Archiwum ROL: Dziennik pisany nocą
A:link {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #0000ff; TEXT-DECORATION: underline
}
A:visited {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #3a6ec1; TEXT-DECORATION: underline
}
A:hover {
COLOR: #900000; TEXT-DECORATION: none
}
Informacje o
dokumencie
Autor
Gustaw
Herling-Grudziński
Tytuł
Dziennik pisany nocą
Data wydania
1998.02.21
Dział
gazeta/Gazeta
Dziennik pisany nocą
GUSTAW HERLING-GRUDZIńSKI
Neapol, 30 listopada 1997
Z Ameryki zatelefonował dziś Jan Nowak-Jeziorański. " Poznajesz po
głosie? ". " Nie poznaję". Tyle lat już upłynęło od czasu, gdy w Monachium
był to dla mnie głos (w telefonie) rozpoznawalny natychmiast. Był w
Jachrance, na konferencji z udziałem Jaruzelskiego i Kani, marszałka
Kulikowa i jego szefa sztabu generała Gribkowa, Pipesa i Brzezińskiego,
Andrzeja Paczkowskiego, Modzelewskiego, Bujaka. Amerykanie zażyczyli sobie
(i zapłacili za to życzenie) poznać "całą prawdę" o ogłoszeniu stanu
wojennego. Nowak wciąż jeszcze mówi o Jachrance z podnieceniem. "W
najśmielszych marzeniach etc. ". "Napisz o tym książkę, a nie jeden czy
dwa artykuły" -- próbuję. " Nie mam na to czasu". Wierzę, ale jaka szkoda!
I le można opowiedzieć wrozmowie telefonicznej? A na dobrą sprawę nawet
książka nie wystarczy. Gdybyśmy mieli dramaturgów interesujących się nie
tylko rafinacjami w stylu Becketta, albo niekiedy Rosją w stylu dziesiątej
wody po Czechowie, powstałby spektakl przejmujący, sięgający do
"narodowych trzewi". Spektakl, który w napięciu ogląda się po wielu
dziesięcioleciach, a może i dłużej. No, ale nie mamy, więc żegnajcie
marzenia.
Nowak wybrał w telefonicznym ekstrakcie tzw. rodzynki. Marszałek
Kulikow mówi prawie to samo, co Władimir Bukowski w Procesie
moskiewskim; biedny Bukowski, tak postponowany lekceważąco przez
naszego Generała! W przerwie obrad amerykańscy znawcy przedmiotu, którzy
znają dobrze rosyjski, podsłuchują rozmowę sowieckiego marszałka znaszym
Konradem Wallenrodem. "Co wyście mi zrobili, jak mogliście" -- jęczy
roztrzęsiony Jaruzelski. Kulikow całuje go woba policzki ipoklepuje
protekcjonalnie po ramieniu. Tak się załatwia imperialne nieporozumienia.
Generał Gribkow, chwaląc sprawność KGB, ujawnia, że jesienią 1981
Jaruzelski otrzymał przez " umyślnego" z KGB (na karteczce przekazanej
podczas Plenum PZPR) polecenie służbowe objęcia sekretariatu PZPR. Ruki po
szwam. Kania słucha tego zironiczno-triumfalnym uśmieszkiem. O Kani w
ogóle mówił Nowak z pewnym respektem, po dłuższej z nim rozmowie. "Nie
wszystko, co wiem -- powiada Kania -- mogę ujawnić, ale to, co mogę, jest
prawdą".
Jaruzalem nasze narodowe, griandioznyje widowisko historyczne, a show
without parallel (zachłystują się fundatorzy) . Dodatkiem, wprowadzonym
przez reżysera, jest symboliczna loża. Siedzą w niej z markotnymi minami
redaktor wielkiego miesięcznika polskiego w Paryżu i redaktor największej
gazety codziennej w Warszawie. Ten drugi podryguje nawet co jakiś czas
nerwowo. Ten pierwszy, przestudiowawszy wyciągnięty przez Mianowicza z
archiwum Stasi raport na temat stanu wojennego w Polsce, przypomina sobie,
że już gdzieś czytał o planach PZPR "przetrącenia kręgosłupa" polskiej
rewolucji. " Te same słowa! Gdzie ja to czytałem? Ach tak, w opowiadaniu
Dżuma w Neapolu, drukowanym najpierw w "Kulturze", a potem odrzuconym
przeze mnie wzwiązku z przedrukami wybranych rozdziałów z książki Rozmowy
w Dragonei (odrzuconym, bo zmieniłem o opowiadaniu zdanie, a nie
zamierzałem polemizować z autorem) . Tak, tak, wopowiadaniu te słowa
wypowiada neapolitański wicekról Castrillo, hrabia wciemnych okularach".
3 grudnia
Miłe miasto Lublin. Naturalnie plagiat z Piłsudskiego: miłe miasto
Wilno. Plagiat wybaczalny. Wjakiś sposób kresowy Lublin jest dziś naszym
Wilnem. A ponieważ nigdy w życiu w Wilnie nie byłem (wstyd! ), dla mnie
jest nim w dwójnasób. Oglądam powoli wydany właśnie album fotograficzny
Edwarda Hartwiga (ze śliczną przedmową Julii Hartwig) Lublin i okolice.
Wspomnienie.Mając syna fotografa i paru przyjaciół fotografów, zacząłem
się bliżej interesować fotografiką jako sztuką. Ma szereg gałęzi, opartych
głównie na maestrii artystyczno-technicznej (sztuka portretu, sztuka
drążenia przedmiotu) , ale Jedenastą Muzą, nobilitowaną w klasyfikacji
Dziesięciu Muz Irzykowskiego, jest fotografika z trudnym i rzadkim
dotknięciem poetyckim. Podtytuł Wspomnienie nie został przez Hartwiga
użyty bez kozery. To jest wspomnienie Lublina i okolic, które daje nie
tylko wizerunek miłego miasta, ale jego ukrytą mitologię. Uchwycić
mitologię miasta, zwłaszcza rodzinnego, udaje się jedynie prawdziwym
poetom kamery. I, rzecz jasna, poetom sensu stricto. Wstęp Julii Hartwig
przylega idealnie do pięknego albumu jej brata. Podobnie jak wstępny
wiersz Józefa Czechowicza Lublin zdala. Czechowicza, cudownego poety
polskiej prowincji.
Byłem w Lublinie trzykrotnie, za krótko, by o nim mówić ze skromnym
choćby znawstwem. Jest miły w takim, jak sądzę, sensie, jakiego domyślamy
się wsłowach Piłsudskiego o Wilnie. Zamknięty w swojej autonomicznej
atmosferze wielokulturowej, rosnący po swojemu, zazdrosny o swój kształt
dojrzałego tworu architektonicznego, niechętnie usposobiony do
nowoczesnych zmian. Nie zamierzam, broń Boże, estetyzować; mój włoski
przyjaciel był trochę przerażony lubelskim zastojem (chodził po Lublinie
teraz i dwadzieścia lat temu) . Ale kto ma duszę prowincjusza jak ja,
zrozumie moje wzruszenie na widok okolic "zaniedbanych", "zapuszczonych",
na widok uliczek na przykład (przy jednej mieszkał za młodu Czechowicz) ,
które lepiej omijać po zmroku. Zamek, Brama Grodzka, Brama Krakowska,
Kaplica Świętej Trójcy -- wszystko to prawda wysublimowana w miejskim
pejzażu. Ale jak bije mocniej i szybciej serce, gdy nagle otwiera się
wąski zaułek lub mały plac z niskimi kamieniczkami. A wieś podlubelska?
Znowu Czechowicz:
Siano pachnie snem siano pachniało wdawnych snach popołudnia wiejskie
grzeją żytem słońce dzwoni w rzekę z rozbłyskanych blach życie -- pola --
złotolite. Miłe, miłe miasto Lublin.
5 grudnia
Pewnych idiotyzmów płazem puszczać nie wolno, bo zaśmiecają potem na
zawsze ludzkie umysły. Wczoraj faks z Lublina od mojego przyjaciela
Zdzisława Kudelskiego, redaktora moich Pism Zebranych. Był 2 grudnia w
Domu Literatury w Warszawie, na wieczorze dyskusyjnym poświęconym
półwieczu
Kultury paryskiej. Prowadził dyskusję Marek Krawczyk. Oddaję głos
Kudelskiemu: "Spotkanie było ciekawe, dopóki nie odezwał się Krzysztof
Wolicki. Chodziło o kwestię, dlaczego Jerzy Giedroyc nie chce przyjechać
do Polski. Według Wolickiego Redaktor nie chce paść ofiarą rozgrywek
politycznych, jak to się stało z Tobą (tzn. ze mną -- przyp. G. H. -G. ).
Twoje kolejne przyjazdy zostały zmanipulowane przez krytyków prawicowych,
którzy obwozili Cię po Polsce, pokazywali nieprawdziwy jej obraz. Ty jako
pisarz padłeś ofiarą właśnie owych krytyków prawicowych. .. Poprosiłem
Wolickiego o wyjaśnienie, w jaki sposób Twoje przyjazdy zostały
zmanipulowane ipolitycznie wykorzystane. Unikał konkretów i nazwisk, ale
sugerował, że identyczne niegdyś poglądy Redaktora i Twoje zaczęły się
różnić po Twoich kolejnych przyjazdach do Polski. Nie wyjaśnił jednak, na
czym to polegało. Podkreślił tylko, że obskakiwali Cię i składali Ci hołdy
przede wszystkim ludzie z polskiej prawicy. .. Słuchacze w Domu Literatury
byli zdegustowani, wypowiedź Wolickiego pozostawiła niesmak. .. Na
wszystkie moje argumenty Wolicki odpowiadał tonem człowieka, który wie
lepiej".
Najpierw uwaga czysto opisowa. Ten stek bredni narodził się wgłowie
wychowanka (a może iprofesora) dobrej szkoły partyjnej: ma styl donosu
iopiera się na kanonie "manipulacji". Ale co mnie naprawdę dręczy, to
pytanie, czy Wolicki wymyślił ten "donosik manipulacyjny" sam, czy też
ktoś mu go podszepnął na ucho. Kto? Może jakiś wielki i możny pan,
uwrażliwiony nagle w przystępie olśnienia czy natchnienia politycznego na
zgubne "zagrożenie prawicowe" i pożądane "otwarcie (post) lewicowe"?
Byłoby to podejrzenie tak smutne, że lepiej odpędzić je od siebie jak
bzyczącą natrętnie muchę.
W każdym razie warszawski korespondent polityczny paryskiej Kultury
pokazał, co potrafi. O, maglu nasz narodowy, wieczysty polski maglu, w
ojczyźnie i na obczyźnie, w pospólstwie i na szczytach!
9 grudnia
Jan Kott we własnej osobie, na rozjuszonym rumaku zpianą na pysku, z
lancą wymierzoną prosto w moją pierś, wtargnął do Gazety Wyborczej. Aby
przede mną, Mandarynem, wziąć w obronę tegorocznego noblistę, godnego
potomka szekspirowskich błaznów. Nie dziwi dziś ta kottowska słabość do
błazeństwa. Ale dzisiejszy Błazen zapomina, że kiedyś Kapłanem był.
Jan Kott, " kochany Pan Janeczek", jak go nazywała Maria Dąbrowska, gdy
klęknąwszy wpatrywał się z uwielbieniem w jej oczy, błagając o wybaczenie
lwowskiego epizodu, który rozgniewał Dąbrowską: jedyny należał
równocześnie do dwóch związków literatów, resztek niezależnego pod
przewodnictwem Ortwina i Parnickiego, oraz rządzonego twardą sowiecką ręką
przez Pancza, komisarza z Kijowa. Ale to pierwsze, ostrożne inieśmiałe
jeszcze, obwąchiwania i rozpoznania kocimi wąsami. Ze starymi, czy z
nowymi?
Z nowymi, z nowymi! Drapieżny Kocur, który nazajutrz po wojnie w Rzymie
z dygnitarską gębą (był, zdaje się, rewizorem ambasad PRL za granicą)
podczas naszego spotkania (znaliśmy się przed wojną) kapłańskim głosem
dowodził, że śmieszną jest rzeczą łzy przelewać nad drobiazgiem iluś tam
tysięcy zastrzelonych w Katyniu oficerów polskich, kiedy roztacza się
przed nami obraz majestatycznego Pochodu Historii.
Towarzysz Kott z mojego szkicu Towarzysz Kott i Lord Jim (ogłoszonego
wmiesięczniku paryskim Zygmunta Zaremby Światło) , w którym wykpiłem jego
kapłański podławy elaboracik o Conradzie jako pisarskim sługusie bogatych
armatorów angielskich (rzecz jasna, chodziło w tym elaboraciku przede
wszystkim o oplucie conradowskiej wierności AK) .
Profesor Jan Kott, którego profesor Roman Ingarden powinien był nazwać
po imieniu bezczelnym kotem władzołówcą, gdyby mógł cokolwiek nazywać po
imieniu w latach partyjnej potęgi swego "kolegi po profesurze".
Uniwersytecki anglista wrocławski (partyjny) Jan Kott, który podczas
naszego spaceru w powojennym Londynie wciąż pytał z kapłańską dezynwolturą
o znaczenie licznych napisów ulicznych. Dość. Ten oto Kott z epoki
kapłańskiej "czepia się moich spodni" (zrosyjska mówiąc) , nadawszy mi
miano Mandaryna. Poza powieścidłem Paryskiej Pisarzycy, gdzie Mandarynami
tytułowymi są Koestler, Camus i inni, znam Mandaryna z rozmowy
szwajcarskiej (emigracyjnej) Silonego z Tomaszem Mannem. Zastanawiali się,
czy istnieje kamień probierczy, pozwalający oceniać różne ustroje
polityczne. Silone: " Bez wątpienia; wystarczy ustalić, jakie miejsce
zarezerwowano w każdym z nich dla opozycji". Mann: " Nie, sprawdzianem
bardziej wzniosłym jest miejsce, jakie zarezerwowano w nich dla artystów i
pisarzy". Komentarz Silonego: "Jego życzliwy bądź tolerancyjny stosunek do
totalitaryzmu sowieckiego pochodził stąd, że astronomiczne liczby nakładów
Goethego w ZSRR przesłaniały mu cień łagrów. Rozumował, jak Mandaryn".
Bliższy z pewnością Kottowi, niż mnie.
Siedź, Kottku, grzecznie nad swoim Kamiennym Potokiem, nie podskakuj,
bo złamiesz nóżkę (jak przysłowiowa kózka) , nie wsadzaj palca między
drzwi, bo go utracisz, dziękuj Panu Bogu, że spadłeś na cztery łapy, że ci
się wsumie upiekło, tobie b. Kapłanowi Nowej Wiary, na śliskim gruncie
ohydnej amerykańskiej fortecy kapitalizmu i reakcji. Złaź zrumaka i na
śmietnik wyrzuć lancę imieniem Dario Fo, ciesz się na starość czystymi
wodami Potoku (jeśli to wody, które czystym swoim wyglądem przemyją ci
definitywnie kapłańskie ongiś oczy) .
12 grudnia
Mój dawny zapis w dzienniku ototalitarnych bliźniakach, nazizmie i
komunizmie, przerobiłem na artykuł dla turyńskiej La Stampa. Posypały się
oburzone listy czytelników, przesyłane mi przez redakcję. Gdyby autorzy
tych listów, przeważnie postkomunistyczni "socjaldemokraci", dostali mnie
wswoje łapska, stałbym się szybko ofiarą linczu. A tymczasem okazuje się,
że (jak przy każdej okazji wykrzykiwał Irzykowski) "ja pierwszy". Ostatnio
"totalitarni bliźniacy" cieszą się powodzeniem we Francji wśród
politologów i historyków (może pod wpływem Czarnej Księgi komunizmu?) .
Zaczął Alain Besancon, zaznaczając poważnie (jak na uczonego przystało) ,
że chodzi obliźniaki dwujajowe. Tego samego zdania jest historyk Pierre
Chenu. Ale widzę, że wypłynęła już, pewnie powodowana zazdrością, frakcja
badaczy owiele bardziej radykalnych, którzy stanowczo odwołują się do
bliźniaków jednojajowych. Z czego wynika, że przyszła komisja
międzynarodowa, powołana do ostatecznej analizy i oceny totalitaryzmu,
będzie musiała do swego grona doprosić sławnych lekarzy-ginekologów. A
może iwybranych rodziców, których los obdarzył bliźniakami. Czy to
możliwe? Czy pogrążeni w książkach luminarze nauki nie zdają sobie
doprawdy sprawy, że mimowolną nutę komiczną wprowadzają do największej w
naszym stuleciu tragedii?
15 grudnia
Jest truizmem, potwierdzonym obecnie na nowo przez korespondencję Jerzy
Giedroyc-Andrzej Bobkowski 1946--1961, że kto zabierze się kiedyś do
pisania książki o Bobkowskim, będzie musiał poprzestawiać akcenty i
chwilowo na drugi plan odsunąć to, co jest podstawą każdej monografii:
analizę jego bardzo wybitnego pisarstwa i opis jego niezależnego życia,
wziętego po wojnie we własne ręce, z dala od stadnych czy grupowych
tendencji rodaków. Będzie musiał to zrobić, aby zająć się najpierw
postacią Bobkowskiego, swoistym meteorem na naszym niebie na obczyźnie.
Był duchowo niepodległy ipilnował tej swojej niepodległości znieustanną
czujnością. Związawszy się zKulturą po jej przeprowadzce z Rzymu do
Paryża, przewiózł ją w sercu i umyśle do Gwatemali, i pozostał jej wierny
do śmierci wroku 1961, mimo kilku krótkich spięć z Jerzym Giedroyciem. W
Gwatemali, pisząc i dla zarobku trudniąc się modelarstwem, żył kilkanaście
lat z jednym uchem przytkniętym do Kultury, a drugim do Polski (co na ogół
wychodziło na jedno) . W obu wypadkach zachował swój trzeźwy, autonomiczny
sąd "Kosmopolaka", nieprzemakalnego na wpływy "rodactwa". W wypadku
Polski, śledząc uważnie postępy sowietyzacji, stronił od "zwykłych kurw"
(jego ulubione określenie) i od "zniewolonych umysłów". W wypadku Kultury,
przyjaźń i na ogół zgodność poglądów przyhamowywał, ilekroć wydawało mu
się, że "gra" miesięcznika paryskiego ijego redaktora posuwa się za daleko
ze szkodą dla " zasad". Mógłbym go krótko określić tak: był surowy, ostry
i wymagający z nadmiaru miłości. Dlatego to, co pisał i mówił, mogło
wywoływać sprzeciwy, rozniecać dyskusje, ale nie odbiegało nigdy od
prawości myśli i uczuć. Zaufanie do niego budziły natychmiast dwie cechy:
prostolinijność i uczciwość.
Żałuję, że życie bardzo ograniczyło nasze kontakty. Pierwszy nastąpił
podczas mojej pracy nad zredagowaniem w Rzymie inauguracyjnego numeru
Kultury. Numer był już właściwie gotowy, gdy Jerzy Giedroyc podsunął mi
tekst Bobkowskiego Nekyia. Znałem już trochę Bobkowskiego zjego rzeczy
ogłoszonych w Polsce. Byłem zachwycony jego talentem (Dąbrowska napisała o
nim: śpiew samotnego ptaka w ruinach) i podobieństwem naszych poglądów. W
tomie korespondencji z Giedroyciem czytam: "Jego (tzn. mój) list (z roku
1946 lub 1947) bardzo fajny, w ogóle diabli mnie biorą, że nie możemy się
z nim spotkać i pogadać. Czuję w nim bratnią duszę". To prawda, byliśmy
"bratnimi duszami". Ale z Rzymu pojechałem z Krystyną nie do Paryża, lecz
do Londynu, tuż przed jego wyjazdem z żoną Barbarą do Gwatemali. Więc
kiedy po kilku latach wróciłem do Kultury, on mieszkał już w Gwatemali.
"Bratnie dusze spotkały się ipogadały" dopiero w połowie lat
pięćdziesiątych w Monachium. Spędziliśmy razem cały dzień, dla mnie
niezapomniany. Przedtem wymieniliśmy chyba parę listów (musiałbym
przetrząsnąć moje pudła z korespondencją, na co nie mam ochoty) i
czytaliśmy nawzajem nasze drukowane rzeczy. Tak się to wszystko niedobrze
złożyło. Ze ściśniętym sercem czytam w załączniku do tomu korespondencji
list Pani Barbary do Aleksandra Bobkowskiego o agonii Andrzeja. Jaki mężny
w tej śmierci prawie na stojąco.
Zetknąłem się kiedyś ztwierdzeniem dość inteligentnego czytelnika, że
źródłem Szkiców piórkiem Bobkowskiego jest obsesja Untergang des
Abendlandes, zmierzchu i dekadencji Europy (Francji wjego opus magnum) . W
listach do Giedroycia choroba obejmuje już całą Europę i staje się
uzasadnieniem ucieczki Bobkowskiego do Gwatemali. Pierwsza z brzegu
próbka: "Czy Pan jest wstanie w jakiś przystępny sposób wytłumaczyć mi,
jakimi kategoriami myśli Europa? Patrząc na to z daleka, mam wrażenie, że
to całe bractwo popadło w jakiś sen kataleptyczny. Widzę stąd tylko
olbrzymie europejskie oczy, wyrażające nieme błaganie: jeszcze chwilkę,
jeszcze momencik, jeszcze mnie nie połknij".
Mój dość inteligentny czytelnik okazał się niestety mniej inteligentny,
niż przypuszczałem. Swój wielki urok zawdzięczają Szkice piórkiem właśnie
temu, że nie są żadną "obsesją", lecz pasją zawiedzionego czy zdradzonego
kochanka. Francja pobita, vichystowska do szpiku kości, meskineryjna, bez
najmniejszych tęsknot do grandeur, wlecze za sobą u Bobkowskiego cień
dawnej Francji, innej, tej, którą pokochał, jeszcze zanim do niej
przyjechał. To ciągłe współbrzmienie miłości i zawodu miłosnego,
fascynującego wizerunku z przeszłości i odpychających rysów wydobytych po
wojnie, jest głównym dokonaniem pisarskim zarówno w Szkicach piórkiem jak
w listach do Giedroycia. Zapomina się ojednym, o tym mianowicie, że
nazajutrz po wojnie i później Polacy mieli pełną gębę Jałty ioskarżeń pod
adresem Zachodu, że nas sprzedał, ale nie pozwalali dotykać cywilizacyjnej
legendy, jaką ocalił jednak niewierny kochanek. Kiedy zaraz po wojnie,
jeszcze w mundurze wojskowym, pojechałem do Paryża, owocem tej podróży
stał się szkic Miasto zmęczenia. Bobkowski wspomina go z sympatią w jednym
z listów do Giedroycia, a tymczasem atakowano go bez pardonu, widząc wnim
prawie obrazoburstwo. Nawet anielski Józio Czapski krzyczał zirytowanym
falsecikiem i wymachiwał dramatycznie długimi rękami podobnymi do skrzydeł
wiatraka: "Tego nie wolno ci robić, nie masz do tego prawa". Sporo się
potem zmieniło w jego miłosnych zapałach, kiedy zrozumiał tak jak
Bobkowski, że Paryż zmienił skórę; a z nim cała Francja, a z całą Francją
cały Zachód. Francuzik iz Bordo odsłonił swoje szpetne oblicze.
Szczęśliwym zrządzeniem kalendarza mój "laficki miesiąc" zbiegł się
zogłoszeniem stanu wojennego w Warszawie. Nieoczekiwany wybuch sympatii,
wśród Francuzów, do "Solidarności" i oburzenie na polską juntę generalską
pozwoliły mi jako tako przebrnąć psychicznie przez to, co się stało.
Myślę, że gdyby żył jeszcze Bobkowski, cieszylibyśmy się obaj, przyjaźnie
spoglądalibyśmy na naszych francuskich gospodarzy i obrońców, ale po kilku
głębokich powiedziałbym mu na ucho: "W tej powszechnej euforii wobec nas
ico najmniej niechęci do Jaruzelskiego opalizuje na dnie cicha radość: źle
się stało, płaczemy nad >>Solidarnością<<, plujemy na tego
ordenonośca w ciemnych okularach, ale nie da się zaprzeczyć, że
przynajmniej nie grozi nam już umieranie za Gdańsk". Jakbym widział
Bobkowskiego, który kiwa potakująco głową.
18 grudnia
To, co chcę zrobić dziś w dzienniku, jest z pewnością nie fair , ociera
się onietakt, ale nie mogę się powstrzymać. Mam cichą nadzieję, że
zainteresowani zrozumieją i wybaczą. Rzecz w tym, że na początku grudnia
dostałem z krakowskiego miesięcznika Znak zaproszenie do wzięcia udziału w
ankiecie Dotknięcie Zła. Zaproszenie podpisał Łukasz Tischner, wyznaczając
termin nadsyłania wypowiedzi na koniec lutego przyszłego roku. Odpisałem
odwrotną pocztą, że zaproszenie przyjmuję. Ale potrafię tak długo czekać?
Po tym, co się świeżo wydarzyło w małej miejscowości pod Neapolem?
W skrócie list Tischnera brzmi tak: nie pierwszy raz zamierzamy w
naszym piśmie zastanowić się nad <<skandalem Zła>>; skłoniło
nas do tego poczucie rosnącej <<banalizacji Zła>>, pytanie czy
doświadczamy w naszym życiu <<realności Zła>>, czy też jest
ono pomyłką, albo ma charakter przelotnej choroby? Czy Zło -- konkluduje
zaproszenie -- bywa przewrotne, chytre? Jak wkracza w nasze życie?
Ankietowanych prosi się na koniec oopis własnego spotkania ze Złem.
Określenie " skandal Zła" sugeruje wyjątkowość Zła, gdy ja jestem
przekonany ojego istnieniu immanentnym. Na manicheizm mogła sobie pozwolić
Simone Weil, ale na październikowej sesji KUL w Lublinie Pisarze i
myśliciele polscy XX wieku wobec religii mnie zarzucono " manichejskie
ciągoty" jako coś wysoce zdrożnego (w stosunku do ortodoksji) , jeśli nie
wręcz podejrzanego.
Ostatnio rzecznicy "skandalu Zła" zwątpili jakby w słuszność swego
stanowiska. Przyczyną jest, jak sądzę, niewiarygodny wzrost pedofilii.
Dzieci były zawsze swoistym miernikiem wiary. Od Stendhala, który drwiąco
komentował obojętność Boga w obliczu cierpień zadawanych dzieciom:
"Usprawiedliwia Go tylko to, że nie istnieje". Do Dostojewskiego, którego
"dusza chrześcijańska" nigdy nie przestała tęsknić do świata odbitego
w"łzie ufnego dziecka". Iktóry kazał powiedzieć Iwanowi Karamazowowi:
"Jeśli widowisko harmonii kosmicznej ma być opłacane cierpieniem dzieci,
gotów jestem zwrócić bilet wstępu". Wprzeciwieństwie do Stendhala, nawet
agnostyk Camus zdawał sobie sprawę, że "jedynie ofiara niewinnego Boga
mogła usprawiedliwiać torturę niewinności". Co było w jakiejś mierze zgodą
na istnienie wiary w chrześcijańskiego Boga także w oczach tego, co sam
nie wierzył.
Jakiś tydzień temu Jan Paweł II wymienił pedofilię wśród największych
zagrożeń w życiu społeczeństw. Słusznie wspomniał, że nie jest ona
nowością, że istniała i dawniej, choć na mniejszą skalę. Niesłusznie
jednak dodał, że zasłaniał ją w przeszłości parawan hipokryzji. W
rzeczywistości zasłaniał ją parawan strachu. Tradycyjne rodziny, oparte na
zasadzie bezwzględnego posłuszeństwa głowie rodziny -- zarówno zamożne a
nawet bogate, jak biedne (zwłaszcza chłopskie) -- sprzyjały wypadkom
pedofilii dzięki władzy absolutnej ojca nad sparaliżowanymi strachem
dziećmi (przeważnie nieletnimi dziewczynkami) . Również matki, zdominowane
przez swoich mężów, nie śmiały interweniować, wystraszone jak ich dzieci.
Pedofilia "staroświecka", w czterech ścianach tradycyjnego domu
rodzinnego, miała wszakże zasięg dość ograniczony (szerszy na wsi, niż w
mieście) . Pedofilia współczesna przybiera rozmiary epidemii. I wiemy o
niej z gazet i z telewizji, śledzimy jej niesamowite rozkrzewienie, z dnia
na dzień większe, gdyż opadają stopniowo bariery dawnego strachu. Tak czy
inaczej, bezpośrednio od skrzywdzonych i pohańbionych, albo od ich matek
czy starszego rodzeństwa, informacje docierają do organów sprawiedliwości.
Wraz z zanikaniem rodzinnej zasłony, pedofilia staje się ściganą zbrodnią.
Wypadek, który mnie od miesiąca dręczy i zmusza do wyrzucenia z siebie
natychmiast tego, co mam do opowiedzenia, trwał nie znany nikomu pół roku
aż do tragicznego epilogu w ostatnich dniach listopada.
Cicciano, mała miejscowość w okolicach Neapolu. Wdowiec po
sześćdziesiątce, zacny, zadawałoby się, emeryt, bogobojny (nie opuszcza
nigdy niedzielnej mszy) , wiodący dosyć monotonne lecz dostatnie życie.
Dziewięcioletni chłopiec, ładny iżywy, związany z wdowcem dalekim
pokrewieństwem, odwiedza go niemal codziennie, rzekomo, aby pograć z nim w
karty lub warcaby i wyłudzić od niego parę groszy na słodycze i zabawki.
Tak to wygląda na zewnątrz. Ale od pewnego czasu (trudno ustalić dokładnie
od kiedy) wraca do domu zmieniony, jakby zbulwersowany, często opuszcza
lekcje w szkole, przynosi od wdowca coraz sowitsze datki. W ubogiej
rodzinie nie zwracają na to szczególnej uwagi. Nie chcę przedłużać, mam do
takich opisów wstręt, zresztą wiadomo niewiele poza samym faktem. Któregoś
dnia chłopiec buntuje się, prawdopodobnie krzyczy ipłacze, grożąc, że
opowie wszystko rodzicom. Wdowiec, silny i krzepki mężczyzna, dusi go,
znosi zwłoki do piwnicy itam tnie je na drobne kawałki. Tak drobne, że gdy
nocą rozwozi je izagrzebuje za rogatkami miasteczka, sam potem nie potrafi
wskazać policji miejsc zakopania. Grób chłopca na cmentarzu w Cicciano
jest pusty i symboliczny. Wdowiec, osadzony w więzieniu neapolitańskim
przed procesem, zostaje pobity dotkliwie przez współwięźniów (kryminaliści
nienawidzą pedofilów) . Nazajutrz po pobiciu umiera na atak serca. Nie ma
go gdzie pochować, wszystkie okoliczne cmentarz odmawiają. Nocą karetka
więzienna wywozi zwłoki wnieznanym kierunku; nieznany ma pozostać na
zawsze jego grób. Jeśli zakopano zwłoki wlesie, kiedyś wygrzebią je i
rozwłóczą bezpańskie, zgłodniałe psy. A może zmartwychwstanie w
bezksiężycową noc z woli Księcia Ciemności? Albo z wyroku Mocy Piekielnych
zniknie, wchłonięty przez ziemię, pod słońcem Szatana? Słońce Szatana
świeci ciągle, czasem tylko chowa się za chmurami i obłokami, na których
lubią zmęczeni siadać Aniołowie wędrowni.
Oto "banalizacja a nie realność Zła". Oto "skandal Zła". Oto "Zło jako
przelotna choroba". Oto " moje spotkanie ze Złem".
Pytania i uwagi dotyczące archiwum: archiwum@rzeczpospolita.plOpracowanie Centrum Nowych Technologii,
(C) Copyright by Presspublica Sp. z o.o.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą20Archiwum ROL Dziennik pisany nocą3Archiwum ROL Dziennik pisany nocąArchiwum ROL Dziennik pisany nocą18Archiwum ROL Dziennik pisany nocą14Archiwum ROL Dziennik pisany nocą19Archiwum ROL Dziennik pisany nocą13Archiwum ROL Dziennik pisany nocą2Archiwum ROL Dziennik pisany nocą23Archiwum ROL Dziennik pisany nocą30Archiwum ROL Dziennik pisany nocą15Archiwum ROL Dziennik pisany nocą8Archiwum ROL Dziennik pisany nocą7Archiwum ROL Dziennik pisany nocą29Archiwum ROL Dziennik pisany nocą27Archiwum ROL Dziennik pisany nocą28Archiwum ROL Dziennik pisany nocą25Archiwum ROL Dziennik pisany nocą9Archiwum ROL Dziennik pisany nocą11więcej podobnych podstron