Pieniądz Rozdział 9

background image

IX

Tani Karolina znowu została sama. Hamelin zatrzymał się w Paryżu tylko do

pierwszych dni listopada, by załatwić formalności związane z ostatecznym

ukonstytuowaniem Spółki o kapitale stu , pięćdziesięciu milionów franków; i

tym razem również on, na prośbę Saccarda, udał się osobiście na ulicę Sainte-

Anne do rejenta Lelorrain, by złożyć oficjalne oświadczenie stwierdzające, że

wszystkie akcje zostały subskrybowane, a kapitał w całości wpłacony, co nie

było zgodne z prawdą. Następnie wyjechał do Rzymu, gdzie miał spędzić dwa

tygodnie i przygotować grunt dla wielkich interesów z których nikomu się nie

zwierzał; chodziło prawdopodobnie o słynny, pozostający w sferze marzeń

projekt przeniesienia stolicy apostolskiej do Jerozolimy oraz o drugi, bardziej

realny i doniosły, mianowicie o przekształcenie Banku Powszechnego w bank

katolicki, oparty na interesach chrześcijan całego świata, w wielką machinę

mającą zmiażdżyć, znieść z powierzchni ziemi bank żydowski; stamtąd

zamierzał powrócić raz jeszcze na Wschód, gdzie wzywały go roboty przy

budowie drogi żelaznej z Brussy do Bejrutu. Opuszczał Paryż, zadowolony z

szybkiego rozwoju Banku, całkowicie przeświadczony o jego niewzruszonej

solidności, w głębi ducha obawiając się jedynie zbyt wielkiego sukcesu. Toteż

w przeddzień wyjazdu, rozmawiając z siostrą, zostawił jej jedno tylko wyraźne

polecenie, by mianowicie nie dała porwać się powszechnemu obłędowi i

sprzedała ich własne akcje, gdyby kurs przekroczył dwa tysiące dwieście

franków, chciał bowiem osobiście zaprotestować przeciwko tej nieustającej

zwyżce, która jego zdaniem była szaleńcza i niebezpieczna.

Po wyjeździe brata pani Karolina jeszcze gorzej poczuła się w tym

rozgorączkowanym środowisku, które przejmowało ją głuchym

niepokojem. W początku listopada osiągnięto kurs dwóch tysięcy dwustu

franków i wszędzie wokół niej rozbrzmiewały okrzyki zachwytu,

wdzięczności i bezgranicznej nadziei; Dejoie przychodził rozpływając się w

podziękowaniach, panie de Beauvilliers traktowały ją jak równą sobie, jako

przyjaciółkę opatrznościowego męża, który miał podnieść z ruiny ich

starodawny ród. Chór błogosławieństw wzbijał się z piersi uszczęśliwionego

tłumu maluczkich i wielkich: wyposażonych wreszcie dziewcząt, biedaków,
którzy — nagle wzbogaceni — mogli spokojnie czekać starości, bogaczy

pałających nie nasyconą nigdy żądzą zdobycia większych jeszcze bogactw.

Nazajutrz po zamknięciu Wystawy Paryż, upojony rozkoszą i potęgą,

przeżywał niepowtarzalny moment głębokiej wiary w szczęście, w nie znające

granic powodzenie. Wszystkie walory poszły w górę, najmniej nawet solidne

znajdowały łatwowiernych nabywców, rynek pęczniał od nadmiaru'

background image

podejrzanych afer grożących mu rozsadzeniem, podczas gdy na dnie

dźwięczała głucho pustka zdradzająca rzeczywiste wyczerpanie tego

Cesarstwa, które zbyt wiele używało, wydawało miliardy na wielkie roboty

publiczne, tuczyło olbrzymie domy bankowe rozwierające szeroko paszcze

swoich kas. Przy tym zawrotnym pędzie najlżejszy wstrząs groził katastrofą.

Pani Karolina musiała niewątpliwie przeczuwać to niebezpieczeństwo, gdyż

każdy nowy skok kursów Banku Powszechnego ściskał trwogą jej serce.

Wprawdzie nie słychać było jeszcze żadnych niepokojących pogłosek,

zaledwie jakieś nieśmiałe szmery wśród zniżkowców zdumionych poniesioną

porażką. A przecież przeczuwała coś złego, domyślała się, że coś już

podkopuje fundamenty gmachu, ale co to było? Nie dostrzegała nic

wyraźnego i musiała cierpliwie czekać, patrząc na ten wspaniały triumf, który

ciągle wzrastał, mimo lekkich wstrząsów zwiastujących zawsze katastrofy.

Ponadto pani Karolina miała w tym czasie inne jeszcze zmartwienie. W Domu

Pracy przestano wreszcie uskarżać się na Wiktora, który zamknął się w

ponurym milczeniu; mimo to nie powiedziała dotąd o niczym Saccardowi,

ogarnięta dziwnym uczuciem zakłopotania, odkładając z dnia na dzień

rozmowę, bojąc się narazić go na takie upokorzenie. Z drugiej strony Maksym,

któremu z własnej kieszeni zwróciła w tym okresie pożyczone dwa tysiące,

wyśmiewał ją, gdy wspominała o czterech tysiącach, których dopominali się

jeszcze Busch i Mèchainowa: ci ludzie — powiadał — okradali ją,

ojciec będzie wściekły, jak się o wszystkim dowie. Toteż stała się głucha na

ponawiane stale żądania Buscha, który domagał się uzupełnienia obiecanej

sumy. Po wielu bezskutecznych naleganiach i pro śbach Busch stracił wreszcie

cierpliwość, tym bardziej że odżył w nim na nowo dawny projekt wyłudzenia

grubszej sumy od Saccarda, który teraz, jak mniemał, ze względu na

zmienioną sytuację, na wysokie stanowisko społeczne, będzie lękał się

skandalu i tym. samym zdany będzie całkowicie na jego łaskę. Pewnego dnia

więc, wściekły, że nie może nic wyciągnąć z tak doskonałego interesu, napisał

do Saccarda list prosząc, by zechciał wstąpić do niego do kantoru i zapoznać

się że starymi dokumentami, jakie znaleziono w pewnym domu przy ulicy La

Harpe. Podawał numer kamienicy i pozwalał sobie na tak przejrzyste aluzje do

dawnej historii, że sądził, iż Saccard, zdjęty niepokojem, z pewnością

przybiegnie. Ten właśnie list, zaadresowany na ulicę Saint-Lazare, wpadł w

ręce pani Karoliny, która rozpoznała na kopercie pismo Buscha. Ogarnięta

przerażeniem, zastanawiała się w pierwszej chwili, czy nie pobiec do niego i

nie dać żądanej sumy. Potem jednak pomyślała, że Busch pisze może w innej

sprawie, a nawet gdyby i w tej,- to byłoby to ostatecznie jakieś rozwiązanie, i

mimo niepokoju ucieszyła się nawet, że na kogoś innego spadnie przykra

misja powiadomienia Saccarda. Wieczorem jednak, gdy Saccard w jej

background image

obecności otworzył list i przeczytał go ze spokojem, trochę tylko

spoważniawszy, pomyślała, że chodzi zapewne o jakieś komplikacje

finansowe. On jednak, mimo • pozornej obojętności, przejął się głęboko

podejrzewając jakąś nikczemność i myśl, że wpadł w brudne łapy tego

szubrawca, ścisnęła mu gardło trwogą. Bez słowa wsunął list do kieszeni

postanawiając stawić się na wezwanie.

Dzień mijał za dniem, nadeszła druga połowa listopada, a Saccard porwany

wirem interesów odkładał stale wizytę u Buscha. Kurs akcji przekroczył dwa

tysiące trzysta franków, Saccard nie posiadał się z radości, jakkolwiek zaczął

wyczuwać na giełdzie jakiś opór potęgujący się, w miarę jak zwyżka coraz

bardziej szalała: istniała prawdopodobnie grupa zniżkowców, którzy zająwszy

stanowiska rozpoczynali walkę ograniczając się na razie nieśmiało do

drobnych utarczek straży przednich. Dwukrotnie już musiał sam dawać

zlecenia kupna na nazwiska figurantów, nie chąc dopuścić do zahamowania

zwyżki. Spółka zaczynała stosować niebezpieczną metodę

kupowania własnych akcji i, grając na nich, przygotowywała własną klęskę.

Pewnego wieczora Saccard, Wzburzony i rozgorączkowany, nie mógł

powstrzymać się od poruszenia tej sprawy w rozmowie- z panią Karoliną.

— Wydaje mi się, że będzie gorąco. Staliśmy się zbyt potężni, za bardzo im

przeszkadzamy... Wyczuwam, że to robota Gundermanna, poznaję jego

taktykę: zacznie teraz systematycznie sprzedawać, z każdym dniem więcej,

dopóki nie zachwieje naszej pozycji...

Przerwała mu mówiąc z powagą:

— Jeżeli ma „Powszechne", słusznie robi sprzedając.

— Jak to, słusznie robi, sprzedając?

— Oczywiście! Pamiętasz? Brat mówił ci, że kurs przekraczający dwa tysiące

franków jest czystym szaleństwem.

Spojrzał na nią badawczo i wyprowadzony z równowagi wybuchnął:

— A więc sprzedaj! Tak! Nie krępuj się!... Graj przeciwko mnie, skoro

pragniesz mojej zguby.

Pani Karolina zarumieniła się lekko, bo właśnie poprzedniego dnia, posłuszna

poleceniom brata, sprzedała tysiąc akcji i sprzedaż ta jej również przyniosła

ulgę niczym spóźniony wprawdzie, ale uczciwy postępek. Ponieważ jednak

nie zapytał wprost, nie przyznała mu się, tym bardziej zakłopotana, że

dorzucił:

— Tak, jestem przekonany, że wczoraj na przykład ktoś musiał dopuścić się

zdrady. Cały pakiet akcji pojawił się na rynku i kurs zachwiałby się

niewątpliwie, gdybym temu nie zapobiegł... To nie była sprawka

Gundermanna. Jego metoda jest powolniejsza, choć na dalszą metę bardziej

szkodliwa... Ach, moja droga! Jestem pewien swego, ale mimo to denerwuję

background image

się, bo obrona własnego życia jest niczym w porównaniu z obroną pieniędzy

własnych i cudzych.

Istotnie, od tej chwili Saccard przestał należeć do siebie. Stał się niewolnikiem

zdobywanych milionów, wprawdzie triumfował ciągle, ale stale groziła mu

klęska. Nie miał nawet czasu na spotkania z baronową Sandorff w małym

mieszkanku przy ulicy Caumartiri. Prawdę mówiąc, znużyła go kłamliwym

blaskiem płomiennych oczu, lodowatym chłodem, którego nie potrafiły

rozgrzać najbardziej perwersyjne poczynania. Poza tym spotkała go przykra

niespodzianka, taka sama, jaka za jego sprawą przydarzyła się Delcambre'owi;

pewnego

wieczora, tym razem wskutek głupoty pokojówki, wszedł do pokoju w chwili,
gdy baronowa znajdowała się w objęciach Sabataniego. Doszło do burzliwej

sceny i Saccard uspokoił się dopiero wtedy, gdy baronowa przyznała się, że

uległa po prostu ciekawości, karygodnej wprawdzie, ale przecież

wytłumaczalnej. Wszystkie kobiety opowiadały takie niestworzone dziwy o

tym Sabatanim, przypisywano mu tak fenomenalne właściwości, że nie mogła

oprzeć się pokusie zobaczenia na własne oczy. I Saccard wybaczył jej, gdy,

zapytana brutalnie, oświadczyła, że w gruncie rzeczy, to nie było znowu nic

takiego nadzwyczajnego. Odwiedzał ją odtąd zaledwie raz na tydzień, nie,

żeby żywił do niej urazę, ale po prostu znudziła mu się.

Baronową Sandorff, odkąd ją zaniedbywał, zaczęły na. nowo nękać

poprzednie wątpliwości i niepokoje. Dawniej, kiedy mogła go wypytywać w

chwilach intymnych zbliżeń, grała prawie na pewniaka i wygrywała dużo

uczestnicząc w jego szczęściu. Teraz jednak zauważyła, że nie chciał jej

odpowiadać, bała się nawet, że ją okłamuje; i rzeczywiście — czy to dlatego, że

szczęście odwróciło się od niej, czy też dlatego, że istotnie zabawił się jej

kosztem, udzielając jej fałszywych informacji — dość, że pewnego dnia

przegrała stosując się do jednej z jego rad. Fakt ten zachwiał jej wiarę. Jeżeli

Saccard wprowadzał ją w błąd, to kto będzie odtąd kierował jej krokami? Na

domiar złego, na giełdzie z każdym dniem wyraźniej dawały się wyczuć

pewne, nieśmiałe początkowo, nastroje wrogie Bankowi Powszechnemu. Na

razie były to tylko pogłoski, nie wysuwano żadnych konkretnych zarzutów,

żaden fakt nie naruszył jeszcze dobrej opinii Banku. Ale dawano do

zrozumienia, że coś jest nie w porządku, że robak zaczyna toczyć owoc. Minio

to jednak zwyżka trwała ciągle, coraz silniejsza, straszliwa.

Po jakiejś nieudanej transakcji na rencie włoskiej baronowa, mocno już

zaniepokojona, postanowiła udać się do redakcji „Espèrance", aby wyciągnąć

jakieś. informacje od Jantrou.

— Co to wszystko znaczy? Pan chyba musi wiedzieć... „Powszechne"

podskoczyły znowu o dwadzieścia franków, a jednocześnie krążą jakieś

background image

niepokojące pogłoski, nikt nie umiał mi powiedzieć dokładnie, o co chodzi, w

każdym razie to nic dobrego...

Jantrou jednak przeżywał podobną rozterkę. Znajdując się u samego źródła

najrozmaitszych pogłosek, w razie potrzeby fabrykując je nawet,

przyrównywał się żartobliwie do zegarmistrza, który —

mając wokół siebie setki zegarów — nigdy nie wie, która jest dokładnie

godzina. Dzięki swojej agencji reklamowej znał wprawdzie wszystkie

tajemnice, ale zarazem nie istniała dla niego opinia jedyna i niewątpliwa,

wszystkie te informacje bowiem były sprzeczne i zbijały się nawzajem. — Nie

wiem nic, absolutnie nic.

— Och, nie chce mi pan nic powiedzieć!

— Słowo honoru! Nic nie wiem! To ja właśnie miałem zamiar odwiedzić panią,

żeby dowiedzieć się czegoś! Czyżby utraciła pani względy Saccarda?

Zrobiła ruch ręką, który potwierdził jego domysły: związek tych dwojga

zbliżał się ku końcowi wskutek obopólnego znużenia, kobieta dąsała się,

kochanek zaś, zobojętniawszy, przestał udzielać jej wskazówek. Przez chwilę

żałował, że nie odegrał roli człowieka dobrze poinformowanego, aby

zafundować sobie. wreszcie, jak się wyrażał, tę małą Ladricourt, której ojciec

przyjmował go niegdyś kopniakami. Czuł jednak, że jego godzina jeszcze nie

nadeszła; przyglądał się jej rozmyślając na głos:

— Tak, to doprawdy paskudna historia, a ja tak na panią liczyłem... Bo, widzi

pani, jeżeli ma nastąpić jakaś katastrofa, należałoby wiedzieć o tym z góry, aby

w porę się wycofać... Och, nie sądzę, żeby to było coś pilnego, na razie

„Powszechne" stoją jeszcze doskonale. Ale bywają takie dziwne rzeczy...

W miarę jak się jej przyglądał, w głowie kiełkował mu pewien plan.

— Droga pani — rzekł nagle — skoro Saccard panią porzuca, powinna pani

nawiązać bliższe stosunki z Gundermannem.

Spojrzała na niego ze zdziwieniem.

— Z Gundermannem? Dlaczego?... Znam go trochę, spotkałam go kilka razy u

Roiville'ów i u Kellerów.

Tym lepiej... Niech pani idzie do niego pod jakimkolwiek

pretekstem, porozmawia z nim i spróbuje zaskarbić sobie jego względy.

Wyobraża to pani sobie: być przyjaciółką Gundermanna — toż to znaczy

rządzić światem!

I zaśmiał się cynicznie, sugerując gestem sprośne obrazy, oziębły temperament

bankiera był bowiem ogólnie znany i pozyskanie jego względów musiało być

rzeczą niezwykle trudną i skomplikowaną. Baronowa zrozumiawszy jego gest

uśmiechnęła się bez gniewu.

— Ale dlaczego z Gundermannem? — zapytała ponownie. Wyjaśnił jej wtedy,

że to Gundermann stoi na czele grupy zniż-

background image

kowców, którzy rozpoczęli akcję przeciwko Bankowi Powszechnemu.

Wiedział o tym z całą pewnością, miał na to dowody. Skoro Saccard przestał

darzyć ją względami, zwykła ostrożność nakazywała wejść w bliższy kontakt z

jego przeciwnikiem, nie zrywając zresztą z nim samym. W ten sposób, mając

stosunki w obu obozach, będzie mogła w dniu decydującej rozprawy znaleźć

się niezawodnie po stronie zwycięzcy. Proponował jej tę zdradę tonem

spokojnym i uprzejmym, w charakterze życzliwego doradcy po prostu. Gdyby

jakaś kobieta zechciała pracować dla niego, mógłby spać spokojnie.

— No co? Zgadza się pani? Połączmy nasze wysiłki... Będziemy wzajemnie się

ostrzegać, przekazywać sobie uzyskane informacje.

Ponieważ ujął jej rękę, wyrwała mu ją odruchowo, posądzając go o inne

zamiary.

— Ależ nie! Ani mi to w głowie, skoro mamy być wspólnikami. Później pani

sama mnie wynagrodzi.

Roześmiała się i podała mu rękę, na której złożył pocałunek. Przestała nim

gardzić, zapomniała o jego lokajskiej przeszłości, nie dostrzegała już nawet

śladów ohydnych hulanek, wymiętej, zniszczonej twarzy o pięknej brodzie

przesiąkniętej odorem alkoholu, nowego surduta pokrytego plamami,

błyszczącego cylindra wytartego o brudne ściany jakichś plugawych schodów.

Następnego dnia zaraz baronowa Sandorff udała się do Gundermanna.

Istotnie, od chwili gdy akcje Banku Powszechnego osiągnęły kurs dwóch

tysięcy franków, bankier rozpoczął systematyczną kampanię zniżkową,

działając w największej tajemnicy, nie pokazując się nigdy na giełdzie, nie

mając tam nawet oficjalnego przedstawiciela. Wedle jego teorii wartość każdej

akcji równa się przede wszystkim jej cenie emisyjnej, do czego należy

następnie doliczyć procent, jaki może przynieść, a który zależny jest od

pomyślnego rozwoju firmy, od powodzenia jej przedsiębiorstw. Istnieje zatem

pewna wartość maksymalna, której akcja nigdy nie powinna przekroczyć, a z

chwilą gdy ją przekroczy wskutek zbytniego entuzjazmu publiczności,

zwyżka staje się fikcyjna i rozsądek nakazuje stawiać na zniżkę, która

musiniechybnie nastąpić. Mimo tego przekonania jednak, mimo absolutnej

wiary w logikę, Gundermanna zdumiewało raptowne powodzenie Saccarda,

ta potęga, która tak nieoczekiwanie wyrosła i która

zaczynała budzić przerażenie wielkiej finansjery żydowskiej. Należało jak

najszybciej powalić tego rywala, nie tylko po to, by powetować sobie osiem

milionów straconych nazajutrz po Sadowie, ale przede wszystkim po to, by nie

dzielić władzy nad rynkiem z tym straszliwym awanturnikiem, którego
karkołomne poczynania zdawały się wbrew wszelkim prawom zdrowego

rozsądku, cudem jakby — przynosić pomyślne rezultaty. I Gundermann, pełen

pogardy dla wszelkiej namiętności, z większą niż zazwyczaj flegmą gracza

background image

kierującego się matematycznymi wyliczeniami, z zimnym uporem człowieka-

liczby, sprzedawał dalej mimo ciągłej zwyżki, tracąc przy każdej kolejnej

likwidacji coraz to większe sumy, z niewzruszonym spokojem mędrca

przekonanego, że wkłada po prostu swoje pieniądze do kasy oszczędności.

Przecisnąwszy się przez tłum remizjerów i urzędników przynoszących stosy

depesz i papierów do podpisu, baronowa dotarła wreszcie do bankiera, który

tego dnia cierpiał na straszliwy kaszel rozrywający mu dosłownie piersi. Mimo

to od szóstej rano był przy biurku, krztusząc się i spluwając, upadając ze

zmęczenia, ale trwając dzielnie na posterunku. Wobec mającego nastąpić

nazajutrz podpisania jakiejś pożyczki zagranicznej, obszerną salę wypełniał

tłum bardziej niż zwykle zaaferowanych interesantów, których przyjmowali

pośpiesznie dwaj synowie i jeden z zięciów Gundermanna; podczas gdy w

głębi, obok małego stolika we wnęce okiennej zajmowanego przez bankiera,

troje jego wnucząt, dwie dziewuszki i chłopczyk, bawiło się na podłodze, z

krzykiem i piskiem wydzierając sobie lalkę, której jedna ręka i noga leżały już

obok, wyrwane.

Baronowa wyłożyła mu od razu rzekomy powód swojej wizyty.

— Kochany panie! Stokrotnie przepraszam za moją śmiałość i natręctwo...

Przychodzę w sprawie loterii dobroczynnej...

Nie dał jej dokończyć, znany był z ogromnej dobroczynności i brał zawsze

dwa losy, zwłaszcza jeżeli panie, które spotkał w towarzystwie, zadawały

sobie trud przyniesienia mu ich osobiście.

Musiał jednak przeprosić ją na chwilę, gdyż urzędnik przyniósł mu właśnie

akta jakiejś sprawy. Padały szybko olbrzymie cyfry.

— Pięćdziesiąt dwa miliony, tak pan powiada? A ile wynosił kredyt?

— Sześćdziesiąt milionów, proszę pana.

— A więc trzeba go podnieść do siedemdziesięciu pięciu.

Wracał już do baronowej, gdy jakieś słowo dosłyszane w rozmowie między

zięciem a jednym z remizjerów kazało mu pośpieszyć w ich kierunku.

— Ależ bynajmniej! Po kursie pięćset siedemdziesiąt siedem i pół, to o dziesięć

su mniej na każdej akcji.

— Och, proszę pana — zauważył pokornie remizjer — to raptem czterdzieści

trzy franki.

— Jak to! Raptem czterdzieści trzy franki! Toż to ogromna różnica! Czy panu
się zdaje, że ja kradnę pieniądze? Każdy powinien dostać to, co mu się należy,

to moja jedyna zasada!

Wreszcie, chcąc spokojnie porozmawiać, zdecydował się przejść z baronową

do jadalni, gdzie stół był już nakryty. Nie dał się zwieść pretekstem loterii

dobroczynnej; dzięki usłużnym agentom, którzy mu o wszystkim donosili,

background image

wiedział o jej stosunkach z Saccardem i pewien był, że sprowadza ją jakiś

poważny interes. Toteż zapytał bez ogródek:

- No, więc słucham teraz. Co ma mi pani do powiedzenia?

Ale baronowa udała zdziwienie. Nie, nie ma mu nic do powiedzenia, chce po

prostu podziękować mu za jego dobroć.

— A więc. nie dano pani żadnego polecenia dla mnie?

Wydawał się rozczarowany, jak gdyby sądził przez chwilę, że przybyła z

sekretną misją od Saccarda, z jakimś nowym pomysłem tego szaleńca.

Teraz, gdy byli sami, patrzyła nań z uśmiechem swoimi płomiennymi oczami,

których spojrzenie kłamało, tak niepotrzebnie podniecając mężczyzn. — Nie,

nie mam panu nic do powiedzenia; ale skoro jest pan takdobry, chciałabym

raczej o coś pana poprosić.

Pochyliła się ku niemu, muskając jego kolana delikatnymi dłońmi, z których
nie zdjęta rękawiczek. I zaczęła spowiadać się przed nim, opowiedziała o

swoim nieszczęśliwym małżeństwie z cudzoziemcem, który nie rozumiał jej

natury ani jej potrzeb, tłumaczyła, dlaczego musiała uciec się do gry, by nie

stracić swojej pozycji towarzyskiej. Wspomniała mu wreszcie o swojej

samotności, o potrzebie posiadania doradcy, który kierowałby jej krokami na

tym niebezpiecznym gruncie giełdy, gdzie każde fałszywe stąpnięcie tak

drogo kosztuje.

— Ależ — przerwał jej — wydawało mi się, że ma już pani doradcę.

— Doradcę! — mruknęła wzruszając ramionami z głęboką pogardą. — Nie,

nie mam nikogo... To pana właśnie pragnęłabym mieć jako przewodnika,

pana, który jesteś władcą, bogiem. Doprawdy, cóż by panu szkodziło być

moim przyjacielem, szepnąć mi od czasu do czasu jakieś słówko, jedno małe

słóweczko. Gdybyż pan wiedział, jak bardzo by mnie pan uszczęśliwił, jak

bardzo byłabym panu wdzięczna... Wdzięczna z całego serca!

Przysunęła się jeszcze bliżej i owionęło go ciepłe tchnienie, subtelny a

odurzający zapach bijący z całej jej postaci. Pozostał jednak niewzruszony, nie

cofnął się nawet, gdyż jego ciało było już martwe, obojętne na wszelkie

podniety. I podczas gdy mówiła, sięgał machinalnym ruchem do stojącej na

stole patery i wkładał do ust winogrona; była to jedyna rozpusta, na jaką

pozwalał sobie niekiedy w chwilach zmysłowego podniecenia, gotów okupić

ją później wielodniowym cierpieniem, zniszczony żołądek bowiem skazywał

go na surową dietę mleczną.

Uśmiechnął się złośliwie wiedząc, że jest niezwyciężony, podczas gdy

baronowa, zapominając się jakby w zapale prośby, położyła mu wreszcie na

kolanie małą, kuszącą rączkę o drapieżnych, jak skręty węża giętkich palcach.

Z żartobliwą miną ujął tę dłoń i odsunął ją, dziękując uprzejmym skinieniem

background image

głowy, jak za bezużyteczny podarunek, którego nie chce się przyjąć. Nie tracąc

dłużej czasu rzekł, zmierzając prosto do celu:

— Jest pani doprawdy bardzo miła i chciałbym sprawić pani przyjemność.

Droga przyjaciółko, obiecuję pani, że w dniu, w którym przyniesie mi pani

dobrą radę, odwdzięczę się tym samym. Przyjdzie mi pani powiedzieć, co oni

tam robią, a ja powiem pani, jak sam postąpię... Zgoda? Sprawa załatwiona?

Podniósł się i baronowa musiała przejść z nim do sąsiedniej sali. Zrozumiała

doskonale proponowany sobie układ: oczek wał od niej szpiegostwa i zdrady.

Nie chciała jednak dać odpowiedzi i wróciła do kwestii loterii dobroczynnej;

on zaś szyderczym ruchem głowy dawał jej jakby do zrozumienia, że obejdzie

się bez pomocy, że logiczne i nieuniknione rozwiązanie tak czy inaczej nastąpi,

może tylko nieco później. A gdy wreszcie wyszła, jego pochłaniały już na

nowo inne sprawy w ogłuszającej wrzawie tego targowiska kapitałów, wśród

nieprzerwanej defilady giełdowców, bieganiny urzędników i zabawy

wnucząt, które urwały właśnie głowę nieszczęsnej lalce, wydając przy

tym triumfalne okrzyki. Usiadł przy stoliku i zatopiwszy się w analizie

jakiegoś zrodzonego nagle pomysłu nie słyszał, co się wokół niego dzieje.

Baronowa Sandorff dwa razy przychodziła na próżno do redakcji „Espèrance"

nie mogąc zastać Jantrou, któremu chciała zdać sprawę z wyniku swoich

poczynań. Pewnego dnia wreszcie Dejoie wprowadził ją do gabinetu, podczas

gdy jego córka Natalia rozmawiała na ławeczce w głębi korytarza z panią

Jordan. Drugi już dzień padał ulewny deszcz i przy tej dżdżystej, szarej

pogodzie, w studziennej głębi ciemnego podwórza antresola starej kamienicy

tchnęła przeraźliwą melancholią. W posępnym półmroku korytarza płonęła

lampa gazowa. Marcelle czekała na męża, który udał się na poszukiwanie

pieniędzy, by zapłacić kolejną ratę Buschowi; siedziała ze smutną miną i

słuchała ostrego głosu Natalii, która paplała jak sroka, podkreślając od czasu

do czasu swoje słowa wulgarnym gestem dziewczyny przedwcześnie dojrzałej

na bruku paryskim.

— Rozumie pani, tatuś nie chce sprzedać... Pewna osoba namawia go do

sprzedaży, próbuje napędzić mu strachu. Nie wymienię nazwiska tej osoby, bo

sianie paniki nie należy z pewnością do jej roli... Teraz ja nie pozwalam tacie

sprzedać. Oho! Nie jestem taka głupia, żeby sprzedawać akcje, kiedy idą w

górę! Byłabym ostatnią gapą, no nie? .

— Oczywiście! — odparła po prostu Marcelle.

— Wie pani, że akcje stoją już dwa i pół tysiąca franków — ciągnęła dalej

Natalia. — To ja prowadzę rachunki, bo tata nie umie pisać... A więc nasze

osiem akcji daje nam już dwadzieścia tysięcy. Nieźle, co? Tata chciał z

początku poprzestać na osiemnastu, bo to go urządzało: sześć tysięcy na mój

posag i dwanaście tysięcy dla niego; miałby na starość sześćset franków renty,

background image

na którą dobrze sobie zarobił tymi wszystkimi kłopotami, dosyć się przecież

nadenerwował... Ale to dobrze, że nie sprzedał, nieprawda? Mamy znowu

dwa tysiące więcej!... Teraz chcemy jeszcze więcej, co najmniej tysiąc franków

renty. I będziemy ją mieli, pan Saccard obiecał nam to... Ach, cóż to za miły i

grzeczny pan! Marcelle nie mogła powstrzymać się od uśmiechu.

— A więc nie chce już pani wyjść za mąż?

— Ależ tak, oczywiście, jak tylko akcje przestaną iść w górę... Najpierw

śpieszyło nam się bardzo, najwięcej ojcu Teodora, z powodu

sklepu. Ale co pani chce? Nie można przecież zatkać źródła, z którego płyną

pieniądze. Och, Teodor rozumie to bardzo dobrze; im tata będzie miał większą

rentę, tym większy kapitał dostaniemy kiedyś po nim. Do licha! Trzeba to brać

w rachubę... Wszyscy więc czekamy. Te sześć tysięcy franków mamy już od

dawna i można by się pobrać, ale wolimy poczekać, aby się rozmnożyły... Gzy

pani czytuje artykuły o akcjach?

I nie czekając odpowiedzi mówiła dalej:

— Ja czytuję je co wieczór. Tato przynosi gazety do domu... Sam przegląda je

najpierw tutaj, ale ja muszę mu jeszcze raz wszystko przeczytać... Obiecują tam

takie piękne rzeczy, że człowiek nigdy nie ma dosyć. Kiedy kładę się spać,

mam głowę tak nabitą, że przez całą noc śni mi się to wszystko. A tato też

mówi, że miewa takie sny, które wróżą szczęście. Przedwczoraj śniło nam się

obojgu to samo, że zbieraliśmy szufelką na ulicy pięciofrankówki. To był

bardzo przyjemny sen.

Na nowo przerwała, żeby zapytać:

— A państwo ile macie akcji?

— My? Ani jednej! — odparła Marcelle.

Drobna, blada twarzyczka Natalii, z kosmykami jasnych włosów wijących się

nad czołem, przybrała wyraz głębokiego politowania. Ach, biedni ludzie, nie

mają ani jednej akcji! W tej chwili ojciec zawołał ją, aby wracając do Batignolles

odniosła po drodze plik korekt do jednego z redaktorów; odeszła więc z

zabawną powagą i godnością kapitalistki, która co dzień prawie przychodzi

teraz do redakcji, by wcześniej dowiedzieć się kursów giełdowych.

Po odejściu Natalii Marcelle, zwykle tak wesoła i dzielna, pogrążyła się na

nowo w melancholijnej zadumie. Boże drogi, jak dzisiaj ciemno i ponuro na

dworze! A jej biedny mąż musi w ten ulewny deszcz biegać po mieście! A taką

pogardę żywił dla pieniędzy, tyle przykrości sprawiała mu sama myśl o

zajmowaniu się kwestiami finansowymi, nawet upomnienie się o swoją

należność kosztowało go tak wiele wysiłku! Marcelle, pogrążona w zadumie,

zapominając, gdzie się znajduje, na nowo przeżywała cały dzień, tak dla nich

pechowy, przypominała sobie wszystko, co zaszło od chwili, gdy się obudziła;

wokół niej zaś wrzała gorączkowa praca dziennikarska, redaktorzy biegali z

background image

pokoju do pokoju, przynoszono i odnoszono odbitki, trzaskały drzwi,

rozlegały się co chwila dzwonki.

Przede wszystkim już o dziewiątej rano, zaledwie Jordan wyszedł z domu, by

zebrać informacje na temat wypadku, o którym miał napisać wzmiankę do

dziennika, Marcelle, nie ubrana jeszcze, ujrzała z przerażeniem Buscha

wchodzącego do mieszkania w towarzystwie jakichś dwóch niechlujnych

typów, może komorników, może złodziei — nie umiałaby tego z całą

pewnością rozstrzygnąć. Ten łajdak korzystając, że zastał w domu jedynie

kobietę, oświadczył, iż zajmie wszystkie rzeczy, jeżeli natychmiast nie zapłaci

mu całej należności. Nie znając obowiązujących przepisów prawnych, na

próżno usiłowała stawiać opór; z taką bezczelnością twierdził, że wszystkim

formalnościom stało się zadość — zawiadomiono o wyroku sądowym,

przybito ogłoszenie — że w końcu Marcelle, oszalała z przerażenia, uwierzyła,

iż tego rodzaju rzeczy możliwe są bez. wiedzy zainteresowanych. Nie

poddawała się jednak tłumacząc, że mąż nie wróci nawet w południe, a ona

nie pozwoli niczego tknąć przed jego powrotem. Wtedy doszło do

dramatycznej sceny między tymi trzema podejrzanymi typami a młodą, na

poły rozebraną niewiastą, o długich, nie upiętych jeszcze włosach: oni zaczęli

spisywać poszczególne przedmioty, ona zaś zamykała przed nimi szafy,

rzucała się na drzwi, nie pozwalając nic wyciągnąć. Broniła zaciekle swojego

biednego mieszkanka, z którego była tak dumna, swoich mebelków niedawno

odpoliturowanych, skromniutkich tapet w pokoju, własnoręcznie naklejonych.

Z nieustraszoną odwagą krzyczała, że przejdą chyba po jej trupie; wyzywała.

Buscha od kanalii i złodziei: tak, jest złodziejem, nie wstydzi się żądać

siedemset trzydzieści franków piętnaście centymów, nie licząc już nowych

kosztów, za wierzytelność wynoszącą trzysta franków, wierzytelność, którą

kupił zapewne za pięć franków w kupie starego śmiecia i żelastwa. I

powiedzieć, że dali mu już czterysta franków w formie zaliczek i że ten

złodziej chce zabrać im meble na pokrycie trzystu kilkudziesięciu franków,

które chce im jeszcze ukraść. A przecież wie doskonale, że są uczciwymi

ludźmi, że zapłaciliby mu natychmiast, gdyby mieli potrzebną sumę. A teraz,

wykorzystując fakt, że jest sama w domu, że nie potrafi dać mu odprawy, że

nie. zna procedury prawnej, usiłuje ją zastraszyć i doprowadzić do łez!

Kanalia! Złodziej! Busch, wściekły, krzyczał jeszcze głośniej niż ona, bijąc się

gwałtownie w piersi: czyż nie jest uczciwym człowiekiem? Czyż nie zapłacił za

wierzytelność żywą gotówką? Jest w zgodzie z prawem i raz nareszcie chce z

tym skończyć. Ale gdy jeden z dwóch jegomościów

wyciągnął szuflady z komody w poszukiwaniu bielizny, Marcelle postawiła

się tak ostro, grożąc zwołaniem ludzi z całego domu i z ulicy, że Żyd

złagodniał nieco. Wreszcie po półgodzinnych, nikczemnych targach zgodził

background image

się poczekać do następnego dnia, zaklinając się jednocześnie, że nazajutrz

wszystko im zabierze, jeżeli nie zapłacą mu całej należności. Och, jakiż piekący

wstyd odczuwała teraz jeszcze na wspomnienie tych bezczelnych ludzi, którzy

wtargnęli do ich mieszkania, raniąc wszelkie jej uczucia, ubliżając jej

skromności, grzebiąc nawet w jej łóżku, plugawiąc zaciszny, szczęśliwy

pokoik, gdzie po ich wyjściu musiała otworzyć na oścież okno, by oczyścić

powietrze!

Ale inna, większa jeszcze przykrość miała spotkać Marcelle tego dnia. Przyszło

jej na myśl, by pobiec natychmiast do rodziców i pożyczyć od nich potrzebną

sumę: w ten sposób, gdy mąż wróci wieczorem do domu, oszczędzi mu

zmartwienia, a nawet będzie mogła ubawić go opowiadaniem porannej sceny.

Wyobrażała już sobie, jak opisywać mu będzie wielką batalię, okrutny szturm

przypuszczony do ich mieszkanka i bohaterski opór, z jakim odparła atak.

Serce biło jej gwałtownie, gdy wchodziła do małego, lecz zamożnego domku

przy ulicy Legendre, w którym spędziła młode lata; wydawało się jej, że

mieszkają w nim teraz obcy ludzie, tak bardzo zmieniła się panująca tu

atmosfera, która przejmowała ją swoim chłodem. Ponieważ rodzice siadali

właśnie do stołu, przyjęła zaproszenie na śniadanie, chcąc przychylnie ich

usposobić. Podczas posiłku rozmowa toczyła się nie-zmiennie wokół zwyżki

„Powszechnych", których kurs poprzedniego dnia jeszcze podskoczył o

dwadzieścia franków. Marcelle stwierdziła ze zdumieniem, że matka, która

niegdyś drżała ze strachu na samą myśl o spekulacji, teraz — bardziej jeszcze

zacietrzewiona niż ojciec — wyrzucała mu jego nieśmiałość z gwałtownością

kobiety porwanej całkowicie potężnym wirem hazardu. Już przy zakąskach

uniosła się oburzeniem, gdy mąż wspomniał o zamiarze sprzedania swoich

siedemdziesięciu pięciu akcji po nieoczekiwanie wysokim kursie dwóch

tysięcy pięciuset franków, co przyniosłoby im sto osiemdziesiąt dziewięć

tysięcy, czyli sto tysięcy zysku w stosunku do ceny kupna. Co? Sprzedać!

Teraz! Kiedy „Cote Financière" obiecuje kurs trzech tysięcy franków!

Zwariował chyba! Ostatecznie „Cote Financèire" znana jest przecież z

wieloletniej uczciwości, sam powtarzał często, że stosując się do jej rad można

spać spokojnie. Co to, to nie! Nie

pozwoli mu sprzedać, sprzedałaby raczej dom, żeby dokupić jeszcze akcji!

Marcelle, siedząc w milczeniu, ze ściśniętym sercem słuchała tej namiętnej

dyskusji operującej tak zawrotnymi sumami zastanawiała się, w jaki sposób

ośmieli się poprosić o pięćset franków pożyczki tych ludzi opanowanych

gorączką, gry, którzy od dłuższego już czasu tonęli pod coraz większymi

stosami dzienników finansowych, dzisiaj całkowicie odurzeni upajającymi

perspektywami, jakie roztaczały reklamy. Przy deserze wreszcie zdobyła się

na odwagę: potrzebują pięciuset franków — powiedziała — inaczej grozi im

background image

zajęcie mebli, ma nadzieję, że rodzice nie opuszczą ich w takim nieszczęściu.

Ojciec spuścił bez słowa głowę, spoglądając z zakłopotaniem na żonę. Ale

matka odmawiała już z całą stanowczością. Pięćset franków! Skąd niby mają je

wziąć? Wszystkie ich kapitały zaangażowane są w operacjach giełdowych; i

zaczynała się stara śpiewka: skoro poślubiło się nędzarza, człowieka piszącego

książki, to trzeba ponosić konsekwencje własnej głupoty, a nie spadać na kark

rodzinie. Nie Nie ma ani centyma dla próżniaków, którzy udają szlachetną

pogardę dla pieniędzy, a w gruncie rzeczy marzą tylko o tym, by żyć cudzym

kosztem. I nie zatrzymywała córki, która odeszła zrozpaczona, z sercem

zranionym, nie mogąc poznać własnej matki, tak niegdyś rozsądnej i dobrej.

Szła przed siebie jak błędna, patrząc pod, nogi, jakby myślała, że uda jej się

znaleźć pieniądze na ulicy. Potem wpadło jej nagle na myśl, żeby zwrócić się o

pomoc do wuja Chave; pobiegła szybko do kawalerskiego mieszkanka przy

ulicy Nollet, chcąc złapać kapitana, nim uda się na giełdę. Stojąc pod drzwiami

słyszała jakieś szepty i śmiechy: dziewczęce. Gdy jednak weszła, zastała wuja

samego, ćmiącego spokojnie fajkę: dowiedziawszy się, o co chodzi, był

zrozpaczony, wściekły na samego siebie, że nigdy nie ma odłożonych choćby

stu franków, że jak bydlę przejada z dnia na dzień swoje drobne zyski

giełdowe. Następnie, gdy dowiedział się o odmowie Maugendre'ów, zaczął

napadać gwałtownie na tych obrzydliwych skąpców, których nie widywał

zresztą od czasu, jak zwyżka „Powszechnych" przewróciła im do reszty w

głowie. Nie dalej jak w ubiegłym tygodniu siostra, wyśmiewając jego ostrożną
grę, nazwała go dusigroszem, dlatego że radził jej po przyjacielsku sprzedać

akcje. No, tej przynajmniej nie będzie z pewnością żałować, jak skręci sobie

ona kark!

Marcelle, wyszedłszy znowu z pustymi rękami, musiała zdecydować się i

pójść do redakcji, by powiadomić męża o tym, co zaszło rano. Należało za

wszelką cenę spłacić Buscha. Jordan, który nie znalazł dotąd wydawcy na

swoją książkę, wyruszył tego dżdżystego dnia na zabłocone ulice Paryża w

poszukiwaniu pieniędzy, nie wiedząc, do czyich drzwi zapukać, czy zwrócić

się do przyjaciół, czy do redakcji dzienników, w których pisywał, czy też liczyć

na przypadkowe spotkanie. Chociaż błagał żonę, by wróciła do domu,

Marcelle była tak niespokojna, że wolała poczekać na niego tutaj, na tej

ławeczce w korytarzu redakcyjnym.

Po odejściu córki, Dejoie widząc, że Marcelle została sama, przyniósł jej gazetę.

— Może chciałaby pani poczytać trochę, żeby się nie nudzić?

Ona jednak potrząsnęła przecząco głową, a ponieważ nadszedł właśnie

Saccard, zdobyła się nawet na bohaterski uśmiech, mówiąc wesoło, że posłała

męża do miasta w pewnej drażliwej sprawie, której sama nie chciała załatwiać.

Saccard, który bardzo lubił tę parę dzieciaków — jak ich nazywał — zapraszał

background image

ją do swojego gabinetu, gdzie mogłaby wygodniej poczekać. Odmówiła jednak

twierdząc, że jej tu dobrze. Przestał więc nalegać, tym bardziej że w tej chwili

ujrzał ze zdumieniem baronową Sandorff, która wpadła na niego wychodząc z

pokoju Jantrou. Uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo, jak ludzie,
którzy wymieniają obojętny ukłon, by nie zdradzić łączących, ich stosunków.

W poufnej rozmowie Jantrou powiedział baronowej, że nie śmie już udzielać

jej rad. Sam nie wiedział, co sądzić widząc, jak Bank Powszechny stawia

zwycięski opór coraz to gwałtowniejszym atakom zniżkowców: w końcu

niewątpliwie zatriumfuje Gundermann, ale Saccard długo jeszcze może się

trzymać i kto wie, czy nie da się jeszcze grubo przy nim zarobić. Namawiał ją,

by grała na zwłokę, nie zrywając z żadnym z nich. Powinna, jego zdaniem,

darzyć nadal swoimi względami Saccarda, tak by nie utracić całkowicie jego

zaufania i, poznawszy jego tajemnice, bądź to zachować je przy sobie, bądź to

sprzedać je Gundermannowi, zależnie od tego, co okaże się korzystniejsze.

Proponował jej ten plan nie z miną spiskowca, ale spokojnym, żartobliwym

tonem, ona zaś obiecywała ze śmiechem, że dopuści go do spółki, dzieląc się z

nim uzyskanymi informacjami.

— Widzę, że ona przesiaduje teraz stale u pana. Czyżby przyszła pańska kolej?

— zapytał ze zwykłą, sobie brutalnością Saccard, wchodząc do gabinetu

redaktora.

Jantrou udał zdziwienie.

— O kim pan mówi?... Ach, chodzi o baronową!... Ależ, drogi mistrzu, ona

pana ubóstwia. Mówiła mi to właśnie przed chwilą.

Stary wyga przerwał mu gestem świadczącym o tym, że nie da wziąć się na

plewy. Przyglądał się przez chwilę temu uosobieniu najniższej rozpusty,

myśląc, że skoro baronowa" uległa ciekawości zobaczenia, jak jest zbudowany

Sabatani, równie dobrze mogła, jej przyjść ochota poznania smaku występku z

tą ruiną człowieka.

— Niechże się pan nie broni, mój drogi. Kobieta grająca na giełdzie zdolna jest

rzucić się w objęcia posłańca ulicznego, który zaniósłby jej zlecenie.

Jantrou, głęboko zraniony, pokrył jednak urazę śmiechem obstając uporczywie

przy tym, że baronowa wstąpiła do niego w sprawie jakiegoś ogłoszenia czy

reklamy.

Saccard zresztą, wzruszając ramionami, położył kres tej nieważnej, jego

zdaniem, rozmowie. Podenerwowany i pełen radosnego podniecenia,

przechadzał się po pokoju, przystając przy oknie i wpatrując się w szare smugi

deszczu. Tak jest, poprzedniego dnia akcje podskoczyły znowu o dwadzieścia

franków. Ale co to znaczy, do diabła, że zniżkowcy tak się zawzięli? Zwyżka

doszłaby bowiem do trzydziestu franków, gdyby nie pakiet akcji rzucony na

rynek na samym początku zebrania. Nie wiedział, że pani Karolina sprzedała

background image

następne tysiąc akcji, walcząc — zgodnie z poleceniem brata — przeciwko
bezsensownej zwyżce. Wobec wzrastającego stale powodzenia Saccard nie

mógł oczywiście uskarżać się, a jednak czuł tego dnia jakiś wewnętrzny

niepokój, jakąś głuchą trwogę i gniew. Krzyczał z oburzeniem, że ci podli

Żydzi poprzysięgli mu zgubę, a ten łotr Gundermann, chcąc go wykończyć,

stanął na czele syndydatu zniżkowców. Słyszał o tym na giełdzie, gdzie

mówiono o trzystu milionach franków, które syndykat przeznaczył jakoby na

kampanię zniżkową. Ach, bandyci! Nie przyznawał się 'jednak równie głośno

do tego, że słyszał i inne pogłoski, z każdym dniem wyraźniejsze, które

podawały w wątpliwość solidność Banku Powszechnego, przytaczając już

pewne fakty, pewne symptomy przyszłych trudności, co zresztą nie zachwiało

jeszcze dotąd ślepego zaufania publiczności.

W tej chwili uchyliły się drzwi i do pokoju wszedł Huret ze zwykłą sobie miną

poczciwca.

— Ach, pojawiasz się wreszcie, Judaszu! — powitał go Saccard.

Huret dowiedziawszy się, że Rougon zamierza stanowczo zerwać z bratem,

pogodził się z ministrem; był bowiem przekonany, że kata. strofa stanie się

nieunikniona z dniem, kiedy Saccard będzie miał Rougona przeciwko sobie.

Chcąc uzyskać przebaczenie, stał się na nowo powolnym sługą wielkiego

człowieka, jak dawniej załatwiając mu mnóstwo drobnych interesów i

narażając się nierzadko w tej służbie na obelgi, a nawet kopniaki.

— Judasz! — powtórzy}z chytrym uśmiechem rozjaśniającym nie kiedy jego

grubą, chłopską twarz. — Być może! Ale poczciwy Judasz, który przychodzi

udzielić bezinteresownej przestrogi zdradzonemu panu.

Saccard jednak, nie dosłyszawszy go jakby, wykrzyknął triumfująco:

— Nieźle, co? Dwa tysiące pięćset dwadzieścia franków wczoraj, dwa tysiące

pięćset dwadzieścia pięć dzisiaj!

— Wiem, przed chwilą właśnie sprzedałem.

Zrzucając maskę żartobliwości, Saccard wybuchnął niepohamowanym

gniewem:

— Jak to, sprzedałeś?... To pięknie, to szczyt wszystkiego! Najpierw zdradzasz

mnie dla Rougona, a teraz sprzymierzasz się z Gundermannem!

Deputowany spoglądał na niego w osłupieniu.

— Z Gundermannem? Dlaczego?... Dbam po prostu o własne interesy! Wiesz,

że nie jestem specjalistą od karkołomnych wyczynów. Brak mi na to tupetu.

Widząc grubszy zysk, wolę od razu go zrealizować. Dlatego też może nigdy

dotąd nie przegrałem.

Uśmiechał się znowu z przebiegłą miną ostrożnego Normandczyka, który

spokojnie, nie gorączkując się, zbiera plony. — I to członek zarządu Spółki! —

ciągnął gwałtownie Saccard. — Któż zatem ma mieć do nas zaufanie! Go mają

background image

myśleć inni widząc, jak ty sprzedajesz mimo trwającej zwyżki? Do diabła!

Rozumiem teraz, dlaczego twierdzą, że nasze powodzenie jest pozorne, i

przepowiadają rychłą katastrofę! Ci panowie sprzedają, a więc pójdźmy

wszyscy w ich ślady! I robi się panika!

Huret milczał wzruszając ramionami. W gruncie rzeczy nic go to nie

obchodziło, zarobił swoje. Teraz zastanawiał się tylko, w jaki

sposób, możliwie najzręczniej, nie narażając się zbytnio, wypełnić misję, którą,

obarczył go Rougon.

— Wspomniałem już, mój drogi, że przychodzę dać ci bezinteresowną

przestrogę... Oto ona. Miej się na baczności, Rougon jest wściekły i wyrzeknie

się ciebie bez żadnych skrupułów, jak tylko powinie ci się noga.

Saccard nie drgnął nawet, hamując gniew.

— To on cię przysyła, prawda?

Po chwili wahania deputowany uznał za stosowne powiedzieć prawdę.

— A więc tak! To on... Och, nie wyobrażaj sobie, że napady w „Espèrance"

przyczyniły się w jakiejkolwiek mierze do jego gniewu. Jest niewrażliwy na

tego rodzaju zadraśnięcia miłości własnej. Ale, prawdę mówiąc, rozumiesz

chyba, jak bardzo ta katolicka kampania pisma przeszkadza jego obecnej

polityce. Od czasu owych nieszczęsnych powikłań rzymskich ma przeciwko

sobie cały kler, znowu musiał dopuścić do skazania jakiegoś biskupa za

nadużycia władzy kościelnej... A ty wybrałeś dla swoich ataków ten właśnie

moment, kiedy z takim trudem walczy przeciwko zalewowi liberalizmu

zrodzonego z reform styczniowych, które zgodził się wprowadzać w życie po

to tylko, by móc utrzymać je w granicach rozsądku... Zastanów się, jesteś jego

bratem, czy myślisz, że może być zachwycony?

— Istotnie — odparł z szyderstwem Saccard — to bardzo brzydko z mojej

strony... Biedny braciszek! Aby tylko utrzymać się przy władzy, rządzi w imię

zasad wczoraj jeszcze potępianych i czepia się w końcu mnie, nie wiedząc, jak

zachować równowagę między prawicą, która zarzuca mu zdradę, a żądnym

władzy stanem trzecim. Wczoraj jeszcze, by ułagodzić katolików, wykrzykiwał

swoje słynne „Nigdy!", przysięgał, że Francja nigdy nie dopuści do tego, by

Włochy odebrały Rzym papieżowi. Dzisiaj, ogarnięty panicznym strachem

przed liberałami, im również chciałby dać jakąś gwarancję i raczył przeto

pomyśleć o tym, jakby mnie wykończyć, by przypodobać" się im... W zeszłym

tygodniu Emil Ollivier zajechał mu porządnie za skórę w parlamencie...

— No! — przerwał Huret — Rougon nie stracił zaufania Tuilerii, cesarz

przysłał mu niedawno diamentową gwiazdę.

Ale Saccard gwałtownym ruchem dał mu do zrozumienia, że wie, co o tym

naprawdę sądzić.

background image

— A więc jesteśmy zbyt silni, tak? Czyż można tolerować bank katolicki, który

grozi opanowaniem świata, podbiciem go przez pieniądz, tak jak niegdyś

podbijał go wiarą? Wszystkich wolnomyślicieli, wszystkich masonów —

jutrzejszych ministrów — na samą myśl o tym przebiega dreszcz zgrozy... A

może chcą wytargować jakąś pożyczkę od Gundermanna? Go by się stało z

rządem, gdyby nie tuczył tych podłych Żydów!... I dlatego ten idiota, aby

tylko pół roku dłużej zachować władzę, rzuca mnie na pastwę Żydom,

liberałom i całej tej hałastrze w nadziei, że dadzą mu spokój przez ten czas,

kiedy będą mnie pożerać... Więc to tak! Powiedz mu, że mam go gdzieś!

Słyszysz! — Wyprostował się dumnie i wybuchnął głośnym krzykiem

wściekłości, która przerwała wreszcie tamy ironii: — Słyszysz! Mam go gdzieś!

Masz mu to powtórzyć!

Huret skurczył się w sobie. Wybuchy gniewu, kłótnie — to nie w jego stylu. A

zresztą był w tej sprawie tylko zwykłym posłańcem.

— Dobrze! Dobrze! Powtórzę mu... Rozwalisz sobie łeb. Ale to już twoja rzecz.

Zapadło milczenie. Jantrou, który nie wyrzekł dotąd ani słowa, udając, że całą

jego uwagę pochłania korekta stosu odbitek, zerknął z podziwem na Saccarda.

Jakżeż piękny stawał się ten bandyta w porywie namiętności! Tym genialnym

łajdakom udaje się niekiedy odnieść zwycięstwo, gdy upojenie sukcesem

doprowadza ich do kresu poczytalności. Toteż Jantrou był w tej chwili po jego

stronie, wierzył w jego szczęśliwą gwiazdę.

— Aha, byłbym zapomniał — dodał Huret. — Podobno prokurator generalny

Delcambre pała do ciebie śmiertelną nienawiścią... Czy wiesz, że dziś rano

cesarz mianował go ministrem sprawiedliwości?

Saccard zamilkł nagle i spochmurniał. Po chwili wykrzyknął:

— Jeszcze jeden lepszy numer! I z tego robi się ministra! Ale co to mnie może

obchodzić?

— Mój Boże! — odparł z przesadną dobrodusznością Huret. — Gdyby

przydarzyło ci się w interesach jakieś nieszczęście, a nieszczęścia chodzą po

ludziach, brat ostrzega cię, żebyś nie liczył na niego, nie będzie cię bronił

przed Delcambre'em.

— Do cholery! — ryknął Saccard. — Powtarzam ci, że mam gdzieś całą tę

klikę, Rougona, Delcambre'a, z tobą na dodatek.

W tej chwili, na szczęście, wszedł do pokoju Daigremont. Nigdy nie

wstępował do redakcji, toteż jego niespodziana wizyta zdumiała

wszystkich i przerwała gwałtowną kłótnię. Uśmiechając się, witał obecnych

uściskiem dłoni z układną uprzejmością światowca. Żona jego urządzała tego

wieczora przyjęcie, na którym miała śpiewać; przyszedł po prostu osobiście

zaprosić Jantrou, by zapewnić sobie pochlebną wzmiankę w gazecie. Wydawał

się jednak uradowany spotkaniem Saccarda.

background image

— Co słychać, wielki człowieku?

— Powiedz pan, nie sprzedałeś swoich akcji? — nie odpowiadając mu zapytał

Saccard.

Czy sprzedał? Ach, nie! Jeszcze nie! Śmiech jego brzmiał bardzo szczerze i

przekonywająco.

— Ależ w naszej sytuacji nigdy nie należy sprzedawać! — wykrzyknął

Saccard.

--- Oczywiście! Nigdy! To właśnie chciałem powiedzieć. Wszyscy jesteśmy

solidarni, możesz pan na mnie liczyć. Przymrużył oczy i spoglądając z ukosa

zapewniał, że za pozostałych czonków zarządu: Sèdille'a, Kolba, markiza de

Bohain, może ręczyć jak za siebie samego. Interes idzie przecież świetnie,
wszyscy działają, zgodnie, uszczęśliwieni tym nieprawdopodobnym wręcz

powodzeniem, o jakim giełda nie słyszała od pięćdziesięciu co najmniej lat.

Pożegnał każdego z obecnych jakimś miłym słowem i wyszedł powtarzając, że

liczy na obecność wszystkich trzech panów na swoim przyjęciu. Mounier,

tenor z Opery, ma śpiewać razem z jego żoną. Cóż to będzie za wspaniały

efekt!

— A więc?— zapytał Huret, zmierzając również do wyjścia — to wszystko, co

masz mi do powiedzienia?

— Najzupełniej! — oschle oświadczył Saccard.

Specjalnie zatrzymał się dłużej, aby nie wyjść, jak to czynił zwykle, razem z

Huretem. Następnie, zostawszy sam na sam z redaktorem dziennika,

wykrzyknął:

—A .więc wojna, mój drogi! Nie ma co oszczędzać ich dłużej; wal pan bez

pardonu w całą tę zgraję!... Ach, nareszcie będę mógł

prowadzić walkę po swojemu!

— W każdym razie to mocno ryzykowne! — zawyrokował Jan- trou, którego

na nowo zaczęły ogarniać wątpliwości.

W korytarzu, na ławeczce, Marcelle ciągle jeszcze czekała. Była dopiero

czwarta, ale Dejoie zapalił już lampy, gdyż zmrok zapadł

szybko w szarych potokach uporczywego deszczu. Ilekroć przechodził

obok ławki, zwracał się do Marcelłe, chcąc ją rozerwać. Zresztą bieganina

redaktorów coraz bardziej się ożywiała, z sąsiedniej sali dochodziły głośne

wybuchy śmiechu, gorączka narastała w miarę zbliżania się godziny

wypuszczenia gazety.

Podniósłszy nagle oczy, Marcelle dostrzegła przed sobą Jordana. Ociekał

wodą, usta drżały mu nerwowo, na twarzy malowało się przygnębienie,

patrzył przed siebie wzrokiem człowieka, który stracił ostatnią nadzieję.

Zrozumiała bez słowa.

— Nic, prawda? — zapytała blednąc.

background image

— Nic, kochanie, całkiem nic... Nigdzie... Niemożliwe... Z ust jej wydarła się

cicha skarga rozpaczy.

— Ach, mój Boże!

W tym właśnie momencie Saccard wyszedł z gabinetu Jantrou i zdumiał się,

zobaczywszy ją jeszcze tutaj.

— Jak to! Więc ten latawiec teraz dopiero wrócił? Proponowałem pani, żebyś

zechciała poczekać w moim gabinecie.

Marcelle utkwiła wzrok w jego twarzy, w jej wielkich rozpaczliwie smutnych

oczach zabłysła nagła decyzja. Bez namysłu, z odwagą cechującą kobiety w

przystępie uniesienia, zawołała:

— Mam do pana ogromną prośbę... Gzy mógłby pan teraz przejść z nami do

swojego gabinetu...

— Ależ proszę bardzo.

Jordan domyślając się, o co chodzi, usiłował ją powstrzymać. Przejęty

chorobliwym niepokojem, w jaki wtrącały go zawsze kwestie pieniężne,

szeptał jej nerwowo do ucha urywane: „Nie! Nie!" Wyrwała mu się jednak i

rad nierad musiał za nią podążyć.

— Proszę pana — zaczęła Marcelle, gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi

pokoju — mój mąż od dwóch godzin ugania się na próżno po mieście w

poszukiwaniu pięciuset franków, a nie śmie zwrócić się do pana o pożyczkę...

A więc ja proszę pana o nią...

Z werwą, z dowcipem wesołej i śmiałej kobietki, odmalowała mu ranne

zajście, wtargnięcie Buscha, inwazję trzech mężczyzn na ich mieszkanko,

opowiadając następnie, w jaki sposób udało się jej odeprzeć atak, ale pod

warunkiem zapłacenia długu tego samego jeszcze dnia. Ach, z jak strasznymi

kłopotami pieniężnymi muszą zmagać się biedacy, ileż łez rozpaczy wyciska

im z oczu wstyd i bezsilność! Życie ich zagrożone jest stale z powodu kilku

marnych pięciofrankówek!

Busch — powtórzył Saccard. — Wpadliście w szpony tego

starego łotra!... — Następnie, zwracając się dobrotliwie do Jordana, który stał

milczący, pobladły od nieznośnego uczucia przykrości, dodał życzliwie: —-

Oczywiście! Dam panu natychmiast te pięćset franków. Trzeba było od razu

zwrócić się do mnie!

Siadł przy stole, by podpisać czek, gdy nagle zawahał się. Przypomniał sobie o

liście od Buscha i o wizycie, którą odkładał z dnia na dzień, podejrzewając

jakąś brudną historię. Dlaczego nie miałby, korzystając z tej okazji, pójść zaraz

na ulicę Feydeau, mając wygodny pretekst!

— Słuchajcie, znam dobrze tego łajdaka... Lepiej, abym ja sam poszedł

osobiście do niego i zobaczył, czy nie uda mi się wytargować pańskich weksli

za połowę ceny.

background image

Oczy Marcelle rozbłysły wdzięcznością.

— Och, jaki pan dobry! — I zwracając się do męża zawołała: — No i widzisz,

głuptasie, pan Saccard nie zjadł nas!

Jordan pochwycił ją w objęcia i ucałował, dziękując jej za to, że wykazywała

więcej od niego energii i zręczności w walce z trudnościami życiowymi, które

jego całkowicie paraliżowały..

— Niech mi pan nie dziękuję! — rzekł Saccard, gdy młody człowiek ściskał mu

wylewnie-rękę. — Cała przyjemność po mojej stronie, miło mi widzieć, że tak

bardzo się kochacie. Wracajcie do domu i nie martwcie się o nic!

Czekający przed redakcją, powóz w dwie minuty zawiózł go na ulicę Feydeau

przez tonący w błocie Paryż, wśród chlapaniny kałuż i natłoku parasoli. Na

górze jednak daremnie dzwonił do starych odrapanych drzwi, gdzie wyryty

czarnymi dużymi literami na miedzianej tabliczce widniał napis: „Porady

prawne"; nikt nie otwierał, a wewnątrz nie słychać było najmniejszego ruchu.

Chciał już odejść, lecz, zdenerwowany, z całych sił załomotał jeszcze pięścią

we drzwi. Wtedy dały się słyszeć powolne, niepewne kroki i na progu stanął

Zygmunt.

— Ach, to pan!... Myślałem, że to wrócił brat i że zapomniał klucza. Ja nigdy

nie odpowiadam na dzwonki... Brat wkrótce nadejdzie, może pan poczekać,

jeżeli zależy panu na spotkaniu z, nim.

Tym samym powolnym, chwiejnym krokiem przeszedł wraz z gościem do

pokoju wychodzącego na plac Giełdowy. Mimo mgły deszczowej snującej się

nisko nad ulicami, tutaj, na najwyższym piętrze, było jeszcze całkiem widno.

Pustka pokoju przejmowała aż chłodem, za całe umeblowanie służyło wąskie,

żelazne łóżko, stół, dwa krzesła

i kilka półek zawalonych książkami. Przed kominkiem, w małym,

zapomnianym piecyku dogasał nie podsycany ogień.

— Niech pan spocznie, proszę. Brat powiedział, że schodzi na moment i zaraz

wraca.

Ale Saccard podziękował za krzesło, przyglądając się Zygmuntowi, uderzony

widocznymi postępami gruźlicy trawiącej organizm tego wysokiego, bladego

młodzieńca o dziecięcych oczach, których marzący wyraz nie harmonizował

dziwnie z energicznym uporem, jaki zdradzał zarys czoła. Przeraźliwie

wychudła twarz, otoczona długimi puklami włosów, wydłużyła się jeszcze i

pochyliła jakby ku mogile.

— Gzy pan chorował? — zapytał nie wiedząc, co powiedzieć. Zygmunt

machnął lekceważąco ręką.

-— Och, jak zawsze! Ostatni tydzień był dosyć ciężki z powodu tej ohydnej

pogody... Ale czuję się mimo wszystko nieźle. Przestałem sypiać, więc mogę

pracować, i mam trochę gorączki, co mnie rozgrzewa ...Ach, tyle byłoby

background image

jeszcze do zrobienia! — Usiadł znowu przy stole, na którym leżała jakaś

otwarta książka w języku niemieckim. — Przepraszam pana, że siadam —

dodał — ale całą noc spędziłem na czytaniu tego dzieła. To wspaniałe dzieło,

owoc dziesięciu lat życia mojego mistrza, Karola Marksa, wielkie studium o

kapitale, które od dawna nam obiecywał... Tak, to nasza Biblia!

Saccard zbliżył się i rzucił ciekawe spojrzenie na książkę, ale odstraszył go

widok gotyckich liter.

— Poczekam, aż ją przetłumaczą — powiedział ze śmiechem. Młody człowiek

pokręcił głową, dając jakby do zrozumienia, że

nawet w przekładzie dzieło będzie dostępne jedynie dla wtajemniczonych. Nie

była to książka propagandowa. Ale jakaż w niej potężna siła logiki, jak

przytłaczające bogactwo dowodów wykazujących niechybny upadek naszego

obecnego społeczeństwa opartego na systemie kapitalistycznym! Grunt został

oczyszczony, można przystąpić do odbudowy.

— A więc to generalna rozprawa? — zapytał żartobliwie Saccard.

— W zakresie teorii tak! — odparł Zygmunt. — Wszystko, co tłumaczyłem

panu kiedyś, opis całej ewolucji społecznej, znajduje się tutaj, w tej książce.

Pozostaje nam teraz jedynie wprowadzić teorię w czyn... Jesteście chyba ślepi,

jeżeli nie widzicie ogromnych postępów, jakie z każdą godziną czyni nasza

ideologia. Tak na przykład pan, który dzięki swojemu Bankowi

Powszechnemu przyciągnąłeś

ł scentralizowałeś w ciągu trzech lat setki milionów, zdajesz się absolutnie nie

podejrzewać, że prowadzisz nas prostą drogą ku kolektywizmowi... Z

zapałem śledziłem pańską działalność. Tak, zamknięty z dala od ludzi w ciszy

tego pokoju, dzień po dniu studiowałem rozwój pańskiego przedsiębiorstwa i

znam je równie dobrze jak pan; dajesz nam pan wspaniałą lekcję poglądową,

gdyż w gruncie rzeczy państwo kolektywistyczne doprowadzi po prostu do

końca rozpoczęte, przez pana dzieło: gdy pan wywłaszczysz już wszystkich

drobnych posiadaczy, ono z kolei wywłaszczy pana, realizując pańskie

wygórowane ambicje, spełniając pańskie marzenie o wchłonięciu wszystkich

kapitałów świata, o stworzeniu jedynego, banku, który byłby ogólną,

składnicą całego bogactwa publicznego... Och, ja osobiście jestem pełen

podziwu dla pana! Gdyby to zależało ode mnie, nie krępowałbym w niczym

pańskiej działalności, gdyż jesteś genialnym prekursorem, torujesz nam drogę

i rozpoczynasz nasze dzieło!

Uśmiechnął się bladym, zgaszonym jakby przez chorobę uśmiechem, widząc

zainteresowanie swojego słuchacza, którego zdumiewała jego głęboka

znajomość aktualnych stosunków finansowych i który czuł się mile

pochlebiony jego inteligentnymi pochwałami.

background image

— Ale — ciągnął dalej — z chwilą gdy wywłaszczymy was w imieniu narodu,

zastępując wasze interesy prywatne interesem ogółu, przekształcając waszą

machinę do wysysania cudzych pieniędzy w regulator bogactwa społecznego,

wtedy przede wszystkim zniesiemy to.

Wyszukawszy wśród sterty rozłożonych na stole papierów jakąś monetę, ujął

ją w dwa palce i podniósł w górę, jako ofiarę skazaną na zagładę. --- Pieniądz!

— wykrzyknął Saccard. — Zniesiecie pieniądz! Toż to szaleństwo!

— Zniesiemy pieniądz w postaci monety... Niechżeż pan zrozumie, że

pieniądz kruszcowy nie ma zastosowania, nie ma racji bytu w państwie

kolektywistycznym. Jako środek zapłaty zastąpimy pieniądz bonami pracy;

jeżeli natomiast traktuje go pan jako miernik wartości, to my mamy inny, który

nam go doskonale zastąpi, a który uzyskujemy, ustalając średnią dni

roboczych w naszych warsztatach... Trzeba zniszczyć ów pieniądz, który

maskuje i ułatwia wyzysk człowieka pracy, pozwala go okradać, redukując

jego płacę roboczą do najniższej sumy niezbędnej mu, by nie umrzeć z głodu.

Czyż może być coś straszniejszego od posiadania pieniądza, który pozwala

akumulować

w jednym ręku majątki prywatne, zagradza drogę twórczej cyrkulacji, tworzy

skandaliczne fortuny władające niepodzielnie rynkiem finansowym i

produkcją społeczną? Wszystkie nasze kryzysy, cała nasza anarchia stąd się

bierze... Należy zgładzić, unicestwić pieniądz! Ale Saccard wpadł w gniew. Jak

to! Miałoby zniknąć złoto, pieniądze, owe błyszczące gwiazdy, które

przyświecały całemu jego życiu! Bogactwo uzmysławiał sobie zawsze w

owym blasku nowych monet, spływających z nieba jak mieniące się w słońcu

potoki wiosennego deszczu i ścielących się na ziemi gęsto jak grad, wyobrażał

je sobie zawsze w postaci stosów srebra i złota, które przerzucano łopatami dla

samej rozkoszy wpatrywania się w ich połysk i wsłuchiwania w ich

harmonijny dźwięk. I tę właśnie radość, tę jedyną rację walki i życia chciano

unicestwić!

— Ależ to niedorzeczność, tak, to niedorzeczność!... Nigdy! Rozumie pan!

Nigdy!

— Dlaczego nigdy? Dlaczego niedorzeczność?... Czyż w gospodarce rodzinnej

posługujemy się pieniądzem? Mamy w niej do czynienia jedynie ze wspólnym
wysiłkiem i wymianą... A zatem, po co pieniądz, skoro całe społeczeństwo

stanie się jedną wielką rodziną, która sama się będzie rządzić?

— Mówię panu, że to szaleństwo!... Zniszczyć pieniądz! Ależ pieniądz to istota

życia! Bez niego nic by nie pozostało, absolutnie nic! Chodził nerwowo po

pokoju, całkowicie wytrącony z równowagi. I w tym uniesieniu, przechodząc

koło okna, rzucił okiem na plac, by

background image

przekonać się, czy giełda stoi jeszcze na miejscu, czy ten straszny człowiek

jednym dmuchnięciem nie obrócił jej w gruzy. Gmach stał nadal, ale jego

kontury zacierające się w mroku zapadającego zmierzchu, spowite jakby w

całun deszczu, wydawały się jakimś bladym widmem giełdy, które rozwieje

się lada moment, pozostawiając po sobie tylko szarą smugę dymu.

— A zresztą, głupi jestem wdając się z panem w dyskusje. To niemożliwe...

Spróbujcie unicestwić pieniądze, chciałbym to zobaczyć!

— Ba! — szepnął Zygmunt. — Wszystko unicestwia się, wszystko przeobraża

się i znika... Tak na przykład byliśmy już raz świadkami przemiany jednej

formy bogactwa w drugą, gdy zmalała wartość ziemi, gdy nieruchomości,

wielkie majątki ziemskie, pola i lasy ustąpiły pierwszeństwa majątkom

ruchomym, przemysłowym, rentom i akcjom, a dzisiaj jesteśmy świadkami

przedwczesnej zgrzybiałości

tej nowej formy bogactwa, nader szybkiego spadku jej wartości, jest bowiem

rzeczą niewątpliwą, że stopa procentowa obniża się, że nie sięga nawet

normalnych pięciu procent... Wartość pieniądza spada zatem, dlaczego więc i

sam pieniądz nie miałby zniknąć? Dlaczego jakaś nowa forma bogactwa nie

miałaby w przyszłości regulować stosunków społecznych? Tę właśnie

jutrzejszą formę bogactwa stanowić będą nasze bony pracy.

Zatopił się w kontemplacji trzymanej w ręce monety, jak gdyby wyobrażał
sobie, że ma przed sobą ostatni grosz minionych stuleci, jakiś grosz zabłąkany,

który przeżył dawne, zmarłe już społeczeństwo. Ileż łez radości i rozpaczy

spłynęło na ten marny kruszec, niszcząc go! I Zygmunta przejął smutek

odwiecznego pożądania ludzkiego.

— Tak — podjął cicho po chwili milczenia — ma pan rację. My nie będziemy

nigdy świadkami tego. Trzeba długich jeszcze lat. Nic wiadomo nawet, czy

miłość bliźniego będzie miała w sobie dosyć siły, by zastąpić w organizacji

społecznej egoizm... A jednak żywiłem nadzieję rychlejszego triumfu, tak

gorąco pragnąłbym dożyć tej jutrzenki sprawiedliwości!

Gorzka świadomość choroby sprawiła, że głos jego załamał się na moment.

On, który w swej negacji śmierci traktował ją tak, jakby nie istniała, uczynił

teraz ręką ruch oddalający jej widmo. Wnet jednak wróciła mu zwykła

rezygnacja. •

— Spełniłem swój obowiązek, pozostawię po sobie przynajmniej notatki jeżeli

nie zdążę wykończyć całkowicie dzieła odbudowy, które było moim

marzeniem. Społeczeństwo jutra musi być dojrzałym owocem cywilizacji,

jeżeli bowiem nie uda się zachować dodatnich stroń współzawodnictwa i

kontroli, wszystko runie... Jakże wyraźnie widzę je w tej chwili, to

społeczeństwo, urzeczywistnione wreszcie, opracowane przeze mnie w

najdrobniejszych szczegółach w ciągu długich bezsennych nocy! Wszystko jest

background image

przewidziane, wszystko rozstrzygnięte! Będzie to wreszcie królestwo

najwyższej sprawiedliwości, absolutnego szczęścia. Mam je tutaj, na papierze,

wzniesione z matematyczną, ścisłością, definitywne. Jego długie, wychudłe

dłonie błądziły wśród rozrzuconych na stole notatek; ten człowiek, który w

czterech nagich ścianach swojego pokoju dogorywał powoli wolny od

wszelkich potrzeb, który nie mógł już ani jeść, ani spać, podniecał się, snując

sen o odzyskanych miliardach

rozdzielanych sprawiedliwie między wszystkich ludzi, o radości i zdrowiu,

jakie jednym pociągnięciem pióra przywracał cierpiącej ludzkości.

Saccard drgnął nagle na dźwięk słów wypowiedzianych szorstkim głosem:

— Co pan tutaj robi?

Był to Busch, który wróciwszy właśnie z miasta, obrzucił gościa podejrzliwym

spojrzeniem zazdrosnego kochanka, bał się bowiem stale

o to, by zbyt długa rozmowa nie doprowadziła brata do ataku kaszlu. Nie

czekając zresztą odpowiedzi, z macierzyńską troskliwością upominał brata i

zrzędził niezadowolony:

— Jak to! Znowu dopuściłeś do wygaśnięcia ognia! Zastanów się trochę, przy

takiej wilgoci... Postępujesz doprawdy jak dziecko! •

Klęknąwszy, mimo tuszy i ociężałości, przed piecykiem, łupał już drewka i

rozpalał ogień. Następnie przyniósł miotłę, sprzątnął pokój

i zapytał chorego, czy nie zapomniał o lekarstwie, które miał brać co dwie

godziny. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy Zygmunt, ulegając jego prośbom,

wyciągnął się na łóżku, by trochę odpocząć. I zwracając się do Saccarda

zapytał:

— Może zechce pan przejść do mojego gabinetu?...

W gabinecie Saccard zobaczył panią Mechain siedzącą na jedynym krześle.

Odbyła właśnie z Buschem doniosłą wyprawę w pobliskie sąsiedztwo, skąd

wrócili zachwyceni osiągniętymi rezultatami. Nareszcie po długim,

beznadziejnym oczekiwaniu mogli ruszyć z miejsca sprawę, która najbardziej

leżała im na sercu. Od trzech już lat Mèchainowa biegała po całym Paryżu,

poszukując Leonii Gron, uwiedzionej dziewczyny, której hrabia de Beauvill'ers

dał rewers na dziesięć tysięcy franków, płatnych w dniu jej pełnoletności.

Daremnie Mèchainowa zwracała się do swojego kuzyna Fayeux, poborcy rent

z Vendóme, który kupił dla Buscha ów rewers wraz z całą masą innych

wierzytelności pochodzących ze spadku po niejakim Charpier, kupcu

zbożowym, parającym się ponadto lichwą: Fayeux nie mógł udzielić jej

żadnych bliższych informacji, donosił tylko, że Leonia Cron miała podobno

służyć w Paryżu u jakiegoś komornika, że przeszło dziesięć lat temu opuściła

Vendome, dokąd ani razu nie przyjechała i gdzie nie miał kogo zapytać o nią,

gdyż wszyscy jej krewni pomarli. Mèchainowa dotarła wprawdzie do

background image

rzeczonego komornika, a nawet udało się jej odkryć dalszy ślad Leonii u

jakiegoś rzeźnika,

u jakiejś damy z półświatka i wreszcie u pewnego dentysty; tu jednak nić

urywała się, trop zanikał, upadła dziewczyna ginęła w odmętach

Paryża, jak igła w stogu siana. Daremnie biegała pani Mèchain po biurach

pośrednictwa pracy, odwiedzała podejrzane hoteliki, przeszukiwała

najohydniejsze przybytki rozpusty, niestrudzona, czujna, nadsłuchując

ciekawie, ilekroć imię Leonia obijało się jej o uszy. I oto tę dziewczynę, tak

daleko poszukiwaną, odnalazła dzisiaj przypadkiem całkiem blisko, na ulicy

Feydeau, w sąsiednim domu publicznym, gdzie zapędziła się w pogoni za

jakąś dawną lokatorką Neapolitanii, dłużną jej trzy franki. Wiedziona

genialnym iście przeczuciem, rozpoznała ją pod dystyngowanym imieniem

Leonidy, w chwili gdy Madame wzywała ją piskliwym głosem do salonu.

Natychmiast dała znać Buschowi i wróciła z nim razem do zakładu, by

przeprowadzić pertraktacje z Leonią; w pierwszej chwili Busch zdumiał się,

ujrzawszy tę ordynarną dziewkę o sztywnych, czarnych włosach, opadających

nisko na czoło, o płaskiej i nalanej twarzy noszącej piętno plugawej rozpusty;

wkrótce jednak zdał sobie sprawę z tego specyficznego wdzięku, jakim

musiała odznaczać się kiedyś, nim dziesięć lat prostytucji zniszczyło go

doszczętnie; zachwycony był zresztą, że tak nisko upadła, że stała się tak

odrażająca. Zaoferował jej tysiąc franków w zamian za odstąpienie mu praw

do rewersu. Dziewczyna była głupia i przyjęła propozycję z dziecinną

radością. Nareszcie więc będą mogli zacząć ścigać hrabinę de Beamdlliers,

nareszcie zdobyli tę tak długo poszukiwaną broń, która swoją szpetotą i hańbą

przerastała najśmielsze ich nadzieje!

— Czekałem na pana, panie Saccard. Mamy z sobą do pomówienia... Dostał

pan chyba mój list, prawda?

W ciasnym, zawalonym aktami pokoju, słabo oświetlonym małą kopcącą

lampką, Mèchainowa siedziała bez ruchu na jedynym krześle, nie odzywając

się ani słowem. Saccard, stanąwszy przy biurku, nie chcąc, by pomyślano, że

przybył wskutek gróźb Buscha, poruszył od razu sprawę Jordana.

— Przepraszam — rzekł szorstkim, pogardliwym tonem — wstąpiłem do

pana, chcąc uregulować dług jednego z moich redaktorów... Chodzi o małego

Jordana, niezwykle miłego chłopca, którego ścigasz pan z oburzającą zaiste

zajadłością... Nie dalej jak dziś rano zachowałeś się pan w stosunku do jego

żony w sposób niegodny dobrze wychowanego mężczyzny...

Busch, zaatakowany w ten sposób znienacka, gdy sam gotował się do napaści,

stracił grunt pod nogami i rozwścieczony słowami Saccarda zapomniał o

historii, w związku z którą chciał się z nim zobaczyć.

background image

— Co! Przychodzisz pan w sprawie Jordanów... W interesach nie ma kobiet

ani dobrze wychowanych mężczyzn. Jak ktoś jest winien, niech płaci, i basta!...

Nicponie kpią sobie ze mnie już od lat, diabeł sam wie, z jakim trudem

wyciągnąłem od nich — centym po centymie — czterysta franków... Do

cholery! Zlicytuję ich, wyrzucę na bruk jutro rano, jeżeli dziś wieczorem nie

położą, mi tu, na biurku, trzystu trzydziestu franków piętnastu centymów,

które mi są jeszcze winni!

A gdy Saccard, chcąc ze względów taktycznych wyprowadzić go do reszty z

równowagi, oświadczył, że zwrócili mu co najmniej czterdziestokrotnie tę

wierzytelność, która nie kosztowała go zapewne i dziesięciu franków, jął

wykrzykiwać z wściekłością:

— No właśnie! Wszyscy powtarzacie tę samą śpiewkę... A koszty sądowe to

nic? Te trzysta franków urosło do przeszło siedmiuset... Ale co mnie to może

obchodzić! Nie płacą mi, więc dochodzę swego. Nie moja wina, że

sprawiedliwość każe sobie słono płacić... Więc co, jak kupiłem weksel na

dziesięć franków, to mam upominać się tylko o te dziesięć franków, i koniec!...

A moje ryzyko, moja latanina, mój wysiłek umysłowy, tak, tak, moja

inteligencja, to się nie liczy? O, właśnie może pan zapytać obecnej tu pani

Mechain. To ona zajmowała się sprawą Jordana. Ile nabiegała się za nią, ile

butów zdarła, drapiąc się po schodach rozmaitych redakcji, skąd jak żebraczkę

wyrzucano ją za drzwi, nie dając adresu. Nad tym interesem pracowaliśmy

przez wiele miesięcy, śnił nam się po nocach, to jedno z naszych arcydzieł,

kosztuje mnie on zawrotne pieniądze, licząc choćby tylko po dziesięć su za

godzinę.

Wpadał w zapał, szerokim gestem pokazywał stosy akt wypełniające pokój.

— Mam tutaj wierzytelności na przeszło dwadzieścia milionów,

najrozmaitszych okresów, ze wszystkich możliwych środowisk, należności
groszowych i milionowych... Chcesz pan to wszystko za milion? Proszę

bardzo... I pomyśleć, że na niektórych dłużników czyham już od ćwierć wieku!

Żeby dostać marne kilkaset franków, a nieraz i mniej, wyczekuję cierpliwie

całymi latami, czekając, aż

zrobią majątek lub odziedziczą spadek... Inni zaś, nieznani a najliczniejsi, leżą

tam w kącie, widzisz pan, w tej stercie papierów. To nicość... A właściwie to

surowiec, z którego muszę wykrzesać życie lub raczej wydobyć środki do

życia, Bóg wie kosztem jakich kłopotliwych i zawiłych poszukiwań. I pan

chcesz, żebym złapawszy wreszcie jakiegoś wypłacalnego dłużnika nie wypruł

z niego bebechów! Go to, to nie! Chyba nie uważasz mnie pan za takiego

idiotę, pan sam nie byłbyś takim głupcem.

Nie wdając się w dalsze dyskusje, Saccard wyciągnął portfel.

background image

— Dam panu dwieście franków, a pan zwrócisz mi akta Jordana z

pokwitowaniem odbioru całej należności.

Busch aż podskoczył z oburzenia.

— Dwieście franków! Nigdy w życiu!... Należy mi się trzysta trzydzieści

franków piętnaście centymów. I nie ustąpię ani centyma.

Ale Saccard, z niewzruszoną pewnością człowieka znającego potęgę

wyłożonych na stół pieniędzy, powtórzył jeszcze kilkakroć obojętnym tonem:

— Daję panu dwieście franków...

I Żyd, w głębi ducha przekonany, że nie warto się upierać, zgodził się w końcu

ze łzami wściekłości w oczach.

— Jestem zbyt miękki. Co za podłe rzemiosło!... Słowo honoru! Rabują mnie!

Okradają! Proszę bardzo, nie krępuj się pan, korzystaj z okazji, poszperaj sobie

w papierach, może znajdziesz coś jeszcze za te swoje dwieście franków!

Wreszcie podpisawszy pokwitowanie i skreśliwszy parę słów do komornika,

gdyż nie miał już u siebie akt sprawy, oparł się o biurjko, oddychając ciężko,

tak wzburzony, że byłby wypuścił Saccarda, gdyby nie Mèchainowa, która

dotąd siedziała nieruchomo, beż słowa.

— A nasza sprawa? — rzekła.

Przypomniał sobie nagle i ucieszył się, że będzie mógł wziąć odwet za

poniesioną porażkę. Ale wszystko, co tak starannie przygotował, całe

opowiadanie, pytania, zręcznie obmyślany przebieg rozmowy, wszystko to

ulotniło się nagle wobec chęci jak najszybszego przejścia do sedna sprawy.

— Ach, prawda! Nasza sprawa... Pisałem do pana, panie Saccard. Pozostaje

nam jeszcze do uregulowania pewien bardzo stary rachunek...

Wyciągnąwszy rękę wziął akta Sicardota i rozłożył je przed sobą na biurku.

— W 1852 roku, gdy zamieszkał pan przy ulicy La Harpe, wystawił pan

dwanaście weksli po pięćdziesiąt franków niejakiej pannie Rozalii Chavaille,

lat szesnastu, którą pewnego wieczora zgwałcił pan na klatce schodowej... Oto

te weksle. Nie zapłaciłeś pan ani jednego, wyprowadziwszy się bez podania

adresu, przed upływem terminu płatności pierwszego z nich. A co gorsza

podpisałeś pan fałszywym nazwiskiem Sicardot, panieńskim nazwiskiem

swojej pierwszej żony...

Saccard, bardzo blady, patrzył i słuchał bez słowa. Wstrząsnął nim dreszcz

nieopisanego wzburzenia, stanęła mu przed oczyma cała przeszłość, doznawał

takiego uczucia, jakby wszystko się waliło, jakby spadała nań jakaś olbrzymia,

bezkształtna masa. Nie mogąc w pierwszej chwili opanować przerażenia,

stracił głowę i wyjąkał:

— Skąd pan o tym wiesz?... Skąd pan to masz?

Potem drżącymi rękami sięgnął pośpiesznie po portfel, myśląc jedynie o tym,

by jak najszybciej zapłacić i odzyskać te kompromitujące papiery.

background image

— Nie było żadnych kosztów, prawda? To sześćset franków... Och, można by

wiele powiedzieć, ale wolę zapłacić bez targów!

I wyciągnął sześć stufrankowych banknotów.

— Chwileczkę — zawołał Busch odsuwając pieniądze. — Nie skończyłem
jeszcze... Obecna tu pani jest kuzynką Rozalii i te papiery należą do niej, ja

występuję jedynie w jej imieniu, żądając zwrotu należności... Biedna Rozalia

została kaleką wskutek pańskiej brutalności. Spadło na nią wiele nieszczęść i

zmarła w okropnej nędzy, u tej właśnie pani, która wzięła ją do siebie... Ta

pani, gdyby zechciała, mogłaby opowiedzieć panu wiele rzeczy...

— Strasznych rzeczy! — podkreśliła swoim cienkim głosikiem Mè-chainowa,

przerywając wreszcie uporczywe milczenie.

Saccard, który zapomniał o jej obecności, spojrzał teraz z przestrachem na jej

skuloną postać, przypominającą wypróżniony do połowy bukłak. Podejrzane

rzemiosło tej kobiety, która jak drapieżny ptak rzucała się na zdeprecjonowane

walory, zawsze przejmowało go trwogą; i teraz oto spotykał ją znowu na

swojej drodze, zamieszaną w tę paskudną historię. — Biedaczka! To doprawdy

bardzo przykre — szepnął. — Ale

jeżeli nie żyje, to, zaiste, nie widzę... W każdym razie proszę, oto sześćset

franków.

Po raz drugi Busch odmówił przyjęcia pieniędzy.

— Przepraszam, nie wie pan jeszcze wszystkiego, ona miała dziecko... Tak,

dziecko, które ma teraz czternasty rok, dziecko tak uderzająco podobne do

pana, że nie mógłby się pan go zaprzeć.

Saccard, oszołomiony ta, wiadomością., powtórzył kilkakrotnie:

— Dziecko, dziecko...

I naraz, odzyskując tupet, szybkim ruchem schował z powrotem do portfelu

wszystkie sześć banknotów i zawołał wesoło:

— No nie! Kpi pan chyba ze mnie! Skoro jest dziecko, nie dam panu

złamanego centyma... Mały dziedziczy po matce i to on dostanie te pieniądze

oraz wszystko, co tylko zechce... Dziecko, ależ to wspaniale, to całkiem

naturalne, to żaden grzech mieć dziecko... Przeciwnie, cieszę się bardzo, słowo

honoru, to mnie odmładza!... Gdzie on jest? Chcę go zobaczyć. Dlaczego nie

przyprowadziliście go od razu? Teraz z kolei Busch zamilkł osłupiały,

przypominając sobie długie wahania i tysiączne środki ostrożności, jakie

przedsiębrała pani Karolina bojąc się powiadomić Saccarda o istnieniu

Wiktora. Zbity z pantałyku, zaplątał się w gwałtownych, zawiłych

wyjaśnieniach i wyśpiewał wszystko naraz: i o sześciu tysiącach, których

domagała się Mèchainowa tytułem zwrotu pożyczek i kosztów utrzymania, i o

dwóch tysiącach zaliczki danej przez panią Karolinę, i o potwornych

instynktach Wiktora, i o umieszczeniu go w Domu Pracy. Saccard zaś

background image

podskakiwał z oburzenia przy każdym nowym szczególe. Jak to! Sześć tysięcy!

A któż zaręczy mu, że, przeciwnie, nie obrabowano dzieciaka? Dwa tysiące
franków zaliczki! Mieli czelność wy'łudzić od jednej z jego znajomych dwa

tysiące franków! Ależ to kradzież, nadużycie zaufania! Dzieciak? Do diabła!

źle go wychowywano i teraz na dobitek żądano, aby płacił jeszcze tym, którzy

ponoszą odpowiedzialność za to złe wychowanie! Biorą go chyba za idiotę!

— Ani centyma! — wykrzyknął. — Słyszycie! Nie uda się wam wyciągnąć mi

ani centyma z. kieszeni!

Busch, pobladły, zerwał się z miejsca i stanął przed biurkiem.

— Zobaczymy jeszcze! Pozwę pana przed sąd!

— Nie gadaj pan głupstw! Wiesz pan doskonale, że sądy nie zajmują się takimi

sprawami... A jeżeli liczysz pan na wyłudzenie

pieniędzy szantażem, to jesteś pan w grubym błędzie, bo ja kpię sobie z

wszystkiego. Dziecko! Ależ upewniam pana, że bardzo mi to pochlebia!

A ponieważ Mèchainowa stała w drzwiach, tarasując przejście, odepchnął ją

brutalnie i wybiegł z pokoju. Zdumienie zaparło jej dech i dopiero gdy Saccard

był już na schodach, rzuciła za nim swoim cienkim, piskliwym głosikiem:

— Łajdak! Brutal!

— Posłyszysz pan jeszcze o nas! — ryczał Busch zamykając z hukiem drzwi.

Saccard był tak podniecony, że kazał stangretowi jechać wprost do domu, na

ulicę Saint-Lazare. Pilno mu było zobaczyć jak najrychlej panią Karolinę;

zagadnął ją bez cienia zażenowania i zbeształ z miejsca za to, że dała wyłudzić

sobie dwa tysiące franków.

.— Ależ, moja droga, nie wolno tak bez zastanowienia szastać pieniędzmi...

Dlaczego, do diabła, działałaś bez porozumienia ze mną?

Pani Karolina, zaskoczona tym, że Saccard wie już o wszystkim, słuchała bez

słowa. A więc nie pomyliła się, rozpoznawszy na kopercie pismo Buscha, teraz

nie potrzebowała już nic ukrywać, kto inny bowiem wyjawił tajemnicę

oszczędzając jej tej przykrej misji. Mimo to wahała się jeszcze, wstydząc się za

tego mężczyznę, który tak swobodnie wypytywał ją o te sprawy.

— Chciałam oszczędzić ci zmartwienia... Ten nieszczęsny dzieciak był w tak

opłakanym stanie, tak strasznie zepsuty... Od dawna już opowiedziałabym ci

wszystko, gdyby nie uczucie...

— Jakie uczucie?... Przyznam się, że nie rozumiem, o co ci chodzi. Pani

Karolina, normalnie tak energiczna i pełna odwagi życiowej,

poczuła nagle, jak ogarnia ją jakiś smutek, jakieś ogromne znużenie i

zniechęcenie, poniechała więc dalszych wyjaśnień i prób usprawiedliwienia

się; on zaś wykrzykiwał dalej radośnie, zachwycony, jakby istotnie

odmłodzony.

background image

— Biedny dzieciak! Możesz być pewna, że pokocham go serdecznie. Dobrze

zrobiłaś umieszczając go w Domu Pracy, aby się nieco ucywilizował. Ale teraz

odbierzemy go stamtąd, damy mu nauczycieli... Jutro zaraz pójdę go zobaczyć,

tak, jutro, jeżeli nie będę zbyt zajęty.

Nazajutrz jednak było posiedzenie zarządu, minął jeden dzień, drugi, potem
tydzień, a Saccard ciągle nie mógł znaleźć chwili czasu.

Często jeszcze mówił o dziecku, odkładając stale odwiedziny w Domu Pracy,

porwany potężnym wirem interesów. W pierwszych dniach grudnia, wśród

chorobliwego rozgorączkowania, które nadal trwało, poruszając ,całą giełdę,

osiągnięto kurs dwóch tysięcy siedmiuset franków. Co gorsza, alarmujące

wieści przybierały na sile, zwyżka szalała przy jednoczesnym, narastającym

stale niepokoju, który stawał się nie do zniesienia: teraz już całkiem głośno

przepowiadano niechybną katastrofę, a mimo to akcje szły niepowstrzymanie

w górę siłą upartego zacietrzewienia, jednego z owych niepojętych obłędów

publiczności, ślepej na oczywistość. Saccard żył już tylko w nierealnej,

pozbawionej umiaru atmosferze swojego kłamliwego triumfu; chociaż jednak

potoki złota spływające za jego sprawą na Paryż otaczały go jakby aureolą

chwały, był dostatecznie inteligentny, aby zdawać sobie sprawę z

niebezpieczeństwa, czuł, że stąpa po spękanym, podminowanym gruncie,

który lada chwila mógł usunąć mu się spod nóg. Toteż jakkolwiek wychodził

zwycięsko z każdej likwidacji, wściekał się bez przerwy na zniżkowców,

których straty musiały już sięgać przerażających sum. Dlaczego, u diabła, ci

Żydzi tak się zawzięli? Czyż nie uda mu się zniszczyć ich wreszcie? Gniewało

go zwłaszcza to, że obok Gundermanna, metodycznie przeprowadzającego

kampanię, wyczuwał innych jeszcze sprzedawców, być może dezerterów

Banku Powszechnego, zdrajców, którzy zachwiani w wierze przechodzili na

stronę wroga, śpiesznie realizując swoje akcje.

Pewnego dnia, gdy Saccard dawał upust niezadowoleniu w obecności pani

Karoliny, ta poczuła się w obowiązku wyznać mu prawdę.

— Czy wiesz, mój drogi, że ja sprzedałam?... Tak, przed chwilą właśnie

sprzedałam ostatnie tysiąc akcji po kursie dwóch tysięcy siedmiuset franków.

Wiadomość ta zdruzgotała go jak zdrada najohydniejsza ze wszystkich.

— Ty sprzedałaś! Ty! Ty! Boże drogi!

Szczerze zmartwiona, ujęła go serdecznie za ręce, przypominając mu, że

przecież oboje z bratem uprzedzali go o tym zamiarze. Brat, przebywający

jeszcze w Rzymie, pisał do niej listy pełne niepokoju z powodu tej przesadnej

zwyżki, której nie rozumiał, a którą za wszelką cenę należało powstrzymać,

chcąc uniknąć stoczenia się w przepaść. Nie dalej jak wczoraj dostała list

zawierający formalny nakaz sprzedaży. A więc sprzedała.

background image

— I to wy! Wy! — powtarzał Saccard. — To wy mnie zwalczaliście, to waszą

działalność wyczuwałem gdzieś w cieniu! To wasze akcje musiałem

odkupywać!

Nie unosił się, jak to miał w zwyczaju, ale dla niej jego przygnębienie było

jeszcze boleśniejsze, chciałaby przemówić mu do rozsądku, nakłonić go do

zaprzestania tej bezlitosnej walki, która zakończyć się mogła jedynie masakrą.

— Mój drogi, posłuchaj... Pomyśl, że nasze trzy tysiące akcji dały przeszło

siedem i pół miliona. Czyż nie jest to zysk przerastający wszelkie nadzieje,

wręcz nienormalny. Go do mnie, to wszystkie te pieniądze budzą we mnie łęk,

nie mogę uwierzyć, że stanowią moją własność. Ale nie chodzi tutaj zresztą o

nasz osobisty interes. Pomyśl o tych wszystkich, którzy w twoje ręce złożyli

swój majątek, o tej przerażającej ilości milionów, jakie ryzykujesz w walce. Po

cóż podtrzymywać tę bezsensowną zwyżkę, po co ją jeszcze podsycać? Słyszę

zewsząd, że u kresu tej drogi czeka niechybna katastrofa... Akcje nie mogą

stale iść w górę, to żadna hańba, jeżeli spadną do rzeczywistej Wartości, wtedy

bowiem bank oparty zostanie na solidnych podstawach, to nas dopiero ocali.

Ale Saccard zerwał się gwałtownie.

— Ja chcę kursu trzech tysięcy franków!... Kupowałem i dalej będę kupował,

choćbym miał zdechnąć... Tak! Niech raczej zginę, niech wszystko zginie wraz

ze mną, jeżeli nie osiągnę i nie utrzymam kursu trzech tysięcy franków!

Po likwidacji z 15 grudnia kurs podniósł się do dwóch tysięcy ośmiuset, a

następnie do dwóch tysięcy dziewięciuset franków. I wreszcie, dwudziestego

pierwszego, wśród wzburzenia rozszalałego tłumu obwieszczono na giełdzie

kurs trzech tysięcy franków. Nie było już ani prawdy, ani logiki; pojęcie

wartości zostało wypaczone do tego stopnia, że zatraciło wszelki rzeczywisty

sens,. Krążyły pogłoski, że Gundermann, wbrew zwykłej ostrożności,

zaangażował w walce ogromne sumy narażając się na straszliwe ryzyko: od

kilku miesięcy, w ciągu których podsycał kampanię zniżkową, straty jego rosły

przerażająco z każdą likwidacją, w miarę jak wzmagała się zwyżka; i

zaczynano nawet szeptać, że może w tej walce skręcić kark. Obłęd ogarnął

wszystkie umysły, spodziewano się cudów.

I Saccard został obwołany królem w tej właśnie ostatniej minucie, gdy

sięgnąwszy szczytu uczuł, przejęty skrytą obawą upadku, jak

ziemia drży mu pod nogami. Kiedy powóz jego zajeżdżał przed imponujący

pałac Banku Powszechnego przy ulicy de Londres, natychmiast wybiegał lokaj

i rozciągał przed nim dywan ciągnący się od stopni westybulu przez chodnik

do rynsztoka; Saccard raczył wtedy wysiadać z powozu i wstępował

triumfalnie w progi gmachu, jak monarcha, który stopą nawet nie tyka bruku.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pieniadze, ROZDZIA˙ 1
Pieniądz Rozdział 4
Pieniądz Rozdział 10
Wojna o pieniadz rozdziału VI piasek125
Pieniądz Rozdział 8
Pieniądz Rozdział 7
Pieniądz Rozdział 2
Pieniądz Rozdział 6
Pieniądz Rozdział 3
Pieniądz Rozdział 1
Pieniądz Rozdział 5
Pieniądz Rozdział 11
Pieniądz Rozdział 12
05 rozdział 1 Cztery zasadnicze nieporozumienia dotyczące funkcji pieniądza
06 rozdział 2 Tworzenie pieniądza wolnego od inflacji i odsetek
05 rozdział 1 Cztery zasadnicze nieporozumienia dotyczące funkcji pieniądza
06 rozdział 2 Tworzenie pieniądza wolnego od inflacji i odsetek
Podstawy zarządzania wykład rozdział 05
03 skąd Państwo ma pieniądze podatki zus nfzid 4477 ppt

więcej podobnych podstron