IV
Trudności narastały, sprawa ciągnęła się, pięć miesięcy upłynęło bez żadnych
pozytywnych rezultatów. Wrzesień dobiegał końca i Saccard wściekał się
widząc, iż mimo najusilniejszych jego starań ciągle coś stawało na
przedszkodzie, cała masa drugorzędnych kwestii, które należało rozwiązać,
chcąc stworzyć coś poważnego i solidnego. Ogarnęło go tak wielkie
zniecierpliwienie,, że chciał już rzucić cały syndykat w diabły, opanowany
nagłą, pokusą zawarcia interesu z samą tylko księżną d'Orviedo. Posiadała ona
miliony konieczne, by ruszyć z miejsca, dlaczegóż zatem nie miałaby włożyć
ich w to wspaniałe przedsięwzięcie? Drobna klientela napłynęłaby później, w
momencie przyszłego powiększenia kapitału, co już teraz projektował. Jego
dobra wiara nie ulegała wątpliwości, przekonany był, że ofiarowuje księżnej
najkorzystniejszą lokatę kapitałów pozwalającą na 'dziesięciokrotne
powiększenie majątku, tego majątku biedaków, który będzie mogła hojniej
jeszcze rozdawać w postaci jałmużny.
Pewnego ranka wstąpił przeto do ksieżneij i w charakterze przyjaciela i
człowieka interesu zarazem wyjaśnił jej założenia i mechanizm banku, o
którym marzył. Opowiedział o wszystikim, pokazał całą. tekę Hamelina, nie
pominął ani jednego z projektowanych przedsiębiorstw wschodnich. A nawet,
'ulegając właściwej sobie zdolności upajania się własnym entuzjazmem, 'który
kazał mu wierzyć, ilekroć pragnął gorąco sukcesu, wyznał jej szaleńcze
marzenie o przeniesieniu papieża do Jerozolimy, roztaczał perspektywy
ostatecznego triumfu katolicyzmu: papież wracający do Ziemi Świętej,
panujący nad całym światem, wyposażony w królewski budżet dzięki
stworzeniu Skarbca Grobu Chrystusowego. Księżnej, osoby głęboko religijnej,
nie zdumiał zgoła ten niezwyikły projekt, to ukoronowanie dzieła, jego
utopijna wielkość przemawiała do jej nazbyt wybujałej fantazji, która kazała jej
wyrzucać miliony ma dobroczynne fundacje o kolosalnym a zbytecznym
przepychu. W tym właśnie czasie zawarty między cesarzem a królem Włoch
układ, na mocy którego Napoleon. III pod warunkiem pewnych gwarancji
zobowiązywał się wycofać z Rzymu francuskie oddziały okupacyjne,
rozgoryczył i rozdrażnił katolików francuskich. Nie ulegało wątpliwości, że
układ ten oznaczał wydanie Rzymu królestwu włoskiemu; wyobrażano już
sobie papieża ma wyginaniu, skazanego na nędzę, błąkającego się od miasta
do miasta o żebraczym kiju; projekt Saccarda w cudowny sposób rozwiązywał
tę kwestię: papież, osadzony jako najwyższy kapłan i król w Jerozolimie,
znajdzie oparcie w potężnym banku a chrześcijanie całego świata poczytywać
sobie będą za zaszczyt posiadanie jego akcji! Było to tak piękne!, że księżna
oświadczyła, iż projekt ten jest najwznioślejszą ideą całego stulecia, która
zasługuje na entuzjastyczne poparcie wszystkich dobrze urodzonych ludzi,
odznaczających się religijnością. Sukces wydawał się jej niewątpliwy,
piorunujący. Zwiększyło to jeszcze jej szacunek dla inżyniera Hamelin,
którego i tak poważała prawdziwie, wiedząc, że jest praktykującym
katolikiem. Odmówiła jednak stanowczo swojego udziału, chciała pozostać
wierna dawnej przysiędze oddania swoich milionów biedakom bez
wyciągnięcia jednego centyma procentu, chcąć by te pieniądze pochodzące z
gry uległy zagładzie, wchłonięte zostały przez nędzę jak zatruta woda, która
winna zniszczeć. Argument, że biedacy zyskają na spekulacji, nie trafiał do
niej, a nawet ja, gniewał. Nie, nie! Przeklęte źródło musi wyschnąć to był
jedyny cel, jaki wyznaczyła sobie w życiu.
Saccard, stropiony, zdołał wykorzystać jej życzliwość jedynie dla uzyskania
pozwolenia, o które dotąd daremnie zabiegał. Chciał bezpośrednio po
założeniu Banku Powszechnego urządzić jego biura w pałacu księżnej; lub
raczej pani Karolina podsunęła mu tę myśl, on bowiem miał projekty dużo
rozleglejsze, chciał od razu wybudować wspaniały pałac. Zadowolono by się
na razie oszkleniem dziedzińca, który służyłby za centralny hali; przerobiono
by na biura cały parter, stajnie, wozownie; na pierwszym piętrze Saccard
oddałby swój salon na salę obrad oraz jadalnię i sześć pozostałych pokojów na
biura, sobie pozostawiając jedynie sypialnię i małą garderobę, przy czym
jadałby i spędzał wieczory na górze, u Hamelinów; w ten sposób urządzono
by tanim kosztem lokal bankowy, może trochę skromny, ale za to bardzo
poważny. Księżna, jako
właścicielka, początkowo odmawiała swojego pozwolenia, powodowana
nienawiścią do wszelkiego handlu pieniędzmi; nigdy dach. jej nieda
chnonienia podobnej ohydzie; tego dnia jednak, patrząc na sprawę od strony
religii, porwana wzniosłością celu, wyraziła zgodę. Było to najwyższe
ustępstwo — zdjął ją lekki dreszcz przerażenia na myśl o tej piekielnej
machinie domu bankowego, domu giełdowego', przy— bytu spekulacji, 'której
tryby siejące ruinę i śmierć miały odtąd obracać się pod jej dachem.
Na koniec, w tydzień po tej bezowocnej próbie, Saccard przeżył wielką radość:
najeżona trudnościami sprawa załatwiona została nagle, w (przeciągu paru
dni. Daigremont przyszedł do niego pewnego ranka oznajmiając, że ma już
wszystkie potrzebne podpisy, że można ruszyć z miejsca. Przestudiowano
więc po raz ostatni projekt statutu, zredagowano akt założenia spółki. Był to
już najwyższy czas również i dla Hamelinów, którym niedostatek znowu
zaczynał dawać się we znaki. On od lat żył jednym tylko marzeniem, pragnął
zostać inżynierem-doradcą jakiegoś domu bankowego: zobowiązywał się, jak
powiadał, napędzać wodę na młyn. Toteż gorączka Sacccarda powoli udzieliła
się i jemu, budząc w nim taki sam zapał, taką samą niecierpliwość. Pani
Karolina natomiast, która początkowo entuzjazmowała się myślą o dokonaniu
tylu wielkich i pożytecznych rzeczy, ochłodła niejako, ogarnięta troską i
niepokojem, od czasu jak wkroczono na kręte ścieżki realizacji projektów. Jej
zdrowy rozsądek, prawy charakter przeczuwały tysiące brudnych i ciemnych
zasadzek; drżała zwłaszcza o brata, którego uwielbiała, którego nazywała
niekiedy ze śmiechem „głuptasem", mimo całej jego wiedzy, nie znaczy to, aby
wątpiła choćby przez chwilę o nieposzlakowanej uczciwości ich przyjaciela,
który z takim oddaniem zajmował się ich losem; ale miała, dziwne uczucie
stąpania po niepewnym gruncie, lękała się, że pierwszy fałszywy krok grozi
upadkiem i zagładą.
Tego ranka po wyjściu Daigremonta Saccard wszedł rozpromieniony do
gabinetu Hamelina.
— Nareszcie! Stało się! — wykrzyknął.
Hamelin, wzruszony, ze łzami w oczach, uścisnął z całych sił jego ręce. A
ponieważ pani Karolina, nieco pobladła, odwróciła się tylko w jego stronę,
dodał: — Cóż to! Nie ma mi pani nic do powiedzenia? Nie cieszy to pani?
Uśmiechnęła się wtedy łagodnie.
— Ależ przeciwnie, jestem bardzo, bardzo zadowolona, zapewniam pana.
Potem zaś, wysłuchawszy szczegółowych informacji, jakich Saccard udzielił
inżynierowi na temat syndykatu definitywnie już uformowanego, zagadnęła
spokojnie:
— A więc to wolno łączyć się tak w parę osób i rozdzielać między siebie akcje
banku jeszcze przed emisją?
Saccard żywo potwierdził:
— Ależ oczywiście... Czyż uważa nas pani za tak głupich, byśmy narażali się
na niepowodzenie? Nie mówiąc już o tym, że zwłaszcza w początkowym,
trudnym okresie potrzebujemy ludzi solidnych, będących panami rynku. W
ten sposób umieściliśmy już cztery piąte naszych akcji. Możemy teraz
podpisać u rejenta akt założenia spółki.
Pani Karolina odważyła się wysunąć pewne zastrzeżenie.
— Wydawało mi się, że ustawa wymaga subskrypcji całego kapitału spółki.
Tym razem spojrzał na nią ze zdumieniem.
— Czyżby pani czytywała Kodeks?
Zarumieniła się z lekka, gdyż przypuszczenie jego było prawdziwe:
poprzedniego dnia, nie mogąc oprzeć się przykremu uczuciu jakiegoś
głuchego, nieokreślonego lęku, przeczytała ustawę o spółkach akcyjnych. W
pierwszej chwili chciała skłamać. Później jednak przyznała się ze śmiechem.
— To prawda, wczoraj czytałam Kodeks. Lektura ta sprawiła, że zaczęłam
wątpić w uczciwość własną i cudzą, podobnie jak po przeczytaniu książki
medycznej zaczynamy widzieć w sobie objawy wszystkich możliwych chorób.
Ale Saccard rozgniewał się, fakt ten dowodził bowiem jej nieufności, lękał się,
że jej kobiece, przenikliwe a rozumne oczy śledzić będą każdy jego krok.
— Do licha! — zawołał z gestem odrzucającym próżne skrupuły. — Jeżeli
wyobraża pani sobie, że będziemy się stosować do niedorzecznych wymysłów
Kodeksu! Nie moglibyśmy zrobić dwóch kroków, hamowałyby nas więzy
pętające nam nogi, podczas gdy nasi rywale wyprzedzaliby nas całym
pędem!... Nie! Ani myślę czekać na całkowitą subskrypcję kapitału
zakładowego; wolę zresztą zachować dla nas pewną ilość akcji i znajdę
człowieka, któremu otworzę konto,
który, krótko mówiąc, pożyczy nam swojego nazwiska, będzie naszym
figurantem.
— To zabronione! — oświadczyła swoim pięknym, niskim głosem.
— A więc tak, to zabronione, ale wszystkie spółki to robią! — Nie mają racji, to
nie jest w porządku!
Saccard, opanowując się nagłym wysiłkiem woli, uważał za stosowne zwrócić
się do Hamelina, który słuchał z zakłopotaniem i nie wtrącał się do dyskusji.
— Mój drogi, mam nadzieję, że ma pan do mnie zaufanie... Jestem starym
wygą o dużym doświadczeniu, może pan spokojnie powierzyć mi finansową
stronę przedsięwzięcia. Niech mi pan dostarczy tylko dobrych pomysłów, a ja
podejmuję się wyciągnąć z nich maksymalny zysk przy minimalnym ryzyku.
Uważam, że człowiek praktyczny nie może obiecywać nic więcej.
Inżynier z właściwą sobie nieśmiałością i słabością obrócił całą sprawę w żart,
chcąc uniknąć bezpośredniej odpowiedzi.
— Och, będzie pan miał w Karolinie prawdziwego cenzora! Urodzona z niej
nauczycielka.
— Z największą ochotą zapiszę się w poczet jej uczniów — oświadczył
szarmancko Saccard.
Nawet pani Karolina roześmiała się znowu. I rozmowa potoczyła się dalej w
poufnym, serdecznym tonie.
— Niech mi się pan nie dziwi, ale bardzo kocham brata, a i pana lubię bardziej,
niż pan sam przypuszczasz, przykro by mi było, gdyby zszedł pan na drogę
podejrzanych afer, która prowadzi niechybnie do katastrof i zmartwień. Skoro
już o tym mówimy, muszę. przyznać, że spekulacja, gra na giełdzie, budzi we
mnie potworny strach. Byłam talia szczęśliwa, przeczytawszy w projekcie
statutu, który dał mi pan do przepisania, ósmy artykuł zabraniający spółce
wszelkich operacji terminowych. Równa się to zakazowi gry, nieprawdaż?
. A potem doznałam przykrego rozczarowania, gdy wyśmiał mnie pan
wyjaśniając, że jest to artykuł od parady, zwykła.formułka stylistyczna, którą
wszystkie spółki umieszczają w swoich statutach, a której żadna nie
przestrzega... Wie pan, czego bym chciała? Otóż aby zamiast tych akcji, tych
pięćdziesięciu tysięcy akcji, wypuścił pan jedynie obligacje. Widzi pan, że
dobrze jestem zorientowana od czasu, jak czytuję Kodeks, wiem, że na
obligacjach nie można grać, że posiadacz obligacji jest zwykłym wierzycielem,
który dostaje
określony procent od swojej pożyczki i nie jest zainteresowany w zyskach,
podczas gdy akcjonariusz jest wspólnikiem ponoszącym ryzyko strat i
zysków... Powiedz mi pan, dlaczego nie chcecie obligacji? To by mnie tak
uspokoiło, byłabym taka szczęśliwa!
Wyolbrzymiała żartobliwie błagalny ton swojej prośby, chcac pokryć
rzeczywisty niepokój. I Saccard odpowiedział w tym samym żartobliwym
tonie, z komicznym oburzeniem:
— Obligacje! Obligacje! Nigdy w życiu!... Po diabła mi obligacje?!... Toż to
martwa materia... Niechżeż pani zrozumie, że spekulacja — gra — jest główną,
sprężyną, sercem tak wielkiego przedsięwzięcia jak nasze. Przyciąga krew,
zbiera ją zewsząd drobnymi strumyczkami, gromadzi i rozprowadza
następnie szeroko we wszystkich kierunkach, tworzy ów potężny obieg
pieniądza, który jest podstawą życia iwielkich interesów. Bez jej udziału
wielkie obroty kapitałów, wielkie prace cywilizacyjne będące ich rezultatem są
nie do pomyślenia... Podobnie rzecz ma się ze spółkami akcyjnymi; jakżeż to
oburzano się na nie nazywając je szulerniami, jaskiniami zbójeckimi! W
rzeczywistości zaś bez nich. nie mielibyśmy ani kolei żelaz. nych, ani żadnego
z wielkich nowoczesnych przedsiębiorstw, które przeistoczyły oblicze świata;
żadna bowiem, największa nawet fortuna nie wystarczyłaby na ich realizację,
tak jak żadna jednostka, ani nawet grupa jednostek, nie miałaby odwagi
narazić się na ich ryzyko. Ryzyko! W tym mieści się wszystko, nie wyłączając
wielkości celu. Trzeba wielkiego projektu, którego ogrom oddziaływałby na
wyobraźnię; trzeba nadziei znacznego zysku, trzeba loterii, która bądź to
dziesięciokrotnie zwraca stawkę, bądź to pochłania ją w całości; rozpalają się
wtedy namiętności, napływa życie, każdy przynosi swoje pieniądze, można
ruszyć z posad ziemię. Co złego widzi pani w tym? Ryzyko jest dobrowolne,
rozłożone nierównomiernie na nieskończoną ilość osób, w zależności od ich
majątku i odwagi. Można stracić, ale można też wygrać, każdy ma nadzieję
wyciągnięcia szczęśliwego mimem, ale musi. też brać pod uwagę możliwość
trafienia na zły; toż to najstarsze i najgorętsze marzenie ludzkości: kusić los i
za sprawą ślepego kaprysu, fortuny zdobyć wszystko, stać się panem, bogiem!
Stopniowo Saccard porzucał żartobliwy ton, prostował swoją małą figurkę;
ogarniał go liryczny zapał; gwałtownie gestykulując, zdawał się rzucać słowa
na cztery strony świata.
— Czyż my, na przykład, za pomocą naszego Banku. Powszechnego, nie.
otworzymy szerokich horyzontów, wygodnej drogi do starego rego świata
Azji, nieograniczonego pola dla postępu i marzeń poszukiwaczy złota!
Oczywiście, nigdy dotąd ambicje nie były bardziej wygórowane, a warunki
powodzenia lub klęski bardziej mgliste. Zgoda! Ale dzięki temu właśnie
znaleźliśmy się w samym sercu problemu i uda nam się — jestem tego pewien
— wzniecić bezgraniczny zapał wśród publiczności, gdy tylko damy się
poznać... Mój Boże! Nasz Bank Powszechny będzie początkowo klasycznym
bankiem, który dokonywać będzie wszelkich operacji bankowych,
kredytowych i dyskontowych, otwierać rachunki bieżące, zaciągać,
sprzedawać lub wypuszczać pożyczki. Ja jednak pragnę przede wszystkim
uczynić z niego potężne narzędzie, machinę, która zapoczątkuje realizację
wielkich projektów pani brata: to właśnie będzie zasadnicza rola banku, źródło
jego stale wzrastających zysków, jego potęgi, która opanuje stopniowo cały
świat. Słowem, celem banku jest udzielanie pomocy towarzystwom
finansowym i przemysłowym, które będziemy zakładać w obcych krajach i
których akcje będziemy sprzedawać; zawdzięczać nam one będą życie i
zapewnią nam panowanie... I w obliczu tej oszołamiającej perspektywy
przyszłych podbojów pyta mnie pani, czy wolno zakładać syndykat i
uprzywilejowywać jego członków specjalną premią., którą potem przerzuci się
na rachunek kosztów założenia przedsiębiorstwa; niepokoją panią drobne,
nieuniknione nieregularności, niesubskrybowane akcje, które spółka z
korzyścią zachowa dla siebie na nazwisko jakiegoś figuranta. Wypowiada pani
wojnę grze! Boże Wszechmocny, grze, która jest duszą, ogniskiem,
płomieniem ożywczym tego. wielkiego mechanizmu, o jakim marzę!...
Wiedzże pani, że wszystko, to jest niczym jeszcze, ten nędzny kapitał
dwudziestu pięciu milionów to zwykła wiązka chrustu rzucona na rozpałkę w
palenisko machiny! Zamierzam podwoić go, powiększyć . cztero-
pięciokrotnie w miarę rozwoju naszych transakcji! Potrzeba nam istnej ulewy
złotych monet, tańca milionów, jeżeli chcemy zrealizować tam te wszystkie
cuda, które zapowiadamy!... Do diabła, nie odpowiadam oczywiście za
nieuniknione guzy, ale niepodobna przeobrazić świata bez potrącenia paru
przechodniów!
Przyglądała mu się z uwagą; jego zapał i wiara czyniły go niemal pięknym w
oczach tej kobiety tak bardzo kochającej życie, miłującej
wszystko, co silne i energiczne. Toteż nie przyznając słuszności jego teoriom,
przeciwko którym buntowała się jej uczciwość i jasny umysł, uznała się
pozornie za pokonaną.
— Dobrze! Przypuśćmy, że jestem tyłka kobietą, i że walka o byt przeraża
mnie... Tylko, proszę, niech się pan postara skrzywdzić możliwie najmniej
osób, a zwłaszcza niech pan oszczędzi tych, których kocham.
Saccard, upojony własną elokwencją, dumny z roztoczonych perspektyw, jak
gdyby robota była już skończona, okazał się wspaniałomyślny.
— Niech się pani nie obawia! Udaję wilkołaka, ale to tylko żarty. Wszyscy bez
wyjątku staną się bardzo bogaci.
Przez chwilę jeszcze omawiali spokojnie dalszy plan działania; ustalono, że
nazajutrz po ostatecznym ukonstytuowaniu się spółki, Hamelin wyruszy do
Marsylii, a stamtąd na Wschód, by przyśpieszyć wprowadzenie w czyn
wielkich projektów.
Tymczasem na rynku paryskim zaczynały już krążyć pewne wieści i pogłoski
wydobywające nazwisko Saccarda z głębi zapomnienia, w jakim przez pewien
czas utonęło; wiadomości te, przekazywane początkowo szeptem, a stopniowo
coraz głośniej, zapowiadały z taką siłą bliski sukces, że na nowo, jak niegdyś w
parku Monceau, przedpokój jego wypełniał się co ranka petentami. Pewnego
dnia zaszedł doń, niby przypadkiem, Mazaud uścisnąć mu dłoń i
porozmawiać o nowinkach dnia; przyjmował i innych maklerów, Żyda Jacoby
o grzmiącym głosie, jego szwagra Delarocąue, otyłego rudzielca, który tak
bardzo unieszczęśliwiał swoją żonę. Pojawiła się też kulisa w osobie
Nathansohna, drobnego, energicznego blondyna, do którego nadal uśmiechało
się szczęście. Co się zaś tyczy Massiasa, który znosił z rezygnacją swój ciężki
los pechowego remizjera, to przychodził on już codziennie, jakkolwiek nie
dawano mu jeszcze żadnych zleceń. Fala interesantów nieprzerwanie rosła.
Pewnego ranka już o dziewiątej Saccard zastał cały przedpokój pełen ludzi.
Ponieważ nie zgodził jeszcze specjalnego personelu i pomagał mu tylko
bardzo nieudolnie jego własny lokaj, najczęściej osobiście musiał wprowadzać
interesantów. Tego dnia, gdy tylko otworzył drzwi, do gabinetu Chciał wejść
przed innymi Jantrou; ale Saccard dostrzegł Sabataniego, którego poszukiwał
już od dwóch dni.
— Chwileczkę, mój drogi — powiedział zatrzymując byłego profesora, by
przyjąć najpierw Lewantyńczyka.
Sabatani, z właściwym sobie, niepokojącym, pieszczotliwym uśmiechem i
jaszczurczą giętkością, wysłuchał spokojnie Saccarda, który zresztą, znając go
dobrze, bez żadnych obsłonek przedstawił mu swoją (propozycję.
— Mój drogi, jest nam pan potrzebny... Szukamy figuranta. Otworzę panu
rachunek, wpiszę na pańskie nazwisko pewną ilość naszych akcji, za które
zapłaci pan fikcyjinie, w drodze zwykłego zaksięgowania transakcji. Widzi
pan, że zmierzam prosto do celu
i traktuję pana jak przyjaciela.
Młody człowiek spoglądał nań Swoimi pięknymi, aksamitnymi Oczami, które
nadawały jego pociągłej śniadej 'twarzy wyraz łagodności.
— Szanowny panie, ustawa domaga się w sposób wyraźny wpłaty gotówką...
Och, nie mówię tego przez wzgląd na siebie! Traktuje mnde pan jak
przyjaciela i jestem z tego dumny... Zrobię wszystko, czego pan zażąda!
Wtedy Saccard, chcąc być dlań miły, wspomniał o poważaniu, jakim darzy go
Mazaud, który przyjmuje jego zlecenia, jakkolwiek brak mu pokrycia.
Następnie napomknął żartem o Żermenie Coeur, z którą spotkał go
poprzedniego dnia, zrobił pikantną aluzję do pogłosek przypisujących mu
istny dziw matury wyjątkowych rozmiarów — przedmiot marzeń wszystkich
kobietek ze światka giełdowego, trawionych ciekawością. A Sabatani nie
przeczył, przyjmując z właściwym Bobie dwuznacznym uśmieszkiem jego
niewybredne żarty: istotnie, te kobiety są bardzo zabawne, uganiają się za nim,
chcą zobaczyć na własne oczy.
— A propos — przerwał Saccard — potrzeba nam będzie również podpisów
dla uregulowania pewnych transakcji, na przykład przelewów... Czy będę
mógł przesyłać panu papiery do podpisania?
— Ależ oczywiście, drogi mistrzu. Wszystko, czego pan zażąda! Nie poruszał
nawet kwestii zapłaty wiedząc, że tego typu usługi
są bezcenne, i gdy Saccard dorzucił, że dostawać będzie po jednym franku za
podpis, jako wynagrodzenie aa stratę czasu, skinął po prostu głową na znak
zgody. Następnie dodał z uśmiechem:
— Mam nadzieję, drogi mistrzu, że nie odmówi mi pan swoich
cennych rad. Będzie pan tak doskonale poinformowany, że od czasu do czasu
zgłoszę się, by zasięgnąć języka.
— Proszę bardzo — odparł Saccard, który zrozumiał, o co chodzi. — Do
zobaczenia. I niech się pan oszczędza, niech pan nie ulega zbytnio ciekawości
tych dam.
Rozbawiony swoim żartem, wyprowadził go bocznymi drzwiami, które
pozwalały mu wypuszczać interesantów bez narażania ich na przepychanie
się przez zatłoczoną, poczekalnię.
Następnie, otworzywszy drugie drzwi, poprosił Jantrou. Od razu zauważył, że
jest w nędzy, wyniszczony, z rękawami surduta wytartymi na stolikach
kawiarnianych, przy których wysiadywał w oczekiwaniu jakiegoś zajęcia.
Giełda traktowała go nadal po macoszemu, mimo to jednak dbał o swój
wygląd, nosił starannie wypielęgnowaną brodę; cyniczny i wykształcony,
rzucał jeszcze od czasu do czasu kwieciste frazesy byłego wykładowcy.
— Miałem zamiar napisać w tych dniach do pana — rzekł Saccard. —
Ustalamy właśnie listę personelu i wciągnąłem pana na jednio z pierwszych
miejsc. Sądzę, że uda mi się umieścić pana w biurze emisyjnym.
Jantrou przerwał mu ruchem ręki.
— To bardzo miło z. pańskiej strony, jestem niezwykle zobowiązany. Ale mam
dla pana pewną propozycję. .
Nie od razu jednak przystąpił do sedna sprawy, zaczął od ogólników, pytał o
rolę prasy w lansowaniu Banku Powszechnego. Saccard zapalił się od
pierwszych słów, oświadczył, że jest zwolennikiem reklamy na największą
możliwie skalę, że nie pożałuje na nią pieniędzy. Nie należało lekceważyć
żadnego, najmarniejszego nawet środka, przyjmował bowiem za pewnik, że
wszelki rozgłos jest pożądany, jako że jest rozgłosem,. Ideałem byłoby
pozyskanie sobie wszystkich gazet, ale to za drogo by kosztowało.
— A propos, czyżby myślał pan może o zorganizowaniu nam reklamy? To
całkiem niegłupi pomysł. Pomówimy jeszcze o tym.
— Oczywiście, później, jeżeli pan sobie tego życzy... Ale co by pan powiedział
o posiadaniu na wyłączny użytek gazety, której ja byłbym redaktorem.
Codziennie zarezerwowana by była dla was jedna pełna strona: artykuły na
waszą cześć, krótkie notatki ściągające na was uwagę publiczności, aluzje w
rozprawach o tematyce
najzupełniej obcej finansom, słowem, regularna kampania reklamująca was
przy byle okazji kosztem waszych rywali... Nie nęci to pana?
— Ba! Gdybyż to nie wymagało zawrotnych sum! — Bynajmniej! Cena byłaby
całkiem rozsądna.
Wymienił wreszcie nazwę gazety: „Esperance", pismo założone przed dwoma
laty przez grupę katolików, zagorzałych fanatyków toczących bezlitosną
wojnę z rządem. Dziennik nie cieszył się zresztą powodzeniem i ciągle
mówiono o jego likwidacji.
— Ależ oni nie mają nawet dwóch tysięcy nakładu! --- wykrzyknął Saccard.
— Och, zwiększenie nakładu będzie już naszą sprawą!
— A zresztą, to niemożliwe: dziennik miesza z błotem mojego brata, a ja nie
mogę zadrzeć z nim od samego początku.
— Nie należy zadzierać z nikim... Wie pan równie dobrze jak i ja, że skoro
jakiś dom bankowy ma własny dziennik, obojętne jest, czy popiera on, czy też
atakuje rząd: jeżeli jest to dziennik półurzędowy, bank może liczyć na udział
we wszystkich, syndykatach tworzonych przez ministra skarbu dla
zapewnienia sukcesu pożyczkom państwowym i komunalnym; jeżeli
natomiast pismo jest w opozycji, ten sam minister okazuje równe względy
reprezentowanemu przez nie bankowi, by rozbroić gazetę i pozyskać ją dla
siebie, co wyraża się często jeszcze większą ilością przywilejów. Niech się więc
pan nie troszczy o polityczne zabarwienie „Esperance". Miej pan gazetę — to
siła!
Po chwili milczenia Saccard z ową cechującą go żywością umysłu, która
pozwalała mu przyswoić sobie natychmiast pomysły rozmówcy, przejrzeć je,
przystopować do własnych potrzeb aż do zupełnego ich przywłaszczenia,
szkicował już cały plan działania: kupi „Esperance", złagodzi ostre polemiki,
złoży ją u stóp brata, czym zmusi go do wdzięczności, ale jednocześnie
zachowa katolickie zabarwienie pisma, by mieć w ręku groźną broń, machinę
gotową stale do podjęcia straszliwej kampanii w imię interesów religii, I jeżeli
rząd nie okaże mu dostatecznych względów, potrząśnie sztandarem Rzymu,
zaryzykuje wielką bombę z Jerozolimą. To. byłby świetny numer na
zakończenie.
— Czy bylibyśmy niezależni? — zapytał nagle.
— Najzupełniej. Mają tego dosyć, dziennik wpadł w ręce jakiegoś
biedaka, który odda nam go za jakie dziesięć tysięcy franków. Zrobimy z
pisma, co się nam spodoba. Chwilę jeszcze Saccard zastanawiał się.
— A więc zgoda! Zrobione! Niech pan przyprowadzi tutaj tego człowieka...
Zostanie pan redaktorem naczelnym i postaram się skupić w pańskich rękach
całą naszą, reklamę, która musi być zupełnie wyjątkowa, olbrzymia...
Oczywiście, dopiero później, gdy będziemy już mieli czym rozpalić do
czerwoności naszą, machinę.
Podniósł się, Jantrou wstał również, pokrywając radość ze znalezienia kawałka
chleba drwiącym śmiechem wykolejeńca, znużonego już tułaniem się po
bruku paryskim.
— Odnajdę wreszcie swój żywioł, moją ukochaną literaturę!
— Niech pan nie angażuje jeszcze nikogo — podjął Saccard odprowadzając go
do drzwi. — Aha, póki pamiętam! Niech pan weźmie pod uwagę mojego
protegowanego, Pawła Jordan, bardzo utalentowanego, moim zdaniem,
młodego człowieka, z którego będzie mógł pan zrobić doskonałego redaktora
literackiego. Napiszę mu, żeby się zgłosił do pana, Jantrou, wychodząc
bocznymi drzwiami, zwrócił uwagę na to wygodne rozplanowanie pokoju.
— Niezłe urządzenie! — powiedział z poufałością. — Można ukradkiem
wprowadzać i wyprowadzać ludzi... Gdy przychodzą piękne kobiety, jak na
przykład baronowa Sandorff, którą dostrzegłem przed chwilą w
przedpokoju...
Saccard nie wiedział o jej obecności i wzruszeniem ramion chciał okazać
obojętność, ale Jantrou zaśmiał się, nie wierząc w ten brak zainteresowania.
Obaj mężczyźni pożegnali się silnym uściskiem dłoni.
Po wyjściu Jantrou Saccard podszedł instynktownie do lustra i przyczesał
włosy, w których nie prześwitywała jeszcze ani jedna nitka siwizny. A
przecież nie skłamał, kobiety były mu obojętne od czasu, jak pochłonęły go na
nowo interesy; był to odruch nieświadomej galanterii, która sprawia, że we
Francji mężczyzna, jeżeli nie chce uchodzić za głupca, nie może znaleźć się
sam na sam z kobietą, nie starając się jej zdobyć. Kazał wprowadzić baronową,
którą powitał z nadskakującą grzecznością.
— Proszę, niech pani raczy spocząć...
Nigdy jeszcze nie wydawała mu się równie ponętna, ze swoimi czerwonymi
wargami, palącymi, osadzonymi głęboko pod łukiem
gęstych brwi oczami o niebieskawych powiekach. Czego mogła od niego
chcieć? Był zaskoczony, wręcz rozczarowany, gdy wyjawiła cel wizyty.
— Bardzo przepraszam, że ośmielam się zabierać panu czas, ale my, ludzie z
towarzystwa, musimy wyświadczać sobie pewne drobne przysługi... Miał pan
ostatnio szefa kuchni, którego mój mąż pragnie zatrudnić. Przychodzę więc do
pana po prostu po referencje.
Saccard słuchał cierpliwie pytań, udzielał uprzejmie odpowiedzi, nie
spuszczając z niej oka, domyślał się bowiem, że jest to tylko pretekst: kucharz
nic ją nie obchodził, przybywała oczywiście w zupełnie innym celu. Istotnie,
kluczyła jeszcze trochę i wreszcie wymieniła nazwisko wspólnego przyjaciela,
markiza de Bohain, który opowiadał jej o Banku Powszechnym. Tak trudno
jest teraz ulokować korzystnie kapitał, znaleźć solidne walory! Zrozumiał
wreszcie, że wzięłaby chętnie akcje z dziesięcioprocentową premią, przyznaną
członkom syndykatu; a jeszcze lepiej zrozumiał, że gdyby otworzył jej konto,
nigdy by nie zapłaciła.
— Posiadam osobisty majątek, do którego mąż mój nie miesza się. Sprawia mi
to mnóstwo kłopotów, ale zarazem bawi mnie trochę, przyznaję... Wydaje, się
rzeczą dziwną i niestosowną, aby kobieta, zwłaszcza młoda kobieta,
zajmowała się sprawami pieniężnymi, nieprawdaż... Niekiedy jestem w
poważnych tarapatach, nie mam bowiem przyjaciół, którzy chcieliby służyć mi
radą. Nie dalej jak dwa tygodnie temu straciłam znaczną sumę z braku
dobrych informacji... Ach, teraz, kiedy będzie pan tak dobrze poinformowany,
gdyby był pan na tyle uprzejmy, gdyby zechciał pan...
Gracz, chciwy, zawzięty gracz, dochodził teraz do głosu w tej światowej
damie, w tej córze Ladricourtów, której przodek zdobywał Antiochię, w tej
żonie dyplomaty cieszącego się olbrzymim poważaniem całej zagranicznej
kolonii paryskiej, a która wskutek zgubnej namiętności włóczyła się w
charakterze podejrzanej petentki po gabinetach wszystkich finansistów. Wargi
jej nabiegły krwią, oczy zaświeciły silniejszym blaskiem, pożądanie rozsadzało
ją, budziło namiętność w tej kobiecie, która sprawiała wrażenie zmysłowej.
I Saccard wyobraził sobie naiwnie, że przyszła mu się ofiarować po to po
prostu, by przystąpić do jego wielkiego interesu i otrzymywać przy okazji
pożyteczne informacje giełdowe.
— Ależ z prawdziwą rozkoszą złożę u pani stóp całe moje doświadczenie —
wykrzyknął.
Przysunął się do niej z krzesłem i ujął ją za rękę. Od razu, zdało się,
wytrzeźwiała. Ach nie! Tak nisko jeszcze nie upadła, zawsze jeszcze będzie
czas, by płacić nocą miłości za przekazanie treści jakiejś depeszy. Już więzy
łączące ją z prokuratorem generalnym Delcambre'em, tą wysuszoną, pożółkłą
mumią, były dla niej nieznośną pańszczyzną, na którą skazywało ją skąpstwo
męża. I jej zupełna obojętność zmysłowa, skryta pogarda dla mężczyzny
ujawniły się w wyrazie znużenia, jaki pojawił się na pobladłej nagle twarzy tej
namiętnej z pozoru kobiety, którą jedynie nadzieja 'gry była w stanie rozpalić.
Podniosła się w odruchu buntu dumy rodowej i wychowania, które stawały
się jeszcze niekiedy przyczyną jej porażek w interesach.
— A więc był pan zadowolony z tego szefa kuchni?
Saocard, zdumiony, wstał również. Na cóż więc liczyła? Że wciągnie ją na listę
akcjonariuszy i będzie służył informacjami za darmo? Stanowczo należy
wystrzegać się kobiet, podchodzą do interesów z najwyraźniej złą wiarą. I
jakkolwiek pożądał tej kobiety, nie nalegał, skłonił się z uśmiechem, który
zdawał się mówić: „Jak ci się podoba, droga pani, kiedy zechcesz",. podczas
gdy głośno odpowiedział:
— Tak, bardzo zadowolony, zapewniam panią. I tylko konieczność
wprowadzenia pewnych zmian w organizacji domu skłoniła mnie do rozstania
się z nim.
Baronowa Sandorff zawahała się przez sekundę zaledwie; nie aby żałowała
odruchu oburzenia, ale- zrozumiała niewątpliwie jak naiwnie postąpiła
przychodząc do taikiego Saccarda i nie godząc się z góry na poniesienie
konsekwencji tego kroku. Gniewało ją to, gdyż uważała się za kobietę
rozsądną. W końcu odpowiedziała skinieniem głowy na pełen szacunku
ukłon, jakim ją żegnał; odprowadzał ją do bocznych drzwi, gdy nagle
otworzyła je ręka jakiegoś zadomowionego gościa. Był to Maksym, który,
zaproszony tego dnia do ojca na śniadanie, wchodził od strony korytarza
przejściem znanym tylko wtajemniczonym. Skłonił się, ustępując na bok, by
przepuścić baronową. Gdy przeszła, zaśmiał się cicho: . — Interes zaczyna iść?
Inkasujesz premie?
Mimo że bardzo jeszcze młody, miał pewność siebie doświadczonego
mężczyzny, który nie traci daremnie energii na ryzykowne iprzygody. Ojciec
wyczuł ten ton ironicznej wyższości.
— Mylisz się, mój drogi, niczego właśnie nie zainkasowałem, i to nie z
rozsądku, bo podobnie jak ty szczycisz się swoim podeszłym wiekiem, tak ja
szczycę się tym, że mam ciągle dwadzieścia lat.
Maksym roześmiał się głośniej swoim dawnym, perlistym śmiechem
nierządnicy, o dwuznacznym gardłowym brzmieniu, który pozostał mu
jeszcze; śmiech ten kontrastował z poprawnym zachowaniem rozsądnego
młodzieńca, który postanowił się ustatkować. Maksym udawał najdalej
posuniętą, wyrozumiałość pod warunkiem, aby nić od niego nie żądano.
— Dalibóg! Masz rację, skoro cię to nie męczy... Mnie, jak wiesz, dokucza już
reumatyzm. — Rozsiadł się wygodnie w fotelu
i biorąc gazetę mówił: Nie przejmuj się mną, załatwiaj dalej interesantów, jeżeli
ci nie przeszkadzam. Przyszedłem wcześniej, bo miałem wstąpić po drodze do
lekarza, ale go nie zastałem.
W tym momencie wszedł lokaj anonsując hrabinę de Beauvilliers: Saccard,
nieoo zdziwiony, jakkolwiek spotkał już w Domu Pracy swoją arystokratyczną
sąsiadkę, jak ją nazywał, polecił natychmiast ją wprowadzić; następnie,
przywołując z powrotem lokaja, kazał mu odprawić .pozostałych
interesantów, był już bowiem zmęczony i bardzo głodny.
Wchodząc do pokoju hrabina nie zauważyła nawet Maksyma, którego
zasłaniało oparcie wielkiego fotela. Saccard zdumiał się jeszcze bardziej
widząc , że przyprowadziła ze sobą swoją córkę Alicję. Fakt ten dodawał ich
wizycie bardziej jeszcze uroczystej powagi: te dwie niewiasty, tak smutne, tak
blade — matka szczupła, wysoka, całkiem siwa, o wyglądzie nieco
starodawnym, córka podstarzała już, o szyi nieproporcjonalnie, aż do
brzydoty długiej. Z uprzedzającą grzecznością podsunął im pośpiesznie
krzesła, by tym lepiej okazać należne im względy.
— Pani, czuję się niezwykle zaszczycony... Gdybym miał szczęście być paniom
w czymkolwiek pomocny...
Hrabina, pod -pozorami wyniosłości bardzo w gruncie rzeczy nieśmiała,
wyjawiła cel wizyty.
— Po rozmowie z moją przyjaciółką, księżną d'Orviedo, przyszło mi na myśl
zwrócić się do pana... Przyznaje, że wahałam się początkowo, bo niełatwo
zmienić przekonania w moim wieku, a ja
zawsze lękałam się wielce pewnych zjawisk dzisiejszej epoki, których nie
rozumiem. Ale rozmawiałam na ten temat z córką i uważam, że obowiązkiem
moim jest przejść do porządku nad własnymi skrupułami, by zapewnić
szczęście dzieciom.
I mówiła dalej, wyjaśniła, że księżna opowiedziała jej o Banku Powszechnym,
który w oczach niewtajemniczonych jest oczywiście takim samym domem
bankowym jak inne, ale który usprawiedliwia w oczach wtajemniczonych jego
cel, tak chwalebny i wzniosły, że winien nakazać milczenie najbardziej nawet
skrupulatnym sumieniom. Ani jednym słowem nie wspomniała o papieżu ani
o Jerozolimie: była to tajemnica, o której nie mówiono na głos, a co najwyżej
szeptano w gronie wiernych, i która budziła ich zapał; ale każde jej słowo,
wszystkie aluzje i niedomówienia tchnęły nadzieją i wiarą, które blaskiem
religii opromieniały jej ufność w powodzenie nowego banku.
Nawet Saccarda zdumiało tłumione wzruszenie, które brzmiało w jej drżącym
głosie. Dotąd mówił o Jerozolimie tylko w momentach lirycznego podniecenia,
w głębi duszy lękając się tego szaleńczego projektu, gotów porzucić go i
wykpić, gdyby spotkał się z szyderczym przyjęciem. I wzruszająca wizyta tej
świątobliwej niewiasty, która przyprowadziła swoją córkę, głębokie
przeświadczenie, z jakim dawała do zrozumienia, że ona i cała jej sfera, cała
arystokracja francuska, gotowa jest uwierzyć w ten projekt, zapalić się do
niego, poruszyły silnie Saccarda, oblekały w ciało mrzonkę, otwierały przed
nim nieograniczone perspektywy. A więc istotnie była to potężna dźwignia,
która pozwoli mu ruszyć z posad świat! Z wrodzonym sobie darem szybkiego
przystosowywania się do sytuacji, wpadł od razu w ten sam ton, słowami
pełnymi tajemniczości mówił o ostatecznym zwycięstwie, do którego dążyć
będzie w milczeniu: w głosie jego dźwięczał prawdziwy zapał, gdyż w tej
chwili istotnie uwierzył, uwierzył w potęgę owej broni, jaką dawał mu do rąk
kryzys przeżywany przez papiestwo. Dzięki szczęśliwym cechom swojej
natury, potrafił wierzyć, gdy tylko wymagało tego dobro jego planów.
— Krótko mówiąc — ciągnęła dalej hrabina — zdecydowałam się na rzecz,
która dotąd przejmowała mnie wstrętem... Tak, nigdy nie przyszło mi na myśl
ciągnąć zyski z pieniędzy, umieszczać je na procencie: wiem, że to przestarzałe
poglądy, skrupuły, które muszą wydać się niedorzeczne, ale cóż! Niełatwo
wyrzec się przekonań
wyssanych z mlekiem matki, a ja uważałam, że 'tylko ziemia, wielka własność,
powinna stanowić źródło utrzymania naszej sfery... Niestety, wielka
własność... — Tu zarumieniła się z lekka, gdyż nadchodził moment
przyznania się do ruiny, którą tak starannie ukrywała. — Wielka własność
przestała prawie istnieć... Los okrutnie się z nami obszedł... Pozostał nam już
tylko jeden folwark.
Wtedy Saccard, chcąc oszczędzić jej przykrości, jął mówić z przesadnym
zapałem:
— Ależ, proszę parni, nikt już nie żyje z ziemi. Dawna własność ziemska jest
przestarzałą, formą bogactwa, która straciła rację bytu. Unieruchamiała li
skazywała na zastój pieniądz, którego wartość my udziesięciokrotniliśmy
rzucając go w obieg zarówno w postaci banknotów, jak w formie wszelkiego
rodzaju walorów handlowych i finansowych. W ten sposób zostanie
odmłodzone oblicze świata, albowiem bez udziału pieniądza, pieniądza w
gotówce, który przenika i dociera wszędzie, nic nie było możliwe, ani
praktyczne zastosowanie postępów nauki, ani osiągnięcie powszechnego
pokoju... Ach, własność ziemska! Należy ona teraz do przedpotopowych
zabytków. Można umrzeć z głodu posiadając milion w ziemi, gdy jedna
czwarta tego kapitału ulokowana w korzystnych interesach, na piętnaście,
dwadzieścia, a nawet trzydzieści procent, zapewnia dostatnie życie.
Hrabina z głębokim smutkiem, melancholijnie pokręciła głową.
— Nie rozumiem pana i jak już panu powiedziałam, należę do epoki, kiedy te
rzeczy budziły przerażenie — jak rzeczy złe i zabronione... Tylko że nie jestem
sama, muszę przede wszystkim myśleć o córce. Udało mi się w ciągu kilku lat
odłożyć pewną sumę, och, bardzo skromną...
Zarumieniła się znowu.
— Dwadzieścia tysięcy franków, które spoczywają u mnie w szufladzie. Kto
wie, czy kiedyś nie miałabym wyrzutów sumienia, że leżały tak bezczynnie; a
ponieważ pańskie dzieło jest słuszne, jak mi mówiła księżna, ponieważ
będziesz pan pracował nad realizacją naszych najgorętszych pragnień,
postanowiłam zaryzykować... Słowem, byłabym panu wdzięczna, gdyby mógł
mi pan zarezerwować parę akcji pańskiego banku na sumę dziesięciu,
dwunastu tysięcy franków. Zależało mi na tym, aby córka mi towarzyszyła,
gdyż nie kryję przed panem, że pieniądze te należą, do niej.
Alicja nie otworzyła dotąd ust, siedziała z miną roztargnioną, mimo żywego
spojrzenia zdradzającego inteligencję. Odezwała się teraz tonem serdecznej
wymówki:
—Do mnie, mamo! Czyż cokolwiek należy do mnie, co nie byłoby własnością,
mamy?
— Pamiętaj o swoim małżeństwie, drogie dziecko.
— Ach, wie mamą dobrze, że nie chcę wyjść za mąż! Powiedziała to ze
zbytnim pośpiechem, w jej cichym głosie zadźwięczała głęboka nuta żalu
płynącego z osamotnienia. Wzrokiem pełnym smutku matka nakazała jej
milczenie; i obie spoglądały jeszcze przez chwilę na siebie, niezdolne
okłamywać się, codziennie bowiem dzieliły wspólnie cierpienia ukrywane
przed śwdatem. Saccard był głęboko przejęty.
— Gdyby nawet nie było już akcji, jeszcze bym je dla pani znalazł. Gdyby
trzeba było, wziąłbym ze swoich... Pani wizyta wzruszyła mnie do głębi i czuję
się bardzo zaszczycony jej zaufaniem.
W tej chwili wierzył święcie, że zapewnia fortunę tym dwóm nieszczęsnym
istotom, dopuszczając je do udziału w owym deszczu złota, który miał spaść
na niego i całe jego otoczenie.
Obie panie wstały i pożegnały się. Dopiero w drzwiach hrabina pozwoliła
sobie na bezpośrednią aluzję do wielkiej sprawy, o której nie mówiono głośno.
— Otrzymałam od mojego syna, Ferdynanda, który jest w Rzymie,
rozpaczliwy list donoszący o przygnębieniu, jakie wywołała tam zapowiedź
wycofania naszych oddziałów.
— Cierpliwości! — wykrzyknął z przekonaniem Saccard. — Czuwamy nad
tym, żeby wszystko ocalić!
Nastąpiły głębokie ukłony i Saccard odprowadził obie damy aż na schody,
przechodząc tym razem przez poczekalnię, gdyż sądził, że jest już pusta. Ale
wracając dostrzegł siedzącego na ławeczce wysokiego, chudego mężczyznę,
lat około pięćdziesięciu, który robił wrażenie wystrojonego odświętnie
robotnika, w towarzystwie ładnej osiemnastoletniej dziewczyny, szczupłej i
bladej.
— Co to znaczy? Na co czekacie?
Dziewczyna podniosła się pierwsza, a mężczyzna, speszony szorstkim
przyjęciem, zaczął jąkać jakieś mgliste wyjaśnienia.
— Kazałem przecież odprawić wszystkich! Co tu robicie?... Cóżeście za jedni?
— Dejoie, proszę szanownego pana, przychodzę z moją córką, Natalią...
Na nowo zaplątał się, tak że zniecierpliwiony Saccard miał go już wypchnąć za
drzwi, gdy zrozumiał wreszcie, że to pani Karolina, która znała od dawna tego
człowieka, kazała mu zaczekać.
— Więc przychodzicie z polecenia pani Karoliny. Trzeba było od razu tak
mówić... Wejdźcie i pośpieszcie się, bo jestem bardzo głodny.
W gabinecie rozmawiał z Dejoie i Natalią na stojąco, chcąc co prędzej pozbyć
się ich. Maksym, który po wyjściu hrabiny wstał z fotela, nie uważał za
potrzebne wycofać się przez dyskrecję i z ciekawością przyglądał się nowo
przybyłym. Tymczasem Dejoie długo i rozwlekle opowiadał swoją sprawę. —
A więc, proszę szanownego pana, to było tale... Odsłużyłem wojsko, a potem
dostałem miejsce woźnego u pana Durieu, męża pani Karoliny, kiedy jeszcze
żył i kiedy był właścicielem browaru. Potem poszedłem do pana Lamberthier,
agenta handlowego w Ha,-lach. Potem poszedłem do pana Blaisot, tego
bankiera, którego pan dobrze znał: dwa miesiące temu zastrzelił się i zostałem
bez miejsca. Ale muszę jeszcze szanownemu panu powiedzieć, że się
ożeniłem. Tak, wziąłem ślub z moją Józefiną, kiedy byłem u pana Durieu, a
ona była za kucharkę u szwagierki pana, pani Leveque, którą pani Karolina
dobrze znała. Potem, kiedy byłem u pana Lamberthier, ona nie mogła się tam
dostać i zgodziła się za kucharkę do pana Renaudin, lekarza z Grenelle. Potem
poszła do magazynu „Des Trois-Freres", na ulicę Rambuteau, gdzie, jak na
złość, nigdy nie było miejsca dla mnie...
— Krótko mówiąc — przerwał Saccard —przyszliście prosić mnie o jakieś
zajęcie, prawda?
Ale Dejoie chciał koniecznie opowiedzieć mu swój smutny los, pech, który
sprawił, że poślubił kucharkę i nigdy nie mógł dostać miejsca w tych samych
domach co ona. To prawie tak, jakby nie byli małżeństwem, bo nigdy nie mieli
wspólnego pokoju, spotykali się tylko po winiarniach i całowali za drzwiami
kuchennymi. Urodziła się im córka, Natalia, którą trzeba było zostawić na
garnuszku do ósmego roku życia, kiedy to ojciec, znużony samotnością, wziął
ją do swojego ciasnego pokoiku kawalerskiego. Stał się w ten sposób matką
dla małej, wychowywał ją, odprowadzał do szkoły, czuwał nad nią, z
bezgraniczną pieczołowitością, z każdym dniem bardziej ją uwielbiając.
— Mogę sprawiedliwie powiedzieć, proszę szanownego pana, że doczekałem
się z niej pociechy. Wykształcone to, uczciwe. I widzi pan sam, że ładna jest jak
rzadko która.
Istotnie Saccard patrzył z przyjemnością na tę blondyneczkę, wdzięczny i
wątły kwiatek bruku paryskiego, o ogromnych oczach spoglądających spod
jasnoblond loczków. Pozwalała ojcu uwielbiać się, niewinna jeszcze, bo jak
dotąd nie nadarzyła się korzystna okazja; w jej przejrzystych jasnych oczach
malował się wyraz okrutnego, chłodnego egoizmu.
— A więc, proszę szanownego pana, ma już swoje lata i powinna iść za mąż,
trafia się właśnie dobra partia, syn naszego sąsiada, introligatora. Tylko że to
chłopak, który chce się usamodzielnić i żąda sześciu tysięcy franków. To
niedużo, bo mógłby dostać dziewczynę, która miałaby i więcej nawet... Muszę
szanownemu panu powiedzieć, że cztery lata temu straciłem żonę i że
zostawiła nam swoje oszczędności, trochę grosza uciułanego z drobnych
zarobków, nieprawda? Mam cztery tysiące, ale to jeszcze nie sześć, a
chłopakowi pilno do ślubu, Natalii też...
Dziewczyna, która dotąd słuchała z uśmiechem, wpatrując się w Saccarda
swoim tak chłodnym i stanowczym spojrzeniem, potwierdziła gwałtownym
ruchem głowy.
— Naturalnie... Takie czekanie to nic zabawnego, chcę z tym tak czy inaczej
skończyć.
Saccard przerwał im znowu. Wyrobił już sobie sąd o tym człowieku,
ograniczonym, ale z gruntu uczciwym i bardzo dobrym, przywykłym do
wojskowej karności. A zresztą wystarczało, że przychodził z polecenia pani
Karoliny. -- Doskonale, mój przyjacielu... Właśnie zakładam dziennik, wezmę
was zatem na woźnego... Zostawcie mi swój adres, i do widzenia!
Dejoie jednak nie odchodził. Mówił dalej z zakłopotaniem:
— Bardzo szanownemu panu dziękuję i z wdzięcznością przyjmę miejsce, bo
przecież jak wydam Natalię, to będę musiał pracować... Ale ja przyszedłem w
innej sprawie. Dowiedziałem się od pani Karoliny i od innych jeszcze osób, że
pan będzie robił jakieś wielkie interesy i że pana przyjaciele i znajomi będą
mogli na tym zarobić, ile pan tylko zechce... Więc gdyby pan był łaskaw zająć
się nami, gdyby pan zgodził się dać nam kilka tych swoich akcji...
Saccard wzruszył się po raz drugi, silniej jeszcze niż popżednio, kiedy to i
hrabina również powierzyła mu posag swojej córki. Czyż ten prosty człowiek,
ten maleńki kapitalista dysponujący uciułanymi grosz do grosza
oszczędnościami, nie był przedstawicielem owego łatwowiernego, ufnego
tłumu, tego wielkiego tłumu, który tworzy liczną i solidną klientelę,
sfanatyzowaną armię stanowiącą niezwyciężoną siłę każdego domu
bankowego?! Jeżeli ten poczciwiec przybiegł tutaj jeszcze przed rozpoczęciem
kampanii reklamowej, to co będzie wtedy, gdy otworzy się okienka kasowe?
Rozczulony, uśmiechnął się do tego pierwszego drobnego akcjonariusza,
widział w nim wróżbę wielkiego sukcesu.
— Zgoda, mój przyjacielu! Dostaniecie akcje.
Dejoie rozpromienił się, jak gdyby dostąpił niespodziewanej łaski.
— Ach, jaki szanowny pan dobry... Nieprawda, proszę pana, w sześć miesięcy
będę mógł ze swoimi czterema tysiącami zarobić jeszcze dwa, tak żeby
uzupełnić posag... Ale jeżeli pan już taki łaskaw, to wolę od razu uregulować
należność. Przyniosłem ze sobą pieniądze.
Poszperał po kieszeniach, wyciągnął kopertę i podał ją Saocardowi, który,
znieruchomiały, stał w milczeniu, przejęty podziwem i wzruszeniem wobec
tego ostatniego gestu. I ten straszliwy korsarz, który pożarł już tyle fortun,
wybuohnął w końcu dobrodusznym śmiechem, szczerze zdecydowany
wzbogacić również i tego pełnego ufnej wiary biedaka.
— Nie, mój drogi, to nie tak się załatwia... Zabierzcie swoje pieniądze, zapiszę
was i wpłacicie w odpowiednim czasie i miejscu.
Tym razem pozbył się ich wreszcie; przed wyjściem Dejoie powiedział jeszcze
Natalii, której piękne oczy, twarde i niewinne, rozjaśnił uśmiech zadowolenia,
żeby podziękowała panu Saccard.
Gdy zostali wreszcie sami, Maksym rzekł do ojca z właściwą sobie drwiącą
bezczelnością:
— Widzę, że zajmujesz się teraz wyposażaniem panien na wydaniu.
— Dlaczegóż by nie? — odparł wesoło Saiccard. — Szczęście innych to
doskonała lokata.
Porządkował jeszcze papiery przed opuszczeniem gabinetu. Nagle, zwracając
się do syna, zapytał: — A ty nie chcesz akcji?
Maksym, który przechadzał się wolnym krokiem po pokoju, odwrócił się
gwałtownie i staną przed ojcem.
— Co to, to nie! Czy uważasz mnie za głupca?
Saccard żachnął się, oburzony aroganckim tonem tej odpowiedzi, jego
zdaniem niedorzecznej; chciał już przekonywać go, że interes jest naprawdę
znakomity, że myli się, uważając go za zwykłego oszusta, podobnego do
innych. Ale patrząc na niego, poczuł litość dla ,tego biednego chłopca, który w
wieku dwudziestu pięciu lat był już przeżyty, ustatkowany, skąpy nawet, tak
szybko postarzały.wskutek dawnych wybryków, tak drżący o swoje zdrowie,
że nie pozwalał już sobie na żaden wydatek czy przyjemność, jeżeli nie
rekompensowała ich jakaś korzyść. Pocieszony więc i dumny z młodzieńczej
nieoględności swoich pięćdziesięciu lat, roześmiał się na nowo, klepiąc go po
ramieniu.
— No, no! Chodźmy na śniadanie, drogi chłopcze, i pielęgnuj swoje
reumatyzmy.
W dwa dni później, 5 października, Saccard w towarzystwie Hamelina i
Daigremonta udał się na ulicę Samte-Anne do rejenta, pana Lelorian. Wpisano
tam akt założenia spółki pod nazwą Banku Powszechnego, Spółki Akcyjnej o
kapitale dwudziestu . pięciu milionów franków, rozdzielonych na pięćdziesiąt
tysięcy akcji po pięćset franków, z których tylko jedna czwarta była
wymagalna natychmiast. Siedziba Spółki znajdować się miała przy ulicy Saint-
Lazare, w pałacyku 'książąt d'Orviedo. Jeden egzemplarz statutu,
sporządzonego zgodnde z aktem, złożony został w kancelarii pana Lelorrain.
Świeciło tego dnia jasne jesienne słońce; trzej panowie, wyszedłszy od
notariusza, zapalili cygara i wracali powoli bulwarem i ulicą Chaussee-
d'Antin, zadowoleni z życia, rozradowani jak sztubacy na wagarach.
Walne zgromadzenie organizacyjne odbyło się dopiero w tydzień później,
przy ulicy Blanche, w dawnej sali tańca, w której po bankructwie
przedsiębiorcy jakiś przemysłowiec próbował urządzać wystawy malarstwa.
Członkowie syndykatu sprzedali już te z subskrybowanych przez siebie akcji,
których nie chcieli zatrzymać; przybyło stu dwudziestu dwóch akcjonariuszy,
reprezentujących około czterdziestu tysięcy akcji, co powinno by dać w sumie
dwa tysiące głosów, gdyż dopiero posiadanie dwudziestu akcji dawało prawo
głosowania i uczestniczenia w walnym zgromadzeniu. Ponieważ jednak jeden
akcjonariusz, bez względu na ilość posiadanych udziałów, nie mógł mieć
więcej niż dziesięć głosów, dokładna ilość głosów wynosiła tysiąc sześćset
czterdzieści trzy.
Saccard domagał się koniecznie, aby Hatnelin przewodniczył zebraniu. Sam
ukrył się dobrowolnie w stadzie akcjonariuszy. Zapisał na inżyniera i na siebie
po pięćset akcji, których wartość mieli uiścić tylko na papierze, przez zwykłe
zaksięgowanie transakcji.
Obecni byli wszyscy członkowie, syndykatu: Daigremont, Huret, Sćdille,Kolb,
markiz de Bohain, i każdy z nich miał pod swoimi rozkazami garstkę
akcjonariuszy. Nie brakło też Sabataniego, jednego z najpoważniejszych
subskrybentów, ani Jantrou w otoczeniu kilku wysokich urzędników banku,
od dwu dni sprawujących swoje funkcje. Wszystkie decyzje, które miały być
powzięte, tak doskonale przygotowano i opracowano z góry, że nigdy jeszcze
żadne zgromadzenie organizacyjne nie odznaczało się takim wzorowym
spokojem, porządkiem i harmonią. Jednogłośnie uznano za zgodne z prawdą
oświadczenie o integralnej subskrypcji kapitału oraz o wpłaceniu stu
dwudziestu pięciu franków od każdej akcji. Po czym uroczyście uznano spółkę
za ukonstytuowaną. Następnie wybrano zarząd: składać się miał z dwudziestu
członków, którzy — prócz dochodów z żetonów -obecności, ocenianych w
sumie na pięćdziesiąt tysięcy franków rocznie — mieli zgodnie z dwunastym
artykułem statutu pobierać dziesięć procent od zysków Spółki: zarobek nie do
pogardzenia, toteż każdy z członków syndykatu domagał się udziału w
zarządzie; oczywiście Daigremont, Huret, Sedille, Kolb, markiz de Bohain i
Hamelin, którego chciano wybrać na prezesa, przeszli na czele listy wraz z
czternastoma innymi akcjonariuszami o mniejszym znaczeniu, dobranymi
spośród najbardziej uległych i. dekoracyjnych. Wreszcie Saccard, dotąd
pozostający w cieniu, pojawił się, gdy w momencie przystąpienia do wyboru
dyrektora, Hamelin wysunął jego kandydaturę. Szmer sympatii powitał jego
nazwisko, on również przeszedł jednogłośnie. Pozostało już tylko wybrać
dwóch członków komisji rewizyjnej, mających za zadanie przedstawiać
walnemu zgromadzeniu sprawozdania o bilansie i kontrolować rachunki
dostarczane przez członków zarządu: funkcja równie delikatna co zbędna, do
której Saccard wyznaczył niejakich panów Rousseau i Lavingnière; pierwszy z
nich słuchał ślepo drugiego, wysokiego blondyna, bardzo układnego,
potakującego niezmiennie, pałającego chęcią wejścia w przyszłości,
gdy Spółka zadowolona będzie z jego usług, do zarządu. Po wyborze
Rousseau i Lavignière'a miano już zamknąć posiedzenie, gdy prezes uznał za
stosowne wspomnieć o przyznanej członkom syndykatu
dziesięcioprocentowej premii w wysokości czterystu tysięcy franków, którymi
na wniosek prezesa zgromadzenie obciążyło rachunek kosztów założenia
przedsiębiorstwa. Był to drobiazg, a wiadomo, że gdzie drwa rąbią, tam wióry
lecą; po odejściu 'drobnych akcjonariuszy, którzy tłoczyli się jak stado
baranów, i wielcy subskrybenci opuścili wreszcie salę obrad, na ulicy jeszcze z
uśmiechem zadowolenia wymieniając uściski dłoni.
Już nazajutrz zarząd zebrał się w pałacyku książąt d'Orviedo, w dawnym
Salonie Saccarda przerobionym na salę posiedzeń. Pośrodku stał duży stół
przykryty zielonym suknem i otoczony dwudziestoma krzesłami obitymi tą
samą materią; resztę umeblowania stanowiły dwie szafy biblioteczne o
szybach przysłoniętych od wewnątrz jedwabnymi firaneczkami również w
zielonym kolorze. Ciemnopąsowe tapety przyciemniały jeszcze pokój, którego
trzy okna wychodziły na ogród pałacyku Beauvilliersów. Sączyło się stamtąd
szarawe światło, jakby spokój starych krużganków klasztornych uśpionych w
zielonkawym cieniu swoich drzew. Nastrój był surowy i szlachetny — jak w
przybytku starodawnej prawości.
Zarząd zebrał się w celu uformowania prezydium; punktualnie o czwartej
wszyscy prawie byli w komplecie. Markiz de Bohain, wysoki, o bladej i
arystokratycznej twarzy, był prawdziwym uosobieniem starej Francji; podczas
gdy Daigremont, gładki i układny, reprezentował zawrotną fortuną Cesarstwa
w całym przepychu jej powodzenia. Sèdille, spokojniejszy niż zazwyczaj,
rozmawiał z Kolbem o nieoczekiwanym zwrocie, jaki zaszedł na rynku
wiedeńskim; a wokół nich pozostali członkowie zarządu, banda bez znaczenia,
przysłuchiwali się rozmowie, usiłowali podchwycić jakąś wiadomość lub też
rozprawiali o swoich własnych sprawach, będąc tu po to tylko, by dopełnić
liczby członków i zagarnąć swoją część, gdy nadejdzie dzień podziału łupu.
Huret przybył jak zwykle z opóźnieniem, zadyszany, wymknąwszy się w
ostatniej chwili z posiedzenia jakiejś komisji parlamentarnej. Usprawiedliwił
się i wszyscy zasiedli wreszcie w fotelach dokoła stołu.
Najstarszy wiekiem markiz de Bohain zajął fotel prezydialny, wyższy od
innych i bardziej zdobny w złocenia. Saccard jako dyrektor
siadł naprzeciw niego. I gdy tylko markiz oświadczył, że zarząd ma przystąpić
do wyboru prezesa, podniósł się Hamelin, aby uchylić swoją kandydaturę:
doszły go duchy, że niektórzy z obecnych panów myśleli o powołaniu go na to
stanowisko; pragnie zatem zwrócić ich uwagę na to, że już nazajutrz wyjeżdża
na Wschód, że nie ima ponadto żadnego doświadczenia w zakresie
rachunkowości, w sprawach bankowych i giełdowych i że nie czuje się na
siłach przyjąć na siebie odpowiedzialności, jaką nakłada to stanowisko.
Saccard słuchał go ze zdumieniem, gdyż poprzedniego dnia jeszcze rzecz
została postanowiona; domyślał się wpływu pani Karoliny wiedząc, że tego
ranka odbyła długą rozmowę z bratem. Toteż, nie chcąc innego prezesa poza
Hamelinem, bojąc się, że dostanie kogoś bardziej niezależnego, kto
krępowałby może jego działalność, pozwolił sobie na interwencję tłumacząc,
że jest to funkcja czysto honorowa, że wystarcza, aby prezes był obecny na
walnych zgromadzeniach, gdzie do jego obowiązków należy popieranie
wniosków zarządu i wygłaszanie przyjętych zwyczajem przemówień. A
zresztą, wybierze się wiceprezesa, który będzie podpisywał papiery. Go się
zaś tyczy strony czysto technicznej, rachunkowości, giełdy, mnóstwa
szczegółów wewnętrznego funkcjonowania domu bankowego, to czyż nie
należy to do niego, Saccarda, dyrektora mianowanego w tym właśnie celu?
Miał on, zgodnie ze statutem, kierować pracą biur, sprawować nadzór nad
przychodami i rozchodami, zarządzać bieżącymi sprawami, wprowadzać w
czyn postanowienia zarządu, słowem, być władzą wykonawczą Spółki. Racje
te wydawały się przekonywające. Mimo to Hamelin opierał się jeszcze długo,
tak że Daigremont i Huret musieli z uporem nalegać. Markiz de Bohain, pełen
majestatu, zachowywał zupełną obojętność. W końcu inżynier ustąpił, został
mianowany prezesem, a na wiceprezesa wybrano jakiegoś bliżej nie znanego
obywatela ziemskiego, byłego członka Rady Państwa, wicehrabiego de Robin-
Chagot, człowieka uległego i chciwego, doskonałą maszynkę do składania
podpisów. Na stanowisko sekretarza powołany został naczelnik wydziału
emisyjnego, osoba wzięta spoza grona zarządu, spośród personelu Murowego
banku. Ściemniało się, wielka, poważna sala tonęła w zielonkawym,
niewypowiedzianie smutnym mroku, skończono zatem obrady i panowie
rozstali się ustaliwszy, że posiedzenia odbywać się będą dwa razy w miesiącu:
piętnastego zebranie prezydium i trzydziestego pełne zebranie zarządu.
Saccard i Hamelin wrócili wspólnie na górę do gabinetu inżyniera, gdzie
czekała na nich pani Karolina. Widząc zakłopotanie brata, domyśliła się
natychmiast, że raz jeszcze uległ wskutek swojej słabości; w pierwszej chwili
nie mogła ukryć niezadowolenia.
— Ależ to nie ma sensu! — zawołał Saccard. — Niech pani weźmie pod
uwagę, że prezes dostaje trzydzieści tysięcy franków, a suma ta zostanie
podwojona, gdy nasze interesy rozwiną się. Nie jesteście na tyle bogaci, by
wzgardzić podobną kwotą... I czego właściwie pani się boi?
— Wszystkiego — odparła pani Karolina. — Brata nie będzie tutaj, a ja nie
znam się najzupełniej na sprawach pieniężnych... Ot, choćby te pięćset akcji,
które zapisał pan na jego nazwisko, jakkolwiek nie zapłacił za nie ani grosza,
czyż to nie jest sprzeczne z przepisami, czy nie pociągną, go do
odpowiedzialności, w razie gdyby cała historia nie powiodła się?
Saccard wybuchnął śmiechem.
— Wielka rzecz! Pięćset akcji! Pierwsza wpłata w wysokości sześćdziesięciu
dwóch tysięcy franków! Gdyby w przeciągu sześciu miesięcy nie mógł pokryć
jej z pierwszych zysków, to lepiej od razu rzucić się do Sekwany zamiast brać
się do czegokolwiek... Nie, nie, może być pani spokojna, spekulacja wykańcza
tylko niezręcznych.
Pani Karolina jednak siedziała w zapadającym mroku poważna i surowa.
Przyniesiono dwie lampy, które rzucając jasne światło na ściany oświetliły
plany i barwne akwarele, tak często przywodzące jej na myśl te odległe krainy.
Równina była jeszcze pusta, góry zamykały widnokrąg; pani Karolina
przypomniała sobie całą nędzę tego starego świata, który spał bezczynnie na
skarbach, a który dzięki nauce dopiero miał ocknąć się z wiekowego brudu, i
ciemnoty. Ileż . wielkich i pięknych dzieł można tam dokonać! I stopniowo
wyobraźnia rysowała jej już obraz nowych pokoleń, całą ludzkość silną i
szczęśliwą, wyrastającą z tej starej ziemi przeoranej na nowo pługiem postępu.
— Spekulacja! Spekulacja! — powtarzała machinalnie, nękana zwątpieniem. —
Ach, umieram z niepokoju!
Saccard, który znał dobrze poglądy pani Karoliny, wyczytał z jej miny ową
nadzieję przyszłości.
— Tak, spekulacja! Dlaczego to słowo przeraża panią?... Ależ spekulacja to
sam smak życia, odwieczne pożądanie, które każe
walczyć i żyć... Gdybym odważył się na pewne porównanie, przekonałbym
panią niewątpliwie...
Roześmiał się zahamowany nagłym przypływem delikatności. Potem jednak
odważył się mimo wszystko, z właściwą sobie brutalnością w stosunku do
kobiet.
— A więc, czy wyobraża pani sobie, że bez... jakby tu powiedzieć... bez
rozpusty rodziłoby się dużo dzieci?... Na sto dzieci, które można by zrobić,
jedno zaledwie przychodzi na świat. Nadmiar zatem daje to, co konieczne,
nieprawdaż?
— Niewątpliwie — odparła zażenowana.
— A zatem, droga przyjaciółko, gdyby nie spekulacja, nie byłoby interesów...
Po diabła miałbym wyciągać pieniądze, ryzykować majątek, gdyby nie
przyrzekła mi pani wyjątkowych rozkoszy, niezwykłego szczęścia, które
otwiera bramy niebios?... Przy legalnym i marnym wynagrodzeniu za pracę,
przy rozsądnej równowadze zwykłych transakcji — istnienie jest
nieskończenie nudną, jednostajną pustynią, bagniskiem, w którym wszystkie
siły marnieją i gniją; ale niech tylko zabłyśnie na widnokręgu promień nadziei,
niech pani obieca sto centymów za centym, podsunie tym odrętwiałym
tłumom myśl pogoni za niemożliwością, za milionami zdobytymi w dwie
godziny, nawet wśród karkołomnych wyczynów, a rozpocznie się wyścig,
energia wzrośnie dziesięciokrotnie, powstanie taki zamęt, że w tym trudzie,
podjętym dla własnej jedynie przyjemności, uda się niektórym spłodzić
dziecko — to jest, chciałem powiedzieć — rzeczy wielkie, piękne i żywe...
Dalibóg! Dużo jest niepotrzebnego brudu, ale bez niego świat niechybnie
przestałby istnieć.
Pani Karolina roześmiała się w końcu, nie było w niej bowiem nic z pruderii.
— A więc — odparła — uważa pan, że należy się z tym pogodzić, gdyż mieści
się to w planach natury... Ma pan słuszność, życie nie jest czyste.
Prawdziwy przypływ determinacji ogarnął ją na myśl o tym, że każdy krok
naprzód robiony jest we krwi i błocie. Trzeba tylko chcieć. Nie odwracała oczu
od ścian pokrytych planami i rysunkami, w myśli widziała już przyszłość:
porty, drogi, koleje żelazne, wsie o ogromnych farmach, wyposażone
technicznie niczym fabryki, nowe miasta, gdzie ludzie — zdrowi i inteligentni
— dożywaliby sędziwej, rozumnej starości.
— No cóż! — rzekła wesoło. — Muszę ustąpić, jak zawsze... Starajmy się
przynajmniej czynić nieco dobra, aby nam przebaczono...
Brat jej, dotąd milczący, zbliżył się i pocałował ją. Pogroziła mu palcem.
— Och, znam cię dobrze, ty obłudniku!... Jutro opuścisz nas i nie zatroszczysz
się nawet o to, co się tutaj dzieje; tam zaś, gdy tylko pogrążysz się w pracy,
uznasz, że wszystko jest w porządku, marzyć będziesz o zwycięstwie, podczas
gdy nam tutaj wszystko trzeszczeć może będzie pod stopami.
— Ależ — wykrzyknął żartobliwie Saccard— postanowiono przecież, że
zostawi przy mnie panią jako żandarma, który złapie mnie za kołnierz, jeżeli
będę się źle sprawował!
Wszyscy troje wybuchnęli śmiechem.
—- I może pan być pewien, że nie omieszkam tego zrobić... Niech pan nie
zapomina o tym, co pan przyrzekł, najpierw nam, a potem tylu innym jeszcze,
chociażby mojemu poczciwemu Dejoie, którego zresztą bardzo gorąco panu
polecam... A również i naszym sąsiad. kom, tym biednym paniom de
Eeauvilliers; widziałam je dzisiaj, jak nadzorowały kucharkę, która prała jakieś
stare łachy, pewno aby zmniejszyć wydatki na praczkę.
Chwilę jeszcze prowadzili przyjacielską pogawędkę, w toku której wyjazd
Hamelina został ostatecznie zadecydowany.
Gdy Saccard schodził do swojego gabinetu, lokaj powiedział mu, że jakaś
niewiasta uparła się zaczekać na niego, chociaż oświadczył jej, że odbywa się
posiedzenie zarządu i że pan z pewnością nie będzie mógł jej przyjąć. Saccard,
zmęczony, w pierwszej chwili zniecierpliwił się i kazał ją odprawić, potem
jednak odwołał rozkaz, pomyślawszy, że cały swój czas winien jest sukcesowi,
obawiając się zapeszyć los, jeżeli zamknie przed kimś drzwi. Fala interesantów
narastała z każdym dniem i ten tłum wprawiał go w stan upojenia.
W gabinecie paliła się tylko jedna lampa i Saccard nie widział wyraźnie nowo
przybyłej.
— Przysyła mnie tutaj pan Busch, proszę pana.
Ogarnięty wściekłością nie zaproponował jej nawet, aby usiadła. Po tym
cienkim głosiku wydobywającym się z potężnego cielaka rozpoznał panią
Mèchain. Piękna mi akcjonariuszka! Ta handlarka walorów kupowanych na
funty!
Ona zaś tłumaczyła spokojnie, że Busch przysłał ją, by zasięgnęła
informacji co do emisji Banku Powszechnego, Czy są jeszcze akcje. .
na zbyciu? Czy można liczyć na otrzymanie kilku z premią przyznaną
członkom syndykatu? Ale był to niewątpliwie tylko pretekst, by dostać się do
niego, rozejrzeć się, wypatrzyć, co się dzieje, wybadać jego samego; jej małe,
świdrujące oczka, tonące w zwałach, tłuszczu, myszkowały wszędzie,
wracając ciągle ku Saccardowi, chcąc przeniknąć go do głębi duszy. Busch,
który długo i cierpliwie czekał chcąc, by dojrzała sławetna afera opuszczonego
dziecka, postanowił wreszcie przystąpić do działania i wysłał ją na zwiady.
— Nie ma już nic! - odparł szorstko Saccard.
Zrozumiała, że niczego już się nie dowie i że nieostrożnością byłoby
przedsiębrać coś więcej. Tego dnia zatem, nie czekając, aż ją wyprosi,
dobrowolnie skierowała się ku drzwiom.
— Dlaczego nie prosi pani o akcje dla siebie? — zapytał, chcąc ją dotknąć.
— Och, jeżeli chodzi o mnie!... To nie moja specjalność... Ja poczekam, mam
czas... — odpowiedziała swoim sepleniącym, piskliwym głosikiem, który
zabrzmiał szyderczo.
I w tym momencie Saccard dostrzegł ogromną, zniszczoną torbę skórzaną, z
którą nigdy się nie rozstawała. Przejął go dreszcz. Czyżby w tym dniu, gdy
wszystko szło po jego myśli, gdy szczęśliwie doczekał się wreszcie założenia
swojego tak upragnionego domu bankowego, ta stara łajdaczka miała odegrać
rolę owej złej wróżki, która rzuca urok nad kolebką księżniczek? Wiedział, że
ta torba, z którą zjawiła się w biurze nowo narodzonego banku, pełna jest
zdeprecjonowanych walorów, bezwartościowych akcji; w słowach
Mèchainowej wyczuł groźbę, że poczeka, jak długo trzeba będzie, by i jego
akcje tam pogrzebać, gdy bank jego legnie w gruzach. Było to niby krakanie
kruka, który wyrusza wraz z armią, nie opuszcza jej aż do dnia bitwy, krąży w
górze i spada wreszcie na pobojowisko wiedząc, iż znajdzie na nim trupy do
pożarcia.
— Do widzenia panu! — powiedziała odchodząc, zdyszana i bardzo uprzejma.