VII
Dwa miesiące później, w mgliste, lecz ciepłe popołudnie listopadowe, pani
Karolina wprost po śniadaniu udała się na górę do gabinetu, by zasiąść do
pracy. Brat, przebywający w Konstantynopolu, gdzie zajmował się ważną
kwestią kolei wschodnich, polecił jej przejrzeć swoje dawne notatki z okresu
ich pierwszej podróży na Wschód i sporządzić następnie coś w rodzaju
memoriału, który stanowiłby niejako historyczny zakres zagadnienia; od
dwóch długich tygodni usiłowała pogrążyć się całkowicie w tej pracy. Tego
dnia było tak ciepło, że nie podsycała ognia na kominku, otwarła okno i, nim
usiadła przy biurku, wpatrywała się przez moment w ogołocone ' z liści
drzewa ogrodu Beauvilliersów, sinawe na tle bladego nieba.
Od pół godziny już pisała, gdy w pewnej chwili w poszukiwaniu jakiegoś
dokumentu zaczęła przerzucać stosy papierów leżących na biurku. Następnie
wstała, by przeszukać inne jeszcze papiery, i wróciła na miejsce z całym
naręczem rozmaitych świstków; gdy układała luźne kartki, wpadło jej w rękę
kilka świętych obrazków, jakiś barwny widoczek Grobu Chrystusowego, jakaś
ujęta w ramki, przedstawiające narzędzia Męki Pańskiej modlitewka, władna
zapewnić ocalenie w niebezpiecznych dla duszy chwilach rozpaczy.
Przypomniała sobie, że brat odznaczający się naiwną, dziecięcą pobożnością,
kupił kiedyś te obrazki w Jerozolimie. Ogarnęło ją nagłe wzruszenie, kilka łez
stoczyło się po policzkach. Ach, jakżeż zazdrościła w tej chwili bratu,
człowiekowi o tak wybitnej, a tak długo zapoznawanej inteligencji, jakżeż był
szczęśliwy mogąc wierzyć, nie uśmiechając się z politowaniem na widok tego
Grobu Chrystusowego, naiwnego jak z wieczka bombonierki, czerpiąc pogodę
ducha z wiary w skuteczność tej modlitewki ułożonej w śmieszne, cukierkowe
rymy! Był może zbyt ufny, zbyt łatwowierny, ale za to tak dobry, tak spokojny,
nie
znał uczucia buntu, a nawet walki wewnętrznej. I ona, która od dwóch
miesięcy cierpiała i walczyła, która.pod wpływem lektur i filozoficznych
rozważań straciła była wiarę, jakżeż gorąco zazdrościła mu w godzinach
słabości tej naiwnej prostoty, pozwalającej ukoić krwawiące serce trzykrotnym
powtarzaniem, rano i wieczór, tej dziecinnej modlitewki obramowanej
symbolami Męki Pańskiej, gwoździami i włócznią, koroną cierniową i gąbką!
Nazajutrz po tym, jak brutalny przypadek odkrył jej związek łączący Saccarda
z baronową Sandorff, zdołała ogromnym wysiłkiem woli oprzeć się chęci
śledzenia ich, by poznać całą prawdę. Nie była przecież żoną tego człowieka,
nie chciała być namiętną, zazdrosną kochanką, nie cofającą się przed
skandalem; najboleśniejsze było dla niej to, że wobec ciągłego, codziennego z
nim obcowania, nie udało się jej położyć kresu intymnym stosunkom z
Saccardem. Wynikało to ze. spokojnego, serdecznego sposobu, w jaki
traktowała początkowo ich związek: pierwotna przyjaźń przerodziła się z
konieczności w miłość, jak to zwykle bywa w stosunkach między mężczyzną a
kobietą. Nie miała już dwudziestu lat, a bolesne doświadczenia nieudanego
małżeństwa nauczyły ją wielkiej tolerancji. Czyż zatem w wieku trzydziestu
sześciu lat, tak rozsądna i pozbawiona — jak sądziła — złudzeń, nie mogła
przymknąć oczu, odnosić się raczej jak matka niż jak kochanka do tego
przyjaciela, którego wzięła sobie tak późno, w chwili zachwiania równowagi
moralnej, a który również przekroczył mocno wiek bohaterów romansowych?
Mawiała niekiedy, iż zbyt wiele wagi przywiązuje się do tych stosunków
miłosnych, które są często przypadkowymi spotkaniami po prostu,
komplikującymi następnie całe życie. Sama zresztą pierwsza uśmiechała się,
pojmując niemoralność swojej uwagi, prowadzącej do rozgrzeszania wszelkich
błędów, do zupełnej anarchii w stosunkach między mężczyzną a kobietą. A
przecież ileż kobiet jest rozsądnych i godzi się na rywalkę i jak bardzo
codzienna praktyka przewyższa, dzięki wygodnej pobłażliwości, zazdrosną
zasadę wyłącznego i całkowitego posiadania! Ale były to tylko teoretyczne
próby pogodzenia się z życiem; daremnie zmuszała się do abnegacji, daremnie
usiłowała pozostać nadal tylko oddaną intendentką, służącą o wybitnej
inteligencji, która ofiarowawszy swoje serce i umysł godzi się też ofiarować
swe ciało: buntowała się cała jej istota, cała jej namiętna natura, cierpiała
straszliwie nad tym, że. nie wie wszystkiego, że nie potrafi zerwać
gwałtownie, cisnąwszy
Saccardowi w twarz cały ogrom krzywdy, jaką jej wyrządzał. .
Opanowała się jednak do tego stopnia, że milczała, a nawet zachowała
zewnętrzny spokój i uśmiech, lecz nigdy dotąd, w ciągu całego, tak przecież
ciężkiego życia, nie potrzebowała więcej siły.
Przez chwilę jeszcze, z bolesnym uśmiechem niewiary i serdecznym
wzruszeniem, przyglądała się świętym obrazkom, które trzymała ciągłe w
ręce. Ale nie widziała ich już, zastanawiała się bezwiednie nad tym, co Saccard
mógł był robić poprzedniego dnia, co robił obecnie, gdyż umysł jej, gdy tylko
nie zaprzątała go jakąś pracą, wracał nieustannie i instynktownie do tej udręki
szpiegowaniaf Saccard zresztą zdawał się prowadzić normalny tryb życia:
rano absorbujące zajęcia dyrektorskie, po południu giełda, wieczorem
przyjęcia, premiery, aktoreczki, o które nie była bynajmniej zazdrosna. A
jednak wyczuwała w nim jakieś nowe zainteresowanie, coś, co zabierało mu
godziny spędzane dawniej. w inny sposób, niewątpliwie spotkania z tą
kobietą, i pani Karolina całym wysiłkiem, woli opierała się chęci poznania
miejsca tych schadzek. Sytuacja ta obudziła jednak na. nowo jej podejrzliwość i
nieufność, wbrew samej sobie powracała do roli „żandarma", jak mawiał ze
śmiechem jej brat; zaczęła nawet poświęcać więcej uwagi sprawom Banku
Powszechnego, które na jakiś czas zaniedbała, tak duże było bowiem wtedy jej
zaufanie do Saccarda. Dostrzegła wiele nieprawidłowości, które bardzo ją
zmartwiły. Potem jednak stwierdziła ze zdumieniem, że nic to jej w gruncie
rzeczy nie obchodzi, że nie ma siły mówić o tym ani działać, że jedna tylko
troska zaprząta jej serce — owa zdrada, z którą chciałaby się pogodzić, a która
stale ją dręczyła. I wstydząc się łez, które znowu napłynęły'jej do oczu,
schowała obrazki żałując gorzko, że nie może znaleźć ulgi w modlitwie, pójść
do kościoła i tam wypłakać cały swój ból.
Od dziesięciu minut, pani Karolina, uspokojona już, wróciła do pracy nad
memoriałem, gdy lokaj przyszedł jej powiedzieć, że Karol, stangret zwolniony
poprzedniego dnia ze służby, chce koniecznie widzieć się z panią. To Saccard,
który sam był go zgodził, przyłapał go na kradzieży owsa i z miejsca odprawił.
Zawahała się na moment, potem jednak zgodziła się go wysłuchać.
Karol, vvrysoki przystojny chłopak, o wygolonej gładko twarzy i karku, i
pewnej siebie, zarozumiałej minie mężczyzny utrzymywanego przez kobiety,
wszedł do gabinetu z bezczelną nonszalancją.
— Proszę pani, przychodzę w sprawie tych dwóch koszul, które praczka mi
zgubiła i za które nie chce mi zapłacić. Nie mogę przecież być stratny... A
ponieważ pani jest tutaj odpowiedzialna, chcę, żeby zwróciła mi pani za
koszule... Należy mi się piętnaście franków.
Pani Karolina była we wszelkich tego rodzaju kwestiach gospodarskich
niezwykle wymagająca. Może i dałaby te piętnaście franków dla świętego
spokoju. Ale bezczelność tego człowieka, poprzedniego dnia złapanego na
gorącym uczynku, oburzyła ją.
— Nic się wam nie należy i nie dam wam ani centyma... Zresztą pan Saccard
ostrzegł mnie i zabronił mi stanowczo pomagać wam w czymkolwiek.
Karol postąpił kilka kroków i z groźbą w głosie wykrzyknął:
— Ach, więc pan tak powiedział! Domyślałem się tego, ale źle zrobił i
pożałuje... Nie jestem taki głupi, żeby. nie zauważyć, że pani była kochanką...
Pani Karolina, zaczerwieniwszy się, wstała z krzesła chcąc wyrzucić go za
drzwi. Ale on nie tracąc czasu ciągnął głośno:
— A może chciałaby pani wiedzieć, gdzie też pan bywa między czwartą a
szóstą, dwa lub trzy razy na tydzień, gdy jest pewien, że zastanie tę osobę
samą...
Zbladła raptownie, wszystka krew spłynęła jej do serca. Gwałtownym gestem
próbowała jakby wtłoczyć mu z powrotem do gardła tę informację, przed
którą broniła się od dwóch miesięcy.
— Zabraniam wam...
Tylko że on krzyczał głośniej od niej:
— To pani baronowa Sandorff... Pan Delcambre ją utrzymuje i żeby się nie
krępować, wynajął jej przy ulicy Gaumartin, prawie na rogu Saint-Nicolas,
małe parterowe mieszkanko w domu, w którym jest owocarnia. I pan chodzi
tam na ciepłe jeszcze miejsce...
Wyciągnęła rękę w kierunku dzwonka, aby wyrzucono tego człowieka za
drzwi; ale on nie zamilkłby z pewnością i przy służbie.
— Och, to tak się mówi: ciepłe... Mam tam przyjaciółkę, Klary-sę, która jest
pokojówką, przyglądała im się, gdy byli razem, i widziała, jak jej pani, ten
sopel lodu, robiła z nim różne świństwa...
— Ani słowa więcej!... Masz tutaj, swoje piętnaście franków!
Z niewypowiedzianym wstrętem wręczyła mu pieniądze rozumiejąc, że to
jedyny sposób pozbycia się go. Istotnie, natychmiast spokorniał.
— Ja chcę tylko pani dobra... Dom, w którym jest owocarnia. W głębi
podwórza, w oficynie... Dzisiaj czwartek, jest właśnie czwarta, jeżeli chce ich
pani przyłapać...
Popychała go ku drzwiom, zaciskając zsiniałe wargi.
— Tym bardziej że dzisiaj zobaczyłaby pani może coś bardzo zabawnego... O,
bo moja Klarysa nie zostanie dłużej w takim miejscu!-A jak się miało dobrych
państwa, to chce się im zostawić jakieś wspomnienie, no nie? Do widzenia
szanownej pani!
Poszedł sobie wreszcie. Pani Karolina siedziała przez chwilę bez ruchu,
starając się zebrać myśli i zastanawiając się nad niebezpieczeństwem, jakim
podobna scena groziła Saccardowi. Potem osunęła się bezsilnie z głuchym
jękiem na biurko, a łzy, tak długo wstrzymywane, polały się strumieniem.
Klarysa, chuda blondynka, zdradziła po prostu swoją panią, proponując
Delcambre'owi, że umożliwi mu przyłapanie jej z innym mężczyzną w
mieszkaniu, za które on płacił. Zażądała najpierw pięciuset franków; ponieważ
jednak był bardzo skąpy, musiała po długich targach zadowolić się sumą
dwustu franków, płatną z rączki do rączki, w chwili gdy otworzy mu drzwi do
pokoju. Klarysa sypiała w małym pokoiku za łazienką. Baronowa wzięła ją
powodowana pewnym wstydem, nie chcąc, by konsjerżka sprzątała
mieszkanie. Dziewczyna prowadziła próżniacze życie, nie mając nic do roboty
w tym pustym mieszkaniu między jedną schadzką a drugą, usuwając się
zresztą dyskretnie, znikając, gdy tylko przychodził Delcambre lub Saccard.
Tutaj właśnie poznała Karola, który przez długi czas przychodził nocami, by
Maść się z nią do wielkiego pańskiego łóżka, noszącego jeszcze ślady dziennej
rozpusty; ona to nawet poleciła go Saccardowi jako bardzo porządnego,
uczciwego chłopca. Toteż od czasu, jak go odprawił, żywiła do Saccarda
głęboką urazę, tym bardziej że, jak mówiła, pani jej robiła „świństwa" i że
znalazła, miejsce, gdzie dawano jej pięć franków miesięcznie więcej. Najpierw
Karol chciał napisać do barona Sandorff, ale Klarysa uznała, że zabawniej i
korzystniej będzie zorganizować niespodziankę z Delcambre'em. I tego
czwartku, zawczasu wszystko, przygotowawszy, czekała niecierpliwie.
Przyszedłszy o czwartej, Saecard zastał już baronową Sandorff wyciągniętą na
szezlongu przed kominkiem. Była zazwyczaj bardzo punktualna, jak przystało
na kobietę interesu, która zna cenę czasu.
Przy pierwszych spotkaniach Saccard doznał zawodu, nie znalazłszy
spodziewanej namiętnej kochanki w tej brunetce o podsiniałych powiekach i
prowokacyjnych manierach rozszalałej bachantki. Była zimna jak głaz,
znużona daremnymi próbami znalezienia wrażeń, pochłonięta wyłącznie i
całkowicie grą, której niepokoje rozgrzewały przynajmniej jej krew. Potem
jednak, widząc, iż jest ciekawa nowych doznań, że nie cofa się ze wstrętem
przed żadną obrzydliwością, jeżeli tylko spodziewała się znaleźć w niej jakiś
nowy dreszcz, zdeprawował ją, uzyskując od niej wszystko, czego chciał.
Rozmawiała z nim o giełdzie, wyciągając od niego informacje, a ponieważ,
szczęśliwym trafem zapewne, od czasu związku z nim stale wygrywała,
zaczęła traktować Saccarda trochę jak fetysza, jak znaleziony przedmiot, który
zachowujemy i całujemy, choćby nawet był brudny, gdyż przynosi nam
szczęście.
Klarysa rozpaliła tego dnia tak mocny ogień, że nie położyli się do łóżka, ale
wskutek wyrafinowania zostali na szezlongu w migotliwym blasku wysokich
płomieni. Na dworze zapadał dopiero zmrok. Ale okiennice były już
zamknięte, story szczelnie zaciągnięte i' dwie duże lampy o przeźroczystych
kloszach bez abażura rzucały na nieh ostre światło.
Natychmiast po przybyciu Saccarda wysiadł z powozu Delcambre. Generalny
prokurator Delcambre, zaprzyjaźniony z cesarzem, mający zostać wkrótce
ministrem, był pożółkłym i chudym mężczyzną lat pięćdziesięciu, wysokiego,
imponującego wzrostu, o niezwykle surowej, gładko wygolonej twarzy
pooranej głębokimi bruzdami. Ostry orli nos zdawał się świadczyć o
nieugiętym, bezlitosnym charakterze. Gdy wchodził na schody właściwym
sobie miarowym i uroczystym krokiem, biła od niego wyniosła, chłodna
godność, jak w dni wielkich posiedzeń trybunału. Nikt go nie znał w tym
domu, gdzie pojawiał się dopiero po zmroku.
Klarysa czekała na niego w ciasnym przedpokoiku. — Może pan będzie
łaskaw pójść za mną, ale proszę nie narobić hałasu.
Zawahał się; dlaczego nie wejść zwyczajnie drzwiami, które prowadzą wprost
do pokoju? Wytłumaczyła mu jednak szeptem, że są zapewne zamknięte na
zasuwkę, że trzeba by je wyważać, a wtedy pani, ostrzeżona, miałaby czas
doprowadzić się do. porządku. Klarysa zaś chciała, żeby przyłapał ją w takiej
sytuacji, w jakiej podpatrzyła
ją pewnego dnia przez dziurkę od klucza. Wymyśliła w tym celu coś bardzo
prostego. Jej pokoik łączył się z łazienką drzwiami, które zamknięto na klucz; a
ponieważ klucz wrzucono do jakiejś szuflady, odszukała go po prostu i
otworzyła drzwi; w ten sposób, dzięki tym drzwiom zamkniętym kiedyś i
zapomnianym, można było teraz wejść bezszelestnie do łazienki, którą jedynie
kotara dzieliła od pokoju pani. Bez wątpienia pani nie spodziewała się nikogo
od tamtej strony.
— Niech pan całkowicie polega na mnie. Mam w tym przecież interes, no nie?
Prześliznęła się przez uchylone drzwi i zniknęła na chwilę, zostawiając
Delcambre'a samego w małym pokoiku służbowym, gdzie stało rozgrzebane
łóżko i miednica z brudną wodą; rano już wyniosła stąd swój kuferek, aby móc
zwiać natychmiast po całej historii. Niebawem wróciła, przymykając za sobą
ostrożnie drzwi.
— Musi pan trochę poczekać. To jeszcze nie to. Na razie rozmawiają.
Delcambre stał bez ruchu, milczący i pełen godności pod kpiarskim nieco
spojrzeniem przyglądającej mu się dziewczyny. Niecierpliwił się jednak,
nerwowy tik wykrzywiał mu lewą połowę twarzy hamowaną wściekłością,
której fale zalewały mu mózg. Rozszalały samiec o nienasyconych żądzach,
ukryty pod lodowatą surowością zawodowej maski, zaczynał głucho warczeć
rozdrażniony utratą tego ciała, które mu rabowano.
—Prędko! Prędko! — powtarzał, nie wiedząc, co mówi; dłonie paliły go jak w
gorączce.
Ale Klarysa, poszedłszy na zwiady, wróciła po chwili i przykładając palec do
ust prosiła o trochę jeszcze cierpliwości.
— Błagam pana, niech pan będzie cierpliwy, inaczej straci pan najciekawsze.
Za chwilę będzie to co najważniejsze.
Delcambre, pod którym nogi ugięły się raptownie, musiał usiąść na wąskim
łóżku służącej. Zapadał zmrok, siedział w ciemności, podczas gdy pokojówka,
zamieniona w słuch, łowiła najdrobniejsze szmery dochodzące z pokoju, które
jemu, spotęgowane nieznośnym szumem w uszach, wydawały się tupotem
maszerującej armii.
Wreszcie poczuł, jak Klarysa dotknęła po omacku jego ramienia. Zrozumiał, o
co chodzi, i bez słowa wręczył jej kopertę, do której wsunął- uprzednio
obiecane dwieście franków. Poszła przodem, odchyliła kotarę j wepchnęła go
do pokoju, mówiąc: . .
— Ma ich pan!
Przed ogniem rzucającym jaskrawe blaski Saccard leżał na plecach na brzegu
szezlonga, w samej tylko koszuli podciągniętej w górę i odsłaniającej od stóp
aż po ramiona jego ciemną skórę, która z wiekiem porosła włosem jak u
zwierzęcia, podczas gdy baronowa klęczała całkiem naga, zaróżowiona od
gorącego blasku płomieni; dwie duże lampy rzucały na nich tak ostre światło,
że najdrobniejsze szczegóły uwydatniały się z niezwykłą wyrazistością na
ciemnym tle cieni.
Osłupiały, zdumiony widokiem tej perwersyjnej rozpusty, Delcambre stanął
jak wryty, a oni, jakby rażeni piorunem, zaskoczeni pojawieniem się tego
człowieka od strony łazienki, zamarli w bezruchu, spoglądając szeroko
rozwartymi, błędnymi oczami.
— Ach, świnie! — wyjąkał wreszcie prokurator generalny. — Świnie! Świnie!
Niezdolny znaleźć innego słowa, powtarzał w kółko ten jeden epitet,
akcentując go tym samym, dobitnym ruchem ręki, by nadać mu więcej mocy.
Teraz dopiero kobieta zerwała się raptownie, przerażona swoją nagością,
kręcąc się bezradnie w poszukiwaniu ubrania,które zostawiła w łazience,
dokąd nie mogła się dostać; złapawszy wreszcie białą halkę leżącą na krześle,
przykryła sobie ramiona, przytrzymując zębami końce paska, aby okręcić go
wokół szyi i zasłonić pierś. Mężczyzna, który również wstał z szezlonga,
opuścił koszulę z miną niezadowoloną i gniewną.
— Świnie! — powtórzył raz jeszcze Delcambre. —- Świnie! Tutaj, w tym
pokoju, za który ja płacę!
I wygrażając Saccardowi pięścią, wpadając w coraz to większą wściekłość na
myśl, że te świństwa odbywały się na kupionym za jego własne pieniądze
meblu, wrzeszczał bezprzytomnie:
— Jesteś pan tutaj u mnie, świnio jedna! Ta kobieta należy do mnie! Ty świnio!
Ty złodzieju!
Saccard, zachowując zimną krew, chciał go początkowo uspokoić, mocno
zażenowany swoim negliżem i niezadowolony z całej przygody. Ale słowo
„złodziej" zabolało go dotkliwie.
— Do diabła, mój panie! Jak ktoś chce mieć kobietę wyłącznie dla siebie, musi
przede wszystkim zaspokajać wszystkie jej potrzeby !
Ta aluzja do jego skąpstwa rozwścieczyła do reszty Delcambre'a.
zmienił się nie do poznania, był wręcz przerażający, tak jakby ukryty w nim
głęboko samiec, priap, wydobył się nagle na zewnątrz. Ta twarz, zazwyczaj
tak chłodna i pełna godności, zaczerwieniła się raptownie, nabrzmiała jakby,
napęczniała, wydłużyła w pysk rozjuszonego zwierza. Wściekłość, straszliwy
ból, wyzwalały w nim na widok tego bagna jakąś krwiożerczą bestię.
— Potrzeby! Potrzeby! — bełkotał. — Potrzeby rynsztoka! Dziwka!
Postąpił w kierunku baronowej z tak groźnym gestem, że zdjęło ją
przerażenie. Stała bez ruchu, nie mogąc mimo usiłowań przykryć halką piersi,
tak aby nie odsłonić przy tym brzucha i pośladków. W końcu, pojąwszy, że ta
grzeszna, wystawiana na pokaz nagość rozwściecza go bardziej jeszcze,
cofnęła się, przysiadła na krześle, zaciskając nogi i podnosząc w górę kolana,
by zakryć wszystko, co się dało. Siedziała tak bez jednego ruchu, bez słowa, z
pochyloną nieco głową, spoglądając z ukosa, przypatrując się ponuro walce,
jak samica, o którą biją się samce i która czeka końca, by dostać się zwycięzcy.
Saccard rzucił się naprzód, osłaniając ją bohatersko.
— Spróbuj tylko ją tknąć!
Obaj mężczyźni znaleźli się teraz twarzą w twarz.
— Ostatecznie — dodał — trzeba to jakoś skończyć. Nie możemy kłócić się jak
furmani. Nie przeczę, jestem kochankiem tej pani. I powtarzam panu raz
jeszcze, jeżeli pan zapłaciłeś za meble, ja zapłaciłem...
— Za co?
— Za wiele rzeczy: nie dalej jak parę dni temu, na przykład, dziesięć tysięcy
franków Mazaudowi, dawny dług,, którego pan stanowczo nie chciałeś
uregulować. Mam takie same prawa jak pan. Świnia, możliwe! Ale złodziej,
nie! Co to, to nie! Żądam, żebyś cofnął pan to słowo!
Delcambre wrzeszczał nieprzytomny ze złości:
— Jesteś pan złodziej! I zabieraj się stąd natychmiast, bo inaczej łeb ci rozwalę!
Teraz z kolei Saccard wpadł we wściekłość. Wciągając spodnie gwałtownie
zaprotestował:
— Dosyć tego! Nudzisz mnie pan w końcu! Nie tacy jak pan będą mnie tutaj
straszyć, mój poczciwcze! — I włożywszy trzewiki kilka
fazy przytupnął rezolutnie, oświadczając: — No, jestem gotów, ani myślę
ruszyć się stąd!
Delcambre, którego dławiła wściekłość, zbliżył się wysuwając ku przodowi
swój zwierzęcy pysk.
— Wynoś się stąd, ty świnio!
— Najpierw ty, stary bydlaku! - Jak ci dam w mordę!
— A ja jak cię kopnę gdzieś!
Stali naprzeciw siebie, szczerząc zęby i wściekle ujadając. Zapominając, kim są,
zatracając resztki dobrego wychowania, porwani plugawym wirem rui,
wysoki dygnitarz i wielki finansista kłócili się jak dwaj dorożkarze, bluzgając
na siebie najohydniejszymi wyzwiskami, ulegając jakby jakiejś potrzebie
nurzania się w brudzie. Słowa więzły im w gardle, piana toczyła się z warg.
Nie ruszając się z krzesła baronowa czekała, aż jeden z nich wyrzuci drugiego
za drzwi. I ochłonąwszy już, zastanawiała się nad przyszłością, zażenowana
jedynie obecnością pokojówki, domyślała się bowiem, że ukryta za kotarą stoi
w łazience, by nacieszyć się widowiskiem. Istotnie, w pewnej chwili, gdy
dziewczyna wysunęła głowę pomrukując z zachwytu, że słyszy, jak panowie
obrzucają się tak ohydnymi wyrażeniami, obie kobiety spotkały się wzrokiem:
pani — skulona i naga, służąca — wyprostowana i nienagannie, zapięta pod
samą szyję; wymieniły spojrzenia gorejące odwieczną nienawiścią rywalek,
która zaciera różnice między księżniczką a świniarką, gdy obie znajdą się bez
koszuli.
Ale Saccard również dostrzegł Klarysę. Gwałtownymi ruchami kończył
spiesznie toaletę: kładąc kamizelkę cisnął Delcambre'owi w. twarz jakąś
obelgę; wciągając lewy rękaw marynarki rzucił nową zniewagę; wciągając
prawy rękaw zaklął znowu i wrzeszczał, znajdując coraz to nowe wyzwiska,
nie przebierające w słowach, bez chwili wytchnienia. Nagle, by skończyć
wreszcie tę awanturę, zawołał:
— Klarysa, chodź no tutaj!... Pootwieraj drzwi i okna, niech cały dom, cała
ulica usłyszą, co się dzieje... Pan prokurator chce,: aby wiedziano, że jest tutaj,
a ja już się o to postaram!
Dełcambre zbladł, cofnął się widząc, że Saccard idzie w kierunku okna, jak
gdyby chciał je otworzyć. Ten straszny człowiek kpił sobie ze skandalu i gotów
był wykonać swoją groźbę.
.— Ach, łotr, kanalia! — zasyczał prokurator. — Dobrana z was para, ty i ta
dziwka! Zostawiam ci ją...
— Doskonale! Wynoś się pan! Nie potrzeba cię tutaj... Przynajmniej wszystkie
jej rachunki będą płacone i przestanie uskarżać się na nędzę... A może dać
panu na omnibus?
Wobec tej nowej zniewagi Delcambre przystanął na chwilę U progu łazienki.
Był już na nowo wyniosły i opanowany, twarz miał jak zawsze bladą, pooraną
surowymi bruzdami. Podniósł rękę i oświadczył uroczyście:
— Przysięgam, że zapłacisz mi pan za to... Dosięgnę cię jeszcze, miej się na
baczności!
I zniknął za drzwiami. W tej samej chwili dał się słyszeć szelest spódnicy: to
pokojówka, rozbawiona doskonałym kawałem, który urządziła, zmykała z
obawy, że zażądają od niej wyjaśnień.
Saccard, roztrzęsiony jeszcze, poszedł zamknąć drzwi i wrócił do pokoju,
gdzie baronowa siedziała jakby przygwożdżona do krzesła. Wielkimi krokami
przemierzał pokój, poprawił na kominku obsuwające się polano, i teraz
dopiero, spostrzegłszy ją skuloną w tak osobliwej pozie, okrytą zaledwie halką
narzuconą na ramiona, zauważył wytwornie:
— Ubierz się, moja droga... I nie przejmuj się. Głupio wyszło, ale to nic
ważnego, nie ma się co martwić... Spotkamy się tutaj pojutrze, by pomyśleć, co
dalej robić, dobrze? Teraz muszę już uciekać, umówiłem się z Huretem.
Baronowa włożyła wreszcie koszulę, a on, wychodząc, krzyknął jeszcze z
przedpokoju:
— I pamiętaj, nie zrób głupstwa! Jeżeli będziesz kupowała rentę włoską, to
tylko z premią!
W tym czasie, o tej samej godzinie, pani Karolina szlochała z głową wspartą o
biurko. Brutalna informacja stangreta, ta zdrada Saccarda, o której odtąd nie
mogła już nie wiedzieć, budziła na nowo wszystkie jej podejrzenia, wszystkie
obawy, jakie usiłowała w sobie zagłuszać. Dotąd w sprawach Banku
Powszechnego zmuszała się do spokoju i nadziei, zaślepiona miłością stawała
się wspólniczką tego, o czym jej nie mówiono, tego, o czym nie chciała się
dowiedzieć. Teraz zatem czyniła sobie gorzkie wyrzuty z powodu
uspokojającego listu, jaki napisała do brata po ostatnim walnym
zgromadzeniu, odkąd bowiem zazdrość otworzyła jej oczy i uszy, widziała
jasno,
źe nieprawidłowości trwały dalej, stawały się coraz poważniejsze: tak na
przykład rachunek Sabataniego powiększył się, Spółka coraz odważniej grała
pod płaszczykiem tego figuranta, nie mówiąc już o szumnych a kłamliwych
reklamach, owych fundamentach z piasku
i błota, na jakich wznoszono olbrzymi gmach, którego tak raptowny rozwój
zakrawający na cud przejmował ją raczej przerażeniem niżeli radością.
Niepokoiło ją zwłaszcza to straszliwe tempo, ta szalona szybkość, z jaką Bank
Powszechny, podobny napychanej węglem machinie, pędził na oślep po
diabelskich szynach, aż do chwili gdy wskutek ostatniego wstrząsu wszystko
wyleci nagle w powietrze, rozpadając się w gruzy. Nie była bynajmniej
naiwną, głupiutką kobietą, którą łatwo można by oszukać; jakkolwiek obca jej
była technika operacji bankowych, zdawała sobie doskonale sprawę z
pobudek tego gorączkowego tempa, które miało odurzyć tłumy, wciągnąć je w
zaraźliwy szał zawrotnego tańca milionów. Każdy ranek miał przynosić nową
zwyżkę, umacniać wiarę w coraz to większe powodzenie, budzić zaufanie do
tych monumentalnych okienek kasowych, okienek zaczarowanych, do których
złoto napływa strumieniami, by rozlewać się następnie w szerokie rzeki i
oceany. Czyż zatem zdradzi swojego biednego brata, tak łatwowiernego, tak
omamionego i rozentuzjazmowanego, czyż porzuci go na pastwę tej fali, która
pewnego dnia pochłonie ich wszystkich? Do rozpaczy doprowadzała ją
własna bezczynność i bezsilność.
Tymczasem zapadający zmierzch pogrążał w mroku gabinet, którego nie
rozjaśniał nawet odblask wygasłego kominka, i w tych gęstniejących
ciemnościach pani Karolina rzewniej jeszcze płakała. Wstydziła się tych łez
czując, że przyczyną ich nie był zgoła niepokój o losy Banku Powszechnego.
Oczywiście, tylko Saccard odpowiedzialny był za to szaleńcze tempo, z
okrucieństwem i karygodną lekkomyślnością smagał konia, gotów zachłostać
go na śmierć. Był jedynym winowajcą; przejmował ją dreszcz, gdy próbowała
go przejrzeć, czytać w tej mrocznej duszy aferzysty, nie znanej jemu samemu,
gdzie nieprzenikniony cień przesłaniał bagnistą toń zepsucia i upadku.
Domyślała się tego, czego nie dostrzegała jeszcze wyraźnie, i przejmowało ją
to grozą. Ale odkrycie tych wszystkich brudów, obawa ewentualnej katastrofy
nie powaliłyby jej tak na to biurko, płaczącej i bezsilnej, przeciwnie, dodałyby
jej energii, zmuszając do walki o ocalenie. Przecież znała siebie dobrze, była
naturą dzielną
i waleczną. Nie! Jeżeli szlochała tak rzewnie jak bezbronne dziecię, to dlatego,
że kochała Saccardą, a Saccard znajdował się w tej chwili w objęciach innej
kobiety. I to wyznanie, które musiała sobie uczynić, napełniało ją. wstydem,
wyciskało coraz obfitsze łzy — aż do utraty tchu.
— Boże drogi, mieć tak mało poczucia godności! — jęczała głośno. — Być aż
tak słabą i nędzną, istotą! Nie móc działać, kiedy się chce!
Nagle w ciemnym pokoju usłyszała ze zdumieniem jakiś głos. Był to Maksym,
który jako zadomowiony gość wszedł bez anonsowania.
— Co się stało? Dlaczego siedzi pani tak po ciemku i płacze? Zawstydzona, że
dała się zaskoczyć, usiłowała opanować łzy, podczas gdy Maksym ciągnął
dalej:
— Przepraszam panią najmocniej, ale myślałem, że papa wrócił już z giełdy...
Pewna dama prosiła, abym przyprowadził go do niej na obiad.
Tymczasem lokaj wniósł lampę i postawiwszy ją na stole wyszedł. Światło,.
przyćmione abażurem, łagodnym blaskiem wypełniało cały pokój.
— Och, to nic poważnego! — próbowała wyjaśnić pani Karolina. — Takie
sobie kobiece kaprysy, chociaż normalnie jestem raczej opanowana.
Otarła oczy i podniósłszy głowę uśmiechała się już z właściwą sobie
bohaterską miną. Przez chwilę młody człowiek przyglądał się tej dumnie
wyprostowanej kobiecie o wielkich, jasnych oczach i wydatnych wargach;
ciężka korona siwych włosów dodawała słodyczy i uroku jej twarzy
nacechowanej śmiałością i dobrocią; młoda jeszcze mimo siwizny, o lśniąco
białych zębach, wydawała- mu się czarująca, prawie piękna. Potem pomyślał,
o ojcu i wzruszył, ramionami, pełen pogardliwej litości.
— To on doprowadza partią do takiego, stanu, nieprawdaż? Chciała
zaprzeczyć, ale słowa uwięzły jej w gardle, a łzy na nowo
napłynęły do oczu.
— Jakżeż mi pani żal. Mówiłem. przecież, że ma pani złudzenia co do papy i
że drogo pani za nie zapłaci... To było, nieuniknione; i panią, również musiał
w końcu pożreć.
Przypomniała sobie wtedy ów dzień, gdy poszła do, niego, by pożyczyć dwa
tysiące franków, zaliczkę, na wykupienie. Wiktora., Czyż
nie obiecał jej wówczas, że porozmawia z nią, gdy zechce dowiedzieć się
prawdy? Czyż nie nadarzała się właśnie okazja, by wypytać go i poznać
wreszcie całą przeszłość? Popychała ją jakaś nieodparta siła: teraz, gdy zaczęła
schodzić w głąb, odczuwała potrzebę dotarcia aż do dna. Tylko taka postawa
była jej godna, odważna, pożyteczna dla wszystkich.
Ale myśl o tym śledztwie przejmowała ją wstrętem, próbowała jeszcze
wykręcić się kierując rozmowę na inne tory.
— Ciągle jestem panu winna te dwa tysiące franków — powiedziała. — Nie
ma mi pan zbytnio za złe, że tak długo każę panu czekać?
Machnął lekceważąco ręką na znak, że to nic pilnego. I nagle zapytał:.
— A propos, co się dzieje z tym potworem, z tym moim braciszkiem?
— Doprowadza mnie do rozpaczy, nic jeszcze nie powiedziałam pańskiemu
ojcu... Tak bardzo chciałabym okrzesać jakoś to nieszczęsne dziecko, by można
je tyło pokochać!
Śmiech Maksyma zaniepokoił ją, spojrzała na niego pytającym wzrokiem.
— Do licha! Wydaje mi się, że i tym razem całkiem zbytecznie się pani
przejmuje. Papa nie zrozumie nawet, dlaczego zadała sobie parli tak wiele
trudu... Widział tyle najrozmaitszych brudów rodzinnych ! :
Pani Karolina nie spuszczała wzroku z tego młodzieńca, tak poprawnego w
swoim egoistycznym używaniu życia, tak całkowicie pozbawionego złudzeń
co do więzów między ludźmi, tych nawet, które stwarza rozkosz. Uśmiechnął
się, smakując sobie tylko zrozumiałą złośliwość ukrytą, w tym ostatnim
zdaniu. Wyczuwała, że ociera się tutaj o tajemnicę tych dwóch mężczyzn.
— Bardzo wcześnie stracił pan matkę, prawda?
— Tak, prawie nie znałem jej... Byłem jeszcze w gimnazjum w Plassans, gdy
umarła tutaj, w Paryżu... Nasz wuj, doktor Pascal, zatrzymał tam u siebie moją
siostrę Klotyldę, którą od tego czasu raz tylko widziałem...
— Ale pański ojciec ożenił się powtórnie?
Maksym zawahał się chwilę. Jego oczy, tak jasne, tak pozbawione wyrazu,
przesłoniła rudawa mgiełka.
— Tak, tak...ożenił się powtórnie... Z córką sądownika, panną de Beraud du
Chatel... Renata...Nie była dla mnie matką, raczej serdeczną przyjaciółką
Potem, poufałym ruchem przysunąwszy się do niej, dodał:
— Widzi pani, trzeba zrozumieć papę. Mój Boże, nie jest gorszy od innych.
Tylko że dla niego pieniądz znaczy więcej niż dzieci, kobiety, wszystko, co go
otacza... Och, niech mnie pani źle nie' rozumie! Ojciec nie kocha pieniędzy tak
jak skąpiec, który gromadzi stosy złota, by chować je w piwnicy. Nie! Jeżeli
pragnie wydobywać je zewsząd, jeżeli gotów jest czerpać je ze wszelkich
możliwych źródeł, to po to, by widzieć, jak przepływają strumieniami przez
jego ręce, kocha je dla rozkoszy, jaką mu dają, dla przepychu, uciech
życiowych, potęgi... Co robić! Ma to już we krwi. Sprzedałby nas wszystkich;
panią, mnie, kogokolwiek bądź, gdybyśmy tylko przedstawiali jakąś wartość
rynkową. I zrobiłby to z wyższością człowieka wolnego od poczucia winy, jest
bowiem istotnie poetą miliona. Pieniądz czyni zeń szaleńca i łajdaka, ale
łajdaka na wielką skalę!
Pani Karolina tak właśnie osądzała Saccarda, słuchała więc Maksyma,
potakując skinieniem głowy. Ach, ten pieniądz! Czynnik rozkładu, truciciel,
który wysusza serce, odziera je z dobroci, uczucia, miłości bliźniego! Pieniądz
jedynie był głównym winowajcą, stręczycielem wszelkich okrucieństw i
podłości! W szlachetnym porywie buntu swojej prawej natury kobiecej
przeklinała go w tej chwili, złorzeczyła mu, przejęta oburzeniem. Gdyby leżało
to w jej mocy, jednym ruchem unicestwiłaby wszystkie pieniądze świata, jakby
depcac zło, by ocalić zdrowie ludzkości.
— Więc pański ojciec ożenił się powtórnie — powtórzyła z wolna po chwili
milczenia, z pewnym zażenowaniem, coś sobie mgliście przypominając.
Któż to napomknął kiedyś w jej obecności o tej historii? Nie umiałaby
powiedzieć: jakaś kobieta zapewne, jakaś przyjaciółka, wkrótce po
sprowadzeniu się nowego lokatora na pierwsze piętro pałacyku przy ulicy
Saint-Lazare. Czy nie chodziło tu o jakieś małżeństwo dla pieniędzy, o jakiś
haniebny układ handlowy? I czy później nie wkradł się powoli do tego stadła
występek, tolerowany, prosperujący, jakieś potworne cudzołóstwo, graniczące
z kazirodztwem?
— Renata była zaledwie parę lat starsza ode mnie — szepnął jakby wbrew
sobie Maksym.
Podniósł głowę, spojrzał na panią Karolinę i w nagłym porywie szczerości,
ulegając instynktownemu zaufaniu do tej kobiety, która wydawała mu się tak
zdrowa, tak mądra, opowiedział jej całą przeszłość, nie logicznie powiązanymi
zdaniami, ale wydzieranymi jakby wbrew woli strzępami wyznań, które ona
musiała pozszywać w jedną całość. Czyż dawał w ten sposób upust swojej
dawnej niechęci do ojca, wynikającej z rywalizacji, która istniała niegdyś
między nimi, a która dzisiaj jeszcze czyniła ich ludźmi obcymi sobie,
pozbawionymi wspólnych interesów? Nie oskarżał go, wydawał się niezdolny
do uczucia gniewu, ale jego krótki, urywany śmiech przechodził w
szyderstwo, mówił o tych okropnościach z jakąś złośliwą, ponurą radością, że
może go zohydzić, rozgrzebując te plugawe sprawy.
I w ten właśnie sposób pani Karolina dowiedziała się wszystkich szczegółów
tej przerażającej historii: jak Saccard sprzedał swoje nazwisko poślubiwszy dla
pieniędzy uwiedzioną dziewczynę; jak potem pieniędzmi, życiem szalonym i
zbytkownym przywiódł do ostatecznego upadku to duże chore dziecko; jak,
potrzebując jakiegoś podpisu żony dla zdobycia pieniędzy, tolerował pod
własnym dachem jej miłostki ze swoim synem, przymykając oczy niczym
pobłażliwy patriarcha, który pozwala innym na igraszki. Pieniądz! Pieniądz-
król, pieniądz-bóg! Silniejszy nad krew, silniejszy nad łzy, stawiany wyżej od
czczych skrupułów ludzkich, wielbiony dla swej bezgranicznej potęgi! I w
miarę jak olbrzymiał pieniądz, w miarę jak Saccard objawiał się jej w całej tej
diabolicznej wielkości, panią Karolinę ogarniał prawdziwy, lodowaty,
bezprzytomny strach na myśl o tym, że po tylu innych i ona również znalazła
się teraz w mocy tego potwora.
— To wszystko! — rzekł wreszcie Maksym. — Żal mi pani, lepiej, żeby znała
pani całą prawdę... Ale niechże nie poróżni to pani z moim ojcem. Byłbym
doprawdy niepocieszony, bo i wtedy cierpią łaby nad tym pani, a nie on...
Rozumie pani teraz, dlaczego po-wiedziałem, że nie pożyczę mu nigdy ani
centyma?
Ponieważ pani| Karolina, ugodzona prosto w serce, nie odpowiadała, mając
gardło ściśnięte łzami, wstał i przejrzał się w lustrze ze spokojem i swobodą
przystojnego mężczyzny, przekonanego, że zawsze jest poprawny. Następnie
zbliżył się znowu do niej.
— Patrząc na podobne przykłady, człowiek starzeje się szybko, nieprawdaż?
Co do mnie, to ustatkowałem się natychmiast, poślubiłem
młodą dziewczynę, która była chora i zmarła wkrótce po ślubie, i przysięgam,
że nikt nie zdołałby namówić mnie więcej do powtórzenia dawnych
szaleństw... O nie! Ale, widzi pani, papa jest niepoprawny, gdyż pozbawiony
jest zmysłu moralnego. — Ujął jej rękę, a czując, że jest lodowato zimna,
przytrzymał ją chiwilę w swojej dłoni. — Pójdę już, bo widzę, że nie
doczekam, się papy... Niechże się pani nie martwi! Wyobrażałem sobie, że jest
pani taka mężna. I niech mi pani podziękuje, bo nie ma nic przykrzejszego, jak
być oszukiwanym. — Wychodząc już, zatrzymał się w drzwiach i dodał z
uśmiechem: — Byłbym w końcu zapomniał: niech mu pani powie łaskawie, że
pani de Jeumont prosi go na obiad... Musiała pani
0 niej słyszeć, to ta sama, która za jedną noc dostała od cesarza sto tysięcy
franków... Ale niech się pani nie boi, nie przypuszczam, aby papa, mimo
wszystkich swoich szaleństw, gotów był zapłacić taką cenę za jakąkolwiek
kobietę.
Po wyjściu Maksyma pani Karolina nie poruszyła się nawet. Niezdolna do
najmniejszego wysiłku, przybita, siedziała na krześle w tym obszernym
pokoju pogrążonym teraz w przytłaczającej ciszy i szeroko rozwartymi oczami
wpatrywała się tępo w lampę. Czuła się tak, jakby zdarto nagle sprzed jej oczu
zasłonę: wszystko, czego nie chciała dotąd widzieć, czego z drżeniem
domyślała się zaledwie, teraz dostrzegała wyraziście, w całej potwornej
nagości, bez cienia pobłażania. Widziała Saccarda bez żadnych osłonek,
przenikała tę duszę aferzysty, odartą z wszelkich uczuć, skomplikowaną i
mętną; dojrzała całą jej zgniliznę. Obce mu były w istocie wszelkie więzy i
hamulce, szedł za głosem swoich żądz i nieokiełznanego instynktu człowieka,
dla którego jedyną granicę stanowiła własna bezsilność. Dzielił żonę z
własnym synem, sprzedał syna, sprzedał żonę, sprzedawał wszystkich, którzy
się z nim zetknęli; sprzedał samego siebie, sprzeda również i ją, sprzeda jej
brata, by robić pieniądze z ich serc i mózgów. Był to już tylko fabrykant
pieniędzy, który wrzucał do tygla rzeczy i ludzi, by przetopić ich na pieniądze.
W przebłysku jasnowidzenia ujrzała, jak z Banku Powszechnego szerokimi
strumieniami wypływają, pieniądze, całe jezioro, ocean pieniędzy, na środku
którego z przerażającym hukiem gmach wali się nagle w gruzy. Ach, cóż
ohydniejszego nad pieniądze, te straszne pieniądze, które wszystko kalają i
wszystko pożerają!
Pani Karolina zerwała się gwałtownie z krzesła. Nie! Nie! To
straszne! To musi się skończyć! Nie może pozostać ani chwili dłużej z tym
człowiekiem. Wybaczyłaby mu jego zdradę; ale wstrętem przejmowała ją cała
jego brudna przeszłość, przerażenie ogarniało ją na myśl o zbrodniach
możliwych w przyszłości. Musi natychmiast wyjechać, jeżeli nie chce, aby ją
samą zbryzgało błoto i zmiażdżyły gruzy walącego się gmachu. Czuła
potrzebę wyjazdu gdzieś daleko, bardzo daleko, pragnęła pojechać na krańce
Wschodu, do brata, nie dlatego nawet, by go ostrzec, ale by samej zniknąć!
Dochodziła dopiero szósta, mogła zatem złapać jeszcze pociąg pośpieszny do
Marsylii o siódmej pięćdziesiąt pięć. W Marsylii już, nim wsiądzie na statek,
porobi konieczne sprawunki. Teraz wrzuci tylko do walizki trochę bielizny,
jedną suknię na zmianę, i może jechać. Za kwadrans będzie gotowa. Ale
zatrzymała się chwilę, rzuciwszy wzrokiem na rozłożoną na stole pracę, na
rozpoczęty memoriał. Po co brać z sobą te papiery, skoro i tak to wszystko,
przegniłe u samych podstaw, musi runąć? Mimo to zaczęła porządkować
dokumenty i notatki siłą przyzwyczajenia dobrej gospodyni, która nie chce
zostawić po sobie nieporządku. Robota ta zabrała jej parę minut i uśmierzyła
nieco gorączkę, z jaką powzięła decyzję. Zupełnie już opanowana, rzucała
właśnie ostatnie przed wyjściem spojrzenie na pokój, gdy w drzwiach pojawił
się lokaj, który przyniósł plik gazet i listów.
Pani Karolina spojrzała odruchowo na adresy i w stosie innych zauważyła list
od brata. Pisał do niej z Damaszku, gdzie przebywał w związku z robotami
przy bocznej linii kolei mającej połączyć to miasto z Bejrutem. Początkowo,
stanąwszy przy stole w świetle lampy, przebiegała pośpiesznie list oczyma,
obiecując sobie, że później, w pociągu, przeczyta go dokładniej. Ale każde
następne zdanie coraz silniej przykuwało jej uwagę, nie mogła już pominąć ani
jednego wyrazu, w końcu usiadła znowu przy stole, pochłonięta całkowicie
pasjonującą lekturą tego długiego, aż dwunastostronicowego listu.
Hamelin miał właśnie swój dobry dzień i pisząc list był w doskonałym
humorze. Dziękował siostrze za pomyślne nowiny, jakie dostał od niej ostatnio
z Paryża, i sam w zamian przesyłał jej jeszcze lepsze wiadomości stamtąd,
wszystko bowiem układało się po jego myśli; Pierwszy bilans Powszechnego
Towarzystwa Zjednoczonych Transportowców zapowiadał się wspaniałe,
nowe statki, parowe przynosiły znaczne dochody dzięki doskonałemu
wyposażeniu i większej
szybkości. W żartobliwym, tonie opowiadał, że ludzie podróżują nimi dla
przyjemności, że porty tamtejsze pełne są przybyszów.z Zachodu, że nie
można zrobić dwóch kroków, by nie spotkać, w najbardziej zapadłych
dziurach, paryżanina przybyłego wprost z bulwarów. Urzeczywistniały się
jego przepowiednie: Wschód stał otworem przed Francją.. Wkrótce na
żyznych stokach Libanu wyrosną znowu miasta. Najwięcej miejsca poświęcał
jednak malowniczemu, barwnemu opisowi ustronnego wąwozu w górach
Karmelu, gdzie pełną parą przystępowano już do eksploatacji kopalni srebra.
Dzika miejscowość cywilizowała się, odkryto źródła w olbrzymich zwaliskach,
skalnych zamykających dolinę od północy, powstawały uprawne pola, zboża
zastępowały lentyszek, a wokół kopalni wyrosła cała wioska, najpierw
drewniane chaty, baraki dla robotników, a teraz już małe murowane
domki z ogródkami, zalążek przyszłego miasta, które rozrastać się będzie,
dopóki nie wyczerpią się pokłady srebra. Gsada liczy już prawie pięciuset
mieszkańców, ukończono drogę łączącą ją z Akkonem. Od rana do wieczora
huczą maszyny wiertnicze, toczą się ładowne wozy, furmani trzaskają z bicza,
kobiety śpiewają, dzieci bawią się i krzyczą w tej pustyni, gdzie niegdyś
panowała grobowa cisza, przerywana jedynie powolnym szelestem
szybujących w górze orłów. Mirty i janowce nadal roztaczają balsamiczną woń
w ciepłym, czystym jak kryształ powietrzu. Wreszcie Hamelin rozpisywał się
szeroko na temat pierwszej drogi żelaznej, jaką miał wkrótce otworzyć z
Brussy do Bejrutu — przez Angorę i Aleppo. W Konstantynopolu załatwiono
już pomyślnie wszystkie formalności; wspominał z radością o pewnych
zmianach trasy, jakie udało mu się przeprowadzić na najtrudniejszym odcinku
drogi, tam gdzie biegła ona przez wąwozy Taurusu; opisywał te wąwozy oraz
równiny ciągnące się u stóp gór z zachwytem uczonego, który odkrył tam
nowe pokłady węgla i oczami wyobraźni widział już, jak kraj pokrywa się
fabrykami. Wyznaczył już punkty węzłowe, wybrał miejsca pod przyszłe
stacje, niektóre w głuchej pustyni: tu jedno miasto, nieco dalej drugie, wokół
każdej ze stacji, na skrzyżowaniach naturalnych dróg- wyrastać będą liczne
miasta. Rzucono już ziarno pod przyszłe plony: napływają ludzie, powstają
wielkie przedsięwzięcia, wszystko kiełkuje i za lat niewiele wyrośnie tutaj
nowy świat. Na zakończenie przesyłał serdeczne ucałowania dla ukochanej
siostry, będącej jego wspólniczką w tym dziele wskrzeszenia ludów, ona to
bowiem, jak pisał,
przyczyniła się w znacznej mierze do jego osiągnięć, od lat wspierając go
swoją odwagą i energią.
Pani Karolina skończyła wreszcie czytać; list leżał otwarty na stole, a ona, z
oczyma utkwionymi znowu w światło lampy, pogrążyła się w zadumie. Po
chwili podniosła machinalnie oczy i wodząc wzrokiem po ścianach
przyglądała się poszczególnym planom i akwarelom. W Bejrucie pawilon
dyrektora Towarzystwa Zjednoczonych Transportowców, już wybudowany,
wznosił się wśród rozległych magazynów. W górach Karmelu, dziki niegdyś,
zarośnięty splątanymi krzewami, zawalony głazami wąwóz dziś zaludniał się,
podobny olbrzymiemu gniazdu, nowymi mieszkańcami. W górach Taurusu
sztuczne przekopy i niwelacje przekształcały krajobraz, otwierały drogę
swobodnym stosunkom handlowym. I te arkusze papieru o geometrycznych
liniach i wyblakłych barwach, przyczepione gwoździkami do ścian,
wyczarowywały przed jej oczyma obraz tego dalekiego kraju, który niegdyś
zwiedzała, a który umiłowała tak bardzo dla wiecznie błękitnego, pięknego
nieba, dla żyznej, urodzajnej ziemi. Widziała znowu wznoszące się piętrami
ogrody Bejrutu, doliny Libanu porosłe lasami morw i oliwek, równiny
Antiochii i Aleppo, ogromne sady pełne wspaniałych owoców. Przypominała
sobie, jak wspólnie z bratem wędrowała przez tę cudowną krainę, gdzie
nieprzebrane bogactwa ginęły, nieznane lub marnotrawione — krainę bez
dróg, bez przemysłu, bez rolnictwa, bez szkół, pogrążoną w lenistwie i
ciemnocie. Wszystko to jednak odradzało się teraz dzięki potężnemu
napływowi młodych soków żywotnych. I w wyobraźni jej rysował się obraz
tego Wschodu jutra: kwitnące miasta, uprawne pola, szczęśliwa ludność.
Widziała już to wszystko, słyszała pracowity warkot maszyn, pojmowała, że ta
stara drzemiąca ziemia, zbudzona wreszcie, zaczyna na nowo rodzić.
Wtedy w umyśle pani Karoliny powstało nagłe przeświadczenie, że nawozem,
na którym wyrasta ta ludzkość jutra, jest pieniądz. Przyszły jej na myśl słowa
Saccarda, strzępki jego teorii na temat spekulacji. Przypomniała sobie jego
twierdzenie, że bez spekulacji nie byłoby wielkich przedsiębiorstw, żywotnych
i płodnych, podobnie jak bez rozpusty nie byłoby dzieci. Konieczny jest ów
nadmiar namiętności, to marnotrawienie i niszczenie życia po to, by życie
mogło trwać. Jeżeli tam, na Wschodzie, jej brat radował się i śpiewał pieśń
zwycięstwa wśród powstających wokół fabryk, wyrastających
z ziemi budowli, to dlatego że tutaj, w Paryżu, padał deszcz pieniędzy
wzniecając szaleńczą gorączkę gry, w której wszystko gniło i niszczało.
Pieniądz, truciciel i niszczyciel, stawał się zaczynem bogatego życia
społecznego, stanowił ów żyzny grunt sprzyjający bujnemu rozwojowi
wielkich prac, których ukończenie przybliży do siebie narody i zapewni pokój
na całej ziemi. Przed chwilą przeklinała pieniądz, teraz korzyła się przed nim,
zdjęta trwożnym podziwem; czyż nie był on jedyną siłą zdolną zrównać góry,
zasypać morza, uczynić ziemię bardziej gościnną dla ludzi uwolnionych odtąd
od uciążliwej pracy, kierujących jedynie maszynami? Wszelkie dobro rodziło
się z pieniądza, który był źródłem wszelkiego zła. I nie wiedziała już sama, co
sądzić, zachwiana w swoich najgłębszych przekonaniach; zdecydowana już
była nie wyjeżdżać, gdyż sukces wydawał się jej niewątpliwy na Wschodzie,
podczas gdy walka toczyła się tutaj właśnie, w Paryżu;ale nie potrafiła jeszcze
opanować się i zranione jej serce nie przestawało krwawić.
Wstała, podeszła do jednego z okien wychodzących na ogród pałacyku
Beauvilliersów i wsparła czoło o szybę. Zapadła już noc, pani Karolina
widziała tylko nikłe światełko w bocznym pokoiku, gdzie hrabina z córką stale
przebywały, by nie brudzić pozostałych pokoi i oszczędzić wydatków na opał.
Za firanką z cienkiego muślinu dostrzegała niewyraźny profil hrabiny
własnoręcznie naprawiającej jakąś starą suknię, podczas gdy Alicja malowała
akwarele, które fabrykowała całymi tuzinami i które prawdopodobnie po
kryjomu sprzedawała. Przydarzyło im się ostatnio nieszczęście, zachorował im
koń, co na dwa tygodnie unieruchomiło je w domu, gdyż nie chciały
pokazywać się pieszo, a nie mogły pozwolić sobie na wynajęcie powozu.
Obecnie jednak w tym ubóstwie tak heroicznie ukrywanym dodawała im
odwagi i otuchy nowa nadzieja, ciągła zwyżka „Powszechnych", ów zysk już
teraz bardzo znaczny, a który kiedyś, gdy zrealizują po najwyższym kursie
swoje akcje, spadnie na nie wspaniałym deszczem złota. Hrabina marzyła, że
sprawi sobie naprawdę nową suknię i że zimą będzie mogła cztery razy w
miesiącu urządzać przyjęcia, nie okupując ich kosztem dwutygodniowych
postów o chlebie i wodzie. Alicja zaś nie uśmiechała się już jak dawniej z
udawaną obojętnością, gdy matka wspominała o jej zamążpójściu, lecz
słuchała z lekkim drżeniem rąk, gdyż zaczynała wreszcie wierzyć, że plany te
urzeczywistnią się może, że i ona będzie miała męża i dzieci.
I wpatrując się w płomyk oświetlającej je lampki, pani Karolina czułą, że
ogarnia ją jakiś wielki spokój i wzruszenie, ze zdziwieniem stwierdziła, że i
tutaj pieniądz, a nawet sama tylko nadzieja pieniądza, wystarcza, by zapewnić
szczęście tym biednym istotom. Jeżeli Saccard wzbogaci je, to czyż nie będą go
błogosławić, czyż nie pozostanie on dla nich na zawsze uosobieniem
miłosierdzia i dobroci? A zatem dobroć jest wszędzie, tkwi w najgorszych
nawet, którzy przecież zawsze bywają dla kogoś tam dobrzy, którzy znajdą
zawsze w przeklinającym ich tłumie odosobnione, skromne głosy
wdzięczności i uwielbienia. I gdy tak spoglądała w mroki ogrodu, uwaga ta
nasunęła jej na myśl Dom Pracy. Poprzedniego dnia właśnie rozdawała tam w
imieniu Saccarda zabawki i łakocie dla uczczenia jakiejś rocznicy; i
uśmiechnęła się mimo woli na wspomnienie hałaśliwej radości dzieci. Od
miesiąca już mniej narzekano tam na Wiktora, pani Karolina czytała
zadowalające uwagi na jego temat u księżnej d'Orviedo, u której bywała dwa
razy na tydzień, by omawiać sprawy zakładu. I przypomniawszy sobie nagle
Wiktora, zdumiała się, iż tak całkowicie o nim zapomniała, gdy w przystępie
rozpaczy pragnęła wyjechać. Czyż byłaby zdolna opuścić go w taki sposób,
zaprzepaścić ten dobry uczynek, w który włożyła już tyle wysiłku? Z mroku
wielkich drzew płynęło ku niej coraz to głębsze ukojenie, fala
niewypowiedzianego samozaparcia, boskiej pobłażliwości, która rozszerzała
jej serce; a w głębi ogrodu nikłe światełko lampki pań de Beauvilliers
błyszczało ciągle jak daleka gwiazda.
Gdy pani Karolina podeszła z powrotem do biurka, przebiegł ją lekki dreszcz.
Cóż to? Czyżby było jej zimno! Rozśmieszyło ją to, gdyż zawsze chwaliła się,
że może przeżyć całą zimę w nie opalanym pokoju. Czuła się jak po lodowatej
kąpieli, odmłodzona i silna, tętno jej biło spokojnie, równomiernie.
Postanowiła jednak dorzucić parę polan do kominka, a zobaczywszy, że ogień
wygasł, zaczęła sama go rozpalać, nie chcąc dzwonić na służącego.
Skomplikowane to było zadanie: nie mając wiórków na podpałkę, rzucała po
jednej stare, gazety, dopóki polana nie rozżarzyły się wreszcie. Następnie
przez chwilę jeszcze klęczała tak przed paleniskiem, śmiejąc się sama z siebie,
szczęśliwa i zdumiona. Oto minął jeden jeszcze z jej kryzysów życiowych, na
nowo odzyskiwała nadzieję, nadzieję nie wiedzieć czego; nadal nie wiedziała,
dokąd zmierza, wieczne nieznane czekało u kresu życia, u kresu ludzkości.
Żyć — czyż to nie dosyć, aby życie
Samo goiło nieustanne rany, które życie jej zadawało. Raz jeszcze przebiegła
myślą wszystkie swoje katastrofy życiowe: nieszczęśliwe małżeństwo, lata
nędzy w Paryżu, zdradę jedynego człowieka, którego kochała; a przecież po
każdej nowej klęsce odzyskiwała niespożytą wciąż energię, nieśmiertelną
radość, która pozwalała jej podźwignąć się znowu na ruinach własnego
szczęścia. I czyż w tej chwili również jej istnienie nie waliło się w gruzy?
Podobna świętym niewiastom, które opatrują ohydne rany wiedząc, iż nigdy
nie.zdołają ich zabliźnić, patrzyła na przerażającą przeszłość swojego
kochanka, straciwszy dlań wszelki szacunek. Nadal będzie należała do niego
wiedząc, że ma on inne kochanki, nie próbując nawet im go wydrzeć. Żyć
będzie w ziejącej ogniem kuźni spekulacji, pod nieustanną ' groźbą końcowej
katastrofy, w której brat jej straci, być może, honor i życie. A mimo to przecież
nie załamywała się, była niemal beztroska, jak u świtu pięknego dnia,
znajdowała prawdziwą radość walki stawiając czoło niebezpieczeństwu. Skąd
się to brało? Nie wiedziała, z samej rozkoszy istnienia chyba! Brat jej słusznie
mawiał o niej, iż jest uosobieniem niezwyciężonej nadziei.
Saccard wróciwszy zastał panią Karolinę pogrążoną w pracy; kończyła
właśnie swoim energicznym charakterem pisma jedną stronicę memoriału w
sprawie kolei wschodnich. Podniosła głowę, uśmiechnęła się do niego, a on
musnął wargami jej piękne i puszyste siwe włosy.
— Bardzo jesteś zmęczony, mój drogi?
— Och, miałem tysiące interesów! Byłem u ministra robót publicznych,
złapałem po długich poszukiwaniach Hureta, potem musiałem wrócić jeszcze
do ministra, gdzie zastałem już tylko sekretarza... Ale ostatecznie udało mi się
zdobyć obietnicę poparcia tam, na Wschodzie.
Istotnie, od chwili gdy rozstał się z baronową Sandorff, nie spoczął ani na
moment, z właściwą sobie niestrudzoną gorliwością oddając się bez reszty
interesom. Pani Karolina podała mu list Hamelina, który wprawił go w
zachwyt; słuchała jego wybuchów radości, proroctw bliskiego już triumfu,
postanawiając, że odtąd będzie go uważnie pilnować, by zapobiec
niechybnym szaleństwom. A jednak nie potrafiła być w stosunku do niego
surowa.
— Twój syn był tutaj, aby przekazać ci zaproszenie pani de Jeumont.
— Do licha! Pisała przecież do mnie! — wykrzyknął z niezadowoleniem.
— Zapomniałem ci powiedzieć, że wybieram się do niej dziś wieczorem... Nie
mam najmniejszej ochoty, taki jestem zmordowany! I poszedł dotknąwszy
znowu ustami jej siwych włosów. Pani Karolina wróciła do prący, uśmiechając
się z przyjazną, pobłażliwością. Czyż nie była po prostu przyjaciółką, która
ofiarowała mu się bez reszty? Wstyd jej było poprzedniej zazdrości, jak gdyby
uczucie to bardziej jeszcze skalało ich związek. Pragnęła przezwyciężyć
udrękę zazdrości, wyzwolić się z egoizmu miłości zmysłowej. Należeć do
niego, wiedzieć, że on należy do innych — to nie ma żadnego znaczenia. A
kochała go przecież całym swoim mężnym i litościwym sercem. Był to
najwyższy triumf miłości: ta wspaniała kobieta kochająca tak bezgranicznie
tego rozbójnika giełdowego za to jedynie, że był energiczny i śmiały, że
tworzył nowy świat, budził nowe życie.