III .
List bankiera rosyjskiego z Konstantynopola, przetłumaczony przez
Zygmunta, był pozytywną odpowiedzią, której oczekiwano, by w Paryżu
uruchomić projektowany interes; w dwa dni później Saccard, budząc się rano,
postanowił w porywie nagłego natchnienia przystąpićtego samego dnia do
dzieła; zdecydował, że przed zapadnięciem nocy jeszcze musi stworzyć
syndykat, którego chciał być pewien, by móc umieścić z góry pięćdziesiąt
tysięcy pięćsetfrankowych akcji, swojej spółki o kapitale zakładowym
dwudziestu pięciu milionów.
Wyskakując z łóżka, znalazł wreszcie nazwę dla tej spółki, szyld, którego od
dawna poszukiwał. Słowa „Bank Powszechny" zamigotały nagłe przed nim,
jakby wypisane płomienistymi literami na tle ciemnego jeszcze pokoju.
— Bank Powszechny! — powtarzał ubierając się. — Bank Powszechny! Nazwa
prosta, wielka, obejmująca wszystko, ogarniająca cały świat... Doskonały
pomysł! Bank Powszechny!
Do wpół do dziesiątej przechadzał się po rozległych pokojach, zatopiony w
myślach, nie wiedząc, od czego zacznie swoje polowanie na miliony;
dwadzieścia pięć milionów, taką sumę z łatwością można jeszcze znaleźć na
bruku paryskim; to raczej nadmiar możliwości skłaniał go do refleksji, chciał
bowiem działać systematycznie, wedle pewnej metody. Wypił filiżankę mleka,
nie zdenerwował się nawet wtedy, gdy stangret przyszedł powiedzieć mu, że
koń jest chory, prawdopodobnie przeziębiony, i że należałoby sprowadzić
weterynarza.
— Trudno! Zajmijcie się tym... wezmę dorożkę.
Na ulicy zaskoczył go jednak ostry, przykry wiatr, nagły powrót zimy po
wczorajszym ciepłym dniu majowym. Nie padało wszakże, choć ciężkie żółte
chmury gromadziły się na horyzoncie. Nie wziął dorożki, chciał bowiem
rozgrzać się idąc pieszo; postanowił pójść
najpierw na Bankową do maklera giełdowego Mazaud, gdyż przyszło mu na
myśl wypytać go o Daigremonta, znanego spekulanta, człowieka, na którego
zawsze stawiały wszystkie syndykaty. Ale na ulicy Vivienne z nieba zasnutego
sinymi chmurami spadł nagle tak ulewny deszcz zmieszany z gradem, że
musiał schronić się do bramy.
Stał tam już z dobrą minutę, przyglądając się ulewie, gdy czysty dźwięk złota
wybijający się ponad szum wody kazał mu nadstawić bacznie ucha. Zdawał
się wychodzić spod ziemi, nieprzerwany, lekki i harmonijny, jak w bajce Z
tysiąca i jednej nocy. Saocard odwrócił głowę, spostrzegł, że znajduje się w
bramie banku Kolba, który zajmował się głównie transakcjami arbitrażowymi
na złocie; Skupował monety w krajach, gdzie kurs złota był niski, by
przetapiać je i sprzedawać następnie sztaby w innych krajach, o wysokim
kursie złota; toteż w dniach topienia metalu od rana do wieczora dobywał się z
piwnic ów krystaliczny dźwięk złotych monet, czerpanych szuflami ze skrzyń
i wrzucanych do tygla. Przez cały rok dzwoni on nieprzerwanie w uszach
ludzi przechodzących tą ulicą. Saccard uśmiechnął się z zadowoleniem,
słuchając tej muzyki będącej jakby podziemnym głosem dzielnicy giełdowej.
Dostrzegł w niej szczęśliwą wróżbę.
Deszcz przesta! padać, przeszedł więc przez plac i znalazł się od razu u
Mazauda. W przeciwieństwie do innych, młody makler mieszka! na
pierwszym piętrze tego samego domu, w którym znajdowały się jego biura
zajmujące całe drugie piętro. Sprowadził się po prostu do mieszkania wuja,
gdy po jego śmierci, ułożywszy się z pozostałymi spadkobiercami, odkupił
urząd maklerski.
Biła dziesiąta, Saccard wszedł więc wprost na górę, do biura, gdzie w
drzwiach spotkał się z Gustawem Sedille:
— Gzy zastałem pana Mazaud?
— Nie wiem, proszę pana, dopiero co przychodzę.
Młody człowiek uśmiechał się, zawsze przychodził z opóźnieniem, traktując
od niechcenia swoją pracę zwykłego amatora; nie pobierał żadnej pensji,
godził się z rezygnacją na spędzenie tu roku czy dwóch, by dogodzić ojcu,
fabrykantowi jedwabiu z ulicy des Jeuneurs.
Saccard minął kasę, odpowiadając na ukłon kasjera gotówki i kasjera papierów
wartościowych; następnie wszedł do gabinetu dwóch prokurentów, gdzie
zastał tylko jednego z nich, Berthiera, do którego obowiązków należały
stosunki z klientami i który towarzyszył szefowi na giełdę.
— Czy zastałem pana Mazaud?
— Chyba tak, wracam właśnie z jego gabinetu... Nie, już go nie ma...
Przypuszczam, że jest w wydziale transakcji gotówkowych.
Pchnął sąsiednie drzwi i ogarnął spojrzeniem dosyć duży pokój, gdzie pięciu
urzędników pracowało pod kierunkiem naczelnika. -
— To dziwne, i tu go nie ma... Niech pan sam zechce łaskawie zajrzeć obok, do
likwidacji.
Saocard wszedł do biura rozliczeń transakcji zwanego likwidacją. Tutaj
właśnie urzędował likwidator, będący jakby główną osią kantoru
maklerskiego z pomocą siedmiu urzędników robił wyciągi z notesów, które
makler wręczał mu codziennie po giełdzie, i zapisywał na rachunek
poszczególnych klientów transakcje dokonane na ich zlecenie, pomagając
sobie przy tym kartkami zachowanymi po to, by wiedzieć nazwiska
zleceniodawców; notes maklerski bowiem nie zawiera nazwisk, lecz tylko
krótkie uwagi dotyczące transakcji sprzedaży lub kupna: rodzaj waloru, ilość,
kurs, makler.
— Czy nie widzieliście panowie przypadkiem pana Mazaud? —. zapytał
Saccard.
Ale nie odpowiedziano mu nawet. Korzystając z nieobecności likwidatora,
trzech urzędników czytało gazetę, dwaj inni gapili się przed siebie; wejście
Gustawa Sedille obudziło żywe zainteresowanie małego Flory, który rano
załatwiał zapisy, wymieniał zobowiązania, a po południu zajmował się na
giełdzie telegramami. Syn skromnego urzędnika archiwalnego z Saintes, był
najpierw kancelistą u pewnego bankiera w Bordeaux, a od zeszłej jesieni
zaczął pracować u Mazauda, gdzie mógł liczyć co najwyżej na podwojenie
swoich zarobków w przeciągu dziesięciu lat. Dotychczas sprawował się
nienagannie, akuratny, sumienny. Ale od miesiąca, od czasu objęcia przez
Gustawa Sedille pracy w kantorze maklera, zaczął się zaniedbywać, ulegając
wpływom nowego, bardzo eleganckiego kolegi, który bywał w świecie, miał
pieniądze i który zapoznał go z kobietami. Flory miał silny zarost, nos
zdradzający namiętne usposobienie, ładne usta, marzące oczy; na razie
ograniczał się do niedrogich kolacyjek w towarzystwie panny Chuchu,
biednego świerszczyka ulicy paryskiej, statystki z Varietes, która uciekła od
matki, konsjerżki z Montmartre; dziewczyna była zabawna, o bladej,
papierowej twarzyczce, w której błyszczały piękne, ciemne i ogromne oczy.
Gustaw, zanim nawet zdjął kapelusz, zaczął mu opowiadać, jak spędził
wczorajszy wieczór.
—- Tak, mój drogi, przypuszczałem, że Zermena wyprawi mnie, bo przyszedł
Jacoby. Ale. wyobraź sobie, że znalazła sposób, by jego wyrzucić za drzwi, nie
wiem doprawdy jakim cudem! A ja zostałem.
Obaj zanosili się od śmiechu. Chodziło o Żermenę Coeur, wspaniałą
dwudziestopięcioletnią dziewczynę o obfitym biuście, nieco powolną i ospałą,
którą opłacał miesięcznie kolega Mazauda, Żyd Jacoby. Zawsze żyła z
gieldziarzami i zawsze na miesięcznej gaży, co jest wygodne dla ludzi bardzo
zajętych, którzy 'mają umysł zaprzątnięty cyframi i płacą za miłość jak za
wszystko inne, nie mając czasu cna prawdziwe uczucie. Jedyną jej troską było
ustawiczne manewrowanie, tak by w jej małym mieszkanku przy ulicy
Michodiere nie spotkali się panowie, którzy mogliby się zinać.
—Słuchaj —zagadnął Flory — sądziłem, że oszczędzasz się -dla pięknej pani
Conin.
Ale ta aluzja zgasiła wesołość Gustawa. Panią Conin bowiem szanowano, była
to uczciwa kobieta; i nie zdarzyło się, aby jakiś mężczyzna, którego obdarzyła
swoimi względami, pochwalił się tym, tak przyjaźnie układał się ich
stosunek.Toteż chcąc uniknąć odpowiedzi, Gustaw sam z kolei zapytał:
— A co z Chuchu? Zabrałeś ją na bal do Mabille?
— Skądże! To za drogo. Wróciliśmy do domu na herbatę.
Stojąc za nimi Saccard słyszał nazwiska kobiet, o których wymieniali szeptem
pospieszne uwagi. Uśmiechnął się pobłażliwie i zagadnął Flory'ego:
— Nie widział pan pana Mazaud?
— Owszem, przed chwilą tu był, dał mi jakieś zlecenie i zszedł do siebie...
Zdaje się, że jego mały jest chory, zawiadomiono go właśnie, że przyszedł
doktor... Niech pan wstąpi do niego do mieszkania, bo może wyjść nie
wracając na górę.
Saccard podziękował i zbiegł spiesznie na pierwsze piętro. Mazaud, jeden z
najmłodszych maklerów giełdowych, był prawdziwym wybrańcem losu: w
wieku, kiedy inni uczą się dopiero operacji giełdowych, stał się dzięki śmierci
wuja właścicielem jednego z najpoważniejszych urzędów maklerskich Paryża.
Niewysoki, o przyjemnej twarzy, małych ciemnych wąsikach i przenikliwych
czarnych oczach, odznaczał się dużą przedsiębiorczością i bardzo żywą
inteligencją.
Zyskał już sobie pewien rozgłos wokół kosza dzięki żywości umysłowej i
fizycznej, tak nieodzownej w zawodzie maklera, a która w połączeniu z dużą
inteligencją, węchem do interesów, stawiała, go w pierwszym szeregu
pośredników giełdowych; nie mówiąc już o tym, że miał donośny glos, z
pierwszej ręki wiadomości z giełd zagranicznych, stosunki z wszystkimi
wielkimi bankierami, wreszcie dalekiego kuzyna, jak powiadano, w agencji
Havasa. Ożenił się z miłości, z uroczą młodą kobietą, która wniosła mu w
posagu milion dwieście tysięcy franków i z którą miał już dwoje dzieci:
trzyletnią córeczkę i półtorarocznego synka.
Mazaud odprowadzał właśnie na schody doktora, który uspokajał go z
uśmiechem.
— Proszę, niech pan wejdzie — rzekł do Saccarda. — Doprawdy, z tymi
maleństwami nigdy nic nie wiadomo, człowiek żyje w ciągłym niepokoju, lada
błahostka wydaje się śmiertelnym niebezpieczeństwem.
Wprowadził Saccarda do salonu, gdzie siedziała jeszcze jego żona, trzymając
na kolanach chłopca, podczas gdy dziewczynka, uszczęśliw -wioną
rozpogodzoną twarzą matki, wspinała się na pałce, by ją ucałować. Gała trójka
była jasnowłosa, o mlecznobiałej cerze, a młoda matka miała wygląd równie
delikatny i niewinny jak dzieci. Mazaud złożył pocałunek na jej włosach.
— Widzisz, całkiem niepotrzebnieśmy się zamartwiali.
— Mniejsza o to, mój drogi, taka jestem szczęśliwa, że doktor nas uspokoił!
Saccard skłoni! się, patrząc z podziwem na ten obrazek szczęścia rodzinnego.
Zbytkownie umeblowany pokój tchnął mile szczęśliwym pożyciem tej pary,
której nic jeszcze nie zdążyło poróżnić: mówiono, że Mazaud w ciągu czterech
lat swojego małżeństwa miał zaledwie jedną przelotną miłostkę z jakąś
śpiewaczką z Opera-Comique. Był wiernym mężem, a utrzymywano również,
że mimo młodzieńczego rozmachu niewiele, jak dotąd, grał na własny
rachunek. I ta przyjemna atmosfera dobrobytu, bezchmurnego szczęścia
emanowała istotnie z ciepłej miękkości dywanów i obić, z przepajającej cały
pokój woni wielkiego bukietu róż, które wypełniały piękny chiński wazon.
Pani Mazaud, która znała nieco Saccarda, zagadnęła go wesoło;
— Prawda, proszę pana, że wystarczy chcieć, aby zawsze być szczęśliwym?—
Jestem tego pewien, proszę pani — odparł — A poza tym
bywają istoty tak piękne i dobre, że nieszczęście nie śmie w nic ugodzić.
Podniosła się promieniejąca radością. Pocałowawszy męża wyszła z synkiem
na ręku, a mała, która rzuciła się ojcu na szyję, wybiegła za nią. Mazaud, chcąc
pokryć wzruszenie, zwrócił się do gościa z typowo paryską żartobliwością:
— Jak pan widzi, nie nudzimy się tutaj. — Następnie zaś zapytał żywo: — Ma
mi pan coś do powiedzenia? Może przejdziemy na górę? Będziemy tam
swobodniejsi.
Na górze przed kasą Saccard dostrzegł Sabataniego, który przyszedł podjąć
różnice kursów; zdumiał go serdeczny uścisk dłoni, jakim makler przywitał
swojego klienta. Gdy tylko znaleźli się w gabinecie, wyjaśnił cel wizyty,
pytając o formalności związane z dopuszczeniem nowego waloru do
notowania w cedule urzędowej. Od niechcenia jakby nadmienił, że ma zamiar
założyć Bank Powszechny o kapitale zakładowym dwudziestu pięciu
milionów franków. Tak, dom bankowy mający przede wszystkim finansować
wielkie przedsiębiorstwa, o których pokrótce wspomniał. Mazaud wysłuchał
go spokojnie i z nienaganną uprzejmością udzielił żądanych wyjaśnień. Nie
dał jednak wywieść się w pole, rozumiał dobrze, iż Saccard nie fatygowałby
się dla takiej drobnostki. Toteż gdy ten ostatni wymienił wreszcie nazwisko
Daigremonta, uśmiechnął się mimo woli. Oczywiście, Daigreraont ma oparcie
w kolosalnym majątku; mówią, że nie odznacza się nadmierną rzetelnością, ale
kto jest rzetelny w interesach i miłości? Nikt! A zresztą, on, Mazaud, ma
niejakie skrupuły, nie chciałby wyrażać swojego prawdziwego zdania o
Daigremoncie, zerwali bowiem wszelkie stosunki, o czym przez jakiś czas
mówiła cała giełda. Daigremont dawał teraz większość zleceń Jacoby'emu,
Żydowi z Bordeaux, sześćdziesięcioletniemu, czerstwemu jeszcze mężczyźnie,
o szerokiej wesołej twarzy, który słynął z potężnego, ryczącego głosu, ale który
ostatnio roztył się, co spowodowało niejaką ociężałość. Pewne
współzawodnictwo zarysowywało się między tymi dwoma maklerami,
młodszym, uprzywilejowanym przez los, i starym, który z wiekiem dopiero
dochrapał się stanowiska; był eks-prokurentem, któremu komandytariusze
pozwolili wreszcie odkupić urząd maklerski od byłego szefa; odznaczał się
niezwykłą chytrością i miał rozległą klientelę, ale gubiła go, niestety,
namiętność gry i mimo znacznych zarobków znajdował się stale u progu
katastrofy. Wszystko co zarabiał,
pochłaniały likwidacje. Żermena Coeur kosztowała go zaledwie parę tysięcy, a
żony jego nigdy nie widywano.
— Na przykład ta sprawa Garacasa — zakończył Mazaud, który mimo
ogromnego taktu nie mógł oprzeć się niechęci i zataić urazy — nie ulega
wątpliwości, że Daigremont zdradził i sarn zagarnął wszystkie zyski... To
człowiek bardzo niebezpieczny. — Po chwili milczenia dodał: — Ale dlaczego
nie zwróci się pan do Gundermanna?
— Nigdy! — wykrzyknął z pasją Saccard.
W tym momencie wszedł do pokoju prokurent Berthier, który szepnął
maklerowi coś do ucha. Baronowa Sandorff przyszła zapłacić różnice kursów i
ucieka się do wszelkich możliwych wybiegów, by zmniejszyć rachunek.
Zazwyczaj Mazaud ze skwapliwością osobiście przyjmował baronową, ale
kiedy przegrywała, unikał jej jak zarazy, pewien, iż przypuści zbyt gwałtowny
szturm do wrodzonej mu galanterii. Nie ma gorszych klientów jak kobiety,
bardziej niż one nieuczciwych, gdy przychodzi do płacenia.
— Nie, nie! Niech pan powie, że mnie nie ma — odpowiedział
zniecierpliwiony. — I nie darujcie jej ani centyma, rozumie pan, ani centyma!
Po wyjściu Berthiera, domyślając się z uśmiechu Saccarda, że słyszał rozmowę,
wyjaśnił:
— Niewątpliwie, to bardzo miła osoba, ale nie ma pan pojęcia, jaka chciwa...
Ach, ci klienci! Jak bardzo lubiliby nas, gdyby zawsze wygrywali! I, dalibóg,
im bardziej są bogaci, z im lepszego towarzystwa, tym mniej im ufam, tym
bardziej drżę, że mi nie zapłacą!... Tak, tak, bywają chwile, że — wyjąwszy
wielkie firmy — wolałbym mieć do czynienia jedynie z klientelą z prowincji.
Drzwi otworzyły się ma nowo, jakiś urzędnik przyniósł szefowi zażądane rano
akta i wyszedł.
— Spójrz pan! Świetnie się składa. Oto papiery niejakiego Fayeux, poborcy
rent z Vendome... Nie wyobraża pan sobie, ile zleceń dostaję od tego
korespondenta. Są to oczywiście niewielkie zlecenia pochodzące od
skromnych mieszczan, drobnych kupców, farmerów. Ale za to ile ich jest!... W
gruncie rzeczy, główną podstawę naszych kantorów, istotę zarobków
stanowią ci skromni spekulanci, ten wielki anonimowy tłum graczy.
Mocą pewnego skojarzenia Saccard przypomniał sobie Sabataniego, którego
zauważył przed okienkiem kasy.
— Więc Sabatani jest teraz pańskim klientem? — zapytał.
— Tak, od roku, zdaje się — odparł z uprzejmą, obojętnością makler. — To
miły chłopak, nieprawdaż? Zaczął Skromnie, jest bardzo rozsądny i na pewno
do czegoś dojdzie.
Nie powiedział natomiast, bo może i nie pamiętał już o tym, że Sabatani złożył
u niego zaledwie dwa tysiące franków pokrycia. Stąd jego skromna
początkowo gra. Jak tylu innych, Lewantyńczyk czekał niewątpliwie, by
zapomniano o znikomości złożonej gwarancji; dawał dowody ostrożnej
rozwagi, bardzo powoli podwyższając zlecenia, by pewnego dnia, po jakiejś
większej, przegranej, zniknąć bez śladu, nie zapłaciwszy ogromnych różnic.
Czyż można okazywać nieufność czarującemu młodzieńcowi, który stał się
naszym przyjacielem? Czyż można wątpić w jego wypłacalność, skoro robi
wrażenie bogatego, jest zawsze wesoły i dobrze ubrany, co jest zresztą
nieodzowne na, giełdzie, gdzie elegancki ubiór jest jakby obowiązkowym
uniformem złodzieja?
— Tak, to bardzo miły, bardzo inteligentny chłopak — powtórzył Saccard,
który pomyślał nagle, że weźmie pod uwagę Sabataniego, gdy będzie kiedyś
potrzebował kogoś dyskretnego i pozbawionego skrupułów.
Po czym wstał i żegnając się rzekł:
— A więc do widzenia... Gdy nasze akcje będą gotowe, zgłoszę się do pana
przed rozpoczęciem starań o umieszczenie ich w cedule.
Mazaud odprowadził go aż do odrzwi i podając rękę powtórzył: — Nie ma
pan racji, niech się pan zwróci do Gundermanna w sprawie swojego
syndykatu.
— Nigdy! — raz jeszcze wykrzyknął z wściekłością Saccard. Wychodząc już
dostrzegł przed okienkiem kasy Mosera i Pilleraulta:
pierwszy ze zbolałą miną chował do kieszeni siedem czy osiem
tysiącfrankowych banknotów — zysk z gry za ostatnie dwa tygodnie —
podczas gdy drugi płacił przegrane kilkanaście tysięcy, rozprawiając wesoło i
głośno z miną zaczepną i dumną, jak po odniesionym zwycięstwie. Zbliżała się
godzina posiłku południowego i otwarcia giełdy, biuro pustoszało; przez
uchylone drzwi likwidacji dochodziły śmiechy, głos Gustawa opowiadającego
Flory'emu jakiejś przejażdżce łódką, kiedy to sterniczka wpadła do Sekwany
gubiąc wszystko do pończoch włącznie!
Na ulicy Saccard spojrzał na zegarek. Już jedenasta, tyle czasu
stracił! Nie, nie pójdzie do Daigremonta; i jakkolwiek samo nazwisko
Gundermanna wyprowadziło go przed chwilą z równowagi, postanowił nagle
wstąpić do niego. Czyż zresztą nie zapowiedział swojej wizyty, wtedy u
Champeaux, gdy chcąc wepchnąć mu z powrotem do gardła jego złośliwy
śmiech oznajmił głośno o zamiarze założenia.. wielkiego banku.
Usprawiedliwiał się nawet przed samym sobąj ,że nic przecież.od niego nie
chce, że pragnie tylko stawić mu czoło, pognębić tego człowieka, który chciał
traktować go jak młokosa. A ponieważ ulice spłynęły na nowo potokarnl
ulewnego deszczu, wskoczył do dorożki i kazał się zawieźć na ulicę de
Provence.
Gundermann zajmował tu ogromny dom, dostatecznie duży akurat, by
pomieścić jego niezliczoną rodzinę. Miał pięć córek i czterech synów, z czego
trzy zamężne córki i trzej żonaci synowie obdarzyli go już czternaściorgiem
wnucząt. Gdy całe potomstwo zbierało się przy posiłku wieczornym, do stołu
zasiadało wraz z- nim i jego żoną trzydzieści jeden osób. Z wyjątkiem dwóch
zięciów, którzy nie mieszkali w jego domu, wszyscy pozostali mieli tutaj swoje
mieszkania w dwóch bocznych skrzydłach; środkowy budynek natomiast
zajęty był całkowicie przez obszerne biura banku. W ciągu jednego niespełna
wieku potworna, miliardowa fortuna tej rodziny zrodziła się, rozwinęła i
rozrosła dzięki oszczędności i dzięki szczęśliwemu zbiegowi wydarzeń. Była
w tym jakby jakaś predestynacja wspomagana żywą inteligencją, zapamiętałą
pracą, ostrożnością i niezmordowanym wy siłkiem zmierzającym niezmiennie
do jednego celu. Obecnie wszystkie rzeki złota płynęły do tego morza, miliony
tonęły w tych milionach, bogactwo ogółu wpadało w otchłań tego
wzrastającego. ustawicznie bogactwa jednostki; i Gundermann był
rzeczywistym panem, wszechwładnym królem, przed którym drżał i którego
słuchał Paryż i cały świat.
Saocard, wstępując po szerokich kamiennych schodach o stopniach zużytych
przez nieprzerwanie napływające i odpływające fale ludzi, bardziej już
wydeptanych niżeli progi starych kościołów, czuł wzbierającą w sobie
śmiertelną nienawiść do tego człowieka. Ach, ci Żydzi! Żywił do Żydów
odwieczną rasową odrazę, spotykaną zwłaszcza na południu Francji; czuł
jakby cielesny bunt, czysto fizyczny wstręt; na samą myśl o najmniejszym
choćby zetknięciu się z tą rasą przejmowała go gwałtowna, nieprzezwyciężona
niechęć, niezależna od wszelkich rozumowych argumentów. Najdziwniejsze
jednak było to,
że Saccard, ten straszliwy spekulant i krętacz, ten aferzysta o nieczystych
rękach, zatracał, gdy chodziło o Żydów, świadomość tego, czym sam jest,
rozprawiał o nich z cierpkością, z mściwym oburzeniem uczciwego człowieka
żyjącego z pracy własnych rąk, nie skalanych żadnym lichwiarskim
procederem. Wygłaszał mowę oskarżycielską przeciwko rasie żydowskiej, tej
rasie przeklętej, która nie ma ojczyzny, nie ma władcy, która pasożytuje na
ciele innych narodów, uznając na pozór ich prawa, ale W rzeczywistości
posłuszna jedynie własnemu Bogu grabieży, krwi i zemsty; dowodził, że
spełnia ona wszędzie dane jej przez tego Boga posłannictwo okrutnego
podboju, usadawia się w każdym narodzie jak pająk w środku sieci, czyhając
na zdobycz, wysysając krew ze wszystkich, tocząc się życiem innych. Czyż
widziano kiedykolwiek Żyda żyjącego z pracy rąk? Czyż istnieją. Żydzi
rolnicy, Żydzi robotnicy? Nie! Praca hańbi, religia zabrania im jej prawie,
sławiąc jedynie wyzysk cudzej pracy. Ach, nędznicy! Saccarda ogarniała
wściekłość tym większa, że podziwiał ich, że zazdrościł im niezrównanych
talentów finansowych, owej wrodzonej wiedzy cyfr, naturalnej łatwości
przeprowadzania najbardziej skomplikowanych operacji, owego węchu i
szczęścia, które zapewniały im powodzenie we wszystkim, co przedsiębiorą.
Chrześcijanie, powiadał, nie są w stanie dorównać dna w tej złodziejskiej grze,
zawsze w końcu pójdą na dno; a weźcie pierwszego lepszego Żyda, który nie
zna nawet zasad buchalterii, rzućcie go w mętną wodę nieczystych interesów,
nie dość że wypłynie, ale wyniesie nawet cały zysk na własnym grzbiecie. To
wrodzona właściwość rasy, jej racja bytu wśród narodów, które powstają i
rozpadają się, podczas gdy ona trwa. I z uniesieniem przepowiadał ostateczny
podbój wszystkich narodów przez Żydów, z chwilą gdy zagarną oni całe
bogactwo globu ziemskiego, co nastąpi niebawem, gdyż pozwala im się
rozszerzać swobodnie ich królestwo i dzisiaj już w Paryżu taki Gundermarm
panuje na tronie solidniejszym i bardziej szanowanym aniżeli tron cesarza .
Na górze Saccard chciał już cofnąć się od progu obszernego przedpokoju
widząc, że wypełniają go szczelnie remizjerzy, interesanci, mężczyźni, kobiety,
rojący się, zgiełkliwy tłum. Remizjerzy zwłaszcza pchali się, walcząc o
pierwszeństwo, w nieprawdopodobnej nadziei uzyskania jakiegoś zlecenia;
wielki bankier miał bowiem swoich własnych maklerów, ale sam fakt pójścia
do Gundermanna był honorem, rekomendacją i każdy z nich pragnął móc się
nim poszczycić. Toteż oczekiwanie nie trwało nigdy długo, a dwaj woźni
zajmowali się jedynie organizowaniem tego nieprzerwanego pochodu,
prawdziwego galopu przez nie zamykające się ani na chwilę drzwi. Saccard
natychmiast prawie został wprowadzony wraz z całą falą.
Gabinet Gundermanna był olbrzymim pokojem, w którym on sam zajmował
tytko mały kąt w głębi, przy ostatnim oknie. Siedział przy prostym
mahoniowym biurku, tyłem do światła, tak że twarz jego tonęła w cieniu.
Wstawał o piątej rano i był już przy pracy, gdy cały Paryż spał jeszcze; gdy
koło dziewiątej zaczynał się w jego gabinecie galop ludzi żądnych zysku, jego
dzień pracy był już skończony. Przy dużych biurkach stojących pośrodku
pokoju pomagali mu dwaj synowie i jeden z zięciów, z rzadka siadając, kręcąc
się wśród tłumu wchodzących i wychodzących urzędników. Zajmowali się
wewnętrznym funkcjonowaniem domu bankowego. Natomiast tłum
napływający z ulicy mijał cały pokój, kierując się wyłącznie do niego, do
władcy siedzącego w swoim skromnym kącie, a on przez długie godziny, aż
do południa, z niewzruszonym i posępnym wyrazem twarzy przyjmował
interesantów, odpowiadał jednym gestem, lub — gdy chciał okazać wyjątkową
uprzejmość — kilkoma słowy.
Gdy tylko Gundermann dostrzegł Saccarda, twarz jego rozjaśnił nikły, kpiący
uśmiech.
— Ach, to pan, drogi przyjacielu!... Proszę, niech pan siada i chwilę poczeka.
Zaraz panu służę.
Po czym jak gdyby o nim zapomniał. Zresztą Saccard nie niecierpliwił się,
obserwowała ciekawością defiladę remizjerów, którzy, depcąc sobie po
piętach, wchodzili z identycznym niskim ukłonem, wyciągali z kieszeni
nienagannych surdutów identyczny kawałek kartonu — cedułę z kursami
giełdowymi, i podawali ją bankierowi identycznym, błagalnym i pełnym
szacunku gestem. Przechodziło ich
dziesięciu, dwudziestu. Bankier za każdym razem brat cedułę do ręki, rzucał
na nią okiem, po czym oddawał ją bez słowa; i chyba tylko całkowita
obojętność dorównać mogła cierpliwości, z jaką znosił ten zalew .ofert.
Pojawił się i Massias z właściwą sobie wesołą, i niepewną, miną obitego
psiaka. Przyjmowano go niekiedy tak źle, że zbierało mu się na płącz. Tego
dnia był chyba u kresu upokorzeń, gdyż pozwolił sobie na nieoczekiwaną,
natarczywość.
— Niech pan spojrzy, akcje „Mobilier" stoją bardzo nisko. Ile mam dla pana
kupić?
Gundermann, nie biorąc nawet ceduły do ręki, podniósł swoje zielonkawe
oczy na tego młodzieńca wykazującego tyle poufałości i odparł szorstko:
— Czy pan myśli, mój drogi, że bawi mnie rozmowa z panem?
— Mój Boże! — odrzekł pobladły nagle Massias. — Mnie jeszcze mniej bawi
codzienne przychodzenie do pana na darmo, od trzech już miesięcy.
— No to przestań pan przychodzić!
Remizjer skłonił się i odszedł, wymieniwszy z Saccardem. wściekłe, pełne bólu
spojrzenie człowieka, który uświadomił sobie nagle, że nigdy nie zrobi
majątku.
Saccard zastanawiał się istotnie, co mogło skłaniać Gundermanna do
przyjmowania tych wszystkich ludzi. Oczywiście, musiał mieć specjalny dar
wyłączania się, zamykał się w sobie, nie przestawał myśleć o własnych
sprawach; nie mówiąc już o tym, że tkwiła w tym niewątpliwie pewna
dyscyplina, tym sposobem dokonywał co rano przeglądu rynku, z czego
wyciągał zawsze jakiś zysk, choćby nawet minimalny. W bardzo szorstki
sposób potrącił osiemdziesiąt franków jakiemuś kulisjerowi, któremu dał
wczoraj zlecenie i który okradał go zresztą. Następnie podszedł jakiś
amtykwariusz, oferując złotą emaliowaną szkatułkę z XVIII wieku, częściowo
podrabianą, w której bankier wywąchał natychmiast imitację. Potem przyszły
dwie damy — jedna stara o dużym ptasim nosie, druga młoda, bardzo piękna
brunetka — które chciały pokazać mu u siebie jakąś komodę w stylu Ludwika
XV, i bankier odrzucił stanowczo ich propozycje. Przybył dalej jakiś jubiler z
rubinami, dwóch wynalazców, Anglicy, Niemcy, Włosi, ludzie różnych
narodowości, różnych płci. A w czasie tych wszystkich wizyt ani na chwilę nie
ustawała defilada remizjerów
podających mechanicznie, powtarzanym stale, niezmiennym gestem cedułę;
tymczasem, w miarę jak zbliżała się godzina otwarcia giełdy, fala urzędników
przepływała coraz liczniej przez pokój, przynosząc depesze, żądając
podpisów.
Wtem wrzawa sięgnęła szczytu: do gabinetu wtargnął mały pięciosześcioletni
chłopiec, siedząc okrakiem na kiju i grając na trąbce; za nim wbiegły kolejno
dwie dziewczynki, trzy- i ośmioletnia, które obłe giy fotel dziadka, ciągnęły go
za ręce, wieszały mu się na szyi, na co on przyzwalał z całym spokojem,
pieszcząc je z tym właściwym Żydom przywiązaniem do rodziny, do
potomstwa, stanowiącego siłę i otaczanego czułą opieką. Nagle Gundermann,
zdawało się, przypomniał sobie o Saccardzie:
— Ach, rnój drogi, niech mi pan wybaczy, widzi pan, że nie mam ani chwili
dla siebie!... Proszę mi wyjaśnić, co pana sprowadza.
I już miał go wysłuchać, gdy podszedł doń jakiś urzędnik, który wprowadził
wysokiego rosłego blondyna i szepnął. mu coś do ucha. Gundermann wstał
natychmiast, choć bez pośpiechu, i podszedłszy do drugiego okna zaczął
konferować z nowo przybyłym, podczas gdy jeden z synów przyjmował w
jego zastępstwie remizjerów i kulisjerów.
Mimo głuchej wściekłości Saccard zaczął odczuwać pewien respekt dla tego
człowieka. W wysokim blondynie rozpoznał przedstawiciela pewnego
wielkiego mocarstwa, który, pełen buty w Tuileriach, tutaj stał z lekko
pochyloną głową, z przymilnym uśmiechem petenta na wargach. Kiedy
indziej wysocy urzędnicy, ministrowie cesarscy przyjmowani tu byli w taki
sam sposób, na stojąco, w tym podobnym do placu publicznego pokoju
pełnym wrzawy dziecięcej. Było to potwierdzeniem nieograniczonej władzy
tego człowieka, który miał swoich ambasadorów na wszystkich dworach
świata, konsulów we wszystkich prowincjach, agencje we wszystkich
miastach, statki na wszystkich morzach. Nie był spekulantem, awanturnikiem,
obracającym cudzymi milionami, na wzór Saccarda snującym marzenia o
heroicznych walkach, z których wyszedłby zwycięzcą, zdobywając kolosalny
łup dzięki pomocy najemnego złota podległego jego rozkazom; był, jak sam
powiadał z dobrodusznym uśmiechem, zwykłym handlarzem pieniędzy,
najbardziej zręcznym i pracowitym ze wszystkich. Tyle tylko, że dla
utrwalenia swojej potęgi musiał panować nad giełdą; i dlatego właśnie każda
kolejna likwidacja była nową bitwą, w której zwycięstwo pozostawało
niechybnie przy nim dzięki decydującej sile jego nieprzeliczonych
zastępów. Na chwilę przygnębiła Saocarda myśl, że wszystkie pieniądze,
jakimi tamten obracał, należą, do niego samego, że posiada on w swoich
piwnicach niewyczerpane zapasy tego towaru, że handluje nim jak kupiec
chytry a ostrożny, jak pan samowładny, którego wszyscy w mig słuchają,
który wszystko sam chce słyszeć, sam dojrzeć, do wszystkiego ręki przyłożyć.
Własny miliard w ten sposób kierowany stanowi niepokonalną siłę.
— Nie znajdziemy tu chyba ani chwili, mój drogi — rzekł Gundermann
wracając do Saccarda. — Idę teraz na śniadanie, niech pan przejdzie ze mną,
do sąsiedniego pokoju, może tam nikt nam nie przeszkodzi...
Weszli do małej jadalni, w której podawano tylko ranne posiłki, I gdzie
rodzina nie zbierała się nigdy w komplecie. Tego dnia było Ich przy stole tylko
dziewiętnaścioro, w tym ośmiorio dzieci. Bankier siedział pośrodku, przed
nim stał jedynie kubek mleka.
Przymknął na chwilę oczy, wyczerpany, znużony, z twarzą ściągniętą, bólem,
cierpiał bowiem na nerki i wątrobę; wreszcie, podniósłszy drżącymi dłońmi
kubek do warg i wypiwszy jeden łyk, westchną! głęboko.
— Jestem dziś wykończony!
— Dlaczego pan nie odpocznie? — zapytał Saccard. Gundermann zwrócił nań
pełne zdumienia oczy i odparł naiwnie:
— Przecież nie mogę!
W istocie, nie dawano mu nawet wypić w spokoju mleka, gdyż na nowo
rozpoczęło się przyjmowanie remizjerów galopujących teraz przez salę
jadalną, podczas gdy pozostali członkowie rodziny, mężczyźni i kobiety,
przyzwyczajeni do tego zgiełku, śmiali się głośno, zajadali z apetytem zimne
mięsa i ciasto, a dzieci, podochocone kroplą nie rozcieńczonego wina,
podnosiły ogłuszającą wrzawę.
Saccard, który nie spuszczał z niego oka, dziwił się patrząc, jak popija z wolna
swój kubek mleka z takim wysiłkiem, jakby nigdy nie miał dopić go do dna.
Przepisano mu dietę mleczną, nie wolno mubyło nawet tknąć mięsa czy ciasta.
Cóż mu więc po tym miliardzie? Nigdy też nie nęciły go kobiety, przez
czterdzieści lat był nieskazitelnie wiernym małżonkiem, a teraz już jego
wstrzemięźliwość była przymusowa, nieodwołalnie ostateczna. Po cóż zatem
wstawać o piątej rano, parać się tym ohydnym zawodem, upadać pod
ogromem zmęczenia, wieść żywot galernika, na który nie zgodziłby się żaden
łachmaniarz,
mieć pamięć przeciążoną cyframi, głowę pękającą od nawału spraw? Po cóż
dorzucać stale bezużyteczne złoto do złota, skoro nie można nawet kupić i
zjeść na ulicy funta czereśni, zaprowadzić spotkanej na drodze dziewczyny do
nadbrzeżnej gospody, cieszyć się tym wszystkim, co jest na sprzedaż,
lenistwem, swobodą? I Saccard, jakkolwiek jego straszliwa żądza uciech nie
była przecież pozbawiona pewnej bezinteresownej miłości pieniądza dla
władzy, jaką on daje, czuł, że zdejmuje go święta groza na widok tej postaci już
nie kla-sycznego skąpca gromadzącego bogactwa, ale niestrudzonego
pracownika, wolnego od potrzeb cielesnych, cierpiącego, odczłowieczonego
jakby starca, który z uporem wznosi nieprzerwanie wieżę z milionów, marząc
jedynie o tym, by przekazać ją swoim, iżby powiększali ją jeszcze, aż
zawładnie kiedyś całą ziemią.
Wreszcie Gundermann pochylił się ku niemu i Saccard mógł wyłożyć mu
półgłosem projekt założenia Banku Powszechnego. Był zresztą skąpy w
szczegóły i mimochodem tylko napomknął o tece Hamelina, od pierwszych
słów wyczuwając, że bankier chce go tylko wyspowiadać, z góry
zdecydowany odprawić go z niczym.
— Jeszcze jeden bank! Jeszcze jeden bank, drogi przyjacielu! — powtarzał z
szyderczym uśmiechem. — Jedyny interes, do którego włożyłbym pieniądze,
to jakaś machina, jakaś gilotyna do ścinania łbów tym wszystkim nowo
powstającym bankom... Go pan o tym sądzi, machina wymiatająca śmiecie z
giełdy? Czy pański inżynier nie ma czegoś takiego w swoich papierach?
Potem, przybierając ojcowski ton, mówił z bezlitosnym okrucieństwem:
— Niechże pan będzie rozsądny, pamięta pan, co mówiłem... Źle pan robi, że
wraca do interesów, oddaję panu prawdziwą przysługę odmawiając
przyłożenia ręki do pańskiego syndykatu... Zbankrutuje pan niechybnie, mogę
to przepowiedzieć z matematyczną ścisłością, za bardzo powoduje się pan
namiętnościami, ma pan zbyt wybujałą fantazję, a zresztą zawsze źle się
wychodzi na handlu cudzymi pieniędzmi... Dlaczego brat nie znajdzie panu
jakiegoś intraitnego stanowiska, dlaczego nie zrobi pana prefektem, poborcą?
Nie, nie poborcą,
I to nawet byłoby zbyt niebezpieczne... Niech się pan strzeże, mój drogi, niech
się pan strzeże.
Saccard zerwał się, drżąc z oburzenia.
— Stanowczo więc nie bierze pan akcji, nie chce pan być z nami?
— Z panem? Nigdy w życiu!... W niespełna trzy lata zostanie pan pożarty.
Zapadło brzemienne przyszłymi walkami milczenie, obaj mierzyli się
groźnym, wyzywającym spojrzeniem.
— A więc do widzenia... Me jadłem jeszcze śniadania i jestem. bardzo głodny.
Zobaczymy jeszcze, kto zostanie pożarty.
I zostawił go w otoczeniu całego klanu, który opychając się ciastkami kończył
hałaśliwie posiłek; przyjmując ostatnich zapóźnionych kurtierówj bankier
chwilami przymykał ze zmęczenia oczy i drobnymi łyczkami dopijał swój
kubek, z wargami całkiem białymi od mleka.
Saocard rzucił się do czekającej dorożki i kazał woźnicy jechać na ulicę Saint-
Lazare. Biła pierwsza, dzień był stracony, wściekły wracał do domu na
śniadanie. Ohydne Żydzisko! Ach, gdybyż mógł, z jaką rozkoszą zmiażdżyłby
go jednym kłapnięciem zębów, jak pies, który miażdży kość! Wprawdzie był
to kęs niebezpieczny i zbyt wielki. Ale co można wiedzieć! Wszak największe
imperia waliły się w gruzy, zawsze kiedyś nadchodzi chwila, w której
najpotężniejsi nawet padają. Nie, nawet nie pożreć go od razu, ale
nadszarpnąć, wyrwać mu kilka strzępów tego miliarda, a potem, kto wie,
może i pożreć go! Dlaczegóż by nie! Zniszczyć w osobie ich niezaprzeczalnego
władcy tych Żydów; którym wydaje się, iż są paliami świata. I te rozważania,
ta wściekłość, jaka miotała nim od czasu spotkania z Gundermannem,
wzbudziły w Saccardzie szalony zapał, potrzebę czynu, natychmiastowego
sukcesu: Chciałby za jednym zamachem zbudować swój bank, uruchomić go,
odnieść zwycięstwo, zniszczyć konkurentów. Nagle przypomniał sobie
Daigremonta i bez namysłu, ulegając nieodpartemu odruchowi, pochylił się
naprzód rozkazując stangretowi skręcić w kierunku ulicy La Rochefoucauld.
jeżeli chciał zastać Daigremonta, musiał sie śpieszyć, choćby nawet miał
odłożyć śniadanie, wiedział bowiem, że koło pierwszej wychodzi on
zazwyczaj z domu. Ten chrześcijanin wart był wprawdzie dwóch Żydów i
uchodził za kata młodych przedsiębiorstw, które mu powierzano. Ale w tej
chwili Saccard gotów był zawrzeć pakt z samym diabłem, byle tylko
zwyciężyć, choćby nawet miał oddać połowę łupu. Później zobaczy się, z
pewnością on będzie silniejszy.
Tymczasem dorożka, pnąca się z trudem pod górę, stanęła przed
monumentalną bramą jednego z ostatnich pałaców w tej dzielnicy, w której
było niegdyś tyle pięknych rezydencji. Budowla widniejąca
w głębi brukowanego dziedzińca miała iście królewski wygląd, a ciągnący się
za nią ogród, wysadzany stuletnimi drzewami, był prawdziwym parkiem
odizolowanym od ruchliwych ulic. Gały Paryż znał ten pałac ze świetnych
przyjęć, a zwłaszcza ze wspaniałej kolekcji obrazów, której nie omieszkał
zwiedzić żaden z monarchów bawiących przejazdem w Paryżu. Pan domu,
ożeniony z kobietą, która — podobnie jak jego obrazy — słynęła z piękności i
odnosiła w świecie sukcesy jako śpiewaczka, prowadził książęcy prawdziwie
tryb życia, równie dumny ze swojej, stajni wyścigowej jak ze swojej galerii
malarstwa; był członkiem jednego z najprzedniejszych klubów, afiszował się z
najkosztowniejszymi kobietami, miał lożę w Operze, krzesło w pałacu Drouot i
stołeczek w najmodniejszych miejscach o podejrzanej sławie. A cały ten
przepych, zbytek jaśniejący w jakiejś apoteozie kaprysu i sztuki, opłacany był
wyłącznie przez spekulację, przez ciągle płynny majątek, który wydawał się
bezbrzeżny jak morze, ale który miał swoje przypływy i odpływy, różnice
kursów wynoszące przy każdej dwutygodniowej likwidacji kilkaset tysięcy
franków.
Gdy Saccard minął wspaniałe schody wejściowe, lokaj zameldował go i
poprowadził przez trzy salony pełne arcydzieł sztuki do małej palarni, gdzie
Daigfemont dopalał właśnie cygaro przed wyjściem z domu. Był to wysoki
czterdziestopięcioletni mężczyzna, zdradzający pewną skłonność do tycia,
bardzo elegancki, nienagannie uczesany, z wąsami i małą bródką, którą nosił
jako fanatyk Tuilerii. Niezwykle na pozór uprzejmy, odznaczał się
niezachwianą pewnością siebie, bezwzględną wiarą we własne zwycięstwo.
Spiesznie wyszedł na spotkanie Saccarda.
— Cóż się z panem dzieje, mój drogi? W tych dniach właśnie myślałem o
panu... Gzy nie jest pan przypadkiem moim sąsiadem? .
Gdy jednak Saccard, uznając wszelkie wstępy za zbyteczne, wyjawił od razu
cel wizyty, uspokoił się i zrezygnował z owej wylewności, którą pozostawiał
dla bezmyślnego stada. Saccard przedstawił mu swój wielki projekt, wyjaśnił,
iż przed założeniem Banku Powszechnego o kapitale dwudziestu pięciu
milionów chciałby utworzyć syndykat z zaprzyjaźnionych bankierów i
przemysłowców, który — zobowiązując się do wzięcia czterech piątych, czyli
przynajmniej czterystu tysięcy akcji — zapewniłby powodzenie emisji.
Daigremonf słuchał z ogromną powagą, wpatrując się w mówiącego, jakby
pragnął przewiercić do głębi jego umysł i zorientować się, jakiego wysiłku,
jakiej korzystnej
dla siebie pracy może spodziewać się jeszcze po tym człowieku, który niegdyś,
przy całym swoim gorączkowym niepokoju, tak był aktywny, pełen tak
wspaniałych zalet. Z początku wahał się.
— Nie, nie, jestem zawalony rozmaitymi interesami, nie chcę przedsiębrać nic
nowego.
Powoli jednak, nie mogąc oprzeć się pokusie, zaczął zadawać pytania,, chciał
poznać projekty, którym miał patronować nowy bank, projekty, o których jego
rozmówca, powodowany ostrożnością, mówi! jak najbardziej oględnie. I gdy
dowiedział się o pierwszym planowanym przedsięwzięciu, zamiarze
połączenia wszystkich śródziemnomorskich towarzystw transportowych w
jeden syndykat pod firmą Powszechnego Towarzystwa Zjednoczonych
Transportowców, zainteresował się mocno i nieoczekiwanie ustąpił.
— Dobrze, zgadzam się. Ale pod jednym warunkiem. W jakich stosunkach jest
pan z pańskim bratem, minisitrem?
Saccard, zaskoczony, w odruchu szczerości nie zdołał ukryć rozgoryczenia.
— Z bratem... Cóż! On dba o swoje interesy, ja o swoje. Mój braciszek nie ma
nadmiernie rozwiniętych uczuć rodzinnych.
— A więc trudno! — oświadczył stanowczo Daigremont. — Będę z panem
wtedy tylko, jeżeli będzie pan miał poparcie brata. Rozumie pan, nie chcę,
abyście byli poróżnieni.
Saccard, rozdrażniony, zaprotestował niecierpliwie. Po co był im potrzebny
Rougon? Czyż nie było to równoznaczne z ograniczeniem swobody działania?
Ale jednocześnie głos rozsądku, silniejszy od irytacji, mówił mu, iż należy
zapewnić sobie przynajmniej neutralność wielkiego człowieka. Mimo to
jednak odmówił brutalnie.
— Nie, nie chcę! Zawsze po świńsku ze mną postępował! Nigdy nie zrobię
pierwszego kroku.
— Niech pan słucha — podjął Daigremont. — O piątej oczekuję Hureta, który
ma mi coś załatwić... Pójdzie pan do Parlamentu, weźmie pan Hureta na bok,
przedstawi mu pan swój projekt, a on pomówi natychmiast z Rougonem,
wybada go i przyniesie nam odpowiedź o piątej... A więc? Spotykamy się o
piątej, zgoda?
Saccard, z opuszczoną głową, zastanawiał się.
— Niech będzie! Jeżeli panu tak na tym zależy!
— Jak najbardziej! Bez Rougona nic, z Rougonem wszystko, co pan chcesz!
— A więc dobrze, idę.
Uścisnąwszy silnie dłoń Daigremonta, wychodził, gdy ten zatrzymał go
jeszcze.
— Chwileczkę. Gdyby pan czul, że coś z tego wyjdzie, wracając niech pan
wstąpi do markiza de Bohain i do Sedille'a, powie im, że ja się zgadzam, i
poprosi, aby i oni przystąpili do syndykatu. Chciałbym, żeby do niego
należeli.
Przed bramą czekała na Saccarda dorożka, którą zatrzymał, jakkolwiek miał
zaledwie parę kroków do domu. Odesłał ją licząc, że po południu będzie mógł
wziąć własny powóz, i szybko wrócił do siebie na śniadanie. Nie spodziewano
się go już kucharka podała mu kawałek zimnego mięsa, które spiesznie
połknął, kłócąc się jednocześnie ze stangretem, z którego słów wynikało, że
weterynarz zalecił dać koniowi parodniowy odpoczynek. Saccard, z ustami
pełnymi jedzenia, wyrzucał stangretowi niedbałość, groził panią Karoliną,
która zrobi z tym wszystkim porządek. Wreszcie kazał mu sprowadzić
przynajmniej dorożkę. Ulewne potoki deszczu zalewały znowu ulice i Saccard
musiał przeszło kwadrans czekać na dorożkę, do której wskoczył pod gęstymi
strumieniami wody, rzucając woźnicy adres:
— Do Parlamentu!
Chciał przybyć przed zaczęciem posiedzenia, tak aby złapać Hureta w
przejściu i spokojnie z nim porozmawiać. Na nieszczęście obawiano się tego
dnia burzliwej debaty, gdyż jakiś członek lewicy miał znowu poruszyć
odwieczną kwestię Meksyku i Rougon będzie prawdopodobnie musiał
odpowiedzieć na interpelację.
Wchodząc do hallu Saccard miał szczęście natknąć się od razu na
deputowanego. Zaciągnął go w głąb jednego z bocznych saloników, gdzie
prócz nich nie było nikogo, wskutek ogromnego poruszenia, jakie panowało w
kuluarach. Opozycja coraz groźniej podnosiła głowę, w powietrzu czuć było
pierwsze podmuchy. zwiastującej katastrofę wichury, która miała niebawem
przybrać na sile i wszystko zmieść. Toteż Huret, zatroskany, nie od razu
zrozumiał, o co chodzi, kazał sobie dwukrotnie powtórzyć, co od niego
żądano. Misja, którą chciano go obarczyć, wzmogła jeszcze jego przerażenie.
— Ależ, mój drogi, jak to sobie wyobrażasz! Rozmawiać z Rougonem w takiej
chwili! Wyśle mnie do stu diabłów! To pewne!
Potem jednak doszła do głosu troska o własne interesy. Istniał jedynie dzięki
wielkiemu człowiekowi, któremu zawdzięczał to, że kandydując
do Parlamentu znalazł się na liście rządowej, że został wybrany i miał pozycję
sługi do wszystkiego, żyjącego z okruchów pańskiej łaski. Parając się od
dwóch lat tym rzemiosłem, zdołał dzięki łapówkom, zyskom zbieranym
ostrożnie pod pańskim stołem zaokrąglić swoje rozległe posiadłości w
Calvados, gdzie zamierzał znaleźć bezpieczne schronienie i żyć dostatnio po
klęsce. Jego okrągła twarz przebiegłego wieśniaka zachmurzyła się wyrażając
zakłopotanie, w jakie wprawiło go to nieoczekiwane żądanie interwencji, nie
miał bowiem czasu zastanowić się, czy przyniesie mu to korzyść, czy stratę.
— Nie; nie! Nie mogę... Przekazałem ci wolę brata, nie mogę nagabywać go
ponownie. Do diabła! Pomyśl trochę o mojej sytuacji. Rougon nie jest zbyt
miły, gdy zawraca mu się głowę, i, do licha! nie mam bynajmniej ochoty płacić
za ciebie utratą względów Rougona.
Zrozumiawszy pobudki Hureta, Saccard usiłował już tylko przekonać go, że
na założeniu Banku Powszechnego będzie mógł zarobić miliony. Z właściwym
sobie rozmachem, płomienną elokwencją, która potrafią przeobrazić suche
przedsięwzięcie finansowe w poetycką bajkę, kreślił perspektywy świetnych
interesów, niewątpliwego, kolosalnego sukcesu. Zachwycony Daigremont ma
stanąć na czele syndykatu. Bohain i Sedille prosili już o przyjęcie ich.
Niepodobna, aby on, Huret, nie należał do interesu: ci panowie chcą
koniecznie mieć go w swoim gronie ze względu na jego wysokie stanowisko
polityczne. Mają nawet nadzieję, że zgodzi się wejść do zarządu, jego
nazwisko bowiem oznacza porządek i uczciwość.
Słysząc obietnicę nominacji na członka zarządu, deputowany spojrzał
badawczo na Saccarda.
— A więc ostatecznie czego chcesz ode mnie, jaką odpowiedź mam wyciągnąć
od Rougona?
— Mój Boże! — odparł Saccand. — Go do mnie, to świetnie obyłbym się bez
brata. To Daigremont żąda, abym się z nim pogodził. Może ma i rację. Wydaje
mi się więc, że powinieneś po prostu wspomnieć temu strasznemu
człowiekowi o naszym interesie i wymóc na nim obietnicę, że nie będzie
przynajmniej nam przeszkadzał, jeżeli już nie chce nam pomóc.
Huret mrużył oczy, ciągle jeszcze nie mogąc powziąć decyzji..
— Wystarczy, jeżeli przyniesiesz jedno uprzejme słówko, rozumiesz?!
Nic ponadto! Daigremont zadovoli się tym i dziś wieczorem jeszcze załatwimy
w trójkę cały interes.
— No dobrze, spróbuję —oświadczył nagle deputowany z udaną chłopską,
prostodusznością. — Ale robię to tylko dla ciebie, bo z Rougonem nie ma
żartów, o nie, zwłaszcza kiedy lewica.włazi mu na odcisk... A więc do
zobaczenia, o piątej!
W porządku! Do piątej!
Sacceard został jeszcze blisko godzinę, mocno zaniepokojony dochodzącymi
odgłosami walki. Słyszał, jak jeden z wielkich mówców opozycji zapowiadał
swoje wystąpienie. Na tę wiadomość chciał już odszukać Hureta i zapytać go,
czy nie lepiej byłoby odłożyć do jutra rozmowę z Rougonem. Potem jednak z
fatalistyczną wiarą w szczęście przestraszył się, że wszystko zapeszy,
zmieniając to, co raz już zostało postanowione. Może w tym zamieszaniu brat
łatwiej da sobie wydrzeć oczekiwaną odpowiedź. I pozostawiając rzeczy ich
własnemu biegowi wyszedł, wsiadł do czekającej dorożki i dopiero gdy
skręcała już na most Zgody, przypomniał sobie o poleceniu Daigremonta. Na
ulicę Babylone! — krzyknął do woźnicy. Na ulicy Babylone właśnie mieszkał
markiz de Bohain. Zajmował tam pawilon, który niegdyś przylegał do jakiegoś
pałacu i służył za mieszkanie dla służby stajennej, a teraz został przerobiony
na bardzo wygodny, nowoczesny dom. Urządzenie było zbytkowne i
świadczyło o dużej dozie arystokratycznej kokieterii. Żony markiza nigdy nie
widywano, była, jak powiadał, cierpiąca i nie opuszczała mieszkania z
powodu swoich dolegliwości. Dom jednak i umeblowanie należały do niej, a
jedyną, własność męża, mieszkającego tylko u niej jak sublokator, stanowiły
rzeczy osobiste, kufer, który z łatwością. dałby się zabrać dorożką; od czasu
bowiem jak markiz utrzymywał się z gry, żyli w separacji majątkowej.
Dwukrotnie już odmówił stanowczo zapłacenia różnic kursów giełdowych, a
syndyk, zapoznawszy się z jego sytuacją majątkową, nie zadał sobie nawet
trudu posłania mu urzędowego upomnienia Puszczono po prosta całą sprawę
w niepamięć. Dopóki wygrywał, chował zyski do kieszeni. Gdy zaś
przegrywał, nie płacił: wiedziano o tym i godzono się na ten stan rzeczy. Nosił
bowiem stare arystokratyczne nazwisko i był niezwykle dekoracyjny jako
członek zarządów, toteż nowo powstające towarzystwa, poszukujące pięknie
brzmiących szyldów, wydzierały go sobie nigdy nie był bezrobotny. Na
giełdzie miał swoje krzesło od strony ulicy Notre-Dame-des-Victoires,
tam gdzie siadują bogaci spekulanci, których nie obchodzą pozornie drobne
pogłoski i ploteczki. Poważano go, zasięgano jego rad. Niejednokrotnie
wywierał wpływ na rynek. Słowem, był wybitną osobistością.
Saocard, który znał go przecież dobrze, był jednak pod wrażeniem niezwykle
uprzejmego sposobu, w jaki przyjął go ten piękny, sześćdziesięcioletni starzec
o imponującym wyglądzie, małej głowie osadzonej na potężnym ciele
olbrzyma i o bladej twarzy ujętej w ramy ciemnej peruki.
— Panie markizie, przychodzę do pana z prośbą.
Wyłożył powód wizyty, nie wchodząc początkowo w szczegóły. Zresztą
markiz nie dał mu nawet dokończyć pierwszego zdania.
— Me, nie, absolutnie nie mam czasu, muszę w tej chwili odrzucić z dziesięć
różnych propozycji.
Gdy jednak Saccard dodał uśmiechem:
— Przychodzę z polecenia Daigremonta, który pomyślał przede wszystkim o
panu...
Wykrzyknął od razu:
— Ach, więc macie z sobą Daigremonta. Oczywiście, jeżeli Daigremont należy
do interesu, może pan na mnie liczyć.
Gdy zaś Saccard chciał udzielić mu kilku informacji, aby wiedział, do jakiego
interesu przystępuje, markiz zamknął mu usta z uprzejmą swobodą wielkiego
pana, który nie zniża się do takich szczegółów i który ma wrodzone zaufanie
do ludzkiej uczciwości.
— Proszę, niech pan nic więcej nie mówi... Nie chcę nic wiedzieć. Potrzebuje
pan mojego nazwiska, użyczam go panu z rozkoszą, i koniec... Niech pan
powie Daigremontowi, aby ułożył wszystko, tak jak uzna za stosowne.
Saocard, ubawiony, śmiał się w duchu wsiadając do dorożki: Drogo on nas
będzie kosztował, ale jest doprawdy wybitnie reprezentacyjny. Następnie
krzyknął głośno do dorożkarza:
— Na ulicę des Jeuneurs!
Znajdowały się tam magazyny i biura firmy Sedille'a zajmujące obszerny
parter dużej oficyny w głębi podwórza. Po trzydziestu latach pracy Sedille,
który przybył z Lyonu i miał tam jeszcze swoje warsztaty, doprowadził swą
firmę jedwabniczą do takiego rozkwitu, że stała się jedną z najbardziej
znanych i solidnych w Paryżu, gdy nagle objawiła się w nim zrodzona z
przypadkowego zbiegu okoliczności namiętność
gry, rozwijająca się z niszczycielską żywiołowością pożaru. Wygrawszy
dwukrotnie, raz za razem, znaczne sumy na giełdzie, stracił rozum. Po co
poświęcać trzydzieści lat życia na zrobienie marnego miliona, skoro dzięki
prostej transakcji giełdowej można go wsadzić do kieszeni w przeciągu
godziny. Od tej chwili obojętniał powoli na sprawy swojej firmy, która szła
jeszcze siłą rozpędu; żył już tylko w nadziei jakiegoś nagłego, wielkiego zysku
na giełdzie; a ponieważ zaczął go prześladować uparty pech, gra pochłaniała
teraz wszystkie dochody z firmy. Najgorszym następstwem tej gorączki
spekulacyjnej jest to, że zniechęca ona do uczciwych zarobków, że w końcu
traci się nawet dokładne pojęcie wartości pieniądza. I czekała go niechybna
ruina, skoro warsztaty lyońskie przynosiły dwieście tysięcy franków dochodu,
a gra pochłaniała trzysta tysięcy.
Saccard zastał Sedille'a wzburzonego i niespokojnego, był on bowiem graczem
pozbawionym zimnej krwi i filozoficznej flegmy. Dręczyły go ciągłe wyrzuty,
sumienia, ciągle łudził się nadzieją lub ulegał rozpaczy, chory z niepewności
dlatego tylko, że w gruncie rzeczy pozostał uczciwy. Ostatnia likwidacja z
końca kwietnia wypadła dlań katastrofalnie. Mimo to przy pierwszych
słowach Saccarda rumieniec zabarwił jego nalaną twarz o gęstych jasnych
faworytach.
— Drogi przyjacielu, witaj, jeżeli przynosisz mi szczęście. — Potem jednak
ogarnęło go przerażenie. —Nie, nie, niech mnie pan nie kusi. Lepiej bym
zrobił, zamykając się wśród moich sztuk, jedwabiu i nie ruszając się od
kontuaru.
Saccard, by dać mu czas na ochłonięcie, wspomniał, że rano spotkał u
Mazauda jego syna, Gustawa. Ale był to dla kupca jeden więcej, przedmiot
troski, marzył bowiem o przekazaniu w przyszłości swojej firmy synowi, ten
jednak gardził handlem, goniąc za uciechami życia, typowy syn
dorobkiewicza, zdolny jedynie trwonić gotowy majątek. Ojciec umieścił go u
Mazauda, by zobaczyć, czy nie obudzi się w nim zamiłowanie do spraw
finansowych.
— Od czasu śmierci jego biednej matki — szepnął -— niewiele miałem z niego
pociechy. Może jednak w kantorze maklerskim nauczy się rzeczy, które mi się
przydadzą.
— A więc — zagadnął nagle Saccard — idzie pan z nami? Daigremont kazał
mi powiedzieć panu, że należy do interesu.
Sedille wzniósł w górę drżące ręce i odparł głosem zmienionym od pożądania
i obawy:
— Ależ tak, jestem z wami! Wie pan dobrze, że nie mogę inaczej! Gdybym
odmówił, a wam się powiodło, rozchorowałbym się ze zmartwienia... Powiedz
pan Daigremontowi, że zgadzam się.
Znalazłszy się na ulicy, Saccard wyciągnął zegarek i zobaczył, że jest zaledwie
czwarta. Miał jeszcze sporo czasu i czując potrzebę małego spaceru odesłał
dorożkę. Pożałował tego prawie natychmiast, gdyż 'nie zdążył jeszcze dotrzeć
do bulwaru, jak gwałtowny nawrót ulewy, deszcz zmieszany z gradem,
zmusił go ponownie do schronienia się w najbliższej bramie. Go za pieska
pogoda, gdy trzeba tak ganiać po całym Paryżu! Po kwadransie wpatrywania
się w strumienie wody, ogarnięty zniecierpliwieniem, przywołał; mijający go
pusty powóz. Była to odsłonięta wiktoria i mimo że okrył starannie nogi
skórzanym fartuchem, przybył na ulicę La Rochefoucauld przemoczony do
suchej nitki i dobre pół godziny za wcześnie.
W palarni, do której wprowadził go lokaj mówiąc, że pan nie wrócił jeszcze,
Saccard przechadzał się wolnym krokiem, oglądając obrazy. Ale wspaniały
głos kobiecy, głęboki, melancholijny kontralt, który rozbrzmiał nagle w ciszy
pałacu, kazał mu podejść do otwartego okna, by posłuchać: to pani domu
powtarzała przy akompaniamencie fontepianu arię, którą miała zapewne
śpiewać tego wieczora w jakimś Salonie. Ukołysany tą muzyką, zaczął
rozmyślać o niezwykłych historiach krążących na temat Daigremonta:
najgłośniejsza była historia Hadamantiny, pięćdziesięciomilionowej pożyczki,
którą w całości zatrzymał w swoim ręku, pięć razy sprzedając i odprzedając ją
przez swoich pośredników giełdowych, aż stworzył na nią rynek i ustalił
wysoką cenę; nastąpiła wtedy rzeczywista sprzedaż, nieunikniona
degrengolada z trzystu na piętnaście franków, olbrzymi zysk kosztem tłumu
naiwnych, zrujnowanych z dnia na dzień. Ach, to był bezwzględny, straszny
człowiek! Głos pani domu rozbrzmiewał ciągle, wypowiadając coraz to
rzewniejszą, żałośniejszą, przejmującą tragizmem skargę: Saccard zaś,
odszedłszy od okna, zatrzymał się przed jakimś Meissonietem, którego oceniał
na sto tysięcy franków.
W tym momencie ktoś wszedł do pokoju i Saccard zdumiał się widząc Hureta:
— Co, już! Nie ma jeszcze piątej... Czyżby posiedzenie się skończyło?
— Gdzie tam... Teraz dopiero biorą się za łby.
I wyjaśnił, że ponieważ deputowany z opozycji ciągle jeszcze mówił
Rougon z pewnością, będzie mógł odpowiedzieć dopiero jutro. Widząc, na co
się zanosi, odważył się zagadnąć ministra w przejściu podczas krótkiej
przerwy w obradach.
— No i co? — zapytał nerwowo Saocard. — Co powiedział mój znakomity
brat?
Huret nie od razu udzielił odpowiedzi.
— Och, był w paskudnym humorze! Przyznam ci się, że liczyłem trochę na to
rozdraż nienie, mając nadzieję, że pośle mnie po prostu 'do diabła...
Wspomniałem więc o twoim interesie mówiąc, że nie chcesz niczego
przedsiębrać bez jego zgody.
— No i?
— Złapał mnie za ramiona, potrząsnął mną, wrzasnął: „Niech się powiesi!", i
wyszedł.
Saccard zzieleniał i odparł z wymuszonym uśmiechem:
— To bardzo uprzejmie!
— U licha! To doprawdy bardzo uprzejmie — odparł z przekonaniem
deputowany. — Nie liczyłem nawet na tyle... Z tym możemy zaczynać. — I
usłyszawszy w przyległym salonie kroki wracającego Daigremonta, dodał
cicho: — Zostaw to mnie!
Huret musiał widocznie bardzo gorąco pragnąć założenia Banku
Powszechnego i udziału w tym interesie. Zrozumiał już niewątpliwie rolę, jaką
mógłby w nim odegrać. Toteż uścisnąwszy dłoń Daigreunonita rozpromienił
się i wymachując triumfalnie ręką zawołał:
— Zwycięstwo! Zwycięstwo!
— Doprawdy? Niech pan opowie, jak to było!
— Mój Boże! Wielki człowiek stanął ma wysokości zadania. Odpowiedział mi:
„Życzę memu bratu powodzenia!"
Daigremont wpadł w zachwyt,, uznał powiedzenie za wspaniałe: „Życzę mu
powodzenia!" — w tym mieści się wszystko: niech uważa, by nie powinęła mu
się noga, bo go opuszczę; niech jednak powiedzie mu się, a udzielę mu
poparcia. Wspaniałe, doprawdy wspaniałe!
— Bądź pan spokojny, drogi Saocard! Powiedzie nam się... Zrobimy wszystko,
co potrzeba.
Następnie, gdy wszyscy trzej usiedli, by omówić zasadnicze punkty,
Daigremont wstał jeszcze i zamknął okno; głos pani domu bowiem, coraz
bardziej nabrzmiały, przechodził w łkanie bezgranicznej rozpaczy i
przeszkadzał im w rozmowie. Ale nawet po zamknięciu okna ten stłumiony
szloch towarzyszył im stale, podczas gdy zapadała
decyzja założenia nowego domu kredytowego, Banku Powszechnego o
kapitale dwudziesta pięciu milionów, rozdzielonych na pięćdziesiąt tysięcy
akcji po pięćset franków każda. Ustalono nadto, że Daigremont, Huret, Sednie,
markiz de Bohain i paru jeszcze z ich przyjaciół utworzą, syndykat, który z
góry weźmie i rozdzieli między siebie cztery piąte, czyli czterdzieści tysięcy
akcji, zapewniając w ten sposób powodzenie emisji: następnie zaś,
przetrzymując akcje, zmniejszając ich podaż na rynku, będą mogli podnieść
dowolnie ich kurs. O mały włos jednak wszystko zostałoby zerwane, gdy
Daigremont zażądał premii w wysokości czterysta tysięcy franków, rozłożonej
na owe czterdzieści tysięcy akcji, a więc po dziesięć franków na akcję. Sąocard
oburzył się: szaleństwem jest zarzynać nie wydojoną jeszcze krowę. Początki
będą bardzo ciężkie, po cóż zatem bardziej jeszcze utrudniać sytuację? Musiał
jednak ustąpić wobec postawy Hureta, który uznał to za rzecz zupełnie
naturalną, dowodząc z całym spokojem, że tak się zawsze robi.
Pożegnali się, ustalając na następny dzień termin spotkania, w którym miał
wziąć udział inżynier Hamelin, gdy nagle Daigremont uderzył się w czoło
rozpaczliwym gestem.
—Byłbym zapomniał o Kolbie! Nie wybaczyłby mi tego do końca życia; musi
koniecznie przystąpić do interesu... Saccard, kochamy, niech pan będzie tak
dobry i pójdzie natychmiast do niego. Nie ma jeszcze szóstej, więc zastanie go
pan... Tak, tak, pan osobiście, i nie jutro, ale dziś wieczorem, to mu pochlebi; a
on może się nam przydać.
Saocard wyruszył posłusznie w drogę wiedząc, iż szczęśliwe dni nieczęsto się
powtarzają. Przypuszczając jednak, że od paigremonta będzie mógł wrócić
wprost do siebie, a mieszkał o dwa kroki, odprawił był znowu dorożkę; deszcz
ustawał wreszcie, poszedł więc pieszo, szczęśliwy, że czuje pod stopami bruk
tego Paryża, na którego podbój wyruszał. Ponieważ spadło znowu kilka
kropel, skręcił na Montmartre w kryte pasaże. Minąwsizy pasaż Verdeau i
Jouffroy, znalazł się w pasażu des Panoramas, gdzie przemierzając boczną
galerię, by skrócić drogę i wyjść wprost na ulicę Vivienne, dostrzegł ze
zdumieniem Gustawa Sedille, który wyszedł z mrocznej bramy i nie
obejrzawszy się zniknął. Saocard przystanął oglądając dom, dyskretny hotelik,
gdy w drobnej zawoalowanej blondynce wychodzącej po chwili poznał z całą
pewnością panią Conin, uroczą właścicielkę sklepu papierniczego
Więc to tutaj przyprowadzała w przystępie czułości swoich jednodniowych
kochanków, podczas gdy jej poczciwy, małżonek wietrzył święcie, że biega za
interesami! Ten. tajemniczy zakątek w samym sercu ruchliwej dzielnicy był
zręcznie .wybrany i tylko przypadek zdradził Saccardowi jego sekret.
Uśmiechnął się, ubawiony, zazdroszcząc w duchu Gustawowi: Żermena
Coeur rano, pani Conisn po południu, ten młody człowiek zaiste nie tracił
czasu! Dwukrotnie jeszcze obejrzał się, chcąc dobrze zapamiętać bramę domu,
w nadziei, że i na niego przyjdzie kiedyś kolej.
Na ulicy Vivienne, wchodząc do Kolba, Saccard zatrzymał się znowu, przejęty
zruszeniem. Ogarnęły go lekkie, krystaliczne dźwięki dobywające się spod
ziemi, przypominające śpiew legendarnych wróżek; rozpoznał ową muzykę
złota, która rozbrzmiewa nieprzerwanie w tej dzielnicy handlu i spekulacji, a
którą słyszał już rano. Koniec dnia łączył się w ten sposób z początkiem. Głos
ten niby słodka pieszczota przejął go radością, tak jakby potwierdzał mu
pomyślną wróżbę na przyszłość.
Kolb był właśnie na dole, w odlewni, i Saccard, jako przyjaciel domu, zszedł
do niego. W nagiej piwnicy, dzień i noc oświetlonej płomieniami gazu, dwaj
giserzy opróżniali szuflami wyłożone cynkiem skrzynie, pełne tego dnia
monet hiszpańskich, które wrzucali do tygla w wielkim kwadratowym piecu.
Panował ta nieznośny upał. i trzeba było mówić bardzo głośno, by zagłuszyć
ten, dźwięk jakby harmoniki wibrujący pod niskim sklepieniem. Przetopione
sztaby, kwadratowe kawały złota, połyskujące żywym blaskiem nowego
metalu, leżały długim szeregiem na stole chemika, który ustalał ich próbę. Od
rana przeszło tędy ponad sześć milionów, zapewniając bankierowi znikomy
zysk trzysta, czterystu franków zaledwie, gdyż operacje arbitrażowe na złocie,
owa różnica realizowana między dwoma kursami, a obliczająca się w
tysięcznych ułamkach, jest minimalna i może przynieść zysk jedynie przy
ogromnych ilościach przetapianego metalu. Stąd ów dźwięk złota, ów
nieprzerwany szmer złota, od rana do wieczora przez cały okrągły rok
rozbrzmiewający w głębi tej piwnicy, dokąd złoto przybywało w monetach,a
skąd wychodziło w sztabach, by znowu wrócić w monetach i wyjść w
sztabach, i tak bez końca, po to tylko, by zostawić w dłoniach handlarza kilka
złotych okruchów.
Gdy tylko Kolb, drobny brunet, z dużą brodą i orlim nosem
zdradzającym żydowskie pochodzenie, zrozumiał propozycję Saccarda,
którego słowa zagłuszał perlisty dźwięk złota, zgodził się natychmiast.
— Jak najchętniej! — zawołał. — Z przyjemnością przystąpię do interesu, w
którym jest Daigremont! Dziękuję serdecznie, że pofatygował się pan tutaj.
Ponieważ jednak nie słyszeli się prawie, zamilkli, przez chwilę jeszcze w
błogim oszołomieniu wsłuchując się w ten tak czysty i drażniący dźwięk, który
przejmował dreszczem całe ich ciało, niczym zbyt wysoka nuta
wytrzymywana w nieskończoność na strunie skrzypiec, aż do spazmu.
Wyszedłszy, Saccard wziął dorożkę, chociaż wyjaśniło się i zapadał pogodny
majowy wieczór; był śmiertelnie zmęczony. Ciężki dzień, ale dobrze
wykorzystany!