Archiwum ROL: Dziennik pisany nocą
A:link {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #0000ff; TEXT-DECORATION: underline
}
A:visited {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #3a6ec1; TEXT-DECORATION: underline
}
A:hover {
COLOR: #900000; TEXT-DECORATION: none
}
Informacje o
dokumencie
Autor
Gustaw
Herling-Grudziński
Tytuł
Dziennik pisany nocą
Data wydania
1996.05.25
Dział
gazeta/Plus
Minus
Dziennik pisany nocą
Gustaw Herling-Grudziński
Neapol, 8 kwietnia 1996
Z listu Włodzimierza Boleckiego z Warszawy: "Przeczytałem już Twój
najnowszy dziennik w Plusie Minusie. Cała opowieść o Moskwie 2000
uświadomiła mi, że chociaż pożegnałeś się co prawda z komentowaniem
polityki polskiej expressis verbis, to jednak będziesz wracał do tematu:
czy nie nadszedł więc czas, byś po prostu napisał
parodystyczno-satyryczno-filozoficzną opowieść o Polsce i tych, którzy
"stoją na narodu czele"? Masz przecież pazur Witkacego, a i Wienieczkę
Jerofiejewa też mógłbyś niejednym zadziwić. Twoje dawne opowiadanie Z
Biografii Diego Baldassara, które chyba mniej cenisz niż inne, to przecież
majstersztyk! ".
Nie ja mniej cenię Diego Baldassara, to inni zatykali wrażliwe nosy po
jego ukazaniu się w Kulturze. Nasz powszechnie czczony i podziwiany
(słusznie, słusznie! ) Czapski, na przykład, wpadł w rzadki u niego gniew:
"Smród rozsiewasz jakimś merd-artem w Świątyni Sztuki". A czy to ja smród
rozsiewałem? Ojciec merd-artu, przesławny nieżyjący już Maestro Piero
Manzoni, Kreator Sztuki Nowoczesnej bez Granic (jak go nazywali krytycy w
uczonych rozprawkach) sprzedawał wówczas słoiki ze swoimi kolorowymi
ekskrementami po pół miliona lirów za sztukę (z małej litery) ; dziś taki
słoik, pokryty wewnątrz krostą z półtonami brunatnej czerni, kosztuje pięć
milionów. I znajduje zastępy nabywców. Więc takie w Świątyni Sztuki, co
raniło naszego ubóstwianego przez wszystkich Józia, robiło się (i robi
zresztą dalej) rozmaite nieprzystojności w duchu czasów. A nadworny
biograf Baldassara musiał je wiernie opisywać, jak Eckermann zbierał dla
potomności złote grudki myśli Goethego, a Boswell unieśmiertelniał
genialne powiedzonka doktora Johnsona.
Obym, łaskawco, miał rzeczywiście długi i ostry pazur Witkacego, oraz
spirytusową lotność umysłu i dowcipu Wienieczki Jerofiejewa! Kiedyś (co,
jak widać, dobrze pamiętasz) zaryzykowałem w dzienniku taką próbkę: w
galerii polskich wodzów przyprawiłem Wałęsie gębę witkacowego
Kocmołuchowicza. I, o dziwo! , czytelnicy chwycili w lot celność zabiegu.
A teraz? I ja się starzeję, i epoka obrasta w latka. Byłbym jeszcze zdolny
napisać Przesycenie, ciąg dalszy i uwspółcześniony
Nienasycenia, w dwóch pokaźnych tomach? Kocmołuchowicz przegrał wybory,
pokonał go zaś neo-miniony młodzian nazwiskiem (powiedzmy) Miglancowicz.
Nienagannie ubrany, elokwentny, wysportowany (przewodził kiedyś, w randze
ministra, postępowemu sportowi) , gardzący krótkimi nogami
Kocmołuchowicza, on, który na długich swoich i atletycznych nogach dobiegł
tak szybko do upragnionej mety. Miglancowicz, biegły w mowie angielskiej,
rozmawiający z królową Elżbietą bez tłumaczy, ledwie wstrzymujący pokusę
pocałowania jej w usteczka po dekoracji Orderem Podwiązki (aluzyjnej) ,
jak to drzewiej wśród zasłużonych towarzyszy bywało. On to, Miglancowicz,
dla przyjaciół Olek, drwi sobie otwarcie ze zgrubiałego na prezydenckim
wikcie Kocmołuchowicza, a jego mafijny koleżka, cwaniaczek o chytrych
oczkach, spec od pokątnych przelewów dolarowych, pyta na głos wsejmowych
kuluarach: "Kto to jest Bartoszewski? ". I ja miałbym utopić u schyłku
życia pióro w narodowym Przesyceniu, wpatrzony w Mistrza Witkacego? Zlituj
się mój miły warszawski druhu, żeby nam obu mafijnym sposobem nie wcisnęli
nocą kamieni do ust gdzieś na wiślanym wydmuchu. Na wieczne zamilknięcie.
10 kwietnia
Zinaida, Zina, młoda i przystojna Rosjanka urodzona w Anglii, nie
znająca już języka swoich rodziców, żona angielskiego architekta. Poznałem
ją przed laty w Kornwalii, gdzie spędziłem jedno lato z Krystyną w domku
Piotra Potworowskiego. Zabawna była jej naturalna swoboda w opowiadaniu o
swoim życiu erotycznym. Prawdopodobnie to samo opowiadała mężowi, a on
jej. Była przelotną kochanką (jedną z licznych) Bertranda Russella. To
ona, przeczytawszy w maszynopisie mój Inny Świat po angielsku, zawiozła po
wakacjach egzemplarz filozofowi. Bez żadnych próśb ani z mojej, ani z jej
strony. Do przeczytania. A Russell odesłał mi, już na adres londyński,
maszynopis ze swoją przedmową, napisaną ot tak spontanicznie, dlatego po
prostu, że książka zrobiła na nim wrażenie.
Z kornwalijskich opowieści Ziny wyłaniał się Russell erotycznie
żarłoczny, nienasycony. "Miał zawsze harem", śmiała się jego była
kochanka. Przypomniało mi się to teraz, gdy w Londynie wyszła olbrzymia
biografia (700 stronic) Ray Monka Bertrand Russell: the Spirit of
Solitude. Duch samotności? Nawet z licznych recenzji wynika, że Russell
nie był nigdy samotny. W jednej z recenzji opisano jego romans z żoną
Eliota (za wiedzą poety) . Bertrand miał szybko dosyć, Vivien miała ciągle
za mało. I wylądowała w końcu w zakładzie psychiatrycznym. Graham Greene w
rozmowie z Evelynem Waugh: "Choroba pani Eliot? Uwiódł ją i rzucił
Russell".
Któregoś dnia zatelefonowałem do Russella, żeby mu osobiście
podziękować za przedmowę. Zaprosił mnie na herbatę do swojego domu w
Richmond. Może już kiedyś wspomniałem w dzienniku o tej wizycie? Jeżeli
tak, to bardzo pobieżnie. Rozmawialiśmy głównie o Conradzie, którego
Russell uwielbiał. Ten złośliwiec o skrzeczącym głosie łagodniał,
rozmarzał się, na wspomnienie Conrada. Jeździł do niego często na wieś,
Conrad zaprzęgał jednokonną bryczuszkę czy linijkę i obwoził gościa po
okolicy. Wykrzykiwał, powożąc, jakieś dziwne słowa do konia. Pewnie
"hejta, wiśta, wio"? Tak, tak, coś w tym rodzaju. W swojej wspaniałej
angielszczyźnie miał skłonności do nadużywania shall kosztem will.
Gramatyka powinności, dorzucił Russell z wesołą iskierką w oczach.
Wizyta zbliżała się do końca, przed pożegnaniem filozof postanowił
poddać testowi moją bystrość umysłu. Kolonia nudystów nad morzem.
Przychodzi nowicjusz, wyjaśniają mu, że można się miłośnie zabawić za
jednego małego, srebrzystego six-pensa. Prowadzą go do dziewczyny, oboje
ustalają miejsce i godzinę, ładna rzeczywiście panienka, tyle że bez
przerwy strasznie sepleni. A dlaczego sepleni? , pyta filozof z
przymrużonym figlarnie okiem. Myślę, myślę i wreszcie kapituluję. Taki
łatwy test, kiwa z politowaniem głową filozof, nie wymaga wyjątkowej
inteligencji. Milczę zawstydzony. Russell podnosi po profesorsku palec do
góry: a gdzie jak nie w ustach ta biedna nudystka miała chować zarobione
pracowicie six-pensy? Współautor Podstaw matematyki lekko przesadził,
ostatecznie także nudyści mają na plażach swoje kabiny. Wypadało to
wytknąć filozofowi w odruchu samoobrony?
Takie oto były zabawy Lorda-Filozofa, "pogrążonego w samotności" i do
późnej starości łasego na płeć nadobną.
11 kwietnia
Janusz Odrowąż-Pieniążek, dyrektor warszawskiego Muzeum Literatury,
zasługuje na naszą głęboką wdzięczność. Najpierw za wystawę poświęconą
życiu i dziełu Brunona Schulza (z dwoma wspaniałymi katalogami) . Teraz za
Totenmesse, Munch-Weiss-Przybyszewski (też z katalogiem, bardzo starannie
opracowanym) .
Totenmesse wzbogaca naszą urywkową wiedzę historyczną. A wzbogacając ją
(przynajmniej w moim wypadku) , wywołuje mdłości. Oto malarstwo prawie
stuprocentowo "literackie". Literackie w tym sensie, że niemal wszystkie
pomysły i "ekspresje" powstały w mózgu, a nie w oczach malarza. Albo w
mózgu jego "filozoficznego mentora", którym jest tutaj Przybyszewski,
uosobienie "demonicznego" śmietnika, "meteor" lub "smutny szatan" (tak
siebie nazywał) , "literacki burzyciel świata} (tak go nazywał Servaes) ,
wynalazca "stanów duszy" zbyt licznych, by je jakakolwiek dusza zdolna
była pomieścić ("somnambuliczno-transcendentalnych", syconych przez
"demony zmysłów") . Co widziano w Munchu, co niektórzy widzą w nim jeszcze
dzisiaj. Jego sławetny Krzyk jest okropny, pokazuje nędzę ekspresjonizmu,
w swojej przeraźliwej banalności nie ma z malarstwem nic wspólnego. Jego
Głowa mężczyzny we włosach kobiety jest po prostu śmieszna, przy pozorach
"obrazoburczej śmiałości". W zestawieniu z Munchem autentycznym malarzem
staje się Wojciech Weiss. Skromnym co prawda, lecz autentycznym i niekiedy
wręcz ładnym. Wystarczy porównać Autoportret pod maską kobiety Muncha z
Autoportretem z maskami Weissa.
Powinniśmy to wszystko wiedzieć i widzieć, pokonując przypływy mdłości.
Więc jeszcze raz podziękowanie dla dyrektora Muzeum Literatury.
12 kwietnia
Po tak długim obcowaniu z Kafką, po tylu lekturach jego książek i tylu
refleksjach w szkicach o nim i w zapisach dziennika, nie mogłem nigdy
zrozumieć i wyjaśnić sobie jednej rzeczy. Dowiedziałem się o niej ze
zdumieniem od Broda. Wierny giermek pisarza ujawnił, że podczas ulubionych
recytacji fragmentów w gronie najbliższych przyjaciół Kafka wybuchał
często śmiechem; i to tak zaraźliwym, że przyłączali się do niego inni,
nie bardzo wiedząc dlaczego. Najdramatyczniejsze sceny z Procesu i Zamku,
historia życia i śmierci Gregora Samsy w Metamorfozie z akompaniamentem
śmiechu! Od biedy mogła do śmiechu pobudzać Ameryka, ale cała reszta?
Pogodziłem się już z myślą, że pozostanie tajemnicą rodowód śmiechu
filozoficznego Kafki. Gdy tymczasem. ..
W tych dniach dostałem z Gliwic, od Jana Mazurkiewicza, wydany świeżo w
Polsce tom Maurisceny z Procesu i Zamku, historia życia i śmierci Gregora
Samsy w Metamorfozie z akompaniamentem śmiechu! Od biedy mogła do śmiechu
pobudzać Ameryka, ale cała reszta? Pogodziłem się już z myślą, że
pozostanie tajemnicą rodowód śmiechu filozoficznego Kafki. Gdy tymczasem.
..
W tych dniach dostałem z Gliwic, od Jana Mazurkiewicza, wydany świeżo w
Polsce tom Maurice Blanchota Wokół Kafki. Tom jak tom, do francuskich
literaturoznawców najlepiej pasuje okrzyk Gombrowicza: "Im mądrzej, tym
głupiej! ". Mądrość Blanchota zawiła jest i zaplątana, trzeba się nad nią
napracować jak nad upuszczonym przez nieuwagę i zwichrzonym kłębkiem
wełny. Aż tu naraz. .. Przyznaję się jako "kafkista", do ciężkiego
grzechu: nie przywiązuję wielkiej wagi do Dzienników Kafki, przeglądam je
czasem na wyrywki i bez zainteresowania, podejrzewając, że sam autor nie
wyznaczył im zbyt ważnej roli w swoim pisarstwie. Krótko mówiąc
przegapiłem zapis w Dziennikach, przytoczony przez Blanchota: "W drodze
powrotnej do domu powiedziałem Maxowi (Brodowi) , że na łożu śmierci będę
bardzo zadowolony, jeśli tylko oszczędzą mnie bóle. Zapomniałem dodać, i
później nie dorzuciłem tego rozmyślnie, że najlepsze utwory, jakie
napisałem, korzystają z tej właśnie zdolności -- móc umrzeć z
zadowoleniem. .. Dla mnie, który wierzę, że na łożu śmierci potrafię być
zadowolony, opisy śmierci są w głębi ducha zabawą, cieszę się na umieranie
w umierającym, wykorzystuję zatem z wyrachowaniem uwagę czytelnika
skupiającą się na śmierci, mam o wiele jaśniejszy umysł niż on, przyjmuję
bowiem, że to on będzie się skarżył na łożu śmierci, moja zaś skarga jest
możliwie doskonała, nie urywa się tak nagle jak skarga prawdziwa, lecz
trwa piękna i czysta".
Co jest w tym zapisie istotne, to świadomy stopień dystansu pisarza
wobec siebie i świata; niespotykany chyba w całej literaturze, nawet u
maniakalnego pod tym względem Flauberta (którego Kafka z podziwem
podglądał) . Przy takim dystansie, przy takiej szczerej obojętności
wyostrzającej wzrok i umysł do maksimum, każdy opis staje się "w głębi
ducha zabawą". Ale zabawą szczególną, skoro śmiech ma gamę odcieni bardzo
szeroką. Jeden z tych odcieni łatwo wskazać: z uśmiechem opisuje Kafka
pierwszy spacer rodziny Samsa po wymieceniu z pokoju martwego Gregora
przemienionego w karalucha. Czy jest to uśmiech okrutny, czy Kafka
czytając głośno ten opis przyjaciołom, wybuchł śmiechem szyderczym i
gorzkim? Nie sądzę. Jego siła i jego absolutna wyjątkowość w literaturze
polegały na tym, że tak naprawdę widział świat, życie i ludzi, a nie tylko
stroił tak swoje pióro (wypadek Flauberta) . Spojrzenie Kafki -- czyste,
niczym nie zakłócone i nie zamącone, jest kamieniem węgielnym jego
pisarstwa. Kto wie, że "na łożu śmierci będzie bardzo zadowolony", ten ma
prawo śmiać się z rzeczy budzących lęk czy grozę w innych.
14 kwietnia
W książce Kościół po komunizmie Jarosław Gowin cytuje zdanie
Tocqueville'a: "Wolność bez religii może prowadzić nie tylko do świata bez
religii, ale i do świata bez wolności". Od siebie dodaje, że to
ostrzeżenie "zachowuje ważność w dzisiejszej Polsce".
Tocqueville ma słuszność. Dziś jednak trzeba postawić dwa pytania: "Czy
obecność religii w świecie rośnie, czy maleje? ". "Jeśli maleje, to kto i
co ponosi za to odpowiedzialność? ".
Odpowiedź na pierwsze pytanie jest więcej niż trudna, w praktyce
niemożliwa. Wskazówki są prawie z reguły zawodne. Kiedyś, w okresie
wzmagającej się walki z ustrojem sowieckim, mówiło się i pisało chętnie o
"odrodzeniu religijnym w Rosji", powołując się na epizody owszem
znamienne, lecz dość nikłe w wymiarze globalnym. W samej rzeczy, stopniowo
przestano o owym rzekomym "odrodzeniu" mówić i pisać, a zjawisko
sprowadzono do właściwych proporcji jednostek, małych grup, skromnych
społeczności przycerkiewnych lub przykościelnych, chaotycznego wyroju sekt
bez żadnej określonej treści wyznaniowej (pouczająca była powieść
Maksimowa Siedem dni stworzenia) . O "eksplozji religijności" słyszy się
nieraz dzięki pokazywanym w TV masowym ramom pielgrzymek Jana Pawła II.
Ale wolno zastanawiać się, czy działa tu pokusa udziału w gigantycznych i
urozmaiconych na ogół spektaklach, czy prawdziwa potrzeba wiary. Prywatne
sondaże wtakim kraju jak Włochy (ostatecznie siedzibie papieskiej stolicy
katolicyzmu) świadczą raczej o zanikaniu religijności, albo o nadawaniu
jej charakteru wyłącznie rodzinnego, tradycyjnego i obrzędowego. Młodzi
zwłaszcza ludzie z religijnych rodzin buntują się przeciwko ograniczeniom
"obyczajowym" i jeśli ich jawnie nie naruszają, to żyją w podwójnym
kłamstwie, wobec swych bliskich i wobec księży (w konfesjonałach) .
Podobny proces obserwować można ostatnio w Polsce, nie bez konsekwencji
politycznych (młodzi wyborcy Kwaśniewskiego, wbrew, a czasem "na złość"
radom bądź sugestiom kościelnym) .
Pytanie o odpowiedzialność dotyczy w znacznej mierze możliwości zmian.
Dopóki papieżem jest Wojtyła (nawiasem mówiąc, bardzo lubiany na włoskiej
prowincji, mniej wwielkich miastach) , dopóty "obyczajowy" konserwatyzm
nie drgnie ani o milimetr. Jego poprzednik Luciani, Jan Paweł I, podczas
swego sześciotygodniowego pontyfikatu był zdecydowany pozwolić wierzącym
kobietom na używanie pigułek antykoncepcyjnych (są na to dowody) .
Przypuszczalny następca Wojtyły, kardynał Martini, arcybiskup Mediolanu,
chce podobno posunąć się dalej, rozszerzyć reformę na kwestie celibatu
księży, kapłaństwa kobiet, zakazu aborcji, lecz pod warunkiem dopuszczenia
prezerwatyw dla mężczyzn etc.
A zaangażowanie polityczne wiernych? Klasyczna chadecja zdaje jak dotąd
egzamin w Niemczech, natomiast zmarła śmiercią po trosze naturalną, a po
trosze gwałtowną, we Włoszech.
Z tym wszystkim można sobie darować tłumaczenie, dlaczego u schyłku
wieku zdanie Tocqueville'anie to, że "zachowuje ważność", nabiera wagi
szczególnej.
17 kwietnia
Z listu Piotra Brożyny z Warszawy: "Przesyłam Ci kopię artykułu
Michnika z Gazety Wyborczej nie dlatego, że Cię w nim cytuje, ale dlatego,
że po raz pierwszy od dawna przychodzi mi zgodzić się z nim bez
zastrzeżeń".
I ja z zadowoleniem przeczytałem artykuł Michnika, co mi się od wielu
już lat nie zdarzało. Nazwałbym go "rozważaniami oparzonego polityką,
wycofującego się z politycznego kombatanctwa"; stan psychiczny podobny do
mojego, jakkolwiek ja -- w przeciwieństwie do Michnika -- nigdy nie
przekraczałem granic dość czujnego moralizmu politycznego na służbie
bezspornych nakazów chwili, wciąż oczekując "demobilizacji" i powrotu do
mojego pisarskiego powołania. Czym dla Michnika był udział w KOR i w
"Solidarności", dla mnie było uczestnictwo w pracach Kultury. Aż wybił rok
1989. Początek rozczarowań moralistów i marzycieli. Początek ucieczki z
rozmaitych "szeregów" i od rozmaitych "linii". I początek oddawania całego
pola "czystym" politykom.
Michnik powołuje się na moje opowiadanie Książę Niezłomny (pierwsza
rzecz, jaką napisałem na przełomie 1955--56, po osiedleniu się w Neapolu)
, odtwarzając bardzo dokładnie i ściśle jego wątek narracyjny. W miarę
coraz głębszego wchodzenia w rolę emigranta politycznego, postanowiłem
(bez naruszania historycznej prawdziwości) naszkicować na tle włoskim --
faszyzmu i jego upadku -- dylemat dwóch emigracji, wewnętrznej i
zewnętrznej. Osoby protagonistów są częściowo zbitką różnych postaci, ale
w zasadzie łatwo w nich dostrzec dwóch wybitnych krytyków dyktatury
Mussoliniego w sporze o słuszność obranej drogi: Croce (książę Santoni,
liberalny filozof) jest emigrantem wewnętrznym i walczy z faszyzmem bronią
kultury; eks-komunista Silone (pisarz Battaglia) jest emigrantem
zewnętrznym, z zagranicy wspiera opór (prawdę mówiąc, nikły, czego nie
umiał czy nie chciał dostrzec) przeciw rządom "czarnych koszul". Obaj
przegrywają po klęsce faszyzmu, uczucie zwycięstwa jest krótkotrwałe i
złudne. Usunięci szybko w cień przez ludzi "nowych", przeważnie (choć nie
wyłącznie) związanych kiedyś z faszyzmem i zmieniających błyskawicznie
skórę w oparciu o aktualną krajową rzeczywistość; tę rzeczywistość, której
nie rozumiała już rzekomo para adwersarzy pochłoniętych przez wysoką falę
nadchodzącej
Pytania i uwagi dotyczące archiwum: archiwum@rzeczpospolita.plOpracowanie Centrum Nowych Technologii,
(C) Copyright by Presspublica Sp. z o.o.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą16Archiwum ROL Dziennik pisany nocą20Archiwum ROL Dziennik pisany nocą3Archiwum ROL Dziennik pisany nocąArchiwum ROL Dziennik pisany nocą18Archiwum ROL Dziennik pisany nocą14Archiwum ROL Dziennik pisany nocą19Archiwum ROL Dziennik pisany nocą13Archiwum ROL Dziennik pisany nocą2Archiwum ROL Dziennik pisany nocą23Archiwum ROL Dziennik pisany nocą30Archiwum ROL Dziennik pisany nocą15Archiwum ROL Dziennik pisany nocą8Archiwum ROL Dziennik pisany nocą7Archiwum ROL Dziennik pisany nocą29Archiwum ROL Dziennik pisany nocą28Archiwum ROL Dziennik pisany nocą25Archiwum ROL Dziennik pisany nocą9Archiwum ROL Dziennik pisany nocą11więcej podobnych podstron