V
Miesiąc później, w pierwszych dniach listopada, lokal Banku Powszechnego
nie był jeszcze całkowicie wykończony. Stolarze kładli dopiero boazerie,
malarze kończyli kitowanie olbrzymiego oszklonego dachu, którym pokryto
dziedziniec.
Winę za to powolne tempo ponosił Saccard, który nierad ze skromnego
urządzenia przeciągał roboty swoimi wymaganiami luksusu; w końcu, nie
mogąc rozszerzyć murów tak, by urzeczywistnić swe, marzenia o wielkości,
zniechęcił się i zrzucił troskę o zakończenie prac na panią Karolinę. Ona to
zatem czuwała nad instalowaniem ostatnich okienek. Ilość ich była wręcz
zawrotna; otaczały cały dziedziniec przeobrażony w centralny hall: były to
okratowane okienka o poważnym i surowym wyglądzie, nad którymi
widniały ładne miedziane tabliczki z czarnymi napisami. W sumie
rozmieszczenie biur, mimo pewnej ciasnoty lokalu, było bardzo wygodne: na
parterze wydziały, które miały utrzymywać bezpośredni kontakt z
publicznością., rozmaite kasy, oddziały emisyjne, biura zajmujące się
wszelkimi bieżącymi operacjami bankowymi; na górze natomiast wewnętrzny
niejako mechanizm banku, dyrekcja, wydział korespondencji, rachunkowość,
wydział prawny i personalny. Ogółem, na tej całej tak niewielkiej przestrzeni
poruszało się przeszło dwustu urzędników.
I już teraz, chociaż kręcili się jeszcze robotnicy, wbijający ostatnie gwoździe
przy akompaniamencie złota pobrzękującego w kasetkach, uderzała jakaś
surowa atmosfera, atmosfera starodawnej solidności, nastrój, rzekłbyś,
zakrystii, wynikający niewątpliwie z charakteru pomieszczenia — tego starego
pałacu, który wilgotny i mroczny drzemał spokojnie w cieniu drzew
sąsiedniego ogrodu. Miało się wrażenie, iż wchodzi się do klasztoru.
Sam Saccard, wracając pewnego popołudnia z giełdy, uległ temu
wrażeniu, które go zaskoczyło. Zastąpiło mu to nieobecne złocenia. Wyraził
też swoje zadowolenie w rozmowie z panią Karoliną.
— Jak na początek to mimo wszystko nieźle. Panuje tu jakiś intymny nastrój,
istna kapliczka. Potem zobaczymy, co się da zrobić. Dziękuję serdecznie za
trud, jaki sobie pani zadaje od czasu wyjazdu brata.
A ponieważ hołdował zasadzie, że należy wyzyskiwać nieprzewidziane
okoliczności, usiłował bardziej jeszcze podkreślić ten surowy charakter banku,
wymagał od urzędników zachowania i wyglądu kleryków: mówiono tylko
przyciszonym głosem, przyjmowano i wypłacano pieniądze z iście księżą
powściągliwością.
Nigdy dotąd, w ciągu całego swego burzliwego życia, Saccard nie był tak
czynny i energiczny. Od siódmej rano, zanim jeszcze przybyli urzędnicy, nim
nawet woźny rozpalił u niego ogień, był już w swoim gabinecie, przeglądał
korespondencję, odpowiadał na najbardziej pilne listy. Następnie, aż do
jedenastej, trwał nieprzerwany galop: przyjaciele i poważni klienci, maklerzy,
kulisjerzy, remizjerzy, cała chmara ludzi ze świata finansów, nie mówiąc już o
defiladzie naczelników biur, którzy przychodzili po rozkazy. On sam zaś,
wykorzystując każdą wolną chwilę, przeprowadzał lotną inspekcję biur, gdzie
urzędnicy żyli w ciągłym strachu przed jego nagłymi wizytami o
najróżniejszych, zawsze innych porach dnia. O jedenastej szedł na górę na
śniadanie do pani Karoliny, jadł i pił dużo, z apetytem człowieka szczupłego,
któremu nie grozi otyłość; nawet i ta godzina spędzana przy stole nie była
stracona, gdyż spowiadał wtedy, jak się wyrażał, swoją uroczą przyjaciółkę,
zasięgał jej opinii o ludziach i rzeczach, choć najczęściej nie umiał korzystać z
jej głębokiej mądrości. W południe wychodził, szedł na giełdę, gdzie chciał być
jednym z pierwszych, by zobaczyć się i porozmawiać z ludźmi. Zresztą nie
grał otwarcie, przychodził na giełdę wiedząc, że spotka tutaj klientów swojego
banku. A przecież jego wpływ dawał się już wyczuć, wrócił tu jako zwycięzca,
jako człowiek solidny, za którym tym razem stały prawdziwie miliony; i
spryciarze, patrząc na niego, powtarzali sobie niezwykłe pogłoski
przyciszonym głosem, przepowiadając mu ostateczne zwycięstwo. O wpół do
czwartej był już z powrotem u siebie i zasiadał do żmudnej czynności
podpisywania papierów, co robił już tak mechanicznie, że mógł jednocześnie
wydawać polecenia urzędnikom, odpowiadać na pytania, załatwiać
rozmaite sprawy, swobodnie rozmawiając i nie przerywając podpisywania. Do
szóstej przyjmował jeszcze interesantów, wykańczał pracę bieżącą i
przygotowywał robotę na następny dzień. Potem szedł na górę, do pani
Karoliny, spożywał posiłek obfitszy jeszcze niż o jedenastej, głównie delikatne
ryby i dziczyznę, popijając wybrednie dobierane wina, bądź to burgunda,
bądź to bordeaux czy szampana, zależnie od tego, jak upłynął mu dzień.
— Niech się pani ośmieli powiedzieć, że nie jestem rozsądny — wołał ze
śmiechem. — Zamiast uganiać się za kobietami po klubach czy teatrach pędzę
tutaj, u pani boku, żywot poczciwego mieszczucha... Musi pani napisać o tym
bratu, by go uspokoić.
Nie był wprawdzie tak rozsądny, jak utrzymywał, ponieważ miał w tym
czasie przelotny romansik z jakąś śpiewaczką „Bouffes", a któregoś dnia nawet
zapomniał się dłużej, on z kolei, u Żermeny Coeur, w czym nie znalazł zresztą
żadnego zadowolenia. Prawdę mówiąc, wieczorami upadał ze zmęczenia. Żył
zresztą w tak gorączkowym, pełnym napięcia oczekiwaniu upragnionego
sukcesu, że przytłumiało ono jakby i paraliżowało wszystkie inne żądze, aż do
chwili gdy poczuje się zwycięzcą, bezspornym panem fortuny.
—Ba! — odpowiadała wesoło parni Karolina. — Mój brat był zawsze tak
rozsądny, że rozsądek jest dla niego stanem naturalnym,
a nie zasługą... Napisałam mu za to wczoraj, że nakłoniłam pana do tego, by
nie złocić sali posiedzeń. To sprawi mu bez wątpienia
większą przyjemność.
W początku listopada więc, w pewne chłodne popołudnie, gdy pani Karolina
wydawała polecenie malarzowi, by odświeżył po prostu malowidła w sali
posiedzeń, przyniesiono jej jakąś kartę wizytową i powiedziano, że oddawca
koniecznie chce się z nią widzieć. Na zabrudzonej wizytówce widniało
nazwisko Buscha, wydrukowane ordynarnymi czcionkami. Nazwisko to było
jej nie znane; kazała wprowadzić tego pana na górę do gabinetu brata, gdzie
przyjmowała interesantów.
Jeżeli od przeszło pół roku Busch czekał cierpliwie, nie wyzyskując
niezwykłego odkrycia, że Saccard ma nieślubnego syna, nie było to bez
powodu: po pierwsze, wyciągnąć od niego raptem sześćset franków, na które
opiewały weksle wystawione matce dziecka, to doprawdy byłoby nędzne
osiągnięcie, domyślał się zaś, że niełatwo będzie wydusić z niego coś więcej,
jakąś rozsądną sumę paru tysięcy
franków. Saccard był wdowcem, człowiekiem wolnym od jakichkolwiek
więzów, nie bał się skandalu, jakżeż więc nastraszyć go, zmusić, by hojną ręką
zapłacił za wątpliwej wartości podarunek, jakim było to dziecko z przypadku,
wyrosłe w rynsztoku, materiał na sutenera i mordercę? Oczywiście,
Mèchainowa wysmażyła pracowicie ogromny rachunek na około sześć tysięcy
franków: drobne groszowe pożyczki dla Rozalii Chavaille — jej kuzynki, a
matki małego — wydatki poniesione na chorobę nieszczęsnej kobiety, koszty
jej pogrzebu i utrzymania grobu, wreszcie wydatki na samego Wiktora, odkąd
spadł jej na kark: wyżywienie, ubranie, cała masa innych rzeczy. Gdyby jednak
Saccard nie okazał się nazbyt czułym ojcem, mogłoby się zdarzyć, że pośle go
po prostu do diabła. Nic bowiem, z wyjątkiem uderzającego podobieństwa
dziecka, nie zdołałoby udowodnić tego ojcostwa; tak czy inaczej więc, udałoby
się im co najwyżej wyciągnąć od niego należność za weksle, a i to, jeżeli nie
zasłoni się przywilejem przedawnienia. Drugim powodem tej tak długiej
zwłoki był wielotygodniowy okres śmiertelnego niepokoju, jaki Busch
przeżywał przy łóżku swojego brata, Zygmunta, powalonego suchotami.
Przez dwa tygodnie zwłaszcza ten straszny geszefciarz zaniedbał wszystko,
zapomniał o tysięcznych, zaplątanych tropach, które śledził, nie pokazywał się
na giełdzie, poniechał ścigania dłużników, nie opuszczając wezgłowia
chorego, czuwając przy nim, pielęgnując go, zmieniając mu pościel, jak matka.
Ten ohydny sknera stał się nagle rozrzutny, wzywał najlepszych lekarzy
paryskich, chciał drożej płacić aptekarzowi za lekarstwa, aby były
skuteczniejsze; ponieważ zaś lekarze zabronili choremu wszelkiej pracy, a
Zygmunt nie chciał ich słuchać, chował przed nim jego papiery i książki.
Rozgorzała między nimi jakby walka przebiegłości. Gdy tylko zmożony
zmęczeniem strażnik zasypiał, młody człowiek, zlany potem, trawiony
gorączką, wynajdywał jakiś ogryzek ołówka i na marginesie gazety prowadził
dalej swoje obliczenia, dokonywał podziału bogactw stosownie do
wymarzonej przez siebie sprawiedliwości, zapewniając każdemu należny mu
udział w szczęściu i życiu. A Busch, przebudziwszy się, wpadał w gniew
widząc, że stan chorego pogorszył się; serce pękało mu z bólu, gdy patrzył, jak
poświęca on swoim mrzonkom tę znikomą resztkę życia, która mu jeszcze
pozostawała. Dopóki Zygmunt był zdrowy, pozwalał mu bawić się tymi
głupstwami, tak jak dzieciom daje się pajace
do zabawy; ale zabijać się tymi szaleńczymi, nierealnymi pomysłami — to
doprawdy głupota! W końcu Zygmunt, przyrzekłszy z miłości do brata, że
będzie rozsądny, odzyskał trochę sił i powoli zaczął wstawać.
Wtedy właśnie, biorąc się na nowo do roboty, Busch postanowił zlikwidować
sprawę Saccarda, tym bardziej że Saccard wrócił aa giełdę jako zwycięzca i
stawał się znowu kimś, człowiekiem o niewątpliwej wypłacalności.
Sprawozdanie pani, Mèchain, którą posłał na zwiady na ulicę Saint-Lazare,
było jak najbardziej zadowalające. Jednakże wahał się jeszcze, bał się
zaatakować swoją ofiarę wprost, zwlekał, zastanawiając się, jaką taktykę obrać,
by go pokonać, gdy jakaś przypadkowa wzmianka Mèchainowej o pani
Karolinie, owej damie, która zarządzała domem Saccarda i o której opowiadali
jej wszyscy dostawcy, podsunęła mu nowy plan działania. Czy przypadkiem
dama ta nie była prawdziwą panią, dzierżącą klucz od kasy i od serca?
Nierzadko kierował się tym, co nazywał przebłyskiem natchnienia; posłuszny
nagłemu olśnieniu, wyruszał na polowanie wiedziony węchem, ufając, że
fakty pozwolą mu następnie zdobyć pewność i powziąć ostateczną decyzję.
Dlatego właśnie udał się teraz na ulicę Saint-Lazare, by porozmawiać z panią
Karoliną.
Na górze, w gabinecie, pani Karolina stanęła zdumiona na widok tego
grubego, źle ogolonego jegomościa, o płaskiej i brudnej twarzy, ubranego w
piękny, lecz wytłuszczony surdut z białym krawatem. On zaś wpatrywał się w
nią badawczo, chcąc przejrzeć ją do głębi; była taka, jak tego pragnął: wysoka,
zdrowa, z aureolą wspaniałych siwych włosów, rozjaśniających jakby radością
i słodyczą jej młodą jeszcze twarz; uderzył go zwłaszcza wyraz jej ust, dosyć
wydatnych, wyraz takiej dobroci, że natychmiast przestał się wahać.
— Proszę pani, chciałem mówić z panem Saccard, ale powiedziano mi, że go
nie ma...
Kłamał, nie zapytał nawet o Saccarda, wiedział dobrze, że go nie ma, gdyż
specjalnie wyczekiwał momentu jego wyjścia na giełdę.
— Pozwoliłem sobie zatem zwrócić się do pani; w gruncie rzeczy odpowiada
mi to nawet bardziej, gdyż wiem dobrze, do kogo się zwracam... Chodzi tu o
sprawę tak ważną, tak drażliwą...
Pani Karolina, która dotąd nie zaproponowała mu, by usiadł, wskazała mu
teraz krzesło z trwożliwą skwapliwością. — Słucham pana.
Siadł, unosząc troskliwie poły surduta, jakby bojąc się je zabrudzić; przyjął z
góry jako pewnik, że pani Kanolina jest kochanką Saccarda.
— Bo, proszę pani, niełatwo o tym mówić i przyznam się, że w ostatniej chwili
jeszcze zastanawiałem się, czy dobrze robię przychodząc do pani, by jej
powierzyć podobną sprawę... Mam nadzieję, że potraktuje pani mój postępek
jedynie jako chęć umożliwienia panu Saocard naprawienia dawnych win...
Skinęła przyzwalająco, zrozumiawszy jasno, z kim ma do czynienia, i pragnąc
skrócić te niepotrzebne wstępy. Busch zresztą nie kazał się prosić, opowiedział
szczegółowo dawne dzieje: uwiedzenie Rozalii przy ulicy La Harpe, narodziny
dziecka po zniknięciu Saccarda, śmierć matki, która skończyła w rozpuście,
smutny los Wiktora pozostawionego na łasce kuzynki, zbyt zajętej, aby go
dopilnować, wychowującego się więc wśród najgorszych szumowin. Słuchała
go, zaskoczona tą nieoczekiwaną opowieścią, wyobrażała sobie bowiem, że
chodziło o jakąś podejrzaną sprawę pieniężną; potem ogarnęło ją widoczne
wzruszenie, smutny los matki i porzuconego dziecka przejął ją do głębi,
poruszając w niej nie wyżyte uczucia macierzyńskie bezdzietnej kobiety.
— Ale — zapytała — czy jest pan pewien faktów, które mi pan opowiada?...
Tego rodzaju sprawy wymagają niewątpliwych, bezspornych dowodów.
Busch uśmiechnął się.
— Proszę pani, istnieje dowód nie do obalenia, niezwykłe zupełnie
podobieństwo dziecka... Zresztą daty mówią za siebie, wszystko się zgadza i
potwierdza w sposób jak najbardziej oczywisty opowiedziane fakty.
Drżała od wewnętrznego wzburzenia, on zaś obserwował ją. Po chwili
milczenia zaczął mówić dalej:
— Rozumie pani teraz, jak trudno było mi zwrócić się wprost do pana Saccard.
Nie jestem bynajmniej zainteresowany w tym wszystkim, przychodzę jedynie
w imieniu kuzynki Rozalii, pani Mèchain, którą czysty przypadek
naprowadził na ślad, tak długo poszukiwanego ojca; miałem bowiem zaszczyt
powiedzieć pani, że te dwanaście weksli po pięćdziesiąt franków,
wystawionych nieszczęsnej Rozalii, podpisane było nazwiskiem Sicardot; fakt,
którego nie ośmielam się osądzać... wybaczamy, mój Boże, w tej ohydzie życia
paryskiego. Tylko że pan Saccard mógłby opacznie zrozumieć moje
pośrednictwo, nieprawdaż?... Wtedy wpadłem na pomysł, żeby zwrócić się
najpierw do pani, zdać się całkowicie na nią co do dalszego postępowania,
gdyż wiem, jak szczerze obchodzi ją los pana Saccard... Tak więc zna pani
teraz naszą tajemnicę; czy uważa pani, że powinienem poczekać na pana
Sacoard i dzisiaj jeszcze powiedzieć mu o wszystkim?
Panią Karolinę ogarniało coraz silniejsze wzruszenie.
— O nie, nie! Odłóż to pan na później!
Ale sama nie wiedziała, co począć z tym osobliwym zwierzeniem. Busch badał
ją dalej, zadowolony z tej niezwykłej wrażliwości, która wydawała mu ją na
pastwę, wykańczał swój plan, pewien już teraz, że wyciągnie od niej dużo
więcej, niż kiedykolwiek dałby Saccard. .
— Tylko że trzeba by coś postanowić — mruknął.
— A więc dobrze! Sama tam pójdę... Tak, pójdę do tej Neapolitanii zobaczyć tę
panią Mèchain i dziecko... Stokroć lepiej byłoby, żebym najpierw ja mogła
zorientować się w sytuacji.
Myślała na głos, postanowiła zbadać dokładnie sprawę, zanim powie
cokolwiek ojcu. Potem, jeżeli sama przekona się o prawdziwości historii,
będzie zawsze czas powiedzieć mu o wszystkim. Czyż nic była tu po to, by
czuwać nad jego domem i jego spokojem?
— Niestety, sprawa jest nagląca — rzekł Busch, przywodząc ją powoli tam,
gdzie chciał. — Biedne dziecko cierpi: żyje w potwornym wprost środowisku.
Pani Karolina wstała.
— Kładę kapelusz i natychmiast tam idę.
Teraz i Busch również musiał wstać z krzesła; dodał jakby od niechcenia:
— Nie wspominam nawet o małym rachunku, który trzeba będzie
uregulować. Dziecko oczywiście kosztowało; chodzi też o pewną sumę
pożyczoną za życia matki... Zresztą, ja nie wiem nic dokładnego. Nie chciałem
podejmować się niczego. Wszystkie papiery są tam.
— Dobrze, dobrze, zobaczę! Wtedy udał rozczulenie.
— Ach, gdyby pani wiedziała, ile dziwnych rzeczy widzę, zajmując się
interesami! Często najuczciwsi ludzie pokutują za swoje dawne namiętności
lub — co gorsza — za namiętności swoich
rodziców. Mógłbym pani przytoczyć pewien przykład: pani nieszczęsne
sąsiadki, panie de Beauvilliers...
Zbliżył się raptownie do jednego z okien, chciwym spojrzeniem ogarniając
sąsiedni ogród. Niewątpliwie, gdy tylko wszedł do pokoju, myślał o tym
tricku szpiegowskim, zawsze bowiem starał się poznać pole swoich bitew.
Trafnie odtworzył był historię owego rewersu na dziesięć tysięcy franków,
który; hrabia wystawił Leonii Gron — informacje nadesłane z Vendóme
potwierdziły jego domysły: uwiedziona dziewczyna po śmierci hrabiego
została bez grosza, z bezwartościowym świstkiem papieru w ręce; marząc o
wyjeździe do Paryża, zastawiła ostatecznie rewers u lichwiarza Charpier, być
może za sumę pięćdziesięciu franków. O ile jednak od razu udało mu się
odnaleźć Beauvilliersów, to od pół roku daremnie przeszukiwał przy pomocy
Mèchainowej cały Paryż, nie mogąc natrafić na ślad Leonii. Wiedział, że zaraz
po przyjeździe służyła u jakiegoś komornika, odnalazł jej ślad w trzech innych
jeszcze domach: zewsząd wyrzucano ją za złe prowadzenie się, aż w końcu
zniknęła, i daremnie poszukiwał jej we wszystkich rynsztokach. Gniewało go
to tym więcej, że nic nie mógł przedsięwziąć przeciwko hrabinie, dopóki nie
miał w ręce dziewczyny, żywej groźby skandalu. Mimo to jednak nie
poniechał sprawy i teraz, stojąc przy oknie, rad był, że może obejrzeć od
strony ogrodu dom, który dotąd znał tylko z frontu, od ulicy. .
— Czyżby i tym paniom groziła jakaś przykrość? — zapytała pani Karolina z
pełnym współczucia niepokojem.
Przybrał minę niewiniątka.
— Nie, nie sądzę... Miałem jedynie na myśli smutne położenie, w jakim
znalazły się wskutek dawnych win hrabiego... Tak, znam dobrze ich dzieje,
gdyż mam kilku przyjaciół w Vendóme. — Gdy wreszcie zdecydował się
odejść od okna, udane wzruszenie przywiodło mu nieoczekiwanie na myśl
jego własne sprawy. — Ach, głupstwo jeszcze, gdy w grę wchodzą tylko
pieniądze!. Ale gdy do domu wkracza śmierć!
Tym razem niekłamane łzy napłynęły mu do oczu. Pomyślał o swoim bracie,
wzruszenie odebrało mu głos. Pani Karolina wyobraziła sobie, że stracił
niedawno kogoś bliskiego, i powodowana dyskrecją nie pytała o nic. Do tej
chwili nie myliła się co do nikczemnego procederu tego człowieka, wiedziona
odrazą, którą w niej budził; te niespodziewane łzy przekonały ją silniej aniżeli
najzręczniejsza taktyka: jeszcze goręcej zapragnęła pobiec co prędzej do
Neapolitanii.
— Liczę zatem na panią.
— Już wychodzę.
W godzinę później, wziąwszy powóz, pani Karolina błądziła za wzgórzem
Montmartre, nie mogąc znaleźć Neapolitanii. Wreszcie, w jednym z odludnych
zaułków wychodzących ma ulicę Mercadet, jakaś starucha poinformowała
woźnicę. Jakby wiejska droga, pełna wybojów, zawalona błotem i śmieciami,
prowadziła ku nie zabudowanym terenom; i dopiero wpatrzywszy się
uważnie dostrzec było można nędzne lepianki sklecone z gliny, starych desek i
blachy cynkowej, podobne zwaliskom gruzu, ustawione wokół wewnętrznego
podwórka. Od ulicy jednopiętrowy dom, murowany wprawdzie, ale stary i
odrażająco brudny, zdawał się jak dozorca więzienny stać na straży wejścia.
Istotnie, mieszkała w nim pani Mèchain, czujna właścicielka, wiecznie na
czatach, osobiście wyzyskująca swój ludek wygłodniałych lokatorów.
Zaledwie pani Karolina wysiadła z powozu, Mèchainowa ukazała się na
progu, ogromna, z biustem i brzuchem rozsadzającym starą suknię z
niebieskiego jedwabiu, wyświeconą i pękającą w szwach; policzki jej były tai
nabrzmiałe i czerwone, że mały nos ginął w nich, smażąc się, jakby między
dworna rozżarzonymi węglami. Pani Karolina wahała się, przejęta wstrętem,
gdy dodał jej odwagi cienki głosik przypominający łagodne dźwięki pastuszej
piszczałki.
— Ach, to zapewne pan Busch przysłał tu panią!... Przychodzi pani w sprawie
Wiktorka... Proszę, niech pani wejdzie. Tak, to Neapoitania, dobrze pani
trafiła. Ulica nie jest jeszcze wciągnięta do rejestru i nie mamy jeszcze
numerów... Proszę wejść. Musimy najpierw porozmawiać. Mój Boże, jakie to
wszystko przykre, jakie smutne!
Pani Karolina, rada nierada, musiała usiąść na dziurawym krześle w czarnej
od brudu jadalni, gdzie z rozpalonego do czerwoności pieca rozchodziło się
duszące ciepło i czad. Mèchainowa zachwycała się szczęśliwym trafem, dzięki
któremu pani Karolina zastała ją w domu, ma bowiem tyle różnych interesów
w Paryżu, że nie wraca nigdy przed szóstą wieczór.
— Przepraszam panią — przerwała jej wreszcie pani Karolina —przyszłam
tutaj w sprawie tego nieszczęsnego dziecka.
— Oczywiście, zaraz go pani pokażę. Wie pani, że jego matka była moją
kuzynką. Ach, mogę śmiało powiedzieć, że zrobiłam, co do mnie należało!...
Oto papiery i rachunki.
Wyciągnęła z kredensu jakieś akta ułożone starannie w niebieskiej teczce z
papieru, jak u jakiegoś pośrednika handlowego. Nie przestawała opowiadać o
Rozalii: to prawda, wpadła w końcu w rozpustę, prowadziła ohydny tryb
życia, włóczyła się z pierwszym lepszym, wracała pijana i pokrwawiona po
całotygodniowych hulankach; tylko że to zrozumiałe, nieprawda, była dobrą
robotnicą, nim ojciec małego nie zwichnął jej ramienia, gwałcąc ją na schodach;
a przecież przy takim kalectwie niepodobna wyżyć uczciwie ze sprzedaży
cytryn w Halach.
— Widzi pani, ile się tego nazbierało, pożyczałam jej po dwadzieścia,
czterdzieści su; wszędzie są daty: 20 czerwca dwadzieścia su, 27 czerwca
jeszcze dwadzieścia su, 3 lipca czterdzieści su. O, widzi pani, tutaj musiała
chorować, bo pożyczki po czterdzieści su nie mają końca... Poza tym musiałam
myśleć o ubraniu Wiktora. Wszystkie wydatki na dzieciaka oznaczałam literą
W. Nie mówiąc już o tym, że po śmierci Rozalii — ach, co ito była za straszna .
choroba, całe ciało gniło — chłopak spadł całkowicie na moje barki. Niech pani
patrzy! Liczę po pięćdziesiąt franków miesięcznie. To niedużo. Ojciec jest
bogaty, może z łatwością wydać pięćdziesiąt franków miesięcznie na syna...
Słowem, czyni to razem pięć tysięcy czterysta trzy franki; jeżeli dorzucimy
sześćset franków z .weksli, mamy w sumie sześć tysięcy... Tak, wszystko
razem sześć tysięcy franków.
Mimo obrzydzenia, od którego robiło jej się słabo, pani Karolina zdołała
zauważyć:
— Ale przecież te weksle nie należą, do pani, to własność chłopca.
— O, bardzo przepraszam — odpowiedziała cierpko Mèchainowa. —
Wyłożyłam za nie pieniądze. Chcąc pomóc Rozalii zdyskontowałam je. Ma
pani na odwrocie moje żyro... To i tak uprzejmie z mojej strony, że nie żądam
żadnych procentów... Zresztą, łaskawa pani zastanowi się i nie będzie chciała
skrzywdzić biednej kobiety.
Uspokoiła się widząc, że zmęczona jej gadaniną Karolina zrobiła gest
wyrażający zgodę na rachunek. I rzekła swoim cienkim, znowu słodkim
głosikiem: .. . '
— A teraz zawołam Wiktorka.
Daremnie jednak wysyłała po niego kolejno troje dzieciaków włóczących się
po podwórzu, na próżno sama wychodziła na próg, krzycząc i gestykulując:
Wiktor ani myślał się pofatygować. Jeden z wysłanych chłopaków przyniósł za
całą odpowiedź jakieś brzydkie przekleństwo. Straciwszy cierpliwość,
Mèchainowa ruszyła się z miejsca, jak gdyby chciała przywlec go osobiście za
ucho. Po chwili jednak wróciła, gdyż po zastanowieniu doszła do wniosku, że
nie zaszkodzi pokazać Wiktora w całej jego ohydzie.
— Gdyby pani była łaskawa pójść ze mną...
Po drodze opowiadała szczegóły dotyczące Neapolitanii, którą jej mąż
odziedziczył po swoim wuju. Mąż ten nie żył chyba, bo nikt go nic znał, a
Mèchainowa mówiła o nim wtedy tylko, gdy tłumaczyła pochodzenie swojej
posiadłości. To paskudny interes, wpędzi ją chyba do grobu, mniej ma z niego
korzyści niż kłopotów, zwłaszcza od czasu jak zaczęła ją prześladować
prefektura, nasyłając inspektorów, którzy żądają rozmaitych remontów,
ulepszeń, pod pretekstem, że ludzie mrą u niej jak muchy. Broniła się zresztą
energiczniej nie godząc się na żadne wydatki. Niedługo zachce im się
kominków z lustrem w pokojach, za które brała dwa franki tygodniowo! Nie
wspomniała za to ani słowem o tym, jak bezlitośnie ściąga komorne, .
wyrzucając cale rodziny na bruk, jeżeli nie dostanie z góry swoich dwóch
franków, sprawując osobiście nadzór nad wszystkim, siejąc taki postrach, że
bezdomni żebracy za nic nie odważyliby się przenocować pod murem
któregoś z jej domów.
Ze ściśniętym sercem pani Karolina rozglądała się po podwórzu pełnym
wybojów i kałuż, tak zawalonym śmieciami i nieczystościami, że,
przypominało kloakę. Wyrzucano tam wszelkie odpadki, a że nie było ani
dołów kloacznych, ani ścieków, podwórko stanowiło jedno wielkie
gnojowisko zatruwające powietrze; na szczęście, było tego dnia zimno, gdyż w
upały teren stawał się wylęgarnią zarazy. Stąpała, niepewnie, usiłując wymijać
kości i obierzyny, i przyglądała się rozrzuconym po obu stronach
mieszkaniom, a raczej jakimś nie do nazwania norom, na poły rozwalonym
parterowym lepiankom, walącym się chałupom, umacnianym
najprzedziwniejszym budulcem. Niektóre pokryte były po prostu papą. Wiele
nie miało drzwi, tak że widać było czarne jamy piwniczne, które ziały
mdlącym odorem nędzy. W norach tych gnieździły się ośmio-,
dziewięcioosobowe
rodziny, często bez łóżka nawet, stłoczeni razem mężczyźni, kobiety, dzieci,
zarażając się od siebie zgnilizną, jak zepsute owoce, od najwcześniejszego
dzieciństwa wydani na pastwę instynktownej rozwiązłości wskutek tego
potwornego stłoczenia. Toteż gromady wynędzniałych, wątłych dzieciaków,
trawionych dziedzicznymi skrofułami i syfilisem zalegały stale podwórko,
biedne istoty wyrosłe na tym śmietnisku jak zrobaczywiałe grzyby, poczęte w
przypadkowym uścisku, z niewiadomego przeważnie ojca. Każda epidemia
tyfusu czy ospy za jednym zamachem wymiatała na cmentarz połowę
Neapolitanii.
— Mówiłam pani — podjęła Mèchainowa — że Wiktor nie miał przed oczami
najbardziej budujących przykładów i że czas byłoby pomyśleć o jego
wychowaniu, bo kończy już dwanaście lat... Za życia matki widział rzeczy
niezbyt stosowne, bo nie krępowała się bynajmniej jego obecnością, gdy była
pijana. Sprowadzała mężczyzn i wszystko to działo się przy nim... Ja zaś nigdy
nie miałam czasu zająć się nim staranniej z powodu interesów trzymających
-mnie w Paryżu. Całymi dniami uganiał się po fortyfikacjach. Dwa razy nawet
musiałam wyciągać go z aresztu, ponieważ kradł; o, jakieś drobiazgi tylko, nic
poważnego. Jak tylko podrósł, zaczął dokazywać z dziewczynkami, tyle
napatrzył się tego przy swojej biednej matce. Zresztą zobaczy pani, mimo że
ma dopiero dwanaście lat, to już mężczyzna... Chciałam, żeby wziął się w
końcu do jakiejś pracy, i oddałam go Eulalii, przekupce, która sprzedaje
jarzyny na Montmartrze. Odprowadza ją na targ, nosi jej kosz z jarzynami.
Niestety, jest teraz chora, porobiły jej się jakieś wrzody na pośladku... No,
jesteśmy na miejscu, proszę, niech pani wejdzie.
Pani Karolina cofnęła się odruchowo. Stały przed jedną z najbardziej
cuchnących nor na końcu podwórka, za istną barykadą z gnoju i śmiecia,
zapadłą, w ziemię budą, podobną do kupy gruzów wspartej na kilku
kawałkach desek. Nie miała okna i żeby wpuścić trochę światła, trzeba było
zostawiać otworem drzwi, niegdyś oszklone, teraz obite blachą, przez które
dostawało się przejmujące zimno. W kącie dostrzegła siennik, rzucony po
prostu na ubitą ziemię. Niepodobna było rozpoznać innych mebli w
zbiorowisku popękanych beczek, na pół zgniłych koszyków mających służyć
za krzesła i stoły. Mury ociekały lepką wilgocią. Przez szparę w suficie, obrosłą
zieloną pleśnią, przeciekał deszcz, kapiąc kroplami w nogach siennika.
I najgorszy ze wszystkiego — potworny odór, ohydny smród ludzkiej nędzy.
— Eulalio — zawołała Mèchainowa — przyszła jedna pani, która chce zająć się
Wiktorem... Czemu ten smarkacz nie przychodzi, jak go wołają?
Jakaś bezkształtna masa ciała poruszyła się na sienniku pod strzępem starego
bawełnianego szala służącego za kołdrę; wtedy
dopiero pani Karolina
dostrzegła kobietę lat około czterdziestu, która z braku koszuli leżała całkiem
nago, podobna do na wpół pustego worka, tak ciało jej było miękkie i
pofałdowane. Twarz miała niebrzydką, jeszcze świeżą, otoczoną jasnymi,
wijącymi się włosami.
— Niech ta pani wejdzie — zajęczała — jeżeli chce nam pomóc, bo, na Boga,
tak dalej nie może być!... Ach, proszę pani, to już dwa tygodnie, jak nie mogę
podnieść się przez te przeklęte krosty, od których mam pokaleczone całe
uda!... Nie ma więc ani grosza. Nie mogę nic zarobić. Miałam dwie koszule, to
Wiktor poszedł je sprzedać; inaczej dziś wieczorem zdechlibyśmy z głodu. —
Potem zaś, podnosząc głos, zawołała: — Dalejże! Wyłaź stamtąd, mały! Ta
pani nie zrobi ci nic złego!
Pani Karolina wzdrygnęła się na widok jakiejś podnoszącej się z koszyka
masy, którą zrazu wzięła za kupę szmat. Był to Wiktor, ubrany w strzępy
płóciennych spodni i podartą kurtkę, przez które prześwitywało gołe ciało.
Stał w świetle na wprost drzwi i pani Karolina zaniemówiła, zdumiona jego
niesamowitym wręcz podobieństwem do Saccarda. Wszystkie jej wątpliwości
rozwiały się, ojcostwo było niewątpliwe.
— Niech się odczepią i nie zawracają mi głowy łażeniem do szkoły! —
oświadczył.
Pani Karolina nie spuszczała z niego oka, przejęta wzmagającym się z każdą
chwilą uczuciem wstrętu. Przy całym podobieństwie chłopaka, które tak ją
uderzyło, było w nim coś niepokojącego; jedną połowę twarzy miał większą
od drugiej, nos skręcony w prawo, głowę jakby spłaszczoną o stopień
schodów, na których matka, zgwałcona, poczęła go. Ponadto wydawał się
niezmiernie dojrzały na swój wiek, niezbyt wysoki, krępy, całkiem rozwinięty
w dwunastym roku życia, obrośnięty już jak przedwcześnie dojrzałe zwierzę.
Zuchwałe, pożądliwe spojrzenie, zmysłowe usta zdradzały dorosłego
mężczyznę. I u tego dzieciaka, o czystej jeszcze, miejscami aż
dziewczęcej cerze, ta rozkwitła raptownie męskość zawstydzała i przerażała
jak każda potworność.
— A więc boisz się szkoły, mój drogi? — zapytała wreszcie pani Karolina. — A
przecież będzie ci tam lepiej niż tutaj... Gdzie ty sypiasz? Wskazał ręką na
siennik.
— Tam, razem z nią.
Niezadowolona z tej szczerej odpowiedzi, Eulalia poruszyła się szukając
jakiegoś usprawiedliwienia.
— Zrobiłam mu łóżko z małego materaca, ale musiałam go sprzedać... Śpi się
byle jak, kiedy wszystko poszło, no nie?
Mèchainowa uznała za stosowne wtrącić się, choć dobrze wiedziała, co się
tutaj dzieje.
— Mimo wszystko, Eulalio, to nie jest w porządku... A ty, nicponiu, mogłeś
przychodzić nocować do mnie zamiast spać z nią.
Ale Wiktor rozstawił swoje krótkie i mocne nogi, pusząc się jakby swą
przedwczesną męskością.
— A po co! To moja kobieta!
Wtedy Eulalia, rozpływająca się We własnym tłuszczu, wybuchnęła śmiechem
próbując ratować sytuację, obracając w żart tę ohydną prawdę. W głosie jej
zabrzmiał jakby tkliwy podziw.
— To pewne, że gdybym miała córkę, nie zostawiłabym mu jej pod opieką...
To już mały mężczyzna...
Pani Karolina zadrżała. Czuła, że robi jej się słabo ze wstrętu. Jak to? Ten
dwunastoletni chłopak, ten mały potwór, z tą czterdziestoletnią kobietą,
zniszczoną, chorą, na tym ohydnym wyrku, w tym brudzie i smrodzie! Ach, ta
nędza, która niszczy wszystko i sieje zgniliznę!
Zostawiła dwadzieścia franków i uciekła, wróciła do mieszkania właścicielki,
aby postanowić coś i dojść z nią do porozumienia. Na widok tego straszliwego
upadku przyszedł jej na myśl Dom Pracy: czyż nie założono go właśnie dla
takich wykolejeńców, nędznych, zbieranych po rynsztokach dzieciaków, które
usiłowano odrodzić moralnie i fizycznie przez higienę i naukę zawodu. Jak
najprędzej należało zabrać Wiktora z tej kloaki, umieścić go tam, stworzyć mu
nowe życie. Drżała jeszcze przejęta wstrętem. I w tym postanowieniu kryła się
ponad to pewna kobieca delikatność: nie mówić jeszcze nic Saccardowi,
ucywilizować nieco tego potwora, nim mu go pokaże;
gdyż wstydziła się jakby za niego, że ma takiego przerażającego potomka,
cierpiała na myśl o upokorzeniu, jakiego prawdopodobnie by doznał. Kilka
miesięcy wystarczy niewątpliwie, a wtedy powie mu o wszystkim, szczęśliwa,
że spełniła dobry uczynek.
Mèchainowa z trudem ją pojmowała.
— Mój Boże! Jak się pani podoba... Tylko że ja chcę od razu moje sześć tysięcy
franków. Wiktor nie ruszy się stąd, dopóki nie dostanę moich sześciu tysięcy.
To żądanie doprowadziło panią Karolinę do rozpaczy. Nie miała takiej sumy,
a nie chciała oczywiście prosić o nią ojca małego. Daremnie jednak
dyskutowała i błagała.
— Nie! Nie! Jak pozbędę się zastawu, będę mogła pożegnać się z pieniędzmi.
Znam się na tym.
Wreszcie, widząc, że suma jest zbyt wygórowana, że nic nie dostanie, poszła
na pewne ustępstwo.
— No dobrze! Niech mi pani da na razie dwa tysiące. Na resztę poczekam.
Ale i to żądanie było równie kłopotliwe dla pani Karoliny, która zastanawiała
się, skąd wziąć te dwa tysiące, gdy nagle przyszło jej na myśl zwrócić się do
Maksyma. Od razu powzięła decyzję, Maksym zgodzi się niewątpliwie na
dochowanie tajemnicy i nie odmówi tej drobnej pożyczki, którą ojciec z
pewnością mu zwróci. Pożegnała się więc obiecując, że jutro przyjdzie po
małego.
Była dopiero piąta, a pani Karolina tak gorąco pragnęła załatwić sprawę, że
wsiadając do dorożki kazała się zawieźć wprost do Maksyma, w aleję
Cesarzowej. Gdy przyjechała, lokaj oznajmił jej, że pan zajęty jest toaletą, ale że
mimo to pójdzie ją zaanonsować.
W pierwszej chwili brakło jej tchu, gdy weszła do małego saloniku, gdzie
miała zaczekać. Pałacyk Maksyma urządzony był z wyrafinowanym zbytkiem
świadczącym o zamożności. Nie żałowano kosztownych obić i dywanów, w
ciepłej ciszy pokoi unosiła się delikatna, aromatyczna woń. Ładnie tu było,
miękko i zacisznie mimo braku kobiecej ręki; młody wdowiec bowiem,
wzbogacony dzięki śmierci żony, urządzając swoje życie kierował się jedynie
kultem własnej osoby, a jako człowiek doświadczony odrzucił myśl o
jakimkolwiek nowym podziale. Nie chciał, aby tę wygodę życiową, którą
zawdzięczał kobiecie, zepsuła mu jakaś inna kobieta. Przesycony rozpustą,
wstrzemięźliwie używał rozkoszy zmysłowych, jak łakoci zakazanych
mu z powodu nadwerężonego żołądka. Od dawna już porzucił zamiar wejścia
do Rady Państwa, nie grał nawet na wyścigach, gdyż konie znudziły go
podobnie jak kobiety. Prowadził więc życie samotne, bezczynne, doskonale
szczęśliwy, umiejętnie i rozważnie przejadając majątek, z okrucieństwem
zdeprawowanego hulaki i utrzymanka, który się ustatkował.
— Pan prosi, aby pani zechciała łaskawie przejść do jego pokoju, gdzie zaraz
przyjdzie — powiedział lokaj wróciwszy do saloniku.
Panią Karolinę łączyły z Maksymenr zażyłe stosunki, od czasu jak
przychodząc do ojca na śniadanie, spotykał ją w charakterze oddanej
intendentki. Wchodząc do pokoju zauważyła, że story były opuszczone, a na
kominku i małym okrągłym stoliku paliło się sześć świec, rzucając łagodne
światło na to gniazdko z puchu i jedwabiu, na ten nazbyt przytulny pokój
kurtyzany, z głębokimi fotelami i olbrzymim łożem zasłanym miękką pościelą.
Był to jego ulubiony pokój, który urządził z całym wykwintem, gromadząc w
nim cenne meble i cacka, drobiazgi z minionego stulecia, niknące tu i tonące w
fałdach najprzepyszniejszych materii. Drzwi prowadzące do sąsiedniej
garderoby były szeroko otwarte i Maksym ukazał się w nich pytając:
— Co się stało? Czyżby papie się zmarło?
Wyszedłszy przed chwilą, z kąpieli, odziany w elegencki szlafrok z białej
flaneli, skórę miał świeżą i pachnącą, jego ładna twarz nierządnicy była już
przywiędła, a niebieskie przejrzyste oczy zdradzały pustkę umysłową. Przez
drzwi dochodził jeszcze szmer wody ściekającej kroplami z kranu do wanny, a
w ciepłym, przesyconym wilgocią powietrzu unosił się mocny zapach esencji
kwiatowej.
— Nie, nie, nic tak poważnego — odparła pani Karolina zmieszana nieco
spokojnie żartobliwym tonem pytania. — A jednak zakłopotana jestem tym, co
mam panu do powiedzenia... Przepraszam,
. że wpadłam tak niespodziewanie...
— To głupstwo. Wprawdzie jestem proszony dziś na obiad, ale zdążę się
jeszcze przebrać... Słucham panią...
Czekał, co mu powie, ona zaś wahała się teraz, jąkała, zaskoczona tym
przepychem, tym lubieżnym wyrafinowaniem, które wyczuwała wokół siebie.
Ogarnął ją lęk, zabrakło jej odwagi powiedzenia wszystkiego. Czyż podobna,
aby życie, tak okrutne dla tamtego dziecka przypadku, wegetującego w kloace
Neapolitanii, okazało się tak hojne dla; tęgo tutaj, opływającego w bogactwa, z
których tak
umiejętnie korzystał? Z jednej strony tyle ohydy i brudu, głód i nieuchronne
zepsucie, a z drugiej tak wyszukana wytworność, obfitość wszystkiego, piękno
życia! Czyżby zatem pieniądz miał stanowić o wychowaniu, zdrowiu,
inteligencji? A jeżeli pod powierzchnią kryje się nieodmiennie ta sama podłość
ludzka, to czyż cała cywilizacja nie polega na tym właśnie, by ładnie pachnąć i
prowadzić wygodne życie?
— Mój Boże! To cała historia. Wydaje mi się, że powinnam ją panu
opowiedzieć... Zresztą, muszę to zrobić, bo potrzebuję pana.
Maksym słuchał jej opowieści, najpierw stojąc, następnie jednak usiadł, gdyż
zdumienie podcięło mu nogi. Gdy skończyła, wykrzyknął:
— Jak to! To nie jestem jedynym synem! Ładna historia, nagle, ni stąd, ni
zowąd spada mi z nieba, bez żadnego uprzedzenia, jakiś potworny braciszek!
Myślała, że chodzi mu o pieniądze, i napomknęła coś o spadku
— Ech, tam! Spadek po ojcu!
Machnął ręką z ironicznym lekceważeniem, którego nie zrozumiała. Go to
miało znaczyć? Czyżby nie wierzył w ogromne zdolności, w niewątpliwy
majątek swojego ojca?
— O nie! Nie o to chodzi, co do mnie, nie potrzebuję nikogo... Tylko to tak
przedziwna historia, że nie mogę powstrzymać się od śmiechu.
Śmiał się istotnie, ale z widocznym rozdrażnieniem, z głuchym niepokojem,
gdyż przyzwyczajony myśleć jedynie o sobie nie miał jeszcze czasu zastanowić
się, czy z historii tej wyniknie dlań szkoda, czy pożytek. Nic go to nie
obchodziło, wyrwało mu się słowo, w którym brutalnie znalazła wyraz cała
jego istota:
— W gruncie rzeczy mam to gdzieś!
Podniósł się, przeszedł do łazienki, skąd wrócił po chwili z szylkretowym
polissoirem w ręce, polerując sobie, delikatnie paznokcie.
— I co pani zamierza zrobić z tym swoim potworem? Nie można go przecież
wtrącić do Bastylii, jak Żelazną Maskę,
Powiedziała mu wtedy o rachunku wystawionym przez Mèchainową,
przedstawiła swój projekt umieszczenia Wiktora w Domu Pracy
poprosiła go o dwa tysiące franków.
— Nie chcę na razie nic mówić pańskiemu ojcu, mogę się zwrócić jedynie do
pana, musi pan wyłożyć chwilowo te pieniądze.
Ale Maksym stanowczo odmówił.
— Ojcu! Nigdy w życiu! Ani centyma!... Niech pani słucha! Przysiągłem sobie,
że gdyby ojciec potrzebował jednego su na mostowe, nie pożyczyłbym mu
go... Niech pani zrozumie! Bywają rzeczy zbyt głupie, a ja nie chcę być
śmieszny!
Znowu przyglądała mu się, zmieszana i zaniepokojona brzydkimi sprawami,
których pozwalały się domyślać jego słowa. Ale w tej naglącej chwili nie miała
ani ochoty, ani czasu wyciągać go na rozmowę.
— A mnie? — zapytała szorstko. — Czy mnie pożyczyłby pan te dwa tysiące?
— Pani, pani...
Polerował dalej paznokcie wytwornym, miękkim ruchem, wpatrując się w nią
swoimi jasnymi oczami, które przenikały kobiety aż do głębi. — Pani,
owszem... Pani jest naiwna, pani mi je zwróci.
Potem, wziąwszy z małego biureczka dwa banknoty i wręczywszy je pani
Karolinie, ujął obie jej ręce, przytrzymał przez chwilę w swoich i rzekł z
przyjacielską serdecznością pasierba, darzącego sympatią swoją macochę:
— Ma pani złudzenia co do papy!... Och, niech się pani nie broni, nie pytam o
nic!... Kobiety to dziwne istoty, znajdują często rozrywkę w poświęcaniu się,
oczywiście, mają rację, że czerpią rozkosz tam, gdzie ją znajdują... Wszystko
jedno, gdyby któregoś dnia źle wynagrodzono pani dobroć, niech pani
przyjdzie do mnie, a wtedy porozmawiamy.
Znalazłszy się znowu w dorożce, pani Karolina, odurzona jeszcze ciepłą
atmosferą pałacyku, zapachem heliotropów, którym przesiąkło jej ubranie,
drżała jak po wyjściu z domu schadzek, przerażona ponadto owymi
niedomówieniami, żartami syna na temat ojca, potęgującymi jeszcze jej
podejrzenia co do haniebnej przeszłości Saccarda. Ale nie chciała o niczym
wiedzieć, miała pieniądze, uspokoiła się powoli, układając plan działania na
następny dzień, tak aby przed wieczorem jeszcze wyrwać dziecko z tej
otchłani zepsucia.
Toteż z samego rana wybiegła z domu, gdyż musiała załatwić masę
formalności, by uzyskać pewność, że jej protegowany zostanie
przyjęty do Domu Pracy. Stanowisko sekretarki rady nadzorczej, do której
założycielka Domu, księżna d'Orviedo, powołała dziesięć pań z towarzystwa,
ułatwiło jej zresztą te formalności; i po południu mogła już udać się po
Wiktora do Neapolitanii. Wzięła z sobą przyzwoite ubranie dla małego; w
głębi duszy obawiała się nieco oporu ze strony dziecka, które nie chciało
słyszeć o szkole. Ale Mèchainowa, do której wysłała depeszę i która na nią
czekała, na samym wstępie powitała ją wstrząsającą wiadomością: tej nocy
umarła nagle Eulajia, lekarz nie wiedział dokładnie na co, jakieś uderzenie
krwi może, jakieś zatrucie zepsutą krwią. Najokropniejsze było to, że dzieciak,
który spał z nią razem, początkowo w ciemnościach nie widział, że umarła, i
domyślił się prawdy dopiero wtedy, gdy poczuł koło siebie jej stygnące ciało.
Resztę nocy spędził u właścicielki, tak otępiony tym dramatem, przejęty tak
głuchym strachem, że pozwolił się ubrać i wydawał się nawet zadowolony na
myśl o zamieszkaniu w domu stojącym w pięknym ogrodzie. Nic go już tutaj
nie trzymało, skoro, jak powiadał, tłusta baba miała zgnić do reszty w dole.
Mèchainowa jednak, podpisując pokwitowanie na dwa tysiące franków,
stawiała nowe warunki.
— A więc resztę do sześciu tysięcy zapłaci mi pani jednorazowo za pół roku,
nieprawda?... W przeciwnym razie zwrócę się do pana Saccard. . Ależ pan
Saccard sam osobiście zapłaci pani — odparła pani Karolina. — Dzisiaj ja go
po prostu zastępuję.
Pożegnanie Wiktora ze starą ciotką nie było czułe: pocałunek w głowę,
pośpiech, z jakim mały wsiadał do dorożki, podczas gdy ona, złajana przez
Buscha za to, że zgodziła się na przyjęcie tylko zaliczki, przeżuwała w sobie
głuchą złość, widząc, jak zastaw wymyka się jej z rąk. — Tylko niech pani
będzie ze mną uczciwa, bo inaczej mogłaby pani gorzko pożałować.
Na bulwarze Bineau, w drodze z Neapolitanii do Domu Pracy, pani Karolina
nie mogła wyciągnąć nic poza monosylabami z Wiktora, który błyszczącymi
oczyma pożerał drogę, szerokie aleje, przechodniów, bogate domy. Nie umiał
pisać, zaledwie czytał trochę, gdyż zawsze uciekał ze szkoły, by włóczyć się po
fortyfikacjach: twarz tego przedwcześnie dojrzałego dziecka wyrażała jedynie
niepohamowane żądze właściwe jego rodzinie, gwałtowną chęć użycia
spotęgowaną jeszcze przez nędzę i ohydne przykłady, wśród których
wzrastał. Na bulwarze Bineau oczy jego, jak u młodego drapieżnika, zapłonęły
żywszym jeszcze błyskiem, gdy wyszedłszy z dorożki przechodził przez
centralny dziedziniec," gdzie po prawej stronie wznosił się budynek
przeznaczony dla chłopców, a po lewej pomieszczenia dziewcząt. Zdążył już
zauważyć rozległe boiska wysadzane pięknymi drzewami, wykładane
fajansem kuchnie, skąd przez otwarte okna rozchodziła się smakowita woń
mięsa, zdobne w marmury refektarze, długie i wysokie jak nawy kościelne,
cały ten królewski przepych, jakim księżna, wierna postanowieniu naprawy
krzywd, pragnęła otoczyć nędzarzy. Minąwszy dziedziniec, wszedłszy do
części gmachu zajmowanej przez administrację, prowadzony z biura do biura
w celu dopełnienia zwykłych formalności, wsłuchiwał się w stukanie swoich
nowych bucików po olbrzymich korytarzach i szerokich schodach, których
zalane słońcem i powietrzem przestrzenie stanowiły pałacową iście dekorację.
Nozdrza drżały mu z przejęcia, wszystko to miało przecież należeć do niego.
Ale pani Karolina, zszedłszy na parter, by podpisać jeszcze jakiś papierek,
poprowadziła go innym korytarzem i zatrzymała się przed oszklonymi
drzwiami, przez które mógł dostrzec pracownię, gdzie chłopcy w jego wieku,
stojąc przy warsztatach, uczyli się rzeźbienia w drzewie.
— Widzisz, mój drogi — rzekła — pracuje się tutaj, gdyż aby być zdrowym i
szczęśliwym, trzeba pracować... Wieczorem są lekcje
i mam nadzieję, że będziesz grzeczny i będziesz się dobrze uczył... Sam
zadecydujesz o własnej przyszłości, takiej przyszłości, o jakiej nigdy nie śniłeś.
Ponura zmarszczka przecięła czoło Wiktora. Nie odpowiedział nic, a jego oczy,
jąk u młodego wilczka, spoglądały teraz z ukosa na całą tę rozrzutność i
zbytek z pożądliwością zawistnego bandyty; mieć to wszystko, ale bez trudu,
bez pracy, zdobyć to siłą kłów i pazurów, napaść się do syta... Od tej chwili był
już tylko buntownikiem, więźniem marzącym o kradzieży i ucieczce...
— No, wszystko załatwione — powiedziała pani Karolina. — Pójdziemy teraz
na górę, do łazienki.
W Domu Pracy panował zwyczaj, że każdy nowy pensjonariusz wprost po
przybyciu brał kąpiel; wanny znajdowały się na górze w małych pokoikach
przylegających do infirmerii, która składała się
z dwóch salek, jednej dla chłopców, drugiej dla dziewcząt, i sąsiadowala z
bieliźniarnią. Sześć sióstr zakonnych królowało we wspaniałej bieliźniarni,
wyposażonej w trzy kondygnacje głębokich szaf z politurowanego jesionu,
oraz we wzorowo utrzymanej infirmerii, jasnej, niepokalanie białej, wesołej i
czystej jak samo zdrowie. Toteż często panie z rady nadzorczej przychodziły
tutaj na godzinkę po południu, nie tyle dla kontroli, ile po to, aby służyć
sprawie osobistym poświęceniem.
I teraz właśnie hrabina de Beauvilliers znajdowała się wraz ze swoją córką
Alicją w sali dzielącej obie infirmerie. Hrabina przyprowadzała ją tutaj często
dla rozrywki i aby dać jej poznać rozkosz miłosierdzia, które stałoby się jej
prawdziwą pasją. Tego dnia Alicja pomagała jednej z sióstr przyrządzać
tartynki z konfiturami dla dwóch małych rekonwalescentek, którym
pozwolono zjeść podwieczorek.
— O, nowy przybysz! — powiedziała hrabina na widok Wiktora, któremu
kazano usiąść w oczekiwaniu na kąpiel.
Zazwyczaj zachowywała się wobec pani Karoliny bardzo ceremonialnie,
witając ją jedynie skinieniem głowy, nie zwracając się do niej ani słowem, być
może z obawy przed nawiązaniem bliższych sąsiedzkich stosunków. Ale ten
chłopak, którego pani Karolina przyprowadziła, serdeczność i energia, z jaką
zajmowała się nim, wzruszyły zapewne hrabinę i kazały jej porzucić zwykłą
rezerwę. Rozmawiały z sobą półgłosem.
— Żeby pani wiedziała, z jakiego piekła go wyciągnęłam. Polecam go pani
łaskawej życzliwości, tak jak poleciłam go wszystkim opiekunkom i
opiekunom naszego zakładu.
— Czy ma rodziców? Czy pani go zna?
— Nie, matka nie żyje... Nie ma już nikogo poza mną.
— Biedny chłopiec! Boże, ileż nędzy jest na tym świecie!
Przez ten czas Wiktor nie odrywał wzroku od tartynek. W spojrzeniu jego
malowała się dzika pożądliwość; z nakładanej nożem konfitury przeniósł
wzrok na białe, smukłe ręce Alicji, na jej zbyt szczupłą szyję, na całą postać tej
wątłej dziewicy więdnącej w daremnym oczekiwaniu małżeństwa. Ach,
gdybyż znalazł się z nią sam na sam, z jaką rozkoszą palnąłby ją głową w
brzuch, ażby się zatoczyła pod ścianę, i wyrwał jej te tartynki. Ale dziewczyna
zauważyła
jego pożądliwe spojrzenia i porozumiawszy się wzrokiem z zakonnicą
zapytała:
— Czy jesteś głodny, mój mały?
— Tak!
— A lubisz konfitury? — Tak! .
— Chciałbyś więc, żebym zrobiła ci dwie tartynki, które zjesz po kąpieli?
— Tak!
— Dużo konfitur i mało bułki, prawda?
— Tak!
Śmiała się i żartowała, ale on siedział poważny, z otwartymi szeroko ustami,
pożerając wzrokiem ją i jej smakołyki.
W tej chwili rozległy się radosne głosy, wesoły gwar dobiegający z boiska dla
chłopców, gdzie zaczynała się popołudniowa przerwa. Była czwarta godzina,
pracownie pustoszały, pensjonariusze mieli pół godziny czasu na zjedzenie
podwieczorku i rozprostowanie nóg.
— Widzisz — odezwała się znowu pani Karolina, podprowadzając go do okna
— nie tylko pracuje się tutaj, ale i bawi... Czy lubisz pracować?
— Nie!
— Ale lubisz się bawić?
— Tak!
— A więc jeżeli chcesz się bawić, będziesz musiał pracować. Jestem pewna, że
wszystko ułoży się dobrze i że będziesz grzeczny.
Nic nie odpowiedział. Rumieniec radości zabarwi! mu twarz na widok
wypuszczonych na swobodę rówieśników, skaczących i krzyczących; i wzrok
jego spoczął znowu na tartynkach, które młoda dziewczyna przygotowała już i
ułożyła na talerzyku. Och, tak! Nie pragnął nic prócz swobody i ciągłej,
nieustannej zabawy. Ponieważ kąpiel była wreszcie gotowa, zabrano go do
łazienki.
— Wydaje mi się, że z tym młodym człowiekiem będzie sporo kłopotów —
powiedziała łagodnie zakonnica. — Nie ufam dzieciom, które nie mają
foremnej twarzy.
— A przecież nie jest brzydki — szepnęła Alicja. — Sądząc z wyrazu oczu,
można by mu dać osiemnaście lat.
— To prawda — potwierdziła pani Karolina z lekkim dreszczem — jest bardzo
rozwinięty na swój wiek.
Przed wyjściem wszystkie trzy panie chciały jeszcze mieć przyjemność
zobaczenia, jak małe rekonwalescentki zajadają tartynki. Jedna zwłaszcza była
bardzo interesująca: dziesięcioletnia blondy-neczka, o spojrzeniu
zdradzającym już znajomość życia, minie dorosłej kobiety i o chorobliwym
wyglądzie przedwcześnie dojrzałego dziecka przedmieść paryskich. Była to
zresztą zwykła historia: ojciec pijak, który sprowadzał do domu przygodne
kochanki z ulicy i który ostatnio zniknął z jedną z nich; matka, rozpiwszy się,
sama z kolei zaczęła przyprowadzać mężczyzn, którzy bili małą lub nawet
usiłowali ją gwałcić. Pewnego ranka matka musiała wyciągnąć ją z objęć
jakiegoś murarza, którego sprowadziła poprzedniego wieczora. A przecież
pozwalano tej upadłej matce odwiedzać dziecko, sama bowiem błagała, by je
od niej zabrano, nie straciwszy — mimo całej ohydy życia, jakie wiodła —
gorących uczuć macierzyńskich. Właśnie była przy niej; chuda, pożółkła,
wyniszczona, o oczach zaczerwienionych od płaczu, siedziała obok białego
łóżeczka, w którym jej dziewczynka, czyściutko ubrana, wsparta o poduszki,
zajadała grzecznie swoje tartynki.
Poznała panią Karolinę, gdyż była niegdyś u Saccarda z prośbą o pomoc.
— Ach, proszę pani! Oto moja Magdusia raz jeszcze uratowana. To dziecko ma
we krwi całe nasze nieszczęście i doktor miał rację, jak mi mówił, że nie
wyżyje, jeżeli zostanie w domu, stale przez wszystkich poszturchiwana...
Podczas gdy tutaj dają jej mięsa, wina, no i może swobodnie oddychać, jest
spokojna... Proszę, niech pani powie temu dobremu panu, że do końca życia
ani na chwilę nie przestanę go błogosławić.
Łkanie tłumiło jej głos, głęboka wdzięczność przepełniała serce. Mówiła o
Saccardzie, bo jak większość rodziców, którzy mieli swoje dzieci w Domu
Pracy, znała tylko jego. Księżna d'Orviedo nie pokazywała się tu nigdy,
podczas gdy on nie żałował czasu ani trudu, wyszukując pensjonariuszy,
zbierając po rynsztokach wszelką nędzę, by jak najrychlej puścić w ruch tę
machinę miłosierdzia, która była po części jego dziełem; jak zawsze zresztą,
porwany namiętnością, z własnej
kieszeni rozdający po kilka franków tym smutnym rodzinom, których
dzieciom przynosił ocalenie. Nie dziw więc, że dla wszystkich tych nędzarzy
był jedynym i prawdziwym Bogiem.
— Niech mu pani powie, że jest gdzieś na świecie kobieta, która modli się za
niego... Och! Nie, żebym była. religijna, nie chcę kłamać i nigdy nie byłam
obłudnicą. Nie! Kościół to nie dla nas! Nie myślimy nawet o nim,to tylko
niepotrzebna strata czasu. Ale istnieje coś tam, w górze, nad nami, i lżej się
robi na sercu, jak prosimy o błogosławieństwo dla kogoś, kto był dla nas
dobry.
Łzy potoczyły się rzęsiście po jej zwiędłych policzkach.
— Posłuchaj mnie, Magdusiu, słuchaj...
Dziewuszka, tak bardzo blada w swojej śnieżnobiałej koszulce, z wyrazem
szczęścia w oczach, zlizująca łakomie koniuszkiem języka konfiturę z bułki,
podniosła głowę i słuchała uważnie, nie przerywając uczty.
— Co wieczór przed zaśnięciem złożysz rączki, o tak, i będziesz mówić:
„Dobry Boże, spraw, aby pan Saccard został wynagrodzony za swoją dobroć,
żeby długo żył i był szczęśliwy..." Słyszysz, Magdusiu, czy przyrzekasz mi to?
— Tak, mamusiu.
W ciągu następnych tygodni panią Karolinę dręczył głuchy niepokój. Nie
wiedziała właściwie, co sądzić o Saccardzie. Historia narodzin i porzucenia
Wiktora, ta biedna Rozalia zgwałcona na schodach w sposób tak brutalny, że
na całe życie została kaleką, nie zapłacone weksle i to nieszczęsne dziecko,
pozbawione ojca, wzrastające w ohydzie, cała ta przerażająca przeszłość, która
budziła w niej wstręt. Odsuwała od siebie obrazy tej przeszłości, tak jak nie
chciała prowokować zwierzeń Maksyma; kryło się tam niewątpliwie wiele
dawnych win, które ją przejmowały strachem i które sprawiłyby jej zbytnią
boleść. A z drugiej strony, ta płacząca kobieta, która córeczce swojej każe
składać ręce do modlitwy za tego samego człowieka; tenże Saccard wreszcie,
wielbiony niczym bóg dobroci, i naprawdę dobry, rzeczywiście niosący
ocalenie tylu istnieniom dzięki owej pasji spekulanta, która wznosiła się na
wyżyny szlachetności, gdy chodziło o piękny cel. Doszła wreszcie do tego, że
nie chciała go już sądzić, mówiąc sobie, by uspokoić swoje sumienie mądrej
kobiety, która zbyt wiele czytała i rozmyślała, że — tak jak w każdym
człowieku — tkwiło w nim najlepsze i najgorsze.
Jednakże głuchy wstyd ogarniał ją na myśl, że kiedyś należała do niego.
Wspomnienie tej chwili zdumiewało ją zawsze, uspokajała się jedynie
przysięgając sobie, że to już sprawa skończona, że to chwilowe zapomnienie
nie powtórzy się nigdy więcej. Upłynęły w ten sposób trzy miesiące, w ciągu
których dwa razy na tydzień odwiedzała Wiktora. I, pewnego wieczora,
znalazła się na nowo w objęciach Saccarda, tym razem ostatecznie do niego
należąc, godząc się na trwały z nim stosunek. Jaka zatem zmiana dokonała się
w niej? Czyżby, jak inne kobiety, była po prostu ciekawa? Czyżby te dawne
jego miłostki, odkryte przez nią, rozbudziły w niej jakąś ciekawość zmysłów?
Czy też raczej to dziecko stało się łącznikiem, przyczyną nieuchronnego
zbliżenia między nimi, między ojcem a nią, matką przybraną i z przypadku.
Tak, musiała w tym tkwić jakaś perwersja uczuciowa. Wobec głębokiego bólu,
jaki w niej wywoływała bezdzietność, zajęcie się dzieckiem tego mężczyzny, w
okolicznościach tak wstrząsających, wzruszyło ją niewątpliwie tak silnie, że
zniweczyło aż jej wolę. Za każdym razem oddawała mu się coraz bardziej, a na
dnie tej miłości kryło się zapewne jakieś uczucie macierzyńskie. Była zresztą
kobietą o niewzruszonym zdrowym rozsądku, przyjmowała wydarzenia
życiowe nie tracąc czasu na daremne poszukiwanie ich rozlicznych a zawiłych
przyczyn. Takie rozplątywanie nici serca i mózgu, taka wyrafinowana analiza
dzieląca włos na czworo, wydawała się jej rozrywką odpowiednią dla
próżniaczych kobiet światowych, wolnych od obowiązków domowych,
pozbawionych dziecka, intelektualnych błaźnic, które usiłowały
usprawiedliwić swoje upadki, które wiedzą o duszy maskowały swoje żądze
cielesne wspólne zarówno księżniczkom, jak karczemnym dziewkom. Pani
Karolina zaś, kobieta o rozległej erudycji, która wiele lat strawiła na
namiętnym poznawaniu tego wielkiego świata i na czynnym udziale w
sporach filozoficznych, z bezgraniczną pogardą odnosiła się do owych
rozrywek psychologicznych, zastępujących dzisiaj fortepian i haft, a które —
jak mawiała ze śmiechem — więcej kobiet sprowadziły z drogi cnoty, aniżeli
uszlachetniły. Teraz więc, ilekroć czuła, że coś się w niej łamie, że wolna jej
wola i jasność sądu chwieją się, miała odwagę pogodzić się z faktem
dokonanym, stwierdziwszy jego istnienie; liczyła na to, że życie samo zmaże
plamę, naprawi zło, podobnie jak soki krążące nieustannie w drzewie
zabliźniają cięcia zadane siekierą, wytwarzając na nowo drewno i korę. Jeżeli
należała znowu do
Kaccarda wbrew własnej wolii, nie wiedząc nawet, czy go szanuje,- podnosiła
się z tego upadku, uznając, że nie jest on jej niegodzien, porwana jego
aktywnością, energią, z jaką dążył do zwycięstwa, wierzyła, że jest dobry i
pożyteczny dla innych. Opuścił ją pierwotny wstyd wobec odczuwanej zawsze
potrzeby oczyszczenia się z win i nic w istocie nie było bardziej naturalne ani
spokojne od ich związku: rzekłbyś, zwykłe małżeństwo z rozsądku; on czuł się
szczęśliwy, kiedy nie wychodząc z domu mógł spędzać z nią wieczory; ona,
niezwykle inteligentna i prawa, pełna była macierzyńskich niemal uczuć,
kojącej, czułości. I dla tego pirata bruku paryskiego, człowieka o sercu
wypalonym, wytrawionym w ogniu wszelkiego rodzaju szalbierstw
finansowych, niezasłużonym zaiste szczęściem, nagrodą skradzioną jak
wszystko inne, było posiadanie tej wspaniałej kobiety, tak młodej i zdrowej w
wieku trzydziestu sześciu lat, mimo śnieżnobiałej aureoli siwych włosów; tak
dzielnej i rozsądnej, obdarzonej tak głęboko ludzką mądrością, pełnej wiary w
życie, akceptującej je mimo wszystko, mimo całego brudu, jakie niesie z sobą
jego prąd.
Upłynęło kilka miesięcy i trzeba stwierdzić, iż pani Karolina musiała
podziwiać energię i ostrożność Saccarda w czasie tych trudnych początków
Banku Powszechnego. Jej podejrzenia o jakieś szachrajstwa, obawy, że
skompromituje ją i jej brata, rozwiały się całkowicie na widok jego nieustannej
walki z trudnościami, całodziennego wysiłku, jakiego nie żałował, by
zapewnić sprawne funkcjonowanie tego wielkiego mechanizmu, którego nowe
jeszcze tryby skrzypiały, grożąc rozpadnięciem się w gruzy; była mu za to
wdzięczna i podziwiała go. Bank Powszechny w istocie nie rozwijał się tak
świetnie, jak Saccard wyobrażał to sobie początkowo, miał bowiem przeciwko
sobie głuchą niechęć głównych banków; krążyły stale jakieś złowrogie
pogłoski, piętrzyły się coraz to nowe przeszkody, unieruchamiając kapitał, nie
pozwalając na podejmowanie wielkich zyskownych operacji. Saccard zatem
podniósł do godności zasady tę powolność działania, na jaką go skazywano,
posuwał się naprzód krok za krokiem, wybierając bezpieczny grunt, unikając
wybojów, nazbyt pochłonięty troską o utrzymanie równowagi, by rzucać się w
wir gry. Zżerała go niecierpliwość, czuł się jak koń wyścigowy, któremu każą
iść stępa; za to nigdy dotąd początki żadnego domu bankowego nie były
bardziej czcigodne i nienaganne: cała giełda rozprawiała o tym ze
zdumieniem.
Nadszedł wreszcie termin pierwszego walnego zgromadzenia akcjonariuszy,
które było wyznaczone na dwudziestego piątego kwietnia. Już dwudziestego
Hamelin przybył ze Wschodu specjalnie, by przewodniczyć zgromadzeniu,
wezwany pospiesznie przez Saccarda, który dusił się w tej - atmosferze, nie
znajdując dostatecznie rozległego pola do działania. Przywoził zresztą
pomyślne wieści: pozawierano umowy w sprawie utworzenia Powszechnego
Towarzystwa Zjednoczonych Transportowców; z drugiej strony miał już w
kieszeni koncesje zapewniające francuskiej spółce akcyjnej eksploatację kopalń
srebra w górach Karmelu; nie mówiąc już o Narodowym Banku Tureckim,
którego podwaliny położył w Konstantynopolu, a który miał stać się w
przyszłości filią Banku Powszechnego. Co się tyczy budowy kolei żelaznych w
Azji Mniejszej, to wielka ta sprawa nie dojrzała jeszcze i należało zachować ją
na później; inżynier miał zresztą natychmiast po zakończeniu obrad wrócić na
Wschód, by kontynuować swoje badania. Saccard, zachwycony
wiadomościami, odbył z nim długą rozmowę, przy której była obecna pani
Karolina; z łatwością przekonał ich o nieodzownej, konieczności powiększenia
kapitału zakładowego, jeżeli Bank ma sprostać tym wszystkim wielkim
przedsięwzięciom. Najwięksi akcjonariusze: Daigremont, Huret, Sèdille, Kolb,
których rady już zasięgnięto, wyrazili swoją zgodę, tak że propozycję można
było rozważyć ostatecznie w ciągu dwóch dni i przedstawić zarządowi w
przeddzień walnego zgromadzenia.
To nadzwyczajne posiedzenie zarządu było bardzo uroczyste, wszyscy
członkowie zgromadzili się w wielkiej poważnej sali, gdzie wskutek
sąsiedztwa ogromnych drzew ogrodu Beauvilliersów panował zielony
półmrok. Zazwyczaj odbywały się dwa posiedzenia zarządu miesięcznie:
około piętnastego posiedzenie prezydium, najważniejsze, na którym pojawiali
się tylko rzeczywiści przywódcy, zarządzający poszczególnymi
przedsiębiorstwami; i około trzydziestego zebranie w pełnym składzie bardzo
uroczyste, na które przychodzili wszyscy, łącznie z niemymi członkami,
figurującymi tam tylko dla ozdoby, aby zatwierdzać prace przygotowane z
góry i dać swoje podpisy. Tego dnia markiz de Bohain, na którego twarzy
malowało się zawsze wyniosłe znużenie, przybył jeden z pierwszych,
wyrażając niejako swą obecnością aprobatę całej szlachty francuskiej.
Natomiast wicehrabia de Robin-Chagot, zastępca prezesa, człowiek uległy i
chciwy, miał za zadanie zatrzymywać w przejściu członków nie obeznanych
z przedmiotem obrad; brał ich na stronę i w kilku słowach przekazywał im
polecenia dyrektora będącego istotnym panem. Wszyscy oczywiście lekkim
skinieniem głowy przyrzekali posłuszeństwo.
Wreszcie zagajono posiedzenie. Hamelin przedstawił zarządowi
sprawozdanie, jakie miał odczytać przed walnym zgromadzeniem. Był to
obszerny elaborat, który Saccard przygotowywał od dawna, a który
zredagował w ciągu ostatnich dwóch dni, wzbogacając go notatkami
przywiezionymi przez inżyniera; słuchał go teraz skromnie z wyrazem
żywego zainteresowania, jak gdyby nie znał zeń ani słowa. Pierwsza część
sprawozdania omawiała operacje dokonane przez Bank Powszechny od chwili
założenia: wszystkie były korzystne: drobne transakcje realizowane z dnia na
dzień, zwykła, banalna działalność każdego domu kredytowego. Dosyć
znaczne jednakże zyski zapowiadała pożyczka meksykańska, rozpisana przed
miesiącem, po wyjeździe cesarza Maksymiliana do Meksyku: bałaganiarska
pożyczka dająca szalone premie — i Saccard był niepocieszony, że wskutek
braku pieniędzy nie mógł zapuścić w tę mętną wodę pojemniejszych sieci.
Wszystko to nie było niczym nadzwyczajnym, ale świadczyło o żywotności
Banku. Za ten pierwszy okres, obejmujący zaledwie trzy miesiące — od
piątego października, daty założenia, do trzydziestego pierwszego grudnia —
nadwyżka zysków wynosiła tylko czterysta kilkanaście tysięcy franków, co
pozwoliło zamortyzować jedną czwartą kosztów założenia spółki, wypłacić
akcjonariuszom należne pięć procent i przelać dziesięć procent na fundusz
rezerwowy; ponadto członkowie zarządu zainkasowali przysługujące im na
mocy statutu dziesięć procent; pozostało jeszcze około sześćdziesięciu ośmiu
tysięcy franków, które przeniesiono na następny okres. Nie było jednak żadnej
dywidendy. A zatem rezultaty bardzo skromne, ale zarazem świadczące o
nienagannej rzetelności. Podobnie przedstawiała się sprawa kursu akcji Banku
Powszechnego na giełdzie: podniosły się powoli z pięciuset na sześćset
franków, bez żadnych wstrząsów, w sposób normalny, jak kurs walorów
każdego szanującego się banku; od dwóch miesięcy nie ruszały się z miejsca,
albowiem spokojny bieg codziennych spraw, nad którymi zdawał się drzemać
nowo powstały bank, nie dawał podstaw do podniesienia kursu.
Następnie sprawozdanie przechodziło do spraw przyszłości; i tutaj nagle
rozszerzały się horyzonty, otwierały się rozległe perspektywy szeregu
wielkich przedsiębiorstw. Szczególny nacisk położony był na
Powszechne Towarzystwo Zjednoczonych Transportowców, którego akcje
Bank Powszechny wkrótce miał wypuścić: towarzystwo o kapitale
pięćdziesięciu milionów franków, które zmonopolizować miało wszystkie
transporty na Morzu Śródziemnym, łącząc w jeden syndykat dwa wielkie
konkurencyjne towarzystwa: „Foceankę", obsługującą Konstantynopol,
Smyrnę i Trebizondę — przez Pireus i Dardanele — oraz „Towarzystwo
Morskie" obsługujące Aleksandrię — przez Messynę i Syrię, jak również kilka
pomniejszych firm, które przystępowały do syndykatu: „Combarel i Ska",
obsługującą Algier i Tunis, firmę „Wdowa po Henri Liotar", obsługującą
również Algier — przez Hiszpanię i Maroko, i wreszcie firmę „Bracia Feraud-
Giraud", obsługującą Włochy, Neapol i miasta wybrzeża adriatyckiego —
przez Civita-Vecchia. W ten sposób, przekształcając w jedno towarzystwo
wszystkie te rywalizujące z sobą spółki i firmy, które zabijały się walką
konkurencyjną, można było zawładnąć całym Morzem Śródziemnym.
Centralizacja kapitału pozwoli wybudować ujednolicone transportowce o nie
znanej dotąd szybkości i komforcie, powiększyć ilość połączeń, stworzyć nowe
porty, słowem, uczynić ze Wschodu przedmieście Marsylii; a jak ogromnego
znaczenia nabierze Towarzystwo, gdy po otwarciu Kanału Sueskiego będzie
mogło zorganizować komunikację z Indiami, Tonkinem, Chinami i Japonią!
Projekt przedstawiał się imponująco i miał wszelkie szanse powodzenia. W
dalszym ciągu sprawozdanie poruszało kwestię udzielenia poparcia
Narodowemu Bankowi Tureckiemu, dostarczając licznych szczegółów
technicznych, które dowodziły niewzruszonej solidności owej instytucji. I
przewodniczący kończył ten obszerny zarys przyszłych operacji zapowiedzią
objęcia przez Bank Powszechny patronatu nad Francuską Spółką Akcyjną
Kopalń Srebra w górach Karmelu, o kapitale zakładowym dwudziestu
milionów franków. Analizy chemików wykazywały znaczny procent srebra w
próbkach minerału. Silniej jednak aniżeli nauka przemawiała do wyobraźni
odwieczna poezja tych świętych miejsc, przekształcająca owo srebro w
cudowny deszcz, istny dar boży, jak się wyraził Saccard w końcowym zdaniu,
z którego był bardzo dumny.
Wreszcie, po tych obietnicach świetnej przyszłości sprawozdanie kończyło się
wnioskiem o powiększenie kapitału zakładowego. Proponowano podwojenie
go, podniesienie z dwudziestu pięciu do pięćdziesięciu milionów franków.
Przyjęto najprostszy w świecie system
emisyjny, tak by wszyscy z łatwością mogli go zrozumieć: wypuści się
pięćdziesiąt tysięcy nowych akcji, które będą zarezerwowane w proporcji
jeden do jednego dla okazicieli pięćdziesięciu tysięcy akcji pierwszej emisji;
dzięki temu uda się nawet uniknąć publicznej subskrypcji. Ale te nowe akcje
będą po pięćset dwadzieścia franków, z czego dwadzieścia franków premii, co
da w sumie jeden milion, który przekaże się na fundusz rezerwowy.
Obciążenie akcjonariuszy tym drobnym podatkiem było rzeczą słuszną i
wyrazem ostrożnej polityki, przedsiębiorstwa, skoro dawano im takie
przywileje. Zresztą tylko wpłata premii oraz czwartej części każdej akcji była
wymagalna od razu.
Gdy Hamelin skończył czytać, w sali rozległ się szmer aprobaty.
Sprawozdanie było doskonałe, bez zarzutu. Przez cały czas trwania lektury
Daigremont przyglądał się pilnie własnym paznokciom, uśmiechając się do
jakichś mglistych myśli; deputowany Huret, rozparty w fotelu, drzemał z
półprzymkniętymi oczami, wyobrażając sobie, że jest w parlamencie, podczas
gdy bankier Kolb z niewzruszonym spokojem i całkiem jawnie oddawał się
skomplikowanym obliczeniom wypisywanym na kartkach papieru, które
leżały przed nim, jak przed każdym z członków zarządu. Ale Sèdille, zawsze
pełen obaw i nieufny, chciał zadać parę pytań: co stanie się z akcjami nie
subskrybowanymi przez tych akcjonariuszy, którzy nie zechcą skorzystać ze
swego prawa? Czy Spółka zatrzyma je na swój rachunek, co jest sprzeczne z
prawem, gdyż wymagana przez ustawę deklaracja notarialna może nastąpić
dopiero po całkowitej subskrypcji kapitału? Jeżeli zaś Spółka ma zamiar
pozbyć się ich, to komu i w jaki sposób spodziewa się je odstąpić? Ale
zaledwie fabrykant jedwabiu otworzył usta, markiz de Bohain, widząc
zniecierpliwienie Saccarda, przerwał mu wpół słowa, oświadczając z właściwą
sobie arystokratyczną wyniosłością, że zarząd zdaje się w tym względzie
całkowicie na prezesa i dyrektora, łudzi tak kompetentnych i tak bardzo
oddanych sprawie. Po tej wypowiedzi nastąpiły już tylko ogólne gratulacje i
posiedzenie zostało zamknięte w atmosferze powszechnego zachwytu.
Nazajutrz walne zgromadzenie stało się widownią wzruszających iście
manifestacji. Tym razem również odbyło się przy ulicy Blanche, w sali, gdzie
niegdyś urządzał bale publiczne przedsiębiorca, który zbankrutował. Przed
przybyciem prezesa, w sali już zapełnionej, krążyły różne, bardzo pomyślne
pogłoski, zwłaszcza jedna, którą szeptano
sobie do ucha: wobec gwałtownych ataków coraz to potężniejszej opozycji,
minister Rougon, brat dyrektora, skłonny był udzielić poparcia Bankowi
Powszechnemu pod warunkiem, że dziennik Spółki, „Espèrance", dawny
organ katolicki, będzie bronił rządu. Pewien deputowany z lewicy rzucił w
parlamencie złowrogie hasło: „Drugi grudnia był zbrodnią!", które głośnym
echem rozległo się z jednego krańca Francji w drugi, budząc uśpione sumienie
ogółu. Trzeba było koniecznie odpowiedzieć jakimiś wielkimi czynami: bliska
już Wystawa Powszechna zwiększy dziesięciokrotnie liczbę interesów, grube
zyski osiągnie się w Meksyku i gdzie indziej, Cesarstwo wkraczaw szczytowy
okres rozwoju. W małej grupce akcjonariuszy, urabianej przez Jantrou i
Sabataniego, wyśmiewano głośno innego posła, który wpadł na niebywały,
fantastyczny wręcz pomysł: zaproponował wprowadzenie we Francji
pruskiego systemu poborowego. Izba ubawiła się zdrowo: strach przed
Prusami niezgorzej widać zamącił pewne umysły w następstwie sprawy Danii
i pod wpływem głuchej niechęci, jaką żywiły do nas Włochy od czasu
Solferino! Ale gwar rozmów, wrzawa panująca na sali ustały nagle, gdy
pojawił się Hamelin w otoczeniu prezydium. Saccard, jeszcze bardziej
skromny niż na posiedzeniu rady nadzorczej, usunął się w cień, ginąc w
tłumie; dał jedynie hasło do oklasków aprobujących sprawozdanie, w którym
przedstawiono zgromadzeniu rachunki za pierwszy okres, przejrzane i
zatwierdzone przez członków komisji rewizyjnej, Lavignière'a i Rousseau,
oraz postawiono wniosek o podwojenie kapitału Spółki. To powiększenie
kapitału leżało w wyłącznej kompetencji warnego zgromadzenia, które
uchwaliło je zresztą z zachwytem, upojone wizją milionów Powszechnego
Towarzystwa Zjednoczonych Transportowców i Narodowego Banku
Tureckiego, uznając konieczność podniesienia kapitału do wysokości
odpowiadającej znaczeniu, jakiego miał nabrać wkrótce Bank Powszechny. Go
się tyczyło kopalń srebra w górach Karmelu, to przyjęto je z religijnym
uniesieniem. I rozchodząc się, po uchwaleniu podziękowań dla prezesa,
dyrektora i członków zarządu, wszyscy akcjonariusze marzyli o tym
cudownym deszczu srebra, jaki spaść miał na nich z owych opromienionych
glorią świętych miejsc.
Dwa dni później Hamelin i Saccard, tym razem w towarzystwie zastępcy
prezesa, wicehrabiego de Robin-Chagot, udali się ponownie na ulicę Sainte-
Anne do rejenta Lelorrain, by złożyć deklarację o
powiększemu kapitału Spółki, który został, jak oświadczyli, całkowicie
subskrybowany. W rzeczywistości około trzech tysięcy akcji, nie
subskrybowanych przez pierwotnych akcjonariuszy, do których należały
prawnie, pozostało w rękach Spółki i przekazano je na rachunek Sabataniego
w drodze zwykłego zaksięgowania. Było to powtórzenie na większą jeszcze
skalę dawnej nieprawidłowości, system polegający na zatajeniu w kasach
Banku Powszechnego pewnej ilości własnych walorów, czegoś w rodzaju
rezerwy wojennej, która pozwoli mu w przyszłości spekulować, rzucić się w
razie potrzeby w wir walki giełdowej, by podtrzymać kursy akcji w wypadku
zorganizowania się koalicji zniżkowców.
Zresztą Hamelin, potępiając tę sprzeczną z prawem taktykę., w końcu zdał się
całkowicie na Saccarda we wszystkim, co dotyczyło operacji finansowych;
odbyła się na ten temat dłuższa rozmowa między nimi a panią Karoliną,
głównie w sprawie owych pięciuset akcji, do których przyjęcia Saccard zmusił
ich przy pierwszej emisji, a które druga emisja podwajała oczywiście: razem
tysiąc akcji reprezentujących, jeżeli chodziło o wpłatę czwartej części i premii,
sumę stu trzydziestu pięciu tysięcy franków, którą rodzeństwo koniecznie
chciało uregulować, otrzymawszy niespodziewanie około trzystu tysięcy
franków w spadku po jakiejś ciotce, zmarłej w dziesięć dni po śmierci
jedynego syna, na tę samą co on gorączkę. Saccard nie sprzeciwił się temu, nie
tłumacząc wszakże, w jaki sposób zamierza spłacić swoje własne akcje.
— Ach, ten spadek — rzekła ze śmiechem pani Karolina — to pierwsza miła
niespodzianka, jaka nas w życiu spotyka... Zaczynam doprawdy wierzyć, że
przynosi nam pan szczęście. Brat zarabia trzydzieści tysięcy franków, nie
licząc znacznych sum na koszty podróży, a teraz ta masa pieniędzy, która na
nas spada, prawdopodobnie dlatego, że ich nie potrzebujemy już... Możemy
śmiało powiedzieć, że jesteśmy bogaci.
Spoglądała na Saccarda z serdeczną wdzięcznością, pokonana już, pełna
zaufania; z każdym dniem traciła bardziej swoją dawną przenikliwość, w
miarę jak wzrastało jej uczucie do niego. Po chwili jednak, idąc za popędem
wrodzonej szczerości, dodała wesoło:
— Bądź co bądź, gdybym zarobiła te pieniądze, to zaręczam panu, że nie
włożyłabym ich w wasze interesy... Ale tak, ciotka, której nie znaliśmy prawie,
pieniądze, których nigdy się nie spodziewaliśmy,
znalezione jakby na ulicy, coś, co nie wydaje mi się nawet całkiem uczciwe i
czego wstydzę się trochę... Rozumie pan, że nie zależy mi na nich, mogę je
stracić.
— Dlatego właśnie rozmnożą się i przyniosą wam miliony — odparł Saccard
takim samym żartobliwym tonem. — Nic nie daje lepszych zysków, jak
pieniądze skradzione... Zobaczycie, przed upływem tygodnia akcje podskoczą!
I rzeczywiście, Hamelin, który musiał opóźnić trochę swój wyjazd, ze
zdumieniem obserwował szybką zwyżkę akcji Banku Powszechnego. Przy
likwidacji w końcu maja przekroczyły kurs siedmiuset franków. Był to
normalny rezultat, jaki wywołuje zawsze każde powiększenie kapitału: jest to
klasyczne pociągnięcie, sprowokowanie sukcesu, smagnięcie biczem, które
przyśpiesza gwałtownie tempo wzrastania kursów z każdą nową emisją. Poza
tym jednak przyczyniła się do tego również istotna doniosłość
przedsiębiorstw, które Bank Powszechny zamierzał lansować; i wielkie żółte
afisze, rozlepione w całym Paryżu, a zapowiadające bliską już eksploatację
kopalń srebra w górach Karmelu, do reszty zawróciły w głowach dając
początek upojeniu, owej pasji, która wzmagając się nieprzerwanie miała
wreszcie całkowicie zagłuszyć głos rozsądku. Teren był przygotowany,
urodzajny grunt Cesarstwa, użyźniony przez fermentujące odpadki,
rozgrzany nienasyconymi żądzami ,niezwykle sprzyjający owym szaleńczym
inwazjom spekulacji, które co dziesięć, piętnaście lat atakują i zatruwają giełdę,
zostawiając po sobie śmierć i zgliszcza. Jak grzyby po deszczu wyrastały
podejrzane spółki, wielkie, towarzystwa wkraczały na drogę awanturnictwa
finansowego, gorączka gry porywała wszystkich w hałaśliwej atmosferze
świetności ustroju, w blasku rozkoszy i przepychu, którego wspaniałą,
końcową apoteozą miała stać się wkrótce kłamliwa feeria Wystawy. I wśród
tego szaleństwa ogarniającego tłumy, w natłoku znakomitych interesów
nastręczających się dosłownie na ulicy, Bank Powszechny ruszał wreszcie
niczym potężna machina, która wszystkich miała oszołomić, wszystko po
drodze zmiażdżyć, rozpalana bez miary niecierpliwymi dłońmi palaczy
niepomnych na niebezpieczeństwo eksplozji.
Po wyjeździe brata na Wschód pani Karolina znowu została sama z
Saccardem, wracając do dawnej, małżeńskiej niemal zażyłości. Mimo zmiany,
jakiej uległa sytuacja majątkowa ich obojga, nadal zajmowała się jego domem
jako oddana intendentka, starając się
oszczędzać mu nadmiernych wydatków. Jedna tylko troska mąciła jej spokój i
dobry humor, dręczył ją i wytrącał z równowagi jeden tylko problem,
niepewność, co ma zrobić z Wiktorem, czy nadal ma ukrywać przed ojcem
istnienie syna. W Domu Pracy, gdzie siał istne spustoszenie, wszyscy byli z
niego bardzo niezadowoleni. Czyż po upływie półrocznej próby miała
zaprezentować Saccardowi tego małego po-twora, który nie pozbył się dotąd
żadnej ze swoich ohydnych wad? Nierzadko sprawa ta była dla niej powodem
dotkliwego cierpienia.
Pewnego wieczora była już zdecydowana wszystko powiedzieć. Saccard,
który trapił się nieustannie ciasnotą i skromnością urządzenia Banku
Powszechnego, zdołał wreszcie namówić zarząd do wynajęcia parteru
sąsiedniego domu i poszerzenia w ten sposób biur Banku, gdyż nie miał na
razie odwagi zaproponować budowy luksusowego pałacu, o jakim marzył.
Znowu więc kazał przebijać drzwi, obalać ściany, instalować nowe okienka.
Pani 'Karolina wracała właśnie z bulwaru Bineau, zrozpaczona nowym
skandalicznym wyczynem Wiktora, który niemal że odgryzł ucho jakiemuś
koledze, i poprosiła Saccarda, by poszedł z nią na górę do mieszkania.
— Mam ci coś do powiedzenia, mój drogi.
Na górze jednak, gdy Saccard, w ubraniu pobrudzonym wapnem, wszedł
zachwycony nowym pomysłem poszerzenia lokalu przez oszklenie dziedzińca
sąsiedniego domu, zabrakło jej odwagi, by zatruć mu radość wyjawieniem tej
okropnej tajemnicy. Nie, nie, poczeka jeszcze, przecież ten potworny nicpoń
musi się kiedyś poprawić. Zawsze była bezbronna wobec cierpienia innych.
— A więc, mój drogi, chciałam pomówić z tobą o tym dziedzińcu. Wpadłam
właśnie na ten sam pomysł co ty.