Lerum May Grethe Cory zycia 10 Bunt

background image

MAY GRETHE LERUM

BUNT

background image

ROZDZIAŁ I

Chałupa była ciemna i pełna dymu jak większość kurnych chat wzdłuż fiordu u

zachodnich wybrzeży. Stanowiła niemal część samej ziemi, wyrosła między dwoma

wysokimi, starymi drzewami pod urwiskiem. Tuliła się do leciwej obory, w której najniższe

bale przy podmurówce niemal już zupełnie spróchniały. Przegniłe ściany ledwie się trzymały,

w ciągu ostatniego pokolenia bowiem, nikt nie miał czasu ani chęci, by je smołować.

W chałupie panowała cisza, jak gdyby całkiem uszło z niej życie. Lecz w łóżku w

kącie dał się dostrzec jakiś ruch. To młoda gospodyni zmieniła pozycję w gnieździe z

dziecinnych ciał, zapleśniałych baranic i brunatnoczerwonej wełnianej derki.

Dzień wciąż jeszcze był tylko obietnicą na wschodnim krańcu nieba.

Kobieta przetarła oczy, na wpół usiadła i obmacała pierś, tak samo obwisłą i pustą jak

poprzedniego wieczoru. Westchnęła cicho, lecz bez rozczarowania. Niczego innego się nie

spodziewała.

Zmrużyła oczy i popatrzyła na izbę. Światła starczało ledwie na tyle, by dostrzec

zarysy starych, wysiedzianych mebli. Stół umocowany do ściany, ława, żadnych krzeseł ani

szafy, jedynie półka nad paleniskiem na drewniane miski i kilka łyżek. Ogień zagasł.

Teraz już i dzieci zaczęły się ruszać, wydawały dźwięki przywodzące na myśl

pobekiwanie nowo narodzonych jagniąt.

Troje z nich nie miało jeszcze czterech lat.

Najmniejsze urodziło się w święta.

Chłopczyk na pewno pożegna się ze światem, zanim zakwitną pierwsze tej wiosny

podbiały.

Młoda gospodyni miała zaciśnięte wargi i głębokie bruzdy wokół ust. Jej ciało,

wychudzone tak jak puste piersi, przypominało jutowy worek, który ktoś w połowie opróżnił.

Ramiona nawykły do pracy, a nogi do długiego chodzenia; oczy były zbyt ciemne, by dało się

z nich coś wyczytać. Gdy budziła się tak jak w ten marcowy ranek, brakło w niej bodaj

krztyny nadziei.

Maleńki chłopczyk nie ważył więcej niż dwadzieścia marek

1

. Właściwie sprawiał

wrażenie mniejszego niż w chwili narodzin. Karmiła go nielicznymi wymieszanymi z krwią

kroplami, które zdołała wycisnąć z piersi, dostawał też wywar z jęczmienia. Starsze dzieci nie

spuszczały z matki wzroku, kiedy trzy razy dziennie zmuszała braciszka do przełknięcia burej

cieczy. Zwierzę drzemiące w ich brzuchach prowokowało brzydkie myśli. Gdyby nie ten

1

Marka - średniowieczna jednostka masy używana w krajach germańskich i na zachodzie Europy od

XI w; XIII - XIX w. - 234 g - przyp. tłum.

background image

nieszczęsny malec, to być może pół kubka rzadkiej jęczmiennej kaszy ukoiłoby ich własny

głód.

Izba ożyła. Kobieta napełniła kociołek wodą ze stągwi przy drzwiach, wsypała do niej

parę garści marnego ziarna i włożyła resztki ryby z wczorajszego obiadu. Do garnka trafił

jeszcze nieduży brunatny korzonek. Masa, która wkrótce zaperkotała w osmalonym garnku,

ani trochę nie przypominała jedzenia, lecz kiedy na stole pojawiły się miski, dzieci rzuciły się

do nich jak lisy do świeżej padliny.

Kobieta wzięła najmniejsze dziecko na kolana.

Maleńkie usteczka zacisnęły się, nie chciały znać smaku kropli spływających z palca

karmiącej. Chłopczyk przytulił się do piersi matki i przez moment popatrzył jej prosto w

oczy. Z trudem przełknęła ślinę i rozpięła bluzkę. Wargi dziecka dotknęły piersi jak przy

pocałunku i zaraz potem mały zwiotczał w matczynych objęciach.

Pocałował ją na pożegnanie.

- A więc została sama, wdowa po Nilsie. Ostatni dzieciak już podziękował za życie.

Kobieta w niebieskiej koszuli wypiła z kubka piwo rozcieńczone Wodą i otarła usta,

kilka kropli niczym małe strumyki pociekło po tysiącu zmarszczek na brodzie. Siwe kosmyki

włosów wsunęła pod chustę. Druga odpowiedziała jej, kiwając ze smutkiem głową:

- To i lepiej, biedni malcy. Dobrze, że nasz Pan zabrał ich do siebie, wkrótce mógłby

posłać i po jakieś stare ciało, tyle biedy...

- Musimy przeżyć nasze dni. Nikt nie wie, kiedy przyjdzie jego caas! - prychnęła ta w

niebieskim, kołysząc się na chwiejnym trójnogim stołku.

Biedna Johanne, wdowa po Nilsie, miała czwórkę małych, ostatnie urodziło się

miesiąc po tym, jak ojciec przed świętami wpadł pod lód. Wszystkie” zabrał głód, najmłod-

szego najpierw, to oczywiste, był taki maleńki, bez sił. A w kolejne mroźne dni lutego

Johanne musiała zanieść wszystkie swoje dzieci, bure węzełki, na plebanię. Za każdym razem

do owinięcia ciałek używała tej samej derki.

Teraz nie miała już się o kogo troszczyć. Zeszłej niedzieli wystraszyła wszystkich,

przychodząc do kościoła otulona tą samą derką, jakby i ona pożegnała się już z życiem, ale

nogi jeszcze ją niosły. Z ciemnych oczu biło oskarżenie, ludzie nie śmieli patrzeć w nie dłużej

niż moment.

- Nikomu w tych czasach się nie przelewa - mruknęła kobieta w niebieskiej koszuli,

jakby broniąc się przed zarzutami.

- A ci, którym starcza, pilnują swego. I przed poborcą podatków, i przed biedakami -

dopowiedziała jej siostra, zamężna z chałupnikiem podlegającym dworowi Gjermund.

background image

Jeszcze przez chwilę posiedziały razem w milczeniu, zanim z wysiłkiem stanęły na

nogi, by znów ruszyć do pracy na polach pana. Ciężkim krokiem szły po zmarzniętej ziemi,

odruchowo zerkając na rozpościerającą się nad ich głowami niezgłębioną ciężką szarość

nieba.

Wkrótce miał nastać marzec, lecz ziemia jeszcze nie odtajała, zmrożone grudy

kaleczyły chude palce ludzi próbujących przyspieszyć powolną wędrówkę świata ku wiośnie.

I chociaż składali ręce w modlitwie czy też ranili je do krwi o lód, w twardej skorupie rzadko

udawało się znaleźć bodaj najmniejszy zapomniany korzonek.

- Nie zdołamy z tego wyżyć! Wszystkie piekielne siły sprzysięgły się przeciwko nam!

Słońce spaliło plony na polach, a tę marną resztkę, którą udało nam się sprzątnąć i schować w

piwnicy czy w spichrzu, chcą nam jeszcze teraz odebrać! Przyjaciele, nie możemy się na to

zgodzić!

Głos młodego człowieka brzmiał przenikliwie, desperacja sprawiła, że wymachiwał

rękami i skrzeczał jak sroka.

Pięciu, sześciu słuchaczy usadowionych wzdłuż stołu mruknęło coś niezrozumiale,

wszyscy mieli takie same wielkie pięści, palce niemal pozbawione paznokci od twardego

życia na polowaniach w zimowe noce. Wystrojeni byli w jednaki mundur biedaków, nosili

szare, wytarte spodnie z samodziału, a pod nimi grube kalesony; na ubraniach większości

widniały łaty, gdzieniegdzie jednak błyskała naga skóra, widać kobietom brakło igieł i płótna

do naprawy.

Mężczyzna stojący na środku izby głową sięgał niemal powały. Z belek zwieszały się

narzędzia, grube haki niechętnie dźwigały ciężar.

- Nie możemy się na to godzić! Słyszeliście, co powiedział Niels Kvithovud! Wójt

uważa nas za durniów, którym nawet dziecko zdoła ukraść z grzbietu ostatnią koszulę!

Musimy trzymać się razem, pokazać im, że tak nie jest, inaczej nie będzie końca

wykorzystywaniu naszej niewolniczej pracy!

Głos mu się załamał, lecz słowa zawisły pod sufitem niczym gradowe chmury.

Mężczyźni” wokół stołu z troską pokiwali głowami. Kręcąc się na twardych

siedziskach, wymienili przestraszone spojrzenia. Nie w ich zwyczaju leżało chwytanie za

broń i bunt przeciw wójtowi i poborcy podatków. Niezgoda nie była drogą, którą zwykli

kroczyć, oni umieli obchodzić się z pługiem, a walczyć - z kamieniami i upartymi korzeniami,

z suszą i zimnem.

Zasiane niegdyś głęboko w ich duszy ziarno szacunku dla władzy rosło coraz większe

i silniejsze nawet w najchudsze lata.

background image

- Ten nowy podatek nas wykończy, musiałbym sprzedać wszystko, co posiadam, żeby

zapłacić talary, które wójt chce ze mnie wycisnąć. Każdy najmniejszy spłachetek ziemi... A

czym nakarmię dzieci? Nie zasieję zboża we własnych chodakach, do czarta!

- Zabraliby ci i buty, Jensie Nyberget, gdybyś je miał - stwierdził inny krótko.

Młody człowiek wymachujący rękami złapał oddech po długiej przemowie. Podjął

teraz, zachęcony niezadowoleniem zebranych:

- Podatek od butów! Od koni! Podatek od zapłaty służącym, od łodzi, podatek od

ziemi, od ziarna, od lasów i łąki! Co będzie dalej, przyjaciele? Jeśli nie odpowiemy na to bro-

nią, wkrótce opodatkują powietrze, którym oddychamy!

- Rain - mruknął najstarszy. - Niels Kvithovud to być może szaleniec, uwodziciel i

nicpoń, ale mówi dobrze. I wierzę mu, kiedy twierdzi, że wójt nas oszukuje. Jego wysokości

na pewno nigdy nie przyszłoby do głowy tak nas obdzierać ze skóry, jak tego chcą wójtowie.

Oby Bóg mu pobłogosławił!

Przyciszona rozmowa trwała.

Raz po raz tylko któryś zerkał na drzwi, tego wieczoru bowiem w niskiej izbie padały

bardzo niebezpieczne słowa.

Tak suchego lata nie pamiętali najstarsi ludzie. Zboże na spękanych polach ginęło z

pragnienia, kapusta więdła i zmieniała się w brunatne zgniłe grudki, zanim jeszcze wyrosła,

poddała się nawet cebula, dając ludziom mniej, niż wiosną wsadzili w ziemię.

Spalone słońcem łąki zbrązowiały tak samo jak pola, ludzie zadzierali głowy i

ocieniając oczy spoglądali na zachód, skąd zwykle nad fiord nadciągały ciężkie od deszczu

życiodajne chmury.

One jednak nie nadpływały.

Słońce bez przeszkód kontynuowało wędrówkę ze wschodu na zachód, od księżyca do

księżyca.

Z nadejściem jesieni zarżnięto zwierzęta.

Mięso ułożono w beczkach lub sprzedano, statki z Bergen wracały puste, przywożono

stamtąd zaledwie do polowy wypełnione sakiewki z pieniędzmi. Ceny spadały; za to, za co

wcześniej dostawało się całą beczkę ziarna lub trzy beczki soli, ledwie udawało się teraz

kupić kilka miarek.

Już na początku października niejedna gospodyni wymiatała ze spichrza ostatnie

resztki ziarna, a z nadejściem Bożego Narodzenia na cmentarzu pokrytym białym płaszczem

śniegu pojawiały się kolejne czarne plamy.

Wzdłuż brzegu, tam gdzie mieszkały wdowy, kaleki, dzieci biedaków i złodzieje,

background image

pustoszały kolejne szałasy. Przerażone dzieciaki z okolicznych zagród widywały trupy leżące

pod płotem. To najbiedniejsi, przychodzili na żebry, lecz i tak nie mieli tu czego szukać.

Karali współmieszkańców z tej samej wioski, nakazując im patrzeć w oblicze śmierci, gdy ci

rano uchylali furtkę w ogrodzeniu, którym otaczali swoje domostwa i rodziny.

Na świecie szalała straszna wojna. Na całej Północy chleb zamieniano na wojskowe

suchary, a pługi przetapiano na kule. Król mobilizował naród, i bogaci, i biedni poznali

nienasycone trzewia potwora wojny. Kolejne matki składały swoje dzieci w ofierze, coraz

więcej młodych mężczyzn umierało na długo przed dotarciem na pole walki. Ziemia

protestowała przeciwko ludzkiemu złu, przelana krew zbrukała ją, zmusiła, by wstrzymała

wydawanie płodów, dopóki z wolna nie obeschnie.

- Słuchajcie, przyjaciele, oszukują was! Mydlą wam oczy! Waszą cierpliwość i

lojalność wykorzystują w najokrutniejszy sposób! To kłamstwo, przyjaciele, że nasz

miłościwy król żąda śmierci waszych dzieci, to nieprawda, że odejmuje wam chleb od ust.

Byłem u jego wysokości, rozmawiałem z nim cztery razy, powiedział mi, jaka jest prawda.

Jasnowłosy wysoki mężczyzna zebrał na polanie blisko setkę ludzi, kobiety i

mężczyzn. Większość stała z opuszczonymi rękami, znalazło się wśród nich również kilkoro

dzieci, które blade siedziały na ziemi, wystawiając buzie na ledwie dające się wyczuć

promienie słońca.

Nadchodziła wiosna, lecz wcale jej się nie spieszyło. Dzieci pogryzały pączki brzozy,

w ustach robiło się od tego słodko, lecz przebudzone żołądki jeszcze natarczywiej domagały

się jedzenia.

- Posłuchajcie, co mówi nasz miłościwy król, którym kieruje dobroć i mądrość!

Słuchajcie, przyjaciele, przeczytam wam jego własne słowa!

Mężczyzna, noszący na silnym ciele całe, nie połatane ubranie, zaczął czytać.

Zgromadzeni na polanie podnieśli na niego wzrok, stał na płaskim kamieniu dumny niczym

Bóg, a zwój papieru trzymał w ręku jak sztandar. Ludzie nie wszystkie słowa rozumieli, ale

on był cierpliwy i czytał powoli.

Zwinął wreszcie papier.

Umilkł.

Niebieskie oczy zdawały się rzucać wyzwanie każdej ze zgarbionych postaci.

Zszedł z kamienia, zbliżył się do tych, którzy stali na gołej ziemi w samych tylko

drewniakach.

Nie był jednym z nich, przy błyszczących butach ze skóry widniały bowiem srebrne

zapinki. Ale ręce miał tak samo silne jak oni, a umysł jasny, bo brzuchowi nie brakowało

background image

pożywienia.

- Wójt kłamie - oświadczył cicho Niels Kvithovud. - Wmawia wam, że podatek

dzienny pobiera się z rozkazu króla. Twierdzi, że macie płacić, bo nasz kraj walczy o

przetrwanie, każe wam składać ofiary dla naszego władcy i dla Boga, ale on łże.

Słuchacze stali nieruchomo z rozdziawionymi gębami. Tu i ówdzie zacisnęła się jakaś

pięść.

Niels wtopił się w gromadę, kolejno zaglądając ludziom w oczy. Wyciągał do nich

rękę, mocno ściskał.

Zanim zdążył podać dłoń wszystkim, przypieczętowując tym samym zmowę, gromada

się powiększyła. Niels wrócił na swoje miejsce na kamieniu. Teraz wszyscy już czuli, że

słońce grzeje.

- Nie będziemy się na to godzić! Pokażemy wójtowi, udowodnimy jego kłamstwa!

Poborców podatkowych pognamy, odbierzemy to, co nam skradli! To już nie walka o

zmniejszenie podatków, przyjaciele, to walka przeciw oszustwu, bo nasz dobry król, na

własne uszy słyszałem, jak to mówił, nie chce zagłodzić swego ludu po to, by wójtowie mieli

czym napaść brzuchy!

Wzniósł zaciśniętą pięść ku wiosennemu niebu.

- Niech żyje król! • - Niech żyje! Niech żyje!

- Śmierć wójtowi i jego ludziom! Z gardeł zgromadzonych wyrwał się jednogłośny

krzyk, lecz wciąż jeszcze nie starczyło im odwagi, by powtórzyć groźbę.

- Już dzisiaj odzyskamy skradzione nam dobra! Jeszcze tego wieczoru pójdziemy na

dwór wójta!

Oczy jasnowłosego olbrzyma przypominały rozpalony ogień. Białe włosy, od których

wziął się jego przydomek

, przed oczami ludzi jaśniały w słońcu niczym srebro. Widzieli, jak

bardzo jest silny. Chociaż nie był młodzieńcem, lecz dojrzałym mężczyzną, któremu blisko

do szóstego krzyżyka, krążyły w nim jednak soki życia, siły i odwagi. Był niczym źródło,

które szczodrze obdarza śmiałością tych, którym jej brakuje.

- Do czarta, idę z tobą! Młody wieśniak w łachmanach podniósł niczym groźną broń

trzymaną w ręku motykę, oczy zapłonęły mu, jakby odbił się w nich ogień gorejący w oczach

przywódcy.

- Ja także, na co innego można liczyć?

- Pójdziemy za tobą! - podniosły się głosy, a ci, którzy nie mieli motyk, noży, wideł

czy łomów, ujęli w spracowane ręce kamienie i z głośnymi okrzykami otoczyli Nielsa.

*

Kvithovud (norw.) - Białogłowy - przyp. tłum.

background image

Na skraju tłumu, niemal ukryty za szarymi i brązowymi spódnicami kobiet, stał

starszy mężczyzna, gładząc się po brodzie. Jego małe bystre oczka zwilgotniały. W jednej

ręce ściskał lejce, chudy koń skubał pierwsze zielone pączki na drzewie.

Lensman czuł, że strach ciężko legł mu na piersi.

Był starym człowiekiem, tej zimy widział, jak przyjaciele i krewniacy mrą z głodu.

Sam zachował jeszcze kilka uncji ziarna, na razie nie brakowało mu codziennej strawy. W

piwnicy leżały podpłomyki, a mięso na stole pojawiało się częściej niż raz w tygodniu.

Ale chociaż brzuch miał pełny, w sercu odczuwał pustkę.

Spod przymrużonych powiek obserwował zgromadzonych, słowa utkwiły mu w

gardle.

Jeśli pójdą za tym Kvithovudem, ruszą wprost w objęcia śmierci, nie zdołają wygrać.

Wójt i jego ludzie to zbyt potężny wróg. Przecież wieśniacy nie nawykli do walki. Ci z ich

synów, którzy poznali tajemnicę wojny, dawno już odeszli, by walczyć na innych frontach.

Pozostali jedynie starcy, kalecy i ci, którzy mogli się wykupić od obowiązku służby.

Lensman ciężko wsiadł na wóz.

Niewiele mógł zrobić.

Ci ludzie, tacy dumni teraz, pewni, że świat da się zmienić...

Wkrótce się przekonają, że tak nie jest.

Lensman cmoknął na konia, zwierzę niechętnie zaczęło ciągnąć i wprawiło wóz w

ruch.

Kiedy nabrali tempa, chłodny powiew wiatru z gór owionął twarz lensmana i być

może przyniósł ze sobą pył, od którego oczy starego zaszły łzami.

Niels kroczył pierwszy w gromadzie, po obu jego stronach szli możni gospodarze.

Nieśli pochodnie, chociaż wieczór jeszcze był jasny.

Zanim jednak dotrą do dworu wójta, zapadnie najczarniejszy mrok wiosennej nocy.

Nie świecił księżyc, zza ciemnych chmur sączyła się jedynie lekka poświata.

W lesie otoczył ludzi gęściejszy mrok, lecz nawet on nie przydał im strachu.

Stopy ślizgały się po oblodzonych korzeniach, coraz ktoś się potykał na

nierównościach, ale wszyscy sunęli naprzód ze wzrokiem utkwionym w pochodnie, których

blask wiódł ich między usypiskami głazów i zagajnikami w stronę wielkiego, bogatego

dworu.

Widzieli już teraz światło, bijące z jednego z okien.

Wójta stać na palenie lamp dla drzew i podwórzowych psów.

Szli w milczeniu, prawie wszystko zostało już powiedziane. Niekiedy tylko rozlegał

background image

się szczęk metalu, gdy jeden chłop wpadał na drugiego lub gdy stuknęły się żelazne łomy.

Jeden z wieśniaków miał strzelbę, inny stary miecz, który zdołał ukryć przed poborcami

podatkowymi. Wielu niosło siekiery, ciężkie narzędzia drwali, naostrzone i wypolerowane

tak, że tej nocy odbijało się w nich światło pochodni.

Patrzyli, jak włosy Nielsa barwią się od płomieni. Kiedy tak szedł długim

zdecydowanym krokiem, prowadząc ich do celu, przypominały ogień.

Wejdą do środka.

Przemówi w ich sprawie.

Jeśli się to okaże konieczne, będą walczyć, siłą wedrą się do domu znienawidzonego

człowieka.

Niels zapowiedział:

- Nie oszczędzajcie cudzego życia, jeśli przyjdzie wam bronić własnego, ale nie

używajcie siły, jeśli słowa będą mogły odnieść ten sam skutek.

Wierzyli, że Niels swoją mową wystraszy wójta.

Żaden nie chciał splamić rąk krwią.

Na każdego ktoś czekał w domu.

Ludzie wójta naturalnie zauważyli ich już wcześniej, stali teraz szeregiem niczym

cynowe żołnierzyki przed furtką prowadzącą do dworu. Było ich siedmiu, twarze kryły się w

cieniu.

Niels zatrzymał się w odległości dwudziestu kroków, wystarczył jeden jego gest, a

gromada ucichła. Kuksańcem w bok dał znak dwóm, którzy nieśli pochodnie, by towarzyszyli

mu aż do strażników.

- Chcemy rozmawiać z wójtem - oświadczył głośno.

- Do środka nie wejdziecie - odparł jeden z ludzi wójta, lecz strach w jego głosie był

równie wyraźny jak biały zając na tle pozbawionego śniegu leśnego runa.

- Twój pan pewnie śpi, syty, upojony kosztownym winem. Przybywamy po to, co

nasze, i nie wierzę, byście zdołali nas powstrzymać.

- Łamiecie prawo! To bunt i naruszenie praw wójta, kiepsko z wami będzie, chłopi!

Niels podszedł do tego, który przemawiał.

- Widzisz miecze, strażniku? Widzisz widły w ich rękach? Naładowane strzelby i

naostrzone siekiery?

Mężczyzna zwilżył wargi, przeniósł ciężar ciała na drugą nogę, obrzucił wzrokiem

gromadę, potem znów spojrzał na twarz Nielsa, lecz pod rondem kapelusza dostrzegł jedynie

ciemną plamę.

background image

- Dajcie mu znać - Niels mówił wolno. - Dajcie wójtowi znać, ale sprawę, z jaką

przychodzimy, przedstawimy sami.

Niels zauważył niepokój wieśniaków, wiedział, że nie może dopuścić, by stali tak

twarzą w twarz z siedmioma uzbrojonymi ludźmi. Już mocniej pochylili głowy, rozmawiali

szeptem zaniepokojeni, niepewni. Dwóch próbowało ukryć broń przed oczami strażników.

- Przyjaciele, wchodzimy do środka! Nie czekamy na pozwolenie wójta, bo wszystko,

co ma, zbudował na naszej krwawicy. Chodźcie za mną!

Zdawał sobie sprawę, że ryzykuje, zauważywszy jednak niepewność chłopów doszedł

do wniosku, że rezygnacja wieśniaków stanowi poważniejsze zagrożenie niż kule żołnierzy.

Wiedział, że strażnicy nie zaatakują bez wyraźnego rozkazu wójta, a ten, jak na razie,

się nie pokazał.

Gromada chłopów przeszła za swym przywódcą za ogrodzenie, twarde pięści usunęły

uzbrojonych ludzi wójta na bok, żołnierze odskoczyli na widok strumienia ciał wlewającego

się na dziedziniec. Zamknęli ten pochód, trzymając strzelby w pogotowiu, wystraszyła ich

jednak liczebność gromady. Żaden z nich nie miał ochoty oddawać życia za swego pana, jeśli

nie zostanie do tego zmuszony. W dodatku im również głód zaglądał w oczy, a z ludźmi,

którzy wystąpili teraz przeciwko nim, nie raz wspólnie siedzieli pod sklepieniem kościoła.

Chłopi wdarli się do sieni, ale wielkie drzwi prowadzące do izby były zamknięte.

Niels dał znak ludziom z łomami i po kilku minutach sztaba ustąpiła. Wpadli do pięknej izby.

I tu także paliły się świece, nie było jednak widać żywej duszy. Przy jednej ścianie

prowadziły schody na górę, niezwykła konstrukcja, którą wójt zapewne skopiował z któregoś

z mieszczańskich domów.

Ręce wyciągnęły się po chleb, wciąż leżący na stole po wieczerzy. Okruchy wciskano

do kieszeni i do ust, chłopi byli niczym kruki spragnione padliny. Ten i ów pochylił się i jął

lizać ciemną plamę na stole w miejscu, gdzie najwidoczniej szklanica wójta się przelała.

Niels nie mógł zapanować nad pogardą, jaka ogarnęła go na ten widok.

- Odwagi, przyjaciele! Wezwijcie go tutaj, pokażcie, że wydaliśmy już wyrok!

Głosy zabrzmiały z mocą, wrzask tłumu nabierał rytmu, Niels nie miał wątpliwości, że

wójt dawno już zrozumiał, co się dzieje, ale nie chciał się pokazać. Tchórz!

Zatrzeszczały deski nad ich głowami.

Kroki.

Uchyliła się pokrywa w suficie i wójt zszedł po stromych schodach.

Ubrany był w mundur, podobny do tych, w których paradowali oficerowie. Na piersi

coś mu błyszczało, na nogach miał buty sięgające niemal kolan.

background image

Zatrzymał się cztery stopnie nad podłogą. .

Niels widział, że urzędnikowi trzęsą się nogi, od tłustego ciała bił zapach strachu, lecz

mimo to wysunął pierś w przód i dumnie oparł się na kolbie strzelby.

- Popełniliście poważne wykroczenie, wieśniacy. Spadnie na was królewski gniew za

ten postępek, za ten bluźnierczy bunt przeciwko temu, którego Bóg i państwo obdarowali

władzą. Nie wiecie, nędznicy, że taki czyn karany jest śmiercią?

Nie odpowiedzieli mu.

Nienawiść bijąca z ich twarzy sprawiła, że wójt dosłownie się zachwiał.

- Straże, usuńcie stąd tych ludzi, zakujcie ich w żelazo i wezwijcie lensmana.

Czyżbyście zamienili się w kamienie, głupcy, zapominacie o swoich obowiązkach?

Całą izbę wypełniał ludzki tłum, stali jeden przy drugim niczym mur od drzwi do

schodów, jedynie Niels miał wokół siebie nieco wolnej przestrzeni. Wstąpił na pierwszy

schodek.

- Wydaje mi się, że wójt zobaczy dziś wieczorem, co to znaczy utracić władzę - rzekł

groźnie.

I przesunął się o stopień w górę.

Jego twarz znalazła się teraz dokładnie naprzeciwko twarzy wójta, chociaż tamten stał

o dwa stopnie wyżej. Urzędnik był jednak niewysokim mężczyzną, zaś Kvithovud, by

spojrzeć w oczy większości ludzi, musiał schylać głowę.

- To ty jesteś prowodyrem, Nielsie Kvithovud, będziesz odpowiadać za to wszystko,

od dawna już bowiem mieszasz chłopom w głowie swoim niebezpiecznym gadaniem. Twoje

życie w tej chwili dobiegło końca, Niels. Przekonasz się, że ting nie potraktuje łaskawie takiej

niebywałej bezczelności!

Niels w uśmiechu pokazał zęby, oczy zmieniły mu się w wąskie szparki.

Zrobił ostatni krok w górę i stanął tuż przy wójcie, tak blisko, że czuł teraz przykry

zapach potu, widział krople na czole pod rondem drogiego kapelusza.

- Sądzisz, wójcie, że coś wskórasz, jeśli odbierzesz stadu pasterza? Zapominasz widać,

że masz do czynienia nie z owcami, lecz z wilkami. Ci ludzie, których okradłeś, są niczym

wygłodzone zwierzęta, pójdą za mną z narażeniem życia. Być może zdołasz doprowadzić do

tego, by mnie osądzono i skazano, ale co ci z tego przyjdzie w zimnym grobie, wójcie? Bo

będziesz pierwszym, którego zmyje ta fala wygłodniałych ludzi, która wpłynie na twe bogate

brzegi.

Któryś z chłopów wzniósł do góry nóż.

Wystarczył jeden ruch, by nóż ze świstem przeciął powietrze i drżąc utkwił w ścianie.

background image

Trafił w kawałek płótna, na którym uwieczniono upiększoną twarz wójta.

Obraz zatrząsł się, jak gdyby chciał zsunąć się ze ściany, lecz ostrze utrzymało go w

miejscu. Wielkie rozdarcie podzieliło poważne oblicze na dwie części.

Wójt odskoczył w tył.

Niels ruszył za nim w górę po schodach.

W tym czasie gromada opróżniała wszystkie naczynia i beczki, nie pozostawiając

nawet jednej rybiej ości.

Kiedy nastał świt, wójt trzęsącymi się rękami wręczył służącemu zwinięty list, który

miał dotrzeć do okręgowego poborcy podatków i zarządcy dystryktu.

Za zamkniętymi na dwie sztaby drzwiami zasiadł do kolejnego poplamionego

kleksami pisma. Lensman również zaniedbał swe obowiązki, odwrócił się, gdy wójt zażądał

aresztowania tych z wieśniaków, których rozpoznał.

Jawny bunt.

I to nie tylko prostych chłopów i biedaków, zbuntował się także i sam lensman.

Wójt czuł, jak zimny wąż strachu pełznie mu po plecach. Palce zdawały się sztywne i

słabe, jak gdyby w ciągu tej nocy cała władza z nich wyciekła.

Pisał i pił, opróżnił pół dzbana wódki, wreszcie usnął niespokojnym snem z jedną ręką

pod głową, a drugą na kolbie strzelby. We śnie znów powróciły twarze chłopów,

wykrzywione zatwardziałą złością, przypominające maski bądź oblicza demonów, oświetlone

blaskiem piekielnego ognia, jedna koło drugiej niczym zaklęty las. Otaczały go kręgiem coraz

ciaśniejszym, coraz bliższym, błyskały zęby drapieżników, czuł, jak szarpią mu ciało.

Strzelba spadła na podłogę, a on zerwał się z krzykiem. Machnął ręką w stronę stołu i

atrament rozlał się na ostatnim liście. W drzwiach stanęła żona z lampą w ręku i kamienną

twarzą. Złoto na jej szyi również błyszczało jak broń, a koronki przy rękawach nocnego stroju

wydały mu się szubienicami.

- Idź spać, kobieto! Nie plącz się po pokojach w środku nocy!

- Nie chcę dłużej żyć jak więzień we własnym domu. Oni znów tu są, tym razem

pokażesz im, do kogo należy władza.

Dźwięki dobiegające z zewnątrz stały się realne, nie były już echem pijackiego snu,

lecz rzeczywistością, taką samą jak ból stłuczonego ramienia.

Z przekleństwem na ustach znów złapał za strzelbę.

- Teraz, do diabła, już koniec! Niech mnie czarci porwą, popłynie krew! Nie będę

czekał na ludzi króla ani na to, aż z chłopców wyrosną mężczyźni.

Biegiem minął żonę, kobieta popatrzyła za nim z myślą, że być może ostatni raz widzi

background image

go żywego.

Wzruszyła ramionami, odetchnęła głęboko. Zdawała sobie sprawę, że zbyt często

udawała, iż nie dostrzega żebrzących matek. To ojcowie zmarłych dzieci już drugą noc z

rzędu stali na dziedzińcu. To bracia zmarłych z głodu przyszli tutaj z siekierami i widłami w

rękach, sądząc, że mają prawo żądać zadośćuczynienia.

Żona wójta wróciła do swej alkowy i ukryła szkatułkę z najpiękniejszą biżuterią

głęboko pod podłogą między dwiema belkami. Miseczkę z białym cukrem zaniosła do

kominka i tam schowała. W to samo miejsce trafiły pieniądze, które miała przy sobie, i

nieduży pakiet listów. Włożyła najmniej wyszukaną ze wszystkich swych sukien i nawet

naderwała ją po bokach. Rozpuściła włosy i położyła się na łóżku, nasłuchując krzyków i

odgłosów walki dobiegających z podwórza.

Wśród zgiełku rozróżniła głos męża, słyszała drżący w nim strach, nerwowe rozkazy.

Nigdy nie był odważny, ale też i nie było to konieczne, chronił go odwieczny autorytet, z

jakim wiązała się sprawowana przez niego funkcja.

Dopiero teraz.

Świat nagle się odmienił.

Kobieta wstrzymała oddech, wciąż nasłuchując.

Nawoływania, trzask pękającej drogiej szyby, wreszcie strzały, na które tak czekała.

Krzyki i zawodzenie nabrały mocy. Ktoś wrzeszczał, bojąc się spotkania ze śmiercią,

ktoś inny dawał upust nienawiści w strumieniu gorących przekleństw.

Odgłos stóp biegnących po dziedzińcu, metaliczne dźwięki żelaza, wszystko to

zaczęło cichnąć, po trosze dlatego, że zatkała uszy palcami.

Krew ciekła mu z brzucha, lecz rana nie była duża i wyglądała raczej niegroźnie.

Mimo to twarze ludzi otaczających przywódcę przypominały lustrzane odbicie śmierci.

Zsunęli mu koszulę, odkrywając ranę, w którą wdarła się kula, nie wiedzieli jednak, co

więcej mogą zrobić, nieczęsto bowiem mieli do czynienia z podobnymi postrzałami. Któryś

pobiegł po żonę z nadzieją, że ona znajdzie radę, inny gorączkował się, że czym prędzej

należy usunąć kulę, inaczej zniszczy ciało rannego od środka. Żaden jednak nie zdobył się na

opalenie noża w płomieniu, nie śmiał nawet rozniecić koniecznego do tego ognia.

Pojaśniało na wschodzie, ale ludzie wójta bali się iść za zbuntowanymi.

Kiedy straże wystrzeliły po raz pierwszy, wieśniacy stanęli niczym słupy soli. Kilku

śmignęło siekierami w powietrzu, markując próbę podjęcia walki, lecz zaraz rozbiegli się na

wszystkie strony, rozpaczliwie ściskając w rękach kawałki chleba czy węzełki z ziarnem,

które udało im się zabrać z komory wójta. Być może któryś poczuł ukłucie w sercu, przykre

background image

uczucie zdrady, czy uświadomił sobie własne tchórzostwo, teraz jednak ważniejsze było

jedzenie, jakie znaleźli, ważniejsze były głodne dzieci. Ważniejsze niż towarzysze, którzy

leżeli na dziedzińcu dworu, nie czując już głodu ani strachu.

Przy przywódcy zostało jedynie trzech. Ciągnęli go po ziemi, byle dalej od ziejących

ogniem luf, byle dalej od klęski i wykrzykiwanych przenikliwym głosem rozkazów wójta.

Byle dalej od dworu, od światła bijącego z okien o potłuczonych szybach. W las.

Bali się choć przez chwilę odpocząć, zauważyli jedynie, że nikt nie idzie za nimi.

Wreszcie musieli położyć rannego na ziemi, pojękiwał cicho, z ust sączyła mu się

krew. Obawiali się, że to już koniec, bo krew płynąca z ust często bywa oznaką zbliżającej się

śmierci. Zauważyli plamę na kurtce, czerwień na własnych rękach i zrozumieli, że kula trafiła

go w brzuch z lewej strony. Krew sącząca się z ust pochodziła z ran, jakie sam sobie zadał,

przygryzając wargi. Niels Kvithovud gryzł się do krwi, by powstrzymać wzbierający w nim z

pewnością krzyk bólu. Chłopi ze strachu coraz szerzej otwierali oczy, porozumiewali się

szeptem, w ich słowach dźwięczał podziw dla dzielności tego człowieka i jego wytrzymałości

na cierpienia.

Wreszcie pojawiła się kobieta, nieduża, wystraszona, z włosami zebranymi pod

chustką. Przerażona wodziła dookoła oczami, niosła jakąś torbę. Ręka jej się trzęsła, kiedy

badała ranę.

- To groźne, bardzo groźne, boję się, że nie ma nadziei, trzeba go zabrać do domu, do

ciepłego łóżka, dać coś na wzmocnienie...

Złożyła ręce nad brzuchem Nielsa, czyniąc w powietrzu jakieś znaki, wyglądało

jednak na to, że sama w nie nie wierzy. Bez przekonania obłożyła ranę zielonkawą papką,

uczyniła kolejne znaki, wreszcie wstała, przez chwilę patrzyła białowłosemu mężczyźnie w

oczy, które zmatowiały od tłumionego bólu.

- On walczył dla nas, Bóg przyjmie go z otwartymi ramionami - oświadczyła i

odeszła.

background image

ROZDZIAŁ II

Nieartykułowane krzyki i chrząkania malca nikogo już nie przerażały. Czasami tylko

jakaś stara babka nasuwała głębiej chustę na głowę lub odwracała się na jego widok albo

dziecko chowało się za matczyną spódnicę, gdy spotkało go na drodze.

Benjamin syn Antona wyrósł już na dużego chłopca, miał cztery lata. Rok wcześniej

po raz pierwszy sam wstał i nauczył się stawiać kroki. Masywne ciałko musiało znieść wiele

nieprzyjaznych spotkań z ziemią i podłogą, wreszcie jednak chłopczyk opanował sztukę

chodzenia i z uśmiechem przyjął możliwość swobody, jaką zapewniała mu nowa umiejętność.

Mimo wszystko jednak najlepiej się czuł, gdy Amelia woziła go w topornym

drewnianym wózku. Ojciec Karl dorobił do niego nowe duże kółka, zmajstrował też coś w

rodzaju uprzęży, którą Amelia mogła obwiązywać się w pasie tak jak zaprzęga się konia.

Benjamin głośno się cieszył, kiedy pozwalano mu wejść do wózka, a gdy nadeszła zima, nie

ustąpił, dopóki wózek nie znalazł się w kącie izby.

Podczas gdy śnieg grubą warstwą otulał ziemię, Benjamin jeździł po ganku i po

salonie w pięknym dworze na Wdowiej Zagrodzie.

Amelia kochała swego przyjaciela i nazywała go bratem.

Nie byli jednak spokrewnieni, wszyscy wiedzieli już, że Gjertrud, matka dziecka, nie

była babką Amelii. Marja miała inną matkę, uwięzioną daleko na Północy. Może już nie żyła?

Sama Marja nigdy jej nie poznała, a co dopiero Amelia. Babcia mieszkała kiedyś w tej

wiosce, aż do czasu, kiedy wygnał ją stąd niedobry pastor. To sprawiedliwe, że umarł,

myślała Amelia.

Dziewczynka przypięła prymitywną uprząż i mocno szarpnęła. Ciężko było ciągnąć

wózek w ten wczesny wiosenny dzień, drogi pokrywała warstwa błota, większe pojazdy

wyżłobiły w niej głębokie koleiny. Na szczęście Wdowią Zagrodę dzieliła niewielka

odległość od Vildegard, gdzie mama ostatnio prawie zamieszkała. Marja wysprzątała i na-

prawiła stare budynki w gospodarstwie sąsiadującym z Wdowią Zagrodą, przerobiła je też w

taki sposób, że izby zrobiły się większe i jaśniejsze. Postawiono także całkiem nowy dom,

który mama nazywała składem aptecznym. Przechowywała tam wszystkie swoje niezwykłe

lekarstwa, które od czasu do czasu przypływały wielkim statkiem z dalekich stron. Trzymała

tam również pojemniczki z najrozmaitszymi cuchnącymi płynami, na półkach stały

pudełeczka z różnymi proszkami. Amelia najbardziej lubiła pachnące wiązki suszonych ziół,

wiszące pod sufitem, teraz jednak, na przedwiośniu, prawie nic już z nich nie zostało, mimo

to apteka pachniała jak żadne inne miejsce na świecie i kiedy z rzadka pozwalano

background image

dziewczynce wejść do środka, wkraczała tam jak do świątyni.

Amelia wkrótce miała skończyć dziewięć lat.

Jej twarz otaczały jasne piękne włosy, niebieskie oczy były odrobinę jaśniejsze niż

matki, szczupłe ciałko nie okazywało jeszcze oznak przyszłej dojrzałości. Często sprawiała

wrażenie, że myśli o czymś bardzo smutnym. Niewiele jednak było trzeba, by buzia jej się

rozpromieniała i otwierała jak kwiat do słońca, odpowiadając na życzliwość lub radość

innych ludzi. Amelia znalazła już swoje miejsce w życiu. Nie należała do osób, które

beztrosko podchodzą do swoich obowiązków, od dawna zastępowała matkę i potrafiła

pielęgnować dziecko jak każda dorosła kobieta. Już jako dwulatka umiała uśpić swego brata

bliźniaka i w wieku trzech lat przyuczyła go do czystości. Jako czteroletnia dziewczynka

wiedziała dobrze, jak należy przygotowywać jedzenie, a gdy żadnego z dorosłych nie było w

domu, kroiła chleb. Tylko w naprawdę ciężkich chwilach szukała pociechy w łóżku matki.

Mama w tamtym czasie często sypiała poza domem, niekiedy zapominała o tym, żeby

przygotować dość chleba i owsianki, a tatuś każdego dnia musiał ciężko pracować na polu go-

spodarza. Kiedy wracał do domu, był zmęczony i smutny, często płakał, gdy wydawało mu

się, że Amelia już śpi.

Uf!

W wiosenny słoneczny dzień oczy Amelii zwilgotniały.

Nie trzeba już o tym myśleć. Przecież wszystko jest znów dobrze. I to nie tylko

dobrze, wręcz wspaniale. Pomyśleć, że Anton podarował im Wdowią Zagrodę i inne

gospodarstwa! A mama odzyskała to, co pastor skradł kiedyś jej matce. Nagle stali się bogaci,

tak bogaci jak lensman, a nawet bardziej. Tatuś mówił, że w całej wsi nie ma zamożniejszych

od nich ludzi, Amelia widziała, jak bardzo jest z tego dumny, mamie także się to podobało, bo

mogła teraz kupować wszystkie książki i lekarstwa, jakie tylko chciała. W dodatku zbudowała

nowe magazyny na zboże i zimą rozdawała jedzenie ludziom. Dostawali je wszyscy, nawet ci,

którzy odmówili mamie mleka tamtego roku, kiedy Amelia była jeszcze bardzo malutka.

Dziewczynka pochwalała postępowanie matki, lecz Karl Martin splunął w śnieg przed kobietą

z Laa. Jej brat był taki twardy. Amelia wiedziała, że bardzo często się boi i jest mu smutno,

ale przy dorosłych Karl Martin zawsze udawał dużego i zadziornego, tak jakby chciał być

małym mężczyzną. Amelia dobrze go rozumiała, bycie dzieckiem nie miało żadnych zalet,

niekiedy jednak nie mogła powstrzymać się od śmiechu na widok brata, który idąc szeroko

rozstawiał nogi, lub jego piąstek zaciśniętych w kieszeniach spodni, no i czapki, którą dostał

od ojca i właściwie w niej sypiał. Czapka była tak duża, że spadała mu na uszy, ozdobił ją

starą monetą, bo jego zdaniem przypominała wtedy kapelusz żołnierza.

background image

Niemądra wojna!

To przez nią dorośli z takimi ponurymi minami spotykali się na dziedzińcu kościoła.

To przez nią tatuś Marty, Linne i Astrid już nie żył, wyruszył na wojnę wraz z innymi

żołnierzami i zginął. Żołnierze musieli dostawać cały chleb i wszystkie wełniane tkaniny,

dlatego za każdą rzecz trzeba było słono płacić, tak mówił tatuś, i dlatego ludzie głodowali.

Dlatego do drzwi mamy pukało tylu chorych i głodnych, było ich tak wielu, że w końcu nie

miała co im dawać. W zagrodzie mieszkało teraz blisko dwadzieścia osób, a byli przecież

jeszcze ci, którzy pracowali na polach albo w domu i dostawali za to jedzenie.

- Wydawało mi się, że jesteśmy bogaci, ale harujemy ciężej, niż wtedy kiedy

musieliśmy zdzierać korę z drzew na chleb - powiedziała mama pewnego wieczoru.

Miała smutną, zmęczoną twarz i była brudna, bardziej brudna niż wówczas, gdy

cierpieli biedę i mieszkali w małej chacie w Oppdal.

Ale do prawdziwej biedy jeszcze im nie spieszno, nie dalej bowiem jak wczoraj mama

na kolację podała pszenne placki z masłem, a przecież była zwykła środa.

Amelia parła do przodu, wózek zahaczał o kamienie i korzenie wystające z ziemi.

Sapała ciężko, spocona pod grubą wełnianą sukienką, którą mama kazała jej włożyć, chociaż

śnieg całkiem prawie już stopniał. Przed nią leżało Vildegard. Większość ludzi nazywała

teraz to miejsce Domem Marji, tu właśnie przychodzili wszyscy chorzy, a także ci bliscy

śmierci z głodu. Przybywało też wiele kobiet, żeby rodzić; zwłaszcza te słabe, które

poprzednio chorowały albo nawet prawie umierały w połogu. Mama pomagała każdemu, ale

niektórych nie udawało się uratować, przeważnie najmłodszych. Serduszko Amelii

przepełniała troska o wszystkich małych i bezbronnych.

Popatrzyła na Benjamina w wózku, leżał z przymkniętymi powiekami, uśmiechając

się leciutko.

- Chciałabym, żebyś mógł mi opowiedzieć, o czym myślisz, Benjaminie - powiedziała

zdyszana i delikatnie pogładziła go po policzku, postanawiając chwilę odpocząć.

Chłopczyk uśmiechnął się jeszcze szerzej, otworzył oczy. Patrzyły tak mądrze, były

ciemne z odrobiną zieleni i błękitu. Wargi miał jakby nieco za duże w stosunku do całej buzi,

Amelia zawsze chowała w rękawie ściereczkę, żeby mu je obetrzeć. Na twarzach ludzi

pojawiał się zawsze taki okrutny wyraz, kiedy widzieli, jak Benjamin się ślini. Amelia wolała

pokazywać im, że to dobry i miły chłopiec, grzeczniejszy i mądrzejszy niż obdartusy

biegające w koło i wykrzykujące brzydkie słowa z bezpiecznej odległości.

Benjamin niewiele umiał powiedzieć, ale potrafił mówić na inne sposoby. Amelia

zawsze go rozumiała, wiedziała, kiedy chce mu się pić, a kiedy jest zmęczony czy smutny.

background image

Umiał wymówić jej imię, było to pierwsze słowo, jakiego się nauczył. „Mila”! Każdego ranka

witał ją tym przepełnionym radością dźwiękiem, a kiedy przychodziła i rozpinała szelki, które

nosił w łóżku, rozpromieniał się zadowolony. Amelii z początku nie podobały się te szelki,

ale kiedy Benjamin nauczył się chodzić, zrozumiała, że mama miała dobry pomysł. Benjamin

raz w środku nocy wyszedł całkiem sam, szczęście od Boga, że i ona się przebudziła i

zobaczyła puste łóżko. Wkrótce go odnaleźli, zsiniałego z zimna pod ścianą spichrza, mógł

zamarznąć, na pewno coś go wystraszyło i uciekł z domu, żeby się schować.

Nareszcie dotarli na miejsce.

Tego dnia nie było tu wielu łudzi, na dziedzińcu stało, przestępując z nogi na nogę,

kilka kobiet, jedna z nich trzymała na biodrze dziecko, co najmniej dwu - albo nawet

trzyletnie, wciąż jednak ssało pierś matki zasłoniętą wielką chustą. Kobiety uśmiechnęły się

do Amelii, pozdrowiły ją, pobłogosławiły. Na Benjamina jednak ledwie zerknęły, Amelia

wiedziała, że kobieta z dzieckiem pomyślała zapewne: „Dzięki Bogu, że to nie mój syn”.

Dziewczynka uprzejmie odwzajemniła uśmiech, postarała się jednak jak najprędzej

wejść do środka. Benjamin chciał, żeby wzięła go na ręce, nie wyrósł jeszcze z tej radości, ale

zrobił się już bardzo ciężki i Amelia z wielkim trudem wzięła go na barana. Chłopczyk zaraz

objął ją za szyję, otoczył nogami w pasie, w nagrodę dostała mokry pocałunek w kark.

Podrzuciła go żartobliwie, jak gdyby dźwigała na plecach worek ziemniaków.

- Mamo, mamo! Jesteś tu?

Nie doczekała się odpowiedzi, chociaż z wielkiej izby dobiegały różne odgłosy. Czy

powinna zajrzeć do środka? Mama zapowiedziała, że nie wolno jej wchodzić niespo-

dziewanie, bo to, co tam się działo, nie zawsze nadawało się dla oczu małej dziewczynki.

Wśród chorych znajdowało się też wielu mężczyzn.

Amelia usiadła przy palenisku w pomieszczeniu będącym niegdyś zagrodową kuchnią.

Nad starym i nad nowym paleniskiem wisiały kociołki z wodą. Zwykle królowała tu Gunda,

kobieta o obfitych kształtach, która kiedyś pałętała się z włóczęgami, ale wreszcie uciekła od

swoich towarzyszy i osiadła w wiosce. Nie mogła znaleźć pracy, ludzie uważali, że jest

brudna i kradnie. Trudno było jednak o bardziej czystą kucharkę niż Gunda i kiedy mama

zorientowała się, że Gunda zna się również na leczniczych roślinach, kobieta miała

zapewnioną przyszłość. Gunda zawsze chowała coś dobrego dla Amelii, raz nawet podsunęła

jej kawałek kupnego cukru, starczyło go prawie na miesiąc, bo dziewczynka lizała go po

troszeczku tylko wieczorem. Przyjemnie było zasypiać ze smakiem słodyczy w ustach.

2 pokoiku za kuchnią, gdzie Gunda trzymała beczki na wodę, skrzynie z drewnem na

opał i tym podobne, dobiegł odgłos przesuwanych garnków.

background image

Zaraz i sama Gunda stanęła w drzwiach, zapełniając je całą swą osobą, na okrągłej

twarzy wykwitł uśmiech.

- Amelia i Benjamin! Jak miło! Przychodzicie pomóc starej biedaczce, kochane

dzieci?

Amelia podskoczyła i obdarzyła Gundę mocnym uściskiem, Benjamin popełzł po

podłodze i mocno objął okazale łydki kobiety. Amelia już poznawała owo przyjemne uczucie,

jakie ogarniało ją za każdym razem, gdy Gunda brała chłopca na kolana, rozmawiała z nim i

pieściła go, jak gdyby był najzwyklejszym ślicznym dzieckiem. Gunda to jedyna osoba, która

naprawdę kocha Benjamina, oprócz oczywiście mnie samej, pomyślała.

- Będziecie musieli dzisiaj zostać tu u mnie, malutka, mama ma bardzo dużo pracy.

Tylu ludzi poważnie choruje... Mama biega jak smagana batem, ledwie udało mi się w nią

wcisnąć trochę chleba z masłem, herbatę wypiła tylko do polowy, chociaż dodałam nawet

miodu, może ty masz ochotę się napić? To herbatka z owoców czeremchy i dzikiej róży...

- Najpyszniejsza jaka może być - uśmiechnęła się Amelia.

- A tobie co zaproponujemy, młody człowieku? - Gunda wzięła się pod boki, pulchne

ciało było tak miękkie, na jakie wyglądało, na kolanach mogło pomieścić się dwoje dzieci

równocześnie.

Benjamin cmoknął parę razy i wymachując rękami wskazał szafkę; tam zwykle Gunda

przechowywała słodkie mleko, gdy tylko udało jej się zdobyć kankę.

- Ach, tak? Masz ochotę na mleko?

- Aaaa! Aa!

Benjamina ogarnął jeszcze większy zapał, wstał, przytrzymując się stołu, i uderzył

pięścią w blat, aż podskoczyły szklanki.

- Będzie mleko - zaśmiała się Gunda, stawiając na stole specjalny kubek Benjamina.

Amelia wiedziała, że zrobił go tatuś, tak przemyślnie wywiercił w nim otworki, że Benjamin

mógł sam z niego pić, nie rozlewając przy tym ani kropli.

Dziewczynka zrzuciła z nóg przemoczone buty. Tu, przy stale płonącym ogniu,

panowało przytulne ciepło, chociaż para unosząca się z wrzątku czyniła pomieszczenie nieco

wilgotnym, a dym z obu palenisk całkiem zasnuwał sufit. Dziwnie też pachniało, mydłem,

zupą na mięsie, kapustą i potem, ale zdaniem Amelii nie był to przykry zapach, to była

kuchnia Gundy, zupa Gundy, jej mydło i jej pot. Poczucie bezpieczeństwa.

Z sąsiedniej izby dobiegł krzyk, stłumiony przez grube bale, wstrzymywany, a mimo

to wdarł się boleśnie do uszu Amelii, chociaż bywała tu dostatecznie często, by słyszeć setki

skarg cierpienia. Wiedziała, że na widok rzeczy dziejących się za ścianą wielu dorosłych

background image

mdleje. Mimo wszystko przychodzili jednak, kiedy bowiem śmierć pochyla się nad łóżkiem,

człowiek nabiera odwagi i jest gotów znieść największy ból.

Amelię, chociaż siedziała przy ogniu, przeszedł dreszcz, na Gundzie krzyk zdawał się

nie wywierać żadnego wrażenia.

- Zło trzeba złem wypędzać - powiedziała cicho, napełniając jednocześnie specjalny

kubek Benjamina. Chłopczyk nie reagował na odgłosy, pochłonięty smakiem i zapachem

białożółtego tłustego napoju. Niewiele dzieci w jego wieku mogło się cieszyć takimi

wspaniałościami, świeże mleko było zbyt cenne, dało się przechować zaledwie przez kilka

dni, na ogół zbierano śmietanę i wykorzystywano na bardziej trwałe produkty, takie jak

masło, sery, kwaśna śmietana czy też kwaśna serwatka. Jedynie niebieskawe zsiadłe mleko

było powszednim napojem uprzywilejowanych, którzy mieli co najmniej jedną krowę.

- Jak myślisz, mogę tam wejść? Chciałam porozmawiać z mamą.

Gunda zasznurowała usta, ale oczy patrzyły z dobrocią.

- Raczej nie powinnaś - odparła po chwili. - Może za jakiś czas, kiedy dziecko już się

urodzi.

- A więc to poród? Ale kto tak krzyczał?

- Mamy poród, człowieka, którego ranił niedźwiedź, i jeszcze jednego, z brzuchem

spuchniętym jak bania... Marja biega od jednego do drugiego, mało się nie rozerwie.

Mówiłam jej: pozwól Ragnhild, Eddzie i Chłopakowi czymś się zająć, ale nie, ona

wszystkiego chce dopilnować sama, ta twoja mama. Padnie, jeśli nie nauczy się odmawiać

przynajmniej niektórym z tych, co żądają jej czasu.

Amelia wolno pokiwała głową. Słodka herbatka nagle jakby zgorzkniała w ustach.

Mama nie może chyba „paść”, przecież jest taka silna, ze wszystkim sobie radzi. Ale mama

ma za dużo pracy, tak było zawsze, późno kładzie się spać, wstaje pierwsza, czasami chyba

nie śpi przez całą noc.

Buzia Amelii nad kubkiem spochmurniała. Och, gdyby była chociaż trochę większa,

gdyby była choć taka jak Ragnhild, mogłaby więcej pomagać mamie. Bez względu jednak na

to, jak bardzo Amelia się starała, i tak nic się nie zmieniało. Dziewczynka zwykle troszczyła

się o jedzenie, pilnowała służących w domu, sprawdzała, czy jest porządek w piwnicy, w

której przechowywano żywność, na strychu i w pokojach, przez cały czas opiekowała się

Benjaminem, dbała o to, żeby ojciec miał czyste ubranie i potrawy, jakie najbardziej lubił,

kiedy mama dłużej musiała zostać w Vildegard. Również Karl Martin, kiedy czegoś

potrzebował, zwracał się do niej, nawet Jonas nadzorujący ludzi pracujących w polu i

opiekujący się zwierzętami pytał Amelię o radę. Rosła wtedy w dumę, czuła się jak mała

background image

gospodyni.

- Na pewno niedługo będziesz mogła wejść. Spytam mamę, bo i tak muszę zanieść

wodę, już się gotuje.

Gunda zdjęła z ognia ciężki miedziany kociołek. Ważył pewnie tyle samo co beczułka

ziarna, ale rosła kobieta przyciągnęła parujące naczynie pogrzebaczem i podniosła je, nie

rozlewając na podłogę ani kropli wrzątku.

Amelia zauważyła, że Benjamin robi się śpiący. To pyszny napój sprawił, że

chłopczykowi zaczęły kleić się oczy. Kołysał się w przód i w tył, jak zwykle wtedy, gdy

zasypiał.

- Chodź tu, Benjaminie, odpoczniemy trochę! Masz moją chustkę, połóż się na niej, a

ja poczekam, aż się obudzisz.

Chłopczyk stęknął, przetarł skośne oczy, z kącika ust sączyło mu się mleko, ale

Amelia nie przejmowała się tym i nawet nie wytarła mu buzi. Tutaj nikomu to nie prze-

szkadzało, tu, w kuchni Gundy, Benjamin mógł być sobą i niczego się nie wstydzić.

- Ci, ci - powiedział niewyraźnie. - Ci, ci, Mila! Dziewczynka uśmiechnęła się, chciał,

żeby zaśpiewała mu piosenkę o ptaszku w krzaku róży. Tym, który o poranku ćwierkał swą

radosną piosenkę...

Amelia zaśpiewała jedną zwrotkę i Benjamin już spał.

Ona także poczuła się senna. Przyłożyła się koło niego z myślą, że czas oczekiwania

skróci się nieco, jeśli i ona na chwilę się zdrzemnie. Do domu nie musiała się spieszyć,

postanowiła, że zaczeka na matkę. O zmierzchu wrócą razem, może uda im się chwilę

porozmawiać, jeśli mama nie będzie zanadto zmęczona.

Dłonie Marji sczerwieniały i spuchły, jak często bywało wieczorem. Wiele razy w

ciągu dnia myła je w ostrym mydle, a jeśli zdarzało jej się pielęgnować chorego na chorobę

łatwo przenoszącą się na innych, również zanurzała ręce w naczyniu ze spirytusem, szczypało

wówczas iście piekielnie, zawsze miała bowiem otarcia, pęcherze albo inne drobne

skaleczenia. Nie były to rączki bogatej pani, bywało, że wyglądały gorzej niż poparzone palce

Nadjany. Jednakże zdaniem Marji spirytus i mydło były bardzo ważne, bo wśród zapisków,

jakie dostała z Kopenhagi, znalazła krótki fragment, który mocno wbiła sobie do głowy.

Jeden ze studentów twierdził, że ludzie chorują za sprawą lekarzy, rodzące umierają,

ponieważ lekarze przez swoje wędrówki od miejsc, gdzie wykonują obdukcje, do łóżek

położnic przenoszą na kobiety choroby. Student uważał, że spirytus czy też pewna substancja,

której Marja nie znała, mogły temu zaradzić, Marja postanowiła więc spróbować. Ta teoria

zgadzała się z tym, co Kari mówiła o myciu i o wrzątku, a ponadto sprawdzała się w praktyce.

background image

W szpitaliku Marji nikt bowiem jeszcze nie zaraził się nową chorobą. Bardzo pilnowała, by

chorych izolować od siebie, wolała położyć pacjenta na stryszku w stodole, aniżeli pozwolić

mu spać przy innym zakaźnie chorym.

Dysponowała teraz oddzielną izbą dla rodzących, przebywały tu także kobiety z

innymi dolegliwościami, typowymi tylko dla swojej płci. W jedynym pomieszczeniu z oknem

stał duży stół, na nim rozgrywały się niezwykle dramatyczne sceny, tutaj usuwano wrzody lub

też nawet całe członki. Ostatniej zimy Marji znów przyszło zagryźć zęby i odcinać z żywych

ciał martwe już palce u rąk i stóp. Tego akurat zajęcia nienawidziła, na szczęście Chłopak

zaczął przejmować od niej część tego rodzaju zadań. Nazywano go po prostu Chłopakiem,

nikt bowiem nie wiedział, jakie nosi imię. Pojawił się pewnego lata, dźwigając węzełek pełen

niewielkich ostrych nożyków i budzących grozę narzędzi. Rozumiał wszystko, co się do

niego mówi, lecz nigdy nie odpowiadał. Marja nie słyszała, żeby wydał z siebie jakikolwiek

dźwięk, w dodatku poruszał się tak lekko i cicho, że prawie się go bała. Chłopak mógł być sy-

nem balwierza, w każdym razie chodził od wsi do wsi i zyskał sławę człowieka umiejącego

puszczać krew. Nie mógł liczyć sobie więcej niż dwadzieścia lat, lecz miał mięśnie dorosłego

mężczyzny, a oczy starca. Marja lubiła go, choć w jego towarzystwie zawsze czuła się trochę

nieswojo. Było coś okropnego w osobie, która nigdy się nie odzywa.

Chłopak jednak okazał się zdolny, bez niego nie dałaby sobie rady, zajmował się

mężczyznami, łatał skaleczenia i rany, wiedział, co robić z przypadkowymi postrzałami i

ramionami, które wypadły ze stawów. To odpowiednie zajęcie dla mężczyzny, uznała Marja,

ona sama miała pełne ręce roboty przy kobietach i dzieciach. Zdarzało się jednak, choć

nieczęsto, że Chłopak stawał przed nią i patrzył na nią pewnym szczególnym spojrzeniem,

oznaczało to, że składa odpowiedzialność na jej barki. Instynktownie wyczuwał, w czym

Marja jest od niego lepsza, i zawsze okazywał wielki szacunek swojej pracodawczyni. W

zamian za to Marja wtajemniczała go w niektóre ze swych sekretów, dawała ziołowe maści i

specjalne nalewki, którymi mógł leczyć swoich pacjentów.

Dzisiaj mało go widziała, biegała od dziecka, które miało trudności z oddychaniem, do

rodzącej. W przerwach wydzielała maści, leczące rany na łydkach, i soki na trawienie. To

jednak były błahostki, chociaż zdawała sobie sprawę, jak wiele znaczą dla tych, którzy

szukali jej pomocy. Najwięcej czasu poświęcała położnicy. Dziecko, które się dusiło, poczuło

się lepiej, wkrótce też nadeszła Gunda, niosąc kolejne wiadro parującej wody.

- Dziękuję, Gundo, dobrze, że przyszłaś.

Marja przeczytała etykietkę na pojemniczku, wyciągnęła korek i wylała kilka

aromatycznych kropli na miseczkę stojącą przy dziecku. Zalała je wrzątkiem i po izbie

background image

rozniósł się świeży mocny zapach.

- Prędko, nakryj go kocem! Przychyl twarz do wody, o, tak!

Dziecko znalazło się jakby w namiocie nad miseczką, matka trzymała je nad parą, z

oczu ciekły jej łzy. Oczy dziecka także się podrażniły, lecz oddychało teraz zdecydowanie

łatwiej. Marja uśmiechnęła się zadowolona, stwierdzając, że anyżek z rumiankiem w

połączeniu z oparami spirytusu i odrobiną siarki działały doskonale.

- Trzymaj je tak, dopóki woda nie wystygnie, potem możecie iść do domu, weź to ze

sobą, i gdyby znów były jakieś kłopoty, rób tak, jak widziałaś - poinstruowała krótko kobietę.

Wieśniaczka ukłoniła się trzy razy, podziękowała osiem, nazywając Marję aniołem.

- Przyślę jutro rano do was męża, przyniesie trochę masła albo sera.

- Dziękuję, to miło z twojej strony, ale przydałoby nam się raczej parę naręczy drewna

albo jakieś stare łóżko, jeśli wam niepotrzebne.

Kobieta uśmiechnęła się.

- Oczywiście, dzięki tobie mamy jeszcze czworo dzieci w naszym własnym łóżku,

dostaniesz więc, co tylko chcesz.

Marji już nie było, lecz kobieta nie poczytała tego za nieuprzejmość. Odgłosy

dobiegające z izby w głębi całkowicie usprawiedliwiały pośpiech Marji.

- Przyj, dasz radę, jeszcze tylko trochę, jeszcze tylko jeden raz!

Rodząca znów zaniosła się krzykiem, zawisła na szyi teściowej, spódnice miała

podciągnięte aż do pasa i widać było, że po wnętrzu smukłych białych ud spływa krew.

Marja przygryzła wargę, starając się ukryć niepokój za maską optymistycznej zachęty.

Teściowa, pięćdziesięcioletnia kobieta, stała niczym drzewo, które nie ulega naporowi wiatru,

lecz oczy pociemniały jej od strasznej prawdy, wymieniła spojrzenia z Marją, palcami dała

znak, że czym prędzej należy wezwać księdza, Marja nie widziała powodu, by dłużej

zwlekać, i przekazała wiadomość dalej.

Rzeczywiście, nie wyglądało to dobrze.

Kobieta rodziła raz wcześniej i już wtedy o mały włos nie przypłaciła tego życiem,

dziecko zmarło podczas porodu, a kiedy wreszcie się urodziło, okazało się, że było zde-

formowane. Marja wiedziała, że położnica jest wystraszona i umęczona ciążą pełną złych

snów. A kiedy nadszedł wreszcie dzień rozwiązania, okazało się, że rozpoczęło go

skrzeczenie kruków nad fiordem, zły znak, uważali ci, którzy się na tym znali Poród ciągnął

się już trzeci dzień.

Marja nie wiedziała, czy dziecko żyje czy też już umarło.

Przykładała ucho do wielkiego brzucha, lecz nie słyszała żadnego dźwięku. Dłońmi

background image

wyczuwała zarys dziecięcego ciałka, było źle ułożone, nóżki skierowane miało w stronę

kanału rodnego. Marja od razu zorientowała się w grożącym niebezpieczeństwie, nie było

jednak powodu, by się poddawać, dzieci już wcześniej przeżywały podobne porody, kobiety

także.

Teraz, gdy popłynęła czerwona świeża krew, Marja wiedziała, że kobieta wykrwawia

się na śmierć..

W pozycji stojącej przytrzymywała ją teściowa, nogi przestały już ją nosić. Marja

wiedziała, że taka pozycja może pomóc, chociaż kobiety w trakcie porodu wolały na ogół

siedzieć w łóżku albo na stołku. Uklękła przy stopach położnicy, zbadała ją, lecz wyczuła

jedynie miękkie pośladki dziecka. Biodra kobiety wyglądały na dość szerokie, ale mimo to

dziecku coś zdawało się zagradzać drogę.

- Przecież ona już wcześniej rodziła - mruknęła Marja. - I tym razem więc musi się

udać, ale coś jakby przeszkadza, jak gdyby ona była trochę inaczej zbudowana... Na twarzy

teściowej widniał smutek, synowa w jej ramionach najwidoczniej straciła przytomność. Nie

szkodzi, pomyślała Marja, chwila ulgi w bólach może przyda jej nowych sił.

- Dziecko nie urodziło się w taki sposób - ściszonym głosem wyznała teściowa.

Marja popatrzyła na nią zdziwiona.

Starsza kobieta z trudem przełknęła ślinę, odwróciła oczy.

- Mój Boże, ciągle mi to stoi przed oczami.

- Ale co takiego się stało, co?

- Dziecko umarło. Na pewno, musiało być nieżywe...

- I co?

- Musieliśmy... Położna... Musiała je wydobyć. Marja zrozumiała. O takich sprawach

się nie mówiło, lecz przecież się zdarzały, musiały się zdarzać. Po to, by uratować życie

kobiety, poświęcano życie dziecka. Uśmiercano je w łonie matki, by móc je wyjąć. To stra-

szne. Na myśl o takiej scenie Marja poczuła mdłości. Sama nie bardzo potrafiła sobie z tym

poradzić, nawet gdy dziecko dawno już nie żyło. Gdyby żyło, nigdy nie byłaby zdolna tego

zrobić. Księża nazywali to morderstwem, za taki postępek groziła kara śmierci, człowiek

bowiem nie powinien wydawać wyroków w sprawach ostatecznych. Bóg we wszystkim miał

swój cel, nawet w tragicznych losach tysięcy położnic i ich dzieci. Jedyne, co ludzie mogli

zrobić, to próbować oszukać naturę, lecz i to także było grzechem. Bóg obdarzał kobietę

tyloma dziećmi, ile zapisano w Jego księgach.

Marja usiadła, poczuła, że robi jej się słabo.

- Ona nie powinna nigdy... dlaczego... nie powinna mieć więcej dzieci.

background image

Twarz starszej kobiety była niczym kamienna maska.

- To żona naszego jedynego syna, miała urodzić mu dziedzica.

Marja popatrzyła w zmęczone oczy, błysnęła w nich duma, w wypowiadanych niemal

szeptem słowach dźwięczała próba obrony.

- Nigdy nie wyjawiłaś jej prawdy? Powiedziałaś tylko, że poprzednie dziecko było

zdeformowane?

W twarzy teściowej nie drgnął ani jeden mięsień.

Marja westchnęła, ujęła rodzącą za rękę, odnalazła delikatny rytm w rozszerzonych

żyłach, dostrzegła lekkie poruszenie piersi nad wzdętym brzuchem.

Niebieskie cienie pod oczami rozszerzały się z wolna ku skroniom i kącikom ust.

- Ona już umiera, nic więcej nie zdołamy zrobić. Marja nie odpowiedziała. Starsza

kobieta miała rację. Gniew Marji złagodził widok pomarszczonej dłoni na brzuchu młodej

położnicy. Stara zrozumiała swój grzech, a może wcale nie był to grzech? Kolejne pokolenia

wszak musiały przychodzić na świat, takie było prawo natury, gra, w której stawką było życie

i śmierć, mniej heroiczna niż życie wojowników, lecz równie krwawa i okrutna. Taką walkę

prowadzić musiały kobiety, a straty wśród nich były ogromne.

Zajrzała do chłopca, któremu usunięto paskudny wrzód na szyi, i podała mu kolejną

porcję odurzającego lekarstwa dla złagodzenia bólu po operacji. Dziecko jednak i tak zanosiło

się bezgłośnym krzykiem, w jego spojrzeniu pojawiło się szaleństwo, bliskie było utraty

przytomności z bólu. Marja bała się zaaplikować mu zwiększoną porcję leku, wiedziała, że

jest trujący i można go stosować jedynie przez pewien czas. Chłopiec musiał znieść

cierpienie, choć był jeszcze dzieckiem i mało rozumiał z tego, co się wokół niego dzieje.

Marja starała się chronić swoje serce przed chwilami takimi jak ta, widok i jęki

wydawane przez udręczonych ludzi w szpitaliku gromadziły się w niej jak w jakimś wielkim

naczyniu. Niekiedy zdarzało się, że przelewały się przez wierzch, uciekała wtedy do lasu na

parę dni, krzykiem i płaczem wyrzucając je z siebie.

Ale za każdym razem naczynie stawało się coraz większe i mogło pomieścić coraz

więcej ludzkiego cierpienia. Upłynął już blisko rok od ostatniego czasu, kiedy musiała je

opróżnić. Nie bardzo wiedziała, czy to dobrze, czy wprost przeciwnie, nie powinna wszak

zachowywać obojętności wobec takich męczarni, nie mogła jednak również dzielić cierpienia

z chorymi tak, jak było na początku, takiej gehenny bowiem nie zniósłby żaden człowiek.

Musiała zachować przytomną głowę i zdolność myślenia, inaczej stałaby się zupełnie

bezradna.

Człowiek cierpiący na ból brzucha nie wołał tak głośno o jej współczucie.

background image

Był to rosły mężczyzna, chłop z wioski w samej głębi fiordu. Przywieźli go do niej

przyjaciele, którzy twierdzili, że spożył zepsute jedzenie. Marja jednak prędko zorientowała

się, w czym rzecz, mężczyzna napchał brzuch kaszą z płatków jęczmiennych skradzioną

pracodawcy. Natrafił na garnek, który gospodyni postawiła w piwnicy w sobotni wieczór, i

dostrzegł możliwość najedzenia się do syta. Nic nie zaniósł dzieciom, pazerność sprawiła, że

sam opróżnił całe naczynie. Wpuścił nawet do piwnicy psa, żeby odwrócić od siebie

podejrzenia, myślał zapewne, że gospodyni złaja zwierzę za jego przestępstwo.

Chłopa dosięgła jednak sroga kara.

Jęczmienne płatki były tylko na wpół ugotowane, gospodyni zapewne chciała je

podprażyć w piecu w niedzielę, kiedy cała rodzina wybierze się do kościoła, jedzenie byłoby

w ten sposób smaczniejsze, niż gdyby gotowe miało stać całą noc.

Jęczmienne płatki w brzuchu mężczyzny napęczniały, ściągając na niego straszny ból,

którego, jak mu się zdawało, nie przeżyje.

Marja podała mu tran i stopiony barani łój o nieprzyjemnym, ostrym zapachu. Chory

jęczał i wzdragał się przed przyjęciem lekarstwa, lecz Marja umiała je wmusić. Wkrótce

żołądek nieszczęsnego się opróżnił, tak jak to przewidziała. Życie mężczyzny nie było już

zagrożone, zapewne jednak do końca dni czekały go problemy z trawieniem. Kiszki

mężczyzny, zdaniem Marji, rozciągnęły się tak, iż naprawdę mało brakowało, by pękły.

Odpowiednia kara dla żarłoka, który będzie głodował przy zastawionym stole, bo

żołądek nie przyjmie strawy.

Opuściła go bez poklepania po ramieniu i życzliwych słów, którymi zwykle pocieszała

pacjentów.

Stopy ją bolały, miękkie skórzane buty zdawały się za ciasne. Marja wiedziała, że

czeka ją ciężka noc, bo po dniu takim jak ten plecy i nogi zawsze okrutnie jej dokuczały.

Owszem, mogła zażyć parę łyżek swego własnego lekarstwa, lecz nie śmiała. Wymieszane ze

spirytusem okazywało się niebezpiecznym pomocnikiem. Gorzko już tego doświadczyła, gdy

regularnie zażywała uspokajającej mikstury. Kiedy skończyły się zapasy, czekał ją przykry

okres bezsennych nocy, wsłuchiwanie się w serce tłukące się w piersi i ból języka

dopominającego się o znajomy smak.

Lepiej nie próbować. Może wypije filiżankę herbatki, jeśli Gundzie coś zostało. Może

zje kawałek chleba albo talerz kapuśniaku.

I odpocznie.

Odpocznie długo.

W drzwiach zderzyła się z pastorem. Z twarzy duchownego wyczytała, że wypełnił już

background image

swoje zadanie.

- Umarła, akurat kiedy pobłogosławiłem dusze jej i dziecka, jak gdyby specjalnie

wstrzymywała się i czekała aż na tę chwilę... - Młody pastor złożył dłonie w religijnym

uniesieniu, jego wzrok stał się daleki. - Jakaż niezwykła jest ludzka tęsknota za dobrym

Bogiem, kiedy padnie na nas cień śmierci. Płomień życia pali się wtedy uparcie...

- Dobrze, że zdążyliście na czas, pastorze, dziękuję. Czy mogę zaproponować

filiżankę naparu z ziół? A może miskę ciepłego piwa, jeśli Gundzie coś zostało?

Młody człowiek, jąkając się, podziękował, czekało na niego jeszcze wiele

obowiązków. Życzył Marji spokojnej nocy i w imieniu Pana wyraził wdzięczność za

wszystko, co robi dla nieszczęsnych cierpiących ludzkich istot.

Marja pożegnała go uniżenie. Był bardzo dobrym człowiekiem jak na księdza,

zupełnie innym niż straszny Revelin, który zginął w pożarze na plebanii.

Marja nakazała Ragnhild obmycie zmarłej i czuwanie nad zwłokami, lecz jak się

okazało, teściowa kobiety załatwiła już wszystko ze swoimi siostrami. Zanim Marja opuściła

szpitalik, zdążyła jeszcze pocieszyć zrozpaczonego wdowca, przynieść ciepłą wodę do

obmycia zwłok, zmienić opatrunek popłakującemu dziecku i wydać połamanemu

reumatyzmem chłopu z Karstad dodatkowy zapas nalewki. Na dworze było niemal już

ciemno, znad fiordu nadciągnął chłodny wiatr. Pomyślała o przytulnym kątku w królestwie

Gundy, wiedziała jednak, że Karl czeka na nią. Gunda jeszcze nie spała, z kuchni dobiegały

odgłosy krzątaniny. Marja poszła pożegnać się z pomocnicą i życzyć jej dobrej nocy.

- Siadaj, kobieto, wyglądasz, jakbyś jedną nogą stała już w grobie. Musisz wreszcie

odpocząć, zrób sobie kilka wolnych dni, tutaj wszystko się ułoży. Poradzimy sobie z

Chłopakiem i Ragnhild.

Marja podparła czoło ręką. Wirowało jej w głowie, pod powiekami tańczyły czerwone

plamy. Być może Gunda ma rację, wiosna to przecież szczególnie trudny okres, Marja zawsze

czuła się wtedy słaba, jakby wyzuta z sił.

- Gdybym tylko mogła trochę pospać, coś zjeść, jutro rano będę jak nowo narodzona,

Gundo. Wiesz przecież, jestem młoda i silna.

Marja uśmiechnęła się lekko. Gunda popatrzyła na cieniutkie zmarszczki rozchodzące

się od kącików jej oczu. Owszem, była silna i dość jeszcze młoda, ale takiego życia nikt długo

nie wytrzyma.

Dopiero teraz Marja zauważyła dwa ciałka zwinięte w kłębek na podłodze przy

palenisku.

- Ona tak na ciebie czekała - powiedziała Gunda, spoglądając za wzrokiem Marji na

background image

dzieci.

Marja poczuła ukłucie w piersi, zdawała sobie sprawę, że poświęca Amelii zbyt mało

czasu. Gdy tylko dziewczynka trochę dorośnie, będzie mogła pracować u jej boku, na razie

jednak zbyt wiele było w niej z dziecka, by mogła znieść to, co rozgrywało się w szpitaliku.

Być może nigdy nie będzie w stanie się tym zajmować, Amelia bowiem zaliczała się do tych,

którzy cierpienia ludzi i zwierząt odczuwają na własnym ciele.

- Biedna mała, bardzo była zawiedziona? Gunda uśmiechnęła się, jej oczy patrzyły

łagodnie, bez cienia oskarżenia.

- Nie, dostała coś do picia, pogawędziłyśmy, potem oboje zasnęli, chcieli na ciebie

zaczekać. Najlepiej będzie, jak ty ich obudzisz. Ale zmarzniecie w drodze do domu, poproszę

Jensa, żeby was odprowadził.

- Nie, on na pewno już śpi. Chyba zostaniemy tutaj. Położę się przy dzieciach, wezmę

tylko tę jedną świeżo upraną derkę, tu u ciebie zawsze tak ciepło.

Marja ciężko usiadła przy Amelii, delikatnie połaskotała policzek córeczki, pogładziła

Benjamina po włosach i ucałowała oboje suchymi wargami. Osunęła się potem jak pijana i

ledwie dotarło do niej, że Gunda otula ich kocem i stawia na noc osłonę wokół paleniska.

W domu zapanowała cisza, Marja zapadła w ciężki niespokojny sen.

Kiedy stukanie dobiegające z zewnątrz dotarło wreszcie do jej głowy, myślała z

początku, że to ludzie lensmana przyszli, by oderwać ją od najbliższych. Krzyczała przez sen,

budząc zaspaną Amelię, a Benjamin zaczął gniewnie wymachiwać rączkami, broniąc się

przed niewidzialnymi wrogami.

background image

ROZDZIAŁ III

Oczy miała jak zaklejone, wreszcie jednak zdołała się obudzić. Amelia obróciła się na

bok i dalej spała, przytulona do niespokojnego Benjamina, otoczyła go tylko ramieniem

niczym dorosła kobieta, która pragnie chronić własne dziecko. Marja zasnęła tak jak stała, w

ubraniu, spódnice miała teraz zmięte, włosy potargane. Trudno powiedzieć, by wyglądała na

wypoczętą.

Walenie w drzwi nie ustawało, mocując się z ryglem zniecierpliwiona próbowała

uciszać przybyłych.

W końcu uchyliła drzwi, do środka wpadło światło wczesnego poranka. Nad górami

wisiało już jasne pasmo, odbijało się w pomarszczonej szarej wodzie fiordu.

- Kto tak woła? - spytała przez szparę w drzwiach, ujrzawszy obce twarze, w których

nie rozpoznała żadnego z mieszkańców wioski.

- Bez imion, kobieto, przychodzimy do ciebie z rozpaczliwą prośbą, lecz błagamy, byś

nie pytała nas o nic.

Postać w ciemnym ubraniu postąpiła o krok w tył, odsłaniając niższego, również

ciemno ubranego człowieka.

Marja poczuła w sercu jakby ostrzegawcze ukłucie, właściwie jednak nic w tych

mężczyznach jej nie przerażało, stali w progu Vildegard bez broni, jak tylu już ludzi

wcześniej przed nimi.

- Co się stało? - spytała cicho, otwierając drzwi na całą szerokość.

Wyższy zdecydowanym skinieniem głowy wskazał na fiord, Marja dostrzegła w dole

przy przystani łódź, po stanie strojów przybyszów zorientowała się, że musieli dotrzeć tu

wodą, najwidoczniej mocno wiosłowali, choć sprzyjał im wiatr.

- Nasz przyjaciel jest ranny, ma kulę w brzuchu. Nie przeżyje, jeśli mu się jej nie

wyciągnie. Wierzymy, że mu pomożesz, dobra Marjo.

Marja mruknęła coś pod nosem, przetarła zapuchnięte oczy. Zmęczenie sprawiało, że

nogi miała jak z ołowiu, plecy nie chciały trzymać się prosto, pragnęły jedynie ułożyć się z

powrotem na twardym posłaniu przy piecu i odpoczywać.

- Wygląda mi raczej, że to Chłopak powinien się tym zająć - szepnęła.

W oczach mężczyzn pojawiła się rozpacz.

- Słyszeliśmy o tobie! Twoja sława sięga daleko, kobieto. Powiadają, że potrafisz

uratować życie nawet temu, komu pisana jest śmierć.

- Co ty wygadujesz? Pilnuj języka w gębie, obcy, to niebezpieczne słowa!

background image

Marja nie lubiła takiego gadania, od razu czuła pazury przeszłości szarpiące jej serce.

Wiedziała, że wciąż jeszcze poszeptuje się o jej zdolnościach, niejeden wierzył, że ma

konszachty z królestwem ciemności. Ponieważ jednak okazywała ludziom życzliwość,

niczego jej nie zarzucano. Niektórzy chyba również uważali, że straszna śmierć, jaka spotkała

Revelina, była przynajmniej po części jej dziełem. Dlatego też trzymali język za zębami i

zapewne gdyby ktoś zechciał przesłuchać ich na temat działalności i postępków Marji

Oppdal, milczeliby jak grób.

Dwaj przybysze unikali jej wzroku, sprawiali wrażenie wystraszonych. Marja była

zmęczona, chciała, żeby sobie poszli, pragnęła pozbyć się nieproszonych gości i wrócić do

łóżka. Potrzebującej kobiecie nie odmówiłaby na pewno, ani też choremu dziecku, natomiast

mężczyzna z raną postrzałową nie był bohaterem najbardziej wzruszających historii,

domyślała się już zresztą, w czym rzecz.

- Jesteście buntownikami, prawda? Z tych, co to otwarcie sprzeciwiają się wójtowi i

żądają zmniejszenia podatków?

Wyższy z mężczyzn po raz pierwszy popatrzył jej w oczy.

- Masz rację. Ale tym razem, droga pani, nie chodzi już tylko o zmniejszenie

podatków, lecz o kłamstwa i oszustwa, o nikczemne wykorzystywanie pracy uczciwych

chłopów i władzy naszego wielkiego króla. Jest ktoś, kto nam przewodzi, mądrzejszy od

większości z nas, odwiedził króla w jego zamku i usłyszał prawdę wprost z ust jego

wysokości. To właśnie dla naszego przywódcy prosimy o pomoc. W twoich rękach jest nasza

przyszłość, kobieto, bo bez niego chłopi znów utoną w morzu niewoli.

Słowa mówiącego zdawały się nie robić na Marji wielkiego wrażenia.

- Macie w łodzi Nielsa Kvithovuda?

Zaskoczeni mężczyźni wymienili spojrzenia. Nie przypuszczali, że ta kobieta może aż

tyle wiedzieć o wydarzeniach rozgrywających się w Sogndalsfjasren.

Zaprzeczyć jednak nie mogli. Marja wyglądała na bardzo zadowoloną, gdy

potwierdzili jej przypuszczenia. Z oczu zniknęła przesłona zmęczenia, błysnęły w słabym

świetle, przywodząc mężczyznom na myśl ślepia kota, czającego się przy mysiej dziurze.

- Przynieście go tutaj, przyjrzę się tej ranie.

Pospieszyli w dół zbocza, nie mieli czasu na otwieranie i zamykanie furtki, z

młodzieńczą sprężystością przeskoczyli przez płot. Wkrótce zmienili się w dwa cienie po-

suwające się wzdłuż miedzy w stronę fiordu.

Marja obróciła się powoli, przeciągnęła. Zdecydowała, że wystarczy jej już snu,

pewnie i kolejnej nocy położy się na dwie lub nawet na trzy godziny. Może w ciągu dnia uda

background image

jej się wyrwać do domu i tam trochę odpocząć, pozwalając, by Anna się o nią zatroszczyła?

Karlowi by się to podobało, Marja uśmiechnęła się na jego wspomnienie. Miała dobrego

męża, który nieodmiennie starał się nieba przychylić swojej jakże często sprawiającej kłopot

żonie. Wielkie szczęście, że trafił jej się taki mąż, powtarzała to sobie co dnia, nigdy bez

ściśnięcia w sercu. Karl nie miał łatwego życia od chwili, w której poślubił młodziuteńką

Marję, nie znając prawdy ani o jej pochodzeniu, ani też o jej uczuciach. Był wówczas niczym

mokra glina w jej rękach, lecz nie kochała go aż do czasu, kiedy miękkie tworzywo zmieniło

się w wypalone, mocne naczynie.

Taki właśnie był teraz Karl, nieugięty, wierny, dopóki ona wypełniała jego życie i była

przy nim przynajmniej w myślach.

Marja wróciła do środka. Wyjęła sporą miskę, napełniła ją ciepłą wodą z wiszącego

nad ogniem kociołka, obmyła twarz i ręce, lecz nie używała mydła, bo tak okropnie piekło.

Zamiast tego natarła dłonie i twarz zmiękczającą mieszanką z pszczelego wosku, wody

różanej i rumianku. Środek ten odświeżał skórę, leczył zadrapania i pęknięcia powstałe za

sprawą spirytusu i ługu.

Od razu poczuła się lepiej, miała ochotę umyć jeszcze włosy, ale wiedziała, że nie czas

na to. Jakie to zresztą ma znaczenie, że brudny przywódca buntowników ujrzy ją trochę

nieogarniętą? Czuła się lekko podenerwowana, znała bowiem sławę, jaka ciągnęła się za tym

człowiekiem, wiele o nim słyszała i myślała.

Niels Dankertsen Kvithovud z Nagloyri. Najprawdopodobniej przybył tam z Bergen i

poślubił wdowę na Bruervold. Po jej śmierci wiódł niezmiernie burzliwe życie. Tak

przynajmniej wynikało z relacji podróżnych i wędrownych handlarzy przybywających do

Lyster ze swymi towarami i opowieściami. Niels był mieszczaninem, już przed piętnastoma

laty otrzymał oficjalne zezwolenie na handel i choć wydawało się to nieprawdopodobne, nikt

się na niego nie skarżył. Miał dość bogactw, spał na puchu, a pił ze srebrnych kubków. Nie

grzeszył przy tym chytrością, w dobrych czasach hojnie obdarowywał ludzi, a i w złych nie

skąpił. Lubił mówić głośno i długo, Marja wyobrażała go sobie jako hałaśliwego człowieka,

który uważa się za pępek świata i czuje, że żyje dopiero wówczas, gdy oczy wszystkich

zwracają się na niego.

Z pewnością jest nieznośny, cóż, może teraz spuści z tonu i zachowa spokój, w

każdym razie już ona zadba o to, żeby poczuł, jak może zapiec słodycz władzy.

Mocno związała włosy, starając się upiąć również cienkie loki na skroniach, na

szczęście w kuchni było za ciem - - no na szukanie siwych włosów. Marja niekiedy czuła się

już taka stara, jak gdyby opuściły ją wszystkie siły, a cały świat zmienił się w dziecko u jej

background image

piersi, które potrzebuje jej na co dzień i pozostawia wycieńczoną i pustą. Na szczęście moje

własne dzieci miewają się dobrze, pomyślała. Nie trzeba dłużej walczyć o to, by miały co

włożyć do ust.

Łajała się w myślach, wywracając spódnicę na lewą stronę. Spód był czerwony,

niemal bez jednej plamki, spódnicę uszyto specjalnie tak, by dało się ją nosić na dwa sposoby.

Na szczęście nie musiała się obawiać, że ranny ją teraz zobaczy i przekona się, że nawet

dojrzała, zamężna kobieta na wieść o przybyciu Nielsa Kvithovuda stroi się i stroszy piórka.

Zauważyła w wyrazistych oczach rannego odrobinę lodowatego błękitu, błysnęło w

nich poczucie siły i wyzwanie. Był inny, niż się spodziewała. Włosy rzeczywiście miał jasne,

dało się to dostrzec nawet wśród brudu. Kleiły mu się teraz do czoła, zlepione zaschniętym

potem, twarz ściągnęła mu się, naznaczyła bruzdami po zapewne ogromnie wyczerpującej

podróży. Jęknął głośno, przyciskając rękę do brzucha. Ktoś przyłożył do rany kawałek

lnianego płótna, posmarowano ją również maścią.

Marja usunęła opatrunek.

Zapomniała o potężnej klatce piersiowej, prawie nie widziała nagiej, zdumiewająco

młodzieńczej skóry tego mężczyzny.

Chłopak stał po przeciwległej stronie wąskiego stołu, swoje noże i obcęgi rozgrzewał

już w ogniu pod ścianą. Dzbanek gorzałki czekał przygotowany razem ze stosikiem czystych

kawałków płótna. Chłopak ujął rannego za szczękę, zmusił go do otwarcia ust i między zęby

wsunął mu szczapkę miękkiego drewna. Ranny ożywił się, pluł i prychał, przeklinając

powtarzał, że to dobre dla bab i dzieci, a on i bez tego potrafi zachowywać się cicho.

Marja poczuła lekką irytację. To dopiero śmiałek!

- Miał może takie rany wcześniej, skoro tak dobrze wie, ile bólu może wytrzymać? -

spytała z naciskiem.

Ranny odwrócił głowę, lodowato niebieskie oczy odpowiedziały na wyzwanie w jej

słowach.

- Jestem gotów go znieść, piękna kobieto. Przymknął powieki, Marja wiedziała, że

ściany izby mu odpływają, musiał stracić dużo krwi. Bóg jeden wie, w którym miejscu jego

trzewi utkwiła kula.

Popatrzyła na Chłopaka, przyniósł z ognia swoje narzędzia, studził je teraz. Jedynie

obcęgi do przypiekania przeciętych żył żarzyły się w płomieniach, syczących na palenisku.

Marja popatrzyła na mężczyzn stojących przy drzwiach, zobaczyła, że na widok żelaza w

ogniu z ich oczu zaczął bić czysty strach. Zadrżeli z lękiem, cicho coś do siebie mówiąc,

złożyli ręce i mocno spletli palce. W niedużym pomieszczeniu, w którym dobrze napalono,

background image

ich ubrania zaczęły parować.

- Możecie wyjść - powiedziała Marja. - Idźcie do Gundy, na pewno już wstała.

Poproście, żeby wam ugotowała po misce kaszy.

Zerwali się z wdzięcznością, w drzwiach potknęli jeden o drugiego i rzucili ostatnie

spojrzenie na nieszczęsnego towarzysza leżącego na stole. On zapewne nawet tego nie

zauważył, bo Chłopak już zdążył wlać mu do ust pięć porządnych łyków wódki.

Mogli zaczynać.

Marja pozwoliła młodemu człowiekowi zanurzyć ręce w misce ze spirytusem

brzozowym, a potem w ciepłym wywarze z jałowca. Na płaskim brzuchu rannego zaperliła

się woda, delikatnie obmyli ranę. Ranny na razie leżał nieruchomo, tylko powieki mu drgały.

Palce chłopca wcisnęły się w otwór po kuli.

Marja spostrzegła, że napotkały pewien opór, być może rana już zaczynała się goić. W

świetle dwóch lamp ukazała się żółta ropa, Marja wiedziała, że to znacznie obniża szanse

pacjenta na przeżycie.

- Wylej trochę z tej butelki - powiedziała, ale Chłopak sądził, że ma na myśli wodę,

sama więc wzięła leczącą nalewkę, rozsunęła brzegi rany i napełniła ją brunatną cieczą.

Mężczyzna na stole drgnął, z jego gardła wydobyły się dźwięki, nad którymi nie panował,

lecz oczy patrzyły nieprzytomnie, oszołomione wódką. Mimo wszystko jednak wiedział, co

się dzieje.

- Może trzeba przynieść pasy - zaproponowała - Marja.

- Nie! - zacharczał ranny i obiema rękami mocno uchwycił się krawędzi stołu.

Chłopak wolno pokręcił głową. W jego oczach dało się wyczytać współczucie, a

czegoś podobnego Marja nigdy dotychczas u niego nie zauważyła. Być może ta scena

przywiodła mu na myśl jakiś fragment z jego tajemniczej przeszłości, może towarzysząc ojcu

widział wielu mężczyzn, których ciała łatano po ranach, zadanych przez kule albo miecze

podczas wojny. Marja przypuszczała, że tak właśnie jest, Chłopak zdawał się wiedzieć, co

robi.

Prędkim ruchem naciął zdrową skórę przy ranie, nacięcie szybko wypełniło się krwią,

która spłynęła bokiem. Marja przygryzła wargi, to samo uczynił człowiek na stole.

Chłopak zagłębił teraz w ranę dwa najdłuższe palce, lecz ranny, o dziwo, leżał

spokojnie. Jedynie drganie twarzy świadczyło o tym, że wciąż jest przytomny.

- Czujesz ołów? - szeptem spytała Marja.

Chłopak ledwie widocznie skinął głową, lecz twarz miał zatroskaną. Wziął do ręki

jedno ze swoich niezwykłych narzędzi; długie nożyce z zakrzywionymi końcami, zrobione ze

background image

starannie wykutego żelaza ciężko spoczęły w jego dłoni.

Marja zamrugała. Z wielkim zainteresowaniem obserwowała spokojne, wprawne

ruchy Chłopaka. Nigdy jeszcze nie widziała go takim pewnym siebie, oto dziedzina, na której

się znał, wielokrotnie, może nawet aż za często widział, jak robi to jego ojciec, Marja

nabierała coraz większego przekonania, że młody człowiek jest synem balwierza.

Kawałek metalu ze stukiem trafił do drewnianej miseczki przy biodrze rannego.

Chłopak ponownie wprowadził narzędzie do rany, razem z nim jeszcze jeden palec.

Rosłe ciało na stole trzęsło się teraz niekontrolowanie.

Chłopak na powrót wsunął rannemu do ust kawałek drewna, tym razem nie zostało

wyplute.

Marja czuła pot spływający jej do oczu. Może dlatego wokół niej zaczęło się robić

coraz ciemniej. Zorientowała się, że i ona mocno przytrzymuje się stołu, a jej ręka spoczęła

na pobielałych kostkach dłoni wielkiego mężczyzny.

Chłopak wstrzymał oddech, wyciągnął z rany swój instrument i triumfująco podniósł

go pod światło.

Kolejny kawałek ołowiu.

- Jest ich więcej? - spytała Marja zdumiona. Chłopak wypuścił powietrze z płuc,

podniósł ramiona i opuścił je. Z jego oczu wyczytała, że nie ma żadnej pewności.

Położył szczypce przy zakrwawionym nożyku, odwrócił się i wypił łyk wódki, która

została na dnie dzbana. Marja zrozumiała, że zrobił swoje. Teraz przyszła kolej na nią.

Pamiętała, jak na początku trudno jej było wbić twardy metal w ludzką skórę,

pamiętała mdłości, które ją wtedy ogarniały, jak trzęsły się ręce przy tej czynności, bo w głębi

ducha obawiała się, że ubliża dziełu stworzenia.

Wówczas jednak, tak jak i teraz, chodziło o ludzkie życie.

Przewlokła nić z końskiego włosia przez skórę mężczyzny, leżał teraz spokojnie, ale

pierś poruszała mu się rytmicznie, oddychał, a więc żył. Marja mocno ścisnęła skórę, zanim

wbiła igłę, wiedziała, że taki zabieg często łagodzi ból ukłucia. Kolejnymi szwami zamykała

ranę. Wierzchnią warstwę skóry zostawiła otwartą, z nacięcia wciąż wypływało trochę krwi.

To dobrze, pomyślała Marja, krew oczyszcza.

Szepnęła kilka słów, żeby przygotować chorego na to, co się stanie, i polała mu

brzuch kolejną porcją brunatnej piekącej cieczy. Zdumiona stwierdziła, że mężczyzna leży tak

samo nieruchomo, jeszcze bardziej zdziwiło ją, że na zakrwawionych wargach pokazał się

cień uśmiechu. Przemyła mu też twarz, otarła zakrzepłą krew z kącika ust i oczyściła ranę,

jaką sam sobie zadał. Wargi miał napuchnięte, nie skrywały białych, silnych zębów.

background image

- Już po wszystkim, przybyszu, będziesz mógł teraz odpocząć, zebrać siły. Czeka cię

jeszcze ciężka przeprawa z gorączką, Kvithovud.

- Jeśli umrę, to w każdym razie z aniołem u swego boku - wydobył się szept z

ochrypłego, przepalonego wódką gardła.

Zostawili go na twardym stole, zasnął, zanim jeszcze skończyli sprzątać. Marja okryła

go derkami, pod głowę wsunęła starą poduszkę wypchaną słomą. Wstydziła się tego, że jej

oczy samowolnie kierują się na mocne uda tego mężczyzny, wstydziła się, że jego ręce zdają

się bezwiednie przyciągać jej własne. Jakże bardzo chciałaby dotknąć jego pulsującej szyi,

nie tylko szorstkimi od pracy zmęczonymi dłońmi.

Pogasili lampy.

Chłopak pożegnał ją swoim zwykłym przyjacielskim spojrzeniem.

Po wyrazie jego twarzy poznała jednak, że w ten wczesny poranek na policzkach

wykwitły jej rumieńce.

Karl powitał ją silnymi objęciami, przytulił do siebie, pogładził po włosach, pieścił

ciężkie powieki.

- Moje biedne maleństwo, taka strasznie zmęczona. I brudna, jak włóczęga.

- Byłam tam potrzebna - stwierdziła po prostu i osunęła się na krzesło.

Światło marcowego poranka wpadło przez wysokie okna izby, Marja zdawała sobie

sprawę, że wcale się od tego nie robi ładniejsza.

- Idź do alkowy, każę przynieść ci na górę balię gorącej wody.

- Sama przecież mogę iść do łaźni, wy macie pewnie co innego do roboty, pola już

wkrótce będą nagie...

- Zrób tak, jak mówię, Marjo - rzekł łagodnie.

Marja z radością poszła na górę, ale nawet te kilka stopni, jakie musiała pokonać,

zdawały jej się ciągnącą się milami drogą. Zdjęła suknie, zmarszczyła nos na widok plam

pokrywających spódnicę i stanik. Bluzce też daleko było do czystości, a włosy zdawały się

jednym wielkim kołtunem.

Łóżka jeszcze nie zaścielono, zagłębienie, jakie pozostawił w nim Karl, zachowało

być może odrobinę ciepła. Skuliła się na nim, wdychając woń lnianego płótna i ulotne

wspomnienie pachnącego ziemią ciała męża.

Cudownie!

Kiedy ciężkie stąpanie po schodach oznajmiło, że kąpiel zaraz będzie gotowa, już

spala.

Karl na widok półnagiego ciała żony w łóżku odsunął parobka i sam jednym silnym

background image

ruchem przesunął balię za próg. Wsypał do wody słuszną porcję proszku przygotowanego

przez Marję, powąchał zawartość innego pojemnika. W suszonych płatkach wyczuł zapach

minionego lata i je także wsypał do balii. Patrzył, jak ciemne barwy w kontakcie z wodą

jaśnieją w zadziwiający sposób, na powierzchni unosiły się teraz kwiaty. Zaiste kąpiel godna

księżniczki!

Uniósł żonę do pozycji siedzącej.

Marja miała na sobie szarą wełnianą koszulę, ściągnął ją przez głowę, nie zważając na

mamrotane pod nosem bezsilne protesty.

Delikatnie podniósł żonę z łóżka i pozwolił stopom dotknąć wody. Marja drgnęła, lecz

powieki uniosła tylko do połowy.

- Ach, jak cudownie - westchnęła, tuląc się do jego szyi. - Nie puszczaj.

Karl zaśmiał się cicho.

- Nie puszczaj? Pocałował ją. Teraz już śmielej.

- Dobrze! Z głośnym pluśnięciem wylądowali w balii oboje, Karl trzymał zwiniętą w

kłębek żonę na kolanach, nogi obojga wystawały ponad krawędź balii, woda przelała się na

podłogę. Powietrze otaczające jej ciało w jednej chwili zdało się chłodniejsze, Karl zobaczył,

że pokrywa się gęsią skórką, a piersi ściągają się, jak gdyby broniły się przed wilgocią i

chłodem.

Serce zabiło mu mocniej, sprawiając, że po ciele rozeszło się nowe ciepło.

Polał jej twarz wodą, Marja przymknęła oczy, lecz zwróciła się w jego stronę,

przyjmując pieszczotliwe strumyki niczym dary niebios.

Odwrócił ją delikatnie, ułożył tak, że leżała wsparta o krawędź balii i jego własne

łydki. Wciąż sprawiała wrażenie, że ledwie wie, co się z nią dzieje.

Karl złapał przewieszone przez krzesło bawełniane płótno, ręcznik Gjertrud ozdobiony

inicjałem. Delikatnie obmył oczy Marji, mniej spuchnięte teraz po odświeżającej wodzie.

Nikt nie ma równie pięknych warg jak ty, pomyślał i zapragnął powiedzieć to na głos.

Dobycie słów zdawało się jednak zbyt trudne, czułość ściskała w gardle.

Wziął więc kawałek perfumowanego mydła, które Nadjana podarowała przyjaciółce,

ten aromat niemal zagłuszył skromną woń suszonych ziół unoszących się w wodzie.

Otoczył ich niczym przytulny oszałamiający obłok przyjemności, Karl żałował teraz,

że sam nie zdążył się rozebrać. Siedział oto w przemoczonych spodniach i koszuli, trzymając

żonę nagusieńką jak nowo narodzone dziecko. Gdyby ktoś tu teraz 'wszedł, mógłby sądzić, że

najbogatszemu człowiekowi we wsi, gospodarzowi Wdowiej Zagrody, całkiem

poprzestawiało się w głowie. Ludzie i tak uważali kąpiele, poza świętami Bożego Narodzenia

background image

i niekiedy w letni dzień, za dziwactwo. Czyż więc ktokolwiek przy zdrowych zmysłach

taszczyłby całą kadź wody na piętro po to, by jak dziecko wskoczyć do niej w ubraniu?

Karl cicho zaśmiał się do siebie. Był to śmiech pełen radości, pomieszanej ze słodkim

wyczekiwaniem.

- Pochyl się, umyję ci włosy, najmilsza.

Marja usłuchała jak lunatyczka. Karl rozkoszował się dotykiem gładkiego mydła w

długiej, ciemnej grzywie włosów, palcami rozczesywał sploty, na pewno ciągnął ją nieco zbyt

mocno za delikatną skórę u nasady włosów na karku. Ale Marja tylko wzdychała, jak gdyby

doświadczała cielesnej rozkoszy, czując, jak z każdym jego ruchem spływa z niej brud i

zmęczenie. Kiedy odrzuciła głowę w tył, woda lśniącym łukiem poszybowała na podłogę.

Karlowi zaparło dech w piersiach, kiedy Marja wychodziła z balii, nie wstydząc się

rozpalonej skóry.

- Wytrzyj mnie! - nakazała.

Posłuchał, nie mógł jednak się oprzeć i później przycisnął ją mocno do siebie, aż

przestraszona krzyknęła z udawanym gniewem.

- Ściągaj to mokre ubranie, szaleńcze! Inaczej się przeziębisz i całą wiosnę przeleżysz

jak zasmarkany dzieciak.

Spodnie z plaśnięciem opadły na podłogę, za nimi koszula. Drżący z zimna, lecz

rozchichotani przytulili się do siebie pod białą pościelą z najlepszej, przywiezionej z dalekich

krajów bawełny.

Karl nie znał materii, której dotyk na skórze byłby przyjemniejszy.

Równać z nią mógł się jedynie aksamit, jaki zaofiarowała mu teraz Marja.

Do uszu Karla Martina dawno już dotarła wiadomość, chociaż nikt nie powiedział za

dużo i zawsze zachowywano ostrożność, gdy tylko w rozmowie uczestniczył ktoś trzeci.

W izdebce na tyłach sali dla chorych umieszczono Nielsa Kvithovuda we własnej

osobie. Pomieszczenie to przeznaczano zazwyczaj dla chorych zakaźnie albo też na przy-

gotowanie zwłok do pogrzebu. Przywódcy buntowników widać to nie wystraszyło,

powiadano, że spał przez bite trzy doby i zdaniem Karla Martina już samo to brzmiało

dostatecznie strasznie. Pomyśleć tylko, że można spać w izbie razem z niepobłogosławionymi

duchami zmarłych! Cóż, widać Kvithovuda nie tak łatwo wystraszyć. Chłopiec miał w

pamięci rozliczne historie, jakie opowiadano o tym niezwykłym człowieku. Ciarki

przechodziły mu po plecach na myśl, że buntownik, który ośmielił się sprzeciwiać

przedstawicielowi władzy i własnymi rękami zabił syna lensmana, znajdował się teraz tutaj,

wśród nich.

background image

Mama przykazała mu, żeby trzymał język za zębami.

Mama surowo zmarszczyła brwi, kiedy poprosił, żeby w ten marcowy dzień zabrała

go do szpitalika.

- Po co? - spytała wyraźnie zdziwiona nagłym zainteresowaniem chłopca. Zwykle

szerokim łukiem obchodził to miejsce, niechętnie nawet przynosił jej wiadomości z domu.

Na widok szczerej nadziei bijącej z oczu syna Marja złagodniała. Na pewno chciał z

bliska zobaczyć słynnego Kvithovuda, może nawet zamienić z nim kilka słów, by później

mieć się czym chwalić wśród kolegów.

- Pamiętaj, że nie wolno nam o tym mówić głośno, Karlu Martinie - upomniała go

ostro. - Dobrze wiesz, że tego człowieka ścigają, ukrywanie go jest dla nas niebezpieczne.

- Chyba nie bardzo - stwierdził chłopiec. - Wszyscy, których znam, podziwiają

Kvithovuda i nikomu chyba nie przyszłoby do głowy wydać go pastorowi czy wójtowi.

Marja zmierzwiła synkowi włosy, Karl Martin zirytowany wykręcił się spod jej ręki.

- Dobrze, chodź ze mną, ale licz się z tym, że będziesz musiał pracować, potrzebuję

drewna i wody. Gunda ma inną robotę.

- Zgoda - mruknął dzieciak zadowolony i mocniej nasadził czapkę na uszy.

W drodze do Vildegard szedł kawałek za matką. Marja maszerowała szybkim, lekkim

krokiem. Łatwo było poznać, że ma za sobą trzy dni odpoczynku. Niechętnie zgodziła się na

pozostanie w domu i spędzenie tych dni bez żadnych szczególnych zajęć. Niezwyczajną dla

niej rzeczą było przesiadywać przez pół dnia na krześle, drzemać i za jedyne zajęcie mieć

gładzenie puszystego futra podwórzowego kota.

Karl Martin również ledwie to wytrzymywał, zwykle bowiem sam się rządził, kiedy

rodzice zajmowali się własnymi sprawami. Mógł wtedy krążyć po domu jak król po zamku i

badać maleńkie pomieszczenia nad strychem. Teraz, kiedy ukochany szałas w pobliżu Oppdal

zajęły dzieciaki Reiulfa, tam właśnie miał swoją sekretną kryjówkę.

Mama wydaje się dzisiaj taka młoda i wesoła.

Słyszał, że bawią się z tatą co wieczór.

Karl Martin dobrze wiedział, co oznaczają przenikające przez ściany odgłosy, lecz nie

widział w tej czynności nic bardziej emocjonującego niż we wszystkich dziwnych pomysłach

mamy.

Na pewno byli dla siebie dobrzy, i to wystarczy. Trzeba cieszyć się uśmiechniętymi

twarzami, kiedy tylko można, doszedł do wniosku. Wkrótce znów nadciągną burzowe

chmury, chociaż musiał przyznać, że między rodzicami od wielu, wielu już miesięcy

nieprzerwanie świeciło słońce.

background image

Jak dorośnie, nigdy się nie ożeni. Towarzysze zabaw to głupcy, już uganiali się za

dziewczętami, ciągnęli je za warkocze albo na wyścigi starali się przekraść jak najbliżej i

zadrzeć im spódnice tak, żeby ukazała się szara spodnia koszula. Najlepszą zabawą była,

zdaje się, gonitwa za córkami chałupników, które takiej koszuli nie nosiły. Karl Martin

prychał pod nosem na myśl o głupocie kolegów i ani trochę nie interesował się ich

rozmowami, podczas których temat budowy łodzi i konstruowania szałasów coraz częściej

zastępowały dyskusje o całowaniu.

Karl Martin postanowił zostać żołnierzem.

Na wojnie nie ma dziewczyn.

Tam być może znajdzie miejsce dla siebie i zostanie bohaterem. Kimś, na kogo

wszyscy zwrócą uwagę, nawet mama otworzy usta ze zdumienia, kiedy zobaczy go

powracającego do domu w pięknym mundurze z medalami za uratowanie kraju. Wtedy być

może zapomni na jakiś czas o wszystkim innym, zrozumie, jakiego wspaniałego ma syna.

Marja wyprzedzała go o jakieś dziesięć, dwanaście kroków. Na drodze biegnącej

wzdłuż skraju lasu do Vildegard przyspieszyła. Widać już było grupkę ludzi, czekających pod

szpitalikiem, siedzieli wokół paleniska na dziedzińcu, grzejąc przy ogniu zziębnięte ręce i

stopy. Karla Martina nie zdziwiłoby, gdyby czekali tak przez całą noc.

- Biedacy - szepnęła Marja do siebie, z trudem przełknęła ślinę. W sercu ją zakłuło,

zrozpaczeni ludzie czekali na nią na zimnie, a ona leniła się przez tyle dni. - Pospiesz się, Karl

Martin, oni czekają.

- To znaczy, nie spotkam się z Nielsem...

- Pst! Nie wymieniaj tego imienia.

- Nie możesz o tym zapomnieć, mamo.

- Nie, synku, ale to później, później, kiedy już porozmawiam z nimi.

Podbiegła, Karl Martin zwolnił.

W piersiach zacisnął mu się paskudny węzeł, z którym tyle już razy musiał walczyć.

Zatrzymał się przed furtką, przysiadł na wilgotnej ziemi, chociaż wiedział, że wiosną nie

wolno tego robić. Mógł zachorować.

I co z tego?

Na szczęście ludzie czekający na Marję potrzebowali jedynie jej porady i trochę

leków. Marja wielu z nich podejrzewała, że przyszli tutaj tylko dlatego, iż nic innego nie

mieli do roboty. Głodowali, życie było takie szare. Każdy powszedni dzień najuboższych

wyglądał identycznie jak poprzedni bez względu na porę roku. Dolegliwości znosili w

milczeniu, nikt nie przyznawał się do nich głośno, za zaszczyt poczytywali sobie umiejętność

background image

ich znoszenia w milczeniu.

Kiedy jednak ciężar stawał się niemożliwy do wytrzymania, mogli przyjść z nim do

Marji. Wiedzieli, że zostaną wysłuchani, jeśli tylko cierpliwie poczekają i nie odepchną na

bok ważniejszych pacjentów.

W gromadce znalazły się przede wszystkim kobiety, a także kilku starców, był też

brodaty drwal, któremu dokuczał ropiejący palec.

Marja namoczyła czyste kłaczki wełny w wyciągu z mącznicy lekarskiej,

przywrotnika i kokornaku powojnikowego. Okład miał rozmiękczyć opuchnięty palec, resztę

zaś załatwi ostry nożyk Chłopaka.

Jedna z kobiet zasłaniała ręką oko, Marja odsunęła jej palce na bok i spostrzegła, że

oko jest czerwone i łzawi. Przy dolnej powiece zbierała się żółtozielona wydzielina.

- Przecierałam je kocim ogonem, próbowałam śliny i rybiego śluzu, ale tym razem nic

widać chyba nie pomoże - poskarżyła się staruszka.

Marja pokiwała głową, stare rady wielokrotnie działały skutecznie, w każdym razie

często się do nich uciekano, niektóre wykorzystywała i ona.

- Próbowałaś kobiecego mleka? - spytała. Kobieta pokręciła głową.

- Skąd miałabym je wziąć...? My, starzy, całkiem sami... Marja gestem przywołała

młodą gospodynię z Vik, która zjawiła się tutaj z maleńkim synkiem.

Wkrótce kubek do połowy zapełnił się mlekiem i Marja mogła przemyć nim chore

oko.

- Stare rady są zawsze najlepsze - stwierdziła i posłała staruszkę do Gundy, by

odpoczęła u niej i napiła się czegoś gorącego.

Młoda kobieta zaś dostała mieszankę ziół, arcydzięgla, kminku, krwawnika i jałowca,

która miała pomóc na brzuch, opornie działający po porodzie.

Marja przyjmowała jednego pacjenta za drugim i jeszcze przed południem gromada

zadowolona rozeszła się do domów.

Usiadła na chwilę w kuchni u Gundy.

- Słyszałam, że miewa się lepiej. Gunda potwierdziła jej słowa skinieniem głowy.

- O, tak, ten chłop jest wprost nieprzyzwoicie zdrowy.

Na twarzy pulchnej kobiety ukazał się uśmiech. Marja zdumiona patrzyła na

uciekające spojrzenie Gundy. Kucharka nagle bardzo się przejęła wycieraniem drewnianych

łyżek w kącie. Nie odwracając głowy, dodała:

- Tak, tak, zdrowy, zdrowy jak cielak na wiosnę. I jak chcesz wiedzieć, tak samo go

roznosi.

background image

Marja nie powstrzymała się od śmiechu. Oczy kucharki błyszczały irytacją, lecz

zdradził ją rumieniec na policzkach.

- Gundo, co się z tobą dzieje? Doprawdy, odnoszę wrażenie, że ten chłop cię

zauroczył! I taką masz ładną niebieską sukienkę!

Gunda pogroziła jej kopyścią.

- Cicho bądź, Marjo, nie śmiej się!

- Hi, hi, hi, naszej kucharce wróciła młodość! W dodatku kawał pięknej kobiety z

ciebie, Gundo, jeśli tylko uczeszesz włosy tak porządnie jak dzisiaj, i ta sukienka...

I Gunda także się uśmiechnęła, ale zaraz prychnęła Marji w odpowiedzi i jak opętana

zaczęła mieszać w garnku z owsianką.

Marja spoważniała.

Jeśli Kvithovud sprawił, że nawet Gundzie krew zaczęła prędzej krążyć w żyłach, to

nic dziwnego, że i ona czuła w ciele taki niepokój. Na szczęście nocne uciechy z Karlem

nasyciły ją, dodały sił. Zdołała trzymać pacjenta za rękę, nie pocąc się ani odrobinę, odchyliła

na bok koszulę i spodnie, żeby obejrzeć ranę, i nie myślała przy tym o miękkiej męskiej

skórze. Potrafiła nawet wytrzymać jego krzywy uśmiech, zachowując w oczach wyraz

dostojnej i życzliwej troski.

Marja była dumna z siebie, z upływem lat nauczyła się coraz lepiej udawać, poza tym

starała się nie zabawić zbyt długo w ciasnej izdebce przepełnionej zapachem Nielsa.

- Czy prędko mnie stąd wypuścisz? Nie mam czasu na dalszą kurację, nawet u takiego

prześlicznego anioła. Moja skóra będzie tęsknić za twoimi dłońmi, lecz mimo to każda

godzina spędzona tutaj to zbyt dużo. Wielu ludzi na mnie czeka - powiedział.

Marja rozłożyła ręce, mówiąc, że nie jest tu przecież więźniem i jeśli tylko chce, to

może odejść już w tej chwili, ale ona wtedy nie da za jego życie nawet szylinga.

- Rana ledwie zaczęła się goić po tym zapaleniu, wciąż jeszcze nie opuściła cię

gorączka, ale zrobisz, jak zechcesz. W końcu trzymanie cię tutaj nie jest tylko i wyłącznie

przyjemnością, wiesz chyba, że wyznaczono nagrodę za twoją głowę, Nielsie Kvithovud.

Ujął ją wtedy za rękę, zaatakował prędko jak wąż. Zanim Marja zdążyła się

zorientować, co się dzieje, przyciągnął ją do siebie tak blisko, że była w stanie wyczuć roz-

maite odcienie jego zapachu.

- Każdy ma swoją cenę, piękna Marjo, chciałbym się dowiedzieć, jaka jest twoja.

Odeszła wtedy od niego, uciekła do domu na trzydniowy „odpoczynek”.

Pierwszego dnia jego obraz wirował jej przed oczami, drugiego od czasu do czasu

tylko wracała do niego myślą, a na trzeci dzień obudziła się, czując przy sobie rozgrzane ciało

background image

Karla i ślady jego miłości w postaci ciepłej wilgoci na skórze. Nie myślała już wtedy o

Nielsie i cieszyła się, że na jego wspomnienie serce nie uderza jej mocniej. Czuła się tak

bezpieczna, że jeszcze tego samego dnia znów ruszyła w stronę Vildegard.

Teraz już tu była.

Siedziała przy stole Gundy, ze zdziwieniem obserwując, jak przywódca buntu wpływa

również na starszą kobietę. Niels Kvithovud zaliczał się do tych, którzy samą swą obecnością

potrafią zmienić nastrój w całym domu, wprawiając ludzi w niepokój, jaki ogarnia ich przed

burzą. Tak w każdym razie działał na kobiety.

- On goni za spódniczkami, uwodziciel przeklęty. Jego ślad wyznaczają złamane

dziewczęce serca i nieślubne dzieci - rzuciła Marja z gniewem.

Gunda nie przestawała mieszać w garnku, owsianka wkrótce nie będzie miała ani

jednej grudki, jak przecedzone mleko.

- Nie wolno nam sądzić wedle cudzych słów - oświadczyła, wyraźnie broniąc Nielsa,

czym jeszcze bardziej rozsierdziła Marję. - Zaglądałaś do niego dzisiaj?

- Nie, uznałam, że to niepotrzebne. Gunda burknęła coś niewyraźnie, spróbowała

owsianki prosto z łyżki.

- Wobec tego zaniosę mu jedzenie i powiem, że Marja niestety nie może go dziś

odwiedzić, bo w ciele ma niepokój, a serce bije jej jak w galopie.

Słowa wypowiedziane zostały żartobliwym tonem, lecz Marja domyślała się, że

Gunda naprawdę potrafi dać rannemu coś podobnego do zrozumienia.

- Ja to wezmę - oświadczyła, wyrywając z rąk kucharki miskę z owsianką, aż szara

masa pociekła jej po palcach. Zirytowana zaczęła dmuchać na poparzoną skórę i wybiegła z

kuchni, wciąż mając w uszach cichy śmiech Gundy.

Niels rzeczywiście siedział już na łóżku, ktoś ułożył mu za plecami dobrze wypchane

sienniki, wyglądało więc na to, że jest mu stosunkowo wygodnie. Kiedy drzwi się otworzyły,

w jego oczach zabłysła nadzieja. Marja zrozumiała, że czekał właśnie na nią.

- Dzień dobry, Kvithovud, widzę, że dobrze się miewasz w swoim więzieniu. Byle

tylko kochana Gunda zanadto cię nie rozpuściła, bo inaczej nigdy się ciebie stąd nie

pozbędziemy.

Podeszła aż do samego łóżka, postawiła miskę z owsianką na malutkim stoliku, Niels

miał już dość sił, by sam po nią sięgnąć.

- Och, aniele, czy byłabyś tak dobra i zechciała mi pomóc? Pachnie tak cudownie, a

jeśli ty będziesz mnie karmić, być może zdołam przełknąć łyżkę albo dwie.

Oczy mu się śmiały, ton bezradności w głosie brzmiał fałszywie niczym w

background image

przesuszonej wierzbowej fujarce.

- Musisz jeść sam, inaczej wychudniesz - odcięła się i zajęła porządkowaniem

rozmaitych pojemniczków w szafce pod ścianą.

Za plecami słyszała skrobanie łyżki o miskę, odgłosy świadczące o tym, że usta

rozsmakowują się w owsiance. Niels więcej nic nie powiedział. Marja przesuwała słoiczki,

przecierała je szmatką, składała kawałki płótna, mające służyć jako bandaże, układała rzeczy

równiutkim rządkiem. W końcu nie pozostało jej już nic więcej do zrobienia i musiała

odwrócić się w jego stronę.

Oczy wciąż mu błyszczały, na wargach igrał uśmiech.

Wiem, o czym myślisz, mówiło jego spojrzenie, a ona w odpowiedzi gniewnie się

zaczerwieniła.

- Dziękuję za jedzenie - rozległ się łagodny głos z łóżka. - Nie obejrzysz mojej rany?

Dziś w nocy okropnie mnie swędziało, tam także.

Te aluzje, podwójne znaczenie każdej wypowiedzi...

Marja miała ochotę zatkać mu usta trzymanymi w ręku ściereczkami, żeby wreszcie

umilkł, ale jakiś głos w niej szeptał, że są na to inne, równie skuteczne sposoby. Zranienie na

wargach już mu się zagoiło, przypominała o nim jedynie niewielka opuchlizna w kąciku ust,

wargi wyglądały na miękkie, choć były raczej wąskie, blade.

Powstrzymała własne myśli, karcąc się w duchu. Nabrała powietrza w płuca, teraz już

nie odwracała wzroku.

- Muszę tu trochę posprzątać, przewietrzyć, potem przyślę Gundę z miską, żebyś mógł

się umyć. Nie najpiękniej wyglądasz, jak tak leżysz.

Nieładnie z jej strony tak mówić, lecz on tylko wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Dostatecznie pięknie. Nie podoba ci się zapach mężczyzny, aniele?

W odpowiedzi brutalnie ściągnęła z niego przykrycie. Twardymi ruchami usunęła

okład zakrywający ranę, drgnął, kiedy go odrywała, płótno przylepiło się i teraz z brzegów

rany zaczęła się sączyć żywa krew. No cóż, dobrze mu zrobi pomyślenie o czym innym.

- Delikatnie, aniele, tak ostro nie wolno się obchodzić z nieszczęsnym rannym

człowiekiem.

- Zamknij gębę, Kvithovud! - warknęła i skupiła się na ranie.

Nabrała nieco spirytusu na szmatkę, to najlepszy środek na przemywanie.

- Mam nadzieję, że będziesz mógł za to zapłacić - powiedziała. - Wiem, że jesteś

mieszczaninem, posiadasz wielkie dwory i dość tłustej słoniny. Od takich jak ty żądam

zapłaty, żeby w ten sposób pomóc innym, których nie stać na leczenie.

background image

- Świetnie to rozumiem, aniele, słyszałaś chyba o mojej walce. Myślisz, że nie wiem,

co to sprawiedliwość?

Marja pokiwała głową, teraz już poważna.

- Owszem, słyszałam o tym. Ryzykujesz własne życie i dobra. Wydaje mi się też, że

nie robisz tego dla zysku.

- Zbyt dużo widzę cierpienia, aniele, dobrze znam niewolę biedaków. Wiem, że mogę

coś zrobić, że ludzie mnie słuchają. Kiedy wyjechałem do Kopenhagi...

- A więc to prawda?

Skinął głową.

- Oczywiście. Rozmawiałem z jego wysokością, i to nie raz. Na koniec obiecał mi, że

coś się zrobi z chciwymi wójtami. Wróciłem do domu z podyktowanymi przez niego słowami

i sądziłem, że to coś zmieni, sam król bowiem powiedział, że jego celem nigdy nie było

rabowanie biedaków i odbieranie chleba od ust ich dzieciom. To wójtowie ponoszą za

wszystko odpowiedzialność, bo to oni napełniają kieszenie tym, co nazywają ofiarami

wojennymi.

Marja zapomniała o sprzątaniu, uklękła przy łóżku rannego, zasłuchana w jego mocny

głos. Kiedy mówił o swej walce, twarz mu płonęła, z oczu biła desperacja i smutek, i

nieugięty bunt.

- Ale dlaczego, Kvithovud? Dlaczego podejmujesz tę walkę, w której powodzenie

chyba nikt nie wierzy? Ty, który masz wszystko, czego ci potrzeba, któremu niczego nie brak.

Niels wbił w nią wzrok, niebieskie oczy pociemniały mu teraz, gdy nie było już w

nich rozbawienia, flirtu i bezczelności.

- Co ty o tym wiesz, aniele? Co wiesz o losie innych ludzi?

Spuściła wzrok przepraszająco.

Podniosła z ziemi wilgotną szmatkę.

Niels patrzył gdzieś przed siebie, lecz mówił dalej:

- Pewnego dnia wszystko się odmieni, aniele. Pewnego dnia lud powstanie i pokaże

tym odzianym w czerń, że kraj należy do nas, że plony, które zbieramy, są nasze. Przyjdzie

kres samowładnego rządzenia wójtów, bezlitosnego ściągania podatków od wdów i ubogich,

nadejdzie kres władzy księży i poborców podatkowych, zniszczymy tę unię.

Marja odczuwała żar jego słów jako fizyczne ciepło, jej serce bez trudu odnajdowało

ten sam rytm co jego; słowa, które wypowiadał, łatwo trafiały do przekonania. Zafascynowała

ją ta strona jego osoby, zapał, odwaga i siła, przez którą rzucał urok na słuchaczy. Byli sami

w maleńkiej izdebce, lecz jego przemowa trafiła jej prosto do serca, wzbudziła ochotę

background image

przyjścia z pomocą buntownikom, umożliwiła wyobrażenie sobie rozwiązań, jakie bardzo

rzadko przychodziły jej do głowy.

- Powiedzie się nam, aniele. Wiem, że się uda, bo czyż nie jest nas o wiele tysięcy

więcej od tych, w których rękach spoczywa dziś cała władza? Czyż nie jesteśmy po stokroć

silniejsi, choć mamy puste brzuchy, a zamiast mieczy w rękach tylko siekiery? Zapewne

popłynie krew, już zresztą tak się stało, lecz jeśli cokolwiek ma się zmienić, trzeba liczyć się z

tym, że będzie bolało, prawda?

Marja z powagą skinęła głową.

- Czy mogę coś zrobić, Kvithovud? Nie mam zbyt wiele pieniędzy w gotówce, ale

moje zagrody są dobrze utrzymane, a spichrze wcale nie świecą pustkami...

Mężczyzna patrzył na nią z uznaniem.

- Takich jak ty potrzeba mi w tej walce. I twoje bogactwa zostały na pewno naruszone,

i ty cierpisz od tych samych podatków co ja, ale wszystko, na czym ci zbywa, każda ilość

wełny, żelaza czy srebra, jaką możesz dać... przyda się.

Marja pokiwała głową.

- Mogłabym sprzedać Reine... Rozmawialiśmy już o tym, kupić za to zboża, ceny w

tym roku są tak wysokie, niejeden z głodujących zjada ziarno na siew.

Niels westchnął.

- Tak jest, to prawda, ludzie jedzą ziarno na siew. Marja skończyła sprzątanie, prędko

uładziła spódnice, zanim niepokorne myśli zdążyły zająć się jego odsłoniętym ciałem.

- Dziękuję za tę chwilę rozmowy - powiedziała zwyczaj nie. - Bardzo ciekawie się

ciebie słucha, jesteś taki zaangażowany w to, co robisz. Muszę przyznać, że podziwiam twoją

odwagę i brak egoizmu.

To były poważne słowa, oświadczenie zaufania. Marja spodziewała się równie

formalnego podziękowania, lecz humor mężczyzny zmienił się gwałtownie niczym pogoda w

letni dzień. Na ustach znów błysnął mu żartobliwy uśmiech.

- Odwagi mam dość i niesamolubstwa także, ale wśród męskich cech mam też inne,

którymi się chwałę i które chętnie ci zaprezentuję później.

Jego ręka przypadkiem dotknęła zranionego miejsca, ten ruch przyciągnął spojrzenie

Marji, można by go odczytać jako zupełnie niewinny, lecz w połączeniu z lubieżnym

uśmieszkiem było to absolutnie niemożliwe. Na szczęście już wcześniej zaczerwieniły się jej

policzki, obyło się więc bez gwałtownego rumieńca.

Prędko zdecydowała, że atak jest najlepszą formą obrony.

- Pilnuj się, Kvithovud, bo są lekarstwa, którymi potrafię ugasić w ciele mężczyzny

background image

taki bezwstydny płomień.

Przyjął jej zwycięstwo, szepcząc cicho:

- Nie wątpię, aniele, nie wątpię...

background image

ROZDZIAŁ IV

Marja przez resztę dnia chodziła jak po rozżarzonych węglach. Na szczęście miała

wiele zajęć, chociaż szpitalik opustoszał. Postanowiła wykorzystać okazję i zabrała się do

porządnego wyszorowani? pomieszczeń. Ługowe mydło wżerało się w ręce aż do łokci, obie

z Gundą ciężko sapały nad wiadrami z gorącą wodą, szczotkami i ścierkami. Mycia doczekały

się także grube okna; w potężne ościeżnice wstawiono szyby, wcześniej otwory w ścianach

zasłaniały tylko okiennice. Marja lubiła światło i uważała, że chorzy zdrowieją od samego

patrzenia na wesołą grę kolorów w grubym zielonkawym szkle. Niektórzy mamrotali pod

nosem, że pieniądze w tych trudnych czasach można by spożytkować lepiej, lecz Marja na

temat szyb w oknach miała własne zdanie. Nie dręczyły jej wyrzuty sumienia, bo tylko ona

wiedziała, jak wielka część Wdowiej Zagrody i majątku starego pastora zniknęła w

przepastnej otchłani potrzeb ubogich i chorych. Szkoła także kosztowała niemało, Marja

kupiła tabliczki, srebrne rysiki, książki, a na dodatek wielką kolorowaną mapę do zawieszenia

na ścianie. Starą mapę z demonami i straszydłami zastąpiła nowa, niemiecka, pokazująca

świat bez fantazyjnych ozdób w postaci potworów morskich i dziwacznych ludzi.

Dzieci uwielbiały opowieści Nadjany o odległych miejscach, a teraz jeszcze lepiej

mogły je sobie wyobrażać. Miasta i dalekie kraje, o których mówiła, stawały się jakby

bardziej rzeczywiste, kiedy mogła pokazać je na papierze i pozwolić, by własnymi oczyma

odczytały zawiłe nazwy.

Nadjana.

Marję na myśl o przyjaciółce ogarniał spokój i poczucie bezpieczeństwa. Niezbyt

często się spotykały teraz, gdy wieczory stawały się coraz jaśniejsze i wypełniała je praca.

Ale i tak duńska „baronówna” na zawsze zawładnęła pokaźną częścią serca Marji. Kto by to

przewidział w dniu, w którym wdarła się w życie Marji niczym unicestwienie dawnych

nadziei? Przybyła tu jako żona Justitiana, co było ogromnym zaskoczeniem dla wszystkich

mieszkańców wsi, największym jednak dla Marji. A Marja na myśl o Justitianie wciąż czuła

w piersi dawny ból. Już jako młoda dziewczyna złapała w sieci słabowitego syna pastora,

przekonana, że Justitian stanie się jej drogą do zemsty, że będzie mogła posłużyć się nim, by

uderzyć w jego ojca, bezlitosnego Revelina. To pastor wygnał z wioski jej matkę, posłał ją na

śmierć, na bezludny szkier daleko na Północy, skradł Marji wszystko. Najokrutniejsze jednak

było to, że skradł jej matkę. Była niemowlęciem, gdy zjawili się ludzie lensmana i zakuli

dumną Marię w kajdany. Od tamtej pory nikt jej nie widział, tylko ojciec, który wyruszył na

poszukiwanie żony i dla miłości porzucił dzieci.

background image

Całemu nieszczęściu winien był pastor. Ojciec Justitiana w oczach Marji stał się

uosobieniem zła. Teraz nie żyli już obaj, i pastor, i jego syn, ale została Nadjana, wdowa i ich

jedyna spadkobierczyni. Tylko ona znała największą tajemnicę Marji, tylko ona wiedziała, że

krew Justitiana wciąż żyje.

W bliźniętach Marji.

Nadjana oddała wszystko rodzinie Oppdalów, Karlowi wytłumaczyła, że czyni tak,

ponieważ ma dług wobec matki Marji, kaprysy losu zdecydowały bowiem, że Nadjana w swej

zagmatwanej przeszłości zetknęła się z kobietą ze szkieru.

Było to niemal zbyt nieprawdopodobne, by mogło być prawdziwe, lecz Marja musiała

jej wierzyć.

Nadjana spotkała jej matkę na Północy, skąd z narażeniem życia uciekła w łodzi bez

wioseł. Jej matka wciąż żyła na wyspie razem z mężczyzną, którego kochała. Marji zostało po

niej zaledwie trochę ubrań, parę książek, kilka ozdób, srebrna tabakierka...

Nawet jako dorosłą kobietę Marję niekiedy potrafiło ogarnąć rozgoryczenie z tego

powodu, że nigdy nie poznała w pełni swoich korzeni, z powodu zdrady, której doznała jako

dziecko, i dręczącego poczucia, że została opuszczona.

W oczach Marji zakręciły się łzy, lecz powstrzymała je, obeschły, zanim zdążyły

wypłynąć.

Niedobrze myśleć o takich sprawach, kiedy człowiek jest zmęczony. Lepiej mieć u

swego boku Nadjanę, gdy nie starczy odwagi.

Marja zatęskniła za troskliwością, za siłą i spokojem przyjaciółki. To dziwne,

pomyślała, jaka moc mieści się w tym kruchym, wydelikaconym ciele. Nadjana jest taka

piękna, bez względu na wszystko jest i pozostanie piękna. Haftowana maseczka skrywała

blizny, nikt tak naprawdę nie wiedział, jakie rany odniosła Nadjana. Marja po pożarze

widziała czerwoną, nabrzmiałą skórę i żywe ciało nadpalone płomieniami. Gdy tylko Nadjana

troszkę odżyła, pochowali wszystkie lusterka, twarz bowiem wyglądała doprawdy strasznie,

Marja była jednak pewna, że Nadjana znalazła jakieś zwierciadło, bo sama sprowadziła maski

i woalkę, z którą się nie rozstawała. Nie zdejmowała jej nawet przy Marji, nosiła z dumą, nie

rozpaczając otwarcie za utraconą urodą.

Marja podjęła decyzję.

Dziś wieczorem pójdzie do Nadjany, posiedzi razem z nią, porozmawia o wszystkim,

co w ostatnich dniach tak wzburzyło jej serce. Nadjana miała doświadczenie życiowe.

Nadjana wiele przeżyła z mężczyznami.

Jeśli ktokolwiek mógł powiedzieć jej właściwe słowa, pomóc poradzić sobie z tym

background image

bezwstydnym, a zarazem tak pociągającym buntownikiem, to właśnie Nadjana.

Chłopczyk stracił cierpliwość, nie mógł dłużej czekać. Jasne się stało, że mama nie

zamierza doprowadzić do jego spotkania z tym interesującym człowiekiem. Karl Martin

zacisnął zęby, nożyk trzymany w ręku wbił się mocno w sęk w brzozowym drewnie.

Usadowił się na kamieniu ponad młynem, miał tutaj swoje miejsce, derkę do siedzenia i

resztki chleba w węzełku.

W dole Gunda trzepała na wiosennym słońcu koce. Chłopiec obserwował kołyszące

się ciało kucharki, pochłonięte walką z kurzem i brudem. Kij, którym uderzała, zataczał łuk

od jej dłoni do nieszczęsnej tkaniny. Mama potrafiła bić szybciej, lecz nie obracała trzepaczką

z taką siłą.

Słońce świeciło nad okolicą. Karl Martin zapatrzył się na fiord, tak daleko jak mógł

sięgnąć wzrokiem. Raz jeden był za górami, raz tylko oglądał inne miejsca.

Nóż upadł na kamień, z nieprzyjemnym zgrzytem osunął się między płytki łupku i

granitu. Karl Martin odrzucił drewno. Zamierzał wystrugać kubki, które dałoby się

przytroczyć do żołnierskiej torby, lecz nagle przeszła mu ochota.

Rozgoryczony oparł się o kamień. Czul, jak chłód zmrożonej ziemi przenika przez

kurtkę aż do szpiku kości, do najdalszej głębi jego wnętrza.

Dzień chylił się już ku zachodowi.

I dzisiaj widać także nic więcej się nie wydarzy.

Długo siedział nieruchomo, bez zmrużenia powiek wpatrywał się w horyzont,

wreszcie oczy rozbolały go od patrzenia, blask wiosennego słońca oślepił go, otulił wzrok

białą mgłą. Dopiero wtedy chłopiec spuścił oczy i podniósł się ciężko. Oczyścił nóż, ocierając

go o spodnie z tyłu; na ostrzu pojawiło się niewielkie zadrapanie.

Karl Martin powlókł się do domu.

Amelia, zdaje się, prosiła kucharkę o usmażenie naleśników ze słoniną na

podwieczorek, może zostało coś i dla tego, który nigdy nie pilnował pory posiłku.

Siedziały każda nad swoją filiżanką drogiej kawy, Marja nie całkiem jeszcze się

przyzwyczaiła do jej goryczy, ale Nadjana drobnymi łyczkami popijała czarny napój. Dla

Marji starała się zawsze mieć dość kupnego cukru i śmietanki.

Nadjana przymknęła oczy. Wśród cieni, rzucanych przez krawędzie maski, Marja

widziała, że czarne jak sadza rzęsy drżą. Nadjana nosiła dzisiaj białą maskę, jedną z tych

haftowanych. Wspaniały kawałek rękodzieła, nigdy jednak nie zdoła przewyższyć urodą

twarzy, którą zakrywał. Marja gotowa była się założyć, że okaleczenia nie były na tyle

poważne, by ciepły uśmiech Nadjany i jej niezwykle silna osobowość nie pozwoliły o nich

background image

zapomnieć. Przyjaciółka jednak najwidoczniej postanowiła żyć w ukryciu. Marja wiedziała,

że Nadjana nawet sypia w masce, był to jednak jedyny temat, na który dwie kobiety ze sobą

nie rozmawiały.

- A więc on rozpala w tobie ogień, Marjo? Dolna warga Nadjany wskazywała na

uśmiech. Marja zajrzała do środka kruchej filiżanki, podziwiała niebieski wzorek niemieckiej

porcelany, którą Nadjana przywiozła aż z dalekiej Kopenhagi. Nikt tutaj nie widział

podobnych naczyń.

- Widzę to, moja droga. Rumienisz się jak dziewica w noc poślubną.

- Ach, Nadju, nie żartuj sobie z tego, nie drwij ze mnie, wszystko jest takie trudne,

czuję się taka... niepewna.

Nadjana wolno pokiwała głową, oparła się o miękkie poduszki na meblach zrobionych

na jej zamówienie.

- Opowiedz mi o nim.

Marja westchnęła ciężko.

- Ma białe włosy, ale nie jest jeszcze stary, tak mi się wydaje. Może mieć czterdzieści

lat, trudno powiedzieć. Twarz wyrazista, dość szeroka... i lodowato niebieskie oczy. Wysoki...

Nadjana zamruczała z zadowoleniem. Marja, słysząc jej reakcję, nie mogła

powstrzymać się od uśmiechu, przyjaciółka zapewne wyobraziła sobie opisywanego mężczy-

znę i obraz przypadł jej do gustu.

- Potrafi znieść ból jak kobieta, najwyraźniej niczego się nie boi i jest okropnie

bezczelny w słowach.

Ciche pomrukiwanie zmieniło się teraz w głośny śmiech. „Baronówna” odstawiła

filiżankę tak gwałtownie, że Marja drgnęła przestraszona. Nadjana dłońmi w rękawiczkach

uderzała o uda, a jej śmiech nie był wcale śmiechem cnotliwej, zasadniczej szlachcianki.

Marję z początku ogarnęła irytacja, zaraz jednak i ona zaczęła się śmiać.

- Mój Boże, Marjo, jesteś naprawdę zakochana! Nigdy nie widziałam bardziej

rozmarzonego spojrzenia, przyznaj się, próbował ci wleźć pod spódnicę?

- Ależ, Nadja, damie nie wypada pytać o takie rzeczy.

- Żadna ze mnie, u diabła, dama, a już na pewno nie teraz, przy tobie. Wyznam ci coś,

Marjo. Niekiedy męczy mnie rola nauczycielki w szkole, stoję tam taka zacna i przyzwoita,

wtłaczam wiedzę do tych małych łebków, rodzice kłaniają mi się i wychwalają mnie, że tak

się poniżam tylko i wyłącznie po to, by poszerzyć horyzonty dzieci biedaków. Uważają mnie

za szlachetną, szkoda, że nie wiedzą, przed iloma mężczyznami uchyliłam wrota niebios.

Marja uśmiechnęła się. To rzeczywiście zabawne. Teraz, kiedy Justitian już nie żył,

background image

ona jedna znała prawdę o przeszłości Nadjany. Nikomu we wsi nie przyszłoby nawet do

głowy, że Nadjana, szlachcianka, zawiadywała największym domem nierządu w Kopenhadze.

Co z tego, że był to bardzo ekskluzywny przybytek?

- Potrzebuję uspokojenia, Nadju. Powiedz mi, ty, która dobrze znasz się na podobnych

historiach, że ta gorączka to coś, co wkrótce minie.

- To ty się wyznajesz na gorączkach, moja droga. Ja wiem tylko, że kiedy ogień już

rozgorzeje, a brakuje wody, to najmądrzej jest pozwolić płomieniom, by się wypaliły.

Umierają wtedy same z siebie, kochana.

- Nie chcesz chyba powiedzieć...

- Ależ tak, niech to trwa, moja droga. Na pewno wiesz, jak zabezpieczyć się przed

niepożądanymi rezultatami On za kilka dni wyjeżdża, prawda? Nikt nie musi się o niczym

dowiedzieć, jeśli zdecydujesz się przyjąć to, co zaofiaruje ci życie.

Marja pokręciła głową. Smak kawy w ustach nabrał jeszcze większej goryczy.

- A Karl? - powiedziała cicho. - Nie mogę tak go oszukać... Nadjana wciągnęła

powietrze przez nos, wypiła łyczek ze swojej filiżanki, oblizała palce, którymi podniosła do

ust smażony w cukrze owoc.

- Nikt ci nic na to nie poradzi, Marjo, ale ty i ja jesteśmy do siebie podobne, a z

własnego doświadczenia wiem, że bardziej żałuję tego, czego nie zrobiłam, niż tego, co

zrobiłam.

- Ja nie - odparła Marja z mroczną miną. Zrozumiała, że tym razem nie doczeka się

pociechy ani nowych sił, po które przyszła. Przyjaciółka nie zgasiła żadnego płomienia,

dołożyła raczej tylko do ognia. Czy to, co mówiła, mogło być prawdą? Czy ów

niespodziewany pożar ugasić mogło jedynie to, co chciał jej ofiarować buntownik? Inaczej

przez długi czas po jego wyjeździe będzie cierpieć?

- Nie poznaję swoich własnych uczuć - przyznała. - Nigdy tak nie czułam, nigdy tak...

intensywnie.

- Naprawdę? Ale to nie jest chyba wielka miłość? Raczej czyste pożądanie, jak mi się

wydaje.

Marja musiała stłumić śmiech, Nadjana zawsze była taka bezpośrednia.

Prawdopodobnie jednak miała rację.

- Kobiety nawet nie przypuszczają, że mogą w nich mieszkać podobne uczucia, i to,

do diaska, nic dziwnego. Harują od rana do wieczora, stale ciężarne, półśpiące ze zmęczenia.

A ci niezdarni mężczyźni jakże często myślą tylko o sobie, daleko im do dobrych kochanków,

Marjo. Ale to, co mi opowiadałaś, pozwala przypuszczać, że ten białowłosy dobrze zna się na

background image

rzeczy.

Nadjana znów parsknęła śmiechem, ale ochrypły dźwięk, jaki wydostał jej się z

gardła, świadczył o tym, że nie jest to reakcja zawstydzonej młodej dziewczyny.

- Naprawdę wydaje mi się, że to ktoś dla mnie. Jeśli więc ty się nie odważysz, Marjo,

chętnie go przejmę. Być może mężczyzna jego kalibru uzna moją maskę i rękawiczki za

pikantne szczegóły.

Nadjana nie starała się nawet ukryć goryczy, jaka zabrzmiała w tych dosadnych

słowach. Marja i tak wiedziała, że pod lekkim zwykle tonem musi kryć się całe jej mnóstwo.

Uroda Nadjany przestała już być jej najbardziej skuteczną bronią, na szczęście przyjaciółce

pozostał intelekt, urok i duma, wciąż więc uważano ją za niezwykłą kobietę.

- Możesz go sobie wziąć, tak mi się wydaje.

Kobiecy śmiech dźwięczący wśród ścian, pobrzękiwanie filiżanek o spodeczki,

cmokanie warg kosztujących przywiezionych z zagranicy smakołyków ułożonych na

srebrnym półmisku.

W rogu pokoju królował wielki, szeroki i nie najlepiej grzejący piec ze steatytu. Na

jednej ze ścian umieszczono budzącą grozę dekorację: łeb tygrysa, jak żywy, ze szklanymi

oczami. Choć futro trochę zszarzało, a część sierści tu i ówdzie wypadła, nie przeszkadzało to

jednak, by każdy na widok tej osobliwości szeroko otwierał oczy. Obok wypchanej głowy

drapieżnika wisiały skrzyżowane dwa pozłacane miecze, nieco dalej gobelin, przedstawiający

porwaną dziewicę Rubensa, pięknie utkany z nici w barwach ziemi. Były także inne obrazy,

na wszystkich widniały ludzkie postaci w niezwykłych pozach. W rogu, niemal ukryty przed

wzrokiem przypadkowych gości, połyskiwał biały marmur, piękne ciało młodego chłopca

ogrzewał blask ognia na kominku, gdy tylko pamiętano o tym, by odsunąć gobelin i odsłonić

mistrzowską rzeźbę. Podłogi nie skrzypiały, okrywały je grube dywany z wzorem w girlandy

liści akantu.

Nadjana urządziła swój pokój tak, że ludzie, którzy tu przychodzili, mieli wrażenie, iż

wstępują do innego świata. Jedynie wielki i ciężki stół pod ścianą przypominał, że znajdowali

się w prostej chłopskiej wiosce, daleko od wspaniałych pałaców Kopenhagi.

Marja pozwoliła oczom sycić się widokiem kolejnych pięknych przedmiotów. To

niezwykłe, jak te obrazy potrafią przykuć wzrok, sprawić, że myśli ulatują gdzieś wysoko, a

serce się raduje.

- Przyprowadź go tutaj, Marjo. Tu będziecie mieli spokój...

Marja chciała zaprotestować, powiedzieć coś, co ocaliłoby jej moralność i dumę, ale

wobec Nadjany nie musiała udawać.

background image

- Może, jeśli nie da się tego uniknąć...

- Ależ da się, wystarczy jedno twoje „nie”! Nadja spoważniała teraz. Oczy w otworach

maski rozbłysły.

- Nie powinnaś pozwolić, by ominęło cię coś dobrego, Marjo, jednocześnie wiem, że

spoczywa na tobie odpowiedzialność. Karl... to dobry mąż, ale muszę ci coś wyznać, moja

droga. Zawsze się zastanawiałam, jak on sobie radzi z taką namiętną kobietą jak ty. Owszem,

wydaje się miły, na pewno jest czuły i troskliwy, ale brakuje mu dzikości bestii, brak mu tego

błysku w oku, od którego kobietom uginają się kolana. Ty zaś jesteś silna, inna, mam

wrażenie, że ten buntownik jest z takiej samej gliny jak ty, Marjo. Nie powinnaś umrzeć, nie

posmakowawszy tego, co on może ci dać!

Marja czuła, jak krew pulsuje jej w żyłach, słowa Nadjany były niczym echo jej

własnych myśli, które bała się dopuścić do świadomości. To, co Niels w niej wywołał... takie

nieprzyzwoite, niekobiece... a właściwie bardzo kobiece!

Ciało nie dawało jej spokoju, zmuszało, by w potrzebie szukała Karla, mąż jednak

mógł jej dać tylko łyk wody, jego źródełko nie potrafiło ugasić pragnienia. Starała się

odegnać głos Nielsa dźwięczący w uszach, przymykała oczy, by nie widzieć jego lodowato

niebieskiego spojrzenia, kiedy Karl był przy niej i tulił ją jako czuły mąż w miłosnym akcie.

Gdy tylko jednak zasypiał u jej boku, myśli Marji wędrowały tam, gdzie chciały, a ona

sama leżała wciąż niespokojna i rozpalona.

Nie widziała możliwości rozwiązania tej sytuacji. Nadjana również nie potrafiła

znaleźć innego wyjścia.

Istniały tylko dwa, a ona stała na rozdrożu.

- Muszę się z tym przespać, niech dzieje się to, co ma się dziać. Może nie będę

musiała wybierać - mruknęła Marja.

- To również pewien wybór, moja droga - cicho zauważyła Nadjana.

Marja wyczuła w jej głosie brak aprobaty, ale nie chciała z ust tej kobiety słyszeć

wyrzutów.

Kontynuowały rozmowę, znalazły nowe tematy. Marja bardzo się interesowała tym,

co się dzieje w szkole, która stanowiła dla niej prawdziwy symbol wygranej walki,

wyraźniejszy niż dwory i zagrody czy pochowane w kufrach srebro. Do szkoły zaglądało w

wolnych chwilach coraz więcej dorosłych, by chłonąć nową wiedzę. Nadjana okazała się

urodzoną nauczycielką, nikt tak barwnie jak ona nie potrafił opisać dalekich krain, odległych

miejsc i obyczajów. Umiała nawet ożywić malcom suche liczby i dzieci, które dotychczas

mozoliły się nad rachunkami, cieszyły się na zabawę w handlarzy, podczas której

background image

sprzedawały i kupowały, obliczały procenty od zysku i wymieniały sporządzone przez siebie

„pieniądze”.

Nowy pastor osobiście zajął się nauczaniem religii, wbijał młodym do głów

przykazania i uczył ich najważniejszych wyjątków z katechizmu Lutra oraz modlitw.

Najbardziej gorliwi uczniowie studiowali również Pismo po łacinie, a niektórzy zaszli już tak

daleko, że znali kilka tuzinów wyrażeń w tym jakże trudnym języku. Akurat do tej części

kształcenia pastor nastawiony był bardzo sceptycznie, przecież właśnie łacina odróżniała

laików od uczonych. Ale przedstawione z uśmiechem argumenty Nadjany sprawiły, że

zaakceptował ciekawość uczniów i nieraz wypowiadał przed nimi obco brzmiące życiowe

maksymy i religijne zasady, ciesząc się rytmicznie powtarzanymi przez dzieci pięknymi

frazami.

- Już niedługo nie będzie w wiosce osoby, która nie umiałaby się podpisać. Zdajesz

sobie sprawę, co to znaczy? - mówiła rozradowana Marja.

Nadjana skinęła głową.

- Ale najgorszym naszym wrogiem jest głód. Coraz więcej dzieci siedzi w szkole bez

sił, osłabłych, a nikt chyba nie zdoła się wiele nauczyć, kiedy kiszki marsza grają, a w

żołądku aż kruczy za jedzeniem.

- Widzę, że i tobie głód nieobcy - zagadnęła Marja ostrożnie.

Tak bardzo pragnęła dowiedzieć się czegoś więcej o Nadjanie. Mimo wzajemnej

otwartości, jaka panowała między przyjaciółkami, Marja znała przeszłość Nadjany jedynie w

drobnych fragmentach.

Nadjana spuściła oczy, w tych szarych jeziorach nie było teraz ani odrobiny wesołości

czy żartu.

- Towarzyszył mi przez pół życia - wyznała ściszonym głosem. - To głód poganiał

mnie do przodu i on wpędził mnie w niedolę. Uciekałam przed nim, lecz wszędzie napo-

tykałam to samo. Ubóstwo, biedę, ból. Mój lud nie mógł już dłużej znieść cierpień. Nam,

którzy stamtąd odeszliśmy, wydawało się, że za niewidoczną granicą państwa znajdziemy

nowe życie. Tak jednak nie było - szepnęła Nadjana.

Marja odważyła się zadać długo wstrzymywane pytanie.

- Skąd jesteś, Nadjano?

Przyjaciółka wyprostowała się na krześle. Marja słyszała, że przełyka ślinę.

- Nie wiem, Marjo, już nie wiem. Moje korzenie nie sięgają głęboko, już nie.

Odjechałam zbyt daleko, ale gdzieś na wschodzie, nieco bardziej na południe... jest wioska,

gdzie kowal ma swoje palenisko pomiędzy dwoma wysokimi dębami. Rzeka płynie tam

background image

szeroka, spokojna, a jej woda chwyta promienie słońca tak, że wszystko lśni niczym złoto. To

najdawniejsze z moich wspomnień.

Opowieść brzmiała jak początek baśni.

- Może kiedyś tam wrócisz? - spytała Marja. Zauważyła w przyjaciółce coś nowego,

tęsknotę, której dotychczas nie wyczuwała.

- Może wrócę - odparła Nadjana cicho, niemal ze zdziwieniem, jak gdyby dopiero w

tej chwili otworzyła się przed nią taka możliwość.

Ogień na kominku się wypalił, węgielki żarzyły się jeszcze leciutko pod grubą

warstwą popiołu, Nadjana wstała, by dołożyć do ognia, ale Marja drgnęła, wyrywając się z

rozmarzonego rozleniwienia, jakie od dłuższej chwili spowijało pokój.

- Późno już - stwierdziła nagle. - Dawno już powinnam być w domu.

- Karl na ciebie czeka?

- Nie, nie dzisiaj. Wybrał się z nowym lensmanem oglądać jakieś kamienie graniczne,

ma, zdaje się, świadczyć na tingu w sporze między Gjenstein a Halvorem Eide.

Nadjana pokiwała głową, leciutko ucałowała Marję w oba policzki, tym dziwnym

zwyczajem, do którego Marja zdołała wreszcie przywyknąć i potrafiła się nawet

odwzajemnić. Zapach Nadjany tkwił w jej nozdrzach niczym słodki sen jeszcze długo potem,

jak zamknęły się za nią drzwi i zagłębiła się w noc, mając w uszach szczere życzenia

Nadjany.

Dzięki ci, Boże, za Nadjanę, pomyślała Marja, wędrując pod gwiazdami.

Nie wszystkim kobietom dane jest szczęście, by mieć taką przyjaciółkę. Jakże trudne

byłoby wszystko bez Nadjany! Nie udzieliła jej żadnej rady, a właściwie przyczyniła nawet

więcej rozterek, mimo to jednak już sama rozmowa z nią sprawiła, że dręczące Marję uczucia

przestały się wydawać takie groźne.

Jutro znów zobaczy Nielsa.

Miała teraz odwagę, by się tym radować, miała odwagę pozwolić rozpalonej krwi

szybciej krążyć w żyłach. Zanim dotarła do głazu i płotu kuźni w pobliżu Wdowiej Zagrody,

tęsknota tysiącem mrówek krążących po ciele wróciła jej przytomność.

Cieszyła się, że tym razem czeka ją samotna noc w wielkim łożu. A kiedy w

ciemności dłonie zaczęły gładzić jej własne ciało, pozwoliła obrazom, głosowi i zapachom

Nielsa towarzyszyć sobie w drodze przez biały tunel.

W małej izdebce było dość ciepła nawet i bez ognia na palenisku. Niels przespał wiele

godzin dnia, głowę miał więc teraz jasną, pełną myśli.

W ostatnie noce sam w tajemnicy próbował wstawać. Chciał ocenić swoje siły,

background image

poczuć, jak wielki jest kłujący ból w brzuchu, sprawdzić, czy mięśnie po tak długim leżeniu

w łóżku znów będą go słuchać.

Pierwszej nocy kolana się pod nim ugięły, ledwie zdołał jakoś wrócić na posłanie, w

następną kilkakrotnie okrążył izdebkę, przez cały czas pilnie bacząc, by mieć w zasięgu ręki

coś, na czym mógłby się wesprzeć, gdyby nogi znów odmówiły posłuszeństwa.

Dzisiejszej nocy ośmielił się na kilka ostrożnych podskoków. Przeciągnął się też parę

razy, okręcił torsem z boku na bok, ale zaraz poczuł, że mięśnie wokół rany napinają się i

ogarniają go mdłości.

Ból na pewno wytrzyma. Byle tylko zdołał powrócić do Sogndal nie zauważony przez

władze, a będzie miał czym zająć myśli i zapomnieć o nożach, które raz po raz wbijały mu się

w trzewia.

Najwyższa pora wyruszyć.

Już wkrótce.

Szkoda, że anioł jest taki niedostępny. Ta kobieta to prawdziwe wyzwanie. Nielsa

najwyraźniej zaczynały nużyć rumieniące się dójki i bezbarwne mieszczki.

Na pewno się starzeję, pomyślał przygnębiony.

Nie potrafię już przelotnie rozkoszować się kobietami. Pragnę czegoś więcej,

potrzebuję większej namiętności!

A Marja nosiła w sobie niewyczerpane źródło tłumionej dzikości, poznawał to na

odległość, chociaż być może inni niczego nie zauważali, Niels jednak dobrze wiedział, gdzie i

czego szukać na twarzy kobiety. Oblicze Marji było zmienne niczym morskie prądy, lecz w

jej oczach stale płonął ogień sprawiający, że ich błękit przywodził na myśl niebezpieczne

głębie.

Jakże chętnie by je zbadał, zobaczył, jak Marja całą sobą daje się porwać temu, co

kobiety nazywają miłością.

Wiedział, że jest mężatką.

No cóż, to tylko zaleta, obejdzie się bez marudzenia, kiedy romans się zakończy.

Bez względu jednak na wszystko Marja Oppdal ma w sobie tak wiele dumy, że kiedy

zabawa dobiegnie kresu, na pewno nie rzuci mu się do stóp. Tego właśnie najbardziej

nienawidził, tych proszących, błagających, upokarzających się kobiet. Były niczym dzieci,

zawsze przecież wcześniej wiedziały, z kim mają do czynienia, nigdy im nie kłamał, niczego

nie obiecywał, mimo to nie przestawały snuć beznadziejnych marzeń i gorzkimi oskarżeniami

wprowadzały niepokój w jego serce.

Nie było ryzyka, że podobnie stanie się z Marją Oppdal, i ten fakt w jego oczach

background image

przydawał jej jeszcze atrakcyjności. W dodatku podczas krótkiej rozmowy poprzedniego dnia

zorientował się, że Marja rozumie jego pragnienia. Marji powiodło się jej własne powstanie.

Tu, w głębi fiordu, zdołała założyć ów przybytek, słynący z uzdrawiania i leczenia. Jej sława

niosła się daleko, być może równie daleko jak jego własna, ludzie bali się jej siły i władzy,

postać tej kobiety spowita była mrocznym cieniem tajemnicy, Nielsa dodatkowo to

podniecało, miał ochotę przedrzeć się przez aurę otaczającą Marję, odnaleźć kryjącą się za

wszystkimi tymi niesamowitymi historiami kobietę. Pragnął także z nią porozmawiać, był

pewien, że umie więcej niż większość ludzi. Powiadano, że czyta grube księgi i czyni

własnoręczne zapiski o życiu i społeczeństwie.

To bardzo interesujące, doszedł do wniosku Niels.

Przydałby nam się ktoś taki, gdy rozpocznie się ostateczna walka. Ktoś, kto na

papierze zachowa nasze imiona i świadectwo naszych zmagań dla późniejszych pokoleń, jeśli

ponieślibyśmy klęskę.

Przemknęło mu nawet przez myśl, że Marja Oppdal byłaby godna zostać jego żoną.

Rzucił głową jak ogier, którego po raz pierwszy ktoś próbuje okiełznać. Ta myśl nie była mu

przyjemna.

Nie miał zamiaru znowu się żenić.

Nie istniała kobieta, która zdołałaby wprowadzić w życie Nielsa Kvithovuda

dostateczne napięcie. Szukał go teraz wśród mężczyzn, w walce o nowe, wyższe cele. Była to

gra równie niebezpieczna i emocjonująca jak namiętność. Jej reguły jednak były

wyraźniejsze, mniej tu groziło zasadzek i niespodziewanych ataków od tyłu.

Niels z powrotem położył się na łóżku, z wysiłkiem podniósł ręce i wsunął je pod

głowę. Skóra na brzuchu napinała się w tej pozycji, niemal z przyjemnością odczuwał

znajomy ból, zdążył już do niego przywyknąć. Rana stała się teraz już jego częścią,

świadectwem, które przypominać mu będzie niebezpieczeństwo, na jakie się wystawił.

Igranie ze śmiercią podtrzyma jego młodość.

Ciągła walka będzie wywoływać bicie serca i sprawiać mu radość. Pewnego dnia

zdobędzie kontrolę nad władzami, pewnego dnia stanie się niezwyciężonym przywódcą,

którego bać się będzie nawet wójt. Następnego dnia zaś być może czeka go klęska, w kolejny

poranek wszystko, co zdoła zbudować, legnie w gruzach.

Ale będzie się pilnował. Kula ze starej strzelby strażnika oszczędziła mu życie, dotarła

do niego niemal jak przyjaciel po to, by dać mu do zrozumienia, że sytuacja jest już naprawdę

poważna i nie istnieje droga odwrotu.

Niels zacisnął zęby, zapatrzył się w ciemną powałę, przez szczelinę na samej górze

background image

dłuższej ściany powoli zaczynało sączyć się światło.

Ona dzisiaj wróci.

Uśmiechnął się do siebie.

Nie zdoła trzymać się od niego z daleka, była bowiem jak on, tak samo pociągało ją

niebezpieczeństwo i pokusy.

Wczoraj pożegnał ją bezczelnymi słowami, z oczu posypały jej się iskry gniewu,

dumnie uniosła głowę i odeszła.

Ale dzisiaj wróci.

background image

ROZDZIAŁ V

- Odwiedziła dziś w nocy Nadjanę - powiedziała Lina, służąca, znacząco kiwając

głową.

Dzień był już późny, ale gospodyni jeszcze spała. Karl Martin wzruszył ramionami.

- A czym młody pan zamierza się dzisiaj zająć? - dopytywała się Lina.

W młodości służyła na dworze w Kaupanger i dlatego była jedną z nielicznych, jakie

Marja uznała za odpowiednie do zajmowania się izbami, których nagle stała się panią. Lina

była jej bardzo wdzięczna, musiała bowiem opuścić wymarzone miejsce, kiedy jej potajemna

przygoda z przystojnym skrzypkiem miała, jak się okazało, następstwa. „Następstwo”

siedziało właśnie przy kuchennym stole, żując żytni placek z solonym masłem. Zdaniem Kar-

la Martina dzieciak przypominał trochę Benjamina, który tak zapewne by wyglądał, gdyby

był normalny.

- Nie wiem... zajrzę chyba na chwilę do stajni do Jo, trzeba mu pomóc przy

smarowaniu uprzęży i przy szykowaniu sań do wstawienia do obory.

- Bardzo dobrze. - Lina szybkim ruchem złożyła trzy duże podpłomyki z serem.

Podpłomyki moczyły się wcześniej w wodzie z piwem i całkiem zmiękły. - Masz, pozdrów

go ode mnie, powiedz mu, że myślę o posiedzeniu przez kilka chwil w słońcu jutro po

południu, przecież to niedziela.

Karl Martin bez słowa skinął głową, już on przekaże tę wiadomość! Okropnie

kochliwa ta Lina. Słyszał wiele komentarzy pracujących w polu mężczyzn i woźniców o

zapale, z jakim Lina starała się pozyskać ojca dla swego dziecka. Ale kto ją zechce, kiedy ma

inny wybór?

Chłopiec wyminął stajnie, przekradł się za wielki brązowy budynek i zszedł na skały.

Spędził tu niejedną chwilę. To tutaj znaleźć można było pierwsze wiosenne kiełki, tu kwitły

podbiały, podczas gdy w innych miejscach leżała jeszcze gruba pokrywa śniegu i błota.

Warstwa gleby była tu uboga i cienka, Karl Martin czuł skałę, na której ślizgały się

drewniaki. Szedł dalej, zachwiał się, spod podbitego żelazem obcasa posypały się iskry. W

jednej ręce niósł placki, w drugiej czapkę. Nie chciał ryzykować jej zabrudzenia, postanowił

raczej zjechać na tyłku.

Wpadł w suche zarośla, ledwie zdołał utrzymać się na nogach. Tu zaczynał się lasek

jarzębin i osik, teraz wiosną cienkie pnie stały bezlistne, jakby bezbronne. Powiadano, że

mieszkają tu rysie, ale Karl Martin nigdy żadnego nie spotkał. W mroźne zimowe noce jednak

ich ślady podchodziły aż do stajni, tropy miękkich kocich łap świadczyły o tym, że

background image

drapieżnika pociąga ciepły zapach żywej zdobyczy.

Karl Martin nie bał się lasu.

Gdy drzewa wreszcie przerzedziły się i wypuściły go na pola po drugiej stronie, mógł

dojrzeć za wzgórzem dachy Vildegard.

Niels podjął decyzję. Dosyć już tego. Wczoraj dostał wiadomość, przyniósł ją młody

Reinert. Musi natychmiast wracać, chłopi go potrzebują, nie powinien dłużej leżeć

bezczynnie.

Ubrał się, poświęcając na to dużo czasu. Pasek w wytwornych spodniach uwierał go

akurat w zranione miejsce. Zirytowany wyjął nóż i przeciął go, poprosił Gundę o kawałek

sznurka i za jego pomocą umocował luźne spodnie na biodrach. Koszulę Gunda uprała i

zacerowała, wetknął ją w spodnie, przydałaby mu się kamizelka, dobrze, że miał

przynajmniej kurtkę i buty.

Stopy wydawały mu się słabe, pozbawione sił, buty były niemal za duże. Niels

przyglądał się swoim sprężystym łydkom, silne mięśnie wciąż napinały się pod skórą, zdawał

sobie jednak sprawę, że wiek już wkrótce uczyni je słabszymi, bardziej wiotkimi.

Marja najwidoczniej zamknęła gdzieś na klucz i duży nóż, i pistolet. Zorientował się,

że nie pozwalała na trzymanie tego rodzaju niebezpiecznych przedmiotów w szpitalu. No cóż,

być może to mądre z jej strony, inaczej niejeden zawodzący nieszczęśnik mógłby zrobić z

broni użytek w długie, wypełnione bólem noce.

- Jedynie Marja ma klucz - powiedziała mu Gunda.

- Poślij po nią - nakazał. - Bo dzisiejszej nocy muszę wyjechać.

- Marja przyjdzie, kiedy przyjdzie. Skoro jesteś taki zdrowy, sam możesz iść do niej

po klucz. Rzadko daje go komuś do ręki, ale może tobie...

Zaglądał w uśmiechnięte oczy Gundy, usiłując dopatrzyć się czegoś więcej w jej

słowach, próbował znaleźć w nich inne znaczenie. Czyżby był dla Marji kimś wyjątkowym?

W takim razie pokusa, by nie dbać o nic i zostać, mogła okazać się zbyt wielka.

Niels przejrzał papiery przyniesione przez Reinerta, młody syn kowala był jednym z

najszybszych wioślarzy, jakich znał. Sam zbudował swoją niedużą, lekką łódź, nie

przypominającą żadnej innej w okolicy, bardzo wąską, niedobrą do wyruszenia na morze.

Stępkę miała ostrą jak nóż, a ławeczki tak wąskie, że mieścił się tam ledwie jeden męski

zadek. Wiosła były długie z szerokimi mocnymi piórami, zrobione z najlżejszej, najtwardszej

brzozy. Tą łodzią mógł tak wiosłować, że żaden powolny fjerding ani attring

nie miał szans.

Kiedy wiatr sprzyjał, Reinert siadał i wsuwał wiosła w okrągłe otwory, mogąc tym samym

*

Attring (norw.) - wiosłowa łódź używana na północy Norwegii - przyp. tłum.

background image

poruszać się jeszcze szybciej.

Niels uśmiechnął się na wspomnienie dzielnego chłopaka. Nie miał jeszcze

osiemnastu lat, lecz już starał się zająć swoje miejsce wśród mężczyzn. Niels polubił go,

Reinert zaliczał się do ludzi, którzy nie zadają pytań, a wciąż był dostatecznie młody, by

rozpalały go płomienne słowa o niesprawiedliwości panującej na świecie. Takich właśnie

potrzebował Niels, jeśli cokolwiek miało się odmienić. Młodych ludzi nie posiadających dość

rozumu, by przestraszyć się śmierci.

Klamka u drzwi się poruszyła, Niels odruchowo zebrał papiery i pospiesznie wsunął je

pod pocerowane przykrycie.

Z wysiłkiem podniósł się na nogi. Kto to może być? Marja? Na tę myśl krew uderzyła

mu do głowy, przez sekundę poczuł, jak ogarnia go nieznośne wprost napięcie, po którym

zaraz przyszło rozczarowanie. W uchylonych drzwiach stanął nieduży chłopczyk o włosach

barwy piasku, ze starą czapką w dłoni. Miał długie członki, chude nogi sprawiały wrażenie,

że uginają się jak u nowo narodzonego cielęcia. Ręce leciutko drżały, ale duże szaroniebieskie

oczy patrzyły śmiało. Niels lekko się uśmiechnął.

- Dzień dobry! Kim jesteś, młody człowieku?

Karl Martin podnosił oczy coraz wyżej, aż wreszcie napotkał jasne spojrzenie

mężczyzny, białe włosy i kwadratową brodę, która poruszała się, kiedy mówił. Odezwał się

życzliwie, chociaż wyglądał tak groźnie.

Karl Martin chrząknął, żałując bardzo, że jego głos nie brzmi grubiej.

- Jestem Karl Martin Oppdal - oznajmił wyraźnie. - Chciałem tylko... tylko

powiedzieć, że moim zdaniem jesteś bardzo dzielny, panie Kvithovud.

Na wyrazistej twarzy mężczyzny ukazał się uśmiech. Niels otworzył drzwi i zaprosił

chłopca do swego ciasnego królestwa.

- To bardzo miło z twojej strony, Karlu Martinie Oppdal. Jesteś pewnie synem Marji,

tak?

Karl Martin skinął głową z trochę ponurą miną.

Niels, nieco tym zdziwiony i zaciekawiony, zauważył w oczach małego przebłysk

rozgoryczenia.

Zainteresował go ten dzieciak. Poza tym przyda mu się dla poprawy samopoczucia

odrobina nieskrywanego podziwu.

- Dużo się o tobie mówi, Nielsie Kvithovud, jesteś najdzielniejszym,

najodważniejszym człowiekiem, o jakim słyszałem.

Niels na te naiwne słowa nie mógł powstrzymać się od śmiechu, zaraz jednak się

background image

opanował, widząc powagę w oczach chłopca.

- Przepraszam... przepraszam, mój młody przyjacielu, nie chciałem się śmiać. Zrozum

jednak, dziwnie jest słyszeć takie słowa, kiedy przez tyle dni leżało się w łóżku bezradnie jak

stara baba.

- Ty nie jesteś bezradny - oświadczył Karl Martin z niewzruszonym podziwem.

Zwilżył wargi, przypomniała mu się trzymana w ręku paczka.

- Proszę, przyniosłem dla ciebie podpłomyki, pomyślałem, że będą ci smakować, w

środku jest masło i „stary” ser.

- Ach, serdecznie dziękuję, nareszcie jakaś odmiana od tej rzadkiej zupy i owsianki,

którą stale karmi mnie kucharka.

Niels wziął podarunek, jego silna, wielka dłoń dotknęła chudych palców chłopca.

Zachęcony wdzięcznością mężczyzny Karl Martin ośmielił się powiedzieć coś jeszcze:

- Chciałbym dowiedzieć się o tobie czegoś więcej, panie Kvithovud, o tym jak

walczyłeś z wójtem i jak zabiłeś syna lensmana.

Oczy Nielsa pociemniały. Przez sekundę Karl Martin przestraszył się, że uraził tego

wielkiego mężczyznę, który zaraz go stąd wygoni. Po chwili jednak bruzdy wokół wąskich

ust zmiękły i Niels przeczesał palcami jasną grzywkę.

- A więc tego chcesz, młody przyjacielu? Ale czy wiesz, że wójt dobrze płaci za takie

informacje?

Karlowi Martinowi dech zaparło w piersiach.

- Nigdy bym... przysięgam na wszystkie świętości! Niels ugryzł kawałek podpłomyka

i żując wpatrywał się w chłopca. Mały nie uciekał ze wzrokiem, jego oczy patrzyły otwarcie,

bystro.

Dobry znak, pomyślał Niels, niejeden nie ośmieliłby się spojrzeć mi prosto w oczy.

- I z ciebie dzielny mały żołnierz. Karl Martin wyprostował plecy, starał się wyglądać

dorośle.

- Kiedyś zostanę żołnierzem - oświadczył zdecydowanie. Niels pokiwał głową,

językiem oczyścił zęby.

- Hm, tak, tak.

- Nie lubisz żołnierzy? - ostrożnie spytał Karl Martin. Bystry dzieciak, potrafi wyczuć

nastrój, pomyślał Niels. Odetchnął głęboko, poklepał łóżko obok siebie, skinął na chłopca.

Karl Martin usiadł. Mała buzia lśniła w uniesieniu niczym dziewiczy księżyc zwrócony ku

słońcu.

- Powiem ci teraz, co myślę, młody przyjacielu. O żołnierzach, wójtach, synach

background image

lensmana i świecie.

Karl Martin słuchał, coraz szerzej otwierając oczy, i czuł, jak wstępuje w niego nowa

siła. Jak gdyby moc i sława tego wielkiego człowieka płynęły niewidzialną rzeką i napełniały

puste miejsce w nim samym. Jasne niebieskie oczy pochwyciły spojrzenie Karla Martina,

przytrzymując je jak w objęciach, wchłaniając w siebie, aż wreszcie chłopczyk cały zamienił

się w słuch i wzrok.

Teraz Niels mówił już nie tylko do chłopca, lecz także do siebie samego. Smakował

słowa, odnajdywał je w głębi serca. Świadomość, że zapadają w umysł małego jak ziarno w

żyzną glebę, sprawiła, że Niels odnalazł w sobie nową siłę, nową wolę, by nie ustawać. Nowy

powód, prosty i oczywisty.

- To wbrew ludzkiej naturze, sprzeczne z porządkiem ustanowionym przez Boga,

Karlu Martinie. Nie słuchaj księży, oni bowiem cedzą prawdę przez ciemne szaty, które dają

im władzę, mówią tylko to, co jeszcze mocniej wciska cię w pył. Nie słuchaj wójtów,

asesorów i lensmanów, wielkich gospodarzy ani urzędników, bo oni żyją w świetle, mój

młody przyjacielu, i nie zechcą podzielić się niczym z tymi, którzy są na dole. Ale kiedyś

położymy temu kres! Nikt nie będzie odejmował resztek od ust biedakom, by jeszcze bardziej

napaść tych, którzy i tak są tłuści.

Chłopiec czuł własne wyschnięte wargi, oddychał prędko, niemal unosił się w

powietrzu.

- My jesteśmy bogaci - stwierdził zachrypniętym głosem. Niels powoli odwrócił

głowę, znów pochwycił jego spojrzenie.

- Tak, twoi rodzice są bogaci, jak ja, ale i tak wiemy, czym jest sprawiedliwość.

Jestem gotowy na ofiary, nie tylko z mojego srebra, a ty?

Dzieciak zdecydowanie kiwnął głową, oczy mu zabłysły.

- Wiem, gdzie ojciec trzyma srebro, na pewno przyda ci się bardziej niż nam.

A więc chłopiec dla myśli o bohaterstwie gotów był zdradzić najbliższych, Niels

uznał, że nadszedł czas na najważniejszą część tej rozmowy.

- Tego ci robić nie wolno, Karlu Martinie, ale przydasz mi się, mój dzielny

przyjacielu.

Chłopiec wstrzymał oddech, siedział prosto jak prawdziwy mały żołnierz.

- Najpierw jednak musisz zrozumieć, że sprawy, którymi się zajmuję, są

niebezpieczne. Czy wiesz, czego może się od ciebie wymagać?

To był ostatni sprawdzian i Karl Martin miał tego świadomość. Odparł głośno i

wyraźnie:

background image

- Mojego życia, panie Kvithovud.

Niels uroczyście, z powagą skinął głową.

Chłopiec urośnie w tym roku, Niels wychwytywał już tego oznaki w drobnym ciele,

wyciągało się niczym gałązka wierzby, miękko i giętko. Niels wiedział, że z takiej materii

powstają ci najbardziej wytrzymali. Tacy, jakich on potrzebował, walka bowiem zapowiadała

się na twardą i długą.

- Kto wie, że tu jesteś?

- Nikt.

- Rozumiesz, że tak właśnie powinno być? Karl Martin kiwnął głową.

- Oczywiście.

Krew tętniła mu w żyłach, odczuwał jej pulsowanie nawet w koniuszkach palców.

Niels poderwał się gwałtownie, wyrósł ponad chłopcem jak skała. Silne ręce złapały chude

ramionka Karla Martina, dźwignęły go w górę, aż stanął na łóżku. Syn Marji mógł teraz

patrzeć prosto w twarz tego, którego tak podziwiał. Niels uroczyście podniósł prawą rękę,

lewą zaś przyłożył do serca.

- Będę walczył o sprawiedliwość, o uwolnienie ludu od ciężaru podatków i wyzysku

przez władze. Memu wodzowi towarzyszyć będę w walce i w zwycięstwie, a moje usta

pozostaną zamknięte na siedem pieczęci, aż wybije godzina zwycięstwa.

Karl Martin nigdy jeszcze nie przeżył chwili tak uroczystej, ściszonym głosem

powtarzał słowa, drobna piąstka zacisnęła się w powietrzu, w śmiało patrzących oczach

skierowanych na Nielsa zapłonął ogień.

- Jesteś teraz jednym z moich ludzi - oświadczył olbrzym, poklepując Karla Martina

po ramieniu tak mocno, że chłopiec musiał napiąć wszystkie mięśnie, by wytrzymać tę pie-

szczotę.

Niels uśmiechnął się. Podszedł do spakowanego węzełka pod ścianą, wyciągnął z

niego jedną z dwóch swoich czapek.

- Dostaniesz to jako znak, będziesz tutaj moimi uszami, ale pamiętaj, oszczędzaj

słowa, słuchaj wszystkiego i bądź przygotowany, by o tym opowiedzieć, gdy w jakiś ciemny

wieczór do twoich drzwi zapuka posłaniec. Takie jest twoje zadanie, zrozumiałeś?

Karl Martin z zapałem pokiwał głową.

- Ale chyba ty sam przyjdziesz? Chyba jeszcze cię zobaczę?

Niels znów się uśmiechnął.

- Tak, zobaczysz mnie jeszcze, lecz nikt nie wie, kiedy wybije godzina. Takie jest już

moje życie, działam w stosownym czasie.

background image

Karl Martin doskonale potrafił to zrozumieć. Zadał ostatnie pytanie:

- Skąd będę wiedział, że ten, który przybywa, to naprawdę twój człowiek?

Niels uśmiechnął się z uznaniem, bystry dzieciak, ostrożny, bardzo dobrze.

- Przyniesie ze sobą moją pieczęć, wypatruj orła z rybą. A teraz wracaj do domu,

zanim zaczną cię szukać, i pamiętaj, nikomu ani słowa. Nikomu, chyba że przyniesie orła i

rybę. Nie jestem pewien, czy mama cię zrozumie, kobiety są pod tym względem dość

bojaźliwe, pewnie już wiesz - dokończył konspiracyjnym szeptem.

To chyba ostatnie, co mógłbym powiedzieć o mamie, stwierdził w duchu Karl Martin,

ale Niels chyba nie zna jej zbyt dobrze. Głośno zaś oświadczył:

- Ani słowa nikomu, prędzej umrę, niż cię zdradzę, Kvithovud.

W nagrodę czekało go poklepanie po chudych plecach, odwieczny znak męskiej

przyjaźni, tak brutalne w swej życzliwości, że Karl Martin niemal stracił oddech.

- Zegnaj, żołnierzu! Karl Martin nie wiedział, czy powinien zasalutować, jak czynili

umundurowani mężczyźni na placu ćwiczeń. Wreszcie podniósł pałce do nowej czapki.

Niels wyprężył się, odpowiedział.

Gdy tylko chłopiec wyszedł, osunął się na łóżku, z całych sił usiłując powstrzymać

wzbierający w nim śmiech. Brzuch aż mu się trząsł, powodując piekielny ból, ale powaga

chłopca i płomienna młodzieńcza odwaga poprawiły mu humor. Potrzebował tego,

bezwarunkowy podziw, nawet jeśli pochodził od młodziutkiego naiwnego chłopczyka, dobrze

robił zmęczonej duszy.

Oczy matki udało mu się rozpalić jedynie gniewem.

Ale serce chłopca już należało do niego.

Sen odchodził bardzo powoli, wiedziała, że pora jest już późna.

Żałowała, że nikt nie obudził jej dużo, dużo wcześniej. W ciele odczuwała niepokój,

twarz miała wilgotną jak od potu. Czy coś jej się śniło? Czy we śnie przeżyła coś, od czego

czuła się rankiem tak źle?

Z powrotem opadła na poduszki, usiłując zebrać myśli, rozcierała rękę, w której

zdawało się wędrować tysiące mrówek, bo przez całą noc przyciskała ją głową. Miejsce Karla

było rzecz jasna puste, nie spał przy niej tej nocy.

Była u Nadjany.

Marja zwilżyła wyschnięte wargi wodą z karafki stojącej na stoliku przy łóżku, woda

podziałała orzeźwiająco.

Najwyższa pora wstawać. Dzisiaj także musi iść do szpitalika, czas bowiem zebrać

pierwsze, silnie działające pączki w ogrodzie, najwcześniejsze zioła powoli zaczynały w

background image

wiosennym słońcu wychylać się z ziemi, czas dojrzeć ponacinane brzozy, z których sok

niczym złocista krew spływał do drewnianych naczyń i wiaderek. Brzozowy sok to dobre

lekarstwo, można z niego ugotować syrop, który dawał się mieszać z wyciągami z innych

ziół, albo też pozwolić, by sfermentował na nieklarowną żółtawą ciecz, której nikt nie

nazwałby winem, posiadającą jednak niezwykłą, niemal magiczną moc.

Wiele było do zrobienia, zima nie okazała się łaskawa nawet dla życia uśpionego w

ziemi, ziołowy ogród również potrzebował opieki.

Odsuwała od siebie obrazy, jakie pojawiły się w jej głowie zaraz po przebudzeniu.

Wstała, gratulując sobie, że nie pozwoliła ciału ulec owemu drżeniu, które ostatnio tak bardzo

ją dręczyło. Zdecydowanym krokiem zeszła na dół, nogi miała miękkie, stąpały niepewnie,

ale głowę jasną, myślała trzeźwo, ręce zaś spokojne, gotowe do pracy.

O, nie.

On nie zdoła odebrać jej kontroli.

Być może to rozmowa z Nadjaną dodała jej sił, może nie wypowiedziane słowa

wyleczyły ją z gorączki. Marja czuła teraz jedynie cień słodkawego bólu na myśl o swym

szczególnym pacjencie. On już wkrótce wyjedzie, spieszy mu się, by znów narażać życie,

Marja musiała z niechęcią przyznać, że podziwia odwagę rannego, ale jego, Kvithovuda, stać

na to. Powiadano wszak, że nie miał żony ani dzieci.

Postanowiła, że równie dobrze może go wyrzucić.

Jeszcze dzisiaj, jest już dostatecznie zdrowy.

Będzie to odpowiedni sposób przywołania go do porządku, a zarazem wspaniałe

zwycięstwo jej rozsądku.

Kiedy weszła do izdebki za główną salą dla chorych, miał już wszystko spakowane i

gotów był wyruszyć. Gunda nie powiedziała ani słowa, tylko znad miski z owsianką przy-

glądała się Marji wszechwiedzącym spojrzeniem.

- Wyjeżdża już dzisiaj - krótko oświadczyła Marja i odwróciła się, żeby wyrzucić

resztki z drewnianego naczynia.

Gunda za jej plecami zmrużyła oczy.

- Tak, tak, tak to już jest, zdaje mi się, że będę za nim tęsknić.

Marja popatrzyła na nią, rozbawienie w jej oczach zalśniło niczym promienie słońca

na niespokojnej wodzie.

- Powinnaś poszukać sobie męża, Gundo. Kucharka zaniosła się głośnym śmiechem,

raz po raz ocierała łzy, uderzała pięścią w stół.

- Chyba to rzeczywiście racja, Marjo! Uwarz mi czarodziejski napój, który sprawi, że

background image

znów będę młoda i piękna, a żaden chłop mi się nie oprze.

Marja również wybuchnęła śmiechem.

- Wcale ci to niepotrzebne, Gundo, starczy, że postawisz przed mężczyzną tę swoją

niezwykłą zupę na mięsie, a już masz czarodziejski wywar, który go zauroczy.

- Owszem, zupa jest dobra - zachichotała Gunda. - Ale chciałabym takiego, co potrafi

nie tylko siorbać zupę.

- Mężczyźni, którzy oblizują masło z palców, są zazwyczaj dobrymi kochankami -

stwierdziła Marja chytrze i wybiegła z kuchni, żeby myśli Gundy mogły swobodnie dalej

krążyć tym samym torem. Starsza kobieta miała za sobą poplątaną przeszłość, ale Marja

wiedziała, że na pewno znaleźliby się wdowcy albo starzy kawalerowie, którzy potrafiliby

docenić Gundę jako kucharkę i jako kobietę.

Marja zajrzała do izby chorych. Nikogo tam nie było, ale na zewnątrz przed

szpitalikiem również dzisiaj czekała nieduża grupka łudzi.

Większość pochodziła z wioski, lecz niektórzy przybyli z Fortun, Nes i Dalsdalen.

Marja wiedziała, że służące zajmą się drugą kolejką, tymi, którzy przychodzili tutaj z

kubkami i talerzami, prosząc o trochę chleba albo mleka. Mleka było niewiele, cztery krowy

od dawna już dostawały zbyt marną paszę, zresztą będą się cielić, puste wymiona wisiały pod

napęczniałymi brzuchami. Marja rozdawała ludziom swoje specjalne sycące ciastka, przepis

na nie wymyśliła sama, i razem z Gundą napiekły cale stosy. Użyła do nich grubo zmielonej

mąki z jęczmienia, owsa i żyta, dodała też bogatych w tłuszcz nasion trzech różnych roślin, a

także wieprzowego i baraniego tłuszczu. Do rozluźnienia ciasta używały wywaru z mięsa,

formowały potem grube na palec placuszki i piekły je powoli na płycie nad paleniskiem.

Ciastka były twarde jak kamienie z wierzchu, za to miękkie wewnątrz. Jedno, rozpuszczone w

wodzie na pożywną papkę, starczało, by karmić dziecko przez trzy dni. Bogaty dodatek

kminku, szczawiu i fenkułu nadawał im nieco gorzki smak, lecz sprawiał jednocześnie, że

wygłodzony żołądek dobrze znosił nieoczekiwanie tłuste pożywienie. Marja nie słyszała, by

ktoś chorował po zjedzeniu jej ciastek, jak to często bywa, gdy po długotrwałym głodzie

żołądek nagle się wypełnia.

Ludzie dziękowali z pokorą, Marja zwykle odpowiadała im skinieniem głowy. Nie

lubiła tych mamrotanych pod nosem błogosławieństw, uniżonej wdzięczności. Nic wielkiego

przecież nie robiła, jej przecież na niczym nie zbywało, ciastka kosztowały ją nie więcej, niż

mogła sobie na to pozwolić, wystarczyło, że sprzedała jedną czy dwie sztuki srebra z wielkiej

szafy we Wdowiej Zagrodzie.

Z czasem rozdawanie jedzenia przejęły pracujące u niej dziewczęta. Marja bardzo się

background image

z tego cieszyła, ludzie bowiem nazywali ją aniołem, a to niezbyt jej się podobało. Najbardziej

irytowało ją, że Kvithovud również tak o niej mówił, i to takim tonem, w którym dawało się

wyczuć ironię. Zdawał sobie sprawę, że daleko jej do eterycznej istoty z niebios, Marja była

bardziej z krwi i kości niż większość kobiet. W żyłach płynęła jej czerwona, pulsująca krew, a

kształtne ciało było skłonne poddać się uściskom równie łatwo jak wilgotna glina.

Dzisiaj Niels przekona się, że Marja ma w sobie również coś z twardego granitu.

Weszła do jego izdebki bez pukania.

Najwyraźniej nie był zaskoczony, nie drgnął nawet, nie wystraszył się, jak można by

się było spodziewać po ukrywającym się człowieku. Na wpół leżał na łóżku, Marja zauważyła

wypchany, zawiązany worek pod ścianą. Dostrzegła, że na stopach ma świeżo natarte

tłuszczem buty, a na grzbiecie kurtkę.

Stwierdziła, że zdobył nad nią przewagę, i to sprawiło, że maska na moment opadła jej

z twarzy. Marja prędko jednak wzięła się w garść, całą siłę wkładając w spojrzenie, które

skierowała w lodowato niebieskie oczy.

- Widzę, że jesteś gotów do podróży. To dobrze, bo przyszłam właśnie powiedzieć, że

potrzebujemy tej izby dla kogoś, kto jest bardziej chory od ciebie.

- A więc jesteśmy zgodni - odparł łagodnie, irytując ją cichym, łaskoczącym uszy

głosem.

Marja była przygotowana na odparcie jego siły, na agresję, od której miękły jej nogi.

Wiedziała, że najbardziej pociąga ją w nim jego brutalność. W chwilach, kiedy traciła

kontrolę nad sobą, wyobrażała sobie swe własne bezbronne ciało w jego ramionach,

kompletnie pozbawione woli, choć jednocześnie nienawidziła tej myśli. Przeciwko temu

wszak właśnie walczyła przez całe swoje życie, to ona zawsze chciała być żelazem zdolnym

rozłupać kamień.

Pod sufitem brzęczała mucha, ożywiona fałszywym ciepłem izby. Jeśli znajdzie drogę

na zewnątrz, zginie.

Wiosna nocami wciąż niosła ze sobą bezlitosny chłód.

- Miałem nadzieję, że przyjdziesz, nie chciałem wyruszać bez podziękowania ci i bez

pożegnania, Marjo.

W jego głosie nie było nawet cienia prowokacji, Marja zatęskniła za tym, w jednej

chwili bowiem poczuła się taka niepewna.

- Chciałem cię także prosić o wybaczenie za moje nazbyt śmiałe słowa, źle

postąpiłem. Wiem, że jesteś zacną kobietą, twój mąż może być z ciebie dumny.

Marja dostatecznie panowała nad sobą, by dostojnie skinąć głową, ale coś wzbierało w

background image

jej piersi, chciała niemal splunąć. On nie taki powinien być, nie tak powinien do niej mówić,

szacunku graniczącego z ubóstwieniem dość okazywano jej na co dzień.

Wyciągnął do niej teraz rękę, choć właściwie miała ochotę ją uderzyć, podała mu

dłoń. Na miłość boską, pocałował ją w rękę, tak jak wystrojeni w koronki baronowie, o

których opowiadała Nadjana! Widać i on nauczył się czegoś w Kopenhadze. Zaraz też podjął

tym samym obrzydliwie uprzejmym tonem:

- Wyrazy szacunku, piękna pani, i najszczersze podziękowania za to, co zrobiłaś.

Winien ci chyba jestem życie.

- Być może - prychnęła Marja, przyciągając rękę do siebie. - Ale twoje życie i tak ma

dosyć niepewną wartość i zapowiadam, nie przychodź tu znów i nie oczekuj, że będę cię

łatać, jeśli nie zachowasz większej ostrożności!

Tylko tak mogła wyrazić ściskający ją za serce lęk, który odkryła zaskoczona. Ten

człowiek wiódł niebezpieczne życie, nie miał szans na to, by dożyć sędziwego wieku.

Badała jego oczy, szukała bezwstydu, który tak ją rozpalił, lecz go tam nie znalazła.

Poczuła ciężar na piersi, jakiś niezwykły smutek.

- Jesteś bardzo szczególną kobietą - stwierdził. Ciężar zapadł jeszcze głębiej, uwierał

niczym gorący kamień w jej wnętrzu. Wargi jej zadrżały, wiedziała bowiem, że Niels mówi

teraz szczerze. Wybrał najłatwiejszą drogę ucieczki od intymności, którą w tak prosty sposób

przywołał między nimi.

- I to ty mówisz, Kvithovud? Ty, za którym ciągną się wszystkie te historie z

kobietami? Ileż to uszu słyszało podobne wyznanie? Nie jestem głupia, mój dobry człowieku,

na pewno nie jestem głupia i taka gadka nie zrobi na mnie wrażenia, Bawidamek!

- Rzeczywiście, nie robi na tobie wrażenia - powtórzył z uśmiechem, wciąż jednak bez

wesołości w oczach. - Mój Boże, Marjo, potrafisz odsunąć moje słowa jak wiatr, który

porywa siano, ale wiedz, że nigdy nie spotkałem kobiety takiej jak ty. Twoja siła mogłaby się

równać z moją...

Marja przełknęła ślinę, nie chciała zrozumieć wagi usłyszanych słów. O tak szczerym

wyznaniu z ust Nielsa Kvithovuda mogłaby marzyć każda kobieta, lecz jej, Marji, sprawiło

ono rozczarowanie. Czuła się nieswojo, nie miała do czynienia z bestią, która pojawiała się w

jej snach. Brakowało jej władczości Nielsa, jego twardych dłoni, bezczelności. Okazywał jej

teraz niesłychaną życzliwość, wokół ust pojawiła się miękkość niemal taka jak u Karla.

Być może to odgadł.

A może to ona postąpiła nagle o krok naprzód i odpowiedziała na jego szczerość,

przyciskając wargi do jego ust.

background image

Nie pojmowała, jak to możliwe, że nogi jeszcze ją niosą, lecz wreszcie stanęła

zamroczona w dużej sali dla chorych. Najwidoczniej wyrwała się z jego objęć, a może sam

pozwolił jej odejść.

Nie, to niemożliwe. Twarz piekła tam, gdzie podrażniły ją jasne kępki zarostu,

szczególnie na policzkach zwilżonych słoną cieczą. Marja ukryła twarz w dłoniach, całe ciało

wbrew jej woli zaniosło się krzykiem sprzeciwu, szalonym protestem. Na piersiach wciąż

czuła nacisk jego silnych dłoni, które zdarły stanik sukni niemal do łokci. Na brzuchu

wyczuwała wspomnienie owej niebezpiecznej twardości, jego męskość.

To na pewno on pochwycił ją akurat w momencie, gdy myśli się wyłączyły, a ciało

zmieniło w magnes.

Jego usta były równie stanowcze jak we śnie, otaczające ją ramiona ściskały z taką

samą mocą, był w stanie objąć ją całą. Marja nie należała do niskich kobiet, lecz on i tak

uniósł ją z ziemi, podwajając tym samym poczucie bezradności i oszołomienia. Była jak

złapana w pułapkę, szła za jego ruchami, ułożyła się pod nim na pocerowanej derce, którą

sama kiedyś łatała i zszywała. On był wszędzie, usta nie zadowoliły się smakiem jej warg.

Silna dłoń wplątała się nagle we włosy, zmusiła do spokoju, pokazując, że nie ma już drogi

odwrotu, jak wtedy gdy jagnię zabłąka się do gawry przebudzonego niedźwiedzia i silne pa-

zury wbiją się w miękką wełnę.

Nie, nie jagnię, lecz młoda, spragniona przygód samica rysia.

Także ofiara, pozbawiona szans wobec ataku drapieżnika.

Ukąsił ją w szyję.

Marja próbowała utrzymać wzrok na świetle bijącym z okien, błagając niebo, by nikt

w tej chwili tu nie wszedł. Drzwi, w których on zniknął, wciąż kołysały się w przeciągu na

zawiasach. Powietrze z dworu chłodziło jej twarz, policzki nie płonęły już takim ogniem, lecz

wiatr nie docierał do pożogi szalejącej pod jej skórą. Bała się, że ogień wkrótce ją strawi.

On zdążył zwilżyć jej ramiona ustami, posmakować krwi perlącej się na szyi, gdy

poczuł na piersi jej równie niebezpieczne zęby. Marja wcisnęła się w twarde podłoże, jej ręce

zarazem przyciągały go i odpychały, uda napinały się, jak gdyby chciały go odrzucić, lecz już

w następnej chwili zacisnęły się wokół niego w śmiertelnym uścisku. Zachowywała się jak

wygłodzone zwierzę, chociaż strawa, jaką jej zaofiarował, była gorsza od trucizny. Mimo to

jednak pragnęła się nim sycić, chciała, by wypełnił ją po brzegi, chciała poczuć, że jej ciało

po raz pierwszy nie jest głodne. Wszystko inne przestało mieć znaczenie.

Dopiero kiedy zerwał z niej spódnicę, odsłonił brzuch i uda, gdy jego skóra zapłonęła

ogniem przy jej skórze, opamiętała się w krótkiej chwili dojmującego poczucia winy.

background image

W ostatnim przebłysku świadomości, niczym u umierającego człowieka, szarpnęła go

za włosy, by uwolnić się z jego objęć. Wyczuł rozpacz jej oporu, lecz nie puszczał.

- Nie! - krzyknęła.

Niels pojął powagę i ostrzeżenie w głosie Marji, mimo to jednak nie był w stanie

spełnić jej żądania.

Przytrzymał ją, znów przycisnął usta do jej warg, postanowił ryzykować z nadzieją, że

słowo, które wydarło się z jej gardła, było jedynie częścią gry. Prędko przesunął się w inne

miejsce, lecz nie wypuszczał jej dłoni z uścisku, twarz opuściła się w dół, drapiąc delikatną

skórę między piersiami i dalej w dół brzucha.

Marja wpadła w panikę.

Niczym ranna rysica zgięła się wpół z imponującą siłą i sprężystością. Potoczył się w

tył, ciągnąc ją za sobą. Znów ukąsiła, tym razem po to, by zabić. Korzystając z zaskoczenia

wywołanego atakiem, wyrwała mu się, dłońmi zasłaniając piersi. Musiał ją puścić.

Na szczęście wiele mogę znieść, pomyślał Niels z goryczą, czując, jak krew pulsuje

mu w lędźwiach, i patrząc na dwie rany na brzuchu. Jedna z nich, ta głębsza, była już

zamknięta, druga, powierzchowna, broczyła krwią. W skórze odcisnęły się dwa półksiężyce,

jej zęby. Iście piekielny ból był jednak niczym w porównaniu z żarem ogarniającym ciało.

Marja była tuż przy drzwiach, rzucił się za nią, lecz już w momencie skoku

zorientował się, że jest za późno. Z głośnym przekleństwem złapał swój worek, spodnie i

kapelusz i wyminął ją jednym susem.

Bez pożegnania.

Nie poświęcił nawet chwili, by pozdrowić Gundę, nie miał odwagi się z nią żegnać,

wiedział bowiem, że kucharka jest przyjaciółką Marji.

Pognał w stronę wody, ku grupce zagród przy przystani, tam podobno był zajazd. Jeśli

szczęście będzie mu sprzyjać, znajdzie kogoś, kto zgodzi się przewieźć rannego przywódcę

buntowników na otwarty fiord.

Parł do przodu, ani razu nie odwrócił głowy, pragnął wymazać z oczu jej obraz,

ostatnie wspomnienie, jak potykając się uciekała przed nim. Niczym zranione zwierzę

wymykała się z pułapki, którą sama sporządziła, lecz w oczach miała siłę stu mężczyzn.

Tym razem zwyciężyła.

Niels przyspieszył kroku. Pragnął zmusić swe ciało do posłuszeństwa, lecz wargi i

zęby Marji zostawiły na jego skórze piętno, od którego nie przestawały się rozchodzić po

lędźwiach palące promienie.

Gdy miał już za sobą pola, oddzielające ich od siebie coraz bardziej, z każdym coraz

background image

szybciej stawianym krokiem nabierał pewności:

Musi tu wrócić.

Marja Oppdal dała temu wszystkiemu początek i nie zamierzał pozwolić, by to ona

zdecydowała o końcu. Własnym pożądaniem zawiązała osnowę, a teraz tkanina musi zapełnić

się jego wzorem i wybranymi przez niego barwami. Wszak ona była tylko kobietą, nie mógł

przyjąć niepewności, jaką napełnił go stawiany przez nią opór, nie mógł pozwolić, by prosta

wieśniaczka zachwiała jego niezmiennym jak góry przeświadczeniem o własnej mocy.

Jeszcze tu wróci.

Ślad po ukąszeniu Marji piekł go nawet wiele godzin później, gdy siedział w łodzi,

przyglądając się żaglom wydymanym przez wiatr.

Z daleka widział Wdowią Zagrodę, lecz Vildegard kryło się za drzewami.

Ptaki krążące nad jego głową pod szarym wiosennym niebem wykrzykiwały

ostrzeżenie.

Czyżby to ona je przysłała?

background image

ROZDZIAŁ VI

Akurat kiedy ludzie nabierali już otuchy, a promienie słońca stopiły ostatnie zaspy

śnieżne na polu zagrody Nigard, zima pokazała, że nie została jeszcze pokonana.

Duże płatki śniegu od nowa zatańczyły w powietrzu, które zaledwie przed dwoma

dniami było już przedwiosennie łagodne. Nadciągnęły gniewne chmury, a nad fiord nadpełzł

znów szary mrok i woda utraciła szmaragdową barwę. Kwiecień, odległy zaledwie o kilka

dni, nie przyniesie zielonych łąk i zakwitających brzegów strumieni. Tego roku oznaczać miał

przedłużoną udrękę, mroczny głód i przemoczone wełniane ubrania.

Być może pogoda nie była tego powodem, a może jednak? W niskich ciemnych

kojcach w wioskowych oborach zaczęły przychodzić na świat jagnięta bez iskry życia.

Wieśniacy wynosili zdechłe chude zwierzęta do dołów za oborą, później oczyszczali się

modlitwami i ogniem, stojąc wśród zamieci spluwali na świeżo rozkopaną ziemię. W

niektórych zagrodach przeżywała zaledwie ósma część przychówku, nawet dorosłe zwierzęta

musiały się poddać.

Wściekła zaraza?

Przekleństwo?

Urok?

Ludzie kulili się w sobie, bo równie złych znaków jak te, które pojawiły się tej

wiosny, rzadko doświadczano. Do czysta wyskrobywali dna beczek ze zbożem, aż wreszcie

do garnka trafiało więcej wiórów niż ziarna. Po jagniętach przyszła kolej na dzieci.

W ciągu dwóch niedziel, kiedy odbywały się nabożeństwa, w ziemi cmentarza w

Lyster pochowano dziewięcioro dzieci. Dwoje z nich ułożono w zesztywniałych ramionach

Sigrid Dale, miały spocząć wraz z nią. Troje towarzyszyło do grobu staremu Vika - Johsowi,

pozostałe miały osobne mogiłki w skutej mrozem skorupie i własne trumienki z nie

heblowanych desek.

Marja naprawdę wierzyła, że mała Astrid przetrzyma, że polewka ze słodkim

mlekiem, miodem i płatkami zbożowymi przywróci siłę czterolatce z Solgarden.

Pewnego dnia o wczesnym poranku, kiedy Marja półprzytomna po kolejnej

nieprzespanej nocy doczłapała do Vildegard, matka już czekała z dziewczynką. Pierwsza w

kolejce, ze spuszczoną głową, przyciskała do siebie ciałko dziecka, Marja zauważyła jedynie

kosmyki włosów przy szyi matki. Brunatna chusta chroniła je obie, nie dawała jednak osłony

przed wiatrem. Marja zagoniła wszystkich czekających do stodoły, tam przynajmniej nie

wiało. Mogli chwilę odpocząć, chociaż z ubitych kul siana pozostało już tylko parę

background image

wystrzępionych kupek w kącie.

Gospodyni z Solgarden była młoda, miała gładką cerę, nie skończyła jeszcze

dwudziestu lat. Być może nie znała prawdy o przeszłości swego rodu, lecz w oczach widniał

cień wstydu.

Czy wiedziała, jaki zawód sprawiono matce Marji?

Czy wiedziała, jak Solgarden opuściło przyjaciółkę, gdy zaczęły się jej kłopoty?

Czy wiedziała, że Maria poszła tam i spotkała się tylko z uprzejmą obojętnością?

Teraz gospodyni z Solgarden stała z dzieckiem w objęciach, stukając do drzwi Marji.

Marja czuła pulsowanie krwi, gdy otwierała drzwi i wpuszczała potrzebujących do

środka, jednego za drugim.

Mała Astrid Johanne Emilie Johnsdatter Solgarden nie cierpiała na żadną rzadką

chorobę, dziecko było po prostu wygłodzone. Marja wypytywała ostrożnie, wiedziała, jak

ważne jest, by nie obnażać całego ludzkiego upokorzenia. Zorientowała się jednak, że na

Solgarden i mali, i duzi przeszli ciężką zimę. Ziarno skończyło się jeszcze przed Bożym

Narodzeniem, kapusta w piwnicy zgniła, dwie z trzech krów padły, zapewne dlatego, że pasza

po bezbożnie wprost suchym lecie była wyjątkowo niedobra. Gdy zjawili się poborcy

podatkowi, oznajmiając nowe cyfry i stawiając nowe żądania, nie było dość masła ani soli, by

zapłacić. Srebro z kufrów skończyło się już poprzednim razem, teraz pozostało jedynie kilka

ukrytych głęboko talarów. Wójt groził, że zagroda pójdzie pod młotek, nawet sam

zaofiarował się, że ją przejmie, by mogli spłacić należny podatek na wojsko. Ocaliła ich stara

babka, miała jeszcze srebrną, pozłacaną broszkę. Dzięki temu ludzie wójta trzymali się z

daleka, przynajmniej do tej pory. Gdy przyszli ostatnio, zabrali ziarno na siew. Trzeba było

sprzedać część mebli, tak samo piękne gobeliny babki, a nawet najnowszy miedziany imbryk.

Młoda gospodyni wypłakiwała się przed Marją, która słyszała podobne historie już sto

razy wcześniej, lecz i tak nie pozostała nie poruszona. Wzięła dziecko na kolana, pozwalając,

by matka otarła oczy krajem chusty. Mokre plamy świadczyły o tym, że nie pierwszy raz

wsiąkają w nią łzy.

- Dlaczego nie przyszliście tutaj, Johanno? Pytanie Marji padło bez tonu wyrzutu,

łagodnie i delikatnie niczym muśnięcie skrzydeł motyla.

Z ciemnych oczu Johanny spływały po policzkach wilgotne strumyki aż do ust, wokół

których pojawiły się delikatne zmarszczki.

- Ja chciałam, ale Ivar, teść, się sprzeciwiał. Mówił, że my, w Solgarden, mamy coś

nie dopowiedzianego z wami w Oppdal.

Marja powoli skinęła głową.

background image

- Czy on wie, że tu jesteś? Kobieta zaszlochała.

- Nie... ale malutka umiera. Wykradłam się nocą, stałam tu i czekałam, może

przynajmniej do obiadu nie zauważą, że mnie nie ma.

Marja rozchyliła chustę. Przypuszczała, że dziecko śpi, ono jednak patrzyło na nią,

chociaż nie mogło zatrzymać spojrzenia w jednym miejscu.

- Ile ona ma lat? Dwa? Trzy?

- Cztery skończy latem, jeżeli... Marja rozumiała. Dziewczynka miała jasne jak len,

cienkie włosy, ale na czaszce widniały duże, bezwłose plamy. Półotwarte usta odsłaniały

krótkie, nierówne zęby. Na Solgarden najwidoczniej od dawna nie powodziło się najlepiej.

- Na pewno postawimy ją na nogi, Johanno. Zrobię dla was wszystko, co mogę,

obiecuję. Wiem, że ciężko ci było tu przyjść, i bardzo to szanuję.

- Jeśli ona umrze, to i tak na nic się to nie zda. Wtedy nie będę miała nawet domu, do

którego mogę wrócić. Sprzeciwiłam się im... Ale może teściowa przebaczy, jeśli mała

wyżyje.

Marja zaniosła dziecko bliżej paleniska i tam je rozebrała. Nauczyła się przestrzegać

tego zwyczaju, wszyscy pacjenci cierpiący na niewyjaśnione choroby musieli być rozebrani i

zbadani, na wszelki wypadek. Na wypadek zarazy. Ludzie byli przecież teraz tacy słabi, po

dwóch zimach głodu i równie pozbawionych pociechy latach zaraza zniszczyłaby całą wieś,

pomyślała Marja, czując, jak ramiona pokrywają jej się gęsią skórką.

Na małym ciałku nie było jednak ani śladu wysypki, ale dzieciak okazał się tak chudy,

że Marję znów przeszły ciarki. Tylko brzuszek sterczał, napięty i obolały. Ręce i nogi były

niczym kości obciągnięte jedynie cieniutką warstewką skóry. Zebra wystawały jak u

wyklutego właśnie pisklęcia, oczy spoglądały z głębokich ciemnych dołów, rzęsy wypadły.

Matka znów zaniosła się płaczem. I ona sprawiała wrażenie całkiem wycieńczonej.

Sama była chuda jak szczapa.

- Idź do Gundy, przypuszczam, że gotuje już owsiankę. Co prawda starczy po trochu

dla wszystkich, ale ty nie powinnaś być ostatnia w kolejce.

Kobieta wyszła z wahaniem, w spojrzeniu posłanym córeczce było zbyt wiele z

pożegnania.

Dziecko łapczywie piło cienką zupę, w oczach zabłysły mu iskierki życia, Marja miała

nadzieję, że to dobry znak. Dodała do zupy szczyptę suszonych listków glistnika jaskółczego

ziela, ono delikatnie oczyści małe ciałko i sprawi, że żółć znów będzie się wydzielać.

Dziewczynka dostała też trochę kminku i arcydzięgla i kilka czarnych jagód w napoju, żeby

pomogły jej w utrzymaniu jedzenia.

background image

Zwróciła jednak zupę.

Marja dolała do pożywienia jeszcze trochę wody, dodała maleńką dawkę arniki

górskiej i sok z lipy. Może to zdoła uspokoić mały wyschnięty żołądek?

Niestety, wszystko się powtórzyło, z dziewczynki o mało nie wyszły całe wnętrzności.

Marja nie na żarty się wystraszyła, widząc jej spojrzenie; żółty blask w oczach Astrid był

oznaką zbliżającej się śmierci.

Mięśnie brzucha wciąż nie dawały spokoju ciałku czterolatki, dręczyły ją, chociaż

żołądek był już pusty. Dziecko było zbyt wycieńczone, by reagować na ból, ale po wielkich

rozszerzonych oczach Marja poznała, że bardzo cierpi.

Stanęła ze słoiczkiem oznaczonym trupią czaszką, zawierał silnie działającą

mieszankę belladony, sporyszu i czarnego bzu. Podawała ją zwykle ludziom cierpiącym na

niebezpieczne konwulsje albo starszym, dotkniętym niedomaganiem serca, mięśnie się od

tego rozluźniały, ciało uspokajało się, mogło zebrać siły. Środek uśmierzał również ból,

niemal równie skutecznie jak cudzoziemskie opium z dalekich aptek.

Jedna łyżeczka wystarczała dla dorosłego. Dwie mogły zabić.

Marja nabrała szczyptę brunatnego proszku i wolno rozpuściła ją w dużej łyżce do

zupy.

Dziecko wypiło, nawet nie skrzywiło ust pomimo gorzkiego smaku.

Marja czuła echo uderzeń serca dziewczynki jak ledwo wyczuwalny palcami rytm.

Siność nabrzmiałych żył na chudziutkim nadgarstku kontrastowała z żółtobiałą skórą.

Za plecami usłyszała kroki, to na pewno matka.

Dobrze, powinna tu być w godzinie, gdy zadecydują się losy dziecka.

Dopiero teraz Marja zauważyła siniaki na przedramionach kobiety, widziała również

ślady dawnych ran na czole i żółtozielony pierścień otaczający oko.

Usiadły razem, chociaż Marja kilkakrotnie wybiegała z izby, bo ktoś akurat jej

potrzebował. Chciała jednak być tutaj, przy dzielnej matce i jej pozbawionym sił dziecku.

- Wygląda lepiej - powiedziała Johanna przez łzy, a wdzięczność i nadzieja bijąca z jej

oczu ugodziły Marję prosto w serce. - Już jej pomogłaś, jesteś wspaniała, prawdziwy anioł.

- Cicho, Johanno, na razie jeszcze nic nie wiadomo - szepnęła Marja.

Nie podobał jej się nierówny puls dziecka, wiedziała jednak, że lekarstwo właśnie tak

działa.

- Ona już nie cierpi - powiedziała uszczęśliwiona matka.

Przynajmniej tym słowom Marja mogła przyświadczyć.

- Ach, dziękuję ci, dziękuję, nie potrafię powiedzieć, jak trudno było patrzeć na jej

background image

ból... Niekiedy myślałam, że powinnam ją od niego wyzwolić, ale ponieważ ciotka zmarła w

połogu, a nasz Johannes także odszedł... od tamtej pory mój Ola nie jest sobą.

Drżącą ręką dotknęła sińca wokół oka.

Marja przymknęła powieki, kielich z wolna się przepełniał, wkrótce ból wyleje się z

niego, doprowadzając ją do szaleństwa, ból i cała reszta.

W czasie ich rozmowy dziecko przestało oddychać.

Pierwsza zauważyła to Johanna, rzuciła się w stronę córeczki, lecz ciało w pół ruchu

opamiętało się i z powrotem opadło na krzesło. Marja usłyszała tylko krótki szloch, a

spodziewała się zawodzenia i przeraźliwych oznak boleści, oczekiwała gróźb, oskarżeń i

rwanych z głowy włosów.

Ale kobieta jedynie skuliła się w sobie, zwinęła jak wyżęta ścierka. Wąskimi

kościstymi dłońmi gładziła buzię dziewczynki, wreszcie wstała niezdarnie, chwiejnie zrobiła

kilka kroków i zatrzymała się na środku izby.

- Jestem teraz sama, całkiem sama. Cała izba wstrzymała oddech wraz z dzieckiem.

Marja poczuła pierwsze krople spływające z kielicha w jej wnętrzu niczym krople kwasu

drążącego trzewia. Niby echo z jej oczu popłynęły łzy.

- Zostaniesz tu, Johanno, tutaj wielu potrzebuje dzielnej kobiety jak ty. Potrzebna

jesteś mnie.

Objęły się, teraz miały śmiałość, by wypłakać swój ból.

Dobrze było u Nadjany. Zdumiona Johanna szeroko otworzyła oczy, choć żal i

rezygnacja przysłaniały jej wzrok niczym mgła. Nie mogła zrobić nic innego, jak tylko

wyciągnąć rękę i delikatnie głaskać piękne przedmioty, które baronówna sprowadziła do

swego domu.

Nadjana krzątała się wokół nich, ugotowała słodką kawę, częstowała słodyczami i

suszonymi owocami. Marja jadła i zachęcała Johannę, obie potrzebowały zbawiennego

działania cukru.

Karl spędzał z nimi ten pierwszy wieczór. Zawsze gdy Marję dopadały owe niezwykłe

ataki płaczu, na twarzy wypisany miał strach. Tym razem radził sobie lepiej, rozumiał

bowiem powód łez. To potrafił przyjąć, mógł nawet uczestniczyć w żałobie, rozumiał

poczucie beznadziejności, wiedział, że głód powoli, lecz skutecznie niszczy wioskę.

- Nie tylko tutaj tak się dzieje - oświadczył schrypniętym głosem - nie tylko tutaj, cały

kraj jest w ruinie, słyszałem o miejskich dzieciach, które nie dostają mleka, i o ludziach,

mieszkających wysoko w górach, którzy od suszy i mrozu z wolna niszczeją jak one. Wydaje

mi się, że to koniec, chyba nasz Pan stracił już cierpliwość do nas, marnych ludzi.

background image

Marja uścisnęła go za rękę w kruchej próbie dodania mu otuchy, lecz sama miała jej

jakże mało.

- Coś musi dać się z tym zrobić - stwierdziła Nadjana ledwie słyszalnie.

- Sądzisz, że ja o tym nie myślę? - odparła Marja z ponurą miną. - Ale nie potrafimy

nic poradzić i właśnie to jest takie okrutne. Kolejki pod drzwiami z dnia na dzień stają się

coraz dłuższe, a ciastka, które rozdajemy, oznaczają tylko kilka dodatkowych tygodni

cierpienia, po których ludzie wreszcie i tak się poddają.

- Ale słudzy wójta są tłuści - zauważył Karl z goryczą, patrząc przy tym na Marję.

Wiedziała, o czym myśli mąż. Nazwisko, które miał na końcu języka, paliło ją w

ostatnim czasie we dnie i w nocy. Teraz, słysząc słowa Karla, ośmieliła się wreszcie wy-

powiedzieć je w jego obecności.

- Niels Kvithovud, on jest nadzieją wielu ubogich.

Karl uderzył pięścią w stół.

Nadjana drgnęła przestraszona, obawiała się chyba o swój serwis, a może nawet i o

kruchy mebel.

- Do diaska, pokażemy, że mamy śmiałość, by go poprzeć! Marjo, sprzedajmy kilka

zagród, zastawmy trochę srebra, kupmy za to strzelby, noże, żeby uzbroić tych, którzy z

każdym dniem tracą siły i odwagę. Dajmy im broń do ręki, Marjo, a może wtedy uwierzą w

siebie.

Trzy kobiety nie spuszczały z niego oka, jedna rozjaśniła się ufnie, dwie pozostałe

miały na twarzy jedynie smutek.

- Ja też się w to włączę - oświadczyła podniecona Nadjana. - I ja mam parę rzeczy, bez

których mogę się obyć.

Marja westchnęła ciężko, Johanna zaś jakby była nieobecna, kręciła na palcu srebrny

pierścionek, który dostała w dzień zaślubin.

- Nie chcę patrzeć, jak moje dzieci umierają u stóp pachołków wójta. Mogę troszczyć

się o cudzych zagłodzonych malców, mogę się poświęcać, pracować dzień i noc, by im

pomóc, ale własnego syna nie złożę w ofierze. I ty także nie, Karlu.

Karl zarumienił się zawstydzony, nie miał wcale zamiaru dawać strzelby Karlowi

Martinowi, raczej w innych chłopcach widział żołnierzy buntowników.

- Broń niczego nie rozwiąże - odezwała się Johanna, włączając się w rozmowę równie

nagle, jak przedtem się z niej wyłączyła.

Marja popatrzyła na nią z uznaniem, ta kobieta była dzielna i miała swoje ideały. Oto

potrafi zaledwie w kilka godzin po śmierci córeczki przemawiać na rzecz pokoju.

background image

- To ty kroczysz drogą do zwycięstwa, Marjo. Aby zwalczyć te udręki, potrzeba

jedzenia, troski i miłości. Dzielisz się tym, co masz, i to jest nasz ratunek. Walka prowadzi

tylko do szybszej śmierci.

- Ale co robić, kiedy już nie ma czym się dzielić? - spytał Karl grobowym głosem.

Żadna mu nie odpowiedziała.

Jeszcze tego samego wieczoru Marja zastała go, jak wyjmował obijaną srebrem

szkatułkę pełną dokumentów własności, starannie poskładanych papierów i ciężkich

poczerniałych monet.

Ułożył je w dwóch stosikach, spostrzegła, że w świetle lampy twarz mu promienieje.

Było w nim zdecydowanie, przywołujące dobre uczucia. Kochany Karl, jakiejż

niesprawiedliwości dopuściła się wobec niego! Oby nigdy nie poznał myśli, które krążyły jej

po głowie, gdy sen brał ją w swe objęcia. Oby nigdy nie dowiedział się o jej tęsknotach,

związanych z tym niezwykłym, przerażająco namiętnym buntownikiem.

Podeszła do męża, pogładziła go po włosach, po twardych mięśniach pleców. Jej Karl

nie był szczególnie rosły, a już na pewno nie przy jasnowłosym olbrzymie z Sogndal. Ale był

żylasty, wytrzymały jak postronki z wierzbowych witek, które zwykle przygotowywał do

wiązania stosów drewna nawet teraz, kiedy był dość bogaty, by wyznaczyć ludzi do tej

roboty.

Tym razem ulżyło jej szybciej, już po dwóch dniach odpoczynku poczuła, że nacisk w

piersiach ustępuje. Słone łzy wciąż płynęły jej z oczu, a żrąca rozpacz tkwiła głęboko, nie

była jednak już tak czarna jak w najczarniejszych chwilach.

Uchwyciła się dobroci kiełkującej w jej sercu, przytrzymała ją mocno, smakowała

wszystkimi zmysłami.

Dziś wieczorem być może znów będzie ze swym mężem, bez budzących wstyd

obrazów, bez niebezpiecznego pożądania człowieka, który miał śnieg we włosach.

Amelia należała do tych, którzy najciężej przeżywali spadające na okolicę

nieszczęścia. Gdy bicie kościelnych dzwonów znowu żałośnie poniosło się ponad pokrytą

brudnym śniegiem ziemią, dziewczynka znieruchomiała na stołku, zapominając nawet

podnosić do ust łyżkę z jedzeniem. Marja szturchnęła ją delikatnie, poprosiła, by jadła.

Benjamin popłakiwał, i jemu nie podobał się ten dźwięk, przede wszystkim dlatego, że

Amelia zrobiła się taka dziwna.

- Bóg zabrał do siebie jeszcze jednego biedaka. Marja patrzyła na córkę, niebieskie

oczy spoglądały zbyt poważnie jak na dziecko. Kruche ciało Amelii co prawda zaczęło się już

zmieniać, lecz i tak daleko jej jeszcze było do kobiety. Tylko względem Benjamina pełniła

background image

obowiązki matki, cała sprawa posunęła się już tak daleko, że nikt nie śmiał nawet zastąpić

dziewczynki. Musiała być przy nim, kiedy się budził, karmiła go, ubierała, myła,

podtrzymywała, kiedy uczył się chodzić, pocieszała, gdy upadał. Nie miała bodaj godziny

spokoju, lecz nigdy się na to nie skarżyła, przeciwnie. Nazywała samą siebie żywym aniołem

stróżem Benjamina. Marji nie bardzo się to podobało. Dzieciństwo dziewczynki było już na

zawsze stracone, teraz zaś, jeśli nic się nie zrobi, groźny cień zawiśnie także nad jej

młodością. Nieprzyjemna myśl nie dawała Marji spokoju, niekiedy żałowała nawet, że

ustąpiła Karlowi i przyjęła Benjamina pod swój dach. Owszem, kochała go, potrafił naprawdę

zauroczyć, lecz wobec szczęścia córki Benjamin nie znaczył dla niej aż tak wiele. Amelia

była jej najdroższa, chociaż wpadała w zupełnie niezrozumiałe dla niej nastroje i różniła się

od matki i wyglądem, i usposobieniem.

- Szkoda ci tych, którzy umierają? - spytał Amelię Karl Martin.

Siostra bliźniaczka pokręciła głową, wzięła do ust z łyżki nieduży kawałek kapusty z

zupy, przeżuła.

- Nie, tych mi nie szkoda, bo Bóg przyjmie ich do siebie, jeśli byli tutaj dobrzy. A

dzieci na pewno idą do nieba, w każdym razie te najmniejsze, bo przecież one nie zrobiły nic

grzesznego.

Karl Martin uśmiechnął się leciutko. Marję zirytowała na wpół rozbawiona twarz

syna. Najwidoczniej nie darzył wielkim szacunkiem religijnych przemyśleń siostry.

- Pastor mówi, że wszystkie dzieci przychodzą na świat z grzechem - zauważył krótko

i dalej jadł zupę, słone mięso i chleb z masłem. Karl oddawał zwykle synkowi co najmniej

połowę swego mięsa, w dodatku najlepsze kawałki.

- W tym domu nigdy szczególnie nie słuchaliśmy księży - rzekła Marja, a mąż posłał

jej karcące spojrzenie. Było w nim również wiele miłości.

- Ja już dziękuję - powiedziała Amelia. - Wydaje mi się, że Benjamin potrzebuje

pomocy.

Pomogła mu zejść ze stołka, wyszczerzył zęby w uśmiechu, trzymając się za brzuch.

Wyraz jego buzi wystarczał za całą przemowę, musieli spieszyć się do wygódki.

- Ten dzieciak się zamęcza - cicho zauważyła Marja, kiedy Karl Martin również

podziękował za jedzenie i wyszedł z izby. Karl cmoknął i lekko wzruszył ramionami.

- Sama tego chce...

- To nie może dłużej tak trwać. Wkrótce już będzie dość dorosła, by poznać inny

świat, wkrótce zjawią się zalotnicy...

- Wkrótce? Będą musieli poczekać, przynajmniej dopóki nie skończy siedemnastu lat,

background image

a to jeszcze dużo czasu.

- A ty czekałeś, aż dziewczyny skończą siedemnaście lat? - spytała Marja ostro.

Karl zaczerwienił się.

- Nie wiedziałem, ile masz...

- Miałam prawie siedemnaście. Karl kawałkiem chleba starannie wycierał talerz.

- Lecz być może były inne... - Marja mówiła w napięciu, z przebudzonym

zaciekawieniem.

Karl zachował się tak jak syn, podniósł się gwałtownie, uprzejmie dziękując za

jedzenie, prawą ręką złapał leżącą na stole czapkę i już był za drzwiami. Marja za jego pleca-

mi zaśmiała się życzliwie, ale żałowała, że jej troska o Amelię znów się rozmyła. No cóż,

jeszcze przez pewien czas można poczekać. Najbardziej przykre było to, że Amelii brakło

czasu, by chodzić z nią do szpitalika, Marja wiele się pod tym względem po niej spodziewała.

Pewnego dnia córka będzie musiała przejąć jej pracę, kiedy ona sama się już zestarzeje,

chociaż na szczęście jeszcze do tego daleko.

Amelia miała talent, być może również ową szczególną zdolność, którą Kari pewnego

dnia zdołała przebudzić w Marji, lecz która wkrótce wyparowała z niej niczym spirytus z

drewnianej miski. Amelia posiadała również instynkt podpowiadający, jak powinna

opiekować się ludźmi, nie brakowało jej także miłości ani współczucia.

Marja sama posprzątała ze stołu. Lina, widząc to, prychnęła pogardliwie, Marja lubiła

jednak mieć zajęcie dla rąk, kiedy myśli zataczały zbyt szerokie kręgi.

Amelia to dobra dziewczynka. Pewnego dnia będzie musiała zetknąć się ze światem

zewnętrznym, będzie musiała stać się twardsza, silniejsza, inaczej wszyscy będą ją

wykorzystywać.

Tak jak my, szepnął chochlik w jej głowie.

Tak jak my ją wykorzystujemy, robiąc z niej potulną służącą w naszym zagmatwanym

świecie.

Marja postanowiła, że należy coś z tym zrobić. Potrzebowała takich spraw, którymi

mogła się zająć, potrzebowała całego mnóstwa problemów, które należy rozwiązać, i ludzi,

którym trzeba pomóc. Nic jak to nie pomagało na odpędzenie niesfornych myśli. Nic nie było

lepsze niż ciężka praca dla osoby, której w bezsenne noce krążą przed oczami zakazane

obrazy.

Karl sprzedał Reine, Vesleslstta i Nordstebu, a także rybny staw przy Dalselva.

Teigane przekazał sąsiadowi, który od dawna wzdychał z zazdrością, pragnąc powiększyć

swoje łąki i pastwiska. Dwa olbrzymie świeczniki z najmniejszej izby zawiózł na targ do

background image

Kaupanger razem z najlepszymi kocami i kubkami z Wdowiej Zagrody. Marję na ten widok

zabolało serce, pomyślała, że Antonowi mogłoby się to nie spodobać, ale i on przecież był

przychylny ludziom. Marja przypuszczała więc, że zrozumiałby, jaka bieda zmusiła ich do

pozbycia się wspaniałych przedmiotów.

Karl przywiózł do domu srebrne monety i ziarno.

Marja zaraz napiekła swoich twardych suchych ciastek, które jakby natychmiast

dostawały nóg. Później, z wiosną, Karl podejmował kolejne wyprawy, sprzedał wielki kufer,

jedną ze starych Biblii i wszystkie suknie po Gjertrud i pierwszej żonie Antona. Prawie nic za

nie nie dostał, wreszcie jednak żona kupca z Kaupanger zgodziła się dać trzy talary i kilka

przypochlebnych słów.

Kiedy wrócił do domu na Wielkanoc, przywiózł nowiny.

Przypadkiem, niespodziewanie, spotkał Nielsa Kvithovuda.

- Z początku wcale go nie poznałem, olbrzym o czarnych włosach, w czarnym

kapeluszu, ubrany w łachmany jak włóczęga, ale kiedy się do mnie odezwał i popatrzył tymi

niebieskimi oczami, to zrozumiałem. Prosił, żebym cię pozdrowił i podziękował.

Marji dech zaparło w piersiach.

- Co więcej mówił?

- Coraz gorzej się dzieje, również i tam, cała wieś jest niczym beczka prochu, a

Kvithovud to płomień. Słyszałem nowiny z Hallingdal, napływają zresztą ze wszystkich stron

kraju. Ludzie się burzą, a urzędnicy czują strach. W Hallingdal wysłali dragonów przeciwko

chłopom...

Marja zadrżała. Czyżby sprawy zaszły aż tak daleko?

- Ta wojna. Brat teraz walczy z bratem...

- I siostra z siostrą. Nielsowi towarzyszyła kobieta, Anna, tak ma na imię, ruda, w

podartym ubraniu, ale temperament, jakich mało. Jest jego najbliższą zaufaną, wyznaczył ją,

zdaje się, by poprowadziła lud, jeśli... No cóż, nie tak łatwo go dostaną. To dopiero śmiałek! -

stwierdził Karl z uznaniem, lecz bez zazdrości.

Marja zamyślona pokiwała głową. Karl chrząknął lekko.

- On... chętnie przyjął od nas srebro. Powiedział jednak, że boi się tak otwarcie wieźć

je z Kaupanger. Przywiozłem wszystko do domu, prosił, bym przesłał je przez posłańca do

Sogndal za kilka tygodni.

Akurat w środku orki.

- Uznał, że najlepiej by było posłać kobietę. Gdybyś miała czas, to by, jego zdaniem,

nie wzbudziło niczyich podejrzeń.

background image

Cóż za nieprawdopodobna bezczelność! Rozmawiał uprzejmie z jej mężem i

nakłaniał, by ten wysłał żonę wprost w objęcia uwodziciela! Marja nie wiedziała, jak

zareagować, miała nadzieję, że jej twarz nie zdradza zbyt wiele.

- Zobaczymy - powiedziała zamyślona. - Jeśli w Vildegard nie będzie za dużo

roboty...

Karl kiwnął głową. Oczywiście, to warunek. Jeśli nie, to może poślą Linę.

- Dobry pomysł - podchwyciła Marja. - Ona na pewno chętnie zobaczy rodzinną

wioskę.

background image

ROZDZIAŁ VII

Pięciu mężczyzn, wszyscy ubrani w kurtki z samodziału, koszule i długie spodnie.

Wszyscy w ciężkich butach, trzej w schodzonych żołnierskich kamaszach.

W maleńkiej izdebce wyczuwało się wilgoć i duchotę, ogień na palenisku nie

poprawiał nastroju, przeciwnie, migotał w przeciągu, rzucając cienie na ludzi i sprawiając, że

ich ponure twarze wydawały się jeszcze bardziej posępne. Mężczyźni siedzieli wokół

krzywego stołu; w ciągu ostatnich lat nikt nie wydał ani grosza na naprawę pasterskiej chaty.

Od zeszłego roku stała pusta. W zagrodzie nie było już krów ani owiec, których należało

dopilnować.

Niels przemawiał. Chociaż byli wysoko w górach, pokonali trudne do przebycia

usypiska głazów i niedostępne szczyty, mówił cicho. Był dobrym mówcą, wiedział, że można

zniżyć głos niemal do granicy słyszalności i w ten sposób przyciągnąć uwagę. Słuchacze

utkwili oczy w jego twarzy, nawet na moment nie spuszczali z niej wzroku, chłonęli każdy jej

grymas, każde płomienne słowo.

- Wczoraj zabrali starego dziadka z Lar - oznajmił Niels. Pozwolił, by słowa na

moment zawisły w powietrzu, i podjął z nie pozbawioną dramatyzmu goryczą: - Przywiązali

go do drzewa na Księżym Wzgórzu i bili końskimi batami, aż zemdlał i musiano go zanieść

do domu jak zarżnięte zwierzę. On ma ponad sześćdziesiąt lat, żona zmarła w zeszłym roku,

synowie harują dla innych, a i tak nie są w stanie uzbierać dość, by nakarmić swoje kobiety i

dzieci. Wszystko, co im zostało, zabrali poborcy podatkowi. Niewiasty chodzą teraz na żebry,

jedna z nich wybrała się do Fjora i zajmuje się tym obskurnym handlem, jaki się tam uprawia.

Krótka przemowa nie powiedziała im nic nowego, lecz Niels i tak osiągnął

zamierzony skutek.

- Zdarli staremu skórę z pleców, wygnali jego synów z zagród i z ziemi. On nie był

pierwszy.

Po kolei patrzył każdemu z mężczyzn w twarz.

- Następnym razem być może przyjdzie kolej na któregoś z was.

Czterej wieśniacy siedzieli całkiem nieruchomo, słychać wprost było, jak zgrzytają

zaciśniętymi zębami.

- Trzeba położyć temu kres - oświadczył jeden, krzyżując ręce na piersiach.

Niels podjął spokojnie:

- Jutro Hansehagen idzie pod młotek. Wójt zaproponował już siedemdziesiąt pięć

talarów, a tyle warte są same krowy.

background image

- Zdzierstwo! - padło oburzone słowo z krótszego boku stołu.

- Złodziejstwo! - krzyknął inny.

- Nie pozwolimy! - oświadczył trzeci, lecz jego głos był zbyt młody, by znaleźć

odpowiedni ton. Słowa zabrzmiały przenikliwie, rozpłynęły się w rozmowie jak krew w

wodzie.

Niels wyciągnął do niego wielką dłoń, najmłodszy ujął ją, z dumą przypieczętowując

święte przymierze.

- Wybiła godzina - oświadczył Niels. - Sprawy zaszły już za daleko.

- Tak! Trzeba coś z tym zrobić! Mężczyźni zaczęli wiercić się na stołkach, wilgotne

drewno trzaskało w ogniu.

Niels usiadł, oparł się o stół. Jego rosłe ciało zdawało się zapełniać cały blat, był

niczym góra. Wargi ledwie się poruszały, niemal wypluwał słowa:

- Zajmiemy zagrodę wójta. Tym razem się nam powiedzie. Tym razem przypłaci to

krwią.

Wieśniacy patrzyli na niego zaskoczeni. Tego się nie spodziewali. Wszyscy słyszeli o

tamtej przykrej historii owego pamiętnego wieczoru, kiedy rozwścieczeni chłopi zaatakowali

dwór wójta. Skończyło się to wstydem i ukaraniem wielu uczestników rebelii. Trzej dobrzy

ludzie oddali w tej walce życie, bez żadnego pożytku.

- Nasi trzej towarzysze nie zginęli na próżno. Nie możemy pozwolić, by ich śmierć nie

miała sensu! Kiedy krew wójta wsiąknie w tę samą ziemię, a jeszcze możniejsi panowie

zadrżą w swoich koronkowych strojach, wówczas odwaga naszych przyjaciół nie przepadnie

jak kropla wody w morzu. Wykrzyczymy ich imiona, będziemy domagać się swoich praw

głośno, tak by wszyscy nas usłyszeli. Ale nie tylko słowami i krzykiem będziemy się bronić,

pokażemy, do czego jesteśmy zdolni z bronią w rękach!

Mężczyźni podchwycili:

- Tak! Tak! Niels nieznacznie podniósł głos, ledwie zauważalnie wywoływał w

słuchaczach napięcie, takie jak w strunach skrzypek wygrywających weselne pieśni.

- Nie mamy nic do stracenia, towarzysze! Być może któremuś przyjdzie złożyć w

ofierze własne życie, nie będę tego przed wami ukrywał, lecz czy nie lepiej zginąć w walce,

niż powoli umierać na łożu boleści pod opieką kobiet, podczas gdy głód szarpie trzewia?

- Walka! Walka!

- Będziemy się bić!

- Dopadniemy go!

- Ja go zabiję, tego szczura, potwora, krwiopijcę! To znów najmłodszy, bardziej

background image

zapalczywy od innych, nie myślący tak trzeźwo jak pozostali, przejęty ideałami. Niels

przypuszczał, że młody zapaleniec może mu się przydać, lecz także okazać niebezpieczny, jak

młody ogier pozbawiony cugli.

- Żaden z nas go nie zabije - oświadczył z mocą. Mężczyźni umilkli nagle, nie

pojmując.

- Wybrałem już kogoś, kto się tym zajmie, mam gotowy plan. Gdy nadejdzie czas,

poznacie więcej szczegółów. Ufam oczywiście każdemu z was... - Przesunął wzrokiem po

obecnych, zobaczył, że tylko jeden nie odpowiedział śmiało na wyzwanie w jego oczach. -

Jesteście cennymi ludźmi, moimi najbliższymi. Nasza walka nie dobiegnie końca z chwilą

śmierci wójta. Jest więcej wójtów, to trochę tak, jak z trollami. Gdy odrąbie się im głowę, na

jej miejsce wyrastają dwie nowe. Mylicie się, sądząc, że ta bitwa będzie ostatnia. Dwór wójta

to dopiero początek. Odzyskamy tam chwałę, pokażemy ludziom bodaj odrobinę światła,

damy nową wiarę i nadzieję. Musi nas bowiem być więcej, musimy przyciągnąć do siebie

każdą kobietę i każdego mężczyznę...

- Z kobietami w każdym razie nie będzie kłopotu - mruknął któryś i słuchający do tej

pory w napięciu mężczyźni wybuchnęli gromkim śmiechem.

Niels pozwolił im na to, wiedział, że jego sława uwodziciela nie zaszkodzi sprawie.

- Niewiele mogę wam teraz powiedzieć. Potrzeba nam czasu. Trzeba przygotowań, bo

tym razem nie pójdziemy z gołymi rękami. Myślę, że należy liczyć co najmniej parę

miesięcy, może koło świętego Jana, kiedy ludzie i tak się gromadzą. Noce są wtedy jasne, to

dla nas korzystniej, bo nie pójdziemy w ciemną noc jak żebracy! Nadciągniemy niczym

burza, będziemy palić i żądać tego, co nam się należy! I w dalszym ciągu odmawiamy

płacenia podatków. Przysięgnijcie na to!

Mężczyźni zamruczeli coś pod nosem. Oczywiście, łatwo było odmówić płacenia

ostatniego podatku dziennego, bo po prostu nie było czym płacić. Dobry król Frederik będzie

się musiał w swej wojnie obyć bez szylingów od wieśniaków w Sogndal.

Niels był zadowolony. Mężczyźni płonęli. Wszystkim wyznaczył już zadania, mieli

działać wśród ludzi niczym apostołowie, być jego uszami i oczami, lecz także ustami.

Wszędzie, gdzie gorzał najmniejszy płomyk buntu, powinni go rozdmuchać i zadbać o to, by

ogień się rozprzestrzeniał. Należało głośno mówić o każdej niesprawiedliwości, żadne

nieszczęście udręczonego chłopa nie powinno zniknąć w ludzkiej niepamięci.

A kiedy chłopscy synowie powrócą do domu w resztkach swych żołnierskich

mundurów, nie wolno milczeć przed nimi o ofiarach, jakie na ich rzecz ponosić musieli ludzie

z wiosek położonych nad fiordem.

background image

Wypili znów za powodzenie swojej walki, za zerwanie niewolniczych okowów. Byli

teraz odważni, silni i rozpłomienieni. Wódka dodała im sił, przydadzą się, przed nimi długa,

trudna droga i wielki ciężar do przeniesienia.

Broń czekała zapakowana w solidne skrzynie. Przy poruszeniu groźnie zgrzytał metal,

choć skrzynie przewidująco wyłożono trocinami i wełną. Było ich cztery, po jednej dla

każdego z mężczyzn. Niels kolejno ich odciążał albo pomagał iść w miejscach, gdzie zbocze

było szczególnie strome lub głazy wyjątkowo trudne do przebycia.

Poczuł nagle dawny ból w dole brzucha, odzywał się za każdym razem, gdy stawiał

prawą stopę na nierównej ścieżce. Najwidoczniej nie całkiem jeszcze doszedł do siebie, nie

odzyskał dawnej formy. Z uporem zacisnął zęby, wydłużając krok. Mężczyźni mieli kłopoty z

dotrzymaniem mu tempa, w ten sposób przywódca demonstrował swoją siłę. Cieszył się, że

nie wiedzą, jak wiele go to kosztuje.

Napięcie w szyi, obolałe mięśnie, podniecenie wywołane rozmową w starej pasterskiej

chacie, wszystko to tkwiło w nim i pulsowało przy każdym kroku. Wreszcie serce odnalazło

ten sam rytm co stopy, mógł oddychać, nie czując przy tym bólu w starej ranie. Ale skrzynie

raniły ramiona niczym paznokcie kobiety.

Wkrótce dotarli do bitej drogi. Z brzegu za kępą olszyny będą mieli widok ponad

lasem. Tam poświęcą chwilę na odpoczynek, jeszcze dużo czasu do pory, gdy koguty zaczną

piać w położonych w dole zagrodach. Niels wziął się w garść, zmusił oddech do spokoju, nie

chciał pokazać, że w piersiach zapiekło go już z braku powietrza. Nie chciał, by mężczyźni

się zorientowali, że najchętniej rzuciłby się na ziemię i ciężko dyszał. Zacisnął zęby, zmobi-

lizował siły na pokonanie ostatniego odcinka do punktu obserwacyjnego i wreszcie bolącymi

rękami podniósł skrzynię ku niebu, by móc potem postawić ją na ziemi.

Pod nimi rozciągał się fiord, spokojny wąski jęzor wody, pozwalający niemal

zapomnieć o tym, że gdy w wiosenną noc zrywał się wicher, potrafi zmienić się w

parskającego wściekle potwora. Nieco dalej małe wysepki, jedna rozległa na tyle, by jesienią

wypasać tam owce. Za ciasnym przesmykiem wody otwierały się i po lewej ręce roztaczał się

widok na Sogndalsfjasren. Coraz dalej i dalej te same wody pieściły brzegi Fimreite, Feios i

Helia. Jeszcze dalej fiord się rozszerzał, wiodąc ku otwartemu morzu. Ta sama woda unosiła

ludzi na swym grzbiecie, ta sama woda, może tylko zieleńsza, uderzała rozbawiona o brzegi

w głębi fiordu.

Wyzywająco, prosząco, niczym posłanie nocnego zalotnika do czarnowłosej kobiety o

przymrużonych oczach.

Niels z trudem przełknął ślinę, żałując, że piersiówka jest pusta. W ustach piekło go,

background image

wargi groziły popękaniem, serce nie chciało się uspokoić nawet teraz, gdy ciało wspierało się

o zimną skałę.

Dalej spoglądał na fiord.

W głowie szumiał mu niepokój, krew gromadziła się jakby gdzieś w piersi, grożąc, że

wybuchnie. Kolana mu zmiękły. Przypominała mu się własna słabość, a o tym myśleć nie

lubił. Wiedział jednak, że i na tę chorobę istnieje lekarstwo, które już niedługo znajdzie się w

zasięgu jego ręki. Z grymasem bólu zerwał się na nogi, ciesząc się, że półmrok skrywa wyraz

jego twarzy.

Już niedługo ujrzy swój własny dom w Naglcyri.

Na szczęście czeka tam na niego Margreta.

Leżała w łożu pod czerwonym baldachimem, w najlepszym dworze Kvithovuda,

Kvamshaugen. Ogarnął ją niepokój, jakby zaraz miała wybuchnąć płaczem, lecz nie miała

łez.

Dla Anny Margrety Jorgensdotter łzy nie były rzeczą zwyczajną.

Ubrana w najlepszą suknię zeszła na dół do kuchni i patrząc w oczy starej Ragnilde

krótko nakazała jej przynieść butelkę słodkiego wina z piwniczki Nielsa.

Stara spojrzała na nią spod przymkniętych powiek, głębokie zmarszczki napięły się

wokół zamglonych zaćmą oczu staruszki.

Margreta musiała prosić ją jeszcze raz, ostrzejszym tonem:

- Do diabła, będziecie mieć do czynienia z Nielsem! Wszystkim wam pokaże drzwi!

Nie mówił wam, że ja go tu zastępuję? A wy odmawiacie mi butelki najzwyklejszego wina?

Przeklęte babska, przekonacie się...

- Myślę, że Anna sama może zejść po butelkę. Owszem, gospodarz zapowiedział, że

możesz swobodnie poruszać się po domu, ale że mamy usługiwać prostej dziewce

podkuchennej? Nie... o tym nigdy nie wspominał.

Mało brakowało, a zaczęłaby uderzać na oślep. Czuła, że pięści same się zaciskają w

bezsilnym gniewie. Do jakiego stopnia, u diabła, można być bezczelnym?

Wreszcie jakoś się opamiętała. Uśmiech wyższości ukazał się na bladej twarzy, piwne

oczy zwróciły się na starą i dwie przygarbione służące, kryjące się za jej plecami.

- Rozumiem was - powiedziała cicho. - Wy nieszczęsne, bezradne w całej tej niedoli,

bez nadziei na coś więcej niż nowa para butów na święta. Zdechniecie w brudzie, zaharujecie

się na śmierć w ciemnych piwnicach i na spalonych polach. Rozumiem wasze tęsknoty, kiedy

widzicie, co spotkało waszą dawną przyjaciółkę.

Prychnęły śmiechem i odwróciły się do niej plecami, udawały, że ostatnie przed

background image

wieczorem wycieranie garnków i naczyń to jedyna na świecie rzecz, jaką warto się zająć.

Margreta zasłoniła dłonią usta, chichocząc. Przyjemne uczucie widzieć, jak w ich oczach

zapała się zielona zazdrość. Jakie dziwne potrafi być życie? zastanawiała się, niosąc z

piwnicy do umeblowanej na czerwono sypialni Nielsa dwie brzuchate, zatkane korkiem

szklane butelki.

Tak już jest.

W chwili największej biedy wzniosła się nagle na najwyższe szczyty. Uboga

dziewczyna, żebracze dziecko, kuchenna niewolnica.

Teraz była jedyną panią tego domu. No cóż, może trochę w tym przesady, słyszała

inne, mniej zaszczytne określenia.

Tak, była upadłą kobietą. Ladacznicą, jak niejeden by ją nazwał. Wszystko jedno, woli

być sytą, pięknie ubraną nałożnicą niż ubogą dziewicą z odartymi ze skóry kolanami, która

budzić się może jedynie z nadzieją na kolejny dzień ciężkiej pracy.

Ta noc będzie się jej dłużyć.

Najprawdopodobniej Niels zjawi się w którymś momencie, przychodził najchętniej

pod osłoną najciemniejszej nocy. Będzie na niego czekać.

Margreta przymknęła oczy, sącząc słodkie, niemal gęste, lepkie wino. Z zagranicy.

Jedna z wielu rzeczy, którymi Niels lubił sobie dogodzić.

Dziwny z niego człowiek. Odkąd pojawił się w Sogn, mnóstwo wokół niego było

zamieszania. Żaden ting nie odbył się bez sprawy, na której Niels Kvithovud nie rzucał

oskarżeń bądź nie odpierał ataków. Najlepiej się czuł, kiedy wokół jego głowy szalała burza.

Miał wiele srebrnych monet i ziarno w spichrzu, miał zagrody, dokumenty zezwalające na

handel i dość talarów, by spełnić każdą swoją zachciankę. Mimo to nie poprzestawał na tym,

chodził po chatach najuboższych i prawił o sprawiedliwości.

Margreta nie mogła się na nim wyrozumieć. Ale komu to potrzebne? Po co wiedzieć,

dlaczego to robi? Starczy, że i ją wciągnął, starczy, że uznał ją za osobę, której towarzystwa

szukał, i postanowił dzielić z nią swoją walkę.

Przysięgła mu wierność, obiecała, że pójdzie za nim wszędzie. Towarzyszyła mu

zawsze kilka kroków z tyłu, przyklaskiwała i głośno sławiła jego imię. Za jej sprawą wieści o

nim rozchodziły się od chaty do chaty, od wsi do wsi. Ze swymi bujnymi rudymi włosami

Margreta była niczym pochodnia u jego boku. Jej ogień go rozpalał, zdołała utrzymać go przy

sobie już przez dwa lata.

Zawsze, co prawda, miał inne kobiety. Skoro tak musi być... Zdawała sobie sprawę, że

nigdy nie będzie należał do niej w pełni, jak koń w stajni czy kozioł na pastwisku. Dopóki

background image

jednak wciąż mogła pokazać mu coś nowego, dopóki miała nowe sztuczki, które mogła mu

zademonstrować, dopóty trwał przy niej.

Gdzieś w głębi jej duszy rozdzwonił się delikatny ton. Buńczuczne myśli snuła już

tyle razy wcześniej. Trudno zliczyć ile. Nie dbała o gadanie kobiet, nie dbała o to, że Niels

nigdy nie obiecał jej ani kluczy do domu, ani pierścionka.

Tylko w takie jak ten późne wieczory nadpełzała nie wiadomo skąd

niewypowiedziana żałość. Przykre myśli, od których serce zdawało się zanosić krzykiem.

Wcześniej nie miała świadomości, że w ogóle tak może być. Nie uzmysławiała sobie,

że tkwi w niej coś więcej niż pożądanie i wola walki. Kochała każdy dzień pełen

dramatycznych wydarzeń, uwielbiała pomieszane ze strachem podniecenie, gdy docierały do

niej wieści o kolejnych zarzewiach buntu lub gdy ludzie gromadzili się wokół Nielsa, z czcią

wręcz słuchając jego słów, jak gdyby płynęły z najwyższej ambony.

Długie dni, kiedy ranny przebywał w ukryciu, zniszczyły ją. Niczym udręczony pień

drzewa, toczony przez robaki, czuła w sobie coraz większą pustkę.

Gdyby nie wrócił...

Zawsze zdawała sobie sprawę ze swej pozycji i bała się chwili, w której wniosą do

domu trumnę Nielsa, a ją samą stąd wyrzucą. Oznaczałoby to pożegnanie z winem, ciastkami

i dniami pełnymi emocji. Pozostałby wówczas jedynie odór ubóstwa, gorszy niż wcześniej.

Może więzienie? Takiego sposobu życia nie traktowano przecież łagodnie, tylko Niels

potrafił omamić pastora i zmusić go, by pozdrawiał ją wciąż z przyjazną miną, gdy

przypadkiem spotykali się u kupca.

Zaczynało się w niej rodzić nowe uczucie. Długie rozstanie uczyniło z niej małą,

bezbronną kobietę. Gdy wreszcie się zjawił, z pozoru w dobrej formie, miała ochotę rzucić

mu się na szyję i uścisnąć go mocno, tak mocno, żeby nigdy już nie wypuścić go z objęć.

Wiedziała, że on nienawidzi takich scen, zamiast tego więc popatrzyła na niego

zalotnie i przycisnęła jego dłoń do piersi.

- Myślałam już, że chcesz pozwolić przerębli całkiem zamarznąć - szepnęła ochryple i

bez wstydu objęła go za biodra, wodząc językiem po wargach.

Margreta opróżniła pierwszą butelkę.

Życie nie wydawało jej się ani trochę łatwiejsze. Przeciwnie, jeśli to możliwe, uczucia

jawiły się jeszcze bardziej zagmatwane. Jej wrodzona siła zdawała się kruszeć. Coraz częściej

bolesne troski zapadały w serce, odzywało się to, przed czym tak długo się broniła. Nawet

pogarda dawnych przyjaciółek raziła teraz niczym nóż wbijany w pierś.

Coś się zmieniało.

background image

Naciągnęła koce na głowę, chroniąc się przed nocą i wirującymi uczuciami. Ważne,

by się nie poddawać. Niels nie znosi słabych, zapłakanych bab.

Obudziła się gwałtownie o szarym świcie, łóżko było puste, lecz serce waliło jej jak

po długim marszu. Margreta wyplątała się spod okryć, postawiła nagie stopy na zimnej

podłodze. W domu panowała cisza, nawet zwierzęta wciąż jeszcze były spokojne. Musiało

być bardzo wcześnie.

Z podwórza nie dobiegały żadne odgłosy, ale na palcach wyszła na ganek i

nasłuchiwała. Przy podwórzowej studni ujrzała znajomą postać. Rosły mężczyzna lekko

przechylony nad cembrowiną wylewał na głowę wiadro lodowatej wody.

Margreta uśmiechnęła się leciutko. Serce zabiło jej mocniej, zimne powietrze wydało

się tylko przyjemnie chłodne.

Wrócił.

Podniósł głowę i obrócił ją w stronę domu. Przyciągnęła jego spojrzenie, podniosła

rękę na powitanie. Jej powolny ruch przytrzymał jego wzrok, nocna koszula zsunęła się z

ramion, o wiosennym poranku stanęła całkiem naga. W miejscu, gdzie zobaczyć mogli ją

wszyscy, gdyby tylko nieco wcześniej wychynęli ze swoich jam i znaleźli się na podwórzu.

Spostrzegła, że Niels zwilża wargi językiem, chociaż twarz miał mokrą od źródlanej

wody, koszulę także, lecz najwidoczniej nie zamierzał jej zdjąć.

Wolnym krokiem przeszła przez wąski ganek, lekko muskając ręką rzeźbioną belkę

balustrady.

Dawna Margreta powoli odzyskiwała kontrolę. W piwnych oczach nie widać było ani

śladu łez, wokół czerwonych ust nie rysował się nawet cień smutku.

Zatrzymała się przy drzwiach komory, ustawiła nogi po obu stronach szpary po

brakującej desce. Przez sekundę ich oczy się spotkały, bo on podniósł wzrok, zanim zniknął w

wejściowych drzwiach na dole. Wiedziała, że dzieli ich tylko jeden oddech.

- Witaj w domu - zdążyła go jeszcze pozdrowić. Wreszcie był przy niej, potoczyli się

w tył do sypialni, padli na łóżko.

- Jak można tak się wystawiać? Grzeszna kobieto, co za pomysł! Nie masz bodaj

odrobiny wstydu, ty rudowłosa dziwko!

Takie słowa wywoływały zwykle u niej jedynie głęboki śmiech, wiedziała bowiem, że

są częścią gry. Tym razem sprawiły jej ból, lecz zagruchała do niego, chcąc odpędzić niemiłe

wrażenie. Pozwoliła paznokciom drapać go przez mokre płótno, Niels zrzucił koszulę i

przycisnął lodowaty tors do jej ciepłego brzucha, wilgotnymi ustami chłonąc dotyk jej warg.

Mocne dłonie objęły ją za pośladki, pochwycił ją, powalił bezbronną.

background image

Margreta walczyła, chciała to przeciągnąć, pragnęła przyzwyczaić się do jego

bliskości. Niels zwykle wysoko cenił igraszki, niebezpieczne, zakazane zabawy, jakie tylko

ona znała. Tym razem jednak był twardy, niemal brutalny.

Zacisnęła uda, rękami objęła go za szyję i przyciągnęła jego twarz do swojej,

jednocześnie chłonąc go w siebie. Zanurzyła lewą dłoń w miękkie wilgotne włosy. Układały

mu się na czole jak pasma mokrego srebra, poczuła na twarzy kropelki wody. Może tak

właśnie on wygląda, kiedy płacze, przyszło jej do głowy i ucałowała jego oczy.

- Nie - szepnął zachrypniętym głosem i podniósł się do pozycji siedzącej.

Złapał ją za ręce, Margreta zlizywała kropelki wody, skrzywił się na ten widok.

- Co innego będziesz piła, moja droga. Uśmiechnęła się, był teraz tak blisko, lodowato

niebieskie oczy widziały tylko ją, aż w piersi coś jej zaśpiewało.

Wstał bardzo powoli, sam zsunął brudne spodnie. Margreta ujrzała jego dawny

uśmiech. Poczuła, jak i ją ogarnia chęć do zabawy. Znała owo szczególne uczucie w podbrzu-

szu, przywodzące na myśl śmiech lub mokrą ziemię.

Leżała, muskając paznokciami własną skórę, Niels obrócił się, wskazał podłogę za

sobą, gdzie pierwsze promienie wpadającego przez okno porannego słońca rysowały

kratkowany wzór.

- Tam.

Nie poczołgała się po podłodze, lecz podniosła się miękko i przeszła tam, gdzie chciał.

W oczach płonęła mu żądza, lecz również coś, co przypominało nienawiść. Ramiona

Margrety pokryły się gęsią skórką, jasne włoski podniosły się z chłodu i napięcia, jakie

zapanowało między nimi. Na szeroko rozstawionych nogach stanęła w pozbawionych ciepła

promieniach i spuściła włosy na twarz, kiedy on jednym ruchem znalazł się w niej i zaraz się

wycofał.

Oboje upadli, żadne z nich nie potrafiło zachować równowagi. Margreta nie odczuła

bólu przy upadku, choć zwaliło się na nią również jego ciężkie ciało. Niels wsunął palce w jej

włosy, zatopił twarz w rudości i cicho przeklinając czuł, jak mięśnie napinają mu się w

ostatnich konwulsjach.

- Kocham cię - szepnęła, delikatnie głaszcząc go po plecach. - Gotowa jestem umrzeć

dla ciebie, wiesz? Naprawdę mogłabym umrzeć.

Niels leżał nieruchomo w milczeniu, wciąż w niej był, lecz iluzja bliskości zaczęła się

już rozwiewać.

Nie przestawała mu szeptać do ucha, wciąż tuliła go do siebie mocno, a zarazem

łagodnie.

background image

Niels z wysiłkiem odrzucił głowę, słońce poraziło jej oczy, widziała teraz tylko białą

ciemność i na jej tle cień mężczyzny.

- Nie chcę słuchać takich głupstw - warknął, wyrywając się spod jej miękkich

pieszczot. - Ubieraj się, kobieto, jeśli chcesz iść ze mną na plebanię. Muszę pomówić ze

starym Heibergiem, a ty może dodasz coś od siebie, po kobiecemu. Muszę dowiedzieć się

nowin o synach Reinerta Ollsona.

Margreta w milczeniu pokiwała głową. Niels miał w sobie dawne okrucieństwo,

nieprzejednanie, a jednocześnie pojawiło się w nim coś nowego, znacznie groźniejszego.

Obojętność.

background image

ROZDZIAŁ VIII

- W kuchni stoi jakaś obca kobieta. Twierdzi, że musi rozmawiać osobiście z tobą.

W głosie Margrety drżała podejrzliwość, w kącikach jej ust czaił się ledwie

dostrzegalny smutek, oczy przestały już promienieć ciepłem.

Niels burknął coś, otarł usta i wsunął stopy w buty, które wcześniej zrzucił pod osłoną

wspaniałego stołu. Margreta uważnie starała się wybadać jego twarz.

- Nazywa się Lina Vikheim, przybywa, zdaje się, z daleka, bo ma torby podróżne i

konia.

Ani znaku potajemnej namiętności, dźwięk tego imienia zdawał się nie budzić w nim

żadnych uczuć.

Uszczęśliwiona Margreta z ulgą dolała piwa do kubka.

- Chyba nie spieszy się tak, że nie możesz skończyć jedzenia? - stwierdziła, siadając

mu na kolanie i wsuwając dłoń pod koszulę, by dotknąć gołej piersi. - Może znajdzie się i

chwila na krótką poobiednią drzemkę...

- Później - oświadczył Niels i odepchnął ją. - Wszystko w swoim czasie, Margreto.

Patrzyła, jak wychodzi ciężkim krokiem. Niels lubił otaczać się pięknymi

przedmiotami, a także pięknymi kobietami, ale w tym pokoju, pełnym szklanych karafek, de-

likatnie kutych żelaznych sprzętów, barwnych gobelinów o łagodnych kolorach i meblach na

cienkich nóżkach przypominał jej niezdarnego niedźwiedzia w domku dla lalek.

Ogryzła nogę kury, którą on wcześniej oczyścił z mięsa niemal do czysta. Wyobrażała

sobie, że na kości pozostał smak jego ust, wcierała w wargi złoty, gładki tłuszcz.

Zabrała do połowy opróżniony kubek na górę i tam postanowiła zaczekać na Nielsa.

Jeśli będzie siedzieć cicho na pięterku, być może wychwyci bodaj urywki rozmowy z

nieznajomą. W bawialni wszak okna były otwarte, lato wreszcie, jak się zdawało, zawitało na

dobre.

Margreta ciężko oparła się o mocną, nasmołowaną ścianę. Przez szparę w podłodze

ganku mogła obserwować próg wejściowych drzwi. Nikt tamtędy nie przechodził. Z kuchni

dobiegały krzyki i śmiech, również dla służby nadeszła pora popołudniowego posiłku.

Dziewczęta pracujące w domu flirtowały z nowymi parobkami, stara kucharka zarumieniona

kręciła się w koło, podtykając im podkradane smaczne kąski. Tej wiosny nawet kawałek

mocno zasolonej słoniny zaliczał się do rarytasów.

Wreszcie jednak zakwitła czeremcha, można też było ugotować zupę na szczawiu,

kiełkach kminku i pokrzywy. Na stół wystawiono również jaja mew i chudą jak to wiosną

background image

rybę, wraz z resztkami kury, która musiała oddać życie, by odmienić trochę strawę panu na

Kvamshaugen.

Margreta na wysokim ganku skryła się przed oczami wszystkich. Nasłuchiwała,

nastawiała uszu, aż rozbolała ją głowa. Wychwyciła jedynie dobiegające z dołu pojedyncze

dźwięki wydawane przez niewieści głos. Niels widać zamknął okno.

Kobieta wyszła wreszcie, Margreta siedziała nieruchomo niczym mucha na ścianie,

patrząc, jak kochanek żegna ją z szacunkiem. Usiłowała dostrzec jego oczy, lecz pozostawały

skryte pod grzywką. Słyszała, jak serdecznie jej dziękował i prosił, by przekazała

pozdrowienia i stokrotne dzięki swej gospodyni. I jeśli mógłby w czymkolwiek dopomóc,

niech nie wahają się, by po niego posłać. Może potrzeba czegoś do opieki nad chorymi?

Margreta wciąż podsłuchiwała, usiłowała wyczytać coś z ruchów Nielsa, dostrzec

jakieś uczucia na twarzy kobiety. Brązowe zwyczajne włosy, szara codzienna sukienka, ale

chusta w czerwone róże była doprawdy piękna. Margreta wstrzymała oddech, chciała się

przekonać, czy pocałuje ją na pożegnanie, ale nie, tylko mocno uścisnął jej rękę, jak gdyby

tym gestem chciał coś przypieczętować. W piersi wciąż ją kłuło, lecz powoli wracał spokój.

Przybycie tej kobiety sprawiło, że zdała sobie wreszcie sprawę z tego, co ją dręczy: czysta

zazdrość.

Niels musiał spotkać jakąś inną. Inaczej nie potrafiła sobie wytłumaczyć jego

dziwnego zachowania ostatnio. Nigdy nie próbował ukrywać swoich przelotnych romansów,

nie raz dodawał smaku ich łóżkowym zabawom, opowiadając pikantne szczegóły z podbojów

innych kobiet. Margreta nie bardzo to lubiła, nigdy jednak zanadto się tym nie przejmowała.

Niels był niepokornym duchem, nigdzie nie mógł zaznać spokoju, a przy jego apetycie nic

dziwnego, że posilał się to tu, to tam.

Byle tylko wracał do domu, do niej.

Kobieta ruszyła w stronę bramy. Czekało tam na nią dwóch chłopaków, silnych,

rosłych, długonogich, stali niewzruszenie, jak gdyby wyrośli wprost z ziemi. Margreta

bacznie obserwowała stojącą między nimi kobietę. Nieznajoma ani razu nie odwróciła głowy,

drobnym zdecydowanym krokiem ruszyła drogą i zniknęła za zakrętem. To nie mogła być ta,

a jeżeli tak, to z Nielsem jest już naprawdę źle. Ona bowiem nie interesowała się nim bardziej

niż ot, zwykły przechodzień, Margreta bez trudu to zauważyła.

Po cichutku zeszła na dół. Zanim całkiem odzyska spokój, musi jeszcze spojrzeć w

jego oczy.

Niels właśnie się ubierał, włożył już czerwoną kurtkę i mocował się z węzłem

kokardy, która wedle ostatniej mody powinna widnieć na szyi wśród koronek. Wąskie niebie-

background image

skie spodnie miały ten sam krój co pludry, w których paradowali żołnierze, uszyto je jednak z

lepszego materiału, ozdobiono srebrnymi guzikami i czerwonym haftem. Na nogi wsunął

czarne skórzane buty bez spinek, włosy zebrał na karku i związał w maleńki koński ogon.

Margreta zachichotała, niezwykłe było widzieć go takim wypięknionym. Ale strój doskonale

podkreślał jego męską urodę, miała ochotę zerwać go z niego, zatrzymać przy sobie, nagiego

jak noworodka.

- Pomóż mi z tą przeklętą kokardą, zaraz się uduszę!

Zaśmiała się i przekrzywiwszy głowę, podeszła do niego. Musiała stanąć na palcach i

podnieść ręce do góry, by wyprostować i mocno naciągnąć jedwabną wstążkę. Co by zrobił,

gdyby...

Margreta zawiązała kokardę, Niels wyburczał jakieś podziękowanie i z pewnym

zawstydzeniem przejrzał się w lustrze na komodzie przy łóżku.

- Pięknie wyglądasz - powiedziała cicho. - Dokąd się wybierasz?

- Na plebanię.

- Znów?

- To ważne spotkanie. Poproś kucharkę, żeby przygotowała dwie butelki mojego

najlepszego koniaku.

- Już go nie ma. - Co?

- Wypiłam wszystko - wyznała szczerze, nie bojąc się spojrzeć mu prosto w oczy. -

Byłam taka samotna... i bałam się o ciebie, potrzebowałam jakiejś pociechy, żeby zasnąć.

Westchnął zirytowany, lecz nic na to nie powiedział.

- Poszukaj więc tego angielskiego wina. I najlepszej gorzałki od Arnolda - Ziemniaka.

Wyszła, pragnęła jak najprędzej wykonać polecenie, wdzięczna za okazaną jej

wielkoduszność. Spotkania na plebanii się nie obawiała, nie było tam żadnych dam, na

których Niels i jego strój mogły wywrzeć wrażenie. Jedynie pastorowa, lecz w niej Margreta

nie widziała zagrożenia.

Obce jej dotychczas podobne myśli zaczynały ją męczyć. Kiedy Niels opuścił dom,

postanowiła położyć się na chwilę. Ostatnio czuła się niezwykle zmęczona, w dole brzucha

coś ją pobolewało, jak tuż przed comiesięcznym przekleństwem. Leżąc w łóżku zaczęła

rachować na palcach i zdumiona zdała sobie sprawę, że od ostatniego razu upłynęło już wiele

czasu.

Oznaczało to, że Niels zostanie ojcem.

Promienny uśmiech rozjaśnił jej twarz.

W piersiach wezbrała radość.

background image

Teraz miała na niego haczyk, i to najlepszy, najpewniejszy pod słońcem. W uszach

słyszała już dźwięk kościelnych dzwonów, a w oczach miała blask szlachetnych kamieni.

Niels bowiem pomimo dwóch poprzednich małżeństw był bezdzietny.

Margreta złożyła dłonie. Rzadko to robiła, chyba że znalazła się w prawdziwej

biedzie. Pierś wciąż rozsadzała jej radość.

- Dzięki Ci, dobry Boże, dzięki! Teraz on już nigdy, przenigdy mnie nie opuści!

Lina powróciła do domu, przynosząc serdeczne pozdrowienia, Marja wypytała ją o

wszystko, o co tylko śmiała. Wykazała bardzo wiele opanowania, zezwalając służącej na

wyjazd. Długo bawiła się myślą o własnej wyprawie, wiedziała, że Karl przyjąłby jej pomysł

dość naturalnie. Myśl o tym, że znów zobaczy Nielsa, o tym, że na jego widok serce jej

podskoczy, wspomnienie silnych, wąskich, śmiertelnie niebezpiecznych warg... Nie, nie mo-

gła jechać. Równałoby się to z pożegnaniem się z Karlem na zawsze. Gdyby bowiem

pojechała do białowłosego, być może nie zdołałaby się od niego oderwać. Tak mocno działały

te lodowato niebieskie oczy. Tak łatwo dawała się porwać jego brutalnemu urokowi i bez

trudu potrafiła sobie wyobrazić, co stanie się w Sogndal, bez niewidzialnej sieci Karła i

bliźniąt, która mogłaby ją uratować.

Pozwoliła więc wyruszyć Linie i liczyła godziny do jej powrotu. Teraz Lina płynie

łodzią, teraz już do niego idzie, w tej godzinie być może siedzi twarzą w twarz z nim, właśnie

z nim.

Marja przez te dni pracowała po szesnaście godzin na dobę, lecz dręczący ją niepokój

wcale nie malał. Karl prosił, by więcej odpoczywała, zmusił ją nawet, by wybrała się z nim na

krótko do letniej zagrody po narzędzia schowane tam zeszłego lata.

Marja rozkoszowała się górskim powietrzem i okolicą budzącą się do życia po zimie.

Z radością patrzyła w dół na rozkwitającą wioskę. Doszli do miejsca, które owego lata, po

powrocie Justitiana do domu, uznali za swoje. Tam kochała się z Karlem, wygłodniała,

przesycona rozpaczliwą tęsknotą za czymś, co nie mogło się spełnić.

Karl później delikatnie gładził jej brwi, śmiała już wtedy odpowiedzieć na jego

otwarte spojrzenie.

- Dziś wieczorem mogłabyś się wybrać do Nadjany i Johanny. Zwykle po takiej

wizycie masz lepszy humor.

- Johanna wciąż jest w żałobie, ale dzielnie się spisuje.

- Johanna to silny człowiek.

- Nikt by tego nie przypuścił - cicho odparła Marja.

- A już na pewno nie Ola z Solgarden. Słyszałem, że chodzi po wsi i się odgraża,

background image

głupio mu, że baba tak od niego uciekła.

- Ona wcale nie uciekła, to on ją wyrzucił. W każdym razie powiedział, że może nie

wracać, skoro była w moim zarażonym domu.

- Stara zadra. Szkoda, że niezgoda sprzed dwóch czy trzech pokoleń jeszcze dzisiaj

zadaje rany.

- Zawsze tak jest - zauważyła Marja z ponurą miną. - Grzechy przodków ciągną się

przez siedem pokoleń...

Przytuliła się mocniej do męża, napawając przyjemnym spokojem. Czuła się przy nim

tak ciepło i bezpiecznie, obejmujące ją ramiona nie żądały nigdy niczego więcej niż to, co

sama była gotowa dać. Karl miał takie miękkie wargi, zawsze takie delikatne, pełne szacunku

w pocałunkach. Dodawał jej tym sił, karmiła się jego miłością na co dzień i własnych uczuć

nie wahała się określać tym mianem.

Z Nielsem to co innego.

To tak jak klacz, która rzuca łbem, kopie i ucieka przed ogierem, aż trzeba ją

przytrzymywać, lecz gdy nie ma drogi odwrotu, parska ogarnięta chucią.

Marja wciąż przełykała ślinę. Objęcia Karla były tak samo ciepłe, miała jednak ochotę

się z nich wyrwać. Nie powinien być blisko niej, gdy nachodzą ją takie myśli. Był na to za

czysty, za czuły, za dobry.

Podnieśli się z wilgotnego wrzosu, otrzepali nawzajem włosy i ubranie, zmysły Marji

stały się jakby odarte ze skóry, ptasi krzyk wdzierał jej się do uszu, a od ostrego blasku w

górach zakręciło jej się w głowie. Wsparła się o ramię męża, powędrowali razem w dół

ścieżki, Karl w jednym ręku trzymał ciężkie narzędzia, w drugiej ściskał drobną piąstkę żony.

- Chyba rzeczywiście zrobię tak, jak mówisz, zajrzę do Nadjany. Zamknęła już szkołę,

ostatni dzień nauki był przed zwiastowaniem, w marcu.

- Dobrze, idź i zostań, jak długo tylko zechcesz. Z milczącą wdzięcznością uścisnęła

go za rękę, Karl okazywał jej taką wyrozumiałość. Jego szczodrość i poświęcenie dla niej

zdawały się nie mieć granic. Poczuła się przez to jeszcze ohydniejszym potworem.

Przyjaciółki nie zastała w domu, ale na drzwiach wisiała pięknie ozdobiona karta z

grubego woskowanego papieru. „Rezyduję w zajeździe”. Marja nie mogła powstrzymać się

od śmiechu, czytając zabawne sformułowanie Nadjany, lecz że ona tam „rezydowała”, to

pewne. Nadjana być może nie była baronówną czystej krwi, lecz w wiosce nikt nie miał

wątpliwości co do jej szlachetnego pochodzenia. Mogła nawet spędzić kilka kolejnych

wieczorów w towarzystwie grubiańskich mężczyzn w zajeździe w Dosen, a i tak nikt nie

podawał w wątpliwość jej czci. Nadjana żartowała z nimi, opowiadała o swoim życiu,

background image

najczęściej były to zmyślone historie, a mężczyźni słuchali, szeroko otwierając oczy, i na

wyścigi stawiali jej szklaneczki jabłecznika, zachowując się z największą delikatnością, jakby

zainspirowani jej osobą.

Dawniej Marja nie posiadałaby się z gniewu, kiedyś to ona była królową Dosen,

uśmiechała się zalotnie, skupiając na sobie uwagę wszystkich. Kiedyś... lecz było to dawno

temu, teraz przestało ją to już interesować. Wówczas starała się podlizać ludziom, zauroczyć

ich i w ten sposób zdobyć władzę. Teraz nie miało to już żadnego znaczenia. Zdobyła wszelką

władzę, jaką chciała. Zresztą nie przykładała już do tego tak wielkiej wagi. Dziwne, jak mało

to znaczy, kiedy ma się wszystkie pieniądze i zdobędzie pozycję, o jakiej się marzyło,

pomyślała Marja.

Drzwi do zajazdu stały uchylone, ze środka dobiegał głośny śmiech, nazajutrz bowiem

wypadała sobota i ludzie potrzebowali wszelkiej radości, jaką tylko mogli sobie sprawić teraz,

gdy ta straszna zima nareszcie się skończyła.

Większości nie stać było, by coś zamówić, zdarzało się jednak, że i sam gospodarz

częstował. Godził się na spuszczone spojrzenia wieśniaków i nie traktował surowo tych,

którzy przyszli tu, łaknąc towarzystwa innych albo tęskniąc za głośną piosenką. Podawał im

wodę do picia i pozwalał siedzieć, akurat bowiem niewielu podróżnych potrzebowało

zajmowanych przez nich miejsc.

Marja przywitała się z wielkim mężczyzną o czerwonej twarzy. Za każdym razem gdy

go widziała, czuła się nieswojo, wiedziała, że ten człowiek jej pragnie. Pogodził się jednak z

myślą, że to niemożliwe. Wystarczyło, że miał jej klejnot, łańcuszek, który złożył się w całość

w tak zaskakujący sposób. Łańcuszek Kari, łańcuszek starej Anny Lundestad, który matka

Marji przechowywała jak największy skarb.

- Szukasz może Nadjany? - spytał gospodarz. Marja kiwnęła głową.

- Jest tutaj. Twój syn także.

- Karl Martin? Tutaj? Karczmarz znacząco pokiwał głową.

- Może i jest najmłodszym klientem, ale nie mogłem przecież odmówić szklaneczki

piwa dziedzicowi Wdowiej Zagrody!

Z oczu Marji sypnęły się błyskawice.

- Nie obsługujesz chyba dzieci, Dosen? Jeśli tak, będziesz miał do czynienia ze mną.

Wszystko jedno, czy chodzi o mojego syna czy nie!

Rozbawionemu karczmarzowi zaświeciły się oczy.

Marja dumnie zadarła głowę, wyminęła go i ujrzała Karla Martina siedzącego przy

najwspanialszym stole i podnoszącego kubek do ust. Zdecydowanym krokiem ruszyła w jego

background image

stronę, by poważnie się z nim rozmówić, lecz Nadjana uspokoiła ją leciutkim gestem.

- To tylko woda z odrobiną piwa - szepnęła. Marja spokojniejsza usiadła przy stole.

Zaraz też stanął przed nią kieliszek słodkiego likieru z czarnych jagód.

- Na zdrowie. - Nadjana mrugnęła do Karla Martina.

Ku swemu wielkiemu zdziwieniu Marja wyczuła w głosie przyjaciółki ton świadczący

o lekkim upojeniu. Chłopiec siedział milczący jak zwykle, lecz Marja nie mogła oprzeć się

wrażeniu, że przerwała jakąś bardzo ważną rozmowę.

- Że też chce ci się tu tak tkwić! - rzucił jej niespodziewanie chłopiec.

W jego głosie brzmiało tyle goryczy, że Nadjana nie na żarty się zaniepokoiła.

- O co ci chodzi, mały Karlu?

- Nie nazywaj mnie tak, nie jestem kopią ojca.

Był wyjątkowo agresywny tego wieczoru, rozgniewany. Nadjana dostatecznie dobrze

znała dzieciaka, by mu na to pozwolić. Postanowiła odpowiedzieć na zadane nie wprost

pytanie, pomyślała bowiem, że być może on dobrowolnie zdradzi jej później jakieś swoje

tajemnice.

- Przyjemnie mi tutaj. Myślałam, że nuda mnie zabije, wszyscy wieśniacy...

Zachichotała, chłopiec ledwie się uśmiechnął. Nadjana znów spoważniała, w tonie jej

głosu pojawiło się zaufanie.

- Nie mogłam przecież zostawić Justitiana, a kiedy umarł... okazało się, że mam tu

przyjaciół. Polubiłam tutejszych ludzi, to było dla mnie nowe. Zrozum, ja... nigdy nie miałam

szczególnie wielu przyjaciół... w domu.

- Ja też nie - wyznał chłopiec.

Nadjana odczuła coś na kształt matczynych uczuć. Mogła rozmawiać z Marją o

większości spraw, nie wahała się ani chwilę, kiedy przyjaciółka jej zdaniem popełniała jakiś

błąd. Lecz akurat gdy chodziło o tę nadzwyczaj drażliwą kwestię wychowania dzieci,

Nadjana milczała. Ani jednym słowem nie chciała pogłębiać wyrzutów sumienia, dręczących

Marję, gdy myślała o dzieciach. Serce ściskało jej się, gdy uświadamiała sobie, że dzieci

Marji zbyt prędko dorosły. Brakło im bliskiego kontaktu z rodzicami, ale przecież tylu

malców miewało się jeszcze gorzej. Nawet jednak w najbiedniejszych chatach Nadjana

zauważała oczy dzieci i ich mocne więzy z rodzicami i własnym domem. To nadzwyczaj

ważne, Nadjana świetnie o tym wiedziała, jej samej bowiem brakowało tego w życiu.

- Masz przecież Amelię i rodziców™ I kolegów ze szkoły. Karl Martin w odpowiedzi

wypuścił tylko powietrze przez nos. Ludzie wokół nich hałasowali, lecz ich prowadzona

półgłosem rozmowa trwała dalej. Chłopiec wciąż jeszcze odnosił się do niej z wielką rezerwą,

background image

niewiele słów wypowiedział, lecz mimo to Nadjana wyczula łączącą ich nową bliskość.

Rzadką, jakże cenną otwartość u tego zamkniętego w sobie dziecka. Nakryła dłonią jego rękę,

ich dłonie miały niemal tę samą wielkość.

Chłopczyk starannie ukrywał uczucia, lecz oczy szare jak dym nie •uciekały.

- Oni cię bardzo kochają, Karlu Martinie. Nawet jeśli nie tak wiele o tym mówią.

Wiem o tym.

Karl Martin znów dmuchnął przez nos.

- A dlaczego mieliby mnie kochać? Nie umiem obchodzić się z pługiem, jestem na to

za mały, nie umiem liczyć tak prędko ani pisać tak pięknie jak Amelia, nie potrafię nawet

porządnie zaprzęgnąć konia, ojciec aż się mnie wstydzi..

- Jesteś mądrym chłopcem, dużo umiesz...

- Będą jeszcze ze mnie dumni, pokażę im! Jest ktoś, kto uważa, że jestem bardzo

ważny, a mianowicie...

Mało brakowało, a by się zdradził, w porę jednak ugryzł się w język. Niels powiedział

wszak jasno i wyraźnie, że nikt nie może o niczym się dowiedzieć, nawet Nadjana, choć Karl

nie znał osoby umiejącej tak jak ona trzymać język za zębami.

Przymknął oczy, pozwolił słowom wypływać z ust, odczuwał przy tym niebezpieczną

wręcz ulgę, Nadjana słuchała go uważnie, jej zainteresowanie sprawiło, że z ust chłopca

popłynął wodospad wezbrany tak jak wówczas, gdy zimą puszczają lody.

- Chcę stąd wyjechać, w świat. Byle tylko ta wojna potrwała, zanim nie skończę

czternastu lat. Wtedy będę mógł się zaciągnąć, wyjechać stąd, a potem wrócić do domu z

honorem... Albo zginąć.

Nadjana wstrząsnęły słowa chłopca. Poznała, że dzieciak naprawdę myśli to, co mówi.

Te jego słowa o śmierci i zaszczytach nie są tylko czczą gadaniną. Widać było, że już nieraz

snuł podobne myśli. Wiedział, co z sobą niosą, lecz mimo to nie zaniechał ich, to groźne,

bardzo groźne.

- Jesteś jeszcze dzieckiem, Karlu Martinie, daj sobie czas na dzieciństwo, nie walcz o

dorosłość przed czasem, bo w tym nie znajdziesz szczęścia. Żałuję, że nigdy nie byłam

dzieckiem...

Popatrzył na nią.

- Mówisz prawdę? Nadjana zdecydowanie pokiwała głową.

- Nie zgadzam się z tobą, ja chcę dorosnąć, prędko. Wtedy będę mógł robić to, na co

przyjdzie mi ochota. Wyjadę w świat, może zobaczę wszystkie te wspaniałości, o których

opowiadałaś. Do Kopenhagi, do Anglii, aż do Afryki i na koniec świata!

background image

- Może, pewnego dnia - uśmiechnęła się Nadjana.

- Kiedy dorosnę... Chłopiec poruszył w niej nowe, czułe struny. Nie tylko jego troski

rozsadzały pierś Nadjany pod wyszywanym perełkami gorsem sukni. Karl Martin rozdrapał

jej własne rany, zmusił ją, by powróciła do przykrych myśli. Ale kiedy pojawiła się Marja,

Nadjana odsunęła troski i sięgnęła po kielich, rozbrzmiała pieśń i uniosła się pod powalą.

Gdy jednak kilka godzin później usiadły obie w saloniku Nadjany, Marja dowiedziała

się o dręczącym przyjaciółkę smutku.

- Bardzo tęsknię, Marjo... chociaż nie wiem, za czym.

- Może brak ci Ogrodu, pięknych ludzi i miejsc w Kopenhadze?

- Już nie, ale coś szarpie mnie za duszę. Marja pokiwała głową, i jej takie uczucie nie

było obce.

- Może powinnaś wrócić do domu, tam gdzie się urodziłaś, choć nie wiem, gdzie to

jest...

Nadjana patrzyła przed siebie zamglonym wzrokiem.

- Gdzie to jest... - powtórzyła.

- Pochodzisz ze Wschodu, prawda? Z tego wielkiego kraju?

Nadjana wolno skinęła głową.

- Chyba tak, ale mało pamiętam. Byłam jeszcze dzieckiem... Stale w podróży, w

ucieczce, tak można to nazwać. Jedyne wspomnienie, jakie zachowałam, to wspaniała szeroka

rzeka i trochę domów, niskich, z grubymi murami. Tamtejsi ludzie nie ubierali się tak jak my.

Pamiętam kobiety w kolorowych chustach i jakiś taniec...

Lekko zabębniła palcami o poręcz fotela, przymknęła oczy i cichutko zanuciła

niepewną melodię. Zdaniem Marji przypominało to cygańską pieśń.

- Czyżbyś była Cyganką? - spytała delikatnie. Nadjana pokręciła głową, nie przestając

nucić jak w transie lub upojeniu.

- Nie, nie, nie to. Mieliśmy dom nad rzeką.

- Przybyłaś na Skjaervaer, z Północy, prawda? Może pochodzisz z jednego z tych

handlowych miast, do których dwa razy do roku wyruszają od nas łodzie, wioząc ryby i

zboże?

- Nie... Jechaliśmy długo. Wyruszyliśmy daleko, daleko na północ. To musiało być

bardziej na południe i dalej na wschód... ale nie wiem.

Marji przyszedł do głowy pewien pomysł.

- A przecież język, Nadjano? Znasz chyba tamten język? Rosyjski czy jakiś taki? Na

pewno mogłabyś tam trafić, kierując się już samą mową.

background image

Przyjaciółka przestała nareszcie wystukiwać rytm melodii, popatrzyła Marji prosto w

oczy.

- Wydaje mi się, że ten język przepadł wraz z resztą mego dzieciństwa. Pamiętam

zaledwie kilka słów. Upłynęło wszak blisko pięćdziesiąt lat, moja droga.

Marja całkiem zapomniała, że przyjaciółka wcale nie jest jej rówieśnicą. Nadjana

miała prawie pięćdziesiąt lat, nikt by się tego nie domyślił. Ironia losu sprawiła, że maska i

rękawiczki zasłaniające utraconą bezpowrotnie urodę czyniły z niej jednocześnie osobę

wiecznie młodą, przynajmniej do czasu, gdy białe włosy pozostawały równie bujne jak teraz,

a głos tak samo łagodny.

Marja westchnęła, cieszyło ją, że nie wszystko jest jasne.

- Szczerze mówiąc, nie przyjmuję tego z przykrością, Nadjano. Oczywiście

współczuję twojej tęsknocie, lecz jednocześnie jestem na tyle egoistką, żeby się cieszyć, bo

nie zniosłabym myśli, że stąd wyjedziesz...

Nadjana pochyliła się miękko i położyła głowę na kolanach Marji.

- Ja czuję podobnie, jesteś dla mnie jak siostra, Marjo, ale nie wiem... Jeśli ta tęsknota

stanie się silniejsza, będę musiała wyjechać.

Marja rozumiała to, wiedziała, do czego zdolne są doprowadzić ból i żal. I jej nie były

obce, choć inaczej.

- Wiem, o czym mówisz, Nadjano. Płakałabym, lecz na pewno bym cię zrozumiała.

Głowa Nadjany na jej kolanach zrobiła się jakby cięższa, Marja gładziła przyjaciółkę

po włosach, wyciągnęła szpilki i spinki, podtrzymujące ciężką fryzurę pod kapeluszem.

Nadjana westchnęła z rozkoszą, jaką wywołały te zmysłowe pieszczoty. Jakże intymne, lecz

wyrażające jedynie przyjaźń.

Siostry.

Siostry duchem.

- Mam wrażenie, że coś rozrywa mnie na kawałki, Nadjano - wyznała Marja. - W

dzień i w nocy mam go przed oczami i przeraża mnie ten widok. Nie mogę się go jednak

pozbyć. Wżarł się we mnie i moje ciało aż krzyczy za...

Nie za kochaniem, to złe słowo, lecz inne były zbyt obrzydliwe. Marja doszła do

wniosku, że Nadjana i tak zrozumie, nie musi więc kończyć zdania.

Ciało przyjaciółki drżało leciutko z rozbawienia, Nadjana potrafiła śmiać się z

najbardziej nawet rozpaczliwych sytuacji, nikt jednak nie czuł przy tym, że nie traktuje go z

dostateczną powagą.

- Nie potrafię ci pomóc, Marjo. Udzieliłam ci już jednej rady, nie dość chyba jednak

background image

dobrej. Mimo to uważam, że nie ma innego sposobu, by odzyskać spokój, moja droga, lecz

zdaję sobie sprawę, jak duże jest ryzyko.

- Przez swoje pożądanie mogę utracić wszystko - twardo powiedziała Marja.

- To nie tylko pożądanie, Marjo. W tym twoim opętaniu kryje się coś więcej.

Nadjana wstała, żartobliwie zerkała sponad maski, lecz Marja pojęła powagę kryjącą

się w jej słowach.

- Potrzebujesz po prostu kogoś, kto umiałby nad tobą zapanować, moja bojowa

przyjaciółko. Kogoś, kto okazałby się silniejszy niż ty. Pragniesz, by cię brano, wykorzysty-

wano, aby ktoś dominował nad tobą i wyzyskiwał cię, bo ze wszystkiego, co niesie życie,

tego jedynie nie zaznałaś.

To były prawdziwe słowa, lecz jakże straszne. Nikt chyba niczego podobnego nie

pragnie, a już na pewno nie taka silna kobieta jak ona.

Marja sięgnęła po kubek z herbatą, wystygłą i zgorzkniałą.

Opróżniła go jednym łykiem, nic więcej nie było już do powiedzenia.

Milczenie, jakie zapanowało między nimi, było jak zawsze przyjazne. Są ludzie, z

którymi można razem milczeć, pomyślała Marja już chyba po raz setny w obecności Nadjany.

background image

ROZDZIAŁ IX

Nareszcie czerwcowe upały wzięły górę, mokre pola zaczęły schnąć. Ludzie modlili

się z nadzieją, błogosławili słońce, błagając, by tegoroczne lato przyniosło lepsze plony.

A plony zapowiadały się dobrze, zboże wschodziło, choć pola tego roku były mniejsze

niż zazwyczaj. Zielona trawa wyrosła już na tyle mocno, by przykryć ziemię, brunatną po

mokrej, chłodnej wiośnie. Od trzech dni słońce grzało niczym niebiańskie ognisko, ludzie z

wolna przypominali sobie, jak przyjemnie opalać ręce i nogi pod letnim niebem.

Marji upał niezmiernie dokuczał. Nawet w izbach Vildegard wprost z niej parowało.

Całe ciało, które od wielu tygodni zdawało się nadzwyczaj rozgrzane, zaczęło gorzeć.

Promienie słońca kłuły ją, drażniły obolałą skórę. Przenikał ją dreszcz, jakby od czyjegoś

dotyku.

Zaciskała zęby i cały czas starała się mieć coś do roboty. Karl chciał również w tym

roku wysłać ją w góry do letniej zagrody, lecz Marja się sprzeciwiła, uznała, że gospodyni w

wielkim dworze to nie wypada. Nie mogła też zostawić ogródka z ziołami w Vildegard.

- Phi, ogródkiem może zająć się Amelia, i Edda świetnie sobie radzi z roślinami.

Johanna też na pewno by pomogła, sama mówiłaś, że to mądra i zdolna kobieta.

Marja mruknęła coś tylko, wymówiła się tym czy tamtym. Karl z szerokim uśmiechem

podszedł do niej i mocno objął.

- Wolisz zostać ze mną, prawda? Nie podoba ci się myśl o samotnych nocach w

pasterskiej chacie tylko w towarzystwie dójek!

Musiała się uśmiechnąć i z niemądrą miną pokiwała głową.

Karl zaś szepnął jej do ucha:

- Ostatnio jesteś taka gorąca... Szczęśliwy ze mnie chłop.

Drżała w jego objęciach, wykręcała się z bólem, wiła w sieci kłamstw. Karl jednak

potraktował to jako żartobliwe zaproszenie.

Łódź cumująca przy pomoście tuż koło Dosen była mała i niepozorna. Siedział w niej

rosły mężczyzna w prostym stroju, na plecach dźwigał skromny węzełek. Najwidoczniej

nikogo nie musiał pytać o drogę, ludzie patrzyli, jak idzie w górę szerokiej, wysypanej

żwirem ścieżki od przystani, mija gospodę i kieruje się wzdłuż zagajnika ku kościołowi i

plebanii. Przybysz ruszył dalej w stronę Wdowiej Zagrody, nie zważając na to, że pot

błyszczącymi strumykami ścieka mu po twarzy. Zanim dotarł do dworu, zrzucił koszulę, lecz

gdy przeszedł na drugą stronę potoku płynącego poniżej, zatrzymał się, obmył twarz i tors, a

potem znalazł w węzełku czystą, śnieżnobiałą koszulę i wciągnął ją przez głowę. By móc to

background image

zrobić, na moment zdjął brązowy kapelusz, koszula i białe włosy na chwilę zlały się w jedno.

Obcisłe niebieskie spodnie uszyto z tkaniny zupełnie innego gatunku niż samodziałowe

nogawice, które nosił podczas morskiej przeprawy.

Niels miał uczucie, jakby stał wśród falującego podnieconego tłumu. Upajało go to

nawet jeszcze bardziej niż minuty tuż przed wybuchem walki.

Głęboko wciągnął powietrze, podniósł wzrok na zagrodę, jaśniejącą w blasku letniego

słońca. Na polach garstka ludzi pełła chwasty, kosiła pierwszą trawę. Niektórzy dźwigali też

•wiadra wody, którą wylewali w redliny. Po marcu, kwietniu i połowie maja, kiedy to niebo

przypominało jedną nie kończącą się deszczową chmurę, czerwiec zapowiadał się bardzo

suchy.

Niels zostawił węzełek z ubraniem przy strumieniu. Nie szedł jednak do dworu z

pustymi rękoma. Do paska przypiął sakiewkę, która podczas marszu lekko uderzała go o udo.

Nawet to zwyczajne wrażenie wprawiało go w stan napięcia. Dotyk skórzanej sakiewki nabrał

nowego znaczenia, bo we wszystkim, co się działo wokół niego, kryło się to jedno:

Pożądanie kobiety, którą wkrótce miał spotkać.

Karl przyjął Nielsa z otwartymi ramionami, uśmiechnął się szeroko na jego widok i

pozdrowił przybysza, serdecznie go witając.

- To dopiero niespodzianka! Chyba wszystko w porządku, Kvithovud?

- Tak, tak, oczywiście na tyle, na ile może być w dzisiejszych czasach.

- Zachodź do środka, zaraz poślę po Marję, jest w Vildegard, jak zwykle. Lina

przygotuje nam coś do picia, jak będziemy na nią czekać. Może kubek piwa albo wino? A

może kawa?

Karl sprawiał wrażenie tak zachwyconego odwiedzinami, że Nielsowi aż zrobiło się

głupio. Uprzejmie wymówił się od propozycji, tak jak powinno być, lecz Karl zgodnie ze

zwyczajem nalegał, aż wreszcie na stół w małej izbie trafiło zarówno piwo, jak i filiżanki do

kawy.

Karl z dumą rozłożył ręce.

- Prościej tu u nas, być może, niż przywykłeś, Kvithovud. Zrozumiałem, że masz w

Sogndal wzorowe gospodarstwo, a ponadto nazbierałeś całe mnóstwo pięknych rzeczy.

- I to piękna zagroda, najlepsza we wsi. Możesz być dumny, Oppdal, bo takiego

żyrandola nigdy w życiu nie widziałem. Przynajmniej od lat kiedy jako mieszczanin żyłem w

Bergen.

Karl pokiwał głową, półksiężyc uśmiechu zawisł mu na twarzy. Zaproponował

gościowi, by wypili za plony i za zdrowie.

background image

Piwo było świeże i chłodne, słodkie od miodu, którego Marja używała, by częściowo

zastąpić nie najlepszy słód. Gawędzili o tym i o owym, Niels wypytywał o nowiny z wioski,

Karl chciał dowiedzieć się czegoś więcej o powstaniu.

- Już wrze - odparł Niels cicho, z powagą, lecz Karl zauważył wyraz zadowolenia

rysujący się wokół jego ust. - Ludzie mają już dość, są przyparci do muru, coraz po-

wszechniej odmawiają płacenia podatków. Przy ostatnich rozliczeniach tylko paru zapłaciło,

reszta zaklina się, że nie odda już wójtom ani szylinga. Na razie mamy zaledwie trzech

zabitych i kilku poszkodowanych, musi jednak dojść do ostatecznej rozprawy. Jesteśmy do

niej przygotowani.

Karl spuścił głowę, przyglądając się swoim złożonym na kolanach chłopskim rękom.

Nie były obeznane z bronią, chociaż Karl miał strzelby, noże, a nawet bagnety. To po Antonie

odziedziczył całkiem pokaźny zbiór. Swojej starej strzelby nie tykał od wielu już lat, nie

starczyło mu nawet sił, by na nią patrzeć po tamtym strasznym dniu w górach.

Niels jak gdyby czytał w jego myślach. Podjął bowiem cicho, niemal szeptem:

- Potrzeba nam broni. Potrzebujemy pieniędzy, kijów, beczek z ziarnem, bandaży,

wszystkiego. Najważniejsza jest jednak broń, to bowiem nasza jedyna droga do zwycięstwa.

- Wciąż się obawiam rozlewu krwi - wyznał Karl, kierując spojrzenie na przybysza. -

Kobiety, dzieci, młodzi mężczyźni, którzy nam jeszcze zostali... Czy w istocie warto?

Nielsowi pociemniała twarz. Karl wyczuł gniew, choć gość mówił cicho, spokojnie.

- Wielu z nas umrze dla tej sprawy, od kul bądź z głodu, ale ja wierzę w łaskę króla, to

mądry pan, nie pragnie wojny z własnymi poddanymi, kiedy Szwedzi mordują nas na polach

bitew. Królowi zależy na spokoju. Gdy zrozumie, że tego buntu nie da się stłumić, podda się i

zniesie niewolę podatków. Wtedy czeka nas dobre życie w tym kraju.

Karl nie podzielał w pełni tego przekonania, lecz pokiwał wolno głową. Niezwykłe

oczy przybysza i jego wyraziste słowa zapewne potrafiły hipnotyzująco działać na wszelkiego

rodzaju słuchaczy. Nielsa łatwo wyobrazić sobie jako rozmawiającego z samym królem, tak

jak i z najnędzniejszymi wieśniakami.

- Nie przybywasz tu chyba, żeby... agitować? Niels nie odpowiedział, wyjrzał przez

okno.

- Przybywam po prostu, żeby podziękować. Hojne dary przysłałeś, Karlu Oppdal. Tak

hojne, że nie obrażę się o to, co teraz powiedziałeś. Wiem, że trzymasz naszą stronę, i ro-

zumiem twój strach, by i tej wsi nie ogarnęła pożoga.

Dwaj mężczyźni zmierzyli się wzrokiem, zapanował między nimi niepokój, tak bardzo

bowiem różnili się od siebie. Mimo to jednak Niels musiał przyznać, że Karl jest od niego

background image

bogatszy, silniejszy. To on bowiem miał Marję. Zaproponował gospodarzowi szczyptę tabaki,

Karl przyjął ją z wahaniem.

- Zostaniesz chyba na obiedzie? Gość podziękował.

- Mam też parę innych spraw w wiosce, lecz chętnie przez kilka godzin skorzystam z

twej gościnności. Do zapadnięcia zmroku.

Karl zrozumiał, że sprawy być może nie dają się załatwić w blasku dnia. Poczuł, jak

do serca podpełza mu nieprzyjemny strach. Od tego człowieka wprost bił zapach

niebezpieczeństwa. Karl odgadywał, że Niels Kvithovud nie przyniesie ze sobą niczego

dobrego.

Nastrój, jaki zapanował między nimi, trudno było określić jako swobodny. Nagle

nieoczekiwanie do izby wpadła Amelia z Benjaminem, próbującym dogonić ją na chwiejnych

nogach. Dziewczynka przystanęła gwałtownie, ujrzawszy w pokoju ojca i obcego mężczyznę.

Szeroko otworzyła oczy, wystraszona i zawstydzona.

- Wejdź, Amelio, przywitaj naszego gościa i przestań tak się bać.

- Przepraszam, tatusiu, nie powinnam tak tu wchodzić... Tylko się bawiliśmy, nie

wiedziałam, że ktoś przyszedł w odwiedziny.

Wygładziła sukienkę, naśladując dorosłe kobiety, twarz miała zarumienioną od

zabawy. Delikatnie ujęła Benjamina za rękę i podeszła do gościa. W jej jasnych oczach wi-

dniało coś na kształt oporu.

Niels odpowiedział na spojrzenie dziewczynki. Zauważył, że jest bardzo ładna, a

wyrośnie zapewne na jeszcze piękniejszą. Gdy przyjdzie czas, mężczyźni ślinić się będą na

widok jej delikatnego, proporcjonalnego ciała. Pod prostą sukienką rysowały się już

zapowiedzi piersi, wznosiły się i opadały, bo Amelia zdyszała się podczas zabawy.

- To Benjamin Antonssonn Enkesetet

- oznajmiła Amelia z powagą.

Benjamin ukłonił się aż do ziemi, zanosząc się przy tym głośnym śmiechem.

Oczy Amelii zatrzymały się na twarzy Nielsa, biło z nich wyzwanie i uśpiona niechęć.

Niels niepewnie przywitał się z chłopcem.

Karl powiedział zaś:

- A to Amelia, moja córka. Wkrótce skończy dziewięć lat, tak jak jej brat, Karl Martin.

Niels pokiwał głową, a więc bliźnięta. Chłopca poznał już dobrze, a teraz spotkał się z

jego siostrą. Dziewczynka nie była podobna do matki ani też do ojca. Miała w sobie jakąś

kruchość, ale Niels domyślał się, że drzemią w niej' tajemne siły. Przyjdzie dzień, kiedy stanie

się niebezpieczną kobietą, brak jej chyba jednak dumy, tak charakterystycznej dla

*

Enkesetet (norw.) - Wdowia Zagroda.

background image

gwałtownego charakteru matki.

- Prawdziwie piękna z ciebie panna - rzekł Niels miękko. - Widzę też, że jesteś mądra

i silna.

Amelia nie zareagowała na pochwały. Mocniej tylko ścisnęła rączkę Benjamina, a jej

spojrzenie, posłane Nielsowi, było nieprzyjemnie pozbawione zainteresowania.

- Czy mogę już odejść, ojcze? Karl dość niechętnie skinął głową. Obecność dzieci być

może rozładowałaby napięcie zalegające w pokoju. Najwyraźniej jednak Amelia też je

wyczuła i chciała przed nim uciec.

- Może wypiłabyś szklankę słodkiego piwa razem z nami? Benjamin także?

Amelia uśmiechnęła się uprzejmie.

- Nie, dziękuję, chyba nie. Mamy z Benjaminem tyle zajęć.

Prędko się pożegnała i wyszła, ciągnąc chłopca za sobą.

- Piękna córka, ale prędka. Może się trochę wstydzi? Karl uśmiechnął się ciepło, z

oczu biła mu duma i miłość.

- Amelia nie jest wstydliwa, ale to dziwna osóbka, chadza własnymi ścieżkami i

niechętnie szuka towarzystwa innych ludzi. Ma przecież Benjamina, przyjaźni się też z małą

pastorówną. Marja trochę się o nią niepokoi, ale jestem pewien, że Amelia wybierze właściwą

drogę w życiu.

Niels cmoknął lekko.

- Niedobrze, żeby dziecko samo sobą kierowało. Karl, słysząc tę bezpośrednią

krytykę, jeszcze bardziej zesztywniał na krześle. Wreszcie wstał.

- Muszę chyba przypomnieć Linie, że wieczorem spodziewamy się więcej gości.

Oczekuję małżonków Siursen z Mannhammar. Zajmij się czymś przez ten czas. Czytasz? Tu

na półkach stoją książki.

Karl zdecydowanym krokiem opuścił pokój. To wielka nieuprzejmość pozostawić

gościa samego, lecz obraźliwe słowa Nielsa dotyczące Amelii wzbudziły w wieśniaku bunt.

Marja zapewne zachowałaby się jeszcze gorzej, nie znosiła bodaj jednego krytycznego słowa

na temat sposobu wychowania dzieci. Mimo to, a może właśnie dlatego, płakała po nocach,

obwiniając się, że jest złą matką.

Karl postanowił wyjść żonie na spotkanie, ostrzec ją przed tym bezczelnym typem,

któremu posłali tyle pieniędzy. Zgrzytał zębami ze złości, w Sogndal znajomość z

Kvithovudem wydawała się naprawdę miła, dlaczego więc teraz zrobiło się tak

nieprzyjemnie? Co się odmieniło w zachowaniu tego mężczyzny? Co kryło się w niespo-

kojnych jasnych oczach, w które Karl nie mógł patrzeć bez przeczucia grożącego im

background image

niebezpieczeństwa?

Osiodłał Czarnego, jedynego konia pod wierzch, jaki im został. Ogier pocwałował po

zboczach, wprost unosił się nad ziemią. Karl chylił się pod nisko rosnącymi gałęziami,

przyciskając policzek do szyi galopującego wierzchowca.

Nie zdołała ukryć zaskoczenia, lecz Karl w jej rozszerzonych zdziwieniem oczach nie

dostrzegł nic nienaturalnego. Przedstawił przebieg nieprzyjemnej rozmowy, twierdził, że gość

się zmienił. Nic dziwnego, że Marja była tak wstrząśnięta.

- On mi się nie podoba, Marjo, ale musimy dziś wieczorem zachować się jako tako

uprzejmie, bardzo więc proszę, nie daj się sprowokować.

Karl obawiał się wybuchu Marji.

- Wiem, że potrafi być bezczelny i nieprzyjemny. Gunda skarżyła się wtedy, kiedy był

u nas. Ja nie miałam problemów z przywołaniem go do porządku.

Marja starała się, by jej głos brzmiał zwyczajnie. Serce waliło jej, jakby chciało

wyskoczyć z piersi i niczym dowód zdrady lec u stóp Karla.

Karl ujął ją pod rękę, na moment przyciągnął do siebie.

- Na pewno zaraz po obiedzie nas opuści. Twierdził, że chce załatwić jakieś sprawy

we wsi. Musimy zachować się jak przyzwoici ludzie, nie możemy stracić czci, ubliżając

gościowi. Ale mówię ci, Marjo, jest w tym człowieku coś wstrętnego, niebezpiecznego...

Więcej nie umiem powiedzieć. A co ty o tym myślisz?

- No... być może - szepnęła bez tchu. Dłonie spływały jej potem. Rozpaczliwie

ściskała kosz z czystymi fartuchami, odwróciła twarz i nie patrząc na Karla powiedziała: -

Muszę je rozwiesić i zaraz potem przyjdę. Zaczekaj na mnie w cieniu pod brzozą.

- Mam Czarnego, podwiozę cię do domu, nie boisz się? Marja roześmiała się

wymuszenie, odgarnęła włosy.

- Oczywiście, że nie. Żałuję, że nie pozwalasz mi czasem samej go dosiąść.

Karl zachichotał. Jak by to wyglądało, gdyby siedziała okrakiem na koniu jak

mężczyzna? I tak niejeden zmarszczy nos, jeśli zobaczy go wiozącego żonę w ten sposób.

Marja poruszała się wolno, jak we śnie rozwieszała zniszczone płócienne fartuchy na

sznurze pod ścianą domu. Potrzebowała chwili samotności, czasu na przetrawienie szoku, na

przygotowanie się do przedstawienia, które musi odegrać. Karl nie miał pojęcia o tym, co

działo się w jej sercu, najwidoczniej jednak wyczuł coś w postawie Nielsa, co przywiodło na

niego poczucie zagrożenia. Gdyby wiedział... Marja wstrzymała oddech, zakłuło ją w piersi.

Dobry Boże, pomóż mi, dodaj mi sil, czuję bowiem, że cała moja odwaga uchodzi ze

mnie jak piasek z dziurawego worka.

background image

Siedząc na karym koniu przed Karlem i czując, jak ziemia pod nimi faluje, z całych sił

starała się opanować. Sztywno poddawała się rytmowi jazdy, dłonie Karla w pasie stały się

jedynie podtrzymującą ją uprzężą. Gdybyż istniały równie silne liny, zdolne utrzymać jej

serce w miejscu, w którym powinno zostać! W głębi duszy jednak budziła się już pewność: ta

sprawa będzie miała przerażający koniec. Ona nie zdoła się oprzeć, już na myśl bowiem, że

wkrótce zobaczy Nielsa, czuła, jak ciało jej mięknie. Ruchy konia, ciepło bijące od

siedzącego z tyłu Karla, letnie słońce tak nieprzyjemnie oślepiające, a w uszach dźwięczące

słowa Nadjany - wszystko to w gruzy obracało teraz obronne budowle, które z takim

mozołem stawiała. Znów pozostała jej jedynie cienka, krucha skorupka sumienia i poczucia

godności. Wystarczy jedno spojrzenie Nielsa, jeden nieostrożny ruch, by rozbić ją na drobne

kawałeczki jak dzieje się wtedy, gdy ktoś próbuje grać w piłkę kurzym jajem.

Obiad przeszedł łatwiej, niż się spodziewali, gdyż Siursen był wesołym człowiekiem i

przez dłuższy czas skupiał na sobie uwagę zebranych, opowiadając niesamowite historie z

podróży w interesach na drugą stronę gór. Pani była bardziej powściągliwa, chuda drobna

kobieta, jadła jak ptaszek i kiwała głową jak dzwoneczkiem. Niels próbował ją oczarować,

zasypując komplementami, i sprawił, że policzki jej się zarumieniły z czystego zakłopotania.

Astrid nie lubiła być ośrodkiem zainteresowania.

Marję ogarnęła irytacja, aż zaczęło ściskać ją w piersi, musiała sama przed sobą

przyznać, że drażni ją Niels tak ofiarnie i dwornie nadskakujący temu szaremu wróbelkowi.

Dlaczego do niej prawie się nie odzywa? Dlaczego jej nie prawi komplementów? Przecież to

aż rzuca się w oczy! Karl musiał się już zorientować, że w zachowaniu Nielsa wobec niej jest

coś dziwnego. Gospodarz jednak sprawiał wrażenie zupełnie spokojnego. Nie przestawał się

uśmiechać, wciąż wznosząc nowe toasty. Lina nie miała chwili spokoju, kręciła się jak fryga.

Tego wieczoru na stół trafić musiało wszystko, co najlepsze.

Nieco później, gdy należycie się już posilono, nadeszła pora na rozmowy o interesach.

Marja zorientowała się, że Karl i Siursen coś planują. Wspominał jej kiedyś, że zamierzają

wspólnie kupić szkutę, na przewozie produktów i towarów na wielki targ w mieście można

było bowiem sporo zarobić. Wielu już trudniło się transportem i właściwie dziwne, że

Wdowia Zagroda dotychczas się tym nie zajęła.

Marja zamieniła kilka słów z sympatycznym gościem, chwaląc jego talent do handlu.

- Ale mamy przecież wśród nas prawdziwego kupca. Nie mógłbyś czegoś doradzić

tym niedoświadczonym handlarzom?

Uśmiechnęła się pięknie do Nielsa, z oczu bila jej wesołość, zdawała sobie sprawę, że

zauważył czubek języka leciutko muskający kącik ust.

background image

Niels chrząknął, otarł usta serwetką, wyciągnął nogi pod stołem. Jasnoniebieskie oczy

błysnęły w stronę Marji, dostrzegł bowiem prowokację w jej spojrzeniu. Przedstawiono go

jako kupca Dankertsena z Sogndal, podróżującego w interesach, Siursen dostatecznie dobrze

jednak orientował się w sprawach, by domyślać się, że nieznajomy to człowiek, o którym

niejedno słyszano. Ojciec Nielsa Kvithovuda nosił zdaje się imię Dankert...

- Tak, z tego żyję. Mam cztery łodzie, jedna z nich jest całkiem nowa, to szczególna

łódź z północy, można nią żeglować po otwartym morzu. Potrzeba do niej ośmiu ludzi, ale

załoga jest dobra. Właściwie mógłbym się jej pozbyć, i tak czasy są marne. Mam zresztą do

załatwienia inne rzeczy, wymagające kapitału...

Napotkał zainteresowane spojrzenie Siursena.

Zdawał sobie sprawę, że wszyscy wiedzą, kim jest, lecz tym się nie przejmował.

Siursen był uczciwym człowiekiem, na pewno nie żył w przyjaźni z władzami.

Mężczyźni zdominowali rozmowę, zapominając o tym, że przy stole wciąż siedzą

kobiety. Marja w duchu prychała ze złością. Wieczór okazał się zupełnie inny, a ona tak się

przygotowywała, by zachować na twarzy kamienną maskę! Tymczasem on ledwie się do niej

odzywa, to nieuprzejme i bardzo dziwne. Po takim zachowaniu wszyscy natychmiast się

domyśla, że między nimi coś jest.

Gwałtownie podniosła się od stołu, odgarnęła włosy, z oczu w stronę mężczyzn

posypały się iskry.

- Myślę, że poszukamy sobie z Astrid jakiegoś przyjemnego miejsca. Wy, jak widzę,

macie inne zainteresowania.

Karl odparł prostodusznie:

- O, tak, dobrze, pewnie nudzi was ta rozmowa, ale zaczekajcie, aż ubijemy interes, a

przekonacie się, że taka łódź może przewozić nie tylko narzędzia i mięso, lecz na przykład

materiały na suknie!

Marja wypuściła powietrze przez nos i ujęła Astrid pod ramię. Wyszła tak szybko, że

piękna suknia z brokatu zaplątała się jej wokół nóg.

Za plecami usłyszała cichy chichot Nielsa i wesoły komentarz, z którego Siursen

serdecznie się śmiał.

- Z tego, co słyszałem, wyjechał prosto z Deseń. Dziwny człowiek ten Kvithovud, a ty

co o tym myślisz?

- Owszem, dziwny, nieuprzejmy, niegrzeczny, bez manier. Nie pojmuję, że ludzie tak

się do niego garną i tak wierzą w to, co mówi, że gotowi są dla niego zginąć.

- Wcale nie dla niego giną - z ponurą miną zauważył Karl. - To przez tę biedę. Niels

background image

Kvithovud ma rację, to prawdziwe niewolnictwo. W każdym razie podziwiam jego odwagę,

nie boi się o własną skórę.

Marja zaplatała wilgotne włosy w sześć twardych warkoczy, spanie w takiej fryzurze

było prawdziwą udręką, lecz wiedziała, że następnego ranka będzie miała pięknie falujące

włosy. Nazajutrz wypadała niedziela, wybierali się do kościoła, później zaś najważniejsze

damy w parafii jak zwykle planowały spotkanie u nauczycielki, Nadjany, by cieszyć się

nawzajem swoim towarzystwem i głośno czytać z rozmaitych budujących ksiąg. Z czasem

atmosfera na spotkaniach stawała się coraz lżejsza, przestały już wymawiać się duchowym

alibi, i gdy pastorowa z córką pożegnały się już, niedzielna powaga przeradzała się w

swobodną wesołość. Nadjana odgrywała zwykle krótkie przedstawienia, była niezwykłą

imitatorką, panie zaśmiewały się do łez, gdy naśladowała wygłoszone tego dnia kazanie. Zza

maski płynęły słowa, wypowiadane niekiedy głosem nowego pastora, to znów rozbrzmiewał

grzmiący bas dzwonnika. Nadjana cytowała również chętnie fragmenty najnowszych sztuk,

znała bez liku krótkich sonetów, a także śmielszych miłosnych piosenek z wielkiego świata.

Kobiety chłonęły jej występy, tak samo jak kandyzowane śliwki.

Marja i Nadjana, kiedy inne panie już wyszły, często siedziały razem, czując, jak

wypite kieliszeczki przyjemnie grzeją w żołądku, a w głowie szumi echo głosów i śmiechów,

ploteczek i historyjek ze wszystkich zakątków wsi.

Tego wieczoru jednak Nadjana była zmęczona i milcząca. Marja posłała ją do łóżka,

surowo zapowiadając, że musi się wyspać. Niepokoiła się o przyjaciółkę, ostatnio Nadjana

bardzo schudła, wyglądała niemal na chorą, choć za każdym razem, gdy się spotykały, jej

dłonie poruszały się tak samo szybko, a z ust płynęły równie wesołe jak zawsze słowa.

Poza tym Marja nie miała śmiałości, by wypowiedzieć na głos jego imię. Wczorajsze

nieprzyjemne spotkanie tkwiło w niej wciąż niczym świadomość mogącej się wydarzyć

katastrofy. W żołądku ściskało ją i piekło, winna temu była przede wszystkim złość, że nic

nie okazało się takie, jak oczekiwała.

Ścieżkę prowadzącą do domu znała już tak dobrze, że wędrówka nią napełniała ją

spokojem. Marja nosiła lekkie buty, z najlepszej cielęcej skórki, ściśle przylegały do stopy,

miały haftki ze srebra, a podeszwę ze świńskiej skóry, nie z drewna! Wędrowała, leciutko

stąpając po leśnym podszyciu, zboczyła ze ścieżki, by zebrać bukiecik rumianków

jaśniejących na polanie. Siedziała tutaj dawno temu. Przez myśl jej wówczas nie przeszło, że

ziemia, w którą wsiąkają jej łzy, będzie kiedyś należeć do niej.

Pani na Wdowiej Zagrodzie zapragnęła ułożyć się w miękkiej trawie na chwilę

odpoczynku, coś jednak ją popędzało, chociaż wieczór nie był jeszcze późny i Karl nie

background image

spodziewał się jej wcześniej niż za dwie albo może trzy godziny. Z każdym krokiem zbliżała

się do domu, stopy same ją niosły, niedzielną suknię musiała podnieść aż nad kolana, gdy

mijała pachnące ciężko różane krzewy przy mostku.

W lesie cicho zagwizdał jakiś ptak.

Marja drgnęła, w tym dźwięku czaiło się coś strasznego. Choć letnia noc była ciepła,

ciarki przeszły jej po plecach, odwróciła się gwałtownie, poszukując źródła dźwięku.

Nic.

Wszędzie cicho.

Dlaczego serce wali jej jak ze strachu? Wieczór był wszak jasny i piękny, znajdowała

się w dobrze znajomej okolicy, w drodze do bezpiecznego domu. Nikt nie ośmieli się

wyrządzić jej tu żadnej krzywdy.

Ptak poskarżył się znów. Czyżby coś zakłóciło spokój w gnieździe? A może są w tym

zagajniku, tak blisko Wdowiej Zagrody, jakieś drapieżniki? Dzieci zwykle się tu bawiły.

Trzeba położyć temu kres, postanowiła Marja. Chciała się już odwrócić, iść dalej, ramiona

pokryły się gęsią skórką.

I wtedy usłyszała ciche wołanie. Wabienie. Dźwięki, których na pewno nie wydał

żaden ptak ani zwierzę.

- Niels - szepnęła cicho.

A więc tak, zaśpiewało w jej ciele. Stał na skraju lasu w ciemnym ubraniu, lecz

nietrudno było go dojrzeć, bo jaśniał gors koszuli. Marja się wystraszyła.

Nie odezwał się więcej, nie prosił, by podeszła, po prostu stał. A jej stopy nie chciały

słuchać, nie chciały zawrócić i skierować się na właściwą ścieżkę, pragnęły pobiec do niego,

choć nawet o to nie prosił.

Uciekaj, nakazała sobie w duchu Marja, jeszcze chwila, a będzie za późno. Nie

wmawiaj sobie, że zamienicie kilka uprzejmych słów, nie wierz, że jesteś panią w tej grze.

Uciekaj, uciekaj!

Nawet teraz jednak ciało nie chciało jej słuchać.

Nie wiedziała, jak długo tak stoją, jakby wrośnięci każde we własne miejsce,

przyglądając się sobie w milczeniu jak dwa dzikie zwierzęta, które znalazły się w tym samym

rewirze.

Bez słów zrozumiała obowiązujące reguły.

Wiedziała, że on za nią nie pobiegnie, nie był gwałcicielem. Gdyby ruszyła teraz

swoją drogą, nigdy więcej już by go nie zobaczyła.

Mimo to strach dręczył ją niczym zmora, dłonie drżały, letnia noc zdała się chłodna i

background image

upalna zarazem, bo policzki ją paliły, a jego oczy były niczym płonący lód.

Dzieliło ich od siebie może piętnaście kroków i przepaść równie głęboka jak ta, nad

którą kiedyś się potknęła. Zaszlochała ogarnięta bólem, czuła się złowiona przez światło

bijące spod jasnej grzywki. On nawet nie drgnął, stał na szeroko rozstawionych nogach,

całkiem prosty, jedną ręką tylko dotykał pnia drzewa.

Gdy poruszył się nieznacznie, jak gdyby chciał zawrócić, było już za późno. Marja

rzuciła się w przód. Biegła, czuła, że wiatr rozwiewa jej włosy, drobne gałązki kaleczą stopy,

ale wreszcie gorące wargi zapiekły na twarzy.

- Wiedziałem, że przyjdziesz - w jego głosie zabrzmiało zwycięstwo, a Marja, słysząc

je, zaczęła się szarpać, by się uwolnić.

- Nie możesz przyjmować wszystkiego za pewnik, Kvithovud!

Oczy mu się zwęziły, już kiedyś widziała go takim. Tym razem nie uciekła, stała

dumna jak zawsze.

- Masz gorączkę we krwi, kobieto. Wiem, że cierpisz tak samo jak ja, wiem od dawna.

Teraz dokonałaś wyboru i już się nie wykręcisz.

- Ty też nie - odparła powoli i przyłożyła rękę do jego szyi. Wyczuła rytm krwi pod

lekko wilgotną skórą, przycisnęła palce do pulsującej tętnicy, zataczała nimi bolesne kręgi.

- Ty jesteś... inna.

Wyszeptał to schrypniętym głosem. Marja zastanawiała się, z jakimi kobietami

dotychczas przestawał. Prawdopodobnie z dziwkami i nieszczęśliwymi, łatwo dającymi się

uwieść córkami wieśniaków, takimi, które bez trudu dawały się zauroczyć pochlebstwami.

Mógł potem od nich czerpać, nie dając nic w zamian. Przekona się, że tym razem będzie

inaczej.

Nie pozwoliła mu na przejęcie inicjatywy, lecz sama stawiała żądania.

Jej ręce pragnęły tego, we śnie tęskniły za słodyczą wędrówki po jego skórze, teraz

były twarde, wręcz brutalne i nie zważając na protesty rozumu, niespodziewanie zerwały z

niego koszulę.

- Jesteś, zdaje się, mocny w pysku, Kvithovud, bezczelny i bezlitosny, a tak przy tym

przebiegły, że młode dziewczęta na jedno twoje słowo mdleją i są ci uległe. Zobaczymy, czy

masz się czym popisać, gdy już przyjdzie co do czego. Cały czas patrzyła w jego oczy. Wciąż

biła z nich wesołość i żądza, lecz Marja znalazła także to, czego szukała: odrobinę

niepewności, jakby zdziwionego lęku, kryjącego się gdzieś we wnętrzu olbrzyma. Przydało

jej to odwagi, przycisnęła się do niego biodrami, stali niczym drzewo o dwóch pniach w

środku lasu, zrośnięci ze sobą od ziemi do pasa. Obejmował ją teraz, lecz kiedy chciał ścisnąć

background image

mocniej, stanowczo się temu sprzeciwiła.

- Ryzykuję wszystkim, co mam, Niels. Naprawdę uważasz, że warto?

W odpowiedzi usłyszała jedynie pomruk, wcisnęła bowiem ręce pomiędzy ich zwarte

ciała, w gorąco, od którego topnieli, i pomimo dzielącej ich sukni i skórzanych spodni łączyli

się w jedno.

Mój Boże, ona niczego nie oszczędza. Nie zostawia sobie nawet najmniejszej

pociechy dla własnego sumienia, bodaj cienia protestu, którym później, niczym tarczą, mo-

głaby odpierać zarzuty. Ta kobieta niczego chyba nie robi do połowy, postanowiła do niego

przyjść, zdecydowała też najwidoczniej, że tu niepotrzebny romantyzm, piękne słówka ani

żadna przygrywka.

Zdjęła już nawet stanik sukni i stała przed nim w samej tylko koronkowej koszuli.

- Zdejmij ją - szepnął. - Świecisz w ciemności.

Z wyrazem głodu w oczach usłuchała. Jej ciało wyglądało na ciało osiemnastolatki,

tylko piersi miała dojrzalsze. W spojrzeniu, jakim go teraz obrzuciła, również niewiele było z

młodej dziewczyny.

Musieli wreszcie osunąć się na trawę, Marja poczuła, że również tu, pod koronami

drzew, ziemia jest ciepła, nagrzana. Nagle obojgu przestało się spieszyć, ucichli, walka o wła-

dzę była rozstrzygnięta i zakończona. W jego oczach znów odmalowało się zdumienie. Lękał

się jej, jak gdyby dopuścił do siebie śmiertelnego wroga. Dłońmi przesunął po krągłościach

jej ciała, okazując im uwielbienie. Marja leżała rozluźniona, pozwalała mu badać wszystkie

zakątki, które pragnął poznać. Rozbawiony uśmiech na wargach nie świadczył wcale o

zawstydzeniu, nawet kiedy ciało zapłonęło najgorętszą tęsknotą za nim. Uśmiechnął się do

niej, ścięgna na szyi napięły mu się jak postronki, widziała, jak on walczy, by zachować tę

iluzję, że wciąż w pełni się kontroluje. Gdy usiadła powoli i przyłożyła usta do jego drobnych

twardych sutek, poczuła, jak nagle zgięły mu się plecy. Od jej niespiesznych pieszczot dech

zaparło mu w piersiach, przegrywał. Szybko jak błyskawica po raz ostatni zaatakował

wzniesiony przez nią obronny mur. Jego ręce i usta były wszędzie, ona nie uchylała się przed

tym, takie bowiem były nie wypowiedziane na głos reguły. W uszach jej szumiało, miała

wrażenie, że całe ciało się czerwieni, lecz nawet przy jego gorącym oddechu

rozdmuchującym centrum ognia zdołała powstrzymać pożogę.

Złapał ją za włosy, przytrzymał, nawijając czarny kosmyk wokół nadgarstka, lecz

chwyt osłabł niczym u umierającego, gdy zdołała jednak do niego dotrzeć ustami i popatrzyła

mu prosto w oczy, podczas gdy świat groził zagładą.

- Czarownica - mruknął, a Marja wiedziała, że to komplement. W dodatku określenie

background image

podobało jej się bardziej niż „anioł”, w każdym razie gdy padało z ust tego demona.

„W koronach drzew nad nimi niósł się lekki szum, Niels umieścił teraz kolano między

jej nogami, moc mięśni naprężonych pod skórą uświadomiła jej, że nie mogą już dłużej tak

się dręczyć. W decydującym momencie przytrzymał jej ręce w trawie, swobodne miała teraz

tylko oczy, lecz ich blask przemawiał wyraźnie i starczył, by wprawić go w drżenie pomimo

fizycznej przewagi.

- Prawie brak mi śmiałości, jesteś... niebezpieczna.

- Owszem - odparła głuchym głosem, dobiegającym niczym z wnętrza ziemi. - Lecz

teraz nie masz już wyboru.

Pragnęła go zmusić, by zbliżył się do niej jeszcze bardziej, pragnęła poczuć jego

gorąco aż do dna, wiedziała bowiem, że bez tego nigdy nie odzyska spokoju. Oczy, którymi

przez cały czas go przytrzymywała, dopełniające całości pieszczotom, teraz spojrzały gdzie

indziej. Skryła je przed nim, wiedząc, że tylko w ten sposób może dodać mu odwagi.

Teraz, teraz, teraz!

Nagłe nie było go przy niej, jak gdyby oderwały go od niej ludzkie dłonie, ledwie

mogła nad sobą zapanować, gdy usłyszała warkliwe przekleństwa. Wyciągnęła ręce po jego

ciało, krzycząc z bólu niespełnionej rozkoszy. Nie zorientowała się w sytuacji, dopóki nie

wskazał jej różanych zarośli. Trzask łamanych gałązek zdradzał, że jest tam jakieś życie. Ktoś

uciekał.

Jęk, kolejne przekleństwa.

- Do diabła, rzucił kamieniem! Trafił mnie w sam środek pleców!

Marja drżała ze zdenerwowania i wstrzymywanego podniecenia. Sytuacja była

naprawdę nieprawdopodobna. Zdołała jakoś strawić świadomość, że zostali odkryci, gdy

jednak pełna prawda dotarła do jej zamroczonego umysłu, mogła zareagować jedynie cichym

szlochem.

- Na Boga, wydaje mi się, że to twój dzieciak, Karl Martin...

Zanim w pełni zrozumiała, co się stało, on naciągnął już spodnie i pomknął przez

krzaki róży. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła, były plecy pokryte czerwonymi krwawiącymi

zadrapaniami, pozostawionymi przez różane ciernie.

background image

ROZDZIAŁ X

Uciekła stamtąd z sercem walącym w piersi, z oczami zaślepionymi bezbrzeżnym

wstydem i lękiem. Pobiegła tą samą drogą, którą przyszła, i zbudziła Nadjanę całą serią

niezrozumiałych, bełkotliwych dźwięków. Zaspana przyjaciółka w pierwszej chwili nie mogła

wydobyć z Marji, co się właściwie stało, ponieważ jednak była bystrą kobietą, wystarczyło,

że wśród szlochów wychwyciła kilka słów, i już miała cały obraz.

- O Boże! - westchnęła cicho. Zaraz jednak wzięła się w garść, wiedząc, że bezradność

to ostatnie, czego w tej chwili potrzebuje Marja.

- Wszystko będzie dobrze. Niels... pobiegł za małym? Marja kiwnęła głową. Szloch

wciąż wyrywał się z jej piersi niczym banieczki powietrza z wrzącej masy. Siedziała w ledwie

narzuconej sukience, nie ubierała się starannie, po prostu uciekła z tamtego strasznego

miejsca w lesie. Do domu wszak wrócić nie mogła.

Nadjana była teraz już spokojniejsza, myślała trzeźwiej, próbowała analizować.

- To znaczy, że Karl Martin wie o twoich... namiętnościach. Cóż, może to nie

najpiękniejszy widok dla dziecka. Niemniej jednak to część życia. Jak sądzisz, co on myśli?

- Ja... nie mam pojęcia. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć tego dziecka! - Suche

szlochanie Marji powoli przechodziło w płacz. - Jeśli on go złapie... może zabić dzieciaka. On

jest niebezpieczny!

Nadjana nie była pewna, czy Marji chodzi o mężczyznę czy o chłopca. Bez wątpienia

obaj stanowili teraz dla niej zagrożenie.

- Nie wydaje mi się, by go zabił, lecz może rzeczywiście złapie chłopca, a wtedy

dobrze, żebyś i ty tam była, kiedy wrócą do miłosnego gniazdka.

Marja, słysząc ironiczne rozbawienie w glosie Nadjany, załkała histerycznie.

- Nie mogę tam wrócić, oszalałaś? Nadjana podeszła do przyjaciółki. Palcem

spowitym w koronki wzięła Marję pod brodę.

- Musisz. To jedyne słuszne wyjście. Natychmiast biegnij tam z powrotem,

porozmawiaj z chłopcem, wyjaśnij mu, powiedz mu coś, żeby zrozumiał, że to jedna z ciem-

nych stron życia dorosłych. Wytłumacz, że lepiej zrobi, oszczędzając ojcu prawdy. Wydaje

mi się, że Karl Martin zrozumie. Przekonasz się, że można mu wierzyć, jeśli tylko okażesz

mu odrobinę szczerości i zaufania.

Marja nie wyobrażała sobie, jak zdoła stanąć twarzą w twarz ze swym małym synkiem

i rozmawiać z nim o takiej sprawie. Przecież ona ledwie miała z nim kontakt, wystarczał

jedynie, by przekazywać chłopcu najprostsze polecenia.

background image

Marja przekradła się między drzewami i odnalazła miejsce w pobliżu różanych

krzewów, lecz Karla Martina tam nie było. O drzewo opierała się natomiast rosła,

przygarbiona postać, rozłożysta klatka piersiowa lekko błyszczała od potu. Zorientował się,

że Marja nadchodzi, poznała to po jego lekkim drgnieniu.

W milczeniu podeszła do niego, ledwie jakiś ton w powietrzu przypominał o

pożądaniu, które tak niedawno ich połączyło. Miał zatroskaną twarz, ona zaś zamkniętą, tak

jak zamyka się po zachodzie słońca kwiat rozchylający płatki do jego promieni.

- Złapałeś go? Niels skinął głową. Marja mówiła szeptem, strach grubą warstwą

zdawał się otaczać jej osłabły głos.

- Co było dalej?

- Rozmawialiśmy.

- O czym?

Zaczęła dygotać, objęła się więc sama rękami. Niels, nie patrząc na nią, odparł równie

cicho:

- Męskie rozmowy, Marjo, ale z chłopcem wszystko jest w porządku, on potrafi

milczeć, kiedy trzeba. To odważny chłopczyk, bardzo go lubię.

- Lubisz go? - zdenerwowała się Marja. - Jak możesz tak mówić? Ledwie go przecież

widziałeś, on wszystko zniszczył, zobaczył nas i teraz na pewno...

Niels przyciągnął Marję do siebie, wpadła wprost w jego objęcia. Z jego rąk biła teraz

tylko i wyłącznie siła, zniknęło gdzieś ciepło i namiętność. Przytrzymywał ją mocno, jakby

była rozbrykanym cielęciem.

- Uspokój się, sama wybrałaś tę grę. Nie skończyliśmy jej.

Marja zapłoniła się. Te słowa były prawdziwe, lecz żądzę stłumił teraz niepokój i

szok. Kiedy więc przycisnął usta do jej warg w brutalnym pocałunku, nie był to wstęp do no-

wej gry, lecz przypieczętowanie jakiegoś sprzysiężenia.

- Doszliśmy do końca drogi - zaprotestowała, a jej oczy przypominały teraz chłód

stawu.

- Wydaje mi się, że nie - odparł wolno, znów ciężko oddychając.

Ogarnięta gniewem na własne niewierne jej ciało, wyrwała się z jego uścisku.

- Był w tym jakiś sens - oświadczyła z mocą. - Karl Martin ocalił mnie przede mną

samą.

- Ciebie nikt nie zdoła ocalić, Marjo. Nikt inny niż ty sama. Bo żądzę, która w tobie

płonie, ugasić mogę jedynie ja. I ty dobrze o tym wiesz.

Odchodząc słyszała jeszcze cichy śmiech i z każdym krokiem rosła jej pewność, że

background image

Niels mówił prawdę.

Dopiero następnego dnia wieczorem zorientowała się, że Karl Martin zginął.

Amelia była przerażona, Lina płakała i skarżyła się, Karl bliski był załamania z lęku o

synka.

- Gdzie on jest? Co się stało?

Marja odnosiła wrażenie, że jest całkiem pusta w środku. Nerwowa wędrówka Karla

po pokoju przyprawiała ją o jeszcze większy niepokój. Czuła, że przy każdym okrążeniu

depcze jej serce. Na końcu języka miała już słowa wyjaśnienia, mało brakowało, a nie

wytrzymałaby i wyznała mu wszystko. Gdyby bowiem znał całą historię, gdyby dowiedział

się, co przeżył Karl Martin... zrozumiałby, że synek nie mógł wyjechać razem z obcym. Marja

nie przestawała wyobrażać sobie oczu syna płonących nienawiścią do białowłosego

buntownika, który przybył znienacka i natychmiast skupił na sobie uwagę matki.

- Prawdopodobnie uciekł gdzieś w góry. Wielu jego rówieśników jest teraz na

górskich pastwiskach razem z matkami, ciotkami i młodszym rodzeństwem. Karl Martin

zawsze lubił góry. Myślę, że przeżył zawód, kiedy oznajmiłam, że w tym roku nic z tego nie

będzie...

Starała się, by jej głos brzmiał spokojnie, a argumenty przekonująco. Karl zatrzymał

się w swej wędrówce na środku izby.

- Tak myślisz? Może rzeczywiście masz rację, Marjo. Tak, tak musi być. Ale ten łobuz

powinien nas uprzedzić, nie wolno mu tak uciekać, nikomu nie mówiąc ani słowa.

Amelia wpatrywała się w gniewne twarze rodziców, wiedziała, że są przestraszeni,

lecz przede wszystkim chyba źli.

Ach, dlaczego nie porozmawiała z Karlem Martinem wczoraj wieczorem? Obudziła

się, kiedy wszedł do izdebki, w półśnie widziała, jak idzie po kurtkę, która przez lato wisiała

na stryszku nad jej pokoikiem. Uciszając ją schodził z drabiny, życzył dobrej nocy i prosił, by

nie wstawała.

- Dokąd idziesz? - spytała, była jednak tak zmęczona i śpiąca, że odpowiedź

najwidoczniej zginęła gdzieś we mgle snu.

Dlaczego? Dlaczego nie wstała? Dlaczego go nie uścisnęła? Może namówiłaby go,

żeby został? W oczach Amelii zakręciły się łzy z poczucia winy. Między nią a bratem

bliźniakiem nie zawsze układało się najlepiej, niekiedy bywał taki daleki, nieprzystępny, jak

gdyby jej świat ani trochę go nie obchodził, teraz jednak, kiedy zginął, Amelia czuła w sercu

wielką ziejącą jamę.

Z lękiem wcisnęła się w kącik kanapy, Benjamin wyczuł jej niepokój i siedział

background image

spokojnie na podłodze, kołysząc się w tył i w przód, popiskując cichutko jak ptaszek. Tatuś

przestał wreszcie krążyć po pokoju i mocno tulił mamę. Amelia powoli odetchnęła. Dobrze,

że między nimi tak jest. Mimo wszystko jednak na twarzy mamy widać było coś dziwnego,

jak gdyby głaskanie ojca po włosach sprawiało jej ból. Najwyraźniej strasznie się boją o Karla

Martina.

- Pójdę dzisiaj w góry - oświadczyła Amelia. - Poszukam go. Wrócę jutro wieczorem z

wiadomością, dam sobie radę.

Zatroskaną twarz Marji rozjaśnił uśmiech. Oderwała się od Karla, podeszła do córki i

wzięła ją na kolana jak malutkie dziecko.

- Moja droga, zrozum, to niemożliwe. Droga do Fjellbu jest taka długa.

- Szłam tamtędy już wcześniej - stanowczo odpowiedziała Amelia.

W oczach zapłonął jej upór. Marję ucieszyło to zdecydowanie córki, od dawna

przecież niepokoiła ją uległość Amelii, tym razem dziewczynka okazała inicjatywę i odwagę,

w dodatku będzie musiała zostawić Benjamina, co także wyjdzie jej na zdrowie, pomyślała

Marja.

- Duża już z ciebie dziewczynka - powiedziała miękko. - Ale czy jesteś pewna, że tego

chcesz?

Amelia z uporem patrzyła przed siebie.

- Tak.

Podszedł do nich Karl, pogładził ją po ramieniu.

- Lepiej będzie, jak pójdę z tobą, Amelio, wyruszymy razem.

Marja posłała mu surowe, ostrzegawcze spojrzenie i Karl umilkł.

- Naprawdę zechcesz to zrobić dla nas, Amelio? Rzeczywiście trochę się o niego

boimy, wspaniale byłoby, gdybyś mogła wrócić jutro i dać nam znać, że wszystko w

porządku.

Dziewczynka uśmiechnęła się leciutko.

- Już zaraz idę, powiem tylko Benjaminowi, że załatwię pewną sprawę i niedługo

wrócę.

Karl przygryzł wargę, lecz zdecydowane spojrzenie Marji sprawiło, że uścisnął tylko

córkę i życzył jej dobrej drogi.

Zostali sami. Marja miała ochotę uciec stąd, znaleźć jakieś zajęcie, ostatnio dużo było

do zrobienia. Nie powinna siedzieć bezczynnie, ale Karl zatrzymał ją, z jasnych oczu bił

strach i surowość.

- Niedobry chłopak, co on wymyśla? Dziwne dziecko. Zawsze trzymał się na uboczu,

background image

ale żeby nie pokazał się przez całą dobę? Gdzie może być? Co zrobimy, jeśli nie ma go na

Fjellbu, jeśli...

Marja przełknęła płacz, nie chciała się załamywać, wiedziała jednak, że chłopiec jest

najprawdopodobniej zupełnie gdzie indziej. Niels z nim rozmawiał, Niels widział go jako

ostatni, poza Amelią, bo chłopiec zakradł się do niej po ciepłe ubranie. Mogło się to zgadzać z

jego ewentualnym zamiarem wybrania się w góry, pasowało jednak również do przeprawy

łodzią...

Im dłużej Marja myślała o sprawie, tym większego nabierała przekonania, że Niels

zabrał małego z sobą. Nie bardzo mogła pojąć, jak Karl Martin zgodził się wyruszyć z tym

obcym mężczyzną, który w dodatku zhańbił imię jego ojca. Ale tego chłopca zawsze trudno

było zrozumieć. On był zdolny chyba do wszystkiego, drugiemu człowiekowi trudno

prześledzić jego myśli.

Nie mogła nic powiedzieć Karlowi, nie potrafiła znaleźć żadnego dobrego

wytłumaczenia. Karl nie wiązał Nielsa ze zniknięciem synka. Zapewne nawet mu to nie

przyszło do głowy.

- Jeśli okaże się, że nie ma go w górach, to jutro zastanowimy się, co robić. A teraz

miejmy nadzieję, że Amelia go znajdzie. Nie zaszkodzi chyba jednak, jeśli wybierzesz się do

wioski i popytasz o niego...

Karl kiwnął głową ucieszony, że może zająć się czymś konkretnym. Nie potrafił ukryć

swego strachu. Marji serce na jego widok płakało w piersi, wiedziała, jak mocno mąż

związany jest z synem. Uświadomiła sobie, że upłynęły już lata, odkąd przestała myśleć o

tym, że jej dzieci nie są dziećmi Karla. Przez resztę życia będzie musiała radzić sobie z tą

tajemnicą, lecz teraz wiedział o niej tylko jeden żyjący człowiek. Nadjana. A jej milczenia

Marja była pewna.

Głośno powiedziała:

- Może on jest u Nadjany... Dobrze się przy niej czuje. Mają chyba jakieś swoje

tajemnice.

- Czy Nadjana nie zrozumiałaby, że się o niego niepokoimy, i nie przysłałaby go do

domu?

Marja kiwnęła głową. No tak, to racja. Nie zaszkodzi jednak z nią porozmawiać.

Nadjana zawsze potrafiła poradzić coś mądrego w trudnych sprawach.

Karl już wkładał odświętne ubranie, postanowił zaprząc konia do wózka i spędzić

kilka godzin w Dosen. Teraz, w środku sianokosów, zapewne nie będzie tam tłoczno, zwykle

jednak w gospodzie przesiadywali ludzie, którzy wiedzieli najwięcej o tym, co dzieje się w

background image

wiosce. Karl lubił znaleźć sobie miejsce w półmroku karczmy, zamówić kubek piwa albo

jabłecznika i przysłuchiwać się rozmowom toczącym się wokół stołów. Niekiedy sam nawet

włączał się w nie mające końca dyskusje o pogodzie, zbiorach i wyzwaniach rzucanych przez

los.

Marja patrzyła, jak odjeżdża. W sercu ściskało ją, w oczach piekło. Musiała przywołać

całą swoją siłę, żeby nie osunąć się na krzesło przy stole i nie zawodzić. Wolno przeszła do

sypialni, naciągnęła nową suknię, włosy splotła mocno w warkocz, otaczający głowę jak

korona. Jeszcze lekka chustka na głowę dla ochrony przed słońcem i była gotowa.

Na zewnątrz upał uderzył ją, zdawał się lec ciężarem na ramionach. Z bijącym sercem

minęła krzewy róży, oczy same skierowały się na zagajnik, szukając rosłej postaci, lecz

oczywiście nikogo tam nie było. Szybko wyminęła zarośla, czując dławienie w gardle. Droga

do domku Nadjany była krótka, lecz każdy krok przypominał jej o rozpaczliwej ucieczce

poprzedniej nocy w sukni ledwie zakrywającej ciało, z palącym smakiem jego ust na

wargach.

Nadjana zapraszając ją do środka miała poważną minę.

- Tak mi przykro, Marjo, to wszystko moja wina. Udzieliłam ci marnych rad...

- Słuchałam tylko samej siebie - uśmiechnęła się Marja gorzko, z czułością ściskając

przyjaciółkę.

Oczy Nadjany błyszczały, maseczka kryła łzy, lecz Marja dostrzegła wilgotne ślady na

szyi przyjaciółki.

- Co się z nim mogło stać? - westchnęła, kiedy już opowiedziała Nadjanie o kłopocie.

Przyjaciółka ujęła ją za rękę.

- Wybacz mi, Marjo, chyba rzeczywiście się wygłupiłam, ale przestań się lękać. Karla

Martina nie ma w górach, tak jak myślisz. Wyjechał z Nielsem.

Marja szeroko otworzyła usta ze zdumienia.

- Skąd wiesz? Znasz Nielsa? Ale przecież...

- Nie znam go - spokojnie odpowiedziała Nadjana. - Jedynie ze słyszenia. I ty, i Karl o

nim mówiliście. Spotkałam go dzisiejszej nocy, pierwszy i ostatni raz.

Wśród całego nieszczęścia w głosie Nadjany zabrzmiało rozbawienie.

- I muszę przyznać, że teraz rozumiem cię jeszcze lepiej, moja droga przyjaciółko. On

jest rzeczywiście kimś szczególnym.

Marja wśród łkań nie mogła powstrzymać się od uśmiechu.

- Owszem, ale nie pojmuję, jak Karl Martin mógł wyruszyć z nieznajomym, zwłaszcza

po tym, co zobaczył.

background image

- Niejednego nie wiesz, Marjo. Twój syn już wcześniej spotkał Nielsa. Wtedy, kiedy

Niels leżał ranny w Vildegard... Przypuszczam, że tam się zaprzyjaźnili, Karl Martin wielbi

Nielsa jak bohatera, traktuje go niczym gwiazdę z nieba. Wydaje mi się, że chłopiec w

zachwycie pragnie pójść w ślady buntownika i posmakować wielkiego świata.

- Trudno chyba nazwać wielkim światem Sogndal? - cierpko zauważyła Marja.

- Dla ciebie i dla mnie może nim nie jest, ale dla Karla Martina... Ten chłopak

strasznie chce podróżować, o tym akurat wiele rozmawialiśmy - nie bez zawstydzenia

przyznała Nadjana.

Marja spuściła wzrok.

- To was łączy, prawda? Nadjana przełknęła ślinę.

- Tak, twój syn... bardzo go pokochałam, to tajemnicza dusza.

- Tak jak ty, Nadjano.

- Tak, jak ja. Ale, Marjo, nie gniewaj się na mnie, wiem, że może to być dla ciebie

trudne, twój syn jest bardzo szczególny, matce być może niełatwo go zrozumieć, nie myśl o

mnie źle, nie myśl, że może moimi pytaniami i życzliwością wdarłam się na zakazany

obszar...

Marja popatrzyła przyjaciółce prosto w oczy.

- Jeśli Karl Martin naprawdę okazuje ci zaufanie i opowiada o swoich sprawach, to

tylko się z tego cieszę. Bardzo niepokoiłam się o niego i ulgę mi sprawi świadomość, że

ktokolwiek jest w stanie do niego dotrzeć. Ze wszystkich ludzi na świecie, ciebie, Nadjano,

wybrałabym na chrzestną matkę mego syna.

W oczach Nadjany znów zalśniły łzy, wargi leciutko jej drżały.

- Dziękuję ci, Marjo, jesteś taka życzliwa. Odnoszę wrażenie, jakbyś wręcz dzieliła się

ze mną swymi dziećmi, to dla mnie wielka pociecha.

Marja wiedziała, że przyjaciółka chciała mieć dzieci, była już jednak za stara, by

urodzić własne, i że dokucza jej myśl o odejściu z tego świata bez pozostawienia po sobie

śladu.

- Pojadę do Sogndal i sprowadzę go z powrotem - oświadczyła Marja zdecydowanie. -

Pomóż mi tylko wymyślić, co mam powiedzieć Karlowi...

Nadjana westchnęła.

- Cóż za zawiła sytuacja, strasznie dużo kłamstw, Marjo, i przemilczeń. Tak wiele

może się nie udać. Nie wydaje mi się słuszne, byś po niego jechała. Karl Martin potrzebuje

czasu, musi zatęsknić za domem, zrozumieć, że trawa na waszych łąkach jest równie zielona

jak gdzie indziej. Sądzę, Marjo, że powinnaś dać mu ten czas.

background image

Czarne włosy zalśniły, gdy Marja podnosiła głowę i trafił w nie akurat promień

słońca.

- Nie - sprzeciwiła się ostro. - On jest za mały, w dodatku tam jest niebezpiecznie.

Wkrótce cała wioska może stanąć w ogniu. Niels... będzie jednym z pierwszych, nie chcę,

żeby Karl Martin się w coś mieszał. Jest jeszcze dzieckiem, zafascynowanym żołnierzami,

wojną, bronią. Nie podoba mi się to.

Nadjana nić więcej już nie powiedziała, lecz z jej gwałtownych ruchów Marja

wyczytała sprzeciw.

- To ty jesteś jego matką, musisz zrobić to, co twoim zdaniem jest dla niego najlepsze,

ale mam nadzieję, że przynajmniej na jakiś czas odrzucisz myśl, by jechać za nim. Tak będzie

najlepiej dla wszystkich.

Marji serce waliło jak młotem. Nie mogła skierować swego gniewu na Nadjanę,

wiedziała, że przyjaciółka na to nie zasługuje. Ale to przecież głupota pozwalać dziecku na

taki wyjazd.

Nadjana szepnęła:

- Wiem, że mnie obwiniasz, uważasz, że mogłam go zatrzymać, ale powiem ci, Marjo,

że gdyby tak się stało, całe to błoto rzucono by w twarz tobie i Karlowi. Chłopiec groził...

Musiałam go puścić. Musiałam obiecać, że nie zaalarmuję was, dopóki sami o niego nie

spytacie. Niels przyrzekł, że się nim zaopiekuje, a wydaje mi się, że to człowiek, który

dotrzymuje słowa.

Gniew minął. Głos Nadjany brzmiał spokojnie, oczy przybrały miękką, szarą barwę,

przywodzącą na myśl wełnę jagniąt.

Marja zacisnęła zęby.

- Muszę go stamtąd zabrać, Nadjano, on jest za mały. Sądzę, że mnie nie zdradzi,

zrozumie bowiem, jak ciężko dotknęłoby to jego ojca. A Karl Martin bardzo go kocha....

Nadjana w milczeniu pokiwała głową. Tajemnica unosiła się w pokoju, falowała,

wreszcie zapadła im w serca.

- Wydaje mi się, że to ja powinnam się wybrać - rzekła Nadjana z wahaniem. -

Pozwól, że wytłumaczę Karlowi, jakie marzenia snują się chłopcu po głowie, opowiem o tym

bałwochwalczym podziwie dla Nielsa, wyjawię mu wszystko, oprócz tego, co stało się w

lesie. Sądzę, że zdołam mu przetłumaczyć, że chłopcu potrzeba czasu i że ściąganie go tu na

siłę wszystko tylko jeszcze pogorszy. Bo pobyt w domu stanie się dla niego więzieniem, czy

ty to rozumiesz, Marjo? Jeśli tak nagle przytulisz Karla Martina do siebie, on może zacząć się

dusić, a wtedy wszystko będzie stracone...

background image

Marja rozumiała, że słowa Nadjany są słuszne, lecz mimo to w jej wnętrzu coś

krzyczało głośniej.

Jedź za nim!

Przywieź go do domu!

I ledwie słyszalnie, głos płynący nie z serca, a z ciała.

Niels, Niels!

Margrecie nie bardzo podobała się obecność dziecka w domu, drażniły ją

porozumiewawcze spojrzenia, jakie Niels wymieniał z obcym chłopcem. Tak bardzo chciała

mu opowiedzieć o życiu, jakie zaczęło się w niej rozwijać, o ich synu, który przyjdzie na

świat za pół roku... Ale ta wiadomość mogła się przydać na jakąś gorszą chwilę, kiedy po-

trzeba jej będzie przewagi nad nim, czegoś, co go rozbroi, lub gdy otwarcie przyjdzie jej

walczyć o jego względy.

Chłopiec zachwycony nie spuszczał spojrzenia z Nielsa, był niczym bezszelestnie

poruszający się niewolnik u stóp swego władcy. Wierne, psie spojrzenie irytowało Margretę,

przeganiała dzieciaka, nie chciała, żeby węszył. Trudno było bowiem przewidzieć, gdzie się

schowa, mógł podsłuchać słowa nie przeznaczone dla jego uszu.

Karl Martin także nie darzył sympatią tej kobiety.

Prędko pojął, jak się mają sprawy, zresztą Niels wprost mu powiedział, że to jego

kobieta.

- Twoja żona?

- No, nie żona - zagrzmiał śmiechem Niels. Karl Martin zafrasował się, dużo się

zastanawiał nad tą stroną swego bohatera. Niels najwidoczniej nie przejmował się

małżeństwem, szacunkiem dla współmałżonka i wszystkim tym, o czym tata tak ładnie

potrafił mówić, w dodatku...

Chłopiec musiał zacisnąć oczy na wspomnienie owego strasznego widoku, jaki ujrzał

w lesie. Wstrząs, kiedy zorientował się, że kobietą jest jego matka... Nigdy tego nie zapomni.

Wpadł wtedy we wściekłość przemieszaną z rozpaczą i kamień, który wówczas rzucił,

poleciał z taką siłą, że Niels wciąż jeszcze skarżył się wśród śmiechu na bolesny siniak pod

łopatką. Nie poprosił chłopca o wybaczenie, lecz w pewnym sensie trochę mu wszystko wy-

jaśnił. Mówił, że Marja to piekielnie interesująca kobieta i że nie zawsze trzeba bać się życia.

Karl Martin najbardziej chciał o tym zapomnieć, a teraz i tak wszystko to już minęło.

Mama została w domu, na pewno zmartwiona, żałuje tego, co zrobiła. Może zastanawia się,

gdzie on jest? Ale Nadjana pewnie już im powiedziała. Karl Martin tęsknił za nią, zawsze

potrafiła tak dobrze go zrozumieć, zachęcała do mówienia, które przynosiło mu ulgę, chociaż

background image

później czuł się nieswojo.

Niebezpiecznie jest zanadto się zdradzać.

Nielsowi na pewno by się to nie podobało.

On w każdym razie nie mówił o kobietach, rozprawiał jedynie o ważnych sprawach

głosem pełnym powagi, rozmawiał z nim jak z dorosłym i Karl Martin kochał go za to.

Podróż do Sogndal już sama w sobie dostarczała nowych niezwykłych wrażeń.

Noc była jasna, zbliżała się pełnia lata, na niebie wisiał też blady żółty księżyc.

Niedużą łodzią Nielsa łatwo się płynęło, ruchy wioseł sprawiały, że wprost unosiła się na

wodzie. Łagodny wietrzyk w plecy również pozwalał nabrać większej szybkości, jak gdyby

sama przyroda pragnęła popchnąć Karla Martina ku wielkiej przygodzie. Niels wiosłując

opowiadał o walce.

Tak żywo opisał chłopcu atak na dwór wójta, że Karl Martin na przemian radował się i

wzdychał wstrząśnięty. Wyobrażał sobie dumnych wieśniaków, tchórzliwego wójta w nocnej

koszuli... Ależ musieli się cieszyć, gdy cofał się po schodach na górę. To zaś, co zaszło

później, było okrutne, należało się zemścić.

- Następnym razem, Karlu Martinie. Gdy pójdziemy następnym razem, to będziemy

mieć w rękach nie tylko lemiesze od pługa i siekiery do rąbania drew. Pokażemy sługom

wójta, jak mało ich jest i jacy są bezbronni. A sam wójt...

- Zginie!

W oczach chłopca zapłonął ogień. Niels zadowolony pokiwał głową, widząc taką wolę

walki. Przyda się ten chłopak, naprawdę.

O świcie zrobili przerwę tam, gdzie Lysterfjord styka się od zachodu z szerokim

fiordem. W osłoniętym miejscu wyciągnęli łódź całkiem na brzeg, podzielili się skromnym

prowiantem, który mogła przygotować im Nadjana. Nie było to pożywienie godne mężczyzn,

ale miodowe ciastka napełniły usta chłopca rozkosznym smakiem. Popili je wodą, Niels

łyknął jeszcze z flaszki przytroczonej do pasa. Uśmiechnął się trochę skrzywiony, cmoknął, a

potem kuksnął Karla Martina w bok, mówiąc:

- Masz, daleko zaszedłeś, młody człowieku, muszę ci więc zaproponować choćby

kropelkę.

Karl Martin chętnie wziął od niego butelkę, wódka pachniała ostro. Przymknął oczy i

wypił łyk. Jeszcze zanim dotarła do żołądka, stracił oddech i zaczął się krztusić. Gardło mu

się ścisnęło, wykaszlał wszystko na ziemię i na rękę Nielsa. Mężczyzna śmiał się głośno,

mocno waląc go w plecy.

- Trochę treningu, a wszystko będzie dobrze, chłopcze. Jakież upokorzenie, tak

background image

strasznie się zblamował! Poczuł się nieco lepiej, kiedy po chwili odpoczynku Niels ściągnął

koszulę i pozwolił słońcu spiekać szeroką pierś.

- I ty się rozbierz, to cudowne!

- Ale podobno niezdrowe, nie wolno się rozbierać...

- Oczywiście, że zdrowe. A znam też coś, co jest jeszcze zdrowsze. Chodź!

Podniósł chłopca, koszula i spodnie Karla Martina trafiły na stos razem z ubraniem

Nielsa. Z hałasem i krzykiem pobiegł prosto do fiordu. Karl Martin nie mógł powstrzymać się

od śmiechu, dorosły mężczyzna pluskał się w przejrzystej wodzie, plując i otrząsając krople z

włosów niczym pies.

- Chodź! Karl Martin znalazł się teraz na znajomych ścieżkach, nieraz już się kąpał w

niebezpiecznym zakolu rzeki. Skoczył, szybując w powietrzu łukiem, rozciął powierzchnię

wody w odległości kilku zaledwie łokci od ciała Nielsa. Gdy wynurzył się na powierzchnię,

na jego twarzy malował się triumf.

- Do diaska, chłopcze, prawdziwy z ciebie twardziel! Widać, że woda to dla ciebie nie

pierwszyzna.

Karl Martin tylko pokiwał głową, zrobił kilka długich ruchów, wkładając w nie całą

swoją siłę, chcąc pokazać, jak świetnie sobie radzi. Niels płynął za nim, potrafił utrzymać się

na wodzie, lecz nie mógł się mierzyć z elegancją chłopca. Na jego prośbę Karl Martin

wykonał jeszcze jeden skok, tym razem Niels zaczął klaskać i głośno wołać: Brawo!

Bardzo to pomogło urażonej godności Karla Martina. Później obaj biegali nago po

słońcu jak dzieci, obaj znali już mroczne strony życia na tyle dobrze, by radować się chwilą

beztroskiej zabawy. Wkrótce jednak nadszedł czas na dalszą podróż. Niels przerwał swawole

równie gwałtownie jak wszystko, co robił. Karl Martin od silnego uderzenia w plecy stracił

niemal równowagę, ale lekkim krokiem pomknął do łodzi i znalazł swoje miejsce na dziobie.

Nie oglądali się w tył, z każdym mijanym cyplem oczy Karla Martina otwierały się coraz

szerzej, chłonął nowe krajobrazy, nowe widoki, wszystkie nieznane miejsca.

Niezwykła rzecz.

Nad ich głowami zaczęła krążyć mewa, jej głośny krzyk najwidoczniej zirytował

Nielsa.

Żałuję, że nie zostawiłem trochę ciastek, pomyślał Karl Martin, mógłbym jej rzucić i

patrzeć, jak nurkuje.

Nagle wiosła się zatrzymały i zanim Karl Martin pojął, co się właściwie dzieje, rozległ

się ostry huk i mewa wpadła do wody z pluskiem dwadzieścia łokci od burty. Chłopiec

wzburzony odwrócił się do Nielsa, żeby zadać pytanie dlaczego.

background image

Powstrzymał go przed tym rozbawiony uśmiech mężczyzny. W wyciągniętej do

chłopca dłoni ciężko spoczywał pistolet.

- Weź go, teraz twoja kolej! Łódź i zabita mewa unosiły się na lśniącej od słońca

wodzie.

- Weź, jest naładowany, teraz ty będziesz strzelał, celuj w mewę!

- Przecież ona już nie żyje! Niels wychylił się w przód, oparł na wiosłach, jego wielka

twarz zdawała się jakby zamknięta, oczy lśniły lodowatym błękitem, widać w nich było

żądanie.

- Najpierw musisz nauczyć się trafiać w martwe przedmioty. Dopiero potem możesz

celować w... żywe.

Karlowi drżała ręka, zaledwie kilka razy wcześniej trzymał taką broń. Raz wypalił ze

strzelby taty, do tej pory pamiętał ból ramienia. Czy ten błyszczący pistolet również potrafi

uderzać tak mocno? W takim razie nie zdoła go utrzymać, wyskoczy mu z dłoni i wpadnie do

wody.

Niepewnie podniósł wzrok na Nielsa, mężczyzna siedział nieruchomo jak kamień i

patrzył nań wyzywająco. Karl Martin przełknął kulę rozsadzającą mu gardło. Podniósł drżące

ręce, wyprostował je, przyłożył wskazujący palec do spustu, ciepłego prawie jak ludzka

skóra. Wycelował niby żołnierz na placu ćwiczeń. Mewa zmieniła się w zamgloną białą

plamę wśród zieleni. Nie leżała w jednym miejscu, plama wirowała przed jego oczami, wre-

szcie jednak nie mógł już dłużej trzymać ciężkiej broni, rozbolały go ręce. Palec zacisnął się

wokół spustu, w momencie gdy poczuł, że zapalnik dotyka prochu, przymknął oczy. Miał

wrażenie, że urywa mu ręce, gdy broń wypaliła, posyłając ładunek prosto w wodę. Nie

wypuścił jej jednak, serce mu waliło ze strachu, widział jedynie oczy Nielsa, czuł ciężar broni

i bolący punkt na policzku, w który uderzył go pistolet.

- Nie najgorzej - wolno powiedział Niels. Karl Martin nie potrafił stwierdzić, czy w

głosie naprawdę brzmi uznanie czy też drwina.

- Będziemy więcej trenować, później. Każdy mężczyzna powinien umieć strzelać.

Jeśli ktoś nie potrafi się bronić, nie ma czego szukać w bitwie. Powinien raczej zostać w

domu i pomóc kobietom mieszać w garnkach.

Karl Martin uśmiechnął się niepewnie.

- Dziękuję, że pozwoliłeś mi spróbować. To... dobry pistolet.

Niels odburknął cicho:

- Oczywiście, że tak. Później wiosłował w milczeniu, a Karl Martin dość miał zajęcia

z wpatrywaniem się w nieznane szczyty gór, mijane zagrody i wioski przesuwające się przed

background image

oczami. Gdy wpłynęli na wielki fiord, przeżył rozczarowanie. To przecież tylko nieduża

zatoka, mniejsza niż Lyster.

Ale Niels jeszcze przyspieszył, po twarzy spływał mu teraz pot.

- Już niedługo będziemy w domu, Karlu Martinie. Dostaniemy porządne jedzenie i

czyste ubranie, a jutro wybierzesz się ze mną, spotkamy się z ludźmi, to wielka tajemnica, ale

ja ci ufam.

Karl Martin w roztargnieniu kiwnął głową. Dostrzegł coś na brzegu, co błyszczało w

słońcu. Jakiś powóz, nawet kariolka, pomalowana na błyszczący czerwony kolor, dekorowana

złotem!

Dopiero gdy zeszli na ląd, Karl Martin zdał sobie sprawę, że powóz czeka właśnie na

nich.

background image

ROZDZIAŁ XI

Ludzie szeroko otwierali oczy, gdy lśniący powóz toczył się na cienkich malowanych

kółkach. Ciągnące go konie były mocnej budowy, wydawały się trochę nie na miejscu przy

tym arcydziele. Karlowi Martinowi cisnęła się na usta setka pytań, lecz Niels pchnął go

jedynie na obite czerwoną materią siedzenia i milczał. Jechali długo po prostych dobrych

drogach, a potem ścieżką, przypominającą te wydeptane przez bydło. Powozem szarpało,

konie parskały, człowiek siedzący wysoko na koźle przeklinał i wywijał batem.

Niels wreszcie uznał, że pora otworzyć usta.

- To powóz radczyni, jest taka miła, że oddała go do mojej dyspozycji. Widzisz,

młody przyjacielu, w najbliższych dniach trochę sobie pojeździmy.

Karl Martin zmienił się w jeden wielki znak zapytania.

- Ale... co... dlaczego...? Niels śmiał się pod nosem.

- Wydaje ci się, że to powstanie biedaków, dlaczego więc jeździć tak okazale?

Powiem ci coś, Karlu Martinie, złoto i czerwony aksamit to tylko marzenia. Dla ludzi, z

którymi się spotkamy, już sam widok tego powozu odświeży to marzenie, ożywi je. Pokaże

im, jakie bogactwo ma ten kraj. Powiem im, że za podatki, które wyciągnął od nich wójt, każ-

dy wieśniak mógłby sobie sprawić taki powóz. Później zaś udowodnię im, jak fałszywe jest to

bogactwo, jak mało znaczy, gdy się nie ma wolności. Na letnim tingu, przypadającym za

cztery dni, będą krzyczeć ze zdziwienia i strachu.

Karl Martin nie wątpił w to ani przez chwilę. Oczy Nielsa miały magiczny wpływ na

wszystkich, z którymi się stykał, jego mocny głos potrafił się zmienić, wyrażając wszystko:

od najgłębszej żałoby po nieznoszący sprzeciwu rozkaz. Wszyscy wiedzieli, jak wspaniałym

jest przywódcą, jak potrafi zapanować nad tłumem.

Karl Martin przytrzymywał się mocno krawędzi ławki, podskakiwał na sprężynach

siedzenia, przez chwilę miał wrażenie, że zagłębiają się wprost w pierwotną puszczę. Droga

wiodła stromo, konie męczyły się w upale.

- Już niedługo będziemy na miejscu - cicho powiedział Niels, jakby chciał dodać

otuchy parskającym zwierzętom.

Powitała ich Margreta, ubrana w jasnoszarą suknię z czerwonymi wstążkami. Rude

włosy nie pasowały do czerwieni wzdłuż rękawów i przy kraju spódnicy, lecz Karl Martin i

tak uznał ją za piękną kobietę. Na jej pełnych wargach widniał szeroki uśmiech, ciało

zdawało się witać Nielsa. Chłopiec poczuł się zakłopotany, patrząc, jak buntownik całuje tę

kobietę, całkiem niemal ją przy tym gniotąc. Ona jednak nie przestawała się uśmiechać,

background image

oblizała wargi po pocałunku i bezczelnie wsunęła rękę pod kurtkę Nielsa.

- Przywiozłem ze sobą nowego mężczyznę - oznajmił jej Niels.

Karl Martin wstrzymał oddech, gdy kobieta podeszła do niego.

Zmrużyła oczy, na twarzy odmalowała się jej jakby senność. Wzięła się teraz pod boki

i stanęła w pozie, która, zdaniem Karla Martina, nie pasowała do pięknej sukni.

- Ach, tak? A cóż to za jeden? Na co ci on, Niels?

- Jestem Karl Martin Oppdal, syn Karla Oppdala i... Marji, z Lyster, proszę pani.

Przypomniał sobie o dobrym wychowaniu, ukłonił się nisko.

Kobieta krótko skinęła mu głową, w zmrużonych oczach zalśnił niepokój. Nie była

pewna, czym Niels zajmował się podczas swej nieobecności. Karl Martin zacisnął wargi,

poczuł się nieswojo. Czy tak było we wszystkich domach? Zamężne kobiety i mężczyźni

zdradzali się nawzajem, oszukiwali? Czy wszyscy byli tacy? A może to, co myślał o wier-

ności i małżeństwie, jest jednym wielkim oszustwem? Nie miał jednak czasu, by dłużej to

teraz roztrząsać.

Zajęto się końmi, w jednej chwili wokół Nielsa zakręcił się tuzin ludzi. Jeden mówił

przez drugiego i ciągnąc go za ubranie, zadawał pytania i domagał się odpowiedzi.

Gospodarz wrócił do domu.

Niels kolejno ich odsyłał, mówiąc, że nie ma czasu na podobne sprawy. Doglądaniem

gospodarstwa sami muszą się zająć najlepiej jak potrafią. Ujął kobietę pod ramię i gestem dał

Karlowi Martinowi znać, by szedł za nimi.

- Siadaj tam - wskazał mu miejsce. - I słuchaj uważnie, a lepiej zrozumiesz, czym się

zajmuję. Będziesz dla mnie bardzo ważnym człowiekiem, Karlu Martinie, dlatego musisz

starać się ze wszystkich sił.

Poklepanie po plecach wystarczyło, by chłopiec podniósł głowę i poczuł się silny i

mądry. Niels odezwał się do Margrety, kobieta wyszła i nagle uchyliły się drzwi, których Karl

Martin wcześniej nie zauważył. Wyłonili się z nich czterej mężczyźni, wszyscy w stroju

wieśniaków. Jeden miał czarne, jakby spalone dłonie. Może był kowalem?

Podejrzliwie popatrzyli na chłopca, lecz ich spojrzenia nie zatrzymały się na nim

dłużej, byli zajęci sobą i przywódcą, który wrócił do domu.

Karl Martin spostrzegł, że to prawdziwi żołnierze, choć nie nosili pięknych mundurów

i błyszczących butów. Dłonie zaciskali w pięści, a w oczach gorzała wola walki.

- Do tingu zostały jeszcze cztery dni, ale wciąż wiele spraw jest nie załatwionych,

choć do większości wiosek dotarło już ostrzeżenie.

- O nikim nie zapomnieliśmy - powiedział jeden z żołnierzy Nielsa.

background image

- Czy broń już rozdana? Dwaj pokręcili głową.

- Nie cała, osiem strzelb i trochę pałek leży w oborze Munthego, zabierzemy je jutro

do Olmhem.

Niels pokiwał głową zadowolony.

- Myślę, że zajmę miejsce przy brzozie - rzekł jakby do siebie.

Spojrzenie jasnych oczu omiotło zebranych.

- Ty pójdziesz ze mną, Reinercie. I Margreta. I chłopiec. Reszta wie, co ma robić.

Zamruczeli w odpowiedzi, wszystko było jasne. Niels wstał, wyprostowany górował

nad wszystkimi.

- No cóż, pozostaje nam tylko modlić się o łaskawe jutro i o to, byśmy urządzili

prawdziwie piekielne przedstawienie. Będzie lepiej niż w królewskim teatrze, obiecuję.

Mężczyźni nie poważali się na taką samą wesołość, wzdłuż ścian przekradli się na

zewnątrz, wciąż poważni, niemal ponurzy. O Nielsie dało się powiedzieć wiele dobrego, być

może okaże się, że doprowadzi do prawdziwie wielkiego powstania, lecz te bezustanne

przechwałki, nie zawsze w porę... Trudno je przełknąć. Dla nich sytuacja była straszliwie

poważna, mogli chwycić za miecz lub też umrzeć z głodu. W domu czekały na nich żony i na

widok powracających ukrywały trumienne koszule, które szyły po cichu.

Dzieci płakały, cała wieś odczuwała niepokój, jaki przyniosło ze sobą lato. Nie mieli

już drogi odwrotu, ostateczna walka musiała wreszcie się rozegrać.

Mężczyźni żegnali się w milczeniu, odeszli do swoich zajęć. Niels sprawiał, że

wierzyli w zwycięstwo, zresztą w co innego mogli wierzyć? Niekiedy jednak przychodziło im

do głowy, że mają do czynienia po prostu z dużym chłopcem.

W izbie została jedynie Margreta. Przez cały czas siedziała w milczeniu przy swoim

krańcu stołu, z jedną nogą na stołku, opierała się na kolanie jak mężczyzna.

Dziwna kobieta. Karl Martin potrafił wyobrazić ją sobie w łachmanach dziewki

służącej, całą sobą nie pasowała do tego wspaniałego dworu.

Niels ma dziwaczny gust do kobiet, przemknęło mu przez głowę.

Mężczyzna utkwił teraz wzrok w chłopcu.

- Dziś wieczorem wybierzemy się we dwóch, pójdziemy w góry.

Więcej nie powiedział, lecz Karl Martin posłusznie zszedł na dół do kuchni po

prowiant i nowe długie buty przydzielone mu na rozkaz Nielsa.

Wędrowali przez kilka godzin, wieczór był łagodny, ciepły. Niels niósł coś ciężkiego

w worku, lecz nic więcej nie mówił. Karl Martin z podziwem wpatrywał się w mocne łydki

przed sobą na ścieżce. Nagle się zatrzymali. Niels podniósł rękę i wskazał coś.

background image

- Widzisz tę stertę kamieni i kawałki drewna na czubku? Karl Martin starał się

zapanować nad zdyszanym oddechem.

- Tak.

Niels postawił węzełek na ziemi i wyjął z niego trzy pistolety. Ten, z którego strzelali

w łodzi, drugi większy, z czarnego, błyszczącego od smaru metalu z drewnianą rękojeścią, a

wreszcie prawdziwe arcydzieło, Karl Martin nigdy czegoś podobnego nie widział. Broń miała

krótką, lecz grubą lufę, a rękojeść ze szlachetnego, połyskującego czerwienią drewna,

nabijaną srebrem. Kurek miękko szczęknął. Broń przywodziła chłopcu na myśl jelenie, wodę

igrającą na kamieniach, wszystko, co swobodne, piękne i eleganckie...

- Wspaniały - szepnął bez tchu. Niels uśmiechnął się lekko. Wychwycił podziw w

oczach chłopca, z namaszczeniem pogładził broń, a potem podał ją Karlowi Martinowi.

- Jest twój. Pod stopami Karla Martina zadrżała ziemia.

- Naprawdę? Niels uśmiechnął się tylko.

- Oczywiście. Przyszliśmy tutaj, żebyś nauczył się go używać. Zaczynamy już teraz.

Przez całą jasną noc ładowali broń i strzelali. Pierwsze wystrzały wystraszyły chłopca,

z czasem jednak uszy jakby zdrętwiały i napięcie przeradzało się w oszołomienie za każdym

razem, gdy spadał trafiony kulą kawałek drewna.

- Masz wrodzony talent, tak jak przypuszczałem. Z takiej odległości zawsze już

wcelujesz - pochwalił go Niels.

- Spróbujmy wydłużyć odległość - zapalił się chłopiec. Policzki miał czerwone,

poplamione prochem, a prawa ręka dawno już by mu się chyba oberwała, gdyby nie przy-

trzymywała jej na miejscu siła woli.

- Myślę, że dosyć na dzisiaj. Jutro w nocy znów poćwiczymy.

Spakowali wszystko, powrotny marsz był łatwiejszy. Karl Martin nigdy nie brał

udziału w podobnie emocjonujących wydarzeniach, oto stawał się prawdziwym żołnierzem.

Szkoda, że nikt go nie widzi u boku samego Nielsa Kvithovuda. Zrozumieliby wtedy, że Karl

Martin Oppdal jest prawdziwym mężczyzną i że jego imię kiedyś zasłynie.

Poczucie szczęścia wypełniało mu pierś słodkim smakiem aż do chwili, gdy oczy

same mu się zamknęły i zapadł w głęboki sen. Nie pamiętał, co mu się śniło, zresztą sny

zawsze wylatywały mu z głowy już rano, wiedział jednak, że napięcie nie opuściło ciała

nawet na drugiej stronie magicznej granicy i nawet gdy się przebudził, jego echo wciąż tkwiło

w członkach.

Chłopiec nie słyszał krzyków ani twardych słów, lecz służący i goście w wielkim

dworze Kvithovuda leżeli, uśmiechając się pod nosem. Margreta to prawdziwa beczka z pro-

background image

chem, tej nocy urządziła iście karczemną awanturę, biedny Niels miał najwidoczniej kłopot z

jej uciszeniem. Słyszeli przekleństwa, sypiące się z ust kobiety niczym błyskawice, huk

przedmiotów rzucanych o ściany i miękki odgłos stóp mknących po podłodze. Coś

najwidoczniej musiało ją wyprowadzić z równowagi, ludzie nastawiali uszu, chcąc do-

wiedzieć się, o co chodzi. Ktoś mruknął, że kobieta najwidoczniej zapomniała, gdzie jej

miejsce. Była wszak jedynie nałożnicą, Kvithovud wolał pozostać dumnym wdowcem z

Nagloyri, miał dość kobiet, z którymi mógł się zabawiać, wiedział, że nigdy mu ich nie

zabraknie. Dlaczego więc tak bardzo spoufalił się z tą jedną?

Wreszcie jego gniewny głos przedarł się przez kobiece krzyki i zapadła cisza.

Ludzki tłum falował to w jedną, to w drugą stronę, ręce wyciągały się w górę,

monotonnie powtarzając słowa przysięgi, jak gdyby stojący przed nimi człowiek był co

najmniej pastorem.

Niels czuł, jak upojna świadomość władzy dodaje mu sił niczym płynąca w żyłach

świeża krew. Ludzie ofiarowali mu to, czego pragnął. Pełne, bezwarunkowe posłuszeństwo.

- Nastały nowe czasy, wieśniacy! Już jutro (dzieci ujrzą nowy świat, przygotujemy dla

nich drogę, nastąpi kres niewoli, odbierzemy, co nasze, to, na co harowaliśmy w pocie czoła!

Kobiety także podjęły wołanie.

- Stawcie się, dobrzy ludzie, przyjdźcie jutro na ting, pokażemy urzędnikom, że nie

mogą już dłużej nadużywać władzy i niszczyć ludu!

Rozległo się jednogłośne potwierdzenie, wszyscy byli gotowi.

- Wezmę ze sobą siekierę! - krzyknął któryś, wychudzony, z dzikością w oczach.

- Weźmiemy kije i laski, wszystko, co możemy znaleźć! Nielsowi oczy płonęły.

Podniósł rękę i zgromadzenie umilkło. Wystarczyła jedna jego mina, a nastrój tłumu się

odmienił. Ustąpił rozżarzony fanatyzm, wszyscy stali teraz w milczeniu, poważni, nagle

wystraszeni. Cisza, jaka zapadła, przypominała milczenie nad grobem.

- Przyjaciele - szepnął Niels. Ledwie go teraz słyszeli. - Wiedzcie, że nie dotrzemy do

celu bez strat. Trzej dobrzy ludzie już nie żyją, musimy uczcić ich pamięć. Być może

przyjdzie nam złożyć w ofierze i innych, lecz kiedy wielu maluczkich połączy się, zdołają

pokonać wielkich. I pamiętajcie, że mamy za sobą największego z nich, samego króla. Jak

wiecie, rozmawiałem z nim i mam jego słowo na to, że odmawiając płacenia podatków,

postępujemy sprawiedliwie. Dlatego też wolno nam odebrać to, co zostało nam skradzione.

Tłum ciężko westchnął, jakieś dziecko zaniosło się płaczem, kobiety zaczęły się

zbierać wokół czerwonozłotego powozu, wiedziały, co zwykle dzieje się po przemowie.

Margreta strzegła powozu, przyciszonym głosem rozmawiała ze stojącymi najbliżej.

background image

Nie zazdrościły jej być może pięknego stroju, wspaniałego mężczyzny i niezwykłego

powozu. Pragnęły jednak jej jedzenia i świadomość, że miała go dość, by najeść się do syta,

nie dawała im spokoju i kazała z zaciśniętymi zębami, z pokornym szeptem „Bóg zapłać”,

schylać się i przyjmować niedużą porcję mąki lub pół wiadra jęczmienia na kaszę. Gdyby to

jeszcze Niels sam rozdzielał dary, wówczas można by przyjść po nie z podniesioną głową, on

bowiem wiedział i rozumiał, z jakiej materii utkany jest honor biedaka.

Ta kobieta jednak...

W jej krzywym uśmiechu kryła się pogarda, jak gdyby na rozdzielanym łaskawie

chlebie budowała własną pozycję.

- Patrzcie na mnie, ja też byłam biedna, ale wypłynęłam na powierzchnię i zaliczam

się do grona zwycięzców!

Dzieci piszczały za jedzeniem, nawet najmniejsze rozumiały, że kiedy zapełnią się

kosze, worki i fartuchy, to już niedługo zabulgocze garnek z owsianką.

Było to odpowiednie zakończenie spotkania po wygłoszonej przemowie. Za trzy dni

żaden z nich nie zostanie w domu, pomyślał Niels. To będzie demonstracja siły, którą asesor

poczuje aż do szpiku kości. W ciągu tygodnia jego raport dotrze do władz dystryktu i być

może jeszcze dalej, ale im potrzeba dużo czasu. Nie podejmą żadnych kroków, aż do chwili,

gdy otrzymają nowy raport, tym razem napisany krwią wójta. Powinni zobaczyć tłum na

placu tingu, zrozumieć wolę chłopów, ich narastający sprzeciw. Każdego starego dziadka,

każde dziecko, wszystkich zbuntowanych przeciwko odbieraniu im resztek życia!

Gdy trzydziestu uzbrojonych mężczyzn wpadnie jak burza do dworu wójta, władze

będą wiedziały, że buntowników popierają tłumy. Zrozumieją, że ukaranie któregokolwiek z

nich może się okazać śmiertelnie groźne.

Niels czuł się bezpieczny.

Wprawdzie być może właśnie on był najbardziej zagrożony, bo zapewne za jego

głowę wyznaczono już wysoką cenę, na razie jednak nikt nie chciał nic zrobić, nikt nie chciał

ryzykować oskarżenia, że zaatakował Kvithovuda od tyłu, musiałby bowiem czym prędzej

spisać testament.

W powozie w drodze do domu ręce Margrety były rozbawione i bezczelne. Wilgotne

usta błyszczały, a oczy patrzyły tak wyzywająco, że Niels poczuł, jak ogarnia go podszyty

żądzą gniew. Kobieta najwyraźniej nie przejmowała się nawet obecnością chłopca. Jej

pieszczoty, tak jawnie nieskromne, w jednej chwili obudziły irytację Nielsa.

Odepchnął jej dłoń od krocza, z oczu posypały mu się błyskawice.

- Panuj nad sobą, kobieto! Takie zachowanie nie przystoi na oczach ludzi!

background image

Karl Martin nie mógł się pohamować, słowa wyrwały mu się ze szczerego serca:

- Widziałem już to i owo. Niels rozdziawił usta, a potem wybuchnął gromkim

śmiechem, poklepując chłopca po plecach. To dopiero odpowiedź!

W oczach Margrety błysnęła podejrzliwość, jak gdyby domyślała się prawdy kryjącej

się w komentarzu. Przypomniała sobie Linę z Lyster, tę, która przyjechała z darami i z

pieniędzmi od rodziców chłopca. Coś najwidoczniej się działo, coś odmieniło Nielsa. W

zbliżeniach z nią nie okazywał już takiego zapału. Zrobił się twardy, jeszcze twardszy niż był

przedtem. Bywał surowy, a niekiedy wręcz zimny. No cóż, nie wybrała sobie romantycznego

cukierkowatego lalusia...

Niemniej jednak nowa, wręcz okrutna strona jego osoby przyprawiała ją o

wewnętrzny płacz. Czuła się coraz bardziej rozdarta.

Instynktownie złożyła ręce na brzuchu, kuląc się w kącie powozu. Pogardliwie

wypuściła powietrze przez nos i zadarła wysoko głowę. Nie może pokazać, jak bardzo jest

wrażliwa, wtedy bowiem, wiedziała, zirytowany ją wygna. Niels nienawidził delikatności, łzy

stanowiły dlań większe zagrożenie niż kule. Dowiedziała się o tym ostatniego wieczoru. Coś

wtedy w niej pękło, jakaś struna, napięta dotychczas niczym cięciwa łuku. Nie rozumiała, co

to może być ani dlaczego tak się stało. Ot, po prostu rozgorzała kolejna kłótnia między nimi,

dyskusja, w której żadne nie było zwycięzcą. Skoczyli sobie do oczu, a siarczyste

przekleństwa fruwały od ściany do ściany. Po takich wybuchach ich połączenie bywało

zwykle bardzo gorące i namiętne. Kiedyś jej się to podobało.

Teraz pojawiła się w niej nowa ostrożność, pragnienie, by ktoś się nią opiekował,

łagodnie pocieszył.

Margreta wiedziała, że to próżne marzenia. Musi umieć oddawać, musi być twarda i

silna. W każdym razie do czasu, aż dziecko przyjdzie na świat.

Dzień, w którym odbywał się ting, zmienił się w wielką zabawę, lecz wesołość i

optymizm podszyte były przeczuciem zagrożenia.

Mężczyźni i kobiety spotkali się już poprzedniego wieczoru, a gdy o poranku

sędziowie stawili się na ting, na placu zaczerniło się od ludzi. Przybył osobiście wójt. W

otoczeniu sześciu uzbrojonych strażników spocony piął się po zboczu ze wzrokiem wbitym w

ziemię, podczas gdy w uszach rozbrzmiewały mu wykrzykiwane rytmicznie żądania:

- Dość podatków! Nic więcej nie odbierzesz!

Niels szedł przodem, trzymając w ręku duży, opatrzony pieczęcią dokument. Przy

wtórze okrzyków zachęty stanął pod ścianą budynku sądowego i zaczął czytać. Było to

kolejne oświadczenie, sformułowane wprost: wieśniacy zaklinają się na wszystkie świętości,

background image

iż nie zapłacą więcej żadnych podatków. Odmowa płatności nabrała więc formalnego

charakteru, tym razem papier cały był aż czarny od nazwisk i gmerków. Dokument

przekazano asesorowi, przyjął go z kamienną twarzą. Margreta stała u boku Nielsa, lecz on na

nią nie patrzył. Obserwowała spojrzenia, jakie wymienili między sobą asesor, wójt i pastor,

wyczuwała wprost zapach ich trwogi. Cały plac tingu zdawał się ożywać, ludzkie twarze

tworzyły zwartą białą masę, nakrapianą pełnymi goryczy ciemnymi oczyma pod szarymi i

czarnymi nakryciami głowy.

Czternastu wieśniaków oskarżonych o niepłacenie podatków po cichu uwolniono z

łańcuchów, wmieszali się w tłum. Lensman akurat patrzył gdzie indziej. Niels triumfował,

żadna z wyznaczonych na dzisiaj spraw nie zostanie odczytana. O czymś podobnym nigdy

dotychczas nie słyszano. W taki opór trudno wprost uwierzyć, ludzie czuli, jak gdyby ktoś

otworzył im oczy: można protestować, można walczyć. Nawet z władzami.

Świadomość tego sprawiała, że w Sogndal w późnych nocnych godzinach wrzało

życie. W każdej chacie gromadzili się ludzie, z nadzieją rozprawiając o nowych czasach. Nie

zapomniano o trzech zabitych, nie zapomniano o ofiarach i srogich karach, jakie spadły na

tych, od których wiosną wszystko się zaczęło.

Niels zauważył, że głód zyskał nowego towarzysza: pragnienie krwi.

Karlowi Martinowi dni upływały szybko niczym nie kończący się strumień

emocjonującego szczęścia. Przez cały czas przebywał w pobliżu Nielsa, przez wszystkie go-

dziny dnia pozostawali nierozłączni. Kvithovud rozmawiał z nim jak z dorosłym, zresztą

prawdę powiedziawszy, Karl Martin w czasie tych krótkich dni bardzo dojrzał. Ból mięśni po

próbach z pistoletem był już jedynie wspomnieniem, które odzywało się z rzadka leciutkim

ukłuciem.

Karl Martin z dumą pokazał pistolet czterem najbliższym ludziom. Niels chwalił go

przed nimi, chłopiec pęczniał z dumy, mało brakowało, a uniósłby się pod sufit. Ani razu nie

zatęsknił za domem, niekiedy tylko wspominał wieczorami i żałował, że Amelia nie może

zobaczyć wspaniałego dworu, nic więcej. Pocieszał się, że kiedy wróci do domu, siostrze

pierwszej opowie swoją historię. Chłopiec oczyma wyobraźni widział już, jak wraca na

Wdowią Zagrodę na szlachetnym rumaku, a wspaniały pistolet błyszczy mu u pasa. Od chaty

do chaty będzie się niosła wieść przekazywana szeptem: to wraca młody Karl Martin, to on

stał u boku Kvithovuda i pomścił rozlew krwi we dworze wójta. Ojciec i matka zrozumieją

wreszcie, jakiego mają syna. Mama złoży ręce i chociaż na chwilę zapomni o szpitaliku.

Będzie chciała go wysłuchać.

Mama, zdaje się, żywiła wielki podziw dla Nielsa, wszystkie kobiety się za nim

background image

uganiały, Karl Martin w pewnym sensie potrafił to zrozumieć. Niels to silny mężczyzna o

mocnych ramionach, a przy kurtce ma srebro. Karl Martin miał skończyć wprawdzie dopiero

dziewięć łat, lecz już pojmował grę toczącą się między płciami. Kobiety szalały za każdym,

kto nosił mundur, a czerwona kurtka Nielsa i jego niebieskie spodnie stały się jego symbolem.

Wyglądał jak żołnierz. Wielu wieśniaków chciało się do niego upodobnić, wiązali czerwone

przepaski na kapeluszach albo na ramieniu jako oznakę, po czyjej stronie stoją. Pieczęć

przedstawiającą orla i rybę stała się także w okolicznych zagrodach ulubionym motywem

snycerskim i kowalskim.

Karl Martin pogładził błyszczący pistolet. Taki piękny, wprost nieopisanie piękny...

Myślał o tym, co mówił Niels, i o tym, co powinien odpowiedzieć. Miał cały dzień do

namysłu, ale musiał dać szczerą odpowiedź.

Czy ośmieli się wycelować tę broń w człowieka?

Dla Sprawy?

Gdyby to był ktoś, kogo zna? Z kim nie ma żadnych zatargów?

Karl Martin nie był tego pewien. Moc, której przydawała mu broń, wydawała się taka

nierzeczywista. Pomyśleć tylko, starczy ją nabić, a potem odwieść kurek i wypalić. Kula

wypadnie wtedy z krótkiej lufy i zabije wszelkie życie, jakie tylko stanie jej na drodze.

Wystarczy, że podniósłby rękę, wycelował i strzelił, a świnia ryjąca w ziemi na podwórzu

padłaby zakrwawiona. Gdyby zechciał, sam mógłby umrzeć w ciągu kilku sekund.

Doprawdy, to nie mieści się w głowie! Karl Martin ledwie mógł to pojąć.

Ludzkie życie.

Ile właściwie jest warte?

Mama walczyła do ostatniej kropli krwi, żeby uratować ubogich nieszczęśników z

objęć śmierci.

Zdaniem Nielsa śmierć często przynosiła większą chwałę niż życie.

Karl Martin czuł, jak mocno wali mu serce.

Istnieją ludzie, którzy zasługują na śmierć. Wrogowie, którzy chcą skrzywdzić albo

skraść czyjąś własność. W celowaniu do nich z pistoletu nie ma nic złego. To prosta nauka

wieśniaków - żołnierzy.

Większość z nich ginęła teraz w walce z cudzoziemcami i mocarstwami, pragnącymi

podbić ich kraj. Niektórzy jednak zostali.

Jeden z nich wolnym krokiem poszedł na swoje posłanie i zasnął z bronią przyciśniętą

do ciała, jak gdyby był to żywy człowiek albo lina ratunkowa rzucona tonącemu.

- Masz zabić wójta, Karlu Martinie Oppdal. Przełknął wypowiedziane cichym głosem

background image

słowa bez mrugnięcia okiem.

- Jesteś najlepszy, jedyny, który się do tego nadaje. Gdy wybuchnie zamieszanie, nikt

nie zwróci uwagi na kręcącego się chłopca. My, pozostali, zajmiemy dwór, nadciągniemy ze

wszystkich stron, będziemy hałasować i strzelać, aż straże będą mieć pełne ręce roboty z

odpędzeniem nas od bramy. W tym czasie ty znajdziesz drogę, wejdziesz przez okno.

Potrafisz się wspinać po linie, prawda?

Chłopiec poczuł, że coś płynie mu po wewnętrznej stronie ramion, coś lepkiego,

ciepłego. Pot. Ale nie bał się, oczy śmiało patrzyły na Nielsa, dłonie zaciskały się na pi-

stolecie, dodawał spokoju i siły.

Ręka Nielsa na ramieniu, świdrujący wzrok.

- Składam ten ciężar na twoje barki. Jesteś teraz moim najważniejszym

sprzymierzeńcem, osobą, na którą spadnie chwała za wykonanie tego, co ja rozpocząłem. Nie

zawiedziesz mnie, Karlu Martinie.

Ostatnie słowa były właściwie zbędne.

Karl Martin się nie bał. Na pewno uda mu się wycelować z okna, podczas gdy odgłosy

walki i szczęk broni sprawią, że tłusty wójt zadygocze ze strachu.

Karl Martin widział, jak biedacy zdzierają korę z drzew. Widział tuziny nowych

krzyży na cmentarzu, drżał, wysłuchując opowieści o batożeniu ludzi, którzy nie zapłacili

podatków. Na własne oczy widział też ręce bez palców Larsa Botnena. Wójt kazał mu je

odciąć za kradzież kiełbasy z pełnego spichrza.

Żaden chrześcijanin nie powinien tak postępować.

Wójt stał się symbolem niesprawiedliwości, wyzysku, wszelkiego zła.

W czerwonej, okrągłej jak księżyc twarzy Karl Martin zdołał nawet zobaczyć cienie

swego własnego wielkiego osamotnienia. Pragnął je zniszczyć. Niels obdarował go tym,

czego potrzebował.

W ciągu tych dni Karl Martin ani razu nie poczuł wbijającego się w serce ciernia

samotności.

background image

ROZDZIAŁ XII

Chłopiec da sobie radę.

Niels zacisnął zęby, chwycił kolejną skrzynkę i podniósł ją bez większego wysiłku na

półkę w oborze. Niekiedy w momencie dźwigania kłuło go w ranie na brzuchu, dzisiaj jednak

czuł się prawie nietykalny. Wciąż nie opuszczało go upojenie, wywołane poklaskiem

rozradowanego tłumu. Nikt nie śmie go tknąć! Przynajmniej dopóki będzie postępował

ostrożnie. Niech inni biorą na siebie najniebezpieczniejsze zadania, przestępstwa, których nie

można puścić płazem.

Takie jak zabójstwo wójta.

Chłopiec sobie z tym poradzi. Naprawdę dobrze już posługiwał się pistoletem, zresztą

wójt to duży, łatwy cel. Tłuścioch pewnie nawet nie zrozumie, co się dzieje, gdy ujrzy nagle

w izbie niedorostka.

Dzieciak podczas zamieszania może wcisnąć się przez okno i oddać śmiercionośny

strzał do niczego się nie spodziewającego wójta. Prawdopodobnie w tej samej izbie będą

jeszcze dwaj lub trzej inni, wójt to kawał tchórza, na pewno przez cały czas pozostawi przy

sobie przynajmniej jednego strażnika, podczas gdy inni toczyć będą walkę na śmierć i życie,

by utrzymać bramę zamkniętą. Karl Martin musi działać szybko, Niels wbił mu to już do

głowy, nie wolno mu się wahać. Gdy tylko zobaczy wójta przed sobą, powinien strzelać. Dla

pewności każe chłopcu zabrać dwa pistolety.

Strażnicy zapewne prędko zrozumieją, co się stało, i Karl Martin będzie miał bardzo

małą szansę ucieczki. Niels zdawał sobie sprawę, że odrobina szczęścia nie wystarczy.

Chłopiec stanie się jedną z wielu ofiar tej bitwy, młody człowiek, nieduża cegiełka. Lepiej

jednak utracić dzieciaka niż któregoś z dorosłych, uzbrojonych mężczyzn. Oni mogą się

jeszcze przydać, bo później, po wszystkim, niebezpieczeństwo wyjęcia spod prawa zawiśnie

nad głową Nielsa, co do tego nie było wątpliwości.

Musiał podjąć to ryzyko.

Najprawdopodobniej jednak powstanie okaże się tak gwałtowne, że władze nie będą

miały innego wyjścia, jak tylko pozwolić chłopom wygrać i spełnić ich żądania. Ciężki

podatek dzienny zostanie zniesiony, a księgi długów zniszczone. Być może następny wójt,

wiedząc już, na co stać ludzi, również potraktuje to jako nauczkę i zacznie odnosić się do nich

z większym szacunkiem.

Niels uśmiechnął się pod nosem.

Nastaną nowe czasy.

background image

Ludzie jednak nie przestaną mówić o Nielsie Kvithovudzie.

Poszedł do Margrety. Ostatnio sprawiała wrażenie bardzo nerwowej. Być może

popełnił głupstwo, wtajemniczając ją we wszystkie plany, lecz kobieta była wygadana, miała

energię i ślepą odwagę, która dla niego bardzo się liczyła. Margreta nie wahała się przed

powiedzeniem każdemu prawdy w oczy. Potrafiła wprawić ludzi w gniew, przedstawiać im

niesprawiedliwość w taki sposób, że nawet on podziwiał jej talent. Gdyby była mężczyzną,

mogłaby się z nim mierzyć. Urodziła się jednak kobietą, dlatego też musiała całkowicie mu

się podporządkować. Wiedział, że pójdzie za nim na śmierć, jeśli okaże się to konieczne, i na-

zwie to jeszcze ofiarą na ołtarzu miłości. Nigdy nie rozmawiali na ten temat, raz tylko

usłyszał z jej ust to słowo.

Ostrzegł ją wtedy i więcej go nie wypowiedziała. Związek, jaki ich łączył, był innego

rodzaju. Jeśli ona będzie liczyć na coś więcej, sprowadzi na siebie tylko kłopoty, a na to jest

prawdopodobnie za mądra.

Margreta najwyraźniej wcale się go nie spodziewała, bo jej piersi pod kołdrą

podnosiły się i opadały w rytmicznym oddechu, leżała na boku, twarzą zwrócona w stronę

okna. Koc miała najlepszego gatunku, kupiony, miękki i czysty, materac wypchany był

warstwą wełny i drugą puchu. Dziewki służące trzepały go w każdy piątek, Niels bowiem

bardzo pilnował, by wygodnie się wysypiać między kolejnymi wyprawami.

Zwalił się przy niej, przycisnął się do jej ciała, zerwał okrycia i tylko cienka koszula

oddzielała jej okrągły zadek od narastającego w nim pożądania.

Mruknęła coś przez sen, wiedział, że się budzi. Rozorał zębami jej skórę na karku,

napełnił usta rudymi, słodkimi od potu włosami i zamknął ramiona wokół niej, torując sobie

drogę w jej ociężałe snem, nagle drżące od chłodu ciało. Gdy próbowała mu się wyrwać,

zaklął głośno i przytrzymując, brutalnie odwrócił na plecy.

Nie było to niczym innym jak gwałtem, ona nigdy tak z nim nie walczyła, nigdy nie

wykrzykiwała takich głupich kłamstw. Później jednak, gdy zobaczył, że zalana jest krwią,

uprzytomnił sobie, że być może mówiła prawdę.

- Zabiłeś swoje dziecko - szlochała cicho.

Nie widział łez, lecz leżąca przy nim kobieta zmieniła się. Zgasło jakieś światło w jej

oczach, nawet płomienne włosy zdawały się tracić część blasku. Zaklął cicho i odszedł.

Przeklinał ją, lecz przede wszystkim siebie.

Nadjana patrzyła, jak łódź Marji spokojnie rusza od przystani. Długo próbowała

odwieść ją od wyjazdu, przez cały dzień szukała nowych argumentów, Marja jednak

pozostawała na nie głucha i okazała upór jak klacz, którą ktoś rozdrażnił. Nadjana czuła, jak

background image

żołądek ściska jej się w twardą zimną kulę, szczękała zębami, choć było ciepło, niemal

gorąco. Trzymała za rękę Amelię, był z nimi także Benjamin. Karl pożegnał się przy bramie,

najwidoczniej nie sprzeciwiał się tej wyprawie. Z początku chciał wyruszyć sam, by

sprowadzić syna - zbiega, lecz wzdragał się na myśl o upokorzeniu, jakiego mógł doznać od

Kvithovuda. Jeśli on rzeczywiście miał coś wspólnego z ucieczką Karla Martina? Młodzi

chłopcy potrafią być ślepi na sprawy przynoszące wstyd ojcom. Karl w milczeniu więc

cierpiał, uświadamiając sobie, że nie miał dość sił, by pomóc chłopcu odnaleźć lepsze ma-

rzenia. To gadanie o żołnierzach... ta przeklęta wojna, która sprawiała, że nawet mali chłopcy

tracili głowę.

Nadjana opowiedziała mu bardzo delikatnie i w wielkim skrócie o pragnieniu Karla

Martina wyprawienia się w wielki świat. Starała się uspokoić Karla zapewnieniami, że

chłopiec zapewne sam odnajdzie drogę do domu, gdy życie mu dokuczy, a głód mocniej da

się we znaki. Karl dostrzegał słuszność jej argumentów. Owszem, słyszano już wcześnie o

żądnych przygód nicponiach, którzy musieli wracać do rodzinnego domu i pięknie prosić o

łaskę. Nigdy jednak nie przypuszczał, że jego rodzonemu synowi może wpaść do głowy

podobny pomysł. Nadjana wspomniała także, że chłopiec być może chce również

wypróbować uczucia rodziców.

- Może poczuł się zapomniany, próbuje coś na was wymóc. Wydaje mi się, że

niedobrze za nim jechać, zmuszać do powrotu, wykorzystajcie raczej ten czas na zastano-

wienie się, co mu powiecie, kiedy wróci - oświadczyła.

Marja krzyknęła wtedy:

- Nie ma mowy! Tam jest niebezpiecznie! Całe wioski objęła już wojna, ludzie

Kvithovuda przed niczym się nie cofają! Nie chcę, by Karl Martin się w to mieszał!

- Nie zdołasz uchronić go przed życiem - padła zaskakująca odpowiedź Karla.

Były to ostatnie słowa, jakie od niego usłyszały, lecz Marja machnęła ręką i zaczęła

pakować węzełki, szykując się do podróży.

Na każdym cyplu, który mijali, stały wielkie stosy drewna zebranego na brzegu.

Nazajutrz miały zapłonąć i świecić jako wici wzdłuż fiordów.

Marji wydawało się, że łódź ledwie sunie po wodzie, jakby cały świat znieruchomiał,

niczym tuż przed zejściem lawiny. Nawet letnie niebo zdawało jej się groźne, szaroczarne

chmury zbierały się na horyzoncie. Drżała z zimna, mocniej otuliła się peleryną, uszytą

niestety z najlepszego, najcieńszego sukna, nie mogącą więc dać jej wiele ciepła.

Liczyła poruszenia wioseł. Czterej mężczyźni wytężali siły, łódź bowiem nie została

przystosowana do pokonywania dłuższych odległości. Żagiel zwisał z masztu, nawet

background image

najlżejsze tchnienie wiatru nie przychodziło im z pomocą.

Marja skuliła się, przymknęła oczy. Obraz Nielsa jak zwykle tkwił pod powiekami.

Pozwoli sobie teraz przyjrzeć mu się uważniej, spróbuje uporządkować uczucia. Przeważał w

niej czający się lęk o syna, lecz jednocześnie czuła tęsknotę za mroczną namiętnością Nielsa.

On jest niebezpieczny, pomyślała po raz setny. Musiała mocno wziąć się w garść, by

serce nie oszalało jej w piersi. Zawstydzona przyznała przed sobą, że nawet niespodziewane

zniknięcie Karla Martina stawało się nieistotne w porównaniu z tym jednym, co się

rozpoczęło i żądało dokończenia. Inaczej nigdy nie zazna spokoju.

• Wypożyczyła konia pod wierzch u Munthego. Najmłodszy z synów zaofiarował się

odprowadzić ją aż do dworu Nielsa. Miał w pobliżu letnią zagrodę i mógł się tam wybrać,

nawet o tak wczesnym poranku.

Jechali szybko. Młody chłopak z początku zerkał na nią spod oka, zastanawiał się

pewnie, jakiego tempa może się spodziewać po takiej damie. Marja przy kilku okazjach

ukradkiem dosiadała Czarnego, jeździła jednak za mało, by czuć się całkiem bezpiecznie.

Zorientowała się, że siwa klacz łatwiej daje się prowadzić, zwierzę słuchało nawet lekkiego

ściągnięcia cugli i kłusowało bez oporu. Koń dobrze znał drogę, omijał kamienie i zwalone

drzewa, strzegł też jeźdźca przed zwisającymi nisko gałęziami. Chłopak jadący na gniadym

pociągowym koniu uśmiechał się zachęcająco i chwalił Marję. Widok kobiety dosiadającej

konia należał do rzadkości. Szeroka czarna sukienka Marji nadawała się do konnej jazdy,

układała się w fałdy wokół nóg w wysokich butach i strzegła jej skromności nawet, kiedy

wierzchowiec przyspieszał, a wiatr chwytał w objęcia włosy i ubranie.

Podróż mijała szybko, niemal za szybko. Marja odkryła, że przyjemność sprawia jej

jazda na żywym, silnym zwierzęciu. W kontakcie jeźdźca i konia było niemal coś

zmysłowego. Czuła, że policzki jej płoną, umysł się rozjaśnia, a myśli stają się lżejsze.

Dotarli do płotu oddzielającego pola Olego od ziemi sąsiadów. Ujechali jeszcze

kawałek i chłopak zdjął czapkę.

- Jesteśmy na miejscu. Tu jest furtka, czy mam iść i zgłosić twoje przybycie?

Łydki Marji lekko teraz drżały, lecz zdołała zsiąść z konia o własnych siłach.

- Nie, dziękuję - odparła. - Pójdę chyba sama. Myślę, że ktoś już wstał, chociaż

przybywam o bezbożnie wczesnej porze.

Chłopak dostał dwie monety za pomoc, obiecała mu jeszcze talara przy zwrocie konia.

- Zaprowadź jeszcze, proszę, Huldrę do stajni... Marja nabrała powietrza w płuca,

otrzepała suknię z kurzu i końskiej sierści. Poprawiła koronki przy szyi, spięte srebrną broszą.

Na głowie miała haftowany nakrochmalony czepiec, oznakę jej pozycji i statusu. Podczas

background image

konnej jazdy czepiec zsunął się do tyłu i ciasny warkocz otaczający głowę rozplótł się i opadł.

Przytrzymując w ustach szpilki do włosów, splotła dwa wieńce na karku. Surowa fryzura, ale

potrzebna jej będzie cała siła i choćby pozorowana kontrola nad sobą.

Ostrożnie zbliżyła się do zabudowań, leżały jedno przy drugim, ustawione na kształt

podkowy. Na środku okazały dom mieszkalny, wysmołowany na brązowo, z białymi oknami.

Piętrowy, miał ganek na dole i na górze. Marja zauważyła dym unoszący się z jednego

komina. Budynek z lewej strony był jeszcze większy, chociaż prosty, bez ozdób: obora i

stajnia. Dalej spichrz pomalowany na czerwono, biało i niebiesko. Obok mniejszy domek, za-

pewne kurnik. Marja usłyszała dobiegający ze środka hałas, a zza uchylonych drzwi

wydobywał się ostry zapach. Szła wolno, rozglądając się za ludźmi.

Przy studni stała młoda kobieta. Wylewała sobie właśnie na głowę wiadro wody,

krople ściekały z ciemnych włosów, zmoczoną miała również bluzkę. Drżała z zimna, na

pewno dopiero opuściła ciepłe łóżko.

- Szczęść Boże - Marja pozdrowiła ją głośno i podbiegła.

- Witaj - odparła tamta ostrożnie.

- Szukam Nielsa Kvithovuda - oznajmiła Marja. - To jego dwór?

Owszem, tak było. Kobieta poprosiła, by Marja usiadła i cierpliwie poczekała, a ona

sprawdzi, czy gospodarz już nie śpi. Kogo miała zapowiedzieć?

Marja podała swoje imię, kobieta najwidoczniej nigdy wcześniej go nie słyszała.

Nosiła niebieską spódnicę i szary, obciskający piersi stanik. Pewnie chłopka, zatrudniona przy

sianokosach.

Marja nie bardzo wiedziała, co ma ze sobą począć. Chłopak z końmi zniknął w stajni,

usłyszała dobiegające ze środka męskie głosy. A jeśli on...

Niels mógł tam być. Marja nie potrafiła zapanować nad dziewczęcą gorączką we krwi.

Na Boga, pomyślała, co się ze mną dzieje? Czy nie wyrosłam już z podobnych

reakcji? Przecież niewiele mi brakuje do trzydziestki.

Mogła zmusić ręce do spokojnego leżenia na kolanach, mogła zmusić wargi, by nie

drżały, i nogi, by zachowały spokój. Oddychając powoli, równo, umiała sprawić, by policzki

nieco jej zbladły, ale tępego, słodkiego bólu w dole brzucha pozbyć się nie zdołała.

Za plecami na wysypanej żwirem dróżce usłyszała ciężkie kroki. Wiedziała, że to on.

Chciała natychmiast się odwrócić, pochłonąć go wzrokiem, lecz nie ruszyła się z miejsca.

Powoli tylko odwróciła głowę. Udawała, że zaskoczył ją jego widok. Ubrany był w niebieskie

spodnie, obcisłe i lśniące, uszyte zapewne z jedwabiu, kurtkę miał zarzuconą na ramiona.

Biała koszula o prostym kroju, jaki noszą wieśniacy, lecz z najlepszego adamaszku, w ma-

background image

towym materiale lśniły wtkane motywy, dostrzegła orła. Zaraz pochwyciły ją oczy

mężczyzny.

- Witaj, Marjo Oppdal, witaj w moim dworze! Marja wstała, podała mu rękę.

- Szczęść Boże, Niels, i dziękuję! Żadne nie wiedziało, co dalej mówić. Marja

dostrzegła jakiś ruch za zasłoną w oknie na piętrze, Niels poszedł za jej wzrokiem, zwrócił się

w stronę domu.

- Wejdziesz chyba do środka i tam opowiesz mi, z czym przybywasz?

- Przychodzę po syna - odparła cicho. Niels westchnął ciężko, powoli pokręcił głową.

- Tak, twój syn rzeczywiście jest tutaj. Zanim jednak dumna matka wtargnie do środka

i złapie go za ucho, muszę ci coś powiedzieć.

Pozwoliła, by podał jej ramię, i poszła razem z nim. Wyczuwała, że Niels jest

spokojny, że ruchy ma wręcz opóźnione. Napięcie między nimi legło w powietrzu niczym

mgła, Marja z trudem hamowała się, by nie zdradzić się spojrzeniem i nie wyjść naprzeciw

milczącemu wyzwaniu bijącemu z całego jego ciała.

Wprowadził ją do niewielkiej izdebki. Były tu meble przypominające jej pokój

Nadjany. Przy jednej ścianie stała olbrzymia szafa zdobiona rzeźbieniami, malowanymi na

niebiesko, czerwono, gdzieniegdzie łuszczyło się złoto. Pod ścianą długi stół, ciężki, lecz nie

pozbawiony stylu. Nie pasował jednak do krzeseł na wygiętych delikatnych nogach,

zdających się pochodzić wprost z kobiecych marzeń. Na ścianach wisiały gobeliny i obrazy o

wyrazistych barwach. Również na suficie widniał kiedyś jakiś motyw, warstwa wapna miała

go ukryć, tymczasem podkreślała ruchy pędzla malarza. Bujne róże, namalowane zdecydowa-

nymi pociągnięciami w ostrych kolorach.

Niels powiedział coś do niej. Poprosiła o wybaczenie, zamyślona nie usłyszała, co

mówił.

- Spytałem, po co tu przyjechałaś? Nadjana powiedziała ci chyba, że nie ja zwabiłem

tu chłopca. Siedział przy lodzi, kiedy miałem odjeżdżać.

Marja westchnęła ciężko.

- Owszem, wiem, ale boję się o niego. To, co robisz, jest niebezpieczne.

- Istnieją bardziej niebezpieczne rzeczy - odparł cicho.

Zdjął kurtkę, w rozcięciu szerokiej koszuli widać było szeroki pas nagiej skóry, od

szyi niemal aż do pępka. Rękawy miał podwinięte. Włosy obciął, Marja zauważyła teraz, że

jakby mu się przerzedziły. Białe niczym śnieg natychmiast przyciągały uwagę do jego twarzy,

w której niebieskie jak lód oczy potrafiły świecić i błyskać.

Dobrze wiedziała, co Niels ma na myśli, co może być groźniejsze od buntu, który

background image

wkrótce miał wybuchnąć wśród ludzi.

Nie było sensu protestować, udawać skromnej. Prędko ominęli stadium zalotów, w

lesie zapomnieli o wszystkim. Byli tak szczerzy w swym pożądaniu, że Marję wciąż na

wspomnienie tamtej chwili ogarniało przerażenie.

- Przyjechałaś, by zakończyć to, co rozpoczęliśmy, prawda?

W jego głosie brzmiała powaga. Patrzył na nią tak przenikliwie, że czuła jego wzrok

bezpośrednio na skórze.

Z podniesioną głową odpowiedziała na spojrzenie niebieskich oczu, spostrzegła, że

biegną od nich głębokie bruzdy. Dopiero teraz zauważyła, że ma do czynienia z dobrze już

dojrzałym mężczyzną.

- Wprawiłeś mnie w straszny niepokój. Kiwnął głową.

- Ty mnie również.

Nie potrafili znaleźć dalszych słów, oboje zawstydzeni faktem, że nie odczuwają

potrzeby, by cokolwiek upiększać, zdobić cokolwiek pozłotą miłości.

- Kocham mego męża, naprawdę go kocham, dlatego tak mało z tego rozumiem. Chcę

pozbyć się tej gorączki z krwi i sądzę, że z tobą jest podobnie, Nie należysz do mężczyzn,

którzy potrafią żyć z nie dokończoną myślą.

Niels śmiał się teraz cicho. Pochylił się w przód na krześle, podłożył ręce pod brodę

jak chłopak, a w oczach pojawiła się drwiąca wesołość.

- Masz całkowitą rację. Nie mogłem spojrzeć na żadną kobietę, by nie widzieć w niej

twojej twarzy. Do diabła, straszna jest twoja moc, czarownico!

Marja zmrużyła oczy. Wstała, przyglądała mu się uważnie, zdejmując pelerynę

wystudiowanym ruchem.

- Moją czarodziejską moc łatwo złamać. Słyszałam o twojej sławie, Nielsie

Kvithovud, nie kąpiesz się dwa razy w tej samej wodzie, i ja też nie mam zamiaru tego

robić...

Był już przy niej, blisko, groźny w swej przewadze.

- Najlepiej więc będzie ten jeden raz porządnie cię pognębić.

Nie dotknął jej ust, tylko przycisnął wargi do szyi, przestraszyła się, że zostawi ślad, i

odepchnęła go niechętnie, ale on złapał za warkocz i mocno przytrzymał.

- Jest ranek, Nielsie Kvithovud. Widziano, jak przychodzę. Najpierw chcę pomówić z

Karlem Martinem, mam mu wiele do powiedzenia. Jutro wieczorem wracamy.

Niels dobrze skrywał teraz swoje uczucia. Żołnierz walczył w nim z kochankiem.

- Zostaniecie chyba przez kilka dni? Skorzystacie z mojej gościnności? Chłopiec

background image

dobrze się tu czuje, on dorasta, Marjo. Powinnaś go zobaczyć wśród ludzi, mówi takie

mądrości, że całkiem ich rozbraja.

Marja uśmiechnęła się uprzejmie.

- Ale Karl Martin musi wrócić do domu, do swego ojca, i to jak najprędzej.

Niels mocno ujął ją za ramiona.

- Marjo, popełniasz błąd, przywiązując go tak mocno do siebie. Chłopiec jest już duży,

a wkrótce będzie dorosły. Sam postanowił oderwać się od was. Zaproponowałem mu dach

nad głową, tu może robić to, co lubi, czyścić moją broń, chodzić ze mną... Dla niego to

przygoda, rozumiesz?

Marja chciała zaprotestować, nie podobał jej się pouczający ton w głosie Nielsa, a

jego słowa wcale jej nie uspokoiły, przeciwnie.

- Karl Martin nie może pokochać broni! Nigdy nie zostanie żołnierzem, nigdy!

Niels uśmiechnął się wprost w jej rozgniewane oczy, przeraziła ją lśniąca w nich siła.

Widniało tam też coś jeszcze, coś przywodzącego na myśl nieobliczalnego, drapieżnego

ptaka. Przeszedł ją dreszcz.

- Twój syn już jest małym żołnierzem, Marjo. Jest nim od dawna, chociaż ty tego nie

zauważyłaś.

Słowa raziły ją mocno, nie mógł ich dobrać lepiej. Przełknęła z trudem ślinę,

wiedziała, że łatwo odgadnąć dręczące ją wyrzuty sumienia. Między nimi nie było miejsca na

takie dyskusje, rozmowa stawała się zbyt intymna. Marja nie chciała, by Niels w taki sposób

zaglądał do jej wnętrza. Zaczynał się liczyć dla niej jako osoba, a tak być nie powinno. Miał

być tylko ciałem, żądzą, marzeniem.

- Wystrzegaj się pouczania innych, jak powinni wychowywać dzieci - oświadczyła

podniesionym głosem. - O ile wiem, żadnego nie udało ci się spłodzić.

Twarz Nielsa napięła się, Marja pożałowała swoich słów już w momencie, gdy je

wypowiadała. Jeśli on dotknął jej ukrytych ran, to i ona trafiła w miejsce czulsze, niż się tego

domyślała.

- Nie bądź taka wyniosła, Marjo. Spłodzenie dziecka nie jest żadną sztuką, dużo

większą jest wychowanie go. Bez względu jednak na wszystko, moja droga, możesz utracić

swoje dzieci, zanim się obejrzysz. Lepiej więc ich nie mieć.

Nie miał takiego zamiaru, ale w jego słowach kryła się groźba. Uznała ją za kolejną

raniącą replikę.

Zaskoczona poczuła, że płonący w niej żar z wolna zaczyna się wypalać. Mogła teraz

obserwować jego sylwetkę, nawet wyobrażać sobie miękką skórę, wspominać smak jego

background image

warg, a głos jej się nie załamywał. Ogarnęło ją uczucie przypominające mdłości, nie

pochodzące jednak z żołądka.

Nielsowi odmienił się humor, zmienił również taktykę.

- Nie będziemy tak stać tu i się droczyć, Marjo Oppdal, nie po to przyszłaś. Chodźmy

do Karla Martina, porozmawiasz z nim. Sądzę jednak, że lepiej będzie, jak ja pójdę pierwszy i

przygotuję go na twoją; wizytę.

Marja wyraziła zgodę skinieniem głowy, zdawała sobie sprawę, że syn może nie być

zachwycony jej przybyciem.

- Później mam dużo zajęć. Dzisiejszy dzień jest bardzo ważny, czeka nas też pełna

emocji noc. Wieś się burzy, Marjo. Chłopi naprawdę przekuli lemiesze na miecze, więcej

zdradzić ci nie mogę, powiem tylko, że dziś wieczorem moje życie zawiśnie na włosku.

Marja zorientowała się, że dramatyzm jego słów nie jest przesadzony. To, co

powiedział, zapadło jej w serce, zwiększając jeszcze niepokój. Uczucia, jakie żywiła dla

niego, odmieniały się tak prędko. W jednej chwili czuła się chłodna i głupia, w następnej bała

się, że utraci coś, czego nigdy nie miała. Teraz pragnęła go poprosić: „nie umieraj”.

Język jednak jej nie słuchał, bo to być może byłoby odpowiednim zakończeniem tego

opętania.

Zaczął gładzić jej ciało tak intymnie, jak gdyby należeli do siebie przez całe życie.

Wodził palcami po liniach sukni, palce musnęły sznurówkę stanika i Marja zadrżała,

uświadamiając sobie, że przez cienki materiał bluzki mógł wyczuć jej piersi.

- Zaczekasz jedną dobę, prawda? Tylko o to cię proszę. Przymknęła oczy, obiecała.

Nie wiedziała dlaczego, czuła jedynie narastający mdły niepokój. Wciąż jeszcze jednak szalał

w niej ogień, wciąż pragnęła złapać go za ręce i stawiać większe żądania, lecz lodowato

niebieskie oczy przestały ją już tak pociągać, widniało w nich raczej coś, co budziło jej lęk.

Gdy wrócił i oznajmił, że Karl Martin podniósł krzyk i groził, że ucieknie dalej,

niepokój zmienił się w rozpaczliwy strach.

- Co ty mówisz? Coś ty z nim zrobił? On nie chce widzieć rodzonej matki?

Niels stał nieruchomo jak pomnik. Ręce skrzyżował na piersi, nogi rozstawił szeroko.

Był przeszkodą.

- Ja nie kłamię, Marjo. Dlaczego miałbym cię oszukiwać? Musisz pogodzić się z

reakcją Karla Martina. Jemu nie jest łatwo.

Oczy Marji zwęziły się w dwie szparki.

- Przyprowadź go do mnie, Niels, inaczej, obiecuję, czekają cię kłopoty. Porwałeś

cudzego syna!

background image

Niels zdrętwiał. Rozgorzała między nimi otwarta walka o władzę, lecz na innej, nie

cielesnej płaszczyźnie, pojedynek o to, które z nich ma silniejszą wolę.

- Chyba się zapominasz, Marjo Oppdal. Nie jesteś już królową w swoim małym

królestwie, jesteś moim gościem, a tu, w tym dworze, ja rządzę!

Spojrzenie jego oczu wpalało się w nią, ale Marja postanowiła odgonić strach. Wśród

gróźb, twardych słów i jawnej demonstracji władzy wyczuwała, że nie przestała się dla niego

liczyć. Być może Niels nie da się przestraszyć, lecz bez wątpienia pozwoli się kupić.

- Obudziły mnie twoje słowa, Niels. Wydaje mi się, że rozumiem teraz wszystko o

wiele lepiej. Jeśli stąd teraz odejdę, to ze swobodnym sercem, bo to było tylko pożądanie,

zwykła żądza, kusiło mnie jedynie twoje ciało. Widzę teraz, że jesteś żałosnym stworzeniem,

chcesz wykorzystać moje dziecko, by mnie szantażować. To gasi ogień.

- Nie wierzę - szepnął z uporem. - Spójrz na siebie, policzki ci płoną. Czujesz, jak

krew pulsuje ci w żyłach, wiesz, że gdybym cię teraz dotknął, byłabyś stracona.

- Spróbuj tylko - szepnęła bez tchu. Rzucił się na nią, całował każdy fragment

odsłoniętej skóry, najpierw wnętrze nadgarstków, ramiona, sznurówka przy staniku już się

rozplotła. Marja jęknęła cicho i zacisnęła zęby. Stała prosto jak struna, nie wiedziała jednak,

jak długo myśli zdołają kontrolować ciało. To niebezpieczna gra. Niels postawił wysoką

stawkę, teraz jego usta nie wahały się przed niczym, szukały wszystkich zakamarków,

wsuwały wszędzie, gdzie tylko dłonie zdołały dotrzeć i zedrzeć osłaniające ją ubranie.

Zanosił się śmiechem płynącym aż z gardła.

Mdłości minęły, zasłona sprzed oczu nareszcie opadła.

- Już za późno, Niels - rozległy się słowa w jego uszach.

Marja nie odpychała go, nie broniła się przed jego dotykiem, nawet nie odwróciła

twarzy przed pocałunkami i rozbawionym łaskotaniem języka. Mimo to jednak Niels z

wyrazem mogącym przypominać przerażenie na twarzy cofnął się chwiejnie. Puścił ją, jak

gdyby jej skóra nagle zaczęła go parzyć.

Marja nie naciągała ubrania, stała na środku izby z jedną piersią odsłoniętą, włosy

niczym czarna chmura otaczały jej głowę. Dzieliła ich odległość dwóch kroków. Z oczu

sypały jej się iskry, walka była już przesądzona. Jako zwyciężczyni mogła pozwolić sobie na

blady uśmiech.

Niels dyszał ciężko jak rozwścieczony byk, jasna skóra stała w płomieniach, Marja nie

wahała się obrzucić spojrzeniem jego udręczonego ciała. Był ubrany, lecz w swym pożądaniu

bardziej nagi niż ona.

- Odjeżdżamy już zaraz. Nie ustąpię, dopóki chłopiec ze mną nie pojedzie. Możesz po

background image

niego posłać już teraz albo zaczekać, aż przyjdzie lensman.

Diabelski uśmieszek rozpalił mu oczy, Marję przeszedł dreszcz, oparła się jednak

pokusie okrycia nagiej skóry. Byłaby to oznaka słabości, dowód na to, że boi się jego

spojrzenia.

- Lensman będzie miał dzisiaj co innego do roboty, moja droga.

Wolnym krokiem ruszył ku drzwiom i zawołał głośno:

- Margreta! Potem znów odwrócił się do Marji.

- Lepiej będzie, jak naciągniesz łaszki. Margreta jest śmiertelnie zazdrosna.

Rudowłosa kobieta musiała zauważyć, co się działo w tej izbie, lecz być może jej oczy

przesłoniły opary wódki. Marja pozwoliła sobie pomyśleć o niej ze współczuciem, ta

biedaczka miała ciężkie życie u boku Kvithovuda. Nieszczęsna dziewczyna dała się porwać

jego niezwykłej mocy przyciągania. W bladej twarzy Marja potrafiła wyczytać wielki smutek,

lecz również stanowczą wolę przeżycia. Rudowłosa podeszła do Nielsa, pocałowała go, objął

ją jak swoją własność, chłodno przedstawił je sobie, jak gdyby chciał zaznaczyć, że nic sobie

nie robi z chłodu Marji. Gdy jednak objął dłonią pierś rudowłosej, uśmiechając się lekko do

Marji, była to tak prostacka demonstracja siły, że Marja ledwie powstrzymała się od śmiechu.

Myśl o Karlu Martinie budziła w niej jednak coraz większy niepokój. Odetchnie, gdy syn

usiądzie nareszcie przed nią na koniu, unoszącym ich jak najdalej od tego mężczyzny i ko-

szmaru, w jaki ją wciągnął.

Odpowiedziała pełnym goryczy uśmiechem.

- Widzę, że masz inne zajęcia, Kvithovud. Najlepiej będzie, jak zostawię was samych.

Poproś swoich ludzi, żeby wyprowadzili mojego konia.

- Jej się wcale nie spieszy - rzekł Niels, tym razem zwracając się do Margrety,

patrzącej na nich rozbieganym wzrokiem. Widać było, że ta kobieta jest albo pijana, albo

niedorozwinięta.

- Weź ze sobą Krestjana i zaprowadź ją do izby... gościnnej, zadbaj o to, żeby miała

spokój. Żeby nikt nie zapowiedziany jej nie przeszkadzał.

Kobieta wolno skinęła głową. Niels uszczypnął ją w policzek. Marja dostrzegła teraz

na jego twarzy oznaki czegoś na kształt szaleństwa, przestał być piękny i pociągający. Teraz

budził w niej już tylko przerażenie. Resztkami sił panując nad sobą, zdecydowanie ruszyła ku

drzwiom. Nie zmusi jej, żeby tu została.

Jednym skokiem znalazł się między nią a kobietą, która pilnowała wyjścia, opierając

się rękami o framugę z obu stron.

Marja próbowała go odepchnąć, lecz on ani drgnął. Rozpaczliwie wyciągnęła rękę do

background image

uśmiechniętej twarzy przypominającej teraz straszną maskę.

Była kompletnie nieprzygotowana na cios, od którego świat wokół niej zawirował,

ujrzała jeszcze niewzruszone oblicze Margrety i osunęła się na ziemię.

background image

ROZDZIAŁ XIII

Izba mieściła się między sypialnią Margrety a stryszkiem na wełnę. Nie miała okien, a

za sprawą solidnych zwojów wełny pod ścianami mogły stamtąd wydobywać się zaledwie

przytłumione odgłosy. Mimo to Margreta leżała, nasłuchując, czekała, aż czarnowłosa

nieznajoma ocknie się i zacznie krzyczeć.

Drżała lekko, zmarzła. Na myśl o uwięzionej przeżegnała się z wdzięcznością, że ona

sama może cieszyć się swobodą. Niestety, ostatnie dni pokazały, że stąpa po bardzo cienkim

lodzie.

Przestała już płakać. Przeżyła jedną noc pogrążona w najczarniejszej rozpaczy, teraz

jednak mogła znów chodzić z podniesioną głową i stawiać czoło światu z tą samą chłodną

dumą. Przynajmniej wtedy, gdy wzmocniła się kilkoma łykami wódki. Ostatnio może trochę

przesadzała, teraz jednak zamroczenie powoli opuszczało jej ciało, czuła się jak przeżuta i

wypluta.

Wkrótce nadejdzie czas, by wyruszyć.

Niels za stodołą zgromadził dwa tuziny mężczyzn. To oni właśnie mieli przypuścić

szturm, podniecić tłum i skłonić do wpłynięcia na zakazane obszary niczym nie dająca się

powstrzymać fala powodzi. Margreta znała tę taktykę, wiedziała, że zabiorą wszystko, co

znajdą. Będą zamaskowani, twarze przewiążą chustkami, innym wystarczą policzki

wysmarowane sadzą i kapelusze nasunięte głęboko na oczy. Bez względu na wszystko,

zdaniem Nielsa, powstanie chaos tak wielki, że ludzie wójta nie zdołają nikogo rozpoznać. On

sam pójdzie z gołą głową, tylko z czerwoną przepaską na czole. Pozostali także je dzisiaj

nosili, widziała, jak pozdrawiają się z powagą i krążą w napięciu, a czerwone paski materiału

powiewające na wietrze umacniają ich poczucie więzi.

Pocięto na nie jej niedzielną suknię. Nie przejęła się tym, kto by dbał o sukienkę?

Tylko ten kolor jej się nie podobał, to zły znak. Wróży krew...

Margreta stanęła przy oknie. Ubrana była w spodnie i szeroką kurtkę, włosy schowała

pod mocno zawiązaną chustką, lecz i tak nikt nigdy nie wziąłby jej za mężczyznę.

Wciąż czuła się obolała i pusta. Serce nie przestawało krwawić jej z żalu za

kiełkującym w niej życiem, które tak prędko przestało istnieć. Ale wypływająca z jej wnętrza

krew powoli zaczynała stawać się coraz ciemniejsza, co oznaczało, że rana wkrótce się

zabliźni.

Niels swoją brutalnością zabił dziecko. Nie potrafiła powiedzieć, czy go za to

nienawidzi. W jednej chwili przeklinała i życzyła mu śmierci, w następnej zaś serce pod-

background image

chodziło jej do gardła i sztywniała ze strachu na myśl o tym, że być może tej nocy on pożegna

się z życiem.

Teraz, gdy popołudnie dusiło od upału, a ludzie szykowali się do sobótkowej nocy...

Nie wiedziała, co czuje.

Wolno zeszła po schodach na światło słońca. Biedacy przemienieni w dzielnych

wojaków powitali ją jak maskotkę. Niels siedział w pewnym oddaleniu od zgromadzonych, w

otoczeniu czterech najbliższych ludzi, Reinerta, syna Munthego i dwóch wyrośniętych

przyrodnich braci z Navarsete.

Ruszyła w ich stronę bezszelestnie, wpatrzona w silne plecy okryte czerwoną kurtką.

Żaden nie podniósł głowy, zasłuchani byli w ciche słowa Nielsa. Margreta instynktownie się

zatrzymała, na wpół ukryła za drzewem. Stąd docierały do niej urywki słów przemowy

dowódcy. Mówił o tym, co się wydarzy, rozdzielał zadania, instruował, co powinni mówić na

późniejszych przesłuchaniach, a czego nie.

Margretę ogarnęło niekontrolowane drżenie.

Co to wszystko znaczy? Niels zawsze jej powtarzał, że nikt nie śmie tknąć ani jego,

ani jego ludzi, władze bowiem będą się obawiały masowego buntu.

- Chłopiec najprawdopodobniej nie ujdzie z tego z życiem, to żółtodziób, mleko

ledwie wyschło mu pod nosem. Ma zaledwie dwa strzały. Jeśli szczęście będzie mu sprzyjać,

to zastanie wójta samego i wtedy ma pewną szansę, ale ten tchórz na pewno trzyma przy

sobie przynajmniej jednego człowieka. Jego baba, tak mi doniesiono, sypia gdzie indziej.

Margreta musiała mocniej przytrzymać się pnia.

A więc wójt zginie, to już postanowione. Zabójstwo stanowiło nieodwołalną część

planu. To już nie był wyłącznie bunt wzywający do sprawiedliwości, żądanie miejsca do

życia.

Chłopiec pójdzie prosto na śmierć.

Wycofała się po cichu.

Przebiegła przez dziedziniec, czując, jak ból przenika przez kruchą osłonę do jej serca.

Zanim wstanie świt, nieznajoma straci swego syna.

To nie ma sensu.

Niels zabił swoje własne dziecko, może nie zdając sobie sprawy, co robi. Nawet

skłonna była mu to wybaczyć, musiała patrzeć w przyszłość, inaczej zostanie całkiem sama.

Ale ta obca, być może i ona go kochała, zaufała mu, a teraz chciał ukarać ją w najokrutniejszy

z możliwych sposobów.

Margreta nie wątpiła, że plan Nielsa na pewno stanowi część kary. Cóż takiego

background image

uczyniła mu ta kobieta, by doprowadzić go do takiej ślepej nienawiści?

Margreta zapukała w zamknięte na klucz drzwi, dopiero potem je otworzyła i wstąpiła

w ciemność. Pachniało tu nagrzaną od słońca wełną. Czarnowłosa stała przy ścianie,

promienie światła padały na jej twarz. Wydłubała dziurki między belkami, by móc wyglądać.

Stanęły naprzeciwko siebie, jedna w świetle, druga w cieniu.

- Jesteś bardziej więźniem niż ja - odezwała się Marja. W dumnym głosie zabrzmiała

nieskrywana pogarda.

Margreta skinęła głową.

- Tak, on ma mnie na własność.

- Nieszczęsna - szepnęła Marja. Promienie słońca rysowały na jej jasnych policzkach

smugi, jak gdyby zostawione przez ciosy.

- Zamierzam cię stąd wypuścić, Marjo.

- Chyba się z tym nie spieszy, prawda? Margreta była wstrząśnięta.

- Nie chcesz wyjść i odnaleźć syna? Grozi mu ogromne niebezpieczeństwo! Zdaje się,

że nie rozumiesz powagi sytuacji.

- Oczywiście, że rozumiem. Niels to śmiertelnie niebezpieczny przyjaciel i Karl

Martin na pewno też to zrozumie, ale do jutra mogę zostać. Zdążę wtedy zabrać stąd syna.

- Nie!

Krzyk Margrety był tak bezradny, choć to ona miała klucz do drzwi. Zrozpaczona

chwyciła Marję za ramię i popchnęła w stronę wyjścia. Nie chciała zdradzać strasznego planu,

nie mogła znieść myśli o pogardzie, z jaką potraktuje ją ta kobieta, kiedy się dowie, że

Margreta kocha mordercę dzieci.

- Idź już, odszukaj go natychmiast, znajdź swoje dziecko! Ono jest w

niebezpieczeństwie, zabierz je stąd, opuśćcie to miejsce tak szybko, jak tylko możecie. Dziś

wieczorem będzie już za późno!

Marja zrozumiała, że kobieta ma powody, by tak się zachowywać. Ogarnęła ją

wdzięczność, napłynęło poczucie siostrzanej więzi.

Oświadczyła z powagą:

- Jesteś odważną niewolnicą, Margreto. Pewnego dnia i ty znajdziesz w sobie dość

siły, by się mu sprzeciwić.

- Być może - odparła rudowłosa schrypniętym głosem. - Ale teraz już idź, prędko!

Ruszaj do zajazdu w Fjora, a ja prześlę wiadomość Karlowi Martinowi, powiem, że ma się

tam z kimś spotkać, będzie myślał, że to wiadomość od Nielsa.

Marja podziękowała jej raz jeszcze, teraz musiała tylko przekraść się nie zauważona

background image

do stajni, gdzie czekał pożyczony koń. Zanim Marja zdążyła pomyśleć, Margreta ściągnęła

spodnie i kurtkę.

- Weź to, wygodniej będzie ci się jechało, i jeśli szczęście nam dopisze, mężczyźni

wezmą cię za mnie.

Kolejne prędkie podziękowania i Marja poczuła, że serce uderza jej teraz

niebezpiecznie szybko. Zapomniała o bólu skroni, o spuchniętej wardze i zdrętwiałym karku.

Pojęła nagle, jakie ryzyko podejmuje Margreta. Gdyby Niels się o tym dowiedział, mógł ją

zabić. Po tym, co Marja widziała wcześniej tego długiego dnia, zrozumiała już, że tkwi w nim

okrucieństwo nie dopuszczające żadnej litości. Być może ono właśnie stanowiło jądro owego

braku uczuć, czyniącego go tak niezwykłą postacią. Marja wstydziła się teraz swej

prymitywnej żądzy, tego, że w ogóle pozwoliła, by kierowało nią pożądanie do mężczyzny o

lodowatych oczach.

W drzwiach zdyszana pożegnała się prędko, serce waliło jej jak młotem. Margreta

straszliwie pobladła.

- Uważaj na siebie, Margreto, i nie wahaj się zwracać do mnie o pomoc, jeśli

czegokolwiek będziesz potrzebowała.

Margreta odgarnęła włosy, nie chciała dziękować, lecz w jej oczach Marja dostrzegła

nową pewność siebie. Ta kobieta być może zdoła się podnieść, pewnego dnia zerwie łańcuchy

i wyrwie się z mocy tego niezwykłego mężczyzny. Marja miała wielką nadzieję, że tak się

stanie. Margreta okazała przynajmniej odrobinę współczucia i rozsądku w tym kotle gwałtu,

buntu, rozpaczliwego protestu biedaków.

Marja biegnąc do stajni wstrzymała oddech, jej koń pasł się za domem, ktoś

przywiązał go do drzewa. Sztywnymi palcami rozwiązała cugle, nie szukała siodła, nie mogła

ryzykować, że ktoś ją zobaczy. Prawdopodobnie jednak nikt poza Margreta, Krestjanem i

Nielsem nie wiedział o jej uwięzieniu. Na półce przy drzwiach do stajni wisiały juki,

przytroczone wcześniej do siodła. Marja zabrała je, nieudolnie przywiązała sobie w pasie,

uderzały ją w uda, gdy tylko koń zaczął się poruszać. Zmusiła się, by jak najspokojniej

dojechać do furtki, wiedziała, że jeśli Niels wciąż tkwi ze swymi ludźmi za stodołą, to nie

może jej widzieć. Gdy tylko wyjechała na drogę, uderzyła piętami w bok konia. Silna klacz

ruszyła z kopyta, podrzucając ciało Marji tak, że unosiło się niemal w powietrzu. Marja nie

zdążyła się nawet wystraszyć konia, a już była za zakrętem i dwór Kvithovuda zniknął jej z

oczu. Ściągnęła wtedy mocno cugle, odzyskała kontrolę nad zwierzęciem, a potem zsunęła się

z jego grzbietu, czując, jak szloch rozsadza jej piersi. Pogrzebała w worku i znalazła

odświętną suknię, którą z jakiegoś powodu zabrała ze sobą. Zła była teraz, że to najlepsza

background image

suknia, jaką miała, i że wzięła ją w nadziei, iż będzie mogła się w niej pokazać Nielsowi.

Teraz wyglądała w niej dość dziwnie, zwłaszcza że jechała bez siodła. Ludzie będą się gapić,

trudno, takie samo zdziwienie wzbudziłaby, gdyby zjawiła się w spodniach.

Do zajazdu było dość daleko, w dodatku pobłądziła na krzyżówce przy Kvam,

zorientowała się, że popełniła błąd, dopiero wówczas, gdy dookoła zaczęły się wznosić

strome zbocza.

Zawróciła, pojechała dalej.

Słońce odpoczywało nad pasmem wzgórz.

Było czerwone jak krew. Wkrótce istoty, które ożywają tylko w sobótkową noc, wyjdą

na świat. Marja zawsze lubiła mrożące krew w żyłach opowieści o czarach i dziwach,

rozgrywających się w tę noc. Lubiła rozbawiony płomień ognisk, fiord w tych godzinach

zawsze był taki urokliwy...

Pośladki bolały ją już tak, że ledwie mogła siedzieć.

Ostatni kawałek drogi do domu Munthego był bardzo nieprzyjemny, nie tylko ze

względu na spojrzenia, jakimi obrzucali ją biedacy i chude dzieci. Oddawszy konia z ulgą

ruszyła pieszo, mijając nieliczne domy przy drodze nad zatoką.

Przy Elvebakken ujrzała pięciu bardzo młodych mężczyzn, odpoczywających w cieniu

zwieszających się gałęzi brzóz. Byli żołnierzami, lecz wciąż jeszcze chłopcami. Mieli tu

ćwiczyć przez pewien czas, później przy wtórze okrzyków radości wysyłano ich w nieznaną

przyszłość, na ważną wojnę prowadzoną przez króla. Marji posmutniały oczy, zapragnęła

podejść do nich i poprosić, by wrócili do domu. Dla nich jednak nie było żadnego wyjścia. To

synowie najuboższych wieśniaków, na ogół nie posiadających ziemi. Odsługiwali za innych,

za tych, których stać było na wykupienie się od ryzyka, że skończą jak mięso armatnie.

Gdy ich mijała, nie mogła nie usłyszeć nieprzyzwoitego komentarza, rzuconego przez

któregoś.

Wolno odwróciła głowę, posłała im uśmiech i łagodne spojrzenie, jakiego się nie

spodziewali.

- Widzę, że macie dobry humor, chłopcy. Czy mogę was prosić o przysługę?

Poderwali się jak jeden mąż, ożywieni.

Marja przeszukała kieszenie, znalazła sakiewkę ukrytą wśród obszernych fałd

spódnicy. Wyjęła dziesięć talarów, chłopcom zaświeciły się oczy.

- Pożyczcie dla mnie konia, dobrego konia pod wierzch. Takiego, który zdoła unieść

rosłego mężczyznę. Powiedzcie, że zostanie zwrócony za dwa tygodnie. Resztę zatrzymajcie

dla siebie...

background image

Nie mogli uwierzyć, że dostają takie bogactwo. Koń nie będzie kosztował nawet

połowy.

Odeszli, kłaniając się w pas i spierając, jak podzielą się pieniędzmi. Marja położyła się

w cieniu drzew, szum rzeki koił skołatane nerwy jak uspokajająca kołysanka. Głowa bolała ją

teraz równie mocno jak siedzenie, przymknęła oczy.

Najwidoczniej musiała się zdrzemnąć, kiedy bowiem je otworzyła, otaczało ją pięciu

chłopców, a za ich plecami parskał koń. Od razu zauważyła, że to ogier. No cóż, niech i tak

będzie.

Nie pytała o cenę, podziękowała im tylko. Żołnierze ze swym nieoczekiwanym

bogactwem skierowali się do karczmy, lecz jeden został przy niej.

Ten ostatni był młodziutkim jasnowłosym chłopcem, miał szczupłe dłonie, twarz

pokrywał mu puch. Marja widziała, jak zbiera się na odwagę, widać bardzo chciał uchodzić

za mężczyznę. Zapytał niepewnie:

- Czy mogę zrobić dla ciebie coś jeszcze? Stwierdziła z zadowoleniem, że nie liczył na

zarobek.

Błysk w oku zdradził jej jego myśli. Przyjęła to jako komplement.

- Nie, chyba nie, ale dziękuję.

Młodzieniec spytał ostrożnie o to, kim jest i co taka pani robi sama w wiosce, w której

czai się niebezpieczeństwo.

Pozwoliła mu mówić, naprowadziła na temat zagrożenia, odważyła się nawet

wypowiedzieć głośno imię Nielsa. Twarz chłopca pociemniała.

- Dziś wieczorem spotka swój los, piękna kobieto. Znasz go?

Pokręciła głową, nie kłamała.

Chłopak rozejrzał się dokoła, bardzo chciał wywrzeć na niej wielkie wrażenie.

- Nie powinienem nic o tym mówić, piękna pani, ale niepokoję się o twoje

bezpieczeństwo. Musisz jak najprędzej stąd odejść, bo wieczorem, dziś wieczorem, wieś za-

leje się krwią.

Nie musiała nawet zadawać pytań, chłopca i bez tego ogarnął zapał. Zarumienił się,

opowiadając, spluwał jak mężczyzna, udawał twardego. Bardzo chciał jej zaimponować.

- Dragoni już jadą! Cztery statki, będą tu późnym wieczorem. Ktoś szepnął komuś, że

to się stanie dzisiaj, chłopi się uzbroili, a ten Kvithovud... Ludzie powiadają, że znów

poprowadzi ich na dwór wójta.

Marja słuchała z przerażeniem. Treść zdradzonej jej szeptem tajemnicy zaczęła w

pełni do niej docierać.

background image

Dziś wieczorem wieśniacy znów zaatakują dwór wójta, odbiorą sobie z nawiązką to,

co stracili w poprzedniej, nieudanej próbie buntu. Zażądają zwrotu honoru poległych

towarzyszy, pokażą władzom, że są potężni i niebezpieczni.

Ale ktoś ich zdradził.

Wójt siedzi zapewne i zaciera ręce, bezpieczny w przekonaniu, że dwustu ludzi z

twierdzy Bergenshus pospieszy mu z pomocą.

To będzie straszna bitwa.

Marja wyobrażała sobie zanoszących się krzykiem, zalanych krwią wieśniaków. Co

mogą zrobić wobec dwustu wyćwiczonych żołnierzy? Nie pomoże im nawet dwukrotna

liczebna przewaga.

- Muszę iść - szepnęła bez tchu.

- Czy mogę cię odprowadzić?

- Nie. Chociaż... owszem, chętnie. Do zajazdu.

Bez niczyjej pomocy wskoczyła na konia, dosiadła go okrakiem, po męsku, chłopiec

poprowadził wierzchowca w górę Trehestbakken i dalej, między starymi drzewami.

Młody żołnierz nie potrafił ukryć swoich myśli.

Miał ją za damę...

W zajeździe nikt nie widział Karla Martina, Marja nie chciała tracić czasu na czekanie.

Musi tam wrócić, odnaleźć chłopca i ostrzec innych. Oby tylko nie było za późno. Jeśli Niels

zdecyduje się posłać swoich ludzi do zagrody wójta, czeka ich krwawa jatka. Marja nie wątpi-

ła, że miękkie usta młodego żołnierza powiedziały prawdę. Chłopi przegrają tę bitwę, zanim

jeszcze się zacznie. Marja zacisnęła zęby, każdy ruch konia sprawiał ból już i tak obolałym

plecom, była niewprawnym jeźdźcem, napinała mięśnie, chcąc ustrzec się przed upadkiem. Z

zaciśniętymi zębami ściągała jednak cugle, wpatrzona w drogę przed sobą nie pozdrawiała

ludzi ciągnących do wsi. Na jej widok usuwali się na bok, sprawiali wrażenie, że ani trochę

się im nie spieszy, szli ubrani odświętnie na tańce i zabawę. Marja jednak wychwyciła w ich

oczach błysk napięcia i odgadła, że co najmniej połowa z nich wie, jaki dramat wkrótce się tu

rozegra.

Margreta nie wierzyła własnym oczom, kiedy nieznajoma wjechała konno na

podwórze. Policzki pokrywał jej rumieniec, z dzikością w oczach wykrzyczała imię Nielsa.

Co to ma znaczyć? Czy może jednak łączyło ich coś, o czym Margreta nie wiedziała?

Czyżby się wygłupiła? Może Marja była zaufaną Nielsa i odegrała przed nią komedię?

Poczucie zagrożenia napłynęło z nową siłą. Sądziła już, że Niels uwierzył w historię o

ucieczce więźniarki. Widział wszak siekierę i zniszczone drzwi, które Margreta

background image

własnoręcznie porąbała zaraz po odjeździe Marji.

Podbiegła do Marji, która bliska omdlenia zsunęła się z konia, dysząc ciężko jak

miech kowalski. Piękna suknia na brzegach była wystrzępiona jak łachman. Musiała w drodze

zaczepiać nią o krzaki i drzewa, pękła też z boku, z rozdarcia wychylała się pierś.

Niels usłyszał widać przenikliwe kobiece głosy i podniecone gdakanie dochodzące z

kurnika, biegiem okrążył stodołę. Szeroko otworzył oczy, kiedy poznał kobietę stojącą na

podwórzu.

Marja ruszyła w jego stronę, zauważył jej nagą skórę, spostrzegł, że jasnoniebieskie

wstążki przy sukni wyszyto najlepszym jedwabiem, widział drogie angielskie koronki przy

dekolcie i u rękawów. Wystarczył moment, by się opanował, choć zapragnął zacisnąć jej

dłonie na szyi.

Ona, o dziwo, nie miała w sobie ani cienia lęku, zbliżyła się do niego, we włosy

zaplątały się gałązki i paprochy. Dziwnie wyglądała w stroju szlachcianki z czerwoną twarzą i

dłońmi krwawiącymi od ściskania rzemiennych cugli.

Poczuł, jak serce ściska mu się w piersi.

- Przychodzę cię ostrzec, przynoszę straszne wieści. Musisz je usłyszeć, tylko ty jeden.

Wypowiedziała te słowa z trudem, nie tracąc czasu na złapanie oddechu po szalonej

jeździe. Mówiła bez ładu i składu, wymachując rękami, nie mogła ustać w miejscu. Teraz

dostrzegł w jej oczach lęk i desperację.

- Karl Martin, gdzie on jest? Nie znalazłam go, muszę...

Chciała gdzieś biec, ale Niels zaczął chichotać. Na poły niósł ją do domu, choć

protestowała z krzykiem, nie mogąc uwierzyć w to, co się dzieje.

Po schodach w górę, z powrotem do izdebki, przesyconej zapachem wełny. Framuga

wciąż była kupą wiórów, żadnych drzwi nie da się tutaj zamknąć.

Głos Nielsa był niczym cięcie mieczem. Trzymał Marję za rękę tak mocno, jakby

chciał ją wyrwać. Twarz wykrzywiał mu grymas, gniewne usta rozchyliły się jak paszcza

drapieżnika. Marja ledwie śmiała oddychać, z trudem pojęła wypowiedziane z sykiem słowa:

- Jesteś głupsza, niż myślałem. Uciekłaś, żeby znaleźć dzieciaka. Ta historia w pełni

mnie przekonuje, że jesteś kompletną wariatką. Myślisz, że w to uwierzę, czyżbyś aż tak mnie

nie znała?

Potrząsał nią, aż zęby dzwoniły jej w ustach.

Za jego plecami Marja dostrzegła bladą jak kreda twarz Margrety.

Rozpaczliwie zaczęła się szarpać, próbowała go uderzyć, z oczu trysnęły jej teraz łzy,

nie posiadała się z gniewu i rozpaczy.

background image

- To prawda, co mówię, dwustu dragonów! Musisz mi uwierzyć! Wszyscy zginiecie

albo zostaniecie pojmani. Wszyscy!

Niels przechylił głowę w tył, śmiał się głośno.

- Głupia babo, myślisz, że bym o tym nie wiedział? Cóż za idiotyczne kłamstwa! Nie

wiesz, że lensman to mój 'wierny przyjaciel? Wydaje ci się, że nie powiedziałby mi o tym,

gdyby władze naprawdę chciały przysłać aż takie siły?

Pchnął ją do tyłu, Marja upadła na kłąb wełny.

- Chętnie zabiłbym cię własnymi rękami, jeszcze słowo, a tak się stanie! A jeśli

ruszysz się z podłogi, to Margreta rozerwie cię na strzępy!

Odpiął od paska pistolet i rzucił go rudowłosej. Zdążyła go złapać, zanim upadł na

podłogę. Marja widziała, jak wbija wzrok w Margretę, wyczuła groźbę i władzę nad nią, jaką

demonstrował bez słów. Margreta zadrżała.

- Musisz mi uwierzyć - zatkała Marja. Margreta stała, mierząc do niej z pistoletu.

- Chyba mnie nie zastrzelisz? Nie zrobisz tego dla tego diabła?

Margreta opuściła broń.

- Nie, nie zrobiłabym tego. Ale błagam cię, zostań tu, dopóki on nie wyjedzie.

Zostań... Inaczej odbierze życie i tobie, i mnie. A wtedy nie będziesz miała żadnych szans, by

uratować syna.

- A więc ty mi wierzysz? Wiesz, że ten młody żołnierz mówił prawdę?

W oczach Margrety błysnął gniew.

- Mnie nie musisz okłamywać. Rozumiem, że jesteś w rozpaczy, ja też uważam, że on

posunął się za daleko, ale wciąż jeszcze masz szansę, żeby zabrać stąd chłopca. Gdy tylko

wszyscy wyjadą, wypuszczę cię. Dogonisz wtedy Karla Martina, bo on pojedzie na końcu.

- Wszystko, co powiedziałam, jest prawdą. Boję się nie tylko o mego syna, innym też

nie wolno zaatakować dworu wójta, uwierz mi, Margreto, przysięgam na Biblię i na własne

życie!

Margreta poczuła się niepewnie. Tego już było dla niej za dużo, wypadki ostatnich dni

wprawiły ją w stan paraliżu. O niczym więcej nie chciała słuchać. Marja wciąż jeszcze nie

rozumiała, że Karl Martin nie tylko znajdzie się na linii ognia. Wciąż nie zdawała sobie

sprawy, jak okrutny jest plan Nielsa. Niech i tak będzie. Nawet nie wiedząc tego, pojedzie za

chłopcem i zabierze go ze sobą. Nie trzeba jej mówić, że Niels przygotował dzieciaka do

morderstwa.

- Siedź spokojnie, Marjo, masz jeszcze czas. Na zewnątrz cichły głosy i stukot kopyt.

Ale dopiero gdy ptaki rozpoczęły wieczorną piosenkę, Margreta machnęła pistoletem,

background image

pozwalając Marji wybiec.

Koń gdzieś zniknął, Marja przed oczami miała tylko mgłę. Pragnęła jedynie osunąć się

na ziemię, poddać się, pozwolić, by ciemność zakończyła ten koszmar, by wszystko

odpłynęło. Ale myśl o Karlu Martinie utrzymywała w niej resztki rozsądku. Pobiegła drogą,

serce biło już ostrzegawczo, nogi nie chciały jej nieść. Zrozpaczona pojęła, że nie zdoła

przebiec całej drogi. Przybędzie za późno.

Nagle za jej plecami rozległ się tętent kopyt i turkot kół po kamieniach i wyschniętym

na słońcu żwirze. Odwróciła się i zobaczyła wolno jadącego staruszka, wózek ciągnęła stara

szkapa, stały na nim trzy beczki, prawdopodobnie z piwem. Najwidoczniej chciał je sprzedać

w wiosce, a może słyszał, co ma się stać, i znalazł wymówkę, by wybrać się tu i zobaczyć.

Marja nie myślała o tym, że twarz ma spuchniętą, mokrą od płaczu i brudną. Chłop

przeraził się na jej widok, jakby zobaczył upiora. Zdołała jakoś wytłumaczyć mu, że jest w

potrzebie. Niechętnie pozwolił, by pogoniła konia, koła wózka głośno zaprotestowały

przeciwko takiej prędkości, chłop mocno trzymał się krawędzi, a oczy ze strachu mało nie

wyszły mu z orbit. Ta kobieta ani chybi zamierza zabić ich oboje razem z koniem, popędzała

go, jakby gonił ich sam diabeł.

Pęd powietrza oślepiał jej piekące oczy, serce wciąż miała w gardle. Za każdym

zakrętem spodziewała się ujrzeć oddział Karla Martina, ale droga wciąż była pusta.

Już kiedy okrążyli cypel, gdzie cumował nieduży prom, dobiegła ją wrzawa,

dochodząca z dworu wójta. Powietrze rozdarły wystrzały, sobótkowe ogniska płonące nad

fiordem w jednej chwili zmieniły się w zapowiedź śmierci i cierpienia. Marję zmroził chłód.

Staruszek zmrużył oczy, zaklął cicho.

- Jedź do domu wójta - nakazała.

- Nie, do diabła! Za stary jestem i za dużo wycierpiałem, żeby teraz się tak narażać.

- To zsiadaj, sama pojadę!

- To mój wózek, kobieto! Protestował gniewnie, zanim jednak zorientował się, co się

dzieje, Marja obutą nogą zepchnęła go na drogę. Piwo z beczek musiało wyciec już dawno,

grzechotały teraz za jej plecami, przyprawiając uszy o ból. Nie zdołały jednak zagłuszyć

krzyków i odgłosów walki.

Jakieś dzieci uskoczyły do rowu, ale żadna z małych buź nie była twarzą Karla

Martina. Wyminęła je więc bez zatrzymywania, modląc się w duchu, żeby koń nie poniósł.

Stara szkapa toczyła już pianę z pyska i choć Marja nie przestawała jej poganiać, z każdym

krokiem biegła coraz wolniej. Wreszcie stanęła w miejscu.

Marja zeskoczyła na ziemię, zostawiając konia z wózkiem, i pobiegła dalej,

background image

zadzierając spódnicę nad kolana.

W miejscu, gdzie droga się zwężała, napotkała uciekających mężczyzn. Mieli

wystraszone, poranione twarze, ona jednak nie widziała krwi, sączącej się z ran, ani sza-

leńczego śmiertelnego strachu w oczach. Gnała naprzód, mając w uszach wystrzały wciąż

wybuchającej broni.

Dotarła do płotu otaczającego dwór, pokonała go jednym skokiem. Suknia rozdarła się

jeszcze dalej, lecz ona tego nie widziała. Dobiegła na tyły stajni, walczył tam tuzin mężczyzn,

niektórzy w niebieskich mundurach dragonów. Kilku leżało na ziemi, tak jak padli. Wołała

syna po imieniu, głos ledwie chciał ją słuchać. Pochłonęło go wycie tłumu i odgłosy walki,

część podwórza spowijał dym. W gardle zapiekło ją, cała scena wydała jej się ulotna, nie-

rzeczywista jak okrutny sen.

Marja potknęła się o coś, o człowieka. Zobaczyła zdumione oczy dragona,

prawdopodobnie ten moment przypłacił życiem, bo zaraz rzuciło się na niego dwóch ciężkich

chłopów.

Marja biegła dalej, nie przestając krzyczeć. Szukała postaci mniejszej od wszystkich

walczących.

I nagle ujrzała ją, pełznącą przy samej ścianie. Chłopiec wyminął węgieł domu, rzuciła

się za nim. Broń dragonów wybrała inny cel niż zabłąkane w wir walki dziecko i jego

przerażona matka.

- Karl Martin! Karl!

Dźwięki cichły w jej głowie, pozostał po nich jedynie drżący huk. A kiedy ujrzała

śmiertelnie wystraszone spojrzenie chłopca, miała wrażenie, że są tutaj sami, tylko we dwoje.

Zobaczyła, że wargi syna układają się w bezgłośnie szeptane słowo „mama”.

- Karl, chodź tutaj! Nie... Tuż obok coś huknęło, gromada dragonów wypadła z

głównego wejścia dworu. Marja widziała, jak chłopi osuwają się pod kulami, innych dosięgły

bagnety. Straciła wzrokowy kontakt z synem, rozdzieliły ich walczące ciała. Pomknęła w

kierunku, gdzie zniknął jej z oczu, i nie zauważyła olbrzyma, który zgięty wpół uciekał przed

pojedynkiem.

Niels rozpoznał najpierw jej suknię, resztki błękitu przeświecały jeszcze wśród

brudnych plam. Zaskoczenie wywołane atakiem dragonów zamąciło mu w głowie. Gdy

jednak przez linię ognia przebiegła kobieta z włosami rozwianymi na podobieństwo czarnego

sztandaru, nie mógł już dłużej myśleć, że to tylko fantazja. Ruszył w przód, czołgał się po

ziemi, schowany za korytami do pojenia koni. Wreszcie wyjrzał ponad nimi i pobiegł za

Marją.

background image

Chłopiec pierwszy dopadł tylnego węgła domu, matka była tuż, tuż.

Niels widział, jak gniew na twarzy chłopca sztywnieje w histeryczną maskę. Karl

Martin wycelował pistolety w matkę, życząc, by poszła do piekła.

A przecież już tam chyba byli.

Marja ledwie zauważyła mężczyznę, który zatrzymał się przy niej, nie widziała także

żołnierzy na dachu.

Złożyli się do strzału, wycelowali w białą czuprynę. Huknął wystrzał, jeden z wielu.

Marja nie mogła pojąć, co się stało, dopóki nie zauważyła padającego Nielsa. Karl Martin

zniknął w chmurze dymu i kurzu.

Zaniosła się przeraźliwym krzykiem, złapała chłopca za nogę i odciągnęła go od

bezwładnego ciała mężczyzny, które niemal całkiem go przykryło. Z początku myślała, że

Niels nie żyje, usłyszała jednak, że coś do niej mówi.

Nadbiegali dwaj dragoni.

Nielsowi krew ciekła z ust, lecz w oczach wciąż paliło mu się życie, błyszczała w nich

ta sama drwiąca wesołość.

Ten człowiek musi być szaleńcem.

- Idź z nią, Karlu Martinie, i tak jesteś bardzo dzielnym młodym człowiekiem.

Chłopiec przestał ciskać przekleństwa, rozpacz na jego twarzy zmieniła się w strach,

gdy ujrzał, jak potężny, nieśmiertelny Niels osuwa się tuż przy nim. Po jego słowach

zaszlochał cicho, zapomniał o całej udawanej twardości i wtulił twarz w suknię matki.

Niels nakazał z sykiem:

- Idźcie stąd, uciekajcie, inaczej...

- Jesteś skończony, Nielsie Kvithovud! Nie wywiniesz się z tego!

Mogła go opluć, bo on nie był w stanie podnieść się na nogi. Cieszyło ją, że widzi, jak

pełza w kurzu, ale wokół nich płynęła krew ludzi, których przywiódł do klęski, a przez to

radość miała gorzki smak.

Niels leżał z twarzą przyciśniętą do ziemi. Gdy biegiem kierowali się w stronę

zagajnika, ledwie słyszeli, co mówi:

- To nie koniec... to się dopiero zaczyna.

Marja mocno ściskała kruchą dłoń syna, swobodną, bo Karl Martin rzucił pistolety na

pierś rannego bohatera. Nagle zorientowała się, że salwy wystrzałów ucichły. Umilkły też

krzyki i zawodzenia.

Dragoni wciąż jeszcze gonili uciekających chłopów, pragnęli dopaść jak najwięcej

tych, którzy poszli za Kvithovudem i sprzeciwili się władzy. Ktoś mówił także o dziecku,

background image

które walczyło jak mężczyzna i zraniło trzech dragonów. Liczyli, że odnajdą większość

zbuntowanych jeszcze przed wschodem słońca, wioska była bowiem za mała, by ukryć ich

ślady.

Białowłosa kobieta spotkała ich w miejscu, gdzie droga dochodziła niemal do samej

wody. Kilka łokci dalej na falach unosiła się nieduża szkuta.

Nadszedł czas pożegnania.

background image

POSŁOWIE

Rola, jaką Niels Kvithovud odegrał w historii Sogndal, została przedstawiona w

ogólnych zarysach zgodnie z prawdą historyczną. Był on przywódcą rebelii, bogatym

kupcem, panem na Nagkryri.

Latem 1713 roku, wkrótce po letnim tingu, wójt zwrócił się do wojska o pomoc w

odparciu ataku Kvithovuda i wieśniaków rozsierdzonych uciskiem i podatkami.

Niels Kvithovud, oskarżony o popełnienie wielu przestępstw, został aresztowany i

osadzony w twierdzy w Bergen. Płomień buntu nie wygasł jednak wśród ludu. Gdy

Kvithovuda prowadzono pod sąd, jego zwolennicy stawili się liczną gromadą, grożąc użyciem

siły i uwolnieniem swego przywódcy. Wielu z nich poprzysięgło sobie zrealizować plan

Nielsa, otwarcie grozili wójtowi. Osobą krzyczącą najgłośniej i podtrzymującą płomień

gniewu była Margreta Jorgensdotter.

Również asesor i zarządca dystryktu uświadomili sobie, jak wielki jest niepokój ludu.

Obawiano się nawet wybuchu wojny domowej. Zastanawiano się nad wypuszczeniem

Kvithovuda, zamiast tego jednak pojmano jego najbliższych ludzi wraz z „niecnotliwą

białogłową, będącą i pozostającą nadal w służbie Hvidhofveda, Anną Margreta...”

31 lipca 1714 roku Nielsa Kvithovuda i Annę Margretę skazano na śmierć za

„sprzeczne z prawem gromadzenie ludu, podburzanie i podżeganie do buntu przeciwko

rozporządzeniu JKM o poborze podatków i za wszczęcie rebelii w Sogndal...”

Dwunastu innym uczestnikom powstania wymierzono długie kary więzienia i

grzywny.

Następnego roku ciężkie podatki zniesiono.

Niels i Margreta odwołali się od wyroku i po siedmiu latach więzienia zostali

uwolnieni. Powrócili do Sogndal.

W wyroku wydanym przez sąd najwyższy czytamy o Annie Margrecie:

„Ona, słaba, pozbawiona samodzielności niewiasta, nie może być uznana za głównego

organizatora buntu czy jakiejkolwiek rebelii...”


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lerum May Grethe Córy Życia 10 Bunt
Lerum May Grethe Córy Życia 28 Srebrne zwierciadło
Lerum May Grethe Córy Życia 33 Na krańcu tęczy
Lerum May Grethe Córy Życia 06 Drogi przez morze
Lerum May Grethe Córy Życia 14 Księżyc w nowiu
Lerum May Grethe Córy Życia 09 Grzechy przeszłości
Lerum May Grethe Córy Życia 05 Zesłanie(1)
Lerum May Grethe Cory zycia 20 Ruda Kotka
Lerum May Grethe Cory zycia 11 Miasto Niewolnikow
Lerum May Grethe Cory zycia 17 Nocna Wedrowka
Lerum May Grethe Cory zycia 27 Czas Zarazy
Lerum May Grethe Cory zycia 33 Na Krancu Teczy
Lerum May Grethe Córy Życia 04 Zerwane kajdany
Lerum May Grethe Cory zycia 13 Taniec Aniolow
Lerum May Grethe Cory zycia 16 Zamie
Lerum May Grethe Córy Życia 03 Więzy krwi
Lerum May Grethe Córy Życia 02 Księga Marii
Lerum May Grethe Cory zycia 28 Srebrne Zwierciadlo

więcej podobnych podstron