Archiwum ROL: Dziennik pisany nocą
A:link {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #0000ff; TEXT-DECORATION: underline
}
A:visited {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #3a6ec1; TEXT-DECORATION: underline
}
A:hover {
COLOR: #900000; TEXT-DECORATION: none
}
Informacje o
dokumencie
Autor
Gustaw
Herling-Grudziński
Tytuł
Dziennik pisany nocą
Podtytul
GUSTAW HERLING-GRUDZIń SKI
Data wydania
1998.08.01
Dział
gazeta/Plus
Minus
GUSTAW HERLING-GRUDZIń SKI
Dziennik pisany nocą
Neapol, 10 maja 1998
Rano włoski żółw pocztowy, syjamski brat polskiego żółwia pocztowego
(odrobinę szybszego) , przyniósł mi zwielkim opóźnieniem pierwszy numer
Świętokrzyskiego Kwartalnika Literackiego, nowego pisma kieleckiego pod
redakcją Stanisława Nyczaja. Ładna szata graficzna idość bogata treść. Oby
żył jak najdłużej, na prowincji periodyk literacki jest najlepszym
magnesem, przyciągającym rozproszone opiłki życia kulturalnego. Na
prowincji? Moje rodzinne Kielce, przed wojną rzeczywiście prowincjonalna
idość zapleśniała dziura (Łżawiec czy Kleryków) , należą dzisiaj do miast
"wpołowie drogi" do wielkomiejskiego formatu. Jak Lublin, przed w ojną
ulubione miasto poety prowincji Czechowicza, teraz także "wpołowie drogi
do". Nawet dalej niż "wpołowie drogi", ze swoimi dwoma uniwersytetami.
Znaczna część pierwszego numeru kwartalnika poświęcona jest mnie,
wzwiązku zmoją wizytą w Kielcach wmaju-czerwcu zeszłego roku. Wpatruję się
wfotografie, nie tak łatwo opanować wzruszenie; z Lidią pod pomnikami
Żeromskiego i Staszica (punkt startowy randek sztubackich, przed nurkiem
wgłąb ciemnych alejek) ; staw wparku miejskim, miejsce "perypatetycznych
rozmyślań na serio" wnieustannym okrążaniu, zimą wesoła ślizgawka; na
Karczówce zpolonistką Ireną Furnal, "kielcologiem" profesorem Adamem
Massalskim, dziennikarzem Gazety Wyborczej Mirosławem W ójcikiem. Podróż
sentymentalna, nie bez towarzyszących jej natrętnie akcentów pożegnania.
Otwierają numer moje rozmowy zczytelnikami w Domu Środowisk Twórczych
iw Liceum im. Żeromskiego, szkole autora Syzyfowych pracimojej. Pytanie:
"Czasem wspomina pan iopisuje wDzienniku pisanym nocą okolicę swego
dzieciństwa. Ale czy odwiedzi pan Suchedniów, zechce zobaczyć, jak wygląda
dziś Ciemny Staw, Olchowa Grobla, młyn berezowski? ". Odpowiedź: "Tamten
Suchedniów już nie istnieje. To, co można przeczytać wmoim dzienniku, jest
prawdziwe jako mitologia dzieciństwa czy wczesnej młodości. Tworzy się
pewne obrazy, które potem, zwłaszcza jeśli się jest emigrantem, odżywają
itrwają".
W roku 1991, podczas pierwszej podróży do Polski, samochód Ireny i
Jerzego Morawskich zatrzymał się na szosie w Suchedniowie, koło drogi do
naszego domu. Wystarczyło dziesięć minut, żeby przez Sokolicę zejść do. ..
Dokąd? Do zasypanego Ciemnego Stawu, do wyciętej Grobli Olchowej, do
rozbieranego czy już rozebranego młyna. Stałem jak wryty wziemię, nie
mogłem się zdecydować. Żywy obraz pamięci zastąpić martwym obrazem
realnym? Ibyć może zgodzić się na to, aby rzeczywistość zmiotła brutalnie
mitologiczną zjawę senną? Nie, nie. Pojechaliśmy dalej, szosą
Skarżysko-Radom do Warszawy.
"Ginie się albo co najmniej nijaczeje bez miłości do miejsc,
zakreślonych wąskim rzekomo horyzontem". Zdanie zmojego dziennika, zapis
zmaja 1973. Starzyzna w przedostatnim roku drugiego Tysiąclecia! Wepoce
globalizacji, zjednoczonej Europy, gorączki integracyjnej (podobno) . Ale
zdanie, które się nigdy nie zestarzeje dla osób znających ludzką miarę.
Skromną na oko, anaprawdę uniwersalną jak "gwiaździste niebo". Wie otym
Irena Furnal, która swój szkic omnie wkwartalniku kieleckim zatytułowała
Miejsca zakreślone wąskim horyzontem. Idzieląc, ze znakomitym wyczuciem,
moją młodość na "stronę Suchedniowa", mitotwórczą, i"stronę Kielc",
częściej Obrzydłówka (w edług Żeromskiego) niż świętokrzyskiej stolicy
wobręczy lasów igór, dochodzi pod koniec do syntezy, tak trafnej, tak
sprawiedliwie isubtelnie łączącej dramatyczność iciężar spojrzenia
dojrzałego ze strumieniem wczesnej życiodajnej poezji zlat dorastania
ipierwszych wtajemniczeń, że miałem wrażenie szybkiego iprawdziwego
odbicia w podsuniętym mi przez autorkę lustrze. Czegóż w ięcej może
pragnąć portretowany? Jeśli kiedyś zabiorę się do pisania autobiografii
(ostatni trud znużonego iznudzonego pisarza) , będę często igęsto cytował
Irenę Furnal.
13 maja
W pierwszych dniach maja miała do Neapolu przyjechać ekipa krakowskiej
TVP (Aleksandra Czernecka, Marcin Baran, Józef Opalski) , aby opracować
cykl dziesięciu rozmów dziesięciominutowych ze mną Rozważania ocnotach.
Wostatniej chwili wypadek pani Czerneckiej zmusił nas do przesunięcia
imprezy aż na wrzesień; nie mogłem wcześniej wobec natłoku zobowiązań
wnajbliższych miesiącach. Ale czekając na przyjazd krakowskiej ekipy,
szkicowałem już pospiesznie moje Rozważania ocnotach.
Przeglądam teraz brulionowe, fragmentaryczne notatki. Przede wszystkim
moje dawne przekonanie (bynajmniej nie odkrywcze) , że większość cnót
posiada "odwrotną stronę medalu", czyli swoje dobrodziejstwa może
wszczególnych okolicznościach obrócić wprzekleństwa. Wtrakcie pisania
notatek przyszedł Kontrapunkt, dodatek do Tygodnika Powszechnego,
poświęcony cnocie nadziei; ozdobiła go tekstem wstępnym Barbara Skarga.
Dużo wnim mądrych uwag, co nie dziwi, jeśli się choć trochę zna autorkę.
Otwiera tekst stwierdzeniem: "Wciąż kłócą się ze sobą dwie różne opowieści
-- ta zlistu Świętego Pawła o w ierze, nadziei imiłości, która płynie z
Boga; ita zludowego porzekadła onadziei, matce głupich" -- Azamyka
pytaniem: "Czy człowiek potrafiłby zrobić jeden krok na tej ziemi bez
nadziei? "(Co zresztą Dostojewski ujął wpodobnym pytaniu: "Czy można żyć
bez nadziei? ") . W środku zaś Barbara Skarga pisze: "Nadzieja heroiczna
może się wydać nierozumna, ale bez niej spotykalibyśmy nie ludzi, którym
dane było wcudowny sposób opuścić O święcim czy Gułag, lecz strzępy istot
bez woli ibez twarzy". Trzeba pamiętać, że Barbara Skarga, zanim została
profesorem filozofii, spędziła kilka lat wsowieckich łagrach iswoje
doświadczenia opisała wnikliwie (pod pseudonimem) wksiążce Po wyzwoleniu.A
więc dobrze w ie, o czym ico mówi. Ajednak jej zapewnienie o "nadziei
heroicznej" nie wszystkim więźniom wszechświata koncentracyjnego trafi do
przekonania.
Czytam teraz znowu Opowiadania kołymskie, zmyślą oprzedmowie do "całego
Szałamowa" po włosku. Michał Heller napisał wstęp do rosyjskiego
(niepełnego) wydaniaOpowiadań kołymskich w Londynie, przedrukowany
wpolskim wydaniu gdańskim. Zacytuję spory fragment w stępu Hellera, bo
przedstawia spór o nadzieję za kolczastymi drutami, istotny dla tego, co
wyżej nazwałem "odwrotną stroną medalu" wrozmyślaniach ocnocie nadziei.
"Owiernych Szałamow wyraża się zwielkim szacunkiem: Nie spotkałem w
łagrze bardziej godnych ludzi, niż tych oddanych religii. Demoralizacja
ogarnęła dusze wszystkich, jedynie oni się trzymali (Opowiadanie Kurs) .
Szałamow mówi onich zgłęboką sympatią izpewnym zaskoczeniem wobec
niezrozumiałego dlań zjawiska. Ale prawdziwa wiara w Boga, zezwalająca
znosić cierpienie, nie była częstym zjawiskiem na Kołymie. Przygniatająca
większość żyje, bo ma nadzieję. Szałamow (ateista) upatruje wnadziei zło,
gdyż często śmierć jest lepsza niż życie włagrze: Dla aresztanta nadzieja
to stałe kajdany. Nadzieja zawsze zniewala. Człowiek mający na coś
nadzieję zmienia swoje zachowanie, częściej bywa nieszczery niż człowiek,
który jej nie ma (Opowiadanie Życie inżyniera Kipriejewa) . Polski pisarz
Tadeusz Borowski, który przeżył Oświęcim, oraz Warłam Szałamow myślą tak
samo. "Nigdy whistorii ludzkości -- pisał Tadeusz Borowski -- nadzieja nie
była tak silna, ale inigdy nie wyrządziła tyle zła, ile wtej wojnie, wtym
obozie. Nie nauczono nas wyrzekać się nadziei, idlatego giniemy wkomorach
gazowych".
Chcąc uczciwie odpowiedzieć na pytanie, jak było ze mną wwięzieniu
iwłagrze, musiałbym lata niewoli podzielić na dwa okresy. Wpierwszym
królowała nadzieja, "nadzieja płynąca z Boga", anawet "nadzieja
heroiczna". Potem, odesłany wstanie wycieńczenia do tzw. Trupiarni
obozowej przeżuwałem na pryczy myśli, które były zapewne mglistą
prefiguracją ostrzeżeń Szałamowa i Borowskiego. Czułem się oszukany przez
nadzieję. Oszukany iwykorzystany. Gdyby to trwało dłużej, niż trwało,
gdyby mnie wreszcie nie zwolniono na mocy "amnestii", znadziei stoczyłbym
się dość szybko w jej przeciwieństwo: rozpacz. Ten proces czytało się
dniem woczach, anocą wkrótkich wybuchach płaczu, starszych mieszkańców
Trupiarni. Ajednak było też w Trupiarni paru więźniów, których za
Szałamowem można nazwać "ludźmi oddanymi religii". Ale oni znajdowali się
już poza wszystkim. Nie tylko pogodzili się znadchodzącą śmiercią;
oczekiwali jej prawie zutęsknieniem. Byłem na to za młody. Więc pociechy
szukałem wosobliwej delektacji, jaką mi dawało zdemaskowanie nadziei. Po
wielu latach niełatwo wskrzesić czy choćby rozpoznać niejasno dawne
uczucia, ale podejrzewam, że żyłem wówczas dzięki gorzkiemu (iprzewrotnie
kojącemu) wpatrywaniu się w"odwrotną stronę medalu".
17 maja
Wielki inieżyjący już etnolog włoski Ernesto De Martino, autor
klasycznej Magii na Południu, wybrał wroku 1959 za przedmiot swych badań
"ukąszenie pająka taranta", rozpowszechnione wczęści Apulii zwanej
Salento. Cóż to jest taranta? Mityczny pająk, który w zoologii odpowiada
pająkowi lycosa tarentula. Legenda pająkatarantajest stara, skoro wspomina
o niej Leonardo da Vinci: "Ukąszenie pająkataranta utrzymuje człowieka
wjego zamyśle, to znaczy wtym, co myślał wchwili, gdy został ukąszony". O
bjaśnienie skąpe, nie daje pojęcia ozjawisku badanym przez De Martino
iekipę jego współpracowników. Leonardo uchwycił jednak mimochodem rzecz
istotną: siłę uporu tkwiącą wludzkim zamyśle. Zjawiskotarantismo badane w
Salento jest owiele szersze, zawiera elementy magiczne, religijne,
chorobowe (histeryczne) , traumaturgiczne. Tarantato (mężczyzna)
itarantata(kobieta) , przekonani oukąszeniu mitycznego pająka, wpadają
wstan półkataleptyczny, wpozycji leżącej mają drgawki epileptyczne iobjawy
zatrucia, wydają zsiebie dźwięki na pograniczu szczekania ikonwulsyjnego
kaszlu. Można ich wyrwać ztego stanu albo wdomu, albo (skuteczniej)
wkaplicy Św. Pawła, jeżeli akurat znajduje się wpobliżu (aw Salento roi
się od nich) . Znaczące są środki lecznicze: muzyka, tańce ikolory.
Melodie muzyczne muszą być specjalne, istnieją w Salento kapele wyćwiczone
wwalce zpająkiem taranta.Specjalny też musi być taniec, oczywiście słynna
tarantella. Kolory zaś trzeba przesuwać przed oczami (oczy wsłup)
rażonych, aż trafi się właściwy dla danego pacjenta.
Jest jeszcze ciągle na świecie sporo ludzi, ofiar "ukąszenia
heglowskiego". Odparty zwycięsko atak mitycznego pająka tarantanasuwa
receptę łatwej kuracji: piękna muzyka ipiękny balet (omotywach tarantelli)
na tle jakiegoś kolorystycznego arcydzieła. Okazuje się, że mamy na
podorędziu stosunkowo proste itanie sposoby zapobiegania jadom Wielkiego
(inie mitycznego) Pająka zkatedry uniwersyteckiej w Jenie.
20 maja
Dziś, po błyskawicznym krachu komunizmu (nie miał nawet dość rezerw, by
się jakiś czas bronić iodwlec nieco swój upadek) , wolno dla zdrowia
duchowego cofnąć się wprzeszłość ipod światło przyjrzeć się rozmaitym
psychopatycznym zapaściom. Na przykład, "intelektualiści" wobec komunizmu,
kult Siły, kult Okrucieństwa.
Przed laty poznałem w Anglii pewną Polkę, zwykształcenia prawniczkę,
inteligentną, dowcipną, miłą wrozmowie, łagodną -- zdawałoby się --
zusposobienia. Niedawno dowiedziałem się, że zaraz po wojnie była
prokuratorem wprocesach, które do historii przeszły jako "kiblówki"
iskierowane były przeciw "wrogom Polski Ludowej" (głównie akowcom) :
odbywały się wcelach więziennych (stąd nazwa) , trwały średnio pół
godziny, kończyły się zreguły wyrokiem śmierci. Okrucieństwo niepojęte,
fanatyzm młodej komunistki niewiele tłumaczy. Ktoś naprawdę inteligentny,
wprzeciwieństwie do partyjnego komunisty "zludu", jest raczej odporny na
groźbę fanatyzmu. Jest, czy powinien być? Powinien, anie jest -- to
właśnie okazało się wnaszym wieku "ideologicznym". W zeszłym stuleciu
Wissarion Bieliński wielbił ponoć Marata. Teoretycznie najwidoczniej, bo
jego potomkowie, terroryści rosyjscy, powstrzymywali się od rzucania bomb
w zamachach, jeśli upatrzony dostojnik siedział w karecie zżoną lub
dziećmi. Opowiada otym Camus.
Znaczyłoby to, że wnaszych czasach okrucieństwo spowszedniało ikwitło
bez przeszkód na totalitarnej glebie. Auden wwierszu Spain 1937, w wierszu
oprzykładnym dniu dobrego członka partii, pisał: "Dziś rozmyślne
spotęgowanie szans śmierci, świadome przyjęcie winy wniezbędnym
(necessary) morderstwie". Miał słuszność O rwell, twierdząc, że zwrot
o"niezbędnym morderstwie" mógł napisać tylko człowiek, dla którego
morderstwo jest co najwyżej słowem. Wiadomo, że Auden wstydził się później
tego wiersza.
W jednym zwczesnych tekstów powojennych (nie poetyckich) Miłosz
podziwiał Siłę i Walec Historii toczący się ze Wschodu. W yleczył się
szybko icałkowicie ztego podziwu. Konkluzja? Komunizm wydobył ze znacznego
odłamu "intelektualistów", bez większych oporów zich strony, cechy
najmroczniejsze, rodem zBiesów. Oparzeni iotrzeźwieni, albo stają się
teraz "pragmatykami" iczęsto cynikami, albo ślubują sobie nie wpadać nigdy
więcej w"sidła polityki iideologii". Ale za swoją zdradę wprzeszłości
płacą wysoką cenę zachwiania ich dawnego autorytetu społecznego.
22 maja
Z Lublina od Doroty Kudelskiej jej książka Juliusz Słowacki i sztuki
plastyczne,solidna idobrze napisana. Przeglądam ją (uważną lekturę muszę
odłożyć na później) zuczuciem, że Słowacki miał do sztuk plastycznych
stosunek nijaki; albo letni, jeżeli już koniecznie trzeba się posłużyć
konkretniejszym określeniem. Podobnie Mickiewicz (pomijam własne
ingrediencje stylu, opisywane wrozprawkach typu "poeta jako kolorysta",
"poeta jako pejzażysta") . Zresztą pisarze polscy -- zwyjątkiem Norwida, W
yspiańskiego, Witkacego, Schulza -- dość rzadko zapalali się do malarstwa
irzeźby. Znaszych w spółczesnych tylko Herbert, Kot Jeleński, Wojciech
Karpiński. Ciekawe dlaczego? Ufają wyłącznie słowu, apodejrzliwie bądź
obojętnie odnoszą się do koloru, kształtu, rysunku? Zapomniałem oprócz
Herberta, wymienić Tadeusza Sułkowskiego, pięknego iwciąż nie docenianego
poetę, który umarł na emigracji w Londynie; nienasyconego pożeracza
wystaw, monografii ialbumów malarskich.
Naturalnie zajrzałem do fragmentu o Słowackim w Neapolu, przed podróżą
na Wschód. "Od piętnastu już dni siedzę woknie moim na ulicy Świętej
Łucji, patrząc na błękitne morze, na Wezuwiusz, na Neapol wdzień biały,
wnocy jaskrawy tysiącem świateł. Mam balkonik mały nad morzem, na
balkoniku stoi krzesło iróży wazon. Wtym krześle siedzę jak śpiący". Co
najmniej raz wtygodniu przechodzę pod tym balkonikiem na Santa Lucia
izawsze podrywam głowę ku tablicy pamiątkowej: "Tu mieszkał Juliusz
Słowacki wroku 1836".
"Wcałym mieście -- pisze, iniech Bóg miłosierny mu to wybaczy -- mało
rzeczy do widzenia, dosyć jest poznać ogólnie fizjonomię tej stolicy".
Azatem nudzi się jak mops na owym balkoniku nasz anielski poeta. Czy nie
ma sposobu na rozerwanie go? Jest. Gdy opada czerwcowy upał, poeta podnosi
się zkrzesła, chwilę patrzy na różę wwazonie iwolnym krokiem idzie na
pobliską giełdę, podówczas jedną znajwiększych w Europie. Gra na niej
zpowodzeniem, po każdej wygranej wraca żwawym krokiem na swój balkonik na
Santa Lucia. Zboże ukraińskie należało wtedy do najwyżej notowanych. Co
wszkole uczono nas uważać za szyfr patriotyczny wjego listach do matki,
było prawdopodobnie szyfrem giełdowym. Czego się nie robi dla przepędzenia
nudy ibraku zainteresowania dla "stolicy, wktórej mało rzeczy do
widzenia"? Aniele mój, eteryczny, kruchy, blady, rozmarzony, romantyczny,
jakże się ożywiasz przy stole giełdowym, jakimiż rumieńcami obleka się
twoje smętne oblicze!
Se non evero, eben trovato -- muszę dodać, gdyż w przeciwnym razie
zostałbym na infamię skazany przez klan polonistów (amoże zakon? ).
Aprzecież wdzisiejszej Europie Bankierów i Giełd, nasz romantyczny poeta
zstępujący niekiedy na ziemię -- gdyby rzeczywiście prawdziwa była moja
niewinna igraszka wyobraźni -- podskoczyłby na poetyckiej giełdzie okilka
kresek do góry.
25 maja
Uprzytomniłem sobie ostatnio, że psychiatria, wrękach dobrego jej
znawcy, może pomóc wrozstrzyganiu ważnych dylematów
historyczno-politycznych. Profesor Zbigniew Brzeziński był od początku
zwolennikiem wejścia Polski, Węgier i Czech do NATO, usilnie oto zabiegał
wgranicach swoich możliwości. Profesor Richard Pipes twierdził stanowczo,
że poszerzenie NATO otrzy kraje, niegdyś satelickie, będzie przez Rosjan
rozumiane jako izolacja Rosji ipodetnie nogi rosyjskim demokratom,
reformatorom isprzymierzeńcom Zachodu, natomiast stanie się wodą na młyn
dla imperialistów rosyjskich w rodzaju Ziuganowa i Żyrinowskiego.
Podzielając pogląd Brzezińskiego, nie byłem całkowicie głuchy na
argumentację Pipesa. Ale wnajświeższym swoim wystąpieniu -- wwykładzie
wygłoszonym wlipcu 1997 r. podczas inauguracji Szkoły Letniej w W
arszawie, wwykładzie ciekawym wsumie irozumnym -- Pipes posunął się owiele
dalej, zaostrzył swoje ostrzeżenie, przenosząc je właśnie na płaszczyznę
politycznej psychiatrii: "Choć irracjonalne, tak jak wszystkie paranoje,
poczucie >>zamurowania<< przez nieprzyjazny świat zachodni
jest bardzo realne. Paranoja żywi się sama sobą, poszukując iznajdując
potwierdzenie swych podejrzeń. Fakt ten trzeba brać pod uwagę przy ocenie
decyzji NATO dotyczących rozszerzenia na Europę Wschodnią".
Skoro "paranoja żywi się sama sobą", powstaje pytanie, co jest lepsze:
próby jej kuracji, czy pogodzenie się zjej nieuleczalnością. Według mnie
to pierwsze, widzę jednak, że sztaby polityczne na Zachodzie będą musiały,
wobec przegłosowanego już rozszerzenia NATO na Wschód, otworzyć specjalne
wydziały psychiatryczne. Lecz psychiatrzy psychiatrami, ateraz już wolno
powiedzieć, że Pipes przesadza zapewniając: "Nie znam takiego Rosjanina,
bez względu na polityczną orientację, który by odnosił się przychylnie do
rozszerzenia. Rozszerzenie sprzyja umocnieniu podejrzeń, że są oni
traktowani jak pariasi, nie zasługujący na pełnoprawne członkostwo we
wspólnocie narodów bez względu na to, co robią, nawet jeśli wprowadzili
demokrację igospodarkę rynkową".
Według informacji zdobrych źródeł działa tu na ogół granica wieku.
Rosjanie poniżej czterdziestki nie widzą wrozszerzeniu nic groźnego,
odwrotnie. Rosjanie po pięćdziesiątce iwyżej (pas od 40 do 50 lat można
chyba uważać za neutralny lub chwiejny) , inaczej kryterium pokoleniowe
jest, moim zdaniem, niesłusznie pomijane czy co najmniej lekceważone przez
biegłych wproblematyce sowiecko-rosyjskiej. Askoro istnieją widoki na
stopniowe zaleczenie choćby rosyjskiej paranoi, nie ma powodu przejmować
się zanadto przestrogą Pipesa.
27 maja
W ładnym sprawozdaniu zkalifornijskiego Festiwalu Miłosza, drukowanym
na tych łamach dziesięć dni temu, Elżbieta Sawicka poświęca również trochę
uwagi dyskusji panelowej na temat Zniewolonego umysłu. Jej wodzirejem był
Adam Michnik. Pani Elżbieta tak określa wypowiedzi redaktora
Gazety Wyborczej:"w ulkaniczne, pełne dymów igorącej lawy, emocji
iefektownych, wpadających wucho sformułowań".
Jeden ze strumieni "gorącej lawy" dosięgnął imnie: "Gustaw
Herling-Grudziński widział zbliska (sic! ) łagry iopisał je. Jest zdania,
że jeśli ktokolwiek mógł potem mieć coś wspólnego zkomunizmem, to musi to
być kanalia albo idiota. Trudno mu wytłumaczyć, że można mieć inny sposób
postrzegania świata. Herlingowi wystarcza moralne potępienie, mniej go
interesuje zrozumienie. A dla mnie nie ma nic ciekawszego niż wejść wcudze
buty".
Jako przymusowy neapolitański "wulkanolog", codzienny obserwator
Wezuwiusza, mogę zapewnić panią Elżbietę, że Michnik personifikuje nie
tyle strumień "gorącej lawy", co zwyczaj wygasłego wulkanu wypluwania co
jakiś czas w iększych imniejszych kamieni, raczej nieszkodliwych, jeśli
się stoi w należytej odległości od krateru (az Neapolu do Kalifornii jest
dość daleko) . UMichnika wypluwaniu kamieni towarzyszą podniesiony,
kategoryczny głos, oraz gniewna gestykulacja. Nie ma powodów do strachu.
A teraz na serio. Nie lubię słowa "kanalia". Wolę to drugie słowo, iteż
włagodniejszej formie: "głupiec", anie "idiota". Istotnie głupcem jest dla
mnie człowiek, który wiedząc co nieco o łagrach sowieckich, stara się
"moralne potępienie" zastąpić "zrozumieniem". Żyłem lata na Zachodzie w
śród masy takich "postępowych" głupców; wykręcają się teraz na wyścigi po
upadku komunizmu ipo Czarnej księdze komunizmu.Czy "moralne potępienie"
nie towarzyszy, wróżnych formach iwmniejszym czy większym nasileniu,
narratorom kacetów, Tadeuszowi Borowskiemu i Primo Leviemu (obaj odebrali
sobie życie) ? Aprzecież pierwsza książka Leviego Jeśli to jest człowiek
została odrzucona przez "postępowego" wydawcę włoskiego. Nie żeby chciał
bronić nazizmu, skądże, "postępowość" nakazywała gromić bez litości
niemieckie kacety, lecz okazywać "historyczną wyrozumiałość" łagrom
sowieckim. W imię "postępowości" należało po prostu możliwie szybko
zapomnieć owszystkich "horrorach" drugiej wojny światowej.
Od pierwszej chwili ukazania się Zniewolonego umysłubyłem zdania
(inapisałem to) , że "książka jest świetnie napisana, lecz wydumana za
biurkiem". MIłosz poczuł się dotknięty (czemu dał wyraz wdruku) , imyślę,
że ten cierń tkwi w nim jeszcze dzisiaj, jakkolwiek wPodróżnym świata
(rozmowach z Ewą Czarnecką -- Renatą Gorczyńską) zdawał się przyjmować
możliwość swojej "wydumki".
Ciekawe, że wśród pisarzy iintelektualistów sowieckich (rosyjskich) ,
ukąszonych chyba dotkliwiej od polskich przez Hegla, nie powstał nigdy
odpowiednik Zniewolonego umysłu.Nadieżda Mandelsztam była surowsza ode
mnie wswoich wspaniałych Wspomnieniach. Raz wżyciu spędziłem wieczór z
Brodskim (w Rzymie, unaszego wspólnego przyjaciela imojego tłumacza
amerykańskiego Ronalda Stroma) . Pokłóciliśmy się oogłoszony wówczas w
Polsce stan wojenny, ale zironicznym uśmiechem wdał się wzgodną ze mną
rozmowę o komunistycznym fenomenie "zniewolonego umysłu".
Budapeszt, 29 maja -- 5 czerwca
W samolocie z Rzymu do Budapesztu stanął mi przed oczami pamięci jak
żywy Tibor Dery, jeden znajwybitniejszych współczesnych pisarzy
węgierskich, jeden zanimatorów rewolty 1956 r. Wroku 1959 napisałem
przedmowę do jego pięknego opowiadania Niki, wydanego po polsku w
Bibliotece Kultury.Opowiadania, które historię psa Niki potrafiło
przetworzyć -- naprawdę po mistrzowsku! -- na historię węgierskich rządów
stalinowskich. Oczywiście każdy najgłupszy nawet cenzor węgierski wiedział
oco chodzi, ale nie umiał (albo bał się) wytłumaczyć to swoim przełożonym.
Wcenionym wysoko tygodniku włoskim Il Mondo naszkicowałem też sylwetkę
Tibora Dery. Był we Włoszech znany, wielki wydawca Rizzoli posiadał
wszystkie prawa do jego książek. Wtrącony do więzienia po stłumieniu
rewolty węgierskiej, nie odsiedział całego wyroku. Kadar kazał go
przedterminowo zwolnić, prawdopodobnie dlatego, że porewolucyjnym Węgrom
zależało na poprawie reputacji woczach Zachodu, a Rizzoli w ysłał do
Budapesztu list zzaproszeniem na wyspę Ischię dla swego autora. Rizzoli
był w łaścicielem luksusowego hotelu w Lacco Ameno na Ischii. Izaprosił
mnie również "na dzień z Tiborem Dery ijego żoną". Na polskim wydaniu
Nikiw idnieje dedykacja autora dla przedmówcy. Zdatą 5 stycznia 1964 r.
Zimowy dzień był słoneczny, niemal gorący. Spędziliśmy istotnie cały
dzień razem na spacerach, rozmowach iwbarze pustego hotelu. Tłumaczyła
młodziutka żona Tibora (znała dobrze angielski) , która mogłaby być
wnuczką świeżo poślubionego męża. Była urocza wswojej miłości do starego
izniszczonego pisarza, opiekuńcza ijakby poprzez męża wciąż zakochana w
rewolcie węgierskiej, chociaż upłynęło już od niej osiem lat.
Miałem wrażenie, że Dery przygląda się iprzysłuchuje ze szczególną
uwagą, niepewny wciąż, czy można mi okazać pełne zaufanie. Na przystanku
autobusowym w Lacco Ameno, gdzie wieczorem odprowadził mnie wraz zżoną
przed moim powrotem do Neapolu, zdecydował się wreszcie: "Kadar wezwał
mnie do siebie po zwolnieniu zwięzienia izezwoleniu na mój wyjazd do
Włoch. Może pan na Zachodzie (powiedział) poruszyć swobodnie wszelkie
możliwe tematy, zwyjątkiem jednego: Rosji. ORosji ani słowa. Mam nadzieję,
że pana rozmówcy zrozumieją iuszanują to milczenie". Wzmęczonym wzroku
pisarza błysnęło coś wrodzaju smutnej dumy.
* * *
Tydzień w Budapeszcie miał swoją, bardzo przyjemną stronę towarzyską.
Poruszaliśmy się po mieście ipo okolicach grupą (my oboje, Barbara
Wiechno, dyrektorka Instytutu Polskiego, Elżbieta Sawicka, Jadwiga i
Henryk Chłystowski, pod koniec Włodzimierz Bolecki i Renata Gorczyńska,
która do Budapesztu przyjechała na rozmowę ze mną do przygotowywanej
książki o Polakach w Paryżu) ; wieczorami spotykaliśmy się na drinka
wpokojach gościnnych.
Miasto jest piękne, od pierwszego wejrzenia. Ale ciężkie, masywne, nie
tak eteryczno-zwiewno-bajkowe jak Praga. Wstęga Dunaju, ze swoimi
odbudowanymi mostami (ładny "most łańcuchowy") jest doprawdy wstęgą czy
szarfą przeplecioną zokolicznymi w zgórzami. Kamienice secesyjne,
wnajlepszym stylu, zefektowną ornamentacją, pozwalały mi nieraz odnajdywać
w Budapeszcie to, co mimo trzech pobytów wymykało mi się w Warszawie, w W
arszawie, zwiersza Jerzego Lieberta, uroczej, zabawnej ipoważnej na
przemian, młodszej siostrze Paryża (Liebert: "Ani tu Zachód, ani W schód")
, której powojenna odbudowa zwojennych zniszczeń nie dorównuje niestety
odbudowie Budapesztu (aprzecież, jak wiem, od Ambasadora Łubczyka,
zniszczenia w Budapeszcie sięgały 60 procent) . WWarszawie czuje się na
każdym kroku odbudowę (zwłaszcza na zamiejskich szlakach stepowych do
nowych dzielnic satelickich) , Budapeszt wydaje się nietknięty. WWarszawie
łaziłem po niby to Marszałkowskiej, ale prawdziwą Marszałkowską mojej
pamięci zobaczyłem dopiero teraz w Budapeszcie. Więc piękny, dobrze imocno
osadzony jest Budapeszt, spokojny, cichy, zprzechodniami, którzy
wwyglądzie iwubraniu zachowali coś zdawnych "ludowych" czasów, zdzielnicą
willową (gdzie znajduje się "blok polski") , zieloną aż wnadmiarze, aż
oprzesytu.
Po Pradze i Budapeszcie został mi do zobaczenia Petersburg. Zlotniska
pojechałbym najpierw do zachowanej podobno kamienicy, którą Dostojewski
upatrzył sobie na miejsce zbrodni Raskolnikowa.
* * *
Wielką dla mnie niespodzianką tygodnia w Budapeszcie było bogactwo
zbiorów malarskich. (Wojciech Karpiński, nasz narodowy globtroter
wystawowo-muzealny, powinien tu dłużej pochodzić z notatnikiem) . WMuzeum
Sztuk Pięknych trzeba opanować odruch zachłanności iszybko dokonać wyboru.
Byliśmy wnim dwukrotnie, za każdym razem przyciągała mnie przede w
szystkim ściana El Greca. Nie widziałem dotąd tak dużej liczby jego
obrazów na jednej ścianie muzeum. WStudium głowy widać dobrze, jak nadawał
figurom formę podłużnego iostrego płomienia. Tak widział świętych
Pytania i uwagi dotyczące archiwum: archiwum@rzeczpospolita.plOpracowanie Centrum Nowych Technologii,
(C) Copyright by Presspublica Sp. z o.o.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą16Archiwum ROL Dziennik pisany nocą20Archiwum ROL Dziennik pisany nocą3Archiwum ROL Dziennik pisany nocąArchiwum ROL Dziennik pisany nocą18Archiwum ROL Dziennik pisany nocą14Archiwum ROL Dziennik pisany nocą19Archiwum ROL Dziennik pisany nocą2Archiwum ROL Dziennik pisany nocą23Archiwum ROL Dziennik pisany nocą30Archiwum ROL Dziennik pisany nocą15Archiwum ROL Dziennik pisany nocą8Archiwum ROL Dziennik pisany nocą7Archiwum ROL Dziennik pisany nocą29Archiwum ROL Dziennik pisany nocą27Archiwum ROL Dziennik pisany nocą28Archiwum ROL Dziennik pisany nocą25Archiwum ROL Dziennik pisany nocą9Archiwum ROL Dziennik pisany nocą11więcej podobnych podstron