Archiwum ROL Dziennik pisany nocą19




Archiwum ROL: Dziennik pisany nocą



A:link {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #0000ff; TEXT-DECORATION: underline
}
A:visited {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #3a6ec1; TEXT-DECORATION: underline
}
A:hover {
COLOR: #900000; TEXT-DECORATION: none
}




















Informacje o
dokumencie

Autor
Gustaw
Herling-Grudziński

Tytuł
Dziennik pisany nocą

Data wydania
1997.08.30


Dział

Dziennik pisany nocą
GUSTAW HERLING-GRUDZIŃSKI
Trzecia podróż do Polski, 15 maja - 14 czerwca
1997
Łatwiej mi było opisać w dzienniku dwie pierwsze podróże do Polski
(1991, 1994). Ze zrozumiałych względów. Emocjonalnie spotkanie po
półwieczu emigracji miało podkład czysty, linearny: było niby spontaniczne
rzucenie się w objęcia bliskiej i długo nie widzianej osobie. Politycznie
Polska była w świeżym ("ciepłym" jeszcze) stadium niepodległości, więc
wszystko rysowało się ostrzej, nawet obserwacje krytyczne (które tak
rozdrażniły bojaźliwych kapłanów "bytu państwowego"). Dziś wszystko
wygląda inaczej, skomplikowało się na tyle, że zmysł krytyczny nie może
koncentrować się wyłącznie na rządzących obecnie "postkomunistach", czyli
"socjaldemokratach".
Mój dziennik podróży do Polski 1997 musi zatem z umiarem generalizować,
nie gardzić skrótami i unikać raczej zapisów nazbyt drobiazgowych, w jakie
obfitowały dzienniki z poprzednich podróży, mnożyć pytajniki i na koniec
ze zrozumiałym sceptycyzmem traktować "przyszłość", którą Prezydent RP i
jego towarzysze tak gorąco umiłowali z uszczerbkiem dla odtrąconej
obcesowo i pospiesznie zapomnianej "przeszłości"... Co powiedziawszy w
formie wprowadzenia, autor prosi czytelników, by nie zapominali o
osobistej nici wszystkich jego dzienników.
Lublin, 15-21 maja
Pierwsze zetknięcie z Lublinem odbyło się na Rynku (nie licząc
wczorajszego wieczoru u Kudelskich). Przypiekało wiosenne słońce, nasza
grupa po zejściu z Zamku schroniła się pod parasolami kawiarni. Z miastami
jest trochę jak z kobietami: piękny czy nie taki znowu piękny, polubiłem
Lublin od razu, przed laty. Co mnie w nim pociągało? Poprawna odpowiedź
brzmi: atmosfera, uchwytna po paru dniach. Przedziwna atmosfera miasta w
centralnej Polsce, które z wyroku geopolityki stało się naraz miastem
kresowym. Słusznie lubelscy przyjaciele nazwali swój doskonały kwartalnik
Kresy. O kresowości decyduje trudny do zdefiniowania i opisania nastrój
otwarcia narodowego, obojętnego na wszelkie ekskluzywizmy, zamieniającego
pojęcie "obcości" w poczucie "wspólnoty".
Przy stoliku kawiarnianym rozmawiałem głównie z polonistą Piotrem
Nowaczyńskim i z KUL-owskim judaistą Władysławem Panasem, autorem
erudycyjnego szkicu o Brunonie Schulzu (pisze o nim książkę).
Przywitaniu z Lublinem patronował KUL. Po obiedzie z profesorem
Stefanem Sawickim (u niego studiował i teraz doktoryzuje się Zdzisław
Kudelski, kurator moich Pism Zebranych w "Czytelniku") i pracownikami jego
katedry polonistycznej miałem spotkanie ze studentami KUL-u. Pełna aula,
pytania i odpowiedzi. Pytania inteligentne, które na samym wstępie
podważają opinię starszych o "tendencjach izolacjonistycznych" młodzieży,
o jej braku zainteresowania ludźmi "od trzydziestki czy czterdziestki
wzwyż". Przypuszczalnie wygodny mit, jak mitem jest podobny pogląd we
Włoszech. Dla mnie decydująca jest w takich wypadkach ciekawość. A tej nie
brak, i tu, i we Włoszech, jeśli przemawia się do młodych studentów bez
hieratycznego namaszczenia, lub tylko profesorskiego zadęcia.
Możliwe to, abym po kilku zaledwie rozmowach, i to urywkowych, odczuł
natychmiast radykalną zmianę klimatu społecznego? (A jednak możliwe, skoro
zjawisko rozszerzało się i pogłębiało z każdym dniem.) Z dawnych pobytów
pozostało mi wspomnienie przeciętnych ludzkich zachowań: nerwowość, ukryte
napięcie, niekiedy wręcz niegrzeczność i opryskliwość. Bez obawy
popełnienia większego błędu wolno w tym widzieć formę wyładowania na
zewnątrz swoich kłopotów domowych, gniewną bezsilność wobec daremnego
wysiłku związania końca z końcem. Czy obecne odprężenie, nierzadko nawet
pogodne miny, są dowodem, że w sposób trwały otworzył się nowy,
materialnie lepszy rozdział?
Całodzienna wycieczka do Kozłówki, pałacu Zamoyskich. Na podziw
zasługuje w nim układ, sala po sali rozwija się historia rodziny, od
świetnych początków do epilogu, do majora Zamoyskiego, adiutanta
Sikorskiego. Zapewne ten wzorowy układ natchnął panią kustosz myślą o
wystawie ocalałych po wojnie pamiątek po znanych rodzinach
arystokratycznych. "Jak ją nazwać?", zapytała głośno, zwracając się do
naszej grupy oprowadzanych. "Resztki Atlantydy", odpowiedział natychmiast
Włodzimierz Bolecki, nieodstępny i troskliwy towarzysz mojej miesięcznej
wyprawy do Polski. "Może rzeczywiście", przytaknęła zamyślona.
Rzeczywiście, rzeczywiście, ale do resztek Atlantydy trzeba także
włączyć to, co zobaczyliśmy później w Łęcznej, całkowicie ogołoconą
synagogę ze schowkiem Tory i pogruchotanymi zdobieniami stropu. Ta
straszna, dramatyczna, krzycząca nagość jest samotnym skrawkiem Atlantydy,
który wynurza się z potopu.
Nazajutrz spacer po Lublinie żydowskim, w towarzystwie Panasa. Opowiada
ze znawstwem i pasją o wiecznym konflikcie mistycznych chasydów,
oczekujących przyjścia Mesjasza, i religijnych racjonalistów. Miasto
żydowskie zostało zniszczone, na miejscu spalonych ulic stoją nowe domy.
Nie trzeba nadmiernej wyobraźni, by zobaczyć czarną dziurę po wyrwanym
żywcem kawale ciała.
Była niedziela, po porannym spacerze pojechaliśmy za Lublin, do
zaprzyjaźnionych z Kudelskimi państwa Wronikowskich. Pani domu jest
archeologiem na KUL-u, pan domu, kapitan marynarki handlowej, sporą część
roku spędza na statkach. Grono domowników i zaproszonych gości było
dostatecznie duże, by wystartowała szybko "dzienna rodaków rozmowa". Pod
pokrywą wyraźnej poprawy materialnej kryje się polityczna gorycz
(przekonam się o tym wielokrotnie później). Jak to się stało, jak do tego
doszło? Gdzieśmy byli? Kto nas reprezentował? I tak dalej, i tak dalej, w
oszołomieniu po ciosie pałką w głowę. Głęboki zawód przeplata się z
dezorientacją, zagubieniem, bezradnością. Nie przestanę ocierać się o to
poczucie czasem wyrażone głośno, na ogół jednak milczące i tym bardziej
gorzkie, prawie zapiekłe. Moje sympatie lewicowe (ściślej pepesowskie, ale
nie do obecnego PPS w Polsce) pozwalają mi, bez głupich podejrzeń i
pomówień, powiedzieć, że jedną z przyczyn jest brak poważnej opozycji
prawicowej wobec spółki akcyjnej świeżo upieczonych "socjaldemokratów",
kartelu bardziej handlowego niż politycznego. Prawica polska jest okropna,
tępa, rozbita i kłótliwa, zżerana ambicjami (nader wygórowanymi), tak
bezmyślnie i prymitywnie agresywna, że jej zwolennicy "w dołach" mają jej
coraz bardziej dosyć. Nie da się w ogóle porównać do inteligentnej prawicy
na Zachodzie, która na wozie albo pod wozem pomaga utrzymać konieczną
równowagę państwa. Czytałem napisy na lubelskich murach przed referendum
konstytucyjnym; nawiązują do pogrzebanego, zdawało się, języka napastliwej
i kłamliwej demagogii. Do prawicowych luk, szczerb i pęknięć wciska się,
nie wiadomo po co Kościół, zamiast zachować pozycję "ponad". Jakiś
zapalczywy ksiądz nazywa invocatio Dei Mazowieckiego "masońskim", nie
mając zielonego pojęcia o tym, czym jest dzisiaj wyrzucona do rupieciarni
masoneria. Jego towarzysze powtarzają tę "masońską" brednię jak papugi,
nadając jej przy tym rozmaite, przejrzyście aluzyjne, akcenty.
Kościół jest tak szarpany i w rezultacie rozdarty, jak prawica. Wiele
osób, wierzących i praktykujących, zapowiada swoją absencję w
konstytucyjnym referendum. Być może, "blok" prawicy, z Krzaklewskim
zadzierającym jak Duce głowę do nieba, z miłym memu sercu (mimo wszystko)
Olszewskim, oplątanym przez małe polskie biesy, z pomniejszymi
zagończykami (każdy ma oczywiście swoją "chorągiew"), doprowadzi do tego,
że nawet w razie wrześniowej wygranej opozycji Sejm okaże się niezdolny do
normalnego funkcjonowania. Też lekcja, może i pożyteczna, ale zbyt
kosztowna...
Spotkanie z redakcją Kresów, przyjemne i pouczające. Przyjechały do
Lublina Elżbieta Sawicka i Natasza Gorbaniewska.
Nałęczów, kurort, "u wód", jak mawiano dawniej. W alejce nad stawem
pojawia się pani z pieskiem, siada na ławce, czeka niedługo, umówiony
towarzysz jest punktualny. Odbitka noweli Czechowa. Na sąsiedniej ławce
mógłby usiąść sam doktor Anton Pawłowicz. W kiepskim humorze, zajęty myślą
utrwaloną potem w Zapisnych kniżkach: "Ludzi naprawdę godnych szacunku
spotyka się tylko wśród tych, którzy mają zdecydowane poglądy liberalne
lub konserwatywne; tak zwani umiarkowani czekają zawsze na honoraria,
subsydia, odznaczenia, nagrody".
Nałęczów to "chata" Żeromskiego, dziś muzeum. Tu umarł jego ukochany
Adaś. Wspomnienie o Adamie Żeromskim, tren pisarza, jest jedyną chyba
książką wolną od pisarskich inkrustacji; ból autentyczny, nie powieściowy,
wstydzi się stylistycznych narośli, wodzenia zbędnych słów. Jak jest
naprawdę z Żeromskim? Będzie zapomniany? Przeczytałem niedawno na nowo
Przedwiośnie, kiedyś ewangelię "żeromszczyków", ludzi wrażliwych
społecznie. Jak mogłem dawniej nie zauważyć tej sadystycznej delektacji w
opisach rewolucji rosyjskiej? Więc co mi pozostanie? Syzyfowe prace,
Wierna rzeka, Puszcza jodłowa, Echa leśne? W Kielcach - Klerykowie, Łżawcu
- spróbuję zmierzyć temperaturę "żeromszczyzny" wśród młodych uczniów
gimnazjum jego imienia.
Piękny Kazimierz, którego nie znałem przed wojną, choć przewijał się
ciągle w zabawnych opowiadaniach pisarzy i malarzy. Wspaniała Fara z
organami, a w pobliżu rynku dziura wdeptanej w ziemię dzielnicy
żydowskiej. Jaka ładna jest tu Wisła, którą spławiano zboże do Gdańska!
Po zmierzchu w dużej auli uniwersyteckiej Wydawnictwo UMCS, świetnie
prowadzone przez Andrzeja Peciaka, prezentuje kilka swoich ostatnich
książek (między innymi ułożoną przez Kudelskiego antologię odgłosów
krytycznych na temat mojego pisarstwa). Ozdobą wystawy jest tomik Eleny
Croce Wspomnienia rodzinne, w przekładzie Reny Jeleńskiej; na prezentację
przyjechała córka Eleny, Benedetta, z mężem Benoit d'Aboville, nowym
ambasadorem francuskim w Warszawie; ambasadorował przedtem w Pradze, tam
go poznałem.
Moje urodziny (78 lat!) obchodzono dwojako. Najpierw pokazem moich
starych tekstów, oczywiście wygrzebanych przy walnej pomocy Kudelskiego.
Później małym "okrągłym stołem" (Gorbaniewska, Bolecki, Cataluccio,
Krysiński, Kudelski). Kiedy ma się do dyspozycji czas dość ograniczony,
szuka się zwięzłych sformułowań, trafiających w sedno jak strzała w
centrum tarczy strzelniczej; prawie zawsze odciskają się na długo w
pamięci.
Nadzwyczajnym prezentem urodzinowym była wizyta w odrestaurowanej
wreszcie Kaplicy Świętej Trójcy na Zamku. Piękna, piękna, w całej
okazałości. Dawniej mogłem ją tylko oglądać fragmentami poprzez
rusztowania. Jeśli słuszna jest moja hipoteza, że namalowali ją bułgarscy
mnisi wędrowni po dokładnym obejrzeniu Kaplicy Scrovegnich Giotta w
Padwie, to tutaj - w imię zjednoczenia Starego Kontynentu - powinno się
kiedyś odbyć posiedzenie Rady Europejskiej.
Doktorat honorowy na UMCS (nie mogę nie podkreślić wzorowej organizacji
całego tygodnia lubelskiego). Słuchając w todze ciężkiej jak zbroja
introdukcji Rektora Goebla i laudacji profesora Jerzego Święcha, autora
świeżo wydanej i bardzo dobrej Literatury polskiej w latach II wojny
światowej, wspominałem poprzedni doktorat honorowy na UAM w Poznaniu w
maju 1991, gdzie "przestałem być pisarzem emigracyjnym, a stałem się po
prostu pisarzem polskim zamieszkałym w Neapolu". Takie powinny być
wyłącznie odznaczenia ludzi pióra (powtarzał nieraz Stempowski): bojowe,
jeżeli brali bezpośredni udział w wojnie, doktoraty honorowe
uniwersytetów, nagrody literackie; ordery cywilne rozmaitych stopni wiszą
na nich jak szklane czy blaszane błyskotki na choince.
Recenzentami doktoratu byli Jan Błoński, Włodzimierz Bolecki, Krzysztof
Pomian. Moje podziękowanie było opowieścią o mojej drodze pisarskiej.
Przed wyjazdem z Lublina do Warszawy miałem spotkanie ze studentami
UMCS, bardzo tłumne i takie samo plus minus jak spotkanie ze studentami
KUL-u. Oraz nasuwające analogiczne wnioski. Kto potrafi przemówić do tej
młodzieży w sposób spokojny, rzeczowy, bez krętactw, frazesów i mydlenia
oczu (wszystko jedno czy "lewicowego" czy "prawicowego"), kto potrafi
uszanować jej ciekawość intelektualną, wyjść naprzeciw pytaniom, jakie
sobie stawia, przełamie jej rzekome bariery samoobronne. Dzięki tej
młodzieży - jestem o tym przekonany - wyjdziemy kiedyś z obecnej
dwuznaczności, z gorszących licytacji "narodowych", z "mowy-trawy" o innym
niż kiedyś znaku. Po okresie młodzieńczego, skierowanego do starszych,
wezwania "chcemy nareszcie żyć, nie zanudzajcie nas swoimi doświadczeniami
historycznymi", nadejdzie okres stawiania pytań, sobie i innym. Wrogiem
dzisiejszych gier i gierek politycznych, bzdurnych "ponowoczesnych"
rozrywek umysłowych (?) w dziedzinie kultury, będzie proces autentycznego
dojrzewania następnych pokoleń. I on wytyczy drogę Polsce.
Warszawa, 22-31 maja
W Warszawie, u gościnnych Sawickich.
Tydzień warszawski zainaugurowała Beata Chmiel niezwykłym wieczorem w
Teatrze Małym. (W nawiasie dodam, że to Beata wprowadziła mnie jako
pisarza do Polski rozmową - dozwoloną przez cenzurę - w jezuickim
Przeglądzie Powszechnym. Rozmowa była formalnie dozwolona przez cenzurę,
ale w praktyce okazało się, że trefne nazwisko pisarza zostało co prawda
"odblokowane", natomiast tytuły jego książek nie; zastępował je słynny
nawias z numerem i datą ustawy prohibicyjnej. A zatem czytelnik nie
wiedział, co ów tajemniczy autor napisał. Zastanawiam się czasem, jak
sobie dziś radzą kretyni partyjni z ulicy Mysiej. Zapewne przedzierzgnęli
się w "komercjalistów" Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy i
ochoczo, bez zająknienia, wyżywają się na niwie liberalnej, jak ich szef
Oleksy, który w liście do mnie, jeszcze na blankiecie Marszałka Sejmu,
ubolewał że "odgradzano nas niestety od pana książek"). Wracam jednak do
Beaty. Wiedziałem, że istnieją małe zespoły madrygalistów w Anglii i w
Niemczech. Ale w Warszawie? Dotarła do nich Beata. Czytali w
Rzeczpospolitej mój Madrygał żałobny, zgodzili się dać publicznie próbkę
muzyki księcia Gesualdo i Venosy. Byli gwoździem wieczoru w Teatrze Małym.
Fragment mojego opowiadania przeczytał Józef Duriasz. Potem dialog z dużą
widownią. Dialog ze słuchaczami będzie odtąd podstawą moich spotkań,
zadając kłam uskarżającym się na jego "zanik" w "nowej rzeczywistości".
Dalej prawdziwa seria. Wieczór w Radiu Bis pod batutą Renaty
Gorczyńskiej, dowcipne wprowadzenie Boleckiego (współautora naszych
wydanych właśnie Rozmów w Dragonei), Zapasiewicz czytał Pierścień. Poranek
w Rzeczpospolitej, zagaili Elżbieta Sawicka i redaktor Piotr
Aleksandrowicz, inteligentny i subtelny szkic o moim pisarstwie wygłosił
Antoni Libera, serdecznie przemówił - między innymi - Władysław
Bartoszewski. Prezentowano tomik Don Ildebrando (opowiadania drukowane w
Plusie Minusie z ilustracjami Janka Lebensteina, który siedział obok
mnie). Wieczór w "Czytelniku" prowadzony przez Henryka Chłystowskiego, ze
słowem wstępnym Kudelskiego; promowano tom opowiadań Gorący oddech pustyni
i siódmy tom Pism Zebranych; Holoubek czytał Łuk Sprawiedliwości.
To spotkania "oficjalne" czy w każdym razie "zaplanowane". A oprócz
nich ile miałem w Warszawie spotkań i wizyt prywatnych, ile zobaczyłem na
nowo lub dopiero poznałem osobiście drogich mi i bliskich osób.
Przywykłszy w Neapolu do postnego trybu życia, miewałem chwilami przyjemny
zawrót głowy. Wbrew pozorom, jestem (okresowo przynajmniej) człowiekiem
dość towarzyskim, a niekiedy nawet - po kilku kieliszkach - gadatliwym.
Podobno Piłsudski mawiał o Juliuszu Poniatowskim, przedwojennym
ministrze rolnictwa: "Kiedy Poniatowski wchodzi do pokoju, robi się
ciemno". Był istotnie czarnowidzem, choć nie przesadnym, w ryzach zdrowego
rozsądku; kto wie, czy nie dlatego właśnie zaprzyjaźniłem się z nim w
powojennym Rzymie. Przesadne jest moje czarnowidztwo? Być może, w każdym
razie na obiedzie w Ambasadzie Francuskiej w Warszawie zaproszeni notable
opozycji polskiej wydali mi się, w krótkich rozmowach na stronie, nad
miarę pogodni i zadowoleni z siebie. A bardzo miły Andrzej Olechowski, z
którym u wspólnych przyjaciół przegadałem pół nocy, zrobił na mnie
wrażenie polskiego Panglossa; oby i on umiał zaręczyć swoim rodakom, że
"wszystko idzie ku lepszemu na tym najlepszym ze światów".
Z Sawickimi, w ulewnym deszczu, do Nieborowa na parę dni odpoczynku.
Pałac Radziwiłłów jest imponujący, wzorowo utrzymany, pełen ujmującej
serdeczności kustosza wobec zaproszonych gości, jakkolwiek w porównaniu z
Kozłówką Zamoyskich ma chyba charakter zanadto antykwaryczny i niezbyt
nastawiony na odtworzenie dziejów rodu. Nic tak nie pomaga "odsapce",
wewnętrznemu rozluźnieniu, jak widok parku o świcie przez szybę ociekającą
strugami wody deszczowej.
A jednak słońce wychyliło się na pół dnia i oświetliło Łowicz
pochłonięty procesją Bożego Ciała. Widziałem ją po raz pierwszy, jak samo
zresztą urocze miasteczko, zadbane na obrzeżach przez muzealników i
"skansenistów". Procesja jest sugestywna, chociaż mniej niż przypuszczałem
"na niewidziane". Prowadził ją biskup łowicki Alojzy Orszulik, jego
homilię słyszałem z okna domu na placu miejskim. Słyszałem słabo z winy
mikrofonów, zdaje się, że piorunował między innymi przeciw
homoseksualizmowi, który jest widocznie jedną z plag okolicy. Orszulik to
duchowny z wyraźnym zamiłowaniem do polityki. Pamiętam, że pisałem niegdyś
w Maisons-Laffitte redakcyjny komentarz na temat jego (jako rzecznika
prasowego Episkopatu) pomysłu wyrzucenia z Polski "trockistów" Kuronia i
Michnika. Z Michnikiem się potem przeprosił, oczywiście na zasadzie "mów
mi Alojzy". Niedawno pokazano mi fotografię przedstawiającą Orszulika pod
pachą z uszczęśliwionym ministrem Millerem (na drugim planie nieco
skonsternowany biskup Życiński).
Kiedy patrzyłem na procesję i starałem się lepiej usłyszeć homilię,
miejscowy poeta opowiedział mi, że w lutym 1915 roku pod pobliskim
Bolimowem niemiecki atak gazowy został przez zmieniony kierunek wiatru
odesłany nadawcom. Zginęło sześć tysięcy żołnierzy niemieckich. Podobno
Malraux w powieści Łazarz (nie czytałem jej) ujrzał w tym wojennym
epizodzie przykład działania Demona Zła (albo Dobra, zależy od punktu
widzenia).
Dlaczego tak wzrusza sztuczna Żelazowa Wola? Może to zasługa barwnych
objaśnień kustosza?
Powrót do Warszawy z Chłystowskim i Elą Sawicką. Męką pewnie już
nieuleczalną są nieudane wciąż próby odnalezienia się w Warszawie, która w
końcu przez dwa lata była miastem moich studiów uniwersyteckich. Nowa
Warszawa przesłania mi bez ustanku dawną, dawna zanurza się stopniowo w
zanadto sentymentalnej i mglistej aurze. Stare Miasto, okolice
Uniwersytetu, okolice Sejmu są, paradoksalnie, kiepskim na dolegliwość
lekarstwem: nabierają charakteru zabytkowego, tracą więc to, co było w
nich przed wojną tak żywe.
Łódź, 1-3 czerwca
Postój w Łodzi zaaranżował Bolecki, który od niedawna wykłada co
miesiąc na tamtejszym uniwersytecie. Ku mojej radości, bo nigdy w Łodzi
nie byłem. Jak słyszę, w Łodzi kształci się trzydzieści tysięcy studentów.
Można ją nazwać miastem uniwersyteckim i post- (nareszcie ten wszędobylski
przedrostek na właściwym miejscu) industrialnym.
Pierwszorzędne zetknięcia (pod czujnym okiem polonistki, profesor
Krystyny Poklewskiej) ze studentami i wykładowcami w aulach
uniwersyteckich, piękna choć mimo solidności fasad trochę księżycowa ulica
Piotrkowska - zachwyca mnie secesja jednorodna w architekturze, brzydzi
secesja malarska jak w galerii Chimera - ale to wszystko otoczone jest
pustymi fabrykami i domami robotniczymi, wysokim i dokładnie nieokreślonym
bezrobociem, smutkiem przemysłowej demobilizacji, którą spowodowała utrata
rynku rosyjskiego, zaopatrywanego za pół ceny przez kraje Dalekiego
Wschodu. Resztki świetności, pałacyki wielkich przemysłowców obrócone w
muzea, ruch na Piotrkowskiej spełnia rolę pompy tłoczącej w chorym
mieście, zależnym od umiejętności szybkiego "przestawienia się". Potrafi
się przestawić? Jest na oko spokojne a nawet chwilami pogodne, wieczorami
w centrum wręcz febryczne, ale co na przedmieściach kryją głębsze pokłady
ziemi tradycyjnie rewolucyjnej? Znamienne, że o Łodzi, po wojnie stolicy
nowego porządku, drugim co do wielkości mieście polskim, mówi się i pisze
poza jej granicami mało, jakby była swoiście "odpisana na straty".
Rządzących przywoła do przytomności terapia elektroszokowa.
Straszny jest Hortus Iudeorum, ogromny cmentarz żydowski, który w roku
1992 obchodził swoje stulecie. Co było tylko cmentarzem, jest dziś
cmentarzem cmentarza i pieśnią żałobną Zagłady. Do grobów imiennych
przylegają "pola gettowe", pasy, gdzie trawa porasta pochowanych
bezimiennie w zbiorowych mogiłach. Na tym tle ma w sobie coś absurdalnego
i obłędnego sarkofag czy mauzoleum Poznańskich, pośmiertny tron małżeński
króla i królowej Ziemi Obiecanej.
W cerkwi pod wezwaniem Świętego Aleksandra Newskiego arcybiskup Łodzi i
Poznania opowiada, że w budowie świątyni pomagali protestanci, katolicy i
Żydzi. Pomniczek prawdziwego ekumenizmu dziewiętnastowiecznego, w
dzisiejszym świecie anachroniczny.
Zaprosił nas na obiad Prezydent Łodzi, bardzo miły i inteligentny Marek
Czekalski (z Unii Wolności). Zaproponował mi, jeśli wrócę na stałe, domek
na polanie podmiejskiego lasu. "Ale niech pan się szybko decyduje, bo za
rok mogę już nie być Prezydentem Miasta". Nie, nie zdecyduję się z różnych
względów, ta propozycja jednak sprawiła mi przyjemność.
Kielce, 4-5 czerwca
W Kielcach przygarnęła nas Irena Furnal, polonistka w Wyższej
Szkole Pedagogicznej, autorka wnikliwych analiz mojego pisarstwa. Wczesnym
wieczorem do Dworku Zielińskiego przyszło dużo ludzi, aktorzy czytali
wybrane przez Panią Irenę fragmenty mojego dziennika, które przeplatano
pytaniami - rzeczowymi, rozumnymi, znowu świadczącymi o sposobie myślenia
i reagowania, dalekim od jakiegoś nowego konformizmu.
Uradował mnie piękny adres suchedniowskiego zarządu miejskiego (już nie
gminnego...), jakby atestat wspólnej "małej ojczyzny", nie pozbawiony
akcentów dumy w stosunku do obywatela o dość znanym nazwisku.
Jeden ze słuchaczy zapytał - tonem rozdrażnionym, wyzywającym,
zaczepnym - o moją wypowiedź na temat pogromu kieleckiego w dzienniku
podróży do Polski w maju 1991.
Ta hańba wciąż żyje, odnawia się jak plama w Makbecie, nie sądzę, by
kiedykolwiek zbladła i wyschła na zawsze. Kto bowiem dowodzi bez końca, że
była to ubecko-sowiecka prowokacja, nie rusza sprawy z miejsca ani o
milimetr. Tak, była, choć nie dowiemy się prawdopodobnie nigdy, kim był
jej autor, jaki miała cel i jakiego adresata. Dowody na prowokację są
liczne, z każdym rokiem liczniejsze (w krótkim i przejmującym filmie Henio
Andrzej Miłosz pokazał mechanizm, w którym ośmioletni Henryk Błaszczyk
odegrał narzuconą mu rolę pogromowego zapłonu, jako więziony w piwnicy
domu na Plantach - nie istniejącej w ogóle - przyszły "dawca krwi na
macę"). Problemem więc jest nie bezsporny fakt prowokacji, o tym pisano do
przesytu. Problemem jest fakt, że prowokacja udaje się tylko wtedy, gdy
trafia na podatny grunt. W Kielcach trafiła, i to w średniowiecznych
mrokach "krwi na macę". Ów "podatny grunt" będzie normalne dziś miasto
straszyć po nocach jak upiór aż po kres jego dziejów. I wolno, bez obawy o
pomyłkę, zadane mi agresywnie pytanie przypisać właśnie jednemu ze
zmartwychwstałych wyznawców "podatnego gruntu", którzy dziś jeszcze marzą
i roją o jego użyźnieniu.
Kielce wyładniały (że nie były ładne, poza okolicami, wiedział
Żeromski). Tym razem udała mi się rzecz, dość niewydarzona poprzednio:
głębsze wejście wspomnieniami w rodzinne miasto. Zasługa to, w znacznym
stopniu, mojego towarzysza spacerów, profesora Massalskiego, z rodziny
znawców Kielc i Świętokrzyżczyzny. Odżyły naraz migawkowe niegdyś i
zmatowiałe wrażenia: tradycyjne przystanki na pryncypialnej ulicy
Sienkiewicza, stara szkoła, ogród ze stawem (zimą ślizgawka) i alejkami
sekretnymi (miejscem "randek"), plac Katedralny, Bazary, gdzie mieszkałem
na drugiej stancji (po wyproszeniu mnie z pierwszej), droga na Karczówkę i
sama Karczówka. Hen, hen, Góry Świętokrzyskie, zamglone na horyzoncie.
Ogarniała mnie chwilami fala Amarcordu Felliniego.
Oko w oko z uczniami i uczennicami mojego dawnego gimnazjum. Powiało
sympatyczną młodością, ale nie powiodło się ostrożne opukiwanie ich
stosunku do Żeromskiego. Wygasły zatem pasje ("na tropach patrona
gimnazjum") mojej młodości. Myślę o tym bez żalu; czas bywa dla sławnych
niegdyś pisarzy bezlitosny. Co dzisiaj można znaleźć u Żeromskiego? I tak
dużo, że mignęła mi gdzieś (czy nie w Warszawie?) ulica Doktora Judyma. W
PRL czytano głównie, jako owoc zakazany, Na probostwie w Wyszkowie. Od
profesora Kowalczyka, kieleckiego badacza życia i twórczości Żeromskiego,
wiem, że trudno znaleźć wydawcę jego Dzieł Zebranych.
Tuż przed wyjściem z Dworku Zielińskiego zbliżył się do stołu
prezydialnego starszy ode mnie absolwent gimnazjum, lekarz na emeryturze:
"Pamiętasz naszą polonistkę Jodłowską?". "Oczywiście, wiele jej
zawdzięczam". "Ja też. Zastrzelono ją w Zagnańsku. Nasz kolega doniósł
Niemcom o jej żydowskim pochodzeniu". Podniosłem głowę i długo patrzyłem
na młodziutkie, czyste, ładne twarze chłopców i dziewcząt. Szukałem w nich
pocieszenia, nadziei?
Kraków, 6-13 czerwca
W drodze do Krakowa chwila postoju w Chęcinach, spojrzenie z daleka
na potężne Zamczysko Chęcińskie. Dłuższy postój w Jędrzejowie, w muzeum
Przypkowskich, kolekcji zegarów słonecznych, instrumentów astronomicznych
i starodruków. W sercu pokłon cieniom Romana Palestra, który był
przyjacielem Tadeusza Przypkowskiego, często mi o nim zabawne rzeczy
opowiadał i spędził tu część wojny.
Pierwszy tom Dziennika Gombrowicza otwiera dość niemądre kazanie do
rodaków, poprzedzone fragmentem Dziennika hrabiego Ciano, faszystowskiego
ministra spraw zagranicznych i zięcia Mussoliniego: "Kraków. Posągi i
pałace, które im wydają się bardzo wspaniałe - które dla nas, Włochów, są
bez większej wartości". Ten hrabiowski idiotyzm nie zasługiwał na
uwiecznienie piórem Gombrowicza. Nie chodzi o "posągi i pałace", w takiej
licytacji Włosi muszą wygrać. Chodzi o żywego ciągle ducha miasta, który
niekoniecznie trwa w bogatszej naturalnie Florencji, a niezniszczalny jest
w Pradze czy Krakowie. Nie da się łatwo wytłumaczyć, na czym on polega. We
Florencji zwiedzamy miasto, w Pradze czy Krakowie łazimy po nim, póki sił
starczy, jak w obłoku czasu zatrzymanego. Jest w tym coś z cudu
integralności. Miasta zabytkowe, pełne "posągów i pałaców", starzeją się
niepowstrzymanie. Miasta cudowne żyją w innym wymiarze, zachwycające jest
ich odrębne życie, które przenika mieszkańców i przybyszów (nie
turystów!), rozpłomienia się i przygasa na przemian, jak powtarzające się
wiecznie zjawisko. Może słowo "zjawiskowe" przylega najlepiej do miast,
gdzie mniej ważne jest szukanie "posągów i zabytków", a naprawdę ważne
jest zobaczenie ich obrazu od pierwszej chwili, w nagłym olśnieniu.
Zatrzymaliśmy się u Opalskich na Dietla, w ich niezwykłym mieszkaniu,
łączącym wygodę z inwazją staroci i oryginalnych drobiazgów (własny styl
ma muzyczno-książkowy pokój Żuka). Na parterze, za naszym oknem, powstała
w dużym ogrodzie szkółka malujących dzieci, z wystawami i nagrodami.
Dzieło pani Marysi i pani Aleksandry.
Radość daje samo włóczenie się po Krakowie, bez celu. Zaglądanie do
kościołów, eksplorowanie mniejszych uliczek, zanurzanie się w tłumie. U
Świętego Franciszka witraże Wyspiańskiego. Wieczorem w pięknym kościele
gotyckim Świętej Katarzyny Siedem bram Jerozolimy Pendereckiego, utwór
przeplatający triumfalizm religijny z religijnym lękiem i drżeniem.
Penderecki dotarł do rdzenia (lub serca) naszych czasów, wyczuwa, co jest
w nich najwyższą stawką.
Nie miałem wystąpień publicznych w Krakowie (jeśli nie liczyć, w jednym
z kościołów, telewizyjnego Końca wieku Piotra Mucharskiego, podobnie jak w
warszawskiej Królikarni telewizyjnej rozmowy z Grażyną Torbicką). A
odwiedziny? Herbata u Okońskich, którzy zaprosili także kilku redaktorów
Tygodnika Powszechnego i historyka Adama Zamoyskiego (mogłem mu wreszcie
podziękować za recenzję z angielskiego wydania mojego dziennika w
tygodniku Spectator); obiad u Błońskich po latach utraty kontaktu;
tradycyjna już wizyta w pracowni malarskiej Rodzińskiego; obiad u
Pomianowskich.
8 czerwca, z Krakowa we władzy papieża na Błoniach, o czym świadczą
sznury autobusów na rogatkach, samochodem Jana Mazurkiewicza na dwa dni do
jego Gliwic. Byłem już w Gliwicach kilka godzin trzy lata temu, ale wtedy
nie wychyliłem nosa z rynku i z baru Janka, czyli zaimprowizowanej sali
odczytowej dla zaproszonych gości. Teraz, przed bliską "opelizacją" miasta
i mając więcej czasu, mogłem poznać lepiej i Gliwice, i rodzinę mojego
gospodarza. Dwa żywe i ruchliwe dni: udane spotkanie z czytelnikami,
oględziny miasta i nocne rozmowy u Mazurkiewiczów i ich przyjaciół. U tych
przyjaciół, wśród których przeważali architekci, przekonałem się, jak
gorzki i bezradny jest niepokój wobec szarogęszenia się naszych byłych
okupantów i braku przyzwoitej, wiarygodnej alternatywy po przeciwnej
stronie.
W księgarni Sowa, należącej do Janka i jego przyjaciela, podpisałem
(jak słyszę) trzysta książek. Mój neapolitański kardiolog złapałby się za
głowę. Chyba w sumie, do przyjazdu do Polski, podpisałem tysiąc. Znikła
niespodziana arytmia serca orzeczona przed moim wyjazdem z Neapolu? Może
rzeczywiście, jak mnie zapewnia doktor R., względy psychiczne grają
znaczną rolę?
Żywiec to domena rozumnego i otwartego księdza Mieczysława
Augustynowicza, mojego przyjaciela od dwóch zdaje się lat. Rozrzucony
bezładnie na zboczach doliny, naprzeciw Beskidu Żywieckiego na widnokręgu,
zdaje się stworzony po to, by krajobrazowi dać moc balsamu. Z księdzem
Mieczysławem i jego matką-polonistką pojechaliśmy do ich krewnych, którzy
jak klan rodzinny mieszkają w paru domkach na wysokim skraju zbocza.
Mieliśmy wracać do Krakowa, ale za radą Włodka przyjęliśmy zaproszenie
domowników na nocleg. Rozpalono ognisko, rozległy się śpiewy. Opadała
łagodna, ciepła noc, zacierały się kontury gór. Można było, zamknąwszy
oczy, pożeglować morzem wspomnień.
Rano do Krakowa. W Wadowicach, w kawiarni obok kościoła, w którym za
młodu modlił się Karol Wojtyła, myśli biegną ku papieskiej pielgrzymce.
Widziałem ją w telewizji na wyrywki, obraz mam więc postrzępiony. Ale
wystarczą i te fragmenty, żeby wypunktować główne cechy pielgrzymki. Po
pierwsze, zaskakująca poprawa stanu zdrowia Jana Pawła II; jak gdyby z
większą łatwością dźwigał swoje zmęczenie, swoje cierpienia i swoje lata;
wróciła nawet zapomniana dawno skłonność do żartów (choć bez uśmiechów).
Po drugie, zdumiewająca, zawrotna wręcz masa wiernych na każdym etapie,
która obecną pielgrzymkę upodobniła do pierwszej z roku 1979; czyżby i
moment historyczny był, w najgłębszych pokładach narodowych i moralnych,
podobny? Po trzecie, zjazd w Gnieźnie jako kolejny dowód mądrości
politycznej Jana Pawła II w skali międzynarodowej; w skali polskiej
odwrotnie, apolityczność pielgrzymki, słowa spadające z wysoka, sponad,
zamknięte dla jakichkolwiek pokus instrumentalizacji, wskazujące nadziemny
kierunek drogi, a nie odstręczającą przyziemność, pustą jałowość, ledwie
zamaskowanych konfliktów w łonie Kościoła. Był to duchowy testament
papieża, który po przełomie sprzed dwudziestu blisko lat oczekuje drugiego
przełomu u progu trzeciego tysiąclecia.
Nastąpi?
Ostatnie dwa dni w Krakowie, czuję w sobie jakąś zachłanność, chodząc
po ulicach, przystając przed wybranymi kamienicami. W przededniu odlotu do
Rzymu siedzieliśmy w piątkę na placu Mariackim. Nadeszła ta godzina
późnego popołudnia, która powoli chyli się do wczesnego wieczoru. Bardzo
powoli, ażurowe powietrze owijało wciąż kościół, pomnik poety, wesołe
gromadki przechodniów. Wtedy właśnie odezwał się w piersiach ból. W
poszukiwaniu taksówki wziąłem pod ręce Lidię i Włodka.
Los zrządzi, czy będzie to podróż pożegnalna; na pewno jednak była
najpiękniejsza i najbogatsza z trzech dotychczasowych.

Gustaw Herling-Grudziński







































Pytania i uwagi dotyczące archiwum: archiwum@rzeczpospolita.plOpracowanie Centrum Nowych Technologii,
(C) Copyright by Presspublica Sp. z o.o.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą16
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą20
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą3
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą18
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą14
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą13
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą2
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą23
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą30
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą15
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą8
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą7
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą29
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą27
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą28
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą25
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą9
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą11

więcej podobnych podstron