VI
Redakcja „Espèrance", podupadającego dziennika katolickiego, który Saccard
kupił na propozycję Jantrou, by reklamować Bank Powszechny, mieściła się
przy ulicy Saint-Joseph, w starej, brudnej i wilgotnej kamienicy, w podwórzu
na pierwszym piętrze. Z przedpokoju prowadził długi korytarz, gdzie stale
paliło się światło gazowe; na lewo znajdował się gabinet Jantrou, redaktora
naczelnego, dalej pokój zarezerwowany dla Saccarda, na prawo zaś wspólny
pokój redakcyjny, gabinet sekretarza i rozmaite biura. Po drugiej stronie
podestu mieściła się administracja i kasa połączone z redakcją wewnętrznym
korytarzem.
Tego dnia Jordan, przyszedłszy wcześnie rano, by mu nie przeszkadzano w
pracy, kończył właśnie we wspólnym pokoju jakąś kronikę; punktualnie o
czwartej wstał i wyszedł na korytarz, gdzie mimo pięknej czerwcowej pogody
woźny Dejoie przy lampie gazowej czytał chciwie dopiero co przyniesiony
biuletyn giełdowy, z którym chciał zapoznać się przed wszystkimi innymi.
— Słuchajcie, Dejoie, czy to pan Jantrou przyszedł przed chwilą? - Tak, proszę
pana.
Młody człowiek zawahał się na moment, nie mogąc opanować przykrego
uczucia. W trudnych początkach szczęśliwego pożycia małżeńskiego na nowo
zaczęły go prześladować stare długi i chociaż udało mu się znaleźć ten
dziennik, gdzie mógł umieszczać artykuły, przeżywał okres srogiego
niedostatku, tym bardziej że nałożono mu areszt na pensję; tego dnia miał
zapłacić nowy weksel, inaczej bowiem groziło mu zajęcie przez komornika
tych kilku sprzętów, których zdołał się dorobić. Dwukrotnie już zwracał się do
naczelnego redaktora z prośbą o zaliczkę, ten jednak odmawiał mu zawsze,
zasłaniając się aresztem na pensji złożonym na jego ręce.
Po chwili przezwyciężył swoje opory i zbliżył się do drzwi, gdy woźny dodał:
— Ale, proszę pana, pan redaktor nie jest sam.
— Ach!... A kto tam jest jeszcze?
— Przyszedł z panem Saccard i pan Saccard powiedział, żeby nikogo nie
wpuszczać oprócz pana Huret, na którego czeka.
Jordan odetchnął z ulgą,, zadowolony z tej przymusowej zwłoki, nic cierpiał
bowiem prosić o pieniądze.
— Pójdę więc dokończyć artykuł . Powiadomcie mnie, jak pan redaktor będzie
wolny.
Gdy już odchodził, Dejoie zatrzymał go jeszcze, promieniejąc radością:
— Czy pan wie, "Powszechne" podskoczyły na siedemset pięćdziesiąt!
Młody człowiek lekceważąco machnął ręką na znak, że nic go to nie obchodzi,
i wrócił do pokoju redakcyjnego.
Codziennie prawie, po giełdzie, Saccard wstępował do redakcji, a często nawet
umawiał się w zarezerwowanym przez siebie pokoju z różnymi ludźmi,
załatwiając tu specjalne, tajemnicze interesy. Jantrou zresztą, chociaż oficjalnie
był tylko naczelnym redaktorem „Esperance", gdzie pisywał wyszukanym,
kwiecistym stylem akademickim artykuły polityczne w „najczystszym duchu
attyckim", jak. przyznawali nawet przeciwnicy, w rzeczywistości był jego
tajnym agentem, używanym do załatwiania spraw delikatnej natury. On to
właśnie zorganizował między innymi rozległą reklamę wokół Banku
Powszechnego. Spośród niezliczonego mnóstwa powstających stale pisemek
finansowych wybrał i przekupił około dziesięciu. Najlepsze z nich należały do
podejrzanych domów bankowych, które stosowały bardzo prostą taktykę:
publikowały gazetę, którą oddawały abonentowi za kilka franków rocznie, co
nie pokrywało nawet kosztów przesyłki; poniesione straty odbijały sobie w
inny sposób, na handlu pieniędzmi i walorami klientów, których zdobywały
za pośrednictwem pisemka. Pod pretekstem publikowania kursów
giełdowych, tabel losowań pożyczek i wszelkiego rodzaju technicznych
informacji potrzebnych drobnym rentierom, przemycały stopniowo reklamy w
postaci rad i wskazówek, które, najpierw nieśmiałe i rozsądne, stawały się
wkrótce bezczelne, pozbawione wszelkiego umiaru i siały ruinę wśród
łatwowiernych abonentów. Z tego zalewu kilkuset pism
grasujących w Paryżu i na prowincji Jantrou, kierując się wyczulonym
węchem, wybrał te, które dotąd nie skompromitowały się zbytnio
nadmiernymi kłamstwami. Nie zadowalając się jednak tym, myślał o
grubszym interesie, a mianowicie o kupieniu „Cote Financiere", która od
dwunastu lat cieszyła się opinią nienagannej uczciwości; ale można się było
obawiać, że za podobną uczciwość każą sobie słono zapłacić; czekał więc, aż
Bank Powszechny będzie dostatecznie bogaty i znajdzie się w sytuacji, kiedy
to w ogłuszającym koncercie reklamy ostatni dźwięk trąbki intonuje końcową
fanfarę zwycięstwa. Nie ograniczał zresztą swoich wysiłków tylko do
formowania tego posłusznego zastępu pisemek, które w każdym numerze
głosiły sławę działalności Saccarda; wchodził też w układy z wielkimi
dziennikami politycznymi i literackimi, zamieszczając w nich stale życzliwe
wzmianki, pochwalne artykuły płatne od wiersza, zapewniając sobie przy
każdej nowej emisji ich poparcie podarunkami w postaci akcji. Nie mówiąc już
o codziennej kampanii prowadzonej pod jego kierunkiem na łamach
„Esperance"; nie była to brutalna, bezwstydnie pochlebcza kampania, ale akcja
polegająca na powolnym zdobywaniu sobie publiczności za pomocą
artykułów wyjaśniających czy nawet dyskusyjnych, by w końcu złapać ją za
gardło i umiejętnie zadusić.
Tego dnia właśnie Saccard zamknął się z Jantrou w gabinecie, by .pomówić o
sprawach dziennika. Znalazł w porannym numerze artykuł Hureta z taką
przesadą wychwalający przemówienie, które Rougon wygłosił poprzedniego
dnia w parlamencie, że ogarnęła go wściekłość, i czekał teraz na
deputowanego, by się z nim stanowczo rozmówić. Co to ma znaczyć? Czyż
wyobrażają sobie, że jest na żołdzie brata? Czy płacą mu za to, by
sprzeniewierzał się linii dziennika, aprobując bez zastrzeżeń najdrobniejsze
posunięcia ministra? Słysząc o linii dziennika, Jantrou uśmiechnął się
ironicznie. Przekonawszy się zresztą, że burza spadnie nie na jego głowę,
słuchał spokojnie, przyglądając się z uwagą własnym paznokciom. Z całym
cynizmem pozbawionego wszelkich złudzeń inteligenta żywił najgłębszą
pogardę dla literatury, dla „pierwszej" i „drugiej" — jak mawiał, wskazując na
strony dziennika, na których ukazywały się artykuły, nawet jego własne;
żywiej interesowały go dopiero ogłoszenia. Obecnie wyglądał, jakby wyszedł
prosto spod igły, w eleganckim opiętym surducie, z barwnym, o żywych
kolorach kwiatem w butonierce, latem nosząc przewieszony przez ramię lekki
jasny płaszcz, zimą otulony w drogie
futro, dbały zwłaszcza o nakrycie głowy, w nienagannych, lśniących jak lustro
kapeluszach. A przecież czegoś brakowało jego elegancji, czuło się pod tym
wszystkim jakieś niechlujstwo, dawny brud zdeklasowanego profesora,
przybyłego wprost z liceum w Bordeaux na giełdę paryską, gdzie wycierając
przez dziesięć lat najbrudniejsze kąty przesiąkł, rzekłbyś, całą ich ohydą;
podobnie też, mimo aroganckiej pewności siebie, jaką. dawała mu nowo
zdobyta fortuna, cechowała go niekiedy płaska uniżoność; jak dawniej, usuwał
się z drogi, jakby zdjęty nagłą obawą przed kopniakiem. Zarabiał sto tysięcy
franków rocznie, przejadał dwa razy tyle nie wiedzieć na co, nie miał bowiem
żadnej kochanki; oddawał się zapewne jakiemuś ohydnemu zboczeniu, które
było ukrytą przyczyną wyrzucenia go z uczelni. Alkohol zresztą wyniszczał go
stopniowo, kontynuując teraz w wytwornych klubach dzieło zniszczenia
rozpoczęte niegdyś w podrzędnych knajpach; wypadały mu resztki włosów,
ogołacając czaszkę i twarz, której jedyną ozdobę stanowiła już tylko rozłożysta
czarna broda, nadająca mu jeszcze pozór przystojnego mężczyzny. Ponieważ
Saccard na nowo zaczął rozprawiać o linii dziennika, Jantrou przerwał mu
ruchem ręki, ze znużoną miną człowieka, który nie lubi tracić czasu na
niepotrzebne wybuchy gniewu, chciał bowiem pomówić z nim o
poważniejszych sprawach korzystając z tego, że Huret spóźniał się jak zwykle.
Od jakiegoś czasu Jantrou nosił się z nowym pomysłem reklamy. Przede
wszystkim chciał napisać dwudziestostronicową broszurę, reklamującą
przedsiębiorstwa Banku Powszechnego, której nadałby atrakcyjną formę
krótkiej powieści napisanej łatwym i żywym stylem; chciał zalać całą
prowincję tą broszurą, którą sprzedawano by za bezcen w najbardziej
zapadłych dziurach. Projektował następnie utworzenie agencji, która
redagowałaby i odbijała biuletyn giełdowy, rozsyłając go do około stu
najlepszych pism prowincjonalnych: dawano by im ten biuletyn darmo lub za
znikomą opłatą, zdobywając dzięki temu potężną broń, z którą musiałyby się
liczyć wszystkie konkurencyjne domy bankowe. Znając Saccarda, Jantrou
podsuwał mu w ten sposób swoje własne pomysły, dopóki dyrektor banku nie
przyjął ich i nie przyswoił, rozszerzając je tak bardzo, że tworzył je
rzeczywiście na nowo. Czas płynął niepostrzeżenie, obaj przeszli teraz do
sprawy użycia funduszu reklamowego w bieżącym kwartale: subwencje, które
należało zapłacić wielkim pismom, konieczność
zakupienia jakiegoś groźnego dziennikarza opracowującego biulet giełdowy
na usługach konkurencyjnego banku, udział w licytai
o wydzierżawienie czwartej strony pewnego starego pisma cieszące; się
dużym poważaniem. I w całej tej rozrzutności, z jaką syp; ogromne sumy na
cztery strony świata, przebijała przede wszystki bezgraniczna pogarda tych
inteligentnych aferzystów dla ignorancji tłumu, stada ludzkiego skłonnego
uwierzyć we wszelkie bajeczki, tak dalece nie rozumiejącego nic z zawiłych
operacji giełdowych, że najbardziej bezwstydne zaczepki budziły zapał i
chciwość przechodniów powodowały istny deszcz milionów.
Jordan biedził się jeszcze nad ostatnimi pięćdziesięcioma wierszar brakującymi
mu do pełnych dwóch kolumn, gdy przeszkodził mu Dejoie, który przyszedł
po niego.
— Co tam? Czy pan Jantrou jest już sam?
— Nie, proszę pana, to pańska żona chciałaby się z panem w dzieć.
Jordan wybiegł śpiesznie, zdjęty niepokojem. Od paru miesięcy od czasu jak
Mèchainowa dowiedziała się wreszcie, że pisuje pod własnym nazwiskiem w
„Espèrance", ścigany był przez Buscha, który domagał się zapłacenia owych
sześciu pięćdziesięciofrankowych weksli wystawionych niegdyś krawcowi.
Ostatecznie mógłby jeszcze spłacić sumę trzystu franków, na jaką opiewały
weksle, ale do rozpaczy d( prowadzał go ogrom kosztów, wskutek których
dług urósł do siedmiuset trzydziestu franków piętnastu centymów. Ułożył się
wprawdzie polubownie z Buschem, zobowiązał się płacić sto franków
miesięcznie ponieważ jednak nie mógł wywiązać się i z tego, młode
małżeństw miało bowiem bardziej naglące potrzeby, koszty wzrastały z
każdym miesiącem, kłopoty zaczęły się na nowo, stawały się nie do zniesienia
W tym momencie właśnie przeżywał znowu ostry kryzys.
— Co się stało? — zapytał żony czekającej w przedpokoju.
Ale nim zdążyła odpowiedzieć, drzwi gabinetu redaktora otwarł się
gwałtownie i ukazał się w nich Saccard, wołając:.
— Co u diabła! Dejoie! Co jest z panem Huret?
— Nie przyszedł jeszcze, proszę pana — wyjąkał zaskoczony woźny — nie
mogę przecież sprowadzić go szybciej!
Saccard zaklął szpetnie i zatrzasnął z powrotem drzwi, a Jordan, który
wprowadził żonę do jednego z sąsiednich pokojów, mógł wreszcie swobodnie
ją wypytać.
— A więc co się stało, najdroższa?
Tak dzielna zazwyczaj i wesoła Marcelle, pulchna brunetka, której jasna
twarzyczka o śmiejących się oczach i jędrnych wargach tchnęła szczęściem w
najtrudniejszych nawet chwilach, teraz wydawała się przybita i wzburzona.
— Ach, Pawełku! Żebyś wiedział! Przyszedł jakiś człowiek, jakiś szkaradny,
brudny człowiek, od którego zalatywał wstrętny zapach i który był chyba
pijany... Powiedział mi, że to już koniec, że jutro wystawią na sprzedaż nasze
meble... Miał przy sobie jakieś ogłoszenie i chciał koniecznie przylepić je na
dole, w bramie...
— Ależ to niemożliwe! — wykrzyknął Jordan. — Nie dostałem żadnego
ostrzeżenia, przecież muszą być jakieś formalności.
— Daj spokój! Znasz się na tym jeszcze mniej niż ja. Ile razy przychodzą jakieś
papiery, nie czytasz ich nawet... A więc dałam mu dwa franki, żeby nie
przyklejał tego ogłoszenia, i przybiegłam tutaj, bo chciałam natychmiast cię
zawiadomić.
Oboje byli zrozpaczeni. Ich biedne, małe mieszkanko w alei Clichy, te kilka
mahoniowych mebelków krytych niebieskim rypsem, które z takim trudem
spłacili miesięcznymi ratami i z których byli. tacy dumni, choć wyśmiewali je
często, uważając, że są w ohydnym mieszczańskim guście! Lubili te swoje dwa
małe, zalane słońcem pokoiki z rozległym widokiem aż na Mont-Valerien,
lubili je, bo od początku były one świadkami ich szczęścia; ileż tu Paweł
nawbijał gwoździ, z jakimż staraniem Marcelle drapowała bawełniane
zasłony, by nadać wnętrzu artystyczny wygląd! Czyż możliwe, aby sprzedali
im teraz to wszystko, aby wyrzucili ich z tego uroczego zakątka, w którym
nawet nędza była im rozkoszą?
— Słuchaj, chciałem prosić o zaliczkę, zrobię, co będę mógł, ale nie mam
wielkich nadziei.
Wyznała mu wtedy z wahaniem swój pomysł.
— Wiesz, o czym ja myślałam... Och, nie zrobiłabym tego bez twojej zgody,
najlepszy dowód, że przyszłam się z tobą naradzić.. Otóż chcę zwrócić się do
rodziców.
— Nie, nie, nigdy w życiu! — zawołał gwałtownie. — Wiesz, że nie chcę im nic
zawdzięczać.
Wprawdzie państwo Maugendre byli zawsze bardzo uprzejmi i poprawni. Ale
Jordan nie mógł wybaczyć im nagłego ochłodzenia stosunków, gdy po śmierci
jego ojca i utracie całego majątku przystali
na postanowione od dawna małżeństwo córki jedynie wobec jej stanowczego
uporu, przedsiębiorąc masę upokarzających go środków ostrożności, między
innymi nie dając jej ani grosza posagu, przekonani, że młodzieniec pisujący do
gazet musi niechybnie wszystko roztrwonić. Po ich śmierci zresztą — mawiali
— córka odziedziczy cały majątek. Młodzi zaś, zarówno zresztą ona, jak i on, z
pewną kokieterią i ostentacją przymierali głodem, nie przyjmując od rodziców
nic poza obiadem, na którym bywali u nich raz na tydzień, w niedzielę
wieczorem.
— Daję słowo, te nasze skrupuły są doprawdy śmieszne. Skoro mają tylko
jedno dziecko, skoro i tak kiedyś wszystko ma mi się dostać!... Ojciec
opowiada wszem wobec, że dorobił się piętnastu tysięcy franków renty na
swoim handlu brezentami w la Villette — mają też ten swój domek z pięknym
ogrodem, gdzie teraz mieszkają... To nie ma sensu tak się męczyć, gdy oni
opływają we wszystko. W gruncie rzeczy nigdy nie byli złymi ludźmi. Mówię
ci, że pojadę do nich!
Patrzyła na niego z uśmiechem, z minką odważną i stanowczą, pragnęła za
wszelką cenę uszczęśliwić ukochanego męża, który tyle pracował, nie zyskując
jak dotąd u krytyków i publiczności nic prócz obojętności, a nawet obelg. Ach,
te pieniądze! Chciałaby mieć ich pełne beczki po to tylko, by mu je ofiarować, a
on byłby doprawdy głuptasem, gdyby wzdragał się przed przyjęciem ich, bo
przecież tak bardzo go kochała i wszystko mu przecież zawdzięczała. Było to
jej ulubione marzenie, jej własna bajka o Kopciuszku, który małymi rączkami
składa królewskie skarby u stóp zrujnowanego księcia, by pomóc mu w
drodze do sławy, w podboju świata.
— Zastanów się tylko — mówiła wesoło, całując go — przecież muszę przydać
ci się na coś, nie możesz sam ponosić wszystkich ciężarów.
Ustąpił wreszcie i postanowili, że Marcelle pojedzie natychmiast do
Batignolles, gdzie jej rodzice mieszkali przy ulicy Legendre, i że wróci z
pieniędzmi, tak by mógł próbować tego jeszcze wieczora zwrócić dług. Gdy
odprowadzał ją na schody, przejęty, jak gdyby szła na spotkanie groźnego
niebezpieczeństwa, musieli usunąć się, by przepuścić Hureta, który przybywał
wreszcie. Wracając do sali redakcyjnej, by dokończyć kronikę, Jordan usłyszał
gniewne, podniesione głosy, dochodzące z gabinetu Jantrou.
Saccard, potężny teraz, czując się panem sytuacji, żądał posłuszeństwa,
wiedział bowiem, że w tej zawrotnej grze o bogactwo, którą razem z nimi
rozgrywał, trzyma ich wszystkich nadzieją zysku i obawą straty.
— No, pojawiłeś się nareszcie! — wykrzyknął na widok Hureta. — Czyżbyś
zatrzymał się może w parlamencie, by ofiarować wielkiemu człowiekowi swój
artykuł oprawiony w ramki?... Dosyć mam tego kadzenia, słyszysz, tych
pochlebstw, którymi go obsypujesz, czekałem specjalnie, aby ci powiedzieć, że
koniec z tym, że na przyszłość trzeba nam czegoś innego.
Huret, zaskoczony, spoglądał ze zdumieniem na Jantrou. Ten jednak, nie chcąc
ściągnąć na siebie nieprzyjemności wystąpieniem w jego obronie, rozczesywał
palcami swoją rozłożystą brodę, patrząc przed siebie niewidzącymi oczami.
— Co to znaczy: czegoś innego? — odpowiedział wreszcie deputowany. —
Daję ci przecież to, czego żądałeś. Przejmując „Espèrance", to pismo skrajnie
katolickie, monarchistyczne, prowadzące tak gwałtowną kampanię przeciwko
Rougonowi, sam prosiłeś mnie o napisanie serii pochwalnych artykułów, aby
udowodnić bratu, że nie chcesz z nim wojny, aby podkreślić nową linię
dziennika.
— Linia dziennika! O to właśnie chodzi! — podjął jeszcze gwałtowniej Saccard.
— Wypaczasz linię dziennika... Czy wyobrażasz sobie, że zamierzam
zaprzedać się w niewolę bratu? Nigdy oczywiście nie szczędziłem podziwu i
serdecznej wdzięczności dla ' cesarza, nie zapominam, ile mu wszyscy
zawdzięczamy, ile ja osobiście mu zawdzięczam. Ale sygnalizowanie
popełnianych błędów nie jest równoznaczne z atakowaniem Cesarstwa, wręcz
przeciwnie, to obowiązek każdego uczciwego obywatela... Oto jak wygląda
linia dziennika: wierność dynastii, ale całkowita niezależność w stosunku do
ministrów, do tych wszystkich ambitnych osobistości, które kręcą się po
Tuileriach i wydzierają sobie łaski dworu. Wdał się w analizę sytuacji
politycznej, by udowodnić, że cesarz ma złych doradców. Zarzucał
Rougonowi utratę energii, dawnej wiary we władzę absolutną, słowem,
oskarżał go, że idzie na kompromis z liberalnymi tendencjami po to tylko, by
zachować tekę. Bijąc się w piersi dowodził, że jego zasady pozostają
niewzruszone, że od samego początku był bonapartystą wierzącym w zamach
stanu, przekonanym, że zbawienie Francji zależy dziś — tak jak dawniej — od
geniuszu i siły jednostki. Tak, zamiast popierać ewolucję brata, zamiast
pozwalać cesarzowi na samobójstwo przez coraz to nowe ustępstwa przyłączy
się do nieprzejednanych obrońców dyktatury, utworzy wspólny front z
katolikami, by powstrzymać łatwy do przewidzenia, szybki upadek. I niechaj
Rougon ma się na baczności, bo „Espèrance" gotowa jest podjąć na nowo
kampanię w obronie Rzymu!
Huret i Jantrou przysłuchiwali się zdumieni tym wybuchem gniewu, nie
podejrzewali go bowiem nigdy o tak gorące przekonania polityczne.
Deputowany odważył się wreszcie wystąpić w obronie ostatnich posunięć
rządu.
— Do licha, mój drogi! jeżeli Cesarstwo zmierza ku liberalizmowi, to dlatego
że cała Francja popycha je zdecydowanie w tym kierunku... Ruch ten wciągnął
cesarza, a Rougon zmuszany jest iść w jego ślady.
Ale Saccard przeskakiwał już do innych zarzutów, nie dbając w swoich
atakach o żadną logikę.
— Przyjrzyjmy się na przykład naszej sytuacji zewnętrznej! Jest doprawdy
opłakana... Od czasu traktatu pokojowego w Vilłafranca, po Solferino, Włochy
mają do nas pretensję, że nie doprowadziliśmy sprawy do końca i nie daliśmy
im Wenecji; ostatecznie sprzymierzyły się z Prusami w przekonaniu, że
pomogą im one pokonać Austrię... Niech tylko wybuchnie wojna, a
zobaczycie, jaki zamęt powstanie i w jakich znajdziemy się tarapatach; tym
bardziej że popełniliśmy wielki błąd w sprawie Danii, pozwalając
Bismarckowi i Wilhelmowi na zagarnięcie Księstw, wbrew traktatowi
podpisanemu przez Francję; co tu gadać, wymierzono nam policzek, pozostaje
nam tylko nadstawić drugi... Wojna jest nieunikniona, przypominacie sobie
spadek walorów francuskich i włoskich, jaki nastąpił w zeszłym miesiącu, gdy
podejrzewano możliwość naszej interwencji w sprawy niemieckie? Być może,
że przed upływem dwóch tygodni Europa stanie w ogniu.
Huret, coraz to bardziej zdumiony, uniósł się wreszcie wbrew swojemu
zwyczajowi.
— Przemawiasz stylem dzienników opozycyjnych, a nie chcesz
chyba, aby „Espèrance" wstąpiła w ślady „Siècle" i jemu podobnych... Brakuje
tylko, byś zaczął na wzór tych piśmideł insynuować, że cesarz poszedł na
upokarzające ustępątwa w sprawie Księstw i pozwolił Prusom na bezkarne
rozszerzenie granic dlatego, że unieruchomił na długie miesiące większą część
armii w Meksyku. No, bądźmy uczciwi, wyprawa meksykańska jest
skończona, nasze oddziały wracają... A zresztą, nie rozumiem cię, mój drogi.
Jeżeli chcesz, aby Rzym został przy papieżu, to dlaczego potępiasz
przedwczesne zawarcie pokoju w Villafranca? Oddanie Wenecji Włochom to
opanowanie Rzymu przez królestwo włoskie przed upływem dwóch lat, wiesz
to równie dobrze jak ja; i Rougon wie to również, jakkolwiek z trybuny głosi
coś wręcz przeciwnego...
— Sam więc widzisz, co to za oszust! — wykrzyknął ze szlachetnym
oburzeniem Saccard. — Ale oświadczam ci, niech tylko ktoś ośmieli się tknąć
papieża, a cała katolicka Francja powstanie w jego obronie... My sami
ofiarowalibyśmy mu nasze pieniądze, tak jest, wszystkie pieniądze Banku
Powszechnego. Mam ja swój plan, cały nasz interes na tym polega, i doprawdy
nie doprowadzaj mnie do ostateczności, bo powiem rzeczy, o których nie
chciałbym na razie mówić!
Zainteresowany nagle Jantrou nadstawił bacznie ucha, zaczynał coś pojmować
i starał się wykorzystać na własny użytek podchwycone przelotnie słowo.
— Chciałbym wreszcie wiedzieć — podjął Huret — czego mam się trzymać, i
ze względu na moje artykuły, no i w ogóle musimy się przecież porozumieć...
Chcesz interwencji, czy nie chcesz interwencji? Jeżeli jesteśmy zwolennikami
zasady narodowościowej, to jakim prawem mamy się mieszać w sprawy
Włoch i Niemiec? Chcesz, żebyśmy wypowiedzieli wojnę Bismarckowi? W
imię naszych zagrożonych granic?...
Ale Saccard, wyprowadzony z równowagi, zerwał się i wybuchnął:
— Chcę, żeby Rougon przestał wreszcie kpić sobie ze mnie!... Jak to! Po tym
wszystkim, co dla niego zrobiłem! Kupuję dziennik najbardziej wrogo do
niego nastawiony, robię z niego organ oddany jego polityce, przez miesiąc
pozwalam pisać na jego cześć, a ten łotr ani razu nie poparł nas, stale jeszcze
czekam na jakąś przysługę z jego strony! .
Nieśmiało deputowany zauważył, że przecież tam, na Wschodzie, poparcie
ministra pomogło wyraźnie inżynierowi Hamelin, otwierając mu wszystkie
drzwi, wywierając presje na pewne osobistości.
— A daj mi święty spokój! Nie mógł postąpić inaczej... Ale czy raz choćby
uprzedził mnie dzień naprzód o mającej nastąpić zwyżce lub zniżce, on, który
dzięki swojemu stanowisku wszystko z góry może wiedzieć? Pamiętasz?!
Dziesiątki razy polecałem ci wybadać go, widujesz go codziennie i jak dotąd
nie przyniosłeś żadnej naprawdę pożytecznej informacji... A to doprawdy nie
byłoby nic wielkiego, kilka słów, które byś mi powtórzył.
— Niewątpliwie, ale on tego nie lubi, mówi, że to szachrajstwa, których się
zawsze żałuje.
— Co mi za głupstwa opowiadasz! Czyż ma podobne skrupuły, gdy chodzi o
Gundermanna? Ze mną udaje uczciwego, a informuje Gundermanna.
— Och, Gundermann to co innego! Oni wszyscy potrzebują Gundermanna!
Bez niego nie mogliby wypuścić ani jednej pożyczki.
Saccard klasnął triumfująco w dłonie.
— Oto właśnie chodzi! Sam przyznajesz! Cesarstwo zaprzedane jest Żydom,
brudnemu żydostwu. Wszystkie nasze pieniądze wpadną kiedyś w ich
zakrzywione szpony. A Bankowi Powszechnemu nie pozostaje nic innego jak
runąć wobec ich wszechmocnej potęgi.
Puścił wodze atawistycznej nienawiści, powtarzając. swoje zarzuty pod
adresem tej rasy kupców i lichwiarzy, od wieków żyjącej wśród narodów,
których krew wysysają niczym pasożyty, zmierzającej, mimo obelg i ciosów,
ku niewątpliwemu podbojowi świata; i opanują go kiedyś dzięki
niezwyciężonej sile złota! Wściekłość jego, podsycana jeszcze dawnymi
urazami i pretensjami, zwracała się głównie przeciwko Gundermannowi, pałał
nieziszczalną a namiętną żądzą obalenia go, jakkolwiek przeczuwał, że jeżeli
podejmie kiedykolwiek walkę, to Gundermann właśnie stanie się ową zaporą,
o którą się rozbije. Ach, ten Gundermann! W głębi duszy Prusak, choć
urodzony we Francji! Ale niewątpliwie życzył zwycięstwa Prusom, pomógłby
im chętnie swoimi pieniędzmi, a może nawet potajemnie im pomaga! Czyż nie
miał czelności oświadczyć na jakimś zebraniu towarzyskim, że w razie wojny
między Prusami a Francją ta ostatnia zostanie pokonana!
— Mam tego dosyć! Rozumiesz! Wbij to sobie w głowę: jeżeli
brat nie chce mi w niczym pomóc, to i ja również nie mam zamiaru pomagać
mu w czymkolwiek... Kiedy przyniesiesz mi od niego jakieś dobre słowo, to
znaczy jakąś informację, którą moglibyśmy wykorzystać, wtedy pozwolę ci
piać na nowo hymny pochwalne na jego cześć. Jasne? Było to aż nazbyt jasne.
Jantrou, rozpoznając wreszcie znanego sobie Saccarda pod maską teoretyka
politycznego, zaczął znowu rozczesywać brodę palcami. Ale Huret, zagrożony
w swojej ostrożnej przebiegłości normandzkiego chłopa, był wyraźnie
zakłopotany, dążąc bowiem do zrobienia fortuny stawiał na obu braci i nie
chciałby zadrzeć ani z jednym, ani z drugim.
— Masz rację — mruknął. — Nałóżmy chwilowo tłumik, tym bardziej że
trzeba poczekać na rozwój wydarzeń... Obiecuję ci zrobić wszystko, by
wydusić z wielkiego człowieka jakieś zwierzenia. Przy pierwszej wiadomości,
jaką mi przekaże, wskakuję w dorożkę i przywożę ci ją.
Odegrawszy już swoją rolę, Saccard przybrał znowu żartobliwy ton.
— Przecież to dla was pracuję, drodzy przyjaciele... Ja osobiście zawsze byłem
zrujnowany i zawsze przejadałem milion rocznie. — A powracając do spraw
reklamy dodał: — Ach, Jantrou, powinieneś pan rozweselić jakoś swój
biuletyn giełdowy... Rozumie pan, jakieś dowcipy, kalambury. Publiczność
lubi to i nic lepiej od dowcipu nie ułatwia przełknięcia pewnych rzeczy... No
cóż, będą kalambury?
Teraz z kolei redaktor poczuł się dotknięty. Sadził się na wytworność literacką.
Musiał jednak ustąpić. A ponieważ wymyślił właśnie pikantną historyjkę o
bardzo ponętnych kobietkach, które zaofiarowały mu się z propozycją
wytatuowania sobie ogłoszeń na najbardziej intymnych częściach ciała, trzej
mężczyźni, wybuchając głośnym śmiechem, stali się znowu najlepszymi pod
słońcem przyjaciółmi.
Tymczasem Jordan skończył wreszcie swoją kronikę i z niecierpliwością
oczekiwał nadejścia żony. Schodzili się redaktorzy, porozmawiał z nimi
chwilę, a następnie wrócił do przedpokoju. Zaskoczył go tu niemile widok
Dejoie, który podsłuchiwał pod drzwiami redaktora, podczas gdy Natalia, jego
córka, stała na czatach.
— Niech pan nie wchodzi .— wyjąkał zmieszany woźny — pan Saccard
jeszcze nie wyszedł... Zdawało mi się, że mnie wołano...
W rzeczywistości jednak trawiła go niepohamowana żądza zysku
od czasu, jak kupił osiem całkowicie spłaconych akcji Banku Powszechnego za
cztery tysiące franków oszczędności pozostawionych przez żonę; żył odtąd
stale w radosnym podnieceniu widząc, jak akcje idą w górę; przejęty
uwielbieniem dla Saccarda, słuchał jak wyroczni najbłahszych jego słów i
wiedząc, że jest on u redaktora, nie mógł oprzeć się pokusie poznania tajników
jego myśli, dowiedzenia się, o czym ten bóg mówi w niedostępnej głębi
sanktuarium. Zresztą uczucia jego były na razie wolne od wszelkiego
egoizmu, myślał jedynie o córce, nie posiadał się z radości obliczając, że osiem
akcji po kursie siedemset pięćdziesiąt franków daje mu już tysiąc dwieście
franków zysku, co razem z kapitałem czyni pięć tysięcy dwieście franków.
Wystarczy, aby akcje podniosły się jeszcze o sto franków, a będzie miał
wymarzone sześć tysięcy, posag, którego domagał się introligator, by pozwolić
synowi na poślubienie małej. Na tę myśl serce biło mu żywiej, spoglądał ze
łzami na to dziecię, które wychował, dla którego był prawdziwą matką, od
czasu jak odebrał ją od mamki i gdy wiedli razem spokojny a tak szczęśliwy
żywot.
Speszony i niepewny mówił, co mu ślina na język przyniesie, chcąc ukryć
swoją niedyskrecję.
— Natalia, która wstąpiła powiedzieć mi dzień dobry, spotkała właśnie pańską
żonę.
— Tak, proszę pana — dodała dziewczyna — widziałam ją, jak skręcała w
ulicę Feydeau. Bardzo szybko biegła!
Ojciec pozwalał Natalii wychodzić bez żadnego skrępowania, mówiąc, że ma
do niej zaufanie. I nie mylił się ufając jej, była bowiem w gruncie rzeczy zbyt
zimna, zbyt zdecydowanie dążyła do własnego szczęścia, by popełniając jakieś
głupstwo miała narazić na szwank to od tak dawna projektowane małżeństwo.
Szczupła, zawsze uśmiechnięta, o wielkich oczach w ładnej bladej twarzyczce,
kochała samą siebie bezwzględną egoistyczną miłością.
Jordan, nic nie rozumiejąc, wykrzyknął ze zdumieniem:
— Jak to? W ulicę Feydeau?
Nie miał jednak czasu na dalsze pytania, gdyż wpadła właśnie zdyszana
Marcelle. Zaprowadził ją najpierw do sąsiedniego gabinetu, ale zastawszy tam
redaktora kroniki sądowej musiał zadowolić się małą ławeczką w głębi
korytarza.
— No i co?
— Zrobione, mój drogi, ale to nie było łatwe.
Widział, że mimo zadowolenia dręczył ją jakiś smutek; opowiedziała mu
wszystko przyciszonym, nerwowym głosem, bo chociaż postanawiała sobie
ukryć przed nim pewne szczegóły, nie potrafiła mieć przed nim tajemnic.
Od jakiegoś czasu państwo Maugendre zmienili się w stosunku do córki.
Zauważyła, że są mniej czuli, jacyś jakby zaaferowani, opanowani jakąś
wzmagającą się stopniowo pasją, namiętnością gry. Była to zwykła historia:
oboje — on flegmatyczny, łysy, tęgi jegomość o siwych faworytach, ona, chuda
i, energiczna — dorobiwszy się mająteczku, żyli teraz dostatnio w swoim
małym domku z piętnastu tysięcy franków renty i nudzili się nie mając nic do
roboty. Jedyną rozrywką ojca było odtąd pobieranie należnych mu pieniędzy.
W tym okresie oburzał się jeszcze na wszelką spekulację, gniewnie i z po-
Htowaniem wzruszając ramionami, gdy mówił o biednych głupcach, którzy
dają obdzierać się ze skóry w licznych kradzieżach równie głupich jak
podłych. Ponieważ jednak odzyskał w tym czasie poważną sumę pieniędzy,
postanowił zużyć je na transakcje reportowe: to przecież nie spekulacja, a
zwykła lokata kapitału; ale od tego dnia zaczął czytywać uważnie po
pierwszym śniadaniu publikowane przez jego gazetę notowania giełdowe, by
śledzić wahania kursów. I to właśnie stało się początkiem zła: w miarę jak
przyglądał się temu zawrotnemu tańcowi walorów, jak żył w zatrutej
atmosferze gry, ogarniała go powoli coraz silniejsza gorączka, wyobraźnię jego
dręczyła wizja milionów zdobywanych w ciągu jednej godziny, podczas gdy
on strawił trzydzieści lat życia na zarobienie marnych kilkuset tysięcy
franków. Podczas posiłków nie mógł oprzeć się pokusie rozmawiania z żoną
na ten temat: jakich wspaniałych wyczynów mógłby dokonać, gdyby nie był
przysiągł, że nigdy w życiu nie będzie grał! Wyjaśniał dokładnie transakcję,
operował swoimi kapitałami z uczoną taktyką generała siedzącego przy
biurku i kończył nieodmiennie triumfalnym zwycięstwem nad
wyimaginowanym przeciwnikiem, pochlebiał sobie bowiem, że w kwestiach
premii i reportów nikt nie zdoła mu dorównać. Żona odpowiadała z
niepokojem, że wolałaby od razu się utopić aniżeli dożyć chwili, w której
zaryzykuje on choć jeden centym; ale mąż ją uspokajał: za kogo go bierze?
Nigdy w życiu! Wkrótce jednak nadarzyła się ku temu sposobność, oboje od
dawna mieli szaloną ochotę wybudować w
ogrodzie maleńką cieplarnię, za jakie pięć, sześć tysięcy franków; i oto
pewnego wieczora, dłońmi drżącymi od rozkosznego wzruszenia, położył na
jej podręcznym stoliczku sześć tysiącfrankowych banknotów mówiąc, iż
zarobił je na giełdzie: była to transakcja w stu procentach pewna, szaleństwo,
którego nigdy więcej nie powtórzy, a na które odważył się jedynie z powodu
cieplarni. Ona, w równym stopniu rozgniewana co uradowana, nie ośmieliła
się go zbesztać. W następnym miesiącu pozwolił sobie już na transakcję
premiową, thimacząc żonie, że nie ma czego się obawiać, z chwilą gdy
ograniczył możliwość straty. A zresztą, do diabła! W tej masie rozmaitych
interesów znajdowały się też i dobre, byłby głupcem, gdyby pozwolił, aby
tylko inni na nich zarabiali. I nieuniknionym biegiem rzeczy puścił się na
transakcje terminowe, najpierw drobne, stopniowo nabierając coraz większej
śmiałości, podczas gdy żona, ciągle jeszcze miotana wewnętrzną obawą, z
oczami błyszczącymi już jednak podejrzanym blaskiem przy najmniejszym
bodaj zysku, przepowiadała mu nadal, że umrze na barłogu.
Przede wszystkim jednak kapitan Chave, brat pani Maugendre, krytykował
postępowanie szwagra. On sam wprawdzie grał na giełdzie, nie mogąc wyżyć
z tysiąca ośmiuset franków emerytury, ale przecież on odznaczał się
nieprzeciętnym sprytem, chodził na giełdę systematycznie, tak jak urzędnik do
biura, dokonując tylko transakcji gotówkowych, zadowalając się co wieczór
dwudziestafrankowym zyskiem: te codzienne transakcje wolne były od
jakiegokolwiek ryzyka, tak drobne, że niegroźne były dla nich żadne
katastrofy. Siostra ofiarowała mu pokoju siebie w domu, który po
zamążpójściu Marcelle stał się dla nich zbyt obszerny; kapitan jednak
odmówił, gdyż zależało mu na swobodzie: miał swoje nałogi i w samotnym
pokoju, który zajmował w głębi dużego ogrodu przy ulicy Nollet, nieustannie
przewijały się spódniczki. Wszystkie jego zarobki rozchodziły się na cukierki i
ciastka dla przyjaciółeczek. Przy każdej okazji kapitan ostrzegał Maugendre'a
radząc mu, by nie grał, by już raczej chodził na dziewczynki; a kiedy szwagier
zapytywał z irytacją: „No, a ty?", odpowiadał mu energicznym ruchem ręki:
och, on to całkiem co innego, on nie miał przecież piętnastu tysięcy renty,
gdyby nie to!... Jeżeli grał, winę za to ponosi ten podły rząd, który dzielnym
wiarusom żałuje radości na stare lata. Najpoważniejszy jego argument
przeciwko grze polegał na matematycznym obliczeniu, zgodnie
z którym gracz w Łażdym przypadku musi stracić: jeżeli wygrywa, ma do
zapłacenia kurtaż i opłaty stemplowe; jeżeli przegrywa, musi ponosić te same
ciężary, nie licząc straty; jeżeli więc nawet równie często wygrywa, jak
przegrywa, zawsze musi pokryć z własnej kieszeni koszty znaczków
stemplowych i kurtaż. Rok rocznie na giełdzie paryskiej opłaty te sięgają
zawrotnej sumy osiemdziesięciu milionów franków. I jako niezbity argument
wykrzykiwał tę sumę osiemdziesięciu milionów, którą, zagarniają do spółki
państwo, kulisjerzy i maklerzy!
Siedząc na ławeczce w głębi korytarza, Marcelle opowiadała mężowi część tej
historii.
— Trzeba przyznać, mój drogi, że fatalnie trafiłam. Mama gniewała się właśnie
na tatusia z powodu jakiejś straty poniesionej na giełdzie... Wydaje mi się, że
on teraz stale już tam przesiaduje. W głowie mi się to nie mieści, on, który
uznawał dawniej tylko pracę... Słowem, kłócili się, mama wymachiwała mu
przed nosem płachtą „Cote Financière" krzycząc, że on nic się na tym nie zna,
że ona słusznie przewidywała zniżkę. Wtedy ojciec poszedł po inną gazetę,
właśnie po „Espèrance", i chciał pokazać jej artykuł, z którego zaczerpnął
swoje informacje... Wyobraź sobie, teraz u nich pełno różnych gazet, grzebią
się w nich od rana do nocy, i wydaje mi się, że i mama również zaczyna grać,
chociaż tak się oburza!
Jordan nie mógł powstrzymać się od śmiechu, patrząc na żonę, która mimo
zmartwienia bardzo zabawnie naśladowała całą scenę.
— Ostatecznie, powiedziałam im o naszym zmartwieniu i prosiłam o
pożyczenie dwustu franków, żeby zapobiec zajęciu mebli. Ach, gdybyś słyszał,
z jakim oburzeniem zaczęli wykrzykiwać: Co? Dwieście franków! Właśnie
teraz, jak stracili na giełdzie dwa tysiące! Czy kpię sobie z nich? Czy chcę ich
zrujnować?... Nigdy jeszcze nie widziałam ich w takim stanie. Oni, którzy
zawsze byli dla mnie tacy dobrzy, którzy gotowi byli wydać ostatniego
centyma, byle sprawić mi przyjemność! Musieli chyba oszaleć, bo doprawdy
trzeba stracić rozum, aby tak sobie zatruwać życie, kiedy mogą być tacy
szczęśliwi w tym swoim małym domku, bez żadnych kłopotów, przejadając
spokojnie z takim trudem zdobyty majątek.
— Mam nadzieję, że nie nalegałaś? — zapytał Jordan.
— Ależ przeciwnie, nalegałam, i wtedy oboje napadli na ciebie.. Widzisz,
wszystko ci mówię, choć obiecywałam sobie, że ci nie
powiem, ale nie umiem nic ukryć przed tobą... Powtarzali mi oboje, że dobrze
przewidywali, że to żaden zawód pisywanie do gazet, że skończymy w
przytułku... Wreszcie, jak ja z kolei wpadłam w złość i chciałam wyjść,
nadszedł kapitan. Wiesz, że wujek Chave zawsze za mną przepadał. Przy nim
zmitygowali się trochę; tym bardziej że wujaszek triumfował zapytując tatusia,
czy nadal jeszcze będzie się dawał okradać... Mama wzięła mnie na stronę i
wcisnęła mi w rękę pięćdziesiąt franków mówiąc, że pozwoli nam to zyskać na
czasie i poradzić sobie jakoś.
— Pięćdziesiąt franków! Toż to jałmużna! I przyjęłaś je? Marcelle uścisnęła mu
czule obie ręce, uspokajając go z właściwym
sobie zdrowym rozsądkiem.
— Nie gniewaj się, mój drogi... Tak, przyjęłam te pięćdziesiąt franków i
przewidując, że nie odważysz się zanieść ich komornikowi, poszłam tam od
razu sama, wiesz, na. ulicę Cadet. Ale wyobraź sobie, że nie chciał ich wziąć,
tłumacząc, że ma formalne polecenie od pana Buscha i że tylko pan Busch jest
w mocy wstrzymać licytację... Och, ten Busch! Do nikogo nie czuję nienawiści,
ale ten typ doprowadza mnie do rozpaczy i budzi we mnie odrazę! Ale to nic,
pobiegłam do niego, na ulicę Feydeau, i musiał zadowolić się tymi .
pięćdziesięcioma frankami; w ten sposób mamy teraz dwa tygodnie spokoju.
Ogromne wzruszenie ściągnęło rysy Jordana, tłumione łzy zalśniły mu w
oczach.
— I tyś to zrobiła, moja maleńka, ty to zrobiłaś!
— Oczywiście! Nie chcę, żeby dłużej cię dręczono. Co mi szkodzi narazić się
na parę niegrzeczności, byłeś tylko ty mógł spokojnie pracować!
Śmiała się teraz opisując wizytę u Buscha w tym pokoju zawalonym brudnymi
papierzyskami, brutalność lichwiarza grożącego, że nie zostawi im ani jednej
szmatki, jeżeli nie zapłacą natychmiast całego długu. Nie odmówiła sobie
przyjemności wyprowadzenia go z równowagi, zarzucając mu nieprawne
posiadanie wierzytelności, tych weksli na trzysta franków, które wskutek
kosztów urosły do siedmiuset trzydziestu franków piętnastu centymów, a
które, kupione w jakiejś kupie starego śmiecia, nie kosztowały go zapewne ani
pięciu franków. Dławiła go wściekłość: przede wszystkim, jak twierdził,
zapłacił za te właśnie weksle bardzo drogo; a poza tym stracony czas,
dwuletnie poszukiwania wystawcy po całym Paryżu, pomysłowość, jaką
musiał rozwinąć w tej obławie, czyż za to wszystko nic mu się nie należy? Tym
gorzej dla tych, którzy dadzą się złapać! Ostatecznie wziął mimo wszystko te
pięćdziesiąt franków, bo ostrożność nakazywała mu iść zawsze na wszelkiego
rodzaju ustępstwa.
— Moja maleńka! Jakaś ty dzielna! Jaka kochana! — zawołał Jordan całując
serdecznie żonę, chociaż przechodził właśnie w tej chwili sekretarz redakcji. —
Następnie zapytał, ściszając głos: — Ile
-ci jeszcze zostało?
— Siedem franków!
— Świetnie! — wykrzyknął uszczęśliwiony. — Starczy nam na dwa dni, nie
potrzebuję prosić o zaliczkę, której zresztą i tak by mi odmówiono. To mnie
zbyt wiele kosztuje... Jutro spróbuję umieścić artykuł w „Figaro"... Ach, gdyby
udało mi się wreszcie skończyć tę powieść i gdyby się rozeszła.
Teraz Marcelle z kolei ucałowała go.
— Nie martw się, wszystko będzie dobrze!... Wracasz ze mną, nieprawdaż?
Wspaniale, po drodze kupimy na jutro śledzie, widziałam doskonałe na
Clichy. Dziś mamy na wieczór kartofle ze słoniną.
Poprosiwszy kolegę, by przejrzał jego korekty, Jordan wyszedł razem z żoną.
Zresztą Saccard i Huret również wychodzili. Na ulicy, tuż przed bramą
redakcji, zatrzymał się jakiś powóz; wysiadła z niego baronowa Sandorff,
która odpowiedziała z uśmiechem na ich ukłon i szybko wbiegła na schody.
Od czasu do czasu wpadała tak do redakcji, by zobaczyć Jantrou. Saccard,
którego jej wielkie podsinione oczy stale podniecały, w pierwszej chwili miał
ochotę zawrócić.
Na górze, w gabinecie redaktora, baronowa nie chciała nawet usiąść.
Przejeżdżając tędy wpadła na chwilę powiedzieć mu dzień dobry i zapytać,
czy nie ma jakichś wiadomości. Mimo nagłego powodzenia Jantrou traktowała
go nadal tak samo jak wtedy, gdy w charakterze pokornego remizjera w
pogoni za zleceniami przychodził co rano do jej ojca; pan Ladricourt znany był
z oburzającej brutalności i baronowa do dzisiaj nie mogła zapomnieć, jak
pewnego dnia, wściekły z powodu jakiejś większej straty, kopniakiem
wyrzucił nieszczęsnego remizjera za drzwi. Teraz wiedząc, iż Jantrou jest u
źródła informacji, zaczęła traktować go z poufałością i próbowała brać go na
spytki.
— A więc, nic nowego?
— Słowo daję, o niczym nie słyszałem.
Ona jednak przyglądała mu się z uśmiechem, przekonana, że wie cos, tylko nie
chce jej powiedzieć. Pragnąc zmusić go do zwierzeń, napomknęła o
spodziewanej, niedorzecznej wojnie między Austrią, Włochami i Prusami.
Spekulacja szalała, walory włoskie, jak zresztą wszystkie inne, leciały na łeb.
Wprawiało ją to w wielki kłopot, bo nie wiedziała, jak dalece może się posunąć
stawiając na zniżkę, zwłaszcza że miała znaczne sumy zaangażowane w
najbliższej likwidacji.
— Czyżby mąż nie udzielał pani żadnych informacji? — zapytał żartobliwie
Jantrou. — Przecież będąc w ambasadzie znajduje się u samego źródła.
— Och, mój mąż! — odpowiedziała z pogardliwym gestem. — Nigdy nic nie
mogę od niego, wyciągnąć.
Rozochocił się bardziej jeszcze, pozwolił sobie nawet na aluzję do generalnego
prokuratora Delcambre'a, kochanka baronowej, który płacił za nią różnice
kursów, jeżeli już decydowała się na ich zapłacenie.
— A pani przyjaciele, na dworze i w pałacu sprawiedliwości, też nic nie
wiedzą?
Udała, że nie rozumie aluzji, i nie spuszczając zeń oczu dorzuciła błagalnym
tonem:
— No, niech pan będzie dla mnie miły... Wie pan przecież coś niecoś.
Uganiając. się za wszelkimi, brudnymi czy też eleganckimi spódniczkami,
jakie się o niego ocierały, Jantrou miał już raz ochotę . zafundować sobie, jak
się brutalnie wyraził, tę szulerkę, która traktowała go tak poufałe. Ale przy
pierwszym słowie, pierwszym geście, cofnęła się z, takim obrzydzeniem,
zmierzyła go tak pogardliwym wzrokiem, że poprzysiągł sobie nigdy więcej
nie ponawiać próby. Z tym mężczyzną, którego ojciec jej wyrzucał za drzwi
kopniakami!O nie! Nigdy! Tak nisko jeszcze nie upadła!
— Miły? Dlaczegóż miałbym być miły? — zapytał z wymuszonym
uśmiechem. — Pani nie jest bynajmniej miła dla mnie.
Od razu spoważniała, wyraz jej oczu stał się zimny i odpychający. Odwróciła
się, zmierzając ku drzwiom, gdy Jantrou, zawiedziony
wściekły, dorzucił chcąc ją zranić:
— Spotkała pani w bramie Sacearda, nieprawdaż? Dlaczego jego pani nie
zapytała, przecież on nic nie może pani odmówić?
— Jak mam to rozumieć?
— Do licha! Jak się pani podoba... Niechżeż pani nie robi przede mną
niewiniątka, widziałem panią u niego, a znam go przecież!
Ogarnęło ją oburzenie, cała jej niewygasła jeszcze duma rodowa zawrzała,
podnosząc się z tych odmętów błota, w jakim namiętność gry pogrążała ją z
każdym dniem coraz bardziej. Nie uniosła się zresztą, odpowiedziała po
prostu tonem stanowczym i ostrym:
— Za kogo mnie pan bierze? Oszalał pan chyba .. Nie jestem kochanką
Sacearda, ponieważ nie chciałam nią zostać.
On zaś skłonił się nisko, z wytworną galanterią.
— A szkoda, popełniła pani zasadniczy błąd. Niech mi pani wierzy, jeżeli to
nic straconego, nie należy przegapić następnej okazji, jest pani stale w pogoni
za wiadomościami, a znajdzie je pani bez zachodu pod poduszką tego pana.
Och, mój Boże! Wystarczy, by sięgnęła pani do tego gniazdka swoimi
ślicznymi paluszkami.
Roześmiała się ostatecznie, godząc się jakby na jego cynizm. Gdy podała mu
rękę, zauważył, że dłoń jej była całkiem zimna. Czyżby istotnie ta kobieta o tak
krwistych wargach, tak nienasycona, jak opowiadano, poprzestawała na
przymusowej pańszczyźnie z tym lodowatym, kościstym Delcambre'm?
Minął już czerwiec, piętnastego Włochy wypowiedziały wojnę Austrii. Z
drugiej strony, Prusy w niecałe dwa tygodnie, posuwając się w piorunującym
tempie naprzód, opanowały Hanower, podbiły oba księstwa Hesji, Baden,
Saksonię, zaskoczywszy ludność tych kra- jów bezbronną, nie przygotowaną
na wojnę. Francja nie ruszyła się; dobrze poinformowani ludzie szeptali na
giełdzie, że była owiązana układem z Prusami od czasu wizyty Bisrnarcka u
cesarza w Biarritz; opowiadano tajemniczo o rekompensatach, które miała
otrzymać w zamian za swoją neutralność. Mimo to zniżka potęgowała się w
sposób katastrofalny. Gdy nagle, 4 lipca, wiadomość o bitwie pod Sadową,
uderzając jak grom z jasnego nieba, spowodowała ogólny krach wszystkich
walorów. Przypuszczano, że wojna trwać będzie dalej, gdyż Austria pobita
przez Prusy odniosła przecież pod Custozzą zwycięstwo nad Włochami;
opowiadano już nawet, że gromadzi
niedobitki swoich wojsk opuszczając Czechy; zlecenia sprzedaży napływały
masowo, a nabywców nie znajdowano zupełnie.
Czwartego lipca Saccard, wstąpiwszy bardzo późno do redakcji, nie zastał
Jantrou, który ostatnimi czasy zaniedbywał się coraz bardziej w pracy wskutek
swoich nałogów: nieoczekiwane wypady, hulanki, z których wracał
zmordowany, z mętnymi oczami, wykończony; niepodobna było orzec, co
wyniszczało go bardziej, dziewki czy alkohol. O tej porze redakcja pustoszała,
nie było już nikogo prócz woźnego Dejoie, który jadł obiad w korytarzu na
rogu stołu. Napisawszy dwa listy, Saccard zbierał się już do wyjścia, gdy nagle
Huret, rozgorączkowany, z rozpaloną twarzą, wpadł jak huragan, nie
zamykając nawet za sobą drzwi.
— Mój drogi, mój drogi!... — Nie mógł złapać tchu, przyciskał oburącz walące
serce. — Lecę wprost od Rougona... Biegłem, bo nie mogłem złapać dorożki.
Nareszcie znalazłem... Rougon dostał depeszę stamtąd. Widziałem ją. Nowina,
wielka nowina!...
Saccard przerwał mu gwałtownym ruchem i rzucił się, by zamknąć drzwi,
zauważywszy Dejoie, który krążył w pobliżu nadstawiając ucha.
— No więc?!
— Słuchaj! Cesarz Austrii odstępuje Wenecję cesarzowi Francuzów,
wybierając go na rozjemcę; ten ostatni ma zwrócić się do Prus i Włoch z
propozycją zawieszenia broni.
Zapadło krótkie milczenie.
— A więc to pokój? — Oczywiście!
Saccard, zaskoczony, nie wiedząc jeszcze, co począć, zaklął szpetnie.
— Do stu tysięcy diabłów! A cała giełda gra na zniżkę! — Następnie zapytał
machinalnie: — Nikt jeszcze nie wie o tej nowinie?
— Nie! depesza jest poufna, jutro rano nawet nie będzie jeszcze o niej
wzmianki w „Monitorze". Przed upływem dwudziestu czterech godzin Paryż
nie dowie się prawdopodobnie o niczym.
Teraz dopiero, jakby rażony piorunem, Saccard doznał nagłego olśnienia.
Podbiegł na nowo do drzwi, otworzył je gwałtownie, by sprawdzić, czy nikt
nie podsłuchuje. Wzburzony, wrócił do deputowanego i chwycił go za klapy
surduta.
— Na miłość boską! Milcz! Nie tak głośno!... Jesteśmy panami
Sytuacji, o ile Gundermann i jego banda nie są uprzedzeni... Słyszysz? Ani
słowa! Nikomu! Ani przyjaciołom! Ani żonie!... Szczęśliwym trafem nie ma
Jantrou. Nikt poza nami nie będzie o niczym wiedział, będziemy mieli czas na
działanie... Och, nie zamierzam bynajmniej pracować wyłącznie dla siebie!
Myślę i o tobie, i o wszystkich naszych przyjaciołach z Banku Powszechnego.
Ale w parę osób niepodobna utrzymać tajemnicy. A wszystko stracone w razie
najmniejszej niedyskrecji przed jutrzejszą giełdą.
Huret, głęboko wzruszony, przejęty doniosłością zamierzonej wielkiej
operacji, przysiągł bezwzględne milczenie. Rozdzielili między siebie robotę,
postanowiwszy natychmiast przystąpić do dzieła. Saccard miał już kapelusz
na głowie, gdy nagle przypomniało mu się jeszcze jedno pytanie:
— A więc to Rougon przysłał cię do mnie z tą wiadomością?
— Oczywiście!
Huret przez ułamek sekundy zawahał się, kłamał bowiem: depesza
poniewierała się po prostu na biurku ministra i przeczytał ją, gdy został na
moment sam w gabinecie. Ale w jego interesie leżało, by obaj bracia żyli w
zgodzie, i to kłamstwo wydało mu się bardzo zręczne, tym bardziej że
wiedział, iż nie pałają oni chęcią spotkania się i rozmawiania o tych sprawach.
— Nie ma co — oświadczył Saccard —- tym razem zachował się przyzwoicie...
No, ruszajmy w drogę!
W przedpokoju nadal nie było nikogo prócz Dejoie, który daremnie usiłował
podchwycić choćby jedno słowo. Zauważyli jednak, iż był rozgorączkowany
— wyczuł jakby w powietrzu olbrzymi łup, który go mijał, i tak był odurzony
tym zapachem pieniędzy, że stanął , w oknie na klatce schodowej, by spojrzeć
na nich raz jeszcze, kiedy przechodzili przez podwórze.
Trudność polegała na tym, by działać szybko, z jak największą ostrożnością.
Toteż zaraz przed bramą obaj mężczyźni rozstali się: Huret brał na siebie małą
giełdę wieczorną, Saccard zaś, mimo późnej godziny, pobiegł na poszukiwanie
remizjerów, kulisjerów i maklerów, aby dać im zlecenia kupna. Chciał jednak
zlecenia te możliwie najbardziej rozdrobnić, rozdzielić, tak aby nie wzbudzić
podejrzeń. Przede wszystkim zaś chciał spotykać niby to przypadkiem
potrzebnych mu ludzi, a nie łapać ich u nich w domu, co mogłoby wydać się
dziwne. Szczęście sprzyjało mu wyjątkowo, gdyż spotkał
na bulwarze maklera Jacoby; pożartowawszy z nim chwilę, obdarzył go
poważną, transakcją., nie budząc w nim zbytniego zdziwienia. Nieco dalej
wpadł na wysoką blondynkę, o której wiedział, że jest kochanką innego
maklera, Delaroque'a, szwagra Jacoby'ego; ponieważ powiedziała mu, że tej
właśnie nocy spodziewa się jego wizyty, prosił ją, by oddała mu parę słów
skreślonych ołówkiem na bileciku wizytowym. Następnie, przypomniawszy
sobie, że Mazaud miał iść tego wieczora na bankiet absolwentów swojej
uczelni, urzą dził się tak, by spotkać go w restauracji, i zmienił zlecenia dane
mu przed paroma godzinami. Przede wszystkim jednak los uśmiechnął się do
niego, gdy wracając już koło północy do domu spotkał Massiasa, który
zaczepił go, wychodząc z „Varietes"; szli razem w kierunku Saint-Lazare "i
Saccard miał dosyć czasu, by odegrać rolę oryginała, wierzącego, że kiedyś,
nie tak prędko oczywiście, nastąpi zwyżka; ostatecznie obarczył go licznymi
zleceniami kupna dla Nathansohna i innych kulisjerów, mówiąc, że działa w
imieniu grupy przyjaciół, co w gruncie rzeczy było prawdą. Kładąc się spać,
zaangażowany był na zwyżkę na przeszło pięć milionów walorów.
Nazajutrz o siódmej rano Huret był już u Saccarda, by opowiedzieć mu, co
zdołał zdziałać na małej giełdzie operującej na chodniku, przed pasażem de
l'Opera; dał możliwie najwięcej zleceń kupna, zachowując wszakże umiar, aby
nie podnieść zbytnio kursów. Zlecenia jego sięgały miliona i obaj, uważając, że
to jeszcze nie wystarcza, postanowili wrócić do akcji. Mieli przed sobą cały
ranek. Przedtem jednak rzucili się z niepokojem na gazety, drżąc z obawy
znalezienia w nich wiadomej nowiny, jakiejś wzmianki czy paru słów, które by
obaliły całą ich kombinację. Nie! Prasa nic jeszcze nie wiedziała, nastawiona
była całkowicie na wojnę, pełna depesz, obszernych szczegółów o bitwie pod
Sadową. Jeżeli do drugiej po południu nie przedostanie się żadna pogłoska,
jeżeli będą mieli dla siebie godzinę lub choćby pół godziny po otwarciu giełdy,
operacja powiedzie się, zdołają obłowić się kosztem żydostwa, jak wyraził się
Saccard. I rozstali się na nowo, każdy pobiegł w swoją stronę, by zaangażować
w bitwie nowe miliony.
Saccard spędził cały ranek biegając po mieście, wietrząc nastroje, owładnięty
tak nieprzepartą potrzebą ruchu, że zaraz po załatwieniu pierwszego interesu
odesłał powóz. Wstąpił do Kolba, gdzie dźwięk przesypywanego złota wydał
mu się rozkoszną przepowiednią
zwycięstwa; znalazł dość silnej woli, by nie powiedzieć ani słowa bankierowi,
który o niczym nie wiedział. Następnie poszedł do Mazauda, nie, aby dać
nowe zlecenie, ale po to, by z udanym niepokojem wywiedzieć się o los
wczorajszego. I tam również o niczym nie wiedziano. Zaniepokoił go tylko
trochę mały Flory, który z uporem krążył wokół niego nie odstępując go ani na
krok: jedynym powo-
:
dem tego był głęboki podziw młodego urzędnika dla
talentów finansowych dyrektora Banku Powszechnego; a ponieważ panna
Chuchu coraz więcej go kosztowała, zaryzykował kilka drobnych transakcji i
marzył o tym, by poznać zlecenia swojego wielkiego człowieka i dostosować
do nich swoją grę.
Wreszcie, zjadłszy pośpiesznie śniadanie u Ghampeaux, gdzie z prawdziwą
przyjemnością wysłuchał pesymistycznych biadoleń Mosera, a nawet
Pilleraulta, przepowiadających nowy gwałtowny spadek kursów, o wpół do
pierwszej był już na placu Giełdowym. Chciał bowiem, jak powiadał, być
świadkiem gromadzenia się ludzi. Upał . był nie do zniesienia, piekące
promienie słońca padały prostopadle rozpalając do białości stopnie gmachu,
których promieniowanie wypełniało ciężkim powietrzem perystyl, skąd żar
buchał jak z rozgrzanego pieca; wolne krzesła trzeszczały od tego gorąca, a
spekulanci, stojąc, szukali wąskich smug cienia rzucanego przez kolumny. Na
skwerku, pod jednym z drzew, dostrzegł Buscha i Mèchainową, którzy na jego
widok zaczęli żywo o czymś rozprawiać; wydało mu się nawet, że zamierzali
go zaczepić, ale rozmyślili się: czyżby ci węszący wiecznie za zyskiem
gałganiarze, którzy zbierali akcje walające się po rynsztokach, wiedzieli już
coś? Myśl ta przejęła go dreszczem, W tej chwili jednak zawołał go ktoś,
zauważył na ławce Maugendre'a i kapitana Chave, kłócących się zapamiętale,
gdyż Maugendre kpił teraz w żywe oczy z dziadowskiej gry kapitana, z tych
dwudziestu franków zarabianych codziennie na transakcjach gotówkowych,
jak w jakiejś dziurze prowincjonalnej po kilku zażartych partiach pikiety: czyż
tego dnia choćby nie mógł zaryzykować na pewniaka poważniejszej
transakcji? Czyż zniżka nie była pewna, jasna jak słońce? I wzywał Saccarda na
świadka: dziś akcje znowu spadną, nieprawda? On sam zaangażował się
poważnie na zniżkę, tak pewien swego, że gotów byłby postawić cały majątek.
Saccard, zagadnięty wprost, odpowiedział jakimś mglistym uśmiechem,
nieokreślonym ruchem głowy, czuł wyrzuty sumienia, że nie ostrzega tego
biedaka, który niegdyś,
gdy handlował jeszcze brezentem, znany mu był z pracowitości i trzeźwości
umysłu; ale przysiągł sobie bezwzględne milczenie, przemogło w nim
ostatecznie okrucieństwo gracza, który nie chce zapeszyć szczęścia. Uwagę
jego odwrócił w tym momencie przejeżdżający właśnie powóz baronowej
Sandorff; śledził go wzrokiem i zobaczył, jak zatrzymuje się tym razem na
Bankowej. Uświadomił sobie nagle, że baron Sandorff jest przecież radcą
ambasady austriackiej i baronowa zna z pewnością nowinę; zepsuje mu
wszystko z właściwą kobietom niezręcznością. Przebiegł spiesznie jezdnię, jął
krążyć wokół powozu, który stał nieruchomy, milczący, jakby wymarły, ze
stangretem tkwiącym sztywno na koźle. Wreszcie opuszczono jedną szybę i
Saccard, skłoniwszy się z galanterią, podszedł do powozu.
— I cóż, gramy dalej na zniżkę? — zapytała. W pierwszej chwili podejrzewał
zasadzkę.
— Oczywiście, szanowna pani.
Zauważywszy jednak, że przygląda mu się niespokojnie, z owym drżeniem
oczu, które znał dobrze u graczy, zrozumiał, że i ona nie wiedziała o niczym.
Ciepła fala krwi napłynęła mu do głowy, przejmując go rozkosznym uczuciem
ulgi.
— A więc nie ma mi pan nic do powiedzenia?
— Jako żywo nic takiego, o czym by pani nie wiedziała już na pewno.
I pożegnał ją myśląc: „Nie chciałaś być dla mnie miła, toteż nie będę płakał, jak
wpadniesz. Może na przyszły raz okażesz się za to przystępniejsza." Nigdy nie
wydawała mu się bardziej godna pożądania, przekonany był, że ją w swoim
czasie zdobędzie.
Wracając na plac Giełdowy dostrzegł z daleka Gundermanna wychodzącego z
ulicy Vivienne; serce na nowo ścisnęła mu obawa. Jakkolwiek z oddalenia
wydawał się mniejszy, był to jednak Gundermann, jego powolny chód, jego
siwa, dumnie wzniesiona głowa, którą zawsze trzymał prosto, nie patrząc na
nikogo, jak gdyby był, niczym król, sam jeden w tłumie. Saccard spoglądał za
nim z przerażeniem, komentując każdy jego ruch. Spostrzegłszy, że podchodzi
do niego Nathansohn, pomyślał, że wszystko stracone. Odzyskał jednak
nadzieję, widząc, iż kulisjer odszedł z rozczarowaną miną. Tak, bankier
wyglądał normalnie, jak co dzień. Nagle serce podskoczyło w nim z radości:
Gundermann wszedł do cukierni po słodyeze dla wnuczek; był to nieomylny
znak: nie robił tego nigdy w krytyczne dni.
Wybiła pierwsza godzina, dzwon oznajmił otwarcie zebrania giełdowego.
Pamiętna to była giełda, jeden z owych strasznych, katastrofalnych dni, jeden z
owych krachów zwyżkowych, tak rzadkich, że pamięć o nich przechodzi do
legendy. Na początku, w dusznej, upalnej atmosferze, kursy nadal spadały.
Potem, niespodziewane, odosobnione zakupy, niczym pojedyncze wystrzały
tyralierów przed rozpoczęciem bitwy, wywołały zdumienie. Mimo to jednak
transakcje wlokły się niemrawo wśród ogólnej nieufności. Zlecenia kupna
stawały się coraz częstsze, rozbrzmiewały ze wszystkich stron, z kulisy, z
parkietu; słyszało się już tylko Nathansohna pod kolumnadą, a Mazauda,
Jacoby'ego i Delarocque'a wokół kosza, wołających głośno, że biorą wszelkie
walory po każdym kursie; przez salę przeszedł jakby dreszcz grozy, fala
narastającego wzburzenia, choć nikt jeszcze nie ośmielał się ryzykować w
zamęcie wywołanym tym niewytłumaczalnym zwrotem. Kursy z lekka
podniosły się, Saccard zdążył dać Massiasowi nowe zlecenia dla Nathansohna.
Prosił też przebiegającego Flory o wręczenie Mazaudowi kartki, w której
polecał mu kupować, kupować ciągle; Flory, przeczytawszy kartkę, w
przystępie ślepej wiary idąc w ślady swojego wielkiego człowieka,
zdecydował się kupić na własny rachunek.. I w tej właśnie chwili, o pierwszej
czterdzieści pięć, jak uderzenie gromu rozeszła się wielka nowina: Austria
odstępuje Wenecję cesarzowi, wojna jest skończona. Skąd wzięła się ta
wiadomość? Nikt tego nie wiedział, dobywała się z wszystkich naraz ust,
wychodziła jakby spod ziemi. Ktoś musiał ją przynieść, wszyscy ją powtarzali,
w ogólnej wrzawie narastającej niczym huk osiągającego swój szczyt
przypływu. Wśród przerażającego zgiełku kursy zaczęły skakać jak szalone.
Nim rozległo się uderzenie dzwonu oznajmiające koniec zebrania, wzrosły o
czterdzieści, pięćdziesiąt franków. Rozpętała się walka nie do opisania, jedna z
owych pełnych zamętu bitew, w których wszyscy, żołnierze i oficerowie,
ogłuszeni, oślepieni, utraciwszy orientację, rzucają się bezładnie na siebie, by
ocalić własną skórę. Czoła spływały potem, bezlitosne słońce prażąc kamienne
stopnie obejmowało całą giełdę jakby łuną pożaru.
W dniu likwidacji, gdy można było wreszcie ocenić rozmiary klęski, ujawnił
się cały jej ogrom. Pobojowisko usłane było rannymi i ruinami. Zniżkowiec
Moser należał do tych, którzy najbardziej ucierpieli. Pillerault boleśnie
odpokutował chwilę słabości, gdy jeden jedyny raz zwątpił o zwyżce.
Maugendre przegrał pięćdziesiąt tysięcy franków,
była to jego pierwsza poważna strata. Baronowa Sandorff miała do zapłacenia
tak wielkie różnice kursów, że Delcambre odmówił podobno ich pokrycia;
bladła z oburzenia i nienawiści na samą wzmiankę o mężu, radcy ambasady,
który przed Rougonem jeszcze miał w ręce depeszę i nie powiedział jej ani
słowa. Najstraszliwszą klęskę poniosły jednak główne banki, zwłaszcza
żydowskie; była to prawdziwa masakra. Mówiono, że sam tylko Gundermann
stracił osiem milionów. Wszyscy byli zdumieni, jak to się stało, że on nie był
uprzedzony, on, ten bezsporny władca rynku, człowiek, który rozkazuje
ministrom i od którego suwerennej władzy zależne są państwa! Był to jeden z
tych niezwykłych zbiegów okoliczności, z których rodzą się wielkie przypadła.
Nieprzewidziany, bezsensowny krach wymykający się spod wszelkich praw
rozumu i logiki.
Tymczasem wiadomość rozeszła się, Saccard został pasowany na wielkiego
człowieka. Jednym pociągnięciem grabek zagarnął wszystkie prawie pieniądze
przegrane przez zniżkowców. Sam osobiście włożył do kieszeni dwa miliony.
Reszta miała wpłynąć do kas Banku Powszechnego lub raczej roztopić się w
rękach członków zarządu. Z trudem udało mu się przekonać panią Karolinę,
że przypadająca na Hamełina część tego łupu, legalnie zdobytego na Żydach,
wynosi milion. Huret, który brał czynny udział w walce, wykroił sobie
książęcy iście kęs. Pozostali natomiast, jak na przykład Daigremont czy markiz
de Bohain, nie dali się bynajmniej prosić. Wszyscy uchwalili jednomyślnie
podziękowania i gratulacje dla znakomitego dyrektora. Jedno zwłaszcza serce
pałało wdzięcznością do Saccarda: Flory wygrał dziesięć tysięcy franków, całą
fortunę, która pozwoliła mu zamieszkać z Chuchu w małym mieszkanku przy
ulicy Condorceta i zabierać ją na kolacyjki do drogich restauracji wspólnie z
Gustawem Sedille i Żermeną Coeur. W redakcji trzeba było dać jakąś
gratyfikację redaktorowi Jantrou, który oburzał się, że go o niczym nie
uprzedzono. Jeden tylko Dejoie był smutny i pełen żalu, nigdy bowiem nie
miał zapomnieć o tym, iż pewnego wieczora poczuł tajemniczą i mglistą,
bliskość fortuny, która musnęła go, a on nie potrafił jej uchwycić. .
Ten pierwszy triumf Saccarda zdawał się być podobny rozkwitowi Cesarstwa
u szczytu sławy. Był jakby jednym ze wspaniałych odblasków jego świetności.
Tego samego wieczora, gdy potęga jego wyrosła na zgliszczach upadłych
fortun, w godzinie, kiedy giełda była
jednym wielkim pobojowiskiem, Paryż cały stroił się w sztandary, jarzył
światłami wspaniałej iluminacji, jak gdyby dla uczczenia wielkiego
zwycięstwa; uroczystości w Tuileriach, publiczne zabawy na ulicach sławiły
Napoleona III jako pana Europy, tak potężnego, tak wielkiego, że cesarze i
króle wybierali go na rozjemcę swoich sporów i powierzali mu prowincje, by
rozdzielił je między nich wedle swojej woli. W parlamencie odzywały się
wprawdzie głosy protestu, złowróżbni prorocy przepowiadali niejasno
straszną przyszłość: potęga Prus wzrośnie dzięki temu wszystkiemu, do czego
dopuściła Francja, Austria zostanie pobita, Włochy odpłacą niewdzięcznością.
Ale wybuchy śmiechu, okrzyki oburzenia głuszyły te trwożliwe głosy, a
wszystkie aleje i gmachy Paryża, który stał się ośrodkiem świata, płonęły
światłami, nazajutrz po Sadowie, w przeddzień czarnych, lodowatych nocy,
nocy bez gazu, rozjaśnianych jedynie czerwonym błyskiem pocisków. Tego
wieczora Saccard, odurzony powodzeniem, przebiegał ulice, Plac Zgody, Poła
Elizejskie, wszystkie chodniki, na których płonęły lampiony. Unoszony
narastającą falą przechodniów, oślepiony tą jasnością światłu dziennemu
podobną, wyobrażał sobie, że na jego cześć właśnie iluminowano miasto: czyż
i on również nie był nieoczekiwanym zwycięzcą, triumfatorem wznoszącym
się wśród ruin i klęsk? Jedna tylko troska zatruwała jego radość: wściekłość
Rougona, który, straszliwy w swym gniewie, wypędził Hureta dowiedziawszy
się, co było przyczyną owej bomby giełdowej. A więc to nie wielki człowiek w
dowód uczuć braterskich przesłał. mu wiadomość? Czyż zatem będzie musiał
obywać się na przyszłość bez jego wysokiego patronatu, a może nawet
wystąpić do walki z wszechmocnym ministrem? Nagle, stojąc naprzeciwko
pałacu Legii Honorowej, na którego szczycie płonął olbrzymi krzyż ognisty,
żarzący się na tle czarnego nieba, powziął zuchwałą decyzję wypowiedzenia
wojny Rougonowi, gdy tylko poczuje się dostatecznie silny. Wreszcie, upojony
śpiewem tłumu i łopotem sztandarów, wrócił na ulicę Saint-Lazare przez sam
środek płonącego światłami Paryża.
W dwa miesiące później, we wrześniu, Saccard, rozzuchwalony zwycięstwem
nad Gundermannem, postanowił dodać nowego bodźca działalności Banku
Powszechnego. Bilans przedstawiony na walnym zgromadzeniu z końca
kwietnia wykazywał na rok 1864 dziewięć milionów zysku łącznie z
dwudziestoma frankami premii od każdej z pięćdziesięciu tysięcy nowych
akcji wypuszczonych przy podwojeniu
kapitału. Zamortyzowano całkowicie koszty założenia przedsiębiorstwa,
wypłacono akcjonariuszom należne im pięć procent, a członkom zarządu
dziesięć procent, wpisano na fundusz rezerwowy sumę pięciu milionów,
niezależnie od przewidzianych statutem dziesięciu procent; z pozostałego
miliona franków wypłacono dywidendę w wysokości dziesięciu franków od
akcji. Był to wspaniały rezultat zważywszy, że Spółka istniała od niespełna
dwóch lat. Saccard działał jednak gorączkowymi zrywami, stosując na gruncie
finansowym metodę uprawy intensywnej, nagrzewając, przegrzewając glebę,
niepomny na niebezpieczeństwo spalenia plonów; udało mu się nakłonić
najpierw zarząd, a następnie nadzwyczajne walne zgromadzenie, które
zebrało się piętnastego września, do powzięcia decyzji ponownego
powiększenia kapitału: znowu miał zostać podwojony, podniesiony z
pięćdziesięciu do stu milionów, przez stworzenie stu tysięcy nowych akcji,
zarezerwowanych wyłącznie dla starych akcjonariuszy, w stosunku jeden do
jednego. Ale tym razem wypuszczono akcje po sześćset siedemdziesiąt pięć
franków, czyli z premią w wysokości stu siedemdziesięciu pięciu franków,
która miała być przekazana na fundusz rezerwowy. Wzrastające powodzenie,
pomyślny rozwój interesów, a zwłaszcza wielkie przedsiębiorstwa
projektowane przez Bank Powszechny w niedalekiej przyszłości — oto racje,
na które powoływano się, by usprawiedliwić to ogromne powiększenie
kapitału, dwukrotnie w krótkim okresie czasu podwajanego; należało przecież
podnieść znaczenie i solidność Banku stosownie do ogromu
reprezentowanych przezeń interesów. Rezultat był zresztą natychmiastowy:
akcje, których średni kurs od kilku miesięcy wynosił niezmiennie siedemset
pięćdziesiąt franków, w ciągu trzech dni podskoczyły na dziewięćset. Hamelin
nie mógł przyjechać ze Wschodu, by przewodniczyć na nadzwyczajnym
warnym zgromadzeniu; napisał tylko do siostry pełen niepokoju list, dając
wyraz obawom, jakie budziło w nim to szaleńcze tempo rozwoju Banku
Powszechnego. Domyślał się słusznie, że złożono znowu niezgodne z prawdą
deklaracje u rejenta Lelorrain. Istotnie, nie wszystkie nowe akcje były
subskrybowane zgodnie z prawem, w posiadaniu Spółki znalazła się pewna
ilość akcji nie wykupionych przez akcjonariuszy; a ponieważ nie dokonano na
nie wpłat, przelano je znowu w drodze zapisu buchalteryjnego na rachunek
Sabataniego. Inni jeszcze figuranci spośród urzędników banku i członków
zarządu pozwolili Spółce na subskrybowanie swojej emisji; Bank
Powszechny stał się w ten sposób posiadaczem blisko trzydziestu tysięcy
własnych akcji na sumę siedemnastu i pół miliona franków. Sytuacja taka była
nie tylko sprzeczna z ustawą, ale mogła też stać się niebezpieczna,
doświadczenie uczy bowiem, że każdy dom bankowy, który gra na swoich
walorach, skazany jest na zagładę. Mimo ' to jednak pani Karolina
odpowiedziała w wesołym tonie na list brata, kpiąc sobie z niego; stał się
takim tchórzem, że ona właśnie, niegdyś tak podejrzliwa, musiała go teraz
uspokajać. Pisała, że nie przestaje czuwać nad wszystkim, nie widzi jednak nic
podejrzanego, przeciwnie, zachwycona jest wspaniałymi, rozumnymi i
logicznymi przedsięwzięciami, których jest świadkiem. W rzeczywistości nie
wiedziała oczywiście nic z tego, co przed nią ukrywano, a zresztą jej podziw
dla Saccarda, zachwyt, jaki budziły w niej energia i inteligencja tego drobnego
mężczyzny, zaślepiały ją.
W grudniu kurs akcji przekroczył tysiąc franków. I wtedy triumf Banku
Powszechnego zaniepokoił główne banki. Na placu Giełdowym widywano
Gundermanna, jak z roztargnioną miną wchodził automatycznym krokiem do
cukierni, by kupić łakocie. Bez skargi zapłacił przegrane osiem milionów i nikt
z bliskich mu ludzi nie usłyszał z jego ust słowa gniewu czy pretensji.
Zazwyczaj, gdy przegrywał — co zdarzało się nader rzadko — mawiał, że
dobrze się stało, że na przyszłość oduczy się roztargnienia; uśmiechano się
wtedy, niepodobna bowiem było wyobrazić sobie Gundermanna
roztargnionego. Tym razem jednak nauczka była chyba zbyt okrutna,
nieznośna była mu niewątpliwie myśl, że on, tak chłodny, tak opanowany,
podporządkowujący sobie wydarzenia i ludzi, został pobity przez tego
narwańca Saccarda, tego szaleńca powodującego się jedynie namiętnościami.
Od tej chwili zaczął, na niego czyhać, pewien odwetu. Zrazu, wobec ogólnego
zachwytu nad działalnością Banku Powszechnego, zajął pozycje obserwatora
przekonanego o tym, że zbyt raptowne sukcesy, kłamliwe powodzenie
prowadzą do najgorszych katastrof. Jednakże kurs tysiąca franków mieścił się
jeszcze w granicach rozsądku i Gundermann wstrzymywał się na razie z
rozpoczęciem gry na zniżkę. Głosił teorię, że wydarzeń na giełdzie
niepodobna wywoływać, można je co najwyżej przewidywać i wyzyskiwać, z
chwilą gdy staną się już faktem dokonanym. Logika rządzi tu niepodzielnie, a
prawda stanowi w dziedzinie spekulacji, tak jak wszędzie, wszechmocną silę.
Gdy kursy nadmiernie podniosą się, będą musiały się załamać: zniżka
nastąpi wtedy z matematyczną 'koniecznością, a on, stwierdziwszy ścisłość
swoich obliczeń, schowa po prostu zysk do kieszeni. I już teraz powziął
decyzję przystąpienia do walki w dniu, w którym kurs akcji sięgnie tysiąca
pięciuset franków. A zatem przy kursie tysiąca pięciuset franków zacznie
sprzedawać „Powszechne", początkowo w niewielkich ilościach, z każdą
likwidacją więcej, zgodnie z ustalonym z góry planem. Nie potrzeba żadnego
syndykatu zniżkowców, on sam wystarczy, rozsądni ludzie pojmą jasno
prawdę i pójdą w jego ślady. Czeka! spokojnie, aż fundamenty tego
hałaśliwego Banku Powszechnego, który tak szybko zarzucił rynek swoimi
walorami i który groził głównym bankom żydowskim, zaczną się
zarysowywać, by jednym pchnięciem powalić go na ziemię.
Później opowiadano sobie nawet, że to właśnie Gundermann, działając w
ukryciu, ułatwił Saccardowi kupienie starego budynku przy ulicy de Londres;
Saccard zamierzał go zburzyć i wznieść na jego miejsce swój wyśniony pałac,
w którym miały się mieścić urządzone z niezwykłym przepychem biura
Banku Powszechnego. Udało mu się wreszcie przekonać zarząd i już w
połowie października robotnicy przystąpili do prac budowlanych.
Około czwartej po południu tego samego dnia, gdy położono bardzo
uroczyście kamień węgielny pod nowy gmach, Saccard czekał w redakcji na
Jantrou, który poszedł zamieścić w zaprzyjaźnionych gazetach sprawozdanie z
uroczystości, kiedy złożyła mu nieoczekiwanie wizytę baronowa Sandorff.
Zapytawszy najpierw o naczelnego redaktora, wpadła jakby przypadkiem na
dyrektora Banku Powszechnego, który ofiarował jej z galanterią swoje usługi
w zakresie wszelkich informacji, jakich pragnęłaby zasięgnąć, wprowadzając ją
do zarezerwowanego dla siebie pokoju w głębi korytarza. I tutaj, przy
pierwszym brutalnym ataku, uległa mu, na kanapce, jak dziewka z góry
przygotowana na przygodę.
Nastąpiła jednak nieprzewidziana komplikacja: pani Karolina, która załatwiała
jakieś sprawy w dzielnicy Montmartre, wstąpiła po drodze do redakcji.
Wpadała tam od czasu do czasu, by przynieść Saccardowi jakąś odpowiedź
lub po prostu, by dowiedzieć się, co słychać. Zresztą znała dobrze Dejoie,
którego tam umieściła, i zatrzymywała się zawsze, by porozmawiać z nim
chwilkę, uszczęśliwiona wdzięcznością, jaką jej okazywał. Tego dnia, nie
zastawszy go w przedpokoju, weszła do korytarza i natknęła się na woźnego,
jak
wracał spod drzwi pokoju Saccarda, pod którymi podsłuchiwał. Przeszło to u
niego w jakąś chorobliwą wręcz manię, z gorączkowym dreszczem przykładał
ucho do wszystkich dziurek od klucza, chcąc dowiedzieć się sekretów
giełdowych. Ale to, co usłyszał i odgadł tym razem, zmieszało go trochę;
uśmiechał się tajemniczo.
— Dyrektor jest u siebie, nieprawdaż? — zapytała pani Karolina chcąc go
wyminąć.
Zastąpił jej jednak drogę, jąkając się, nie mając czasu na wymyślenie jakiegoś
kłamstwa.
— Tak, ale pani nie może wejść. — Jak to! Nie mogę wejść?
— Nie, bo pan Saccard jest z jakąś panią.
Zbladła gwałtownie, a on, nieświadom łączących ją z Saccardem stosunków,
przymrużył znacząco oko, wyciągnął szyję i wyrazistą mimiką określił
sytuację.
— Co to za pani? — zapytała szorstko.
Nie miał powodu ukrywać nazwiska damy przed panią Karoliną, swoją
dobrodziejką. Pochylił się i szepnął jej do ucha:
— Baronowa Sandorff... Och, od dawna już się tutaj kręci! Pani Karolina stała
chwilę bez ruchu. W mroku korytarza nie
można było dostrzec śmiertelnej bladości, jaka pokryła jej twarz. Doznała
nagle tak ostrego, tak okrutnego bólu serca, że nie przypominała sobie, by
kiedykolwiek tak bardzo cierpiała; i właśnie zdumienie spowodowane tym
nieoczekiwanym cierpieniem przykuło ją do miejsca. Co ma teraz począć,
wyważyć drzwi, rzucić się na tę kobietę, spoliczkować ich oboje wywołaniem
skandalu?
Gdy stała tak, bezwolna jeszcze i oszołomiona, zagadnęła ją wesoło Marcelle,
która wstąpiła do redakcji po męża. Młoda kobieta poznała niedawno panią
Karolinę.
— Ach, jakże się cieszę, że widzę panią... Niech pani sobie wyobrazi,
wybieramy się dziś wieczorem do teatru! To cała zawiła historia, nie możemy
przecież za dużo wydać... Ale Paweł wynalazł jakąś restauracyjkę, gdzie
doskonale można się najeść za trzydzieści pięć su od osoby... --- Dwa dania,
karafeczka wina, chleb bez ograniczeń — ze śmiechem przerwał żonie Jordan,
który właśnie nadszedł.
— A poza tym — podjęła Marcelle — nie bierzemy dorożki; to tak przyjemnie
wracać pieszo późnym wieczorem! Dzisiaj, ponieważ
jesteśmy bogaci, kupimy sobie ciasto z migdałami za cale dwadzieścia su...
Święto na całego! Jak szaleć, to szaleć!
I odeszła, uszczęśliwiona, wsparta na ramieniu męża. A pani Karolina, która
wróciła z nimi do przedpokoju, znalazła dość siły, by się opanować i
uśmiechnąć.
— Bawcie się dobrze! — szepnęła drżącym głosem.
Po chwili i ona wyszła z redakcji. Kochała Saccarda, odkrycie to budziło w niej
zdumienie i ból, niczym jakieś wstydliwe cierpienie, którego nie chciała przed
nikim zdradzić.