Archiwum ROL Dziennik pisany nocą9




Archiwum ROL: Dziennik pisany nocą



A:link {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #0000ff; TEXT-DECORATION: underline
}
A:visited {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #3a6ec1; TEXT-DECORATION: underline
}
A:hover {
COLOR: #900000; TEXT-DECORATION: none
}




















Informacje o
dokumencie

Autor
Gustaw
Herling-Grudziński

Tytuł
Dziennik pisany nocą

Data wydania
1998.12.05


Dział
gazeta/Plus
Minus

Dziennik pisany nocą
G USTAW HERLING-GRUDZIńSKI
Rzym, 9 października 1998
O szóstej, przed zachodem słońca, siedziałem obok okna w apartamencie
ambasadora Stefana Frankiewicza przy placu Weneckim, czekając na jego
powrót z lotniska. Najpiękniejsze w Rzymie chwile pogodnego jesiennego
zmierzchu, kiedy różowość nieba łączy się z różowością pałaców i kamienic.

Stefan pojechał po premiera Jerzego Buzka, jego żonę i sztab doradców.
Zapowiedziano jutrzejszą audiencję premiera u Jana Pawła II. Ale dziś
wieczorem, o ósmej, zaprosił mnie do La Vecchia Roma, restauracji pod
Kapitolem (tam również kilka miesięcy temu ucztowaliśmy w małym gronie --
minister Geremek, senator Bartoszewski, ambasador Frankiewicz, ambasador
francuski w Warszawie, mój przyjaciel Francesco Cataluccio, ja z rodziną
-- po uroczystości odznaczenia mnie Orderem Orła Białego w Instytucie
Kultury Polskiej pani Elżbiety Jogałły) .
Zmieściliśmy się w niewielkiej osobnej sali przy okrągłym stole.
Przemówił najpierw Buzek bardzo serdecznie; tak go sobie wyobrażałem --
otwartość, prostota, jasność, bez esów floresów oficjalnej frazeologii.
Odpowiedziałem, powtarzając prawie dosłownie fragment wywiadu ze mną z
lipca: "Całkowicie zgadzam się z Jadwigą Staniszkis, że Buzek ma rzadką na
polskiej scenie politycznej charyzmę uczciwości i przyzwoitości. W
dzisiejszej Polsce jest to niesłychanie w ażne. Nawet godząc się na
krytykę pod jego adresem i zdając sobie sprawę, że popełnia błędy -- do
których zresztą sam się przyznaje -- uważam, że w tej chwili jest to
najwybitniejszy polityk prawicy. Jeżeli w następnych wyborach
prezydenckich Kwaśniewski ma mieć prawicowego rywala z szansą na
zwycięstwo, powinien nim być właśnie Buzek, a nie Krzaklewski". Naturalnie
miałem na myśli centroprawicę, sojusz z Unią Wolności, do którego Buzek
wydaje się najbardziej przekonany w swoim macierzystym obozie politycznym
(a jestem zdania, że po efemerycznej wysypce socjaldemokratycznej z
czkawką postkomunistyczną dojdzie w Europie Zachodniej stopniowo do władzy
centroprawica) .
Początek był dobry, podczas pożegnania o północy Buzek szepnął mi na
ucho: "Będę pamiętał o pana sugestii". Dobry początek rozpętał falę
wspomnień przy udziale wszystkich biesiadników. Mówiliśmy dużo o latach
dawnej świetności Kultury. Raz jeszcze mogłem się przekonać -- i to na
wysokim szczeblu -- że niewidoczny dla nas w Maisons-Laffitte, rósł stale
i umacniałsię związek emigracji z krajem, mimo że komunistom w dużym
stopniu udało się wpoić sporemu odłamowi Polaków wrogi stosunek do
"emigracyjnych zdrajców, obcych agentów, albo co najmniej dezerterów".
Padały przy stole tytuły naszych książek i ważniejszych pozycji w
Kulturze, jakby funkcjonowała niegdyś doskonale poczta na linii
Paryż-Polska. Że do Gliwic (gdzie na tamtejszej Politechnice wykładali
Buzek i jego żona) docierały czasem książki i czasopisma z Zachodu,
wiedziałem od jednego z głównych przemytników gliwickich Jana
Mazurkiewicza. Ale w takich ilościach! Tak szybko i w tak bogatym wyborze!
Nie powinienem się właściwie dziwić. Ostatecznie pamiętałem moje pierwsze
podpisywanie książek w księgarni Czesława Apiecionka na Mokotowskiej
(1991) : większość podsuwanych mi do podpisu egzemplarzy to były nie nowe
wydania polskie, lecz stare postrzępione i zaczytane wydania paryskie. A
my w Maisons-Laffitte jakże często zadawaliśmy sobie pytania, czy piszemy
"w ciemno", dla wyimaginowanych czytelników. Miłosz posunął się nawet do
takiej kokieterii, że zapowiadał chowanie swoich rękopisów w "małych
dziuplach" dla "późnych wnuków". Dziupla okazała się dość przestronna i
nieźle sytuowana na widoku publicznym.
Potem była mowa o dzisiejszej Polsce, osobliwym kraju, który jedną nogą
kroczy szybko naprzód na odcinku gospodarczo-politycznym, a drugą cofa się
równie szybko na odcinku obyczajowo-moralnym. Dowody? Szkoda się nad nimi
rozwodzić, leżą jak na dłoni, nierzadko obłędne i ohydne. Przyczyny? Na
pierwszym miejscu wymienia się na ogół zaschnięte resztki "wychowania
ludowego" (education populaire, czy nie czas wreszcie na współczesny
odpowiednik powieściopisarski education sentimentale? ). Ja, z uporem
maniaka, piętnuję fatalny sposób wyjścia z komunizmu, ową słynną
alternance democratique, która naszej miejscowej partii konserwatywnej
pozwoliła w majestacie prawa zająć miejsce naszej przegłosowanej partii
labourzystowskiej. Nikt nie pomyślał o tym, że w roku 1989 nastąpił upadek
ustroju i reżimu.
W sumie wolno chyba zaryzykować twierdzenie (Buzek słuchał uważnie
moich wywodów) , że najostrzejszy jest kryzys społeczeństwa, rozmaitych
form i postaci życia zrzeszonego. Na przykład? -- zapytał premier. Na
przykład -- odpowiedziałem -- jako mieszkaniec Włoch od blisko już
półwiecza, a więc dość wrażliwy z konieczności obserwator organizmu
społecznego przeżartego być może nieodwracalnie przez system mafijnego
życia społecznego, zauważam od pewnego czasu wzrost, i to ze wzmożoną
wciąż intensywnością, mafijności w Polsce(nie chodzi mi, rzecz jasna, o
mafie bandyckie) . Zapewne, nie dogonimy Włochów, stary komunistyczny
slogan wobec Zachodu dognat' i pieregnat' okaże się na szczęście nie do
urzeczywistnienia, ale jesteśmy na dobrej drodze. Nie zajmuję się
socjologią, ale jeżeli wiek i czas mi pozwolą, napiszę kiedyś rozprawkę na
ten temat. I podaruję ją panu z dedykacją, jako jeszcze premierowi, albo
już prezydentowi, także na użytek ówczesnego ministra kultury, zważywszy,
że kultura będzie ważnym (choć nie jedynym) przedmiotem moich analiz.
Oto czego mi potrzeba. O tej porze w Neapolu, i po tak obfitej kolacji,
łykałbym już pastylki przeciw ukłuciom bólu, a w Rzymie w takim gronie
miałbym ochotę (ku niespokojnemu zdumieniu Stefana) posiedzieć albo nawet
powłóczyć się po mieście aż do świtu.
Neapol, 13 października
Zaraz po osiedleniu się w Neapolu, w połowie lat pięćdziesiątych,
poszedłem do kina na film japoński Harfa burmeńska. Byłem nim zachwycony.
Zdarza mi się to bardzo rzadko (tylko Fellini! ): oglądałem ten film dwa
razy. A potem liczyłem długo na jego wznowienie w którymś z kin na
przedmieściach. Długo i na próżno, przepadł jak kamień w wodzie.
Natychmiast po pierwszym pokazie napisałem notę o Harfie burmeńskiej. I w
daremnym oczekiwaniu na repetycję wyciągałem co jakiś czas tę notę, o ile
pamiętam nigdzie nie drukowaną, z pudła moich prywatnych dzienników.
Wczoraj, wróciwszy w południe ze zwykłego spaceru, znalazłem na stole
kasetę Harfy burmeńskiej. Wiedząc o moim w ieloletnim pragnieniu, bliska
mi osoba znalazła ją i wygrzebała w stosach kaset biblioteki filmowej Suor
Orsola. Wczoraj wieczorem siedziałem przejęty dwie godziny przed wideo.

Chciałbym moją rękopiśmienną notę ocalić w drukowanym dzienniku, tym
więcej, że po tylu latach stary zapis prywatny wydał mi się dość udany. I
tym więcej, że krakowskie Wydawnictwo Literackie wznowi w przyszłym roku
moją Podróż do Burmy (ukazała się w londyńskim Pulsie w roku 1983) . Moja
przywrócona do życia w dzienniku Harfa burmeńska będzie stosownym
postscriptum do tej książeczki.
Nie licząc krajobrazu oglądanego w czasie przelotów z Rangoonu do
Mandalay i z Mandalay do Bassein i Moulmein, tylko przez kilka godzin
widziałem z bliska dżunglę burmeńską. Było to w okolicach Sagaing, na
prawym brzegu Irrawady. Pamiętam gwałtowny przeskok znad I rrawady do
najpłytszej warstwy dżungli. Słońce sączyło się przez splątany dach drzew
jak przez gęste sito; ziemia najpierw tłumiła cicho, a potem zawieszała
groźnie w nieruchomym powietrzu każdy najlżejszy odgłos; co kilka
kilometrów urywał się las i kamieniste łachy odpływały ku martwym, nagim
pagórkom. Wszystko razem -- rzeka, dżungla, doliny i wzgórza -- miało
złotawy odcień i dźwiękom nadawało czysty, a jednocześnie smutny i jakby
oderwany od świata ton. Burma nazywana była niegdyś Savarna Bhumi (Złotą
Ziemią) lub Sona Paranta (Złotym Krajem) .
Na takim tle rozgrywa się piękny film japoński Harfa burmeńska, w
którym może dla podkreślenia kontrastu ze "złotą" tradycją tego pejzażu
powtarza się kilkakrotnie inwokacja: czerwone od krwi są doliny i wzgórza
Burmy. Rok 1945, ostatnie tygodnie wojny. Mały oddział japoński, ścigany
przez A nglików, przedziera się dżunglą burmeńską ku granicy syjamskiej.
Jeden z żołnierzy, Mizusima, nie rozstaje się z harfą -- typową harfą
burmeńską w kształcie modelu okręgu ze strunamiprzypiętymi do szyjki w
ydłużonego dziobu (harfa cieszy się w Burmie wyjątkową czcią jako
instrument: duchem opiekuńczym Rangoonu i dolnej Irrawady jest harfista U
Sin Gyi, który oczarowawszy swą muzyką syreny rzeczne, został przez nie
utopiony) . Mizusima nauczył się sam grać w czasie wojny i improwizuje
teraz dla towarzyszy pełne żalu, nostalgii i zadumy melodie, które
"własnymi słowami" opowiadają na strunach los grupki rozbitków rzuconych
daleko od kraju ojczystego. Oddział dobija do małej wioski burmeńskiej i o
zmierzchu okazuje się, że wpadł w kleszcze angielsko-hinduskie. Następuje
najsugestywniejsza chyba scena filmu, wprowadzająca od razu w jego
tajemniczy sens poetycko-symboliczny. Zapada wieczór, na pociemniałe nagle
niebo wypływa księżyc i oświetla skały i dżunglę blaskiem, w którym jest
coś wspaniałego i zarazem posępnie tragicznego - jakby sygnał chwilowego
wytchnienia dla czerwonej od krwi ziemi, zanurzającej się codziennie tak
samo w groźnym, lecz ożywczym bezmiarze nocy. Żołnierze japońscy obserwują
przez szpary w matach okiennych bagnetywroga na skraju dżungli i żeby
upozorować, że niczego nie podejrzewają, wybiegają z chaty, tańcząc i
śpiewając przy dźwiękach harfy, do pozostawionego na zewnątrz ciągnika z
bronią i amunicją. W ita ich nie huk wystrzałów, lecz śpiew -- głęboki,
poważny, wieczornie rozmodlony śpiew pieśni angielskiej. Tą bitwą śpiewów
kończy się dla nich wojna, która na okamgnienie odsłania się jako
odwieczny, niepojęty i równocześnie nieuchronny obrzęd zła powszechnego.

W niewoli angielskiej Mizusima otrzymuje misję dotarcia do odległego o
pół dnia marszu gniazda w skale, gdzie z samobójczym uporem broni się inny
oddział japoński. Nie udaje mu się jednak nakłonić swoich rodaków do
kapitulacji. Po upływie czasu przewidzianego w ultimatum Anglicy wznawiają
ogień artyleryjski i obracają pozycję straceńców w cmentarz. Ciężko
rannego harfistę znajduje i leczy mnich buddyjski. -- Pójdą Japończycy,
przyjdą Anglicy -- mówi do niego w pagodzie u stóp Buddy -- ale Burma
pozostanie zawsze Burmą, krajem bogów.
Mizusima kradnie swemu wybawcy żółtą togę mnisią i wyrusza do obozu
jenieckiego, w którym osadzono jego towarzyszy. Po drodze napotyka
wszędzie stosy nie pogrzebanych i nadjedzonych przez sępy trupów żołnierzy
japońskich. Wstrząśnięty, przeobraża się zżołnierza w przebraniu mnicha w
prawdziwego mnicha: odtąd wie, że jedynym jego zadaniem jest grzebać
poległych. Pewnego dnia, kopiąc gołymi rękami z pomocą mieszkańców
okolicznej wsi grób w przybrzeżnym mule Irrawady, znajduje błyszczący
świetlnym krzyżykiem kamień -- rubin burmeński. -- To dusza jednego z nich
-- odzywa się któryś z chłopów.
Mizusima chowa skarb do szkatułki i puszcza się w dalszą wędrówkę.
Przybywa w końcu w pobliże miejsca internowania swego oddziału, składa
szkatułkę z rubinem w mauzoleum obok urn z prochami żołnierzy angielskich,
hinduskich i japońskich, i gotuje się do nowej wyprawy w głąb czerwonej od
krwi Burmy. Na próżno jego towarzysze broni zaklinają go zza drutów obozu,
by wrócił z nimi do Japonii. Mizusima nie wróci nigdy, nie wróci nawet
wówczas, gdy może kiedyś po latach wykopie grób dla ostatniego żołnierza
japońskiego w dżungli burmeńskiej. Stoi w żółtej todze i z ogoloną głową w
niewielkiej odległości od drutów i patrzy w milczeniu na tych, z którymi
tak długo dzielił wojenny los. Zamiast odpowiedzi na zaklęcia i namowy,
gra dla nich na harfie burmeńskiej najbardziej znaną ze skomponowanych
niegdyś przez siebie melodii. Ta melodia, która próbowała dawniej wyrazić
nieporadnie uczucia garstki rozbitków i tułaczy, staje się teraz tym, czym
była od początku naprawdę: pieśnią żałobną żywych nad duszami umarłych.
Oddział Mizusimy odpływa do Japonii i jego dowódca czyta na statku
żołnierzom ostatni list od mnicha-harfisty. "Nie możemy pokonać, ani
opanować losu; możemy go tylko uśmierzyć lub złagodzić i osłaniać iskrę
nadziei". Morze czernieje nagle i zdaje się otwierać wolno przed światem
bramę nocy; czarne jest również kamienne pustkowie, przez które Mizusima z
torbą jałmużniczą i harfą burmeńską na ramieniu wraca samotnie do swoich
umarłych.
Trudno powiedzieć, na czym polega niezwykłość tego filmu o cudownej
prostocie. Wygrany w całości na nucie głęboko pesymistycznej, nie
pozostawia przecież uczucia absolutnej beznadziejności. Jego ukryta
nadzieja ma jednak niewiele wspólnego z chrześcijańskimi pojęciami o życiu
i śmierci: jest to nadzieja wiecznej wędrówki buddyjskiej, w której jedyny
Cel tkwi w samej Drodze. Można tylko złagodzić trochę ból istnienia,
reszta rozgrywa się niezmiennie między męką dnia i ulgą nocy. Zgodnie z
naukami Mahayana (północnej, japońskiej i chińskiej szkoły buddyzmu)
litość jest nie mniej ważna od mądrości. Ale litość swoista, gdyż obie
odmiany buddyzmu nie dramatyzują jak chrześcijańska pieta cierpień ciała i
odrzucają nieśmiertelność duszy. Dusze umarłych wędrują tak samo jak ciała
żywych, i śmierć jest jedynie przejściem do innej formy ustawicznej
pielgrzymki. Historię znalezienia rubinu w mule Irrawady należy brać
prawie dosłownie: w nagrodę za swoje trudy Mizusima otrzymuje znak, że
drogocenne jak klejnot i połyskujące iskrą nadziei ogniwo w urwanej Drodze
zostało przywrócone. Jest to pesymizm, w którym nadzieja -- właśnie dzięki
temu, że tak nikła -- wydaje się twardsza i mądrzejsza od złudzeń. Harfa
burmeńska ma struny zrobione z cierpliwości i cierpienia.
18 października
Coraz częściej zmuszony jestem oglądać nie wystawy, lecz albumy wystaw.
Lorenzo Lotto, il genio inquieto del Rinascimento (Niespokojny geniusz
Renesansu) . Wystawa wędrowna -- Waszyngton, Bergamo, Paryż. Przez chwilę
wydawało się osiągalne Bergamo, niestety i ta szansa odpadła. Niech będzie
błogosławiony szwajcarski wydawca Skira, jego album jest więcej niż
namiastką; jest prawie w ystawą we własnym pokoju. Ze znakomitymi jak
zawsze reprodukcjami w kolorach, z dobrymi tekstami "lottologów".
Lotto sam mówił o sobie "niespokojny umysł" w Księdze Różnych Wydatków,
która w praktyce była także jego dziennikiem. Ale to raczej czasy były
"niespokojne". W albumie jeden z rozdziałów poświęcono "kryzysowi
religijnemu w pierwszej połowie XVI wieku". Wielki zapoznany Lotto, ubogi
pechowiec, tkwił w tym kryzysie po uszy; istnieją nawet trudne do
sprawdzenia poszlaki, że śmierć w roku 1557 uchroniła go od wezwania przed
Trybunał Inkwizycji. Za co? Za jego ukryte sympatie do Lutra i
protestantyzmu, ale i za rolę, jaką po cichu (i pomalarsku) odegrał w owym
"kryzysie religijnym". Papież Leon X ogłosił bullę Exsurge Domine, w
której Lutra przedstawił w postaci dzika tratującego Winnicę Pańską. Luter
był pretekstem, chodziło w istocie o spór Winnica-Winna Latorośl. Winnica
(Vigna) była dla papistów synonimem Instytucji Kościoła, Winna Latorośl
(Vite) dla wiernych takich jak Lotto synonimem Chrystusa -- Nauczyciela,
Ukrzyżowanego, Odkupiciela, Syna Bożego. W Trescore pod Bergamo znajduje
się fresk "niepokojonego" malarza Cristo-Vite: w centrum Chrystus, z Jego
palców wyrastają łodyżki latorośli, każda kończy się gronem, w którym jak
w medalionie Lotto umieścił święte i świętych, w dole "toczy się świat".
Zwolennicy Chrystusa-Latorośli powoływali się na Świętego Jana: "Ja jestem
prawdziwą latoroślą winną, jak winne grono nie może samo zaowocować poza
winną latoroślą, tak i wy musicie być ze mną. Ja jestem latoroślą winną,
wy jesteście winnymi gronami".
Lotto jest dla mnie przede wszystkim wielkim portrecistą. Kto wie, czy
opowiedzenie się po stronie osoby, a nie instytucji nie było częścią jego
wyznania wiary. I inspiracją w widzeniu "ludzkich gron". W każdy jego
portret wpisana jest historia portretowanego: biskup Bernardo di Rossi,
uosobienie eklezjastycznej siły; melancholijny uczony z ręką na
przerzucanej książce, młodzieniec w berecie na świetlistym tle, surowy
Febo z Brescii i jego piękna żona Laura z Poli, chirurg z synkiem, no i
słynny trójportret złotnika, mistrzowskie studium twarzy zgłębianej. W
portretach (miał rację Bernard Berenson) Lotto wyżywał się naprawdę,
zaglądał do dusz swoich modeli. Miał rzeczywiście prawo, zwłaszcza pod
koniec życia, stawiać je wyżej od pięknego, ale w końcu dość
konwencjonalnego odtwarzania dziejów Winnicy Pańskiej.
Podziwiając portrety Lotto, nie wolno zapominać, że stworzył swój
specyficzny gatunek "psychologiczny" i znalazł dla niego genialny wyraz
artystyczny, ale nie wydalał się poza nakreślone granice. Ile odmian
sztuki portretowej, ile spojrzeń wielkich malarzy na twarz ludzką! W
Rzymie pokazują teraz przez miesiąc przywiezione z Muzeum Czartoryskich w
Krakwie arcydzieło Leonarda Dama z łasiczką. 15-letnia Cecilia Callerani,
wychowanica i nałożnica księcia Ludovico di Moro, może uchodzić za
renesansową Lolitę, poprzedniczkę dziewcząt z Balthusa. Takiego portretu
nie potrafiłby według mnie namalować, w kilkadziesiąt lat później, Lotto.
Dlaczego? Bo Leonardo namalował cudowną zjawę bez tła. Toskański poeta
dworski Bellincioni, współczesny Cecilii, długo patrzył na portret
Leonarda i zawyrokował: "Ta nieśmiała dziewczynka słucha, lecz nie mówi".
Lotto lubił malować mówiących; i nie tylko on słyszał mowę swoich
portretowanych.
22 października
Miałem 18 lat, zdałem z trudem maturę. Mój starszy brat podarował mi w
nagrodę świeżo wydaną w Warszawie książkę doktora Alexisa Carrela
Człowiek, istota nieznana. Lato pomaturalne spędziłem na wsi, kąpiąc się
aż do utraty tchu w naszym stawie, łowiąc odświtu ryby na naszej grobli i.
.. I w przerwach czytając zachłannie, z wypiekami na twarzy,
autobiograficzną opowieść sławnego lekarza, laureata Nagrody Nobla w
dziale medycyny. Dawno już wyszła z obiegu wydawniczego, muszę zatem
pomagać sobie zamazaną i dziurawą pamięcią. Temat ocalał jak rdzeń,
zardzewiały trochę, ale stosunkowo solidny.
Carrel był wielkim medykiem, specjalistą w kilku dziedzinach,
honorowanym i słuchanym na całym świecie. Do chwili zwrotu w jego życiu
medycyna była dla niego wszystkim, nie wierzył w nic poza nauką i
wszechwładnym ludzkim rozumem. W wieku około pięćdziesięciu lat zaproszono
go do Lourdes, nie pomnę z jakiego powodu i w jakim celu. Właśnie w tym
czasie obiegła świat wiadomość o trzech cudownych uzdrowieniach w Lourdes.
Zbadał bardzo dokładnie uzdrowionych (zdaje się, że po wielu kąpielach w
jednej z cudownych sadzawek) , nie był w stanie jako lekarz zrozumieć, co
zaszło w organizmach skazanych, zdawałoby się, na rychłą śmierć. Był
wstrząśnięty. Pokazano mu akta wcześniejszych cudownych uleczeń, z
certyfikatami lekarzy jak on nie pojmujących okoliczności pokonania
nieuleczalnych chorób. To make a long story short (jak lubią powtarzać
albo wybitni, albo nieudolni narratorzy angielscy) , agnostyk Carrel
nawrócił się, nie przypominam sobie, czy od razu w Lourdes, czy po
powrocie do Paryża. Ale podzielił samego siebie na dwie osoby: jedna
wierzyła i praktykowała z neoficką gorliwością, druga kontynuowała swoją
pracę naukową w szpitalach i laboratoriach. W wypadkach ekstremalnych nie
posyłał chorych do Lourdes. Jak gdyby jego wiara i jego rozum przebywały w
dwóch nieprzenikalnych sferach. Zaczął jeździć często do Lourdes, sam i z
rodziną, gdy choroby wciskały się stopniowo do jego własnego domu. Gdzie
klucz do tej historii? W tytule książki: człowiek, istota nieznana.
Opowieść doktora Carrela zrobiła na mnie, młodym chłopcu, ogromne
wrażenie. I na odległość, przez mgłę lat, robi dalej, jeśli ją gorzej czy
lepiej pamiętam. Co jakiś czas wspomnienie wraca, prawdopodobnie coraz
bardziej uszczuplone. Wróciło teraz, gdy tymczasem w licznych fragmentach
mogłem się zapoznać z nową encykliką Jana Pawła I I Fides et Ratio. Papież
powiada: "Wiara i rozum są jak skrzydła, które pozwalają duchowi ludzkiemu
wzbić się wysoko, ku kontemplacji prawdy". Papież zdaje się uważać te dwa
skrzydła, zresztą zgodnie z istotą lotu, za nierozłączne. A ja widzę
doktora Carrela, i wielu podobnych mu, utrzymujących się w powietrzu tylko
dlatego, że podlegają dwóm skrzydłom bijącym rozłącznie, nie sięgającym
wyżyn, z których można zobaczyć i kontemplować prawdę. Człowiek, istota
nieznana, będzie zawsze szukał prawdy, znanej pascalowskiemu "Bogu
ukrytemu".
Czy nie zanadto linearny i harmonijny jest sens tej encykliki?
23 października
Tydzień temu (a więc zapis nieco spóźniony) rozmowa telefoniczna z
Krzysztofem Myszkowskim, redaktorem bydgoskiego Kwartalnika Artystycznego.
Przygotował sześć pytań. Cztery dotyczyły moich poglądów na literaturę
europejską i polską; odpowiedzi telefoniczne wypadły z konieczności
ogólnikowo i chaotycznie ("pomieszanie z poplątaniem", jak mawiał Stefan
Kisielewski) . Pytanie szóste dotyczyło 20 rocznicy pontyfikatu, jako że
rozmawialiśmy 16 października (mogłem w odpowiedzi powtórzyć w skrócie
moją rozmowę z redaktorem Życia warszawskiego, Tomaszem Wołkiem) . W
piątym pytaniu Myszkowski skoncentrował się na dwóch tegorocznych
nagrodach: Nobla i Nike. Muszę się na nich skoncentrować i ja, skoro mój
stosunek do nich okazał się ostatnio albo kontrowersyjny (Nobel) , albo
nie przez wszystkich zrozumiały (Nike) .
Natychmiast po wyroku jurorów Nike ogłosiłem w Gazecie Wyborczej
krótkie oświadczenie, że nie zamierzam w przyszłości kandydować do tej
nagrody. W niektórych kręgach czytelników wzbudziło to zdziwienie, inne
domyśliły się szybko, jaka jest przyczyna mojej decyzji: nie osobisty
zawód jednego z tegorocznych kandydatów, lecz sprzeciw zasadniczy.
Spowodowany czym? Widzę, że nie da się uniknąć wyjaśnienia expressis
verbis. Jestem zdania, że autor Pieska przydrożnego powinien był
podziękować za kandydaturę jako dowód wieczystego uznania rodaków, aby
zaraz potem ją wycofać jako laureat Nagrody Nobla, bo najzwyczajniej nie
wypada. Nie mogę sobie wyobrazić, by Camus bądź Montale przyjęli skromne
nagrody francuskie czy włoskie z czołami ozdobionymi laurem noblowskim.
Czyli Herbertowska kwestia smaku, kwestia taktu, a nie kwestia wartości
Pieska przydrożnego (nawiasem i otwarcie mówiąc, uważam książkę za
przeciętną, grubo poniżej naprawdę wybitnych książek Miłosza, oraz
pozostawiam zachwyty nad nią pochlebcom bez umiaru, spadkobiercom
przedwojennych salonów i koterii literackich) . Napisałem więc moje
oświadczenie przekonany, że instytucja Nagrody Nike postawiła w zeszłym
roku rozumny krok wstępny, wybrawszy powieść Myśliwskiego, a w tym roku
krok z gruntu fałszywy, który zaważy na jej pozycji w przyszłości.
27 października
Nakładem rzymskiego wydawnictwa Libri Liberal ukazała się duża (450
stronic) antologia Tempo Presente, według mnie najlepszego powojennego
miesięcznika włoskiego. Wychodził dwanaście lat (1956-1968) ,
założycielami i redaktorami byli I gnazio Silone i Nicola Chiaromonte.
Byłem z Tempo Presente związany od pierwszego do ostatniego numeru, na
jego stronicach ogłosiłem sporo tekstów, które złożyłyby się na pokaźny
tom. Prócz kilku opowiadań i esejów, trzymałem w artykułach i notach rękę
na pulsie ZSRR i Europy Środkowowschodniej.
Ciekawy był stosunek komunistów włoskich do naszego pisma. Oficjalnie
podkreślali, że go "nie biorą do ręki", gdyż jest po prostu "zimnowojenną
trybuną amerykańską". W rzeczywistości, na co nie brakło dowodów, byli
jego najpilniejszymi chyba czytelnikami. Czytali miesięcznik po nocach i
pod kołdrą (a jeśli towarzyszka połowica zobaczy i doniesie? ). Czytanie
zakazanej literatury pod kołdrą uprawiał u nas Kazimierz Brandys podczas
swoich zagranicznych wojaży; tak przynajmniej wyobrażał go sobie Czesław
Miłosz w dowcipnej odpowiedzi na głupkowatą nowelkę partyjnego luminarza
Nim będzie zapomniany. Głupkowatą i obrzydliwą w wysiłku pogrążenia byłego
kolegi po piórze, a renegata po rozstaniu z PRL, w odmętach "historycznego
niebytu".









































Pytania i uwagi dotyczące archiwum: archiwum@rzeczpospolita.plOpracowanie Centrum Nowych Technologii,
(C) Copyright by Presspublica Sp. z o.o.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą16
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą20
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą3
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą18
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą14
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą19
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą13
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą2
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą23
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą30
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą15
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą8
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą7
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą29
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą27
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą28
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą25
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą11

więcej podobnych podstron