc już, na co stać ludzi, również potraktuje to jako nauczkę i za­cznie odnosić się do nich z większym szacunkiem.

Niels uśmiechnął się pod nosem.

Nastaną nowe czasy.

Ludzie jednak nie przestaną mówić o Nielsie Kvithovudzie.

Poszedł do Margrety. Ostatnio sprawiała wrażenie bar­dzo nerwowej. Być może popełnił głupstwo, wtajemnicza­jąc ją we wszystkie plany, lecz kobieta była wygadana, mia­ła energię i ślepą odwagę, która dla niego bardzo się liczy­ła. Margreta nie wahała się przed powiedzeniem każdemu prawdy w oczy. Potrafiła wprawić ludzi w gniew, przed­stawiać im niesprawiedliwość w taki sposób, że nawet on podziwiał jej talent. Gdyby była mężczyzną, mogłaby się z nim mierzyć. Urodziła się jednak kobietą, dlatego też musiała całkowicie mu się podporządkować. Wiedział, że pójdzie za nim na śmierć, jeśli okaże się to konieczne, i na­zwie to jeszcze ofiarą na ołtarzu miłości. Nigdy nie roz­mawiali na ten temat, raz tylko usłyszał z jej ust to słowo.

Ostrzegł ją wtedy i więcej go nie wypowiedziała. Związek, jaki ich łączył, był innego rodzaju. Jeśli ona będzie liczyć na coś więcej, sprowadzi na siebie tylko kłopoty, a na to jest prawdopodobnie za mądra.

Margreta najwyraźniej wcale się go nie spodziewała, bo jej piersi pod kołdrą podnosiły się i opadały w rytmicz­nym oddechu, leżała na boku, twarzą zwrócona w stronę okna. Koc miała najlepszego gatunku, kupiony, miękki i czysty, materac wypchany był warstwą wełny i drugą pu­chu. Dziewki służące trzepały go w każdy piątek, Niels bowiem bardzo pilnował, by wygodnie się wysypiać mię­dzy kolejnymi wyprawami.

Zwalił się przy niej, przycisnął się do jej ciała, zerwał okrycia i tylko cienka koszula oddzielała jej okrągły za­dek od narastającego w nim pożądania.

Mruknęła coś przez sen, wiedział, że się budzi. Rozorał zębami jej skórę na karku, napełnił usta rudymi, słod­kimi od potu włosami i zamknął ramiona wokół niej, to­rując sobie drogę w jej ociężałe snem, nagle drżące od chłodu ciało. Gdy próbowała mu się wyrwać, zaklął gło­śno i przytrzymując, brutalnie odwrócił na plecy.

Nie było to niczym innym jak gwałtem, ona nigdy tak z nim nie walczyła, nigdy nie wykrzykiwała takich głu­pich kłamstw. Później jednak, gdy zobaczył, że zalana jest krwią, uprzytomnił sobie, że być może mówiła prawdę.

- Zabiłeś swoje dziecko - szlochała cicho.

Nie widział łez, lecz leżąca przy nim kobieta zmieniła się. Zgasło jakieś światło w jej oczach, nawet płomienne włosy zdawały się tracić część blasku. Zaklął cicho i odszedł.

Przeklinał ją, lecz przede wszystkim siebie.

Nadjana patrzyła, jak łódź Marji spokojnie rusza od przystani. Długo próbowała odwieść ją od wyjazdu, przez cały dzień szukała nowych argumentów, Marja jednak pozostawała na nie głucha i okazała upór jak klacz, którą ktoś rozdrażnił. Nadjana czuła, jak żołądek ściska jej się w twar­dą zimną kulę, szczękała zębami, choć było ciepło, niemal gorąco. Trzymała za rękę Amelię, był z nimi także Benja­min. Karl pożegnał się przy bramie, najwidoczniej nie sprze­ciwiał się tej wyprawie. Z początku chciał wyruszyć sam, by sprowadzić syna - zbiega, lecz wzdragał się na myśl o upoko­rzeniu, jakiego mógł doznać od Kvithovuda. Jeśli on rzeczy­wiście miał coś wspólnego z ucieczką Karla Martina? Mło­dzi chłopcy potrafią być ślepi na sprawy przynoszące wstyd ojcom. Karl w milczeniu więc cierpiał, uświadamiając sobie, że nie miał dość sił, by pomóc chłopcu odnaleźć lepsze ma­rzenia. To gadanie o żołnierzach... ta przeklęta wojna, która sprawiała, że nawet mali chłopcy tracili głowę.

Nadjana opowiedziała mu bardzo delikatnie i w wiel­kim skrócie o pragnieniu Karla Martina wyprawienia się w wielki świat. Starała się uspokoić Karla zapewnieniami, że chłopiec zapewne sam odnajdzie drogę do domu, gdy życie mu dokuczy, a głód mocniej da się we znaki. Karl dostrzegał słuszność jej argumentów. Owszem, słyszano już wcześnie o żądnych przygód nicponiach, którzy mu­sieli wracać do rodzinnego domu i pięknie prosić o łaskę. Nigdy jednak nie przypuszczał, że jego rodzonemu syno­wi może wpaść do głowy podobny pomysł. Nadjana wspomniała także, że chłopiec być może chce również wypróbować uczucia rodziców.

- Może poczuł się zapomniany, próbuje coś na was wy­móc. Wydaje mi się, że niedobrze za nim jechać, zmuszać do powrotu, wykorzystajcie raczej ten czas na zastano­wienie się, co mu powiecie, kiedy wróci - oświadczyła.

Marja krzyknęła wtedy:

- Nie ma mowy! Tam jest niebezpiecznie! Całe wioski objęła już wojna, ludzie Kvithovuda przed niczym się nie cofają! Nie chcę, by Karl Martin się w to mieszał!

- Nie zdołasz uchronić go przed życiem - padła zaska­kująca odpowiedź Karla.

Były to ostatnie słowa, jakie od niego usłyszały, lecz Marja machnęła ręką i zaczęła pakować węzełki, szykując się do podróży.

Na każdym cyplu, który mijali, stały wielkie stosy drewna zebranego na brzegu. Nazajutrz miały zapłonąć i świecić jako wici wzdłuż fiordów.

Marji wydawało się, że łódź ledwie sunie po wodzie, jak­by cały świat znieruchomiał, niczym tuż przed zejściem la­winy. Nawet letnie niebo zdawało jej się groźne, szaroczarne chmury zbierały się na horyzoncie. Drżała z zimna, mocniej otuliła się peleryną, uszytą niestety z najlepszego, najcieńszego sukna, nie mogącą więc dać jej wiele ciepła.

Liczyła poruszenia wioseł. Czterej mężczyźni wytężali siły, łódź bowiem nie została przystosowana do pokony­wania dłuższych odległości. Żagiel zwisał z masztu, nawet najlżejsze tchnienie wiatru nie przychodziło im z pomocą.

Marja skuliła się, przymknęła oczy. Obraz Nielsa jak zwykle tkwił pod powiekami. Pozwoli sobie teraz przyj­rzeć mu się uważniej, spróbuje uporządkować uczucia. Przeważał w niej czający się lęk o syna, lecz jednocześnie czuła tęsknotę za mroczną namiętnością Nielsa.

On jest niebezpieczny, pomyślała po raz setny. Musia­ła mocno wziąć się w garść, by serce nie oszalało jej w piersi. Zawstydzona przyznała przed sobą, że nawet niespodziewane zniknięcie Karla Martina stawało się nie­istotne w porównaniu z tym jednym, co się rozpoczęło i żądało dokończenia. Inaczej nigdy nie zazna spokoju.

Wypożyczyła konia pod wierzch u Munthego. Naj­młodszy z synów zaofiarował się odprowadzić ją aż do dworu Nielsa. Miał w pobliżu letnią zagrodę i mógł się tam wybrać, nawet o tak wczesnym poranku.

Jechali szybko. Młody chłopak z początku zerkał na nią spod oka, zastanawiał się pewnie, jakiego tempa mo­że się spodziewać po takiej damie. Marja przy kilku oka­zjach ukradkiem dosiadała Czarnego, jeździła jednak za mało, by czuć się całkiem bezpiecznie. Zorientowała się, że siwa klacz łatwiej daje się prowadzić, zwierzę słuchało nawet lekkiego ściągnięcia cugli i kłusowało bez oporu. Koń dobrze znał drogę, omijał kamienie i zwalone drze­wa, strzegł też jeźdźca przed zwisającymi nisko gałęzia­mi. Chłopak jadący na gniadym pociągowym koniu uśmiechał się zachęcająco i chwalił Marję. Widok kobie­ty dosiadającej konia należał do rzadkości. Szeroka czar­na sukienka Marji nadawała się do konnej jazdy, układa­ła się w fałdy wokół nóg w wysokich butach i strzegła jej skromności nawet, kiedy wierzchowiec przyspieszał, a wiatr chwytał w objęcia włosy i ubranie.

Podróż mijała szybko, niemal za szybko. Marja odkry­ła, że przyjemność sprawia jej jazda na żywym, silnym zwierzęciu. W kontakcie jeźdźca i konia było niemal coś zmysłowego. Czuła, że policzki jej płoną, umysł się roz­jaśnia, a myśli stają się lżejsze.

Dotarli do płotu oddzielającego pola Olego od ziemi są­siadów. Ujechali jeszcze kawałek i chłopak zdjął czapkę.

- Jesteśmy na miejscu. Tu jest furtka, czy mam iść i zgłosić twoje przybycie?

Łydki Marji lekko teraz drżały, lecz zdołała zsiąść z ko­nia o własnych siłach.

- Nie, dziękuję - odparła. - Pójdę chyba sama. Myślę, że ktoś już wstał, chociaż przybywam o bezbożnie wcze­snej porze.

Chłopak dostał dwie monety za pomoc, obiecała mu jeszcze talara przy zwrocie konia.

- Zaprowadź jeszcze, proszę, Huldrę do stajni... Marja nabrała powietrza w płuca, otrzepała suknię z kurzu i końskiej sierści. Poprawiła koronki przy szyi, spięte srebrną broszą. Na głowie miała haftowany na­krochmalony czepiec, oznakę jej pozycji i statusu. Pod­czas konnej jazdy czepiec zsunął się do tyłu i ciasny war­kocz otaczający głowę rozplótł się i opadł. Przytrzymując w ustach szpilki do włosów, splotła dwa wieńce na kar­ku. Surowa fryzura, ale potrzebna jej będzie cała siła i choćby pozorowana kontrola nad sobą.

Ostrożnie zbliżyła się do zabudowań, leżały jedno przy drugim, ustawione na kształt podkowy. Na środku oka­zały dom mieszkalny, wysmołowany na brązowo, z bia­łymi oknami. Piętrowy, miał ganek na dole i na górze. Marja zauważyła dym unoszący się z jednego komina. Bu­dynek z lewej strony był jeszcze większy, chociaż prosty, bez ozdób: obora i stajnia. Dalej spichrz pomalowany na czerwono, biało i niebiesko. Obok mniejszy domek, za­pewne kurnik. Marja usłyszała dobiegający ze środka ha­łas, a zza uchylonych drzwi wydobywał się ostry zapach. Szła wolno, rozglądając się za ludźmi.

Przy studni stała młoda kobieta. Wylewała sobie wła­śnie na głowę wiadro wody, krople ściekały z ciemnych włosów, zmoczoną miała również bluzkę. Drżała z zim­na, na pewno dopiero opuściła ciepłe łóżko.

- Szczęść Boże - Marja pozdrowiła ją głośno i podbiegła.

- Witaj - odparła tamta ostrożnie.

- Szukam Nielsa Kvithovuda - oznajmiła Marja. - To jego dwór?

Owszem, tak było. Kobieta poprosiła, by Marja usia­dła i cierpliwie poczekała, a ona sprawdzi, czy gospodarz już nie śpi. Kogo miała zapowiedzieć?

Marja podała swoje imię, kobieta najwidoczniej nigdy wcześniej go nie słyszała. Nosiła niebieską spódnicę i sza­ry, obciskający piersi stanik. Pewnie chłopka, zatrudnio­na przy sianokosach.

Marja nie bardzo wiedziała, co ma ze sobą począć. Chłopak z końmi zniknął w stajni, usłyszała dobiegające ze środka męskie głosy. A jeśli on...

Niels mógł tam być. Marja nie potrafiła zapanować nad dziewczęcą gorączką we krwi.

Na Boga, pomyślała, co się ze mną dzieje? Czy nie wy­rosłam już z podobnych reakcji? Przecież niewiele mi bra­kuje do trzydziestki.

Mogła zmusić ręce do spokojnego leżenia na kolanach, mogła zmusić wargi, by nie drżały, i nogi, by zachowały spokój. Oddychając powoli, równo, umiała sprawić, by policzki nieco jej zbladły, ale tępego, słodkiego bólu w do­le brzucha pozbyć się nie zdołała.

Za plecami na wysypanej żwirem dróżce usłyszała cięż­kie kroki. Wiedziała, że to on. Chciała natychmiast się od­wrócić, pochłonąć go wzrokiem, lecz nie ruszyła się z miejsca. Powoli tylko odwróciła głowę. Udawała, że za­skoczył ją jego widok. Ubrany był w niebieskie spodnie, obcisłe i lśniące, uszyte zapewne z jedwabiu, kurtkę miał zarzuconą na ramiona. Biała koszula o prostym kroju, ja­ki noszą wieśniacy, lecz z najlepszego adamaszku, w ma­towym materiale lśniły wtkane motywy, dostrzegła orła. Zaraz pochwyciły ją oczy mężczyzny.

- Witaj, Marjo Oppdal, witaj w moim dworze! Marja wstała, podała mu rękę.

- Szczęść Boże, Niels, i dziękuję! Żadne nie wiedziało, co dalej mówić. Marja dostrzegła jakiś ruch za zasłoną w oknie na piętrze, Niels poszedł za jej wzrokiem, zwrócił się w stronę domu.

- Wejdziesz chyba do środka i tam opowiesz mi, z czym przybywasz?

- Przychodzę po syna - odparła cicho. Niels westchnął ciężko, powoli pokręcił głową.

- Tak, twój syn rzeczywiście jest tutaj. Zanim jednak dumna matka wtargnie do środka i złapie go za ucho, mu­szę ci coś powiedzieć.

Pozwoliła, by podał jej ramię, i poszła razem z nim. Wyczuwała, że Niels jest spokojny, że ruchy ma wręcz opóźnione. Napięcie między nimi legło w powietrzu ni­czym mgła, Marja z trudem hamowała się, by nie zdra­dzić się spojrzeniem i nie wyjść naprzeciw milczącemu wyzwaniu bijącemu z całego jego ciała.

Wprowadził ją do niewielkiej izdebki. Były tu meble przypominające jej pokój Nadjany. Przy jednej ścianie sta­ła olbrzymia szafa zdobiona rzeźbieniami, malowanymi na niebiesko, czerwono, gdzieniegdzie łuszczyło się złoto. Pod ścianą długi stół, ciężki, lecz nie pozbawiony stylu. Nie pasował jednak do krzeseł na wygiętych delikatnych nogach, zdających się pochodzić wprost z kobiecych ma­rzeń. Na ścianach wisiały gobeliny i obrazy o wyrazistych barwach. Również na suficie widniał kiedyś jakiś motyw, warstwa wapna miała go ukryć, tymczasem podkreślała ru­chy pędzla malarza. Bujne róże, namalowane zdecydowa­nymi pociągnięciami w ostrych kolorach.

Niels powiedział coś do niej. Poprosiła o wybaczenie, zamyślona nie usłyszała, co mówił.

- Spytałem, po co tu przyjechałaś? Nadjana powiedzia­ła ci chyba, że nie ja zwabiłem tu chłopca. Siedział przy lodzi, kiedy miałem odjeżdżać.

Marja westchnęła ciężko.

- Owszem, wiem, ale boję się o niego. To, co robisz, jest niebezpieczne.

- Istnieją bardziej niebezpieczne rzeczy - odparł cicho.

Zdjął kurtkę, w rozcięciu szerokiej koszuli widać by­ło szeroki pas nagiej skóry, od szyi niemal aż do pępka. Rękawy miał podwinięte. Włosy obciął, Marja zauważy­ła teraz, że jakby mu się przerzedziły. Białe niczym śnieg natychmiast przyciągały uwagę do jego twarzy, w której niebieskie jak lód oczy potrafiły świecić i błyskać.

Dobrze wiedziała, co Niels ma na myśli, co może być groźniejsze od buntu, który wkrótce miał wybuchnąć wśród ludzi.

Nie było sensu protestować, udawać skromnej. Prędko ominęli stadium zalotów, w lesie zapomnieli o wszystkim. Byli tak szczerzy w swym pożądaniu, że Marję wciąż na wspomnienie tamtej chwili ogarniało przerażenie.

- Przyjechałaś, by zakończyć to, co rozpoczęliśmy, prawda?

W jego głosie brzmiała powaga. Patrzył na nią tak prze­nikliwie, że czuła jego wzrok bezpośrednio na skórze.

Z podniesioną głową odpowiedziała na spojrzenie nie­bieskich oczu, spostrzegła, że biegną od nich głębokie bru­zdy. Dopiero teraz zauważyła, że ma do czynienia z do­brze już dojrzałym mężczyzną.

- Wprawiłeś mnie w straszny niepokój. Kiwnął głową.

- Ty mnie również.

Nie potrafili znaleźć dalszych słów, oboje zawstydze­ni faktem, że nie odczuwają potrzeby, by cokolwiek upiększać, zdobić cokolwiek pozłotą miłości.

- Kocham mego męża, naprawdę go kocham, dlatego tak mało z tego rozumiem. Chcę pozbyć się tej gorączki z krwi i sądzę, że z tobą jest podobnie, Nie należysz do mężczyzn, którzy potrafią żyć z nie dokończoną myślą.

Niels śmiał się teraz cicho. Pochylił się w przód na krześle, podłożył ręce pod brodę jak chłopak, a w oczach pojawiła się drwiąca wesołość.

- Masz całkowitą rację. Nie mogłem spojrzeć na żad­ną kobietę, by nie widzieć w niej twojej twarzy. Do dia­bła, straszna jest twoja moc, czarownico!

Marja zmrużyła oczy. Wstała, przyglądała mu się uważ­nie, zdejmując pelerynę wystudiowanym ruchem.

- Moją czarodziejską moc łatwo złamać. Słyszałam o two­jej sławie, Nielsie Kvithovud, nie kąpiesz się dwa razy w tej samej wodzie, i ja też nie mam zamiaru tego robić...

Był już przy niej, blisko, groźny w swej przewadze.

- Najlepiej więc będzie ten jeden raz porządnie cię po­gnębić.

Nie dotknął jej ust, tylko przycisnął wargi do szyi, prze­straszyła się, że zostawi ślad, i odepchnęła go niechętnie, ale on złapał za warkocz i mocno przytrzymał.

- Jest ranek, Nielsie Kvithovud. Widziano, jak przycho­dzę. Najpierw chcę pomówić z Karlem Martinem, mam mu wiele do powiedzenia. Jutro wieczorem wracamy.

Niels dobrze skrywał teraz swoje uczucia. Żołnierz walczył w nim z kochankiem.

- Zostaniecie chyba przez kilka dni? Skorzystacie z mo­jej gościnności? Chłopiec dobrze się tu czuje, on dorasta, Marjo. Powinnaś go zobaczyć wśród ludzi, mówi takie mądrości, że całkiem ich rozbraja.

Marja uśmiechnęła się uprzejmie.

- Ale Karl Martin musi wrócić do domu, do swego oj­ca, i to jak najprędzej.

Niels mocno ujął ją za ramiona.

- Marjo, popełniasz błąd, przywiązując go tak mocno do siebie. Chłopiec jest już duży, a wkrótce będzie dorosły. Sam postanowił oderwać się od was. Zaproponowałem mu dach nad głową, tu może robić to, co lubi, czyścić moją broń, chodzić ze mną... Dla niego to przygoda, rozumiesz?

Marja chciała zaprotestować, nie podobał jej się pou­czający ton w głosie Nielsa, a jego słowa wcale jej nie uspokoiły, przeciwnie.

- Karl Martin nie może pokochać broni! Nigdy nie zo­stanie żołnierzem, nigdy!

Niels uśmiechnął się wprost w jej rozgniewane oczy, przeraziła ją lśniąca w nich siła. Widniało tam też coś jeszcze, coś przywodzącego na myśl nieobliczalnego, dra­pieżnego ptaka. Przeszedł ją dreszcz.

- Twój syn już jest małym żołnierzem, Marjo. Jest nim od dawna, chociaż ty tego nie zauważyłaś.

Słowa raziły ją mocno, nie mógł ich dobrać lepiej. Prze­łknęła z trudem ślinę, wiedziała, że łatwo odgadnąć drę­czące ją wyrzuty sumienia. Między nimi nie było miejsca na takie dyskusje, rozmowa stawała się zbyt intymna. Marja nie chciała, by Niels w taki sposób zaglądał do jej wnętrza. Zaczynał się liczyć dla niej jako osoba, a tak być nie powinno. Miał być tylko ciałem, żądzą, marzeniem.

- Wystrzegaj się pouczania innych, jak powinni wycho­wywać dzieci - oświadczyła podniesionym głosem. - O ile wiem, żadnego nie udało ci się spłodzić.

Twarz Nielsa napięła się, Marja pożałowała swoich słów już w momencie, gdy je wypowiadała. Jeśli on do­tknął jej ukrytych ran, to i ona trafiła w miejsce czulsze, niż się tego domyślała.

- Nie bądź taka wyniosła, Marjo. Spłodzenie dziecka nie jest żadną sztuką, dużo większą jest wychowanie go. Bez względu jednak na wszystko, moja droga, możesz utracić swoje dzieci, zanim się obejrzysz. Lepiej więc ich nie mieć.

Nie miał takiego zamiaru, ale w jego słowach kryła się groźba. Uznała ją za kolejną raniącą replikę.

Zaskoczona poczuła, że płonący w niej żar z wolna za­czyna się wypalać. Mogła teraz obserwować jego sylwetkę, nawet wyobrażać sobie miękką skórę, wspominać smak je­go warg, a głos jej się nie załamywał. Ogarnęło ją uczucie przypominające mdłości, nie pochodzące jednak z żołądka.

Nielsowi odmienił się humor, zmienił również taktykę.

- Nie będziemy tak stać tu i się droczyć, Marjo Oppdal, nie po to przyszłaś. Chodźmy do Karla Martina, po­rozmawiasz z nim. Sądzę jednak, że lepiej będzie, jak ja pójdę pierwszy i przygotuję go na twoją; wizytę.

Marja wyraziła zgodę skinieniem głowy, zdawała sobie sprawę, że syn może nie być zachwycony jej przybyciem.

- Później mam dużo zajęć. Dzisiejszy dzień jest bardzo ważny, czeka nas też pełna emocji noc. Wieś się burzy, Marjo. Chłopi naprawdę przekuli lemiesze na miecze, więcej zdradzić ci nie mogę, powiem tylko, że dziś wie­czorem moje życie zawiśnie na włosku.

Marja zorientowała się, że dramatyzm jego słów nie jest przesadzony. To, co powiedział, zapadło jej w serce, zwiększając jeszcze niepokój. Uczucia, jakie żywiła dla niego, odmieniały się tak prędko. W jednej chwili czuła się chłodna i głupia, w następnej bała się, że utraci coś, czego nigdy nie miała. Teraz pragnęła go poprosić: „nie umieraj”.

Język jednak jej nie słuchał, bo to być może byłoby od­powiednim zakończeniem tego opętania.

Zaczął gładzić jej ciało tak intymnie, jak gdyby należe­li do siebie przez całe życie. Wodził palcami po liniach sukni, palce musnęły sznurówkę stanika i Marja zadrża­ła, uświadamiając sobie, że przez cienki materiał bluzki mógł wyczuć jej piersi.

- Zaczekasz jedną dobę, prawda? Tylko o to cię proszę. Przymknęła oczy, obiecała. Nie wiedziała dlaczego, czuła jedynie narastający mdły niepokój. Wciąż jeszcze jednak szalał w niej ogień, wciąż pragnęła złapać go za rę­ce i stawiać większe żądania, lecz lodowato niebieskie oczy przestały ją już tak pociągać, widniało w nich raczej coś, co budziło jej lęk.

Gdy wrócił i oznajmił, że Karl Martin podniósł krzyk i groził, że ucieknie dalej, niepokój zmienił się w rozpacz­liwy strach.

- Co ty mówisz? Coś ty z nim zrobił? On nie chce wi­dzieć rodzonej matki?

Niels stał nieruchomo jak pomnik. Ręce skrzyżował na piersi, nogi rozstawił szeroko. Był przeszkodą.

- Ja nie kłamię, Marjo. Dlaczego miałbym cię oszuki­wać? Musisz pogodzić się z reakcją Karla Martina. Jemu nie jest łatwo.

Oczy Marji zwęziły się w dwie szparki.

- Przyprowadź go do mnie, Niels, inaczej, obiecuję, czekają cię kłopoty. Porwałeś cudzego syna!

Niels zdrętwiał. Rozgorzała między nimi otwarta wal­ka o władzę, lecz na innej, nie cielesnej płaszczyźnie, po­jedynek o to, które z nich ma silniejszą wolę.

- Chyba się zapominasz, Marjo Oppdal. Nie jesteś już królową w swoim małym królestwie, jesteś moim go­ściem, a tu, w tym dworze, ja rządzę!

Spojrzenie jego oczu wpalało się w nią, ale Marja po­stanowiła odgonić strach. Wśród gróźb, twardych słów i jawnej demonstracji władzy wyczuwała, że nie przesta­ła się dla niego liczyć. Być może Niels nie da się przestra­szyć, lecz bez wątpienia pozwoli się kupić.

- Obudziły mnie twoje słowa, Niels. Wydaje mi się, że rozumiem teraz wszystko o wiele lepiej. Jeśli stąd teraz odejdę, to ze swobodnym sercem, bo to było tylko pożą­danie, zwykła żądza, kusiło mnie jedynie twoje ciało. Wi­dzę teraz, że jesteś żałosnym stworzeniem, chcesz wyko­rzystać moje dziecko, by mnie szantażować. To gasi ogień.

- Nie wierzę - szepnął z uporem. - Spójrz na siebie, po­liczki ci płoną. Czujesz, jak krew pulsuje ci w żyłach, wiesz, że gdybym cię teraz dotknął, byłabyś stracona.

- Spróbuj tylko - szepnęła bez tchu. Rzucił się na nią, całował każdy fragment odsłoniętej skóry, najpierw wnętrze nadgarstków, ramiona, sznurów­ka przy staniku już się rozplotła. Marja jęknęła cicho i za­cisnęła zęby. Stała prosto jak struna, nie wiedziała jednak, jak długo myśli zdołają kontrolować ciało. To niebez­pieczna gra. Niels postawił wysoką stawkę, teraz jego usta nie wahały się przed niczym, szukały wszystkich zakamarków, wsuwały wszędzie, gdzie tylko dłonie zdołały dotrzeć i zedrzeć osłaniające ją ubranie. Zanosił się śmie­chem płynącym aż z gardła.

Mdłości minęły, zasłona sprzed oczu nareszcie opadła.

- Już za późno, Niels - rozległy się słowa w jego uszach.

Marja nie odpychała go, nie broniła się przed jego do­tykiem, nawet nie odwróciła twarzy przed pocałunkami i rozbawionym łaskotaniem języka. Mimo to jednak Niels z wyrazem mogącym przypominać przerażenie na twarzy cofnął się chwiejnie. Puścił ją, jak gdyby jej skóra nagle zaczęła go parzyć.

Marja nie naciągała ubrania, stała na środku izby z jed­ną piersią odsłoniętą, włosy niczym czarna chmura otacza­ły jej głowę. Dzieliła ich odległość dwóch kroków. Z oczu sypały jej się iskry, walka była już przesądzona. Jako zwy­ciężczyni mogła pozwolić sobie na blady uśmiech.

Niels dyszał ciężko jak rozwścieczony byk, jasna skóra stała w płomieniach, Marja nie wahała się obrzucić spoj­rzeniem jego udręczonego ciała. Był ubrany, lecz w swym pożądaniu bardziej nagi niż ona.

- Odjeżdżamy już zaraz. Nie ustąpię, dopóki chłopiec ze mną nie pojedzie. Możesz po niego posłać już teraz al­bo zaczekać, aż przyjdzie lensman.

Diabelski uśmieszek rozpalił mu oczy, Marję przeszedł dreszcz, oparła się jednak pokusie okrycia nagiej skóry. Byłaby to oznaka słabości, dowód na to, że boi się jego spojrzenia.

- Lensman będzie miał dzisiaj co innego do roboty, mo­ja droga.

Wolnym krokiem ruszył ku drzwiom i zawołał głośno:

- Margreta! Potem znów odwrócił się do Marji.

- Lepiej będzie, jak naciągniesz łaszki. Margreta jest śmiertelnie zazdrosna.

Rudowłosa kobieta musiała zauważyć, co się działo w tej izbie, lecz być może jej oczy przesłoniły opary wód­ki. Marja pozwoliła sobie pomyśleć o niej ze współczu­ciem, ta biedaczka miała ciężkie życie u boku Kvithovuda. Nieszczęsna dziewczyna dała się porwać jego niezwykłej mocy przyciągania. W bladej twarzy Marja potrafiła wy­czytać wielki smutek, lecz również stanowczą wolę prze­życia. Rudowłosa podeszła do Nielsa, pocałowała go, ob­jął ją jak swoją własność, chłodno przedstawił je sobie, jak gdyby chciał zaznaczyć, że nic sobie nie robi z chłodu Marji. Gdy jednak objął dłonią pierś rudowłosej, uśmiechając się lekko do Marji, była to tak prostacka demonstracja si­ły, że Marja ledwie powstrzymała się od śmiechu. Myśl o Karlu Martinie budziła w niej jednak coraz większy nie­pokój. Odetchnie, gdy syn usiądzie nareszcie przed nią na koniu, unoszącym ich jak najdalej od tego mężczyzny i ko­szmaru, w jaki ją wciągnął.

Odpowiedziała pełnym goryczy uśmiechem.

- Widzę, że masz inne zajęcia, Kvithovud. Najlepiej bę­dzie, jak zostawię was samych. Poproś swoich ludzi, że­by wyprowadzili mojego konia.

- Jej się wcale nie spieszy - rzekł Niels, tym razem zwracając się do Margrety, patrzącej na nich rozbieganym wzrokiem. Widać było, że ta kobieta jest albo pijana, al­bo niedorozwinięta.

- Weź ze sobą Krestjana i zaprowadź ją do izby... go­ścinnej, zadbaj o to, żeby miała spokój. Żeby nikt nie za­powiedziany jej nie przeszkadzał.

Kobieta wolno skinęła głową. Niels uszczypnął ją w policzek. Marja dostrzegła teraz na jego twarzy oznaki czegoś na kształt szaleństwa, przestał być piękny i pocią­gający. Teraz budził w niej już tylko przerażenie. Reszt­kami sił panując nad sobą, zdecydowanie ruszyła ku drzwiom. Nie zmusi jej, żeby tu została.

Jednym skokiem znalazł się między nią a kobietą, która pilnowała wyjścia, opierając się rękami o framugę z obu stron.

Marja próbowała go odepchnąć, lecz on ani drgnął. Rozpaczliwie wyciągnęła rękę do uśmiechniętej twarzy przypominającej teraz straszną maskę.

Była kompletnie nieprzygotowana na cios, od którego świat wokół niej zawirował, ujrzała jeszcze niewzruszone oblicze Margrety i osunęła się na ziemię.

ROZDZIAŁ XIII

Izba mieściła się między sypialnią Margrety a stry­szkiem na wełnę. Nie miała okien, a za sprawą solidnych zwojów wełny pod ścianami mogły stamtąd wydobywać się zaledwie przytłumione odgłosy. Mimo to Margreta le­żała, nasłuchując, czekała, aż czarnowłosa nieznajoma ocknie się i zacznie krzyczeć.

Drżała lekko, zmarzła. Na myśl o uwięzionej przeże­gnała się z wdzięcznością, że ona sama może cieszyć się swobodą. Niestety, ostatnie dni pokazały, że stąpa po bar­dzo cienkim lodzie.

Przestała już płakać. Przeżyła jedną noc pogrążona w najczarniejszej rozpaczy, teraz jednak mogła znów cho­dzić z podniesioną głową i stawiać czoło światu z tą sa­mą chłodną dumą. Przynajmniej wtedy, gdy wzmocniła się kilkoma łykami wódki. Ostatnio może trochę przesa­dzała, teraz jednak zamroczenie powoli opuszczało jej cia­ło, czuła się jak przeżuta i wypluta.

Wkrótce nadejdzie czas, by wyruszyć.

Niels za stodołą zgromadził dwa tuziny mężczyzn. To oni właśnie mieli przypuścić szturm, podniecić tłum i skłonić do wpłynięcia na zakazane obszary niczym nie dająca się powstrzymać fala powodzi. Margreta znała tę taktykę, wiedziała, że zabiorą wszystko, co znajdą. Będą zamaskowani, twarze przewiążą chustkami, innym wy­starczą policzki wysmarowane sadzą i kapelusze nasunię­te głęboko na oczy. Bez względu na wszystko, zdaniem Nielsa, powstanie chaos tak wielki, że ludzie wójta nie zdołają nikogo rozpoznać. On sam pójdzie z gołą głową, tylko z czerwoną przepaską na czole. Pozostali także je dzisiaj nosili, widziała, jak pozdrawiają się z powagą i krą­żą w napięciu, a czerwone paski materiału powiewające na wietrze umacniają ich poczucie więzi.

Pocięto na nie jej niedzielną suknię. Nie przejęła się tym, kto by dbał o sukienkę?

Tylko ten kolor jej się nie podobał, to zły znak. Wróży krew...

Margreta stanęła przy oknie. Ubrana była w spodnie i szeroką kurtkę, włosy schowała pod mocno zawiązaną chustką, lecz i tak nikt nigdy nie wziąłby jej za mężczyznę.

Wciąż czuła się obolała i pusta. Serce nie przestawało krwawić jej z żalu za kiełkującym w niej życiem, które tak prędko przestało istnieć. Ale wypływająca z jej wnę­trza krew powoli zaczynała stawać się coraz ciemniejsza, co oznaczało, że rana wkrótce się zabliźni.

Niels swoją brutalnością zabił dziecko. Nie potrafiła powiedzieć, czy go za to nienawidzi. W jednej chwili prze­klinała i życzyła mu śmierci, w następnej zaś serce pod­chodziło jej do gardła i sztywniała ze strachu na myśl o tym, że być może tej nocy on pożegna się z życiem.

Teraz, gdy popołudnie dusiło od upału, a ludzie szyko­wali się do sobótkowej nocy...

Nie wiedziała, co czuje.

Wolno zeszła po schodach na światło słońca. Biedacy przemienieni w dzielnych wojaków powitali ją jak ma­skotkę. Niels siedział w pewnym oddaleniu od zgroma­dzonych, w otoczeniu czterech najbliższych ludzi, Reinerta, syna Munthego i dwóch wyrośniętych przyrodnich braci z Navarsete.

Ruszyła w ich stronę bezszelestnie, wpatrzona w silne plecy okryte czerwoną kurtką. Żaden nie podniósł głowy, zasłuchani byli w ciche słowa Nielsa. Margreta instynk­townie się zatrzymała, na wpół ukryła za drzewem. Stąd docierały do niej urywki słów przemowy dowódcy. Mówił o tym, co się wydarzy, rozdzielał zadania, instru­ował, co powinni mówić na późniejszych przesłucha­niach, a czego nie.

Margretę ogarnęło niekontrolowane drżenie.

Co to wszystko znaczy? Niels zawsze jej powtarzał, że nikt nie śmie tknąć ani jego, ani jego ludzi, władze bo­wiem będą się obawiały masowego buntu.

- Chłopiec najprawdopodobniej nie ujdzie z tego z ży­ciem, to żółtodziób, mleko ledwie wyschło mu pod no­sem. Ma zaledwie dwa strzały. Jeśli szczęście będzie mu sprzyjać, to zastanie wójta samego i wtedy ma pewną szansę, ale ten tchórz na pewno trzyma przy sobie przy­najmniej jednego człowieka. Jego baba, tak mi doniesio­no, sypia gdzie indziej.

Margreta musiała mocniej przytrzymać się pnia.

A więc wójt zginie, to już postanowione. Zabójstwo stanowiło nieodwołalną część planu. To już nie był wy­łącznie bunt wzywający do sprawiedliwości, żądanie miej­sca do życia.

Chłopiec pójdzie prosto na śmierć.

Wycofała się po cichu.

Przebiegła przez dziedziniec, czując, jak ból przenika przez kruchą osłonę do jej serca.

Zanim wstanie świt, nieznajoma straci swego syna.

To nie ma sensu.

Niels zabił swoje własne dziecko, może nie zdając sobie sprawy, co robi. Nawet skłonna była mu to wybaczyć, mu­siała patrzeć w przyszłość, inaczej zostanie całkiem sama. Ale ta obca, być może i ona go kochała, zaufała mu, a teraz chciał ukarać ją w najokrutniejszy z możliwych sposobów.

Margreta nie wątpiła, że plan Nielsa na pewno stanowi część kary. Cóż takiego uczyniła mu ta kobieta, by do­prowadzić go do takiej ślepej nienawiści?

Margreta zapukała w zamknięte na klucz drzwi, dopie­ro potem je otworzyła i wstąpiła w ciemność. Pachniało tu nagrzaną od słońca wełną. Czarnowłosa stała przy ścia­nie, promienie światła padały na jej twarz. Wydłubała dziurki między belkami, by móc wyglądać.

Stanęły naprzeciwko siebie, jedna w świetle, druga w cieniu.

- Jesteś bardziej więźniem niż ja - odezwała się Marja. W dumnym głosie zabrzmiała nieskrywana pogarda.

Margreta skinęła głową.

- Tak, on ma mnie na własność.

- Nieszczęsna - szepnęła Marja. Promienie słońca rysowały na jej jasnych policzkach smugi, jak gdyby zostawione przez ciosy.

- Zamierzam cię stąd wypuścić, Marjo.

- Chyba się z tym nie spieszy, prawda? Margreta była wstrząśnięta.

- Nie chcesz wyjść i odnaleźć syna? Grozi mu ogrom­ne niebezpieczeństwo! Zdaje się, że nie rozumiesz powa­gi sytuacji.

- Oczywiście, że rozumiem. Niels to śmiertelnie niebez­pieczny przyjaciel i Karl Martin na pewno też to zrozumie, ale do jutra mogę zostać. Zdążę wtedy zabrać stąd syna.

- Nie!

Krzyk Margrety był tak bezradny, choć to ona miała klucz do drzwi. Zrozpaczona chwyciła Marję za ramię i popchnęła w stronę wyjścia. Nie chciała zdradzać stra­sznego planu, nie mogła znieść myśli o pogardzie, z jaką potraktuje ją ta kobieta, kiedy się dowie, że Margreta ko­cha mordercę dzieci.

- Idź już, odszukaj go natychmiast, znajdź swoje dziec­ko! Ono jest w niebezpieczeństwie, zabierz je stąd, opuśćcie to miejsce tak szybko, jak tylko możecie. Dziś wie­czorem będzie już za późno!

Marja zrozumiała, że kobieta ma powody, by tak się zachowywać. Ogarnęła ją wdzięczność, napłynęło poczu­cie siostrzanej więzi.

Oświadczyła z powagą:

- Jesteś odważną niewolnicą, Margreto. Pewnego dnia i ty znajdziesz w sobie dość siły, by się mu sprzeciwić.

- Być może - odparła rudowłosa schrypniętym głosem. - Ale teraz już idź, prędko! Ruszaj do zajazdu w Fjora, a ja prześlę wiadomość Karlowi Martinowi, powiem, że ma się tam z kimś spotkać, będzie myślał, że to wiado­mość od Nielsa.

Marja podziękowała jej raz jeszcze, teraz musiała tyl­ko przekraść się nie zauważona do stajni, gdzie czekał po­życzony koń. Zanim Marja zdążyła pomyśleć, Margreta ściągnęła spodnie i kurtkę.

- Weź to, wygodniej będzie ci się jechało, i jeśli szczę­ście nam dopisze, mężczyźni wezmą cię za mnie.

Kolejne prędkie podziękowania i Marja poczuła, że serce uderza jej teraz niebezpiecznie szybko. Zapomniała o bólu skroni, o spuchniętej wardze i zdrętwiałym karku. Pojęła na­gle, jakie ryzyko podejmuje Margreta. Gdyby Niels się o tym dowiedział, mógł ją zabić. Po tym, co Marja widziała wcześniej tego długiego dnia, zrozumiała już, że tkwi w nim okrucieństwo nie dopuszczające żadnej litości. Być może ono właśnie stanowiło jądro owego braku uczuć, czyniące­go go tak niezwykłą postacią. Marja wstydziła się teraz swej prymitywnej żądzy, tego, że w ogóle pozwoliła, by kierowa­ło nią pożądanie do mężczyzny o lodowatych oczach.

W drzwiach zdyszana pożegnała się prędko, serce wa­liło jej jak młotem. Margreta straszliwie pobladła.

- Uważaj na siebie, Margreto, i nie wahaj się zwracać do mnie o pomoc, jeśli czegokolwiek będziesz potrzebowała.

Margreta odgarnęła włosy, nie chciała dziękować, lecz w jej oczach Marja dostrzegła nową pewność siebie. Ta ko­bieta być może zdoła się podnieść, pewnego dnia zerwie łań­cuchy i wyrwie się z mocy tego niezwykłego mężczyzny. Marja miała wielką nadzieję, że tak się stanie. Margreta oka­zała przynajmniej odrobinę współczucia i rozsądku w tym kotle gwałtu, buntu, rozpaczliwego protestu biedaków.

Marja biegnąc do stajni wstrzymała oddech, jej koń pasł się za domem, ktoś przywiązał go do drzewa. Sztywnymi palcami rozwiązała cugle, nie szukała siodła, nie mogła ry­zykować, że ktoś ją zobaczy. Prawdopodobnie jednak nikt poza Margreta, Krestjanem i Nielsem nie wiedział o jej uwięzieniu. Na półce przy drzwiach do stajni wisiały ju­ki, przytroczone wcześniej do siodła. Marja zabrała je, nie­udolnie przywiązała sobie w pasie, uderzały ją w uda, gdy tylko koń zaczął się poruszać. Zmusiła się, by jak najspo­kojniej dojechać do furtki, wiedziała, że jeśli Niels wciąż tkwi ze swymi ludźmi za stodołą, to nie może jej widzieć. Gdy tylko wyjechała na drogę, uderzyła piętami w bok ko­nia. Silna klacz ruszyła z kopyta, podrzucając ciało Marji tak, że unosiło się niemal w powietrzu. Marja nie zdążyła się nawet wystraszyć konia, a już była za zakrętem i dwór Kvithovuda zniknął jej z oczu. Ściągnęła wtedy mocno cu­gle, odzyskała kontrolę nad zwierzęciem, a potem zsunę­ła się z jego grzbietu, czując, jak szloch rozsadza jej pier­si. Pogrzebała w worku i znalazła odświętną suknię, którą z jakiegoś powodu zabrała ze sobą. Zła była teraz, że to najlepsza suknia, jaką miała, i że wzięła ją w nadziei, iż bę­dzie mogła się w niej pokazać Nielsowi. Teraz wyglądała w niej dość dziwnie, zwłaszcza że jechała bez siodła. Lu­dzie będą się gapić, trudno, takie samo zdziwienie wzbu­dziłaby, gdyby zjawiła się w spodniach.

Do zajazdu było dość daleko, w dodatku pobłądziła na krzyżówce przy Kvam, zorientowała się, że popełniła błąd, dopiero wówczas, gdy dookoła zaczęły się wznosić strome zbocza.

Zawróciła, pojechała dalej.

Słońce odpoczywało nad pasmem wzgórz.

Było czerwone jak krew. Wkrótce istoty, które ożywają tylko w sobótkową noc, wyjdą na świat. Marja zawsze lu­biła mrożące krew w żyłach opowieści o czarach i dziwach, rozgrywających się w tę noc. Lubiła rozbawiony płomień ognisk, fiord w tych godzinach zawsze był taki urokliwy...

Pośladki bolały ją już tak, że ledwie mogła siedzieć.

Ostatni kawałek drogi do domu Munthego był bardzo nieprzyjemny, nie tylko ze względu na spojrzenia, jakimi obrzucali ją biedacy i chude dzieci. Oddawszy konia z ulgą ruszyła pieszo, mijając nieliczne domy przy drodze nad zatoką.

Przy Elvebakken ujrzała pięciu bardzo młodych męż­czyzn, odpoczywających w cieniu zwieszających się gałę­zi brzóz. Byli żołnierzami, lecz wciąż jeszcze chłopcami. Mieli tu ćwiczyć przez pewien czas, później przy wtórze okrzyków radości wysyłano ich w nieznaną przyszłość, na ważną wojnę prowadzoną przez króla. Marji posmut­niały oczy, zapragnęła podejść do nich i poprosić, by wrócili do domu. Dla nich jednak nie było żadnego wyj­ścia. To synowie najuboższych wieśniaków, na ogół nie posiadających ziemi. Odsługiwali za innych, za tych, których stać było na wykupienie się od ryzyka, że skoń­czą jak mięso armatnie.

Gdy ich mijała, nie mogła nie usłyszeć nieprzyzwoite­go komentarza, rzuconego przez któregoś.

Wolno odwróciła głowę, posłała im uśmiech i łagodne spojrzenie, jakiego się nie spodziewali.

- Widzę, że macie dobry humor, chłopcy. Czy mogę was prosić o przysługę?

Poderwali się jak jeden mąż, ożywieni.

Marja przeszukała kieszenie, znalazła sakiewkę ukrytą wśród obszernych fałd spódnicy. Wyjęła dziesięć talarów, chłopcom zaświeciły się oczy.

- Pożyczcie dla mnie konia, dobrego konia pod wierzch. Takiego, który zdoła unieść rosłego mężczyznę. Powiedzcie, że zostanie zwrócony za dwa tygodnie. Re­sztę zatrzymajcie dla siebie...

Nie mogli uwierzyć, że dostają takie bogactwo. Koń nie będzie kosztował nawet połowy.

Odeszli, kłaniając się w pas i spierając, jak podzielą się pieniędzmi. Marja położyła się w cieniu drzew, szum rzeki koił skołatane nerwy jak uspokajająca kołysanka. Głowa bo­lała ją teraz równie mocno jak siedzenie, przymknęła oczy.

Najwidoczniej musiała się zdrzemnąć, kiedy bowiem je otworzyła, otaczało ją pięciu chłopców, a za ich pleca­mi parskał koń. Od razu zauważyła, że to ogier. No cóż, niech i tak będzie.

Nie pytała o cenę, podziękowała im tylko. Żołnierze ze swym nieoczekiwanym bogactwem skierowali się do karczmy, lecz jeden został przy niej.

Ten ostatni był młodziutkim jasnowłosym chłopcem, miał szczupłe dłonie, twarz pokrywał mu puch. Marja wi­działa, jak zbiera się na odwagę, widać bardzo chciał ucho­dzić za mężczyznę. Zapytał niepewnie:

- Czy mogę zrobić dla ciebie coś jeszcze? Stwierdziła z zadowoleniem, że nie liczył na zarobek.

Błysk w oku zdradził jej jego myśli. Przyjęła to jako kom­plement.

- Nie, chyba nie, ale dziękuję.

Młodzieniec spytał ostrożnie o to, kim jest i co taka pa­ni robi sama w wiosce, w której czai się niebezpieczeństwo.

Pozwoliła mu mówić, naprowadziła na temat zagroże­nia, odważyła się nawet wypowiedzieć głośno imię Nielsa. Twarz chłopca pociemniała.

- Dziś wieczorem spotka swój los, piękna kobieto. Znasz go?

Pokręciła głową, nie kłamała.

Chłopak rozejrzał się dokoła, bardzo chciał wywrzeć na niej wielkie wrażenie.

- Nie powinienem nic o tym mówić, piękna pani, ale niepokoję się o twoje bezpieczeństwo. Musisz jak najprę­dzej stąd odejść, bo wieczorem, dziś wieczorem, wieś za­leje się krwią.

Nie musiała nawet zadawać pytań, chłopca i bez tego ogarnął zapał. Zarumienił się, opowiadając, spluwał jak męż­czyzna, udawał twardego. Bardzo chciał jej zaimponować.

- Dragoni już jadą! Cztery statki, będą tu późnym wie­czorem. Ktoś szepnął komuś, że to się stanie dzisiaj, chło­pi się uzbroili, a ten Kvithovud... Ludzie powiadają, że znów poprowadzi ich na dwór wójta.

Marja słuchała z przerażeniem. Treść zdradzonej jej szeptem tajemnicy zaczęła w pełni do niej docierać.

Dziś wieczorem wieśniacy znów zaatakują dwór wój­ta, odbiorą sobie z nawiązką to, co stracili w poprzedniej, nieudanej próbie buntu. Zażądają zwrotu honoru pole­głych towarzyszy, pokażą władzom, że są potężni i nie­bezpieczni.

Ale ktoś ich zdradził.

Wójt siedzi zapewne i zaciera ręce, bezpieczny w prze­konaniu, że dwustu ludzi z twierdzy Bergenshus pospie­szy mu z pomocą.

To będzie straszna bitwa.

Marja wyobrażała sobie zanoszących się krzykiem, za­lanych krwią wieśniaków. Co mogą zrobić wobec dwustu wyćwiczonych żołnierzy? Nie pomoże im nawet dwu­krotna liczebna przewaga.

- Muszę iść - szepnęła bez tchu.

- Czy mogę cię odprowadzić?

- Nie. Chociaż... owszem, chętnie. Do zajazdu.

Bez niczyjej pomocy wskoczyła na konia, dosiadła go okrakiem, po męsku, chłopiec poprowadził wierzchowca w górę Trehestbakken i dalej, między starymi drzewami.

Młody żołnierz nie potrafił ukryć swoich myśli.

Miał ją za damę...

W zajeździe nikt nie widział Karla Martina, Marja nie chciała tracić czasu na czekanie. Musi tam wrócić, odna­leźć chłopca i ostrzec innych. Oby tylko nie było za późno. Jeśli Niels zdecyduje się posłać swoich ludzi do zagrody wójta, czeka ich krwawa jatka. Marja nie wątpi­ła, że miękkie usta młodego żołnierza powiedziały praw­dę. Chłopi przegrają tę bitwę, zanim jeszcze się zacznie. Marja zacisnęła zęby, każdy ruch konia sprawiał ból już i tak obolałym plecom, była niewprawnym jeźdźcem, na­pinała mięśnie, chcąc ustrzec się przed upadkiem. Z zaci­śniętymi zębami ściągała jednak cugle, wpatrzona w dro­gę przed sobą nie pozdrawiała ludzi ciągnących do wsi. Na jej widok usuwali się na bok, sprawiali wrażenie, że ani trochę się im nie spieszy, szli ubrani odświętnie na tań­ce i zabawę. Marja jednak wychwyciła w ich oczach błysk napięcia i odgadła, że co najmniej połowa z nich wie, ja­ki dramat wkrótce się tu rozegra.

Margreta nie wierzyła własnym oczom, kiedy niezna­joma wjechała konno na podwórze. Policzki pokrywał jej rumieniec, z dzikością w oczach wykrzyczała imię Nielsa.

Co to ma znaczyć? Czy może jednak łączyło ich coś, o czym Margreta nie wiedziała? Czyżby się wygłupiła? Mo­że Marja była zaufaną Nielsa i odegrała przed nią komedię?

Poczucie zagrożenia napłynęło z nową siłą. Sądziła już, że Niels uwierzył w historię o ucieczce więźniarki. Wi­dział wszak siekierę i zniszczone drzwi, które Margreta własnoręcznie porąbała zaraz po odjeździe Marji.

Podbiegła do Marji, która bliska omdlenia zsunęła się z konia, dysząc ciężko jak miech kowalski. Piękna suknia na brzegach była wystrzępiona jak łachman. Musiała w drodze zaczepiać nią o krzaki i drzewa, pękła też z bo­ku, z rozdarcia wychylała się pierś.

Niels usłyszał widać przenikliwe kobiece głosy i pod­niecone gdakanie dochodzące z kurnika, biegiem okrążył stodołę. Szeroko otworzył oczy, kiedy poznał kobietę sto­jącą na podwórzu.

Marja ruszyła w jego stronę, zauważył jej nagą skórę, spostrzegł, że jasnoniebieskie wstążki przy sukni wyszyto najlepszym jedwabiem, widział drogie angielskie koronki przy dekolcie i u rękawów. Wystarczył moment, by się opanował, choć zapragnął zacisnąć jej dłonie na szyi.

Ona, o dziwo, nie miała w sobie ani cienia lęku, zbliży­ła się do niego, we włosy zaplątały się gałązki i paprochy. Dziwnie wyglądała w stroju szlachcianki z czerwoną twa­rzą i dłońmi krwawiącymi od ściskania rzemiennych cugli.

Poczuł, jak serce ściska mu się w piersi.

- Przychodzę cię ostrzec, przynoszę straszne wieści. Musisz je usłyszeć, tylko ty jeden.

Wypowiedziała te słowa z trudem, nie tracąc czasu na złapanie oddechu po szalonej jeździe. Mówiła bez ładu i składu, wymachując rękami, nie mogła ustać w miejscu. Teraz dostrzegł w jej oczach lęk i desperację.

- Karl Martin, gdzie on jest? Nie znalazłam go, muszę...

Chciała gdzieś biec, ale Niels zaczął chichotać. Na po­ły niósł ją do domu, choć protestowała z krzykiem, nie mogąc uwierzyć w to, co się dzieje.

Po schodach w górę, z powrotem do izdebki, przesy­conej zapachem wełny. Framuga wciąż była kupą wiórów, żadnych drzwi nie da się tutaj zamknąć.

Głos Nielsa był niczym cięcie mieczem. Trzymał Marję za rękę tak mocno, jakby chciał ją wyrwać. Twarz wy­krzywiał mu grymas, gniewne usta rozchyliły się jak paszcza drapieżnika. Marja ledwie śmiała oddychać, z tru­dem pojęła wypowiedziane z sykiem słowa:

- Jesteś głupsza, niż myślałem. Uciekłaś, żeby znaleźć dzieciaka. Ta historia w pełni mnie przekonuje, że jesteś kompletną wariatką. Myślisz, że w to uwierzę, czyżbyś aż tak mnie nie znała?

Potrząsał nią, aż zęby dzwoniły jej w ustach.

Za jego plecami Marja dostrzegła bladą jak kreda twarz Margrety.

Rozpaczliwie zaczęła się szarpać, próbowała go ude­rzyć, z oczu trysnęły jej teraz łzy, nie posiadała się z gnie­wu i rozpaczy.

- To prawda, co mówię, dwustu dragonów! Musisz mi uwierzyć! Wszyscy zginiecie albo zostaniecie pojmani. Wszyscy!

Niels przechylił głowę w tył, śmiał się głośno.

- Głupia babo, myślisz, że bym o tym nie wiedział? Cóż za idiotyczne kłamstwa! Nie wiesz, że lensman to mój 'wier­ny przyjaciel? Wydaje ci się, że nie powiedziałby mi o tym, gdyby władze naprawdę chciały przysłać aż takie siły?

Pchnął ją do tyłu, Marja upadła na kłąb wełny.

- Chętnie zabiłbym cię własnymi rękami, jeszcze sło­wo, a tak się stanie! A jeśli ruszysz się z podłogi, to Margreta rozerwie cię na strzępy!

Odpiął od paska pistolet i rzucił go rudowłosej. Zdąży­ła go złapać, zanim upadł na podłogę. Marja widziała, jak wbija wzrok w Margretę, wyczuła groźbę i władzę nad nią, jaką demonstrował bez słów. Margreta zadrżała.

- Musisz mi uwierzyć - zatkała Marja. Margreta stała, mierząc do niej z pistoletu.

- Chyba mnie nie zastrzelisz? Nie zrobisz tego dla te­go diabła?

Margreta opuściła broń.

- Nie, nie zrobiłabym tego. Ale błagam cię, zostań tu, dopóki on nie wyjedzie. Zostań... Inaczej odbierze życie i tobie, i mnie. A wtedy nie będziesz miała żadnych szans, by uratować syna.

- A więc ty mi wierzysz? Wiesz, że ten młody żołnierz mówił prawdę?

W oczach Margrety błysnął gniew.

- Mnie nie musisz okłamywać. Rozumiem, że jesteś w rozpaczy, ja też uważam, że on posunął się za daleko, ale wciąż jeszcze masz szansę, żeby zabrać stąd chłopca. Gdy tylko wszyscy wyjadą, wypuszczę cię. Dogonisz wte­dy Karla Martina, bo on pojedzie na końcu.

- Wszystko, co powiedziałam, jest prawdą. Boję się nie tylko o mego syna, innym też nie wolno zaatakować dwo­ru wójta, uwierz mi, Margreto, przysięgam na Biblię i na własne życie!

Margreta poczuła się niepewnie. Tego już było dla niej za dużo, wypadki ostatnich dni wprawiły ją w stan parali­żu. O niczym więcej nie chciała słuchać. Marja wciąż jeszcze nie rozumiała, że Karl Martin nie tylko znajdzie się na linii ognia. Wciąż nie zdawała sobie sprawy, jak okrutny jest plan Nielsa. Niech i tak będzie. Nawet nie wiedząc tego, pojedzie za chłopcem i zabierze go ze sobą. Nie trzeba jej mówić, że Niels przygotował dzieciaka do morderstwa.

- Siedź spokojnie, Marjo, masz jeszcze czas. Na zewnątrz cichły głosy i stukot kopyt. Ale dopiero gdy ptaki rozpoczęły wieczorną piosenkę, Margreta machnęła pistoletem, pozwalając Marji wybiec.

Koń gdzieś zniknął, Marja przed oczami miała tylko mgłę. Pragnęła jedynie osunąć się na ziemię, poddać się, pozwolić, by ciemność zakończyła ten koszmar, by wszy­stko odpłynęło. Ale myśl o Karlu Martinie utrzymywała w niej resztki rozsądku. Pobiegła drogą, serce biło już ostrzegawczo, nogi nie chciały jej nieść. Zrozpaczona po­jęła, że nie zdoła przebiec całej drogi. Przybędzie za późno.

Nagle za jej plecami rozległ się tętent kopyt i turkot kół po kamieniach i wyschniętym na słońcu żwirze. Od­wróciła się i zobaczyła wolno jadącego staruszka, wózek ciągnęła stara szkapa, stały na nim trzy beczki, prawdo­podobnie z piwem. Najwidoczniej chciał je sprzedać w wiosce, a może słyszał, co ma się stać, i znalazł wymów­kę, by wybrać się tu i zobaczyć.

Marja nie myślała o tym, że twarz ma spuchniętą, mo­krą od płaczu i brudną. Chłop przeraził się na jej widok, jakby zobaczył upiora. Zdołała jakoś wytłumaczyć mu, że jest w potrzebie. Niechętnie pozwolił, by pogoniła konia, koła wózka głośno zaprotestowały przeciwko takiej pręd­kości, chłop mocno trzymał się krawędzi, a oczy ze strachu mało nie wyszły mu z orbit. Ta kobieta ani chybi zamierza zabić ich oboje razem z koniem, popędzała go, jakby gonił ich sam diabeł.

Pęd powietrza oślepiał jej piekące oczy, serce wciąż miała w gardle. Za każdym zakrętem spodziewała się uj­rzeć oddział Karla Martina, ale droga wciąż była pusta.

Już kiedy okrążyli cypel, gdzie cumował nieduży prom, dobiegła ją wrzawa, dochodząca z dworu wójta. Powie­trze rozdarły wystrzały, sobótkowe ogniska płonące nad fiordem w jednej chwili zmieniły się w zapowiedź śmier­ci i cierpienia. Marję zmroził chłód. Staruszek zmrużył oczy, zaklął cicho.

- Jedź do domu wójta - nakazała.

- Nie, do diabła! Za stary jestem i za dużo wycierpia­łem, żeby teraz się tak narażać.

- To zsiadaj, sama pojadę!

- To mój wózek, kobieto! Protestował gniewnie, zanim jednak zorientował się, co się dzieje, Marja obutą nogą zepchnęła go na drogę. Piwo z beczek musiało wyciec już dawno, grzechotały teraz za jej plecami, przyprawiając uszy o ból. Nie zdołały jednak zagłuszyć krzyków i odgłosów walki.

Jakieś dzieci uskoczyły do rowu, ale żadna z małych buź nie była twarzą Karla Martina. Wyminęła je więc bez zatrzymywania, modląc się w duchu, żeby koń nie po­niósł. Stara szkapa toczyła już pianę z pyska i choć Marja nie przestawała jej poganiać, z każdym krokiem biegła coraz wolniej. Wreszcie stanęła w miejscu.

Marja zeskoczyła na ziemię, zostawiając konia z wóz­kiem, i pobiegła dalej, zadzierając spódnicę nad kolana.

W miejscu, gdzie droga się zwężała, napotkała ucieka­jących mężczyzn. Mieli wystraszone, poranione twarze, ona jednak nie widziała krwi, sączącej się z ran, ani sza­leńczego śmiertelnego strachu w oczach. Gnała naprzód, mając w uszach wystrzały wciąż wybuchającej broni.

Dotarła do płotu otaczającego dwór, pokonała go jed­nym skokiem. Suknia rozdarła się jeszcze dalej, lecz ona tego nie widziała. Dobiegła na tyły stajni, walczył tam tu­zin mężczyzn, niektórzy w niebieskich mundurach drago­nów. Kilku leżało na ziemi, tak jak padli. Wołała syna po imieniu, głos ledwie chciał ją słuchać. Pochłonęło go wy­cie tłumu i odgłosy walki, część podwórza spowijał dym. W gardle zapiekło ją, cała scena wydała jej się ulotna, nie­rzeczywista jak okrutny sen.

Marja potknęła się o coś, o człowieka. Zobaczyła zdu­mione oczy dragona, prawdopodobnie ten moment przy­płacił życiem, bo zaraz rzuciło się na niego dwóch cięż­kich chłopów.

Marja biegła dalej, nie przestając krzyczeć. Szukała po­staci mniejszej od wszystkich walczących.

I nagle ujrzała ją, pełznącą przy samej ścianie. Chłopiec wyminął węgieł domu, rzuciła się za nim. Broń dragonów wybrała inny cel niż zabłąkane w wir walki dziecko i je­go przerażona matka.

- Karl Martin! Karl!

Dźwięki cichły w jej głowie, pozostał po nich jedynie drżą­cy huk. A kiedy ujrzała śmiertelnie wystraszone spojrzenie chłopca, miała wrażenie, że są tutaj sami, tylko we dwoje.

Zobaczyła, że wargi syna układają się w bezgłośnie szeptane słowo „mama”.

- Karl, chodź tutaj! Nie... Tuż obok coś huknęło, gromada dragonów wypadła z głównego wejścia dworu. Marja widziała, jak chłopi osu­wają się pod kulami, innych dosięgły bagnety. Straciła wzrokowy kontakt z synem, rozdzieliły ich walczące cia­ła. Pomknęła w kierunku, gdzie zniknął jej z oczu, i nie zauważyła olbrzyma, który zgięty wpół uciekał przed po­jedynkiem.

Niels rozpoznał najpierw jej suknię, resztki błękitu przeświecały jeszcze wśród brudnych plam. Zaskoczenie wywołane atakiem dragonów zamąciło mu w głowie. Gdy jednak przez linię ognia przebiegła kobieta z włosami roz­wianymi na podobieństwo czarnego sztandaru, nie mógł już dłużej myśleć, że to tylko fantazja. Ruszył w przód, czołgał się po ziemi, schowany za korytami do pojenia ko­ni. Wreszcie wyjrzał ponad nimi i pobiegł za Marją.

Chłopiec pierwszy dopadł tylnego węgła domu, matka była tuż, tuż.

Niels widział, jak gniew na twarzy chłopca sztywnieje w histeryczną maskę. Karl Martin wycelował pistolety w matkę, życząc, by poszła do piekła.

A przecież już tam chyba byli.

Marja ledwie zauważyła mężczyznę, który zatrzymał się przy niej, nie widziała także żołnierzy na dachu.

Złożyli się do strzału, wycelowali w białą czuprynę. Huknął wystrzał, jeden z wielu. Marja nie mogła pojąć, co się stało, dopóki nie zauważyła padającego Nielsa. Karl Martin zniknął w chmurze dymu i kurzu.

Zaniosła się przeraźliwym krzykiem, złapała chłopca za nogę i odciągnęła go od bezwładnego ciała mężczyzny, które niemal całkiem go przykryło. Z początku myślała, że Niels nie żyje, usłyszała jednak, że coś do niej mówi.

Nadbiegali dwaj dragoni.

Nielsowi krew ciekła z ust, lecz w oczach wciąż paliło mu się życie, błyszczała w nich ta sama drwiąca wesołość.

Ten człowiek musi być szaleńcem.

- Idź z nią, Karlu Martinie, i tak jesteś bardzo dziel­nym młodym człowiekiem.

Chłopiec przestał ciskać przekleństwa, rozpacz na je­go twarzy zmieniła się w strach, gdy ujrzał, jak potężny, nieśmiertelny Niels osuwa się tuż przy nim. Po jego sło­wach zaszlochał cicho, zapomniał o całej udawanej twar­dości i wtulił twarz w suknię matki.

Niels nakazał z sykiem:

- Idźcie stąd, uciekajcie, inaczej...

- Jesteś skończony, Nielsie Kvithovud! Nie wywiniesz się z tego!

Mogła go opluć, bo on nie był w stanie podnieść się na nogi. Cieszyło ją, że widzi, jak pełza w kurzu, ale wokół nich płynęła krew ludzi, których przywiódł do klęski, a przez to radość miała gorzki smak.

Niels leżał z twarzą przyciśniętą do ziemi. Gdy biegiem kierowali się w stronę zagajnika, ledwie słyszeli, co mówi:

- To nie koniec... to się dopiero zaczyna.

Marja mocno ściskała kruchą dłoń syna, swobodną, bo Karl Martin rzucił pistolety na pierś rannego bohatera. Nagle zorientowała się, że salwy wystrzałów ucichły. Umilkły też krzyki i zawodzenia.

Dragoni wciąż jeszcze gonili uciekających chłopów, pragnęli dopaść jak najwięcej tych, którzy poszli za Kvithovudem i sprzeciwili się władzy. Ktoś mówił także o dziecku, które walczyło jak mężczyzna i zraniło trzech dragonów. Liczyli, że odnajdą większość zbuntowanych jeszcze przed wschodem słońca, wioska była bowiem za mała, by ukryć ich ślady.

Białowłosa kobieta spotkała ich w miejscu, gdzie dro­ga dochodziła niemal do samej wody. Kilka łokci dalej na falach unosiła się nieduża szkuta.

Nadszedł czas pożegnania.

POSŁOWIE

Rola, jaką Niels Kvithovud odegrał w historii Sogndal, została przedstawiona w ogólnych zarysach zgodnie z prawdą historyczną. Był on przywódcą rebelii, bogatym kupcem, panem na Nagkryri.

Latem 1713 roku, wkrótce po letnim tingu, wójt zwrócił się do wojska o pomoc w odparciu ataku Kvithovuda i wieśniaków rozsierdzonych uciskiem i podatkami.

Niels Kvithovud, oskarżony o popełnienie wielu prze­stępstw, został aresztowany i osadzony w twierdzy w Ber­gen. Płomień buntu nie wygasł jednak wśród ludu. Gdy Kvithovuda prowadzono pod sąd, jego zwolennicy stawi­li się liczną gromadą, grożąc użyciem siły i uwolnieniem swego przywódcy. Wielu z nich poprzysięgło sobie zrea­lizować plan Nielsa, otwarcie grozili wójtowi. Osobą krzyczącą najgłośniej i podtrzymującą płomień gniewu była Margreta Jorgensdotter.

Również asesor i zarządca dystryktu uświadomili sobie, jak wielki jest niepokój ludu. Obawiano się nawet wybuchu wojny domowej. Zastanawiano się nad wypuszczeniem Kvithovuda, zamiast tego jednak pojmano jego najbliższych ludzi wraz z „niecnotliwą białogłową, będącą i pozostającą nadal w służbie Hvidhofveda, Anną Margreta...”

31 lipca 1714 roku Nielsa Kvithovuda i Annę Margretę skazano na śmierć za „sprzeczne z prawem gromadze­nie ludu, podburzanie i podżeganie do buntu przeciwko rozporządzeniu JKM o poborze podatków i za wszczęcie rebelii w Sogndal...”

Dwunastu innym uczestnikom powstania wymierzono długie kary więzienia i grzywny.

Następnego roku ciężkie podatki zniesiono.

Niels i Margreta odwołali się od wyroku i po siedmiu latach więzienia zostali uwolnieni. Powrócili do Sogndal.

W wyroku wydanym przez sąd najwyższy czytamy o Annie Margrecie:

Ona, słaba, pozbawiona samodzielności niewiasta, nie może być uznana za głównego organizatora buntu czy ja­kiejkolwiek rebelii...”

1* Marka - średniowieczna jednostka masy używana w krajach germańskich i na zachodzie Europy od XI w; XIII - XIX w. - 234 g - przyp. tłum.

2* Kvithovud (norw.) - Białogłowy - przyp. tłum.

3* Attring (norw.) - wiosłowa łódź używana na północy Norwe­gii - przyp. tłum.

4* Enkesetet (norw.) - Wdowia Zagroda.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lerum May Grethe Cory zycia 10 Bunt
Lerum May Grethe Córy Życia 28 Srebrne zwierciadło
Lerum May Grethe Córy Życia 03 Więzy krwi
Lerum May Grethe Córy Życia 33 Na krańcu tęczy
Lerum May Grethe Córy Życia 06 Drogi przez morze
Lerum May Grethe Córy Życia 14 Księżyc w nowiu
Lerum May Grethe Córy Życia 09 Grzechy przeszłości
Lerum May Grethe Córy Życia 05 Zesłanie(1)
Lerum May Grethe Cory zycia 20 Ruda Kotka
Lerum May Grethe Cory zycia 11 Miasto Niewolnikow
Lerum May Grethe Cory zycia 17 Nocna Wedrowka
Lerum May Grethe Cory zycia 27 Czas Zarazy
Lerum May Grethe Córy Życia 03 Więzy krwi
Lerum May Grethe Córy Życia 02 Księga Marii
Lerum May Grethe Cory zycia 28 Srebrne Zwierciadlo

więcej podobnych podstron