Archiwum ROL Dziennik pisany nocą15




Archiwum ROL: Dziennik pisany nocą



A:link {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #0000ff; TEXT-DECORATION: underline
}
A:visited {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #3a6ec1; TEXT-DECORATION: underline
}
A:hover {
COLOR: #900000; TEXT-DECORATION: none
}




















Informacje o
dokumencie

Autor
Gustaw
Herling-Grudziński

Tytuł
Dziennik pisany nocą

Data wydania
1998.04.25


Dział
gazeta/Plus
Minus

Dziennik pisany nocą
GUSTAW HERLING-GRUDZI ńSKI
Neapol, 28 stycznia 1998
Jakieś półtora miesiąca temu zatelefonowano do mnie z nie znanego mi
dotąd tygodnika warszawskiego Fakty, proponując "wywiad telefoniczny". O
dpowiedziałem, że nie lubię "wywiadów telefonicznych", bo mam potrzebę
widzenia mojego rozmówcy w trakcie rozmowy, a poza tym chciałby nym czasie
nowy telefon: rozmówczyni (bo chodziło o panią redaktor) gotowa jest
przyjechać do Neapolu, a świeży numer tygodnika wyśle ekspresem tego
samego jeszcze dnia. Trochę mnie zaskoczyła i (przyznaję) podejrzliwie
usposobiła ta gotowość przyjazdu na dwa dni z Warszawy do Ne osobę wartą
takiego wydatku w ambitnym planie redakcyjnym, albo jest "z domu" bardzo
zamożny. Postanowiłem ustalić z pomocą mojego wszechwiedzącego przyjaciela
warszawskiego, jak się rzeczy naprawdę mają. Wyjaśnił mi po paru dniach,
że Fakty są finansowym dzieckiem Leszka Mille niejszego chytrusa w całym
mafijnym towarzystwie postkomunistycznym, najpojętniejszego ucznia naszych
b. starszych braci. Poprosiłem mojego przyjaciela o powiadomienie
tygodnika, że z góry "załatwiam sprawę odmownie" (wyrażonko z
biurokratycznego języka PRL) . A nazajutrz przyszed ciem. Miałem więc być,
w ambitnym planie redakcyjnym, drugim gościem zamożnego "z domu"
tygodnika, skromniejszym co prawda, ale jednak. ..
Protagonistą, wykonawcą głównej roli, w rozmowie z Giedroyciem jest
"instynkt państwowy". Uskarżając się na jego brak czy zanik w polskiej
elicie politycznej, redaktor Kultury widzi przyszłość w nie nazbyt
różowych kolorach. Przypomniałem sobie, że w jednym z jego ostatnich
listów do m właśnie braku "instynktu państwowego". Prawidłowy, żywy
"instynkt państwowy" powinien był uświadomić mi natychmiast, że nie było
żadnego upadku PRL, lecz po prostu zwykła (zapewne brytyjskiego typu)
alternance democratique wyniosła do władzy postkomunistów, co zdrowo
myślący p jakiemuś naturalne, a w każdym razie odsuwające na bok własne
sympatie i antypatie polityczne. Może miałoby sens (po niewczasie w naszym
sporze) trochę bliższe przyjrzenie się owemu zbawiennemu "instynktowi
państwowemu".
Jako wyrażenie "instynkt państwowy" niewiele znaczy, jest nawet
semantyczną sprzecznością. Przyzwoity słownik określa "instynkt" słowami
"podnieta wewnętrzna, naturalna, która nie zależy ani od rozumu, ani od
woli, i jest prawie niepokonalna", co niezbyt chyba pasuje do interesów i
potr ulgowo nieprecyzyjną frazeologię; chodzi o polityków, nad których
wymieraniem (jak żubrów i innych okazów zwierzęcych) ubolewa Jerzy
Giedroyc, a którzy posiadają tę niezwykłą rzadką raczej właściwość, że w
lot, "nosem", wyczuwają, co służy państwu, a co nie, nie mając żadnej
potrzeby odw stwowców" (o ile pamiętam, przed wojną ukuł to słowo Adam
Skwarczyński) , na których opierają się szczęśliwe politycznie narody, do
jakich między wojnami należał naród polski, przy wszystkich swoich wadach
i uchybieniach. My natomiast, według Giedroycia, skarleliśmy dziś na tyle,
że "ins ciaż posiedliśmy albo wykształcili w sobie inne zalety. Ale zanik
"instynktu państwowego" (cokolwiek on znaczy) skazuje nas na
dojutrkowanie, bez żadnej porywającej wizji narodowej.
Moim zdaniem, "instynkt państwowy" (cokolwiek on znaczy) jest cechą
państw wielkich, potężnych, a nie może nią być lub staje się swoją
karykaturą w państwach średnich i małych. Bywa przy tym, zależnie od
momentu historycznego, zmienny. Winston Churchill pod wpływem "instynktu p
wojnie, że nie będzie "grabarzem brytyjskiego imperium". Wkrótce potem
jego następca, Clement Attlee, zajął się tym właśnie "grabarstwem"; i
postąpił słusznie, ratując swój kraj przed groźnymi konfliktami. "Instynkt
państwowy" (cokolwiek on znaczy) kazał generałowi de Gaulle'owi uprzeć się
temu zapewne przeciwna; kazał mu również postąpić jak Attlee w sprawie
"demontażu imperialnego", wbrew gwałtownym protestom i nie licząc się z
ryzykiem wojny domowej. "Instynkt państwowy" (cokolwiek on znaczy)
przywołują dziś demagogicznie w byłym ZSRR Ziuganow i Żyrinowski, a
W międzywojennej Polsce "instynkt państwowy" (cokolwiek on znaczy) był
swego rodzaju idolem, co stało się główną przyczyną narodzin sanacyjnej
manii "mocarstwowej", bez której bylibyśmy zmuszeni (jak wszystkie średnie
i małe państwa) zadowolić się skromnym, lecz za to zależnym a ambasador
Łukasiewicz jak czarownik zaklinał los w broszurce Polska jest mocarstwem.

"Instynkt państwowy" (cokolwiek on znaczy) posiadał w Polsce jedynie
Piłsudski, w połączeniu z czarnowidztwem (co było na szczęście nieodzownym
i genialnym zmysłem realizmu politycznego) i z obsesją "obcych agentur" i
"partyjnictwa" (na nieszczęście) , co pozwoliło mu znieważyć pa
ces brzeski. "Instynkt państwowy" (cokolwiek on znaczy) przejawiali
akolici Piłsudskiego, nadęci "mocarstwowością", rzucając wyzwanie Litwie,
zajmując Zaolzie, uprawiając osobliwe flirty polityczne, wprowadzając
getto ławkowe na uniwersytetach, zakładając obóz w Berezie, "pacyfikując"
Uk rodowej w obliczu pewnej już wojny. Mam nadzieję, że Jerzy Giedroyc nie
uważa tego wszystkiego za dowody "instynktu państwowego" (cokolwiek on
znaczy) , chociaż przypominam sobie, że pokłóciliśmy się kiedyś ostro o
Zaolzie i o "misję państwową" Kostka-Biernackiego.
Kończąc: w naszej obecnej sytuacji państwa sprowadzonego przez bieg
wypadków do właściwych, średnich lub małych, rozmiarów dajmy sobie spokój
z "instynktem państwowym" (cokolwiek on znaczy) . Zamiast górnolotnych,
uroczystych haseł w rodzaju "instynktu państwowego" (cokolw
1 lutego
Mój poprzedni dziennik zamykały refleksje o wydanej w Paryżu Le livre
noir du communisme (dostałem to ogromne tomisko od jednego z współautorów,
Andrzeja Paczkowskiego) . Kończąc ostatni zapis mojego poprzedniego
dziennika, pomyślałem: a może przełożyć te refleksje na włoski i p go, z
którym dorywczo współpracuję? Ale czy wydrukują artykuł, wzywający
imiennie czołowych postkomunistów włoskich do zmówienia modlitwy (choćby
laickiej) za dusze ofiar kacetów hitlerowskich i Gułagu, czyli za dusze
wszystkich ofiar naszego przeklętego wieku "ideologicznego"? Prze cji
rządowej we Włoszech; czy więc La Stampa odważy się taki imienny apel do
nich wystosować?
Artykuł ukazał się natychmiast, bez najmniejszej interwencji
redakcyjnej. I być może w jakimś stopniu przyczynił się do publicznego
potępienia "barbarzyńskiego komunizmu sowieckiego" przez sekretarza
generalnego partii postkomunistycznej, Massimo D'Alema. Ale to potępienie
było jedynie odpowiednikiem, co prawda mocniejszym i bardziej stanowczym,
głu dziło o coś więcej: o włączenie, za przykładem Czarnej Księgi, dziejów
komunizmu do historii, ze wszystkimi tego konsekwencjami; nauki w szkołach
i na uniwersytetach, badań i wniosków historycznych. Tak jak to zrobili
sukcesorzy Trzeciej Rzeszy po przegranej wojnie, w systematycznej i usilne
nej formacji Niemców. Sekundowałem więc, na moim skromnym odcinku, celowi
przyświęcającemu Czarnej Księdze: szybko i w milczeniu pogrzebany przez
postkomunistów trup komunizmu został ekshumowany, przywrócony historii, i
otworzył nowy rozdział, który wydawał się niemożliwy p w róceni
ekskomuniści zarządzili i wykonali po upadku muru berlińskiego. W praktyce
więc dzieje się teraz (mam nadzieję) to, do czego zachęcał przed swoją
tragiczną śmiercią historyk francuski Francois Furet. Postkomunistyczne
hasło "nie mówmy o przeszłości, ważne są tylko teraźniejszość i p części
naszego stulecia z historii za pomocą przebiegłych sztuczek, które
doświadczenia opisane w Czarnej Księdze chcą zamienić w serię białych
plam". Doskonale ujął to redaktor wielkiego dziennika La Repubblica, Ezio
Mauro, w artykule wstępnym, podkreślającym imiennie słuszność mojeg
munistycznym krajobrazie "bagna pokrytego mgłą".
Epilog odbył się wczoraj. Mój przyjaciel Francesco Cataluccio
przyjechał z Mediolanu, aby w telewizyjnej rozmowie ze mną (telewizja
satelitarna i włoska) postawić kropki nad i. W ciągu pół godziny udało nam
się skrótowo, lecz dość dobrze odtworzyć przebieg ciężkiej choroby, której
obecne początkiem pełnego powrotu do zdrowia.
7 lutego
W ostatnich dniach stycznia rzymska Accademia dei Lincei gościła
kardynała Ratzingera, szefa b. Świętego Uficjum, zokazji otwarcia archiwów
b. Świętej Inkwizycji. Watykan zgodził się na udostępnienie tajnych dotąd
archiwów, ale tylko do roku 1902. "Niewygodny teolog" (jak go nazywa pr
kłopotliwymi pytaniami.
Uznanie dotyczy oczywiście zasadniczej decyzji, która wzmocni bardziej
jeszcze historyczne znaczenie pontyfikatu Jana Pawła II. "Należy gorąco
podziękować obecnemu papieżowi i jego wiernemu synowi niemieckiemu
(Ratzingerowi, który był kolegą Knga na studiach w Tybindze) za otw
isitionis. Wystarczy przypomnieć, że do II Soboru Watykańskiego
naruszenie sekretów Świętego Uficjum pociągało za sobą ekskomunikę, którą
uchylić mógł tylko sam Ojciec Święty". Dzięki gorące -- ciągnie Kng -- za
rewizję procesów Galileusza i Giordana Bruno, za rehabilitację
szesnastowie za herezję do lochów Zamku Anioła przez neapolitańskiego
Inkwizytora kardynała Caraffa, późniejszego papieża Pawła IV. Pamięć
kardynała Morone jest "niewygodnemu teologowi" szczególnie bliska, był
bowiem promotorem Collegium Germanicum w Rzymie, jednej ze szkół Knga.

Kłopotliwe pytania Knga można sprowadzić do jednego, najważniejszego.
Dlaczego jedynie do roku 1902? Może dlatego, że od roku 1903 Pius Xwszczął
kampanię antymodernistyczną; oraz że ten okres obejmuje stosunek Stolicy
Apostolskiej do faszyzmu i hitleryzmu. Padają nazwiska ofiar dominikanie
Yves Congar i Marie-Dominique Chenu. Trudno się nie uśmiechnąć, gdy Kng,
na wzór urzędu pastora Gaucka w b. NRD, domaga się prawa wglądu do
"teczek" Świętego Uficjum: dla siebie, dla Karla Rahnera, dla Edwarda
Schillebeeckxa, Gustawa Guttirreza, Leonarda Boffa, Charle
Zażalenie "niewygodnego teologia" opatrzone jest osobliwą pieczęcią,
parafrazą słynnych słów Katona: Ceterum censeo Romanam Inquisitionem esse
delendam (Jestem zresztą zdania, że Inkwizycja Rzymska powinna być
zniszczona) . Szczypta wielkoduszności kazałaby jednak "niewygodnemu
teologowi" pamiętać, że Jan Paweł II nie jest ostatnim papieżem; jak nie
był nim adorowany przez Knga Jan XXIII.
13 lutego
Myślę często o Sołżenicynie. "Prorok", zapowiedziawszy w momencie
wyrzucenia z ojczyzny, że do niej wróci, wrócił rzeczywiście po latach
wygnania i został przez rodaków przyjęty najpierw z pewną naturalną
ciekawością, a potem z rosnącą obojętnością. Odebrano mu nawet regularną
po wznawiać jego książki, które niegdyś były do Rosji przemycane z
ryzykiem szykan policyjnych. Paradoksem historii jest stopniowe nadawanie
mu orwellowskiego statusu Osoby Nie Istniejącej. Ostatnio milczał długo,
aż do wrześniowej (w zeszłym roku) prelekcji w rosyjskiej Akademii Nauk.

W prelekcji mowa, w tonie alarmistycznym, o "wyczerpaniu czy
wyjałowieniu kultury". Wywód rozpięty jest między dwoma punktami. Jeden
przypomina świeże ostrzeżenie Jana Pawła II, że po dwóch pokonanych
totalitaryzmach stajemy w obliczu trzeciego, totalitaryzmu absolutnej
władzy p ropy Bankierów in statu nascendi) . Drugi cytuje mądrą myśl
Blaise'aPascala: "Ostateczna istota rzeczy jest dostępna tylko dla uczucia
religijnego" (niekoniecznie konfesyjnego) . Kiedyś ta bezsporna prawda
mogła się czasem pojawiać na ustach ludzi wierzących. W naszych czasach
bywała może
"Wyczerpanie czy wyjałowienie kultury" oznacza powolną ekspansję
pustki. Można ją bez trudu zauważyć we wszystkich prawie krajach Europy.
Na przykład, pierwsze zbrzegu zjawiska na naszym domowym podwórku
literatury. Gdzie są młodzi pisarze, których warto mieć na oku? Co noweg
na której notowania literackie podskakują o kilka kresek w zależności od
"śmiałego, prowokacyjnego pomysłu". Jakaś narratorka postanowiła pochylić
się w pisarskiej zadumie nad łechtaczką. Jej rywalka zakasowała ją (w
sensie "kasowości") literacką przymiarką do minetki. Celebruje się w num
nego poszukiwaniem diamentu w popiele; te inedita są żenujące (żeby nie
powiedzieć więcej) . Poeci, zapatrzeni w parę naszych noblistów, dali się
przekonać, że na dobrą sprawę, przy pewnym uporze i pilności, wszystko
jest poezją. Dramaturgia przeniosła się w stan spoczynku (z braku temató
łuje co prawda u młodych falę cmokania, ochania i achania, ale cmokierzy
nie umieją się zdobyć na nic więcej poza banalną gadaniną.
Nie należy się oczywiście ograniczać do Polski, ekspansja kulturalnej
pustki nie zna granic. Francuzi polują na "smaczne" podobno i "pikantne"
nowalijki. Anglicy, zdaje się, zatracili nawet umiejętność corocznej
produkcji miernych powieści, które nie są ani dobre, ani całkiem złe; są
po prostu literackimi produktami seryjnymi. Włosi nauczyli się ostatnio
żyć swoimi umarłymi pisarzami, a z braku inwencji i inspiracji prezentują
tomiki lichutkich no ostrzejsze może wiatry pustynne; o nich mówił
Sołżenicyn w Akademii Nauk.
Ma się uczucie takie jak w Upadku Camusa: choć statek niby to płynie,
nic się po drodze na martwym jeziorze nie zmienia. To właśnie owo
sołżenicynowskie "wyczerpanie czy wyjałowienie kultury", dotkniętej
atrofią walorów duchowych; o myśli Pascala szkoda nawet mówić.
16 lutego
Obecny Instytut Uniwersytecki Suor Orsola zbudowano w XVII stuleciu
podczas dżumy w Neapolu, jako błaganie zanoszone do Pana Niebios. Był
dziełem w olontariuszy, pałacem-labiryntem przeznaczonym dla
nieokreślonych lecz zbożnych celów. Do zastępów ochotniczych dopuszczano
takż czasach wymagane dziewictwo? Trzeba wziąć w cugle rozpędzoną
wyobraźnię.
Prócz funkcji uniwersyteckich Suor Orsola specjalizuje się od lat w
publicznych imprezach kulturalnych -- sympozjach, kolokwiach, porankach
poetyckich. Tu, na kolokwium o Rosji (z udziałem historyków z Moskwy)
występowali Misza Heller i Alain Besancon. Tu czytali swoje wiersze Miłosz
i nie Croce.
Zaproszono mnie ostatnio po raz drugi na sympozjum Portret Neapolu,
jako jedynego upatrzonego przez organizatorów cudzoziemskiego mieszkańca
grodu partenopejskiego (un polacco napoletano) . Zacząłem od wspomnień z
wojennego Neapolu, świeżo wyzwolonego przez Sprzymierzon książkę
Malapartego La Pelle, która według mnie (choć nie bardzo lubię autora)
dała wierny obraz miasta nazajutrz po wycofaniu się Niemców i wkroczeniu
Anglików, Amerykanów, Francuzów i Polaków. Na ogół Skóra
eksfaszystowskiego i uzdolnionego reportera uchodziła za zręczny i dosyć
ność każdego jej rozdziału. Pamiętam wszystko, co opisał Malaparte, do
najdrobniejszych szczegółów.
Wręcz niesamowita szachrajsko-sowizdrzalska pomysłowość mieszkańców
wygłodniałego miasta. Mali chłopcy, oferując signorine molto belle,
pilotowali żołnierzy alianckich, przeważnie Murzynów amerykańskich, do
mieszkań w zaułkach; tam upijano ich przed płatną miłością, a potem śpiący
i przed świtem wynoszono do sąsiednich zaułków; zbudzeni przez wschód
słońca, nie wiedzieli, gdzie spędzili noc i w tym stroju przemykali się
ulicami do swoich kwater wojskowych. Jeden rozdział La Pelle nazywa się La
Vergine di Napoli, Dziewica neapolitańska (jakoby jedyna ocalała) . Ojciec
datkowy bilet pozwalał niedowiarkom upewnić się o jej dziewictwie (nie
powiem, jak) . Inny rozdział nazywa się Le Parrucche. Jakież to peruki? W
zaułkach powstała ich wytwórnia, gdy prostytutki zorientowały się, że
Murzyni amerykańscy płacą więcej blondynkom; blond peruki zasłaniały kruc
wstydliwych (na gumowych paskach) . Mało kto, na północy i w środkowych
Włoszech, wierzył książce Malapartego. Do dziś pozostał przede wszystkim
autorem Techniki zamachu stanu, wydanej po pierwszej wojnie i rzeczywiście
proroczej. A przecież o powojennym Neapolu pisał to, co sam w
Niezwykłe, że mimo wszystko, co się w nim działo, miasto zachowało
swoją godność. Neapolitańczycy mieli chyba we krwi umiejętność oszukiwania
i wykpiwania obcych najeźdźców; z ironicznym i gorzkim uśmiechem. W
okupacyjnych rozrywkach sołdackich nie brali prawie udziału żołnie ciem
warg, natives. Spojrzenie z góry na "tubylców" było jednym z ultimos
podrygos (jak mawiał Witkacy) narodu imperialnego.
Kiedy po bitwie pod Monte Cassino wkroczyliśmy do Rzymu, obraz był na
początku inny. Ogłuszone miasto straciło na jakiś czas godność, chwytało
się wszelkich możliwych sposobów przeżycia. Jeszcze dzisiaj, przechodząc
przez Piazza San Silvestro, plac Poczty Głównej i postoju wielu autobusó
nymi dziećmi w domu) i żon (z mężami w obozach jenieckich) , czekających
na żołnierzy z paroma puszkami konserw w chlebaku.
19 lutego
Nie powinno się cytować samego siebie, najprościej jednak będzie, jeśli
zacznę od przytoczenia mojego zapisu w dzienniku z końca roku 1991.
"Zawdzięczamy Hannie Arendt, autorce książki o procesie Eichmanna w
Jerozolimie, pojęcie Banalności Zła. Okazuje się, że wolno także mówić o
Banalności Dobra. Tak nazwał swoją książkę, La Banalit del Bene,
dziennikarz włoski Enrico Deaglio, naturalnie z wyraźną aluzją do
określenia żeczki Deaglio jest Giorgio Perlasca, włoski kupiec z Padwy, z
przekonań faszysta, bojownik w Hiszpanii po stronie generała Franco. W
cywilu zajmował się handlem bydłem i z tego tytułu jeździł często na
Węgry. Znalazł się w Budapeszcie w końcowej fazie "ostatecznego
rozwiązania kwestii żydow swej fabryki śmierci, a Raul Wallenberg usiłował
ocalić część przeznaczonych do gazu. Perlasca, który z wojny domowej w
Hiszpanii wyniósł dobrą znajomość hiszpańskiego i list rekomendacyjny
swych frankistowskich przełożonych, wkręcił się do konsulatu hiszpańskiego
w Budapeszcie, a po li fałszywego konsula zaczął wystawiać budapeszteńskim
Żydom "listy gwarancyjne", (w tym duchu, że Hiszpania zamierza ich przyjąć
w ramach "łączenia rodzin") , respektowane jako glejt przez władze
węgierskie następców admirała Horthyego i nawet przez podkomendnych
Eichmanna. Uratow nie wrócił do rodzinnej Padwy, prowadził życie emeryta,
nie opowiadał nikomu (z wyjątkiem żony) o swoich budapeszteńskich
dokonaniach. Aż wreszcie po długich poszukiwaniach wytropili go ocaleni.
Posypały się wysokie odznaczenia, podróże, honory. Perlasca był
oszołomiony, lekko jakb chą, uregulowaną starość. >>Każdy na moim
miejscu postąpiłby tak samo<<, zapewniał. Wolno o tym wątpić, ale
jak ożywczo działa ten niezwykły przykład Banalności Dobra! ".
Pisarz mediolański Gabriele Nissim, specjalizujący się w tej tematyce,
przysłał mi korektę swojej książki Una favola moderna, która na półkach
księgarskich ukaże się w kwietniu. Nowoczesna bajka Nissima rozgrywa się
również na małej scence Banalności Dobra. Jej bohater, prawicowy pol
szysty włoskiego z Padwy. Zmuszony zapewne obowiązkami historyka-bohatera,
Nissim jest niestety zbyt rozwlekły, na trzystu stronicach opowiada
"nowoczesną bajkę", która prosi się aż o skrócenie do rozmiarów prawdziwej
bajki, podsuwanej młodym i starym w naszych "postmodernistycznyc lańskiego
historyka-amatora.
Dymitar Peszew, z wykształcenia prawnik, początkowo był wziętym
adwokatem, a później został ministrem sprawiedliwości w jednym z
bułgarskich rządów, a zasmakowawszy w polityce wylądował na ławach
poselskich, aby w końcu ukoronować swoją karierę polityczną fotelem
wiceprzew tywnym, prawicowym, o głęboko zakorzenionym poczuciu
praworządności, szanowanym przez sofijskich posłów wszystkich ugrupowań
parlamentarnych za rygoryzm i nieprzekupność w przestrzeganiu
obowiązujących w Bułgarii praw. Opowiadał się za aliansem z Trzecią
Rzeszą, widząc w nim wojną, a po jej wybuchu jedyną szansą zachowania
statusu sprzymierzeńca o pewnych cechach neutralności. Rzecz jasna, ta gra
mogła być uprawiana tylko jakiś czas. Niemcy naciskali coraz gwałtowniej,
chcieli włączyć Bułgarię całkowicie do swego obozu. Peszew i jego
parlamentarni towarzy upadłego bronili przynajmniej zasady: że nie wolno
dopuścić do interwencji Niemiec w wewnętrzne sprawy Bułgarii. Hitler zaś
parł do narzucenia Sofii rangi satelity, przede wszystkim do zagarnięcia
przeszło pięćdziesięciu tysięcy Żydów bułgarskich i do włączenia ich w
ramy "ostatecznego roz Borys i jego premier-antysemita Filow grali na
zwłokę, z obawy przed społeczeństwem, które bułgarskich Żydów uważało za
"swoich" (zwłaszcza cerkiew bułgarska broniła zawzięcie Żydów bułgarskich)
. Pod rosnącym wciąż naciskiem Trzeciej Rzeszy Borys i jego premier byli
skłonni przeprowa kryjomu, nocami, i postawić w ten sposób Bułgarię wobec
faktu dokonanego. Ten projekt dotarł do Peszewa, który rozpętał ostrą
kontrakcję zarówno na terenie parlamentu, jak i w społeczeństwie
bułgarskim, nastawionym w większości wrogo wobec zamiaru oddania Niemcom
żydowskiej zasym nowisko wiceprzewodniczącego parlamentu, zdołał jednak
pokrzyżować plan "cichej, potajemnej deportacji". Czyli uratował od pewnej
śmierci pięćdziesiąt tysięcy Żydów bułgarskich.
Po wkroczeniu Armii Czerwonej do Bułgarii urządzono oczywiście proces
bułgarskich "polityków reakcyjnych". Większość skazano na śmierć i
rozstrzelano. Peszewa skazano na piętnaście lat więzienia, odsiedział
tylko półtora roku, dzięki wstawiennictwu żydowskich przyjaciół z nowego
ob Panowie publicyści i żurnaliści polityczni niech posługują się
ostrożnie obrazem dwudzielnego świata lewica -- prawica. Drobną część
skazanych na zagładę ofiar Holocaustu udało się uratować włoskiemu
faszyście i bułgarskiemu politykowi prawicowemu. Kiedyś uczciwa lewica (w
rodzaju P lowskiej "zwykłej przyzwoitości ludzkiej". Komuniści "lewicowi"
ciemiężcy zawodowi, utopili to przekonanie w morzu krwi.
25 lutego
Mój styczniowy dialog na łamach Le Monde z powieściopisarzem
amerykańskim Russel Banksem (jedną z jego powieści ma przenieść wkrótce na
ekran Agnieszka Holland) zaowocował wczoraj przesyłką z Montpellier.
Pisarz francuski F. J. Temple, dowiedziawszy się z dialogu, że biłem się
jak nierzowi de la glorieuse cohorte du genral Anders. Był
przypuszczalnie oficerem w korpusie marszałka Juin, głównie marokańskim.
To Marokańczycy Juina odcisnęli się w dziejach kampanii włoskiej falą
gwałtów na zapleczu bitwy (wszystko jedno, młoda czy stara, byle kobieta)
zwanych le mar
ści, która miała potem zasłynąć w przeróbce filmowej z Sofią Loren.

Mieszkając blisko pobojowiska (sto kilometrów) bywam niekiedy
traktowany przez polskich towarzyszy broni (przeważnie turystów z Ameryki)
jak jego żywa cząstka historyczna. "Może pojedziesz ze mną na cmentarz,
mam samochód, opowiesz to, co jeszcze pamiętasz, sfotografujemy się raze
stawiono nad cmentarzem obelisk, znajdował się nasz punkt obserwacyjny
artylerii; tam leżałem cały dzień, aż do zwycięstwa. Sfotografuj obelisk".

Francuz z Montpellier to drugi poznany przeze mnie cudzoziemski
uczestnik bitwy. Pierwszym był Niemiec, wiele lat temu, zaraz po moim
osiedleniu się w Neapolu. Mieszkam w domu, którego całe pierwsze piętro
wynajmuje konsulat NRF. Widywałem czasem na schodach czy na podwórzu ka
socjaldemokratyczny przeciwnik Adenauera) , ale nasze spotkania
ograniczały się do "dzień dobry". Aż któregoś dnia, wczesnym rankiem,
zapukał do naszych drzwi. Był blady, trochę roztrzęsiony.
-- Dowiedziałem się, że był pan pod Monte Cassino.









































Pytania i uwagi dotyczące archiwum: archiwum@rzeczpospolita.plOpracowanie Centrum Nowych Technologii,
(C) Copyright by Presspublica Sp. z o.o.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą16
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą20
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą3
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą18
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą14
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą19
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą13
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą2
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą23
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą30
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą8
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą7
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą29
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą27
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą28
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą25
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą9
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą11

więcej podobnych podstron