Archiwum ROL: Dziennik pisany nocą
A:link {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #0000ff; TEXT-DECORATION: underline
}
A:visited {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #3a6ec1; TEXT-DECORATION: underline
}
A:hover {
COLOR: #900000; TEXT-DECORATION: none
}
Informacje o
dokumencie
Autor
Gustaw
Herling-Grudziński
Tytuł
Dziennik pisany nocą
Data wydania
1999.01.23
Dział
gazeta/Plus
Minus
Dziennik pisany nocą
GUSTAW HERLING-GRUDZIŃSKI
Ragusa, 5-6 grudnia 1998
Ragusa jest dużym miastem na południowym cyplu Sycylii, na zachód
od Syrakuz. Nazywa się dokładnie Ragusa Superiore, gdyż niżej rozciąga się
stare miasto Ragusa-Ibla. Korzenie tkwią właśnie niżej, ale w roku 1693
uderzyło w nie gwałtowne trzęsienie ziemi. Ibla więc, historyczna kolebka,
prawie wymarła, resztki swoich soków oddawszy Ragusie Wysokiej. Trwało to
długo, rosła Ragusa Superiore, marniała Ragusa-Ibla. Potem korzenie
stopniowo odżywały, odbywała się stopniowa odbudowa pierwotnego miasta
Ibla, zaludniały się dawne ruiny, zmartwychwstające w dawnych stylach. A
Ragusa Wysoka pięła się ku nowoczesności i zapanowała nad dwuczłonowym
kompleksem miejskim. Dziś sytuacja wygląda tak, że administracyjnie i
gospodarczo liczy się przede wszystkim Ragusa Wysoka. Ibla zaś, coraz
piękniejsza, coraz wierniejsza swojej przeszłości (cudowny portal kościoła
Świętego Jerzego z drugiej połowy XV wieku, barokowa katedra Świętego
Jerzego, obrazy Antonello de Messina i Memlinga - o niepewnej jednak
atrybucji - w prywatnym Palazzo Donnafugata) stała się centrum kulturalnym
o niezwykłym uroku miasta zakochanego w swoim dawnym obrazie,
pieczołowicie i cierpliwie popychanego ku pełnemu odżyciu.
Od roku 1974 przyznawana tu jest co roku nagroda, którą potocznie
nazywają Premio Ragusa (skoro wręczana jest w Pałacu Prefektury w mieście
Wysokim), a naprawdę nosi dumne miano Premio Ibla. Zwykła nagroda, we
Włoszech jest ich masa: powieść, debiut prozatorski, wydawnictwa
artystyczne. Ale w roku 1987 wprowadzono innowację, mianowicie nagrodę dla
pisarzy cudzoziemskich Un Ponte per l'Europa - Most do Europy. Dotychczas
otrzymali ją trzej pisarze francuscy, pisarz grecki i pisarz izraelski. W
tym roku pisarz polski. Moją kandydaturę zgłosił członek jury Vanni
Scheiwiller, ze szwajcarskiej dynastii wydawców, bibliofilów,
kolekcjonerów, która od kilku już pokoleń, zupełnie zitalianizowana,
mieszka w Mediolanie. Vanni, nadzwyczaj elegancki, "jubilerski" wydawca,
sprawił mi przed laty przyjemność piękną edycją moich dwóch opowiadań, Due
Racconti, z mistrzowskimi rysunkami Jana Lebensteina, jest też od pewnego
czasu honorowym pół-Polakiem jako mąż krakowskiej graficzki Aliny
Kalczyńskiej, która coraz silniej wiąże go ze swoim krajem ojczystym
rozmaitymi imprezami plastycznymi (ostatnio wystawa Strzemińskiego i
Katarzyny Kobro w Łodzi). Vanni ma też na swoim koncie wydawniczym śliczne
tomiki włoskie Miłosza, Herberta, Szymborskiej. Wszedł tak głęboko w
zjawiska kultury polskiej, że jego raguska prezentacja mojego dorobku
pisarskiego (głównie w przekładach włoskich) zdumiała mnie rozległością i
wnikliwością spojrzenia.
Uroczystość rozdania nagród odbywała się w sali Pałacu Prefektury.
Zdębiałem po przestąpieniu jej progu: cała ściana fresków z "ery
faszystowskiej". Czołowy malarz faszystowski Duilio Cambelotti lubował się
w faszystowskim naśladowaniu malarstwa religijnego. Krótkie dochodzenie
wśród gospodarzy oświeciło mnie, ku coraz większemu zdumieniu. Po upadku
faszyzmu freski zostały zasłonięte czarnymi płachtami ze skóry; i były
niewidoczne i nietykalne aż do wizyty w Ragusie znakomitego (lewicowego)
pisarza włoskiego, mojego ulubieńca Leonardo Sciascia. I to on
zaproponował ich odsłonięcie, odwołując się do ich dużej wartości
malarskiej (z czym się nie zgadzam). Władze Ragusy - niegdyś jednego z
najbardziej faszystowskich miast sycylijskich - chętnie skorzystały z tej
prestiżowej rekomendacji. I oto siedziałem w pierwszym rzędzie, wpatrzony
nolens volens w Świętego Benito, z ręką proroczo wzniesioną do góry, z
tłumem wojskowych i cywilnych wiernych na klęczkach dokoła jego nóg, z
jakimiś figurami kobiecymi w górze, w faszystowskich niebiosach; czy to
Święta Rachela (żona Duce), czy Święta Klara (jego kochanka)?
Nazajutrz była słoneczna niedziela, całe przedpołudnie łaziliśmy po
Ibli ze świeżymi włoskimi przyjaciółmi. Teraz jest to urocze miasto
zastygłe w swojej odnowionej historyczności.
Neapol, 8 grudnia
Dokładnie w dniu wręczenia Premio Ibla, 5 grudnia, na Zamku
Królewskim w Warszawie pani minister kultury i sztuki wręczyła doroczne
nagrody trzem przyjaciołom: Kasia Herbertowa odebrała wyróżnienie za swego
zmarłego męża Zbyszka, z Paryża przyjechał Jan Lebenstein, dla mnie taka
długa podróż zimowa okazała się niemożliwa.
Przed wielu, wielu laty stała ta trójka po północy przed kamienicą na
rue des Ecouffes, po pamiętnej kolacji u Janka Lebensteina. Więc znowu
razem, jakby chciał tego los. Jest ciemno, ulica opustoszała, a my stoimy
na jezdni i mocno zawiani wciąż jeszcze żegnamy się i przymierzamy do
nowego spotkania (na trzeźwo). Zbyszek coś opowiada, Janek co chwila
przerywa mu bełkocikiem po Wyborowej, ja w milczeniu usiłuję przebić się
przez szumiący mrok w głowie do względnego choćby przejaśnienia.
Zbyszek nie żyje, Janek był u mnie niedawno w Neapolu z reżyserem
Andrzejem Wolskim, który kręci film o nim dla telewizji francuskiej.
Obiektyw Andrzeja jest nastawiony na mnie. Mam coś powiedzieć o mojej
przyjaźni z Jankiem i o "moim" Neapolu malarsko-rzeźbiarskim. Nie
pamiętam, czy się nie powtarzam (i w dzienniku, i w rozmowach z Jankiem),
ale historia wydaje mi się stosowna.
Zaraz po osiedleniu się w Neapolu, w roku 1955, poszedłem do
zdekonsekrowanego kościoła Santa Maria Donnaregina. Jednym z jego skarbów
jest grobowiec Marii Węgierskiej dłuta wielkiego mistrza sieneńskiego Tino
da Camaino. Twarz królowej na marach jest podłużna, "zupełnie jak u
Modiglianiego" (mówię do towarzyszącej mi żony). W zeszłym roku obchodzono
uroczyście rocznicę śmierci Modiglianiego (z przepicia; późną nocą niosło
go często na chwiejnych nogach pod dom, w którym mieszkała Anna Achmatowa;
kochał się w niej? odwzajemniała tę miłość?). W masie rocznicowych tekstów
odnaleziono obecnie wzmiankę o tym, że piętnastoletni Modigliani spędził
kilka miesięcy u swojej rodziny w Neapolu i codziennie biegał do sarkofagu
Marii Węgierskiej. Wszystko miesza się we wspomnieniach. Achmatowa
mieszkała na Saint-Paul? Janek, jak Modigliani, włóczy się samotnie po
nocnym i prawie wyludnionym Paryżu?
11 grudnia
Sołżenicyn kończy dziś osiemdziesiąt lat. Kiedyś na jego nagrobku
powinny być wyryte dwa zdania. Raymond Aron: "Sołżenicyn jest człowiekiem
stulecia". Andr Glucksmann: "Oglądani z perspektywy Gułagu, my ludzie
Zachodu musimy się wydawać niepoprawnymi kretynami".
12 grudnia
W Paryżu, dowiaduję się z gazet, urządzono w Pavillon des Arts
wystawę fotografiki sowieckiej, od roku 1917 do roku 1986 (Czarnobyl był
punktem zwrotnym w historii fotografii bajkowej, oleograficznej,
przekreślającej teraźniejszość na rzecz "świetlanej przyszłości";
począwszy od katastrofy czarnobylskiej pozwolono fotografować sowieckim
fotografom rzeczywistość rzeczywistą, a nie urojoną "ideologicznie").
Ludzie w moim wieku, lub starsi, pamiętają, jaki był nienaruszalny kanon
fotografiki sowieckiej. Przed wojną ambasada ZSRR w Warszawie wydawała na
pięknym kredowym papierze bogato ilustrowany Przegląd Wschodni; z jego
stronic wyzierały radosne, uśmiechnięte twarze mieszkańców raju ziemskiego
w budowie, wizerunki fabryk, lasu kominów, traktorów w kołchozach, tam
wodnych, kanałów łączących morza i wielkie rzeki, komsomolców z czerwonymi
sztandarami w pochodach, jednostek bojowych w zdobywczym marszu, i
oczywiście gigantycznych podobizn władców, niesionych w euforii przez
podwładnych. Więc czytając w gazetach sprawozdania z obecnej wystawy
paryskiej, wspominam ów warszawski Przegląd Wschodni, organ sąsiedzkiej
"dobrej nowiny". Fotografów, którzy ośmielali się pokazywać skrawki bodaj
rzeczywistości rzeczywistej, wyrzucano z pracy (jeśli nie więcej) jako
"pornografów". Dlaczego "pornografów"? Nie pojmuję. Jak nie pojmuję,
dlaczego Konwicki, pytany o swoją komunistyczną młodość, określa ją jednym
słowem "pornografia".
Należy się wdzięczność pomysłodawcom i organizatorom wystawy paryskiej.
Uprzytamnia ona naocznie, że jednym z fundamentów - ba, życiodajnych
źródeł - komunizmu było prawie od początku kłamstwo. Nie bez kozery
pierwszym przykazaniem Sołżenicyna i podobnych mu było: "mówić prawdę".
Nie bez kozery jeszcze dzisiaj post - komuniści nie mogą się oprzeć
pokusom kłamstwa; my zaś nie możemy się oprzeć pokusom skrajnej
nieufności, gdy ich słuchamy lub czytamy.
Kłamstwo w ustach komunistów nie było przejściowym, epizodycznym
wybiegiem; było "filozofią" myślenia i działania, oraz niezawodną bronią w
"walce ideologicznej". Nie wymagało żadnego usprawiedliwienia, jak nie
wymaga żadnego usprawiedliwienia (powiedzmy) skłonność do uprawiania
sportów. Opowiadano mi, że w latach trzydziestych głośny był w Moskwie
"incydent z komunistą angielskim". Przyjechał na posiedzenie Kominternu,
podczas obrad zażądano od niego - "dobrego towarzysza" - przyłączenia się
do uchwalanej właśnie rezolucji. Odpowiedział: "Nie mogę tego zrobić,
byłoby to kłamstwo, a mnie nauczono nie kłamać". Powitano tę odpowiedź
uśmieszkami i chichotami, a potem przez kilka dni biedny towarzysz
angielski był atrakcją elity partyjnej w Moskwie. "Widziałeś już tego
Anglika, co nie potrafi wykrztusić kłamstwa? - pytano. - Nie? No to
przyjdź jutro na dziedziniec w pobliżu sali obrad. Pokażę ci go
przynajmniej z daleka".
Dobry przykład sowieckiego kłamstwa, i zaplątania się w nim samych
kłamców, przynosi książeczka Wiktora Zasławskiego, sowietologa
leningradzkiego osiadłego od paru lat we Włoszech, Il massacro di Katyn, z
podtytułem Il crimine e la menzogna (Zbrodnia i kłamstwo). Czytelnik
polski, rzecz jasna, nie znajdzie w książeczce Zasławskiego nic dla siebie
nowego, ale jest ona przeznaczona dla czytelnika włoskiego i swoje
zrobiła, jak pocisk z bardzo opóźnionym zapłonem. W dziale dokumentów
przytoczonych przez Zasławskiego uderza dość znamienny szczegół. 3 marca
1959 szef KGB Szeliepin informuje Chruszczowa, że nie można dalej ukrywać
prawdy o Katyniu, lepiej więc wydać rozkaz zniszczenia wszystkich
indywidualnych teczek zastrzelonych oficerów polskich. Prezydium KC
akceptuje wniosek. W drugim dokumencie (bez daty, prawdopodobnie z roku
1991) szef wydziału międzynarodowego KC Falin sugeruje Gorbaczowowi, by
zawiadomić Jaruzelskiego, że w archiwach nie znaleziono żadnych dowodów
zbrodni katyńskiej i sowieckiej odpowiedzialności za nią (zginęły? nie
było ich w ogóle?), natomiast trafiono na "poszlaki", że konkluzja
sowieckiej Komisji Burdenki z roku 1940 "może dziś budzić pewne
wątpliwości". W sidłach kłamstwa niezręcznie jest powiedzieć: dowody
zostały zniszczone w roku 1959 na wniosek Szeliepina i na polecenie
Chruszczowa.
Epilog znamy. Po namyśle, widząc, że innego wyjścia nie ma,
spadkobiercy kłamców "ideologicznych" kapitulują i biją się w piersi ze
skruchą (szczerą?).
15 grudnia
Prawdziwy admirator Camusa (a za takiego się uważam) musi do jego
powieści, esej (w i dramatów dołączyć mniej znany, rozproszony, niekiedy
trudny do odnalezienia wątek autentycznego i uczciwego engagement
pisarskiego. W ważnych sprawach, choćby bardzo dla niego osobiście
drażliwych (Algier), Camus nie odwracał głowy, udając, że nie widzi. Mówił
odważnie i otwarcie, bez osłonek, to, co myśli, brzydził się wykrętami czy
koniunkturalnym milczeniem. Do końca pozostał wierny swojej parafrazie
kartezjańskiego "Myślę, więc jestem" - "Buntuję się, więc jestem".
Mały wydawca włoski zebrał w tomiku La rivolta libertaria tę
dziennikarską nić Camusa, podobną trochę do systematycznych felietonów
Orwella As I Please w tygodniku laburzystowskim Tribune. Polonikami
Orwella były Katyń i Powstanie Warszawskie. Polonicum Camusa był Poznań,
oczywiście Poznań 1956. Świetny artykuł, który mógłby być dzisiaj jeszcze
z pożytkiem przypomniany. Camus od początku wiedział to, czego nie
wiedziało albo raczej nie chciało wiedzieć wielu "szanujących się (co nie
znaczy szanujących swych czytelników, wprost przeciwnie) intelektualistów
postępowych". Poznań był pierwszym robotniczym krokiem w "tamtej Europie"
(jak ją nazywał mój przyjaciel Enzo Bettiza, dobry publicysta polityczny),
kolejne bez wątpienia nastąpią. Może niesprawiedliwie pomijam Berlin w
czerwcu 1953, który skłonił lekko zbulwersowanego Brechta do paru
nonkonformistycznych, inteligentnych i dowcipnych powiedzonek. Ale, nie
lekceważąc bynajmniej historycznej wagi rewolty robotniczej w Berlinie,
czuło się jej efemeryczność.
Artykuł Camusa Poznań, napisany "na gorąco" po podniesieniu się
poznańskiej ręki robotniczej, skazanej przez Cyrankiewicza na amputację,
przypomniał mi moją przygodę z Poznaniem nazajutrz po osiedleniu się w
Neapolu w roku 1955. Rzecz zasługuje na przypomnienie jako klasyczny
przykład "orientacji lewicowej" na Zachodzie, w wypadku Włoch bojaźliwej i
zalęknionej pod przemożną kuratelą włoskiej partii komunistycznej (dziś
gorliwej socjaldemokracji).
Pierwszym człowiekiem, później przyjacielem, który się mną we Włoszech
zainteresował po przeczytaniu Innego Świata w przekładzie angielskim, był
Leo Valiani, wybitny historyk socjalizmu europejskiego, bohaterski
uczestnik antyfaszystowskiego ruchu oporu, wielokrotny więzień, dziś
dożywotni senator z nominacji. Był wtedy stałym współpracownikiem bardzo
poczytnego tygodnika L'Espresso, redagowanego w duchu lewicowym, względnie
niezależnym, przez florentyńskiego publicystę Arrigo Benedetti (dziś już
nie żyjącego). Valiani polecił mnie gorąco w Espresso, co było dla mnie
ważne w okresie stawiania pierwszych kroków we Włoszech. Właśnie wybuchł
Poznań. Benedetti zamówił u mnie komentarz. Znając słabo jeszcze włoski,
męczyłem się nad nim długo, naturalnie z pomocą żony. Po krótkim czasie
zwrot maszynopisu z listem Redaktora. Benedetti starał się być uprzejmy:
"Rozumiem, że jako antykomunistyczny emigrant polityczny ma pan
specyficzne poglądy. Szanuję je. Ale nasz tygodnik dba o maksymalny
obiektywizm, a rozumie pan chyba, że bunt robotników przeciw własnemu
państwu robotniczemu zakrawa na niedorzeczność. Ponieważ jednak artykuł
był u pana zamówiony, otrzyma pan wkrótce należne honorarium".
Odpisałem mu, że "obiektywną ocenę" wypadków poznańskich może gratis
dostać w ambasadzie PRL w Rzymie, a obiecane honorarium niech łaskawie
pośle na ręce istniejącego już podobno komitetu robotniczego w Poznaniu,
dla rodzin zabitych uczestników rewolty. Artykuł ogłosiłem w założonym
właśnie miesięczniku Tempo Presente. Ilekroć potem spotykałem na gruncie
towarzyskim redaktora Espresso, odwracał ze wstydem oczy. Zdaje się, że to
uczucie wstydu zaszczepił mu Valiani, natomiast przypuszczam, że jego
własna ocena Poznania w tygodniku została pochwalnie skwitowana w centrali
partii komunistycznej na ulicy Ciemnych Sklepów.
18 grudnia
Ozdobą ankiety Tygodnika Powszechnego "Czy Polacy utracili poczucie
państwowości?" jest krótka wypowiedź Marka Edelmana. Jej tytuł (z
wykrzyknikiem) brzmi "Idea państwa przetrwała!". Edelman jest plus minus
moim rówieśnikiem, mogę więc tylko potwierdzić jego okrzyk. Po długiej
epoce zaborów przetrwała, zwłaszcza w pierwszych latach niepodległości.
Należałem w gimnazjum, po okresie marksistowskiego zaczadzenia, do
"państwowotwórczej" Straży Przedniej (na uniwersytecie zbliżyłem się do SD
i PPS), Edelman był członkiem Bundu od lat wczesnej młodości. Utrwalenie
odzyskanej niepodległości i budowanej z zapałem państwowości miało dla
naszego pokolenia wszelkie cechy przykazania. Ale Edelman wspomina dalej,
co zaczęło poczucie państwowości nadwątlać. "Chodziło o to - pisze - jakie
państwo polskie ma być". I tutaj bliskie mi są jego uwagi.
Sprężyną ankiety Tygodnika Powszechnego jest zdanie Jerzego Giedroycia:
"Poczucie państwowości praktycznie w Polsce nie istnieje i to zarówno w
społeczeństwie, jak i w elitach politycznych. Interes państwa właściwie
nie jest brany pod uwagę - tak przez postkomunistów, jak
postsolidarnościowców".
Polemizowałem często z poglądami Giedroycia w Maisons-Laffitte, a
ostatnio, po naszym rozstaniu, w moim dzienniku po wywiadzie, jaki dał
warszawskiemu tygodnikowi Fakty. Nie udało mi się nigdy przekonać go, że
kryzys "poczucia państwowości" zaczął się grubo wcześniej. "Poczucie
państwowości" pogłębia się i umacnia (co można niekiedy zauważyć w innych
krajach) w miarę jak rozwój państwa przemawia coraz silniej do umysłów i
serc obywateli. Czy wolno z czystym sumieniem taką postawić diagnozę
odnośnie dwudziestolecia międzywojennego? Nie sądzę. Począwszy od okresu
po przewrocie majowym Piłsudski "pogniewał się" czy "obraził" na własnych
rodaków (z różnych względów, cięższego i lżejszego kalibru). Co uchodziło
od biedy w wypadku Piłsudskiego, wielkiego człowieka i animatora polskiego
"wybijania się na niepodległość", drażniło i bolało coraz bardziej w
wypadku jego następców, sanacyjnych pułkowników. Najście Piłsudskiego na
Sejm na czele grupy oficerów i jego starcie z marszałkiem Daszyńskim: ta
"krewkość" stawała się w pewnym sensie modelem "energicznego" załatwiania
naszych spraw państwowych. Ambasador Łukasiewicz, autor broszurki (prawie
lektury obowiązkowej) Polska jest mocarstwem czerpał soki owej
"mocarstwowości" z rozmaitych haniebnych posunięć "wiernych wychowanków i
spadkobierców Komendanta"? Były one (a nie chcę ich już wymieniać),
zdaniem Giedroycia, budulcem "poczucia państwowości"? W obliczu
nadchodzącej wojny partie opozycyjne zaproponowały stworzenie koalicyjnego
Rządu Ocalenia Narodowego czy Jedności Narodowej. "Nie zmienia się koni w
trakcie przeprawy przez bród", odpowiedział premier Składkowski. Zmienia
się, zmienia, jeśli prócz generalskich wężyków ma się choć trochę
"państwowego" oleju w głowie. (Stawiwszy się w Belwederze na rozkaz
Piłsudskiego, który postanowił powierzyć mu pierwszy raz tekę
ministerialną, Składkowski stuknął kopytami i zapytał, jakim będzie
ministrem; "głupim ministrem", odparł Piłsudski, nie podnosząc głowy znad
pasjansa. Opowiadał mi to podczas wojny Juliusz Poniatowski, b. minister
rolnictwa.) Ma rację Edelman, że "budowa państwa podziemnego była dowodem
istnienia w świadomości społecznej państwa polskiego". To prawda,
prawdziwe są również dalsze dowody Edelmana. Ale były one raczej cudami,
które tłumaczy żywa wciąż pamięć zaborczej niewoli i tęsknota do utraconej
znów niepodległości niż owocami zakorzenionego szybko w dwudziestoleciu
"poczucia państwowości". Na pytanie "jakie ma być państwo polskie" tak
zwani sternicy nawy państwowej odpowiadali coraz nierozumniej w czasach,
gdy "żeromszczyk" Giedroyc pokładał słusznie nadzieję w ludziach typu
Gajowca, i starał się robić coś sensownego w ich szeregach. Niektórzy z
nich robili wrażenie błędnych rycerzy, osieroconych przez Piłsudskiego.
Inni, wśród nich Giedroyc, zaprawiali się do przyszłych karier w rolach
szarych eminencji w gabinetach ministerialnych (Giedroyc dodatkowo wydawał
bardzo inteligentne pismo, właściwie półopozycyjne).
* * *
Skoro o Marku Edelmanie mowa. Dwaj dziennikarze, polski Włodzimierz
Goldkorn i włoski Rudi Assuntino, wydali właśnie w Palermo książkę o nim
Il Guardiano - Marek Edelman racconta. To, co obecnie opowiada Edelman,
"strażnik grobów", znacznie przekracza jego dawne próby, Getto walczy czy
Zdążyć przed Panem Bogiem (w opracowaniu Hanny Krall). Z wiekiem
dojrzewają, nabierają charakteru definitywnego, własne wspomnienia i
refleksje. Strażnika uważam za jedną z najważniejszych książek ostatnich
lat. I mam nadzieję, że zostanie szybko przełożony na polski.
Opowiadając, Edelman szkicuje swój autoportret wśród wielu innych w
książce portretów: towarzyszy powstania w getcie, osób spoza ŻOB,
przywódców Bundu. Staje przed czytelnikami człowiek sprawiedliwy,
obiektywny, mężny, rozważny i jednocześnie opanowany ideą, stroniący od
wszelkich schematów, które z dnia na dzień bezlitośniej dławią,
przytłamszają prawdę. Jeden tylko przykład. Edelman nie powtórzyłby nigdy
głupstwa b. premiera izraelskiego Szamira, że Polacy "wyssali antysemityzm
z mlekiem swoich matek" i zarazem wykpiłby zapewnienia wielu Polaków, że w
Polsce "nie ma i nigdy nie było antysemityzmu". Był działaczem, a potem
bojowcem żydowsko-polskim o otwartych oczach i sprawnym mózgu. Innymi
słowy, był bundowcem, synem "mamy Bund". Lidia i Adam Ciołkoszkowie,
którzy jako pepesowcy czuli się z Bundem bardzo związani (Adam do końca
życia współpracowali z pismami bundowskimi w Ameryce), nazywali bundowców
"zakonem żydowsko-polskim" (Edelman używa zwrotu "wielka rodzina"). Przed
wojną przyjaźnili się z późniejszymi skazańcami sowieckimi Alterem i
Erlichem, w wojennym Londynie pomagali jak mogli Zygielbojmowi aż do jego
samobójczej śmierci.
Bundowcy szczycili się swoim zdrowym rozsądkiem w stosunku do ciągot
komunistycznych (i zaślepień syjonistycznych). Przypomina mi się zabawny
drobiazg. Syn Henryka Erlicha, Wiktor Erlich, wybitny rusycysta na
uniwersytecie w Yale, autor podstawowej książki o formalizmie rosyjskim,
przyjeżdżał często z żoną do Paryża, gdzie podczas moich "lafickich
miesięcy" miałem okazję do spotkań z nimi. Na łamach Kultury matka Wiktora
wzięła przede mną w obronę Erenburga w sposób i politycznie egzaltowany, i
dość agresywny wobec mnie. Niebawem Erlichowie przyjechali do Paryża.
"Niech pan nie bierze tego poważnie, panie Gustawie - powitał mnie od razu
Wiktor. - Moja mama była zawsze na lewo od zdrowego rozsądku". Tak mi się
to określenie spodobało, że puściłem je w obieg jako etykietkę
"intelektualistów" komunistycznych.
20 grudnia
Odkrycie, które ma posmak sensacji. Znalazłem markizę (z męża)
Marię Curtopassi, daleką krewną Crocego, nudną bigotkę, ważną podobno
postać w rzymskiej "czarnej arystokracji", szczycącej się swą skrajną
reakcyjnością (dobrym papieżem dla "czarnych arystokratów" był jeszcze od
biedy Pius XII, choć obciążony grzechem intymnym niemieckiej siostry
Pasqualiny, osoby niskiego pochodzenia społecznego, skandalem zalatywał
już Jan XXIII na równi z Pawłem VI, a gdyby markiza dożyła do wyboru Jana
Pawła II, padłaby z pewnością ofiarą apopleksji). Markiza przyjeżdżała
często do Neapolu w odwiedziny do swego sławnego krewniaka, wylewając
przypuszczalnie potoki łez nad jego wielką lecz zabłąkaną duszą. Z Rzymu
zaś posyłała mu swoje wiersze (była nałogową poetką), choć powinna była
przecież pamiętać, że uchodził za świeckiego papieża antyklerykałów
włoskich i w roku 1929, jako senator z nominacji królewskiej, głosował
przeciw Konkordatowi.
Posmak sensacji (rzekomej według mnie) mają listy Crocego do markizy,
odnalezione w papierach matki przez jej córkę osiadłą w Anglii. Odsłania
się naraz Croce na swój sposób religijny; "Skromnie mówiąc, wiem, że żyję
w ciągłym dialogu z Bogiem, dialogu tak poważnym i intensywnym, że liczni
katolicy i księża nigdy nie przeżywali czegoś podobnego w swoich duszach".
Inne cytaty - o roli chrześcijaństwa, o pięknie Ewangelii, o "poetyckim i
miłosnym" sensie religii - potwierdzają stan ducha filozofa. A także
odsłaniają jego (nie nową zresztą) orientację polityczną. Na przykład:
"Czytam w gazetach, w związku z poparciem moim i partii liberalnej dla
polityki premiera De Gasperi - który dąży do ocalenia wolności włoskiej
przed rosyjskim bolszewizmem - że katolik De Gasperi sprzymierzył się z
Čprzywódcą międzynarodowych ateuszyÇ. Naturalnie ta skłonność do obrażania
Boga pochodzi z ust materialisty historycznego, dla którego jedynym Bogiem
jest Materia".
Nie bardzo rozumiem, skąd ta sensacyjna aura. Uważny czytelnik wie, czy
powinien wiedzieć, że lata wojny odcisnęły w myśli Crocego głęboki ślad. A
listy do markizy wysyłane były właśnie w latach wojny i zaraz po wojnie.
To lata słynnego eseju Dlaczego nie możemy nie uważać się za chrześcijan?,
tekstu na nagrobku dla rozstrzelanych przez oddział niemiecki mieszkańców
wsi Caiazzo, rozważań o "duchowym odszczepieństwie Niemiec od Europy". A
także pięknego Zmierzchu cywilizacji, swoistego manifestu oporu
chrześcijańskiego przeciw zalewowi barbarzyństwa, który ukazał się po
polsku w pierwszym (rzymskim) numerze Kultury, w przekładzie moim i
Włodzimierza Sznarbachowskiego.
22 grudnia
Mój przyjaciel Sergio Romano, najpierw pierwszy sekretarz ambasady
włoskiej w Paryżu (widywaliśmy się wtedy podczas każdego mojego "miesiąca
lafickiego"), potem krótkotrwały i wyborny ambasador włoski w Moskwie
(odwołany przez MSZ do Rzymu pod naciskiem Gorbaczowa, któremu się
szczególnie nie podobał), jest dziś czołowym publicystą włoskim. Oraz
niezmiernie płodnym pisarzem politycznym, z zacięciem historyka. Dostałem
ostatnio od niego nową jego książkę Confessioni di un revisionista, z
podtytułem "spojrzenie na nasze stulecie nad grobem umarłych ideologii".
Inteligentne i potrzebne bardzo spojrzenie, które jednak włoskiego
"rewizjonistę" naraziło na ostre polemiki i często dość niewybredne ataki.
Kamieniem obrazy stała się zwłaszcza spokojna, beznamiętna ocena wojny
domowej w Hiszpanii.
Ostatni ocalały mit lewicy europejskiej, w szerokim tego słowa
znaczeniu; komunistów, socjalistów, radykalnych liberałów. Parę lat temu
zjazd "dąbrowszczaków" w Warszawie uświetnił swą solidarną obecnością
Jacek Kuroń, jakby dla podkreślenia, że trzeba ostatniej, hiszpańskiej
reduty ideowej bronić za wszelką cenę. Dla wielu była rzeczywiście redutą
ideową, ostatnim, czystym zlotem bojowym antyfaszystów z całej Europy i z
obu Ameryk. Romano, nie bez pewnego współczucia, poddaje hiszpański mit
dokładnej analizie. Przede wszystkim Franco: "Jego reżim był bezlitosny,
autorytarny, niekiedy brutalnie mściwy, ale nie faszystowski". Generał
grał także czasem kartą faszystowską, lecz tylko trał, nigdy nie uważając
jej za swoją. Był prawicowcem i monarchistą, osiągnął w końcu to, czego
pragnął: restytucję monarchii pod berłem swego wybranego pupilka, który
dziś jest liberalnym, światłym i najinteligentniejszym monarchą w Europie.
Jeżeli tak łatwe okazało się w Hiszpanii przejście od dyktatury do
demokracji, należy to w dużym stopniu przypisać ÇideologicznemuČ wstrętowi
Franca do faszyzmu.
Wojna domowa w Hiszpanii była krwawa i okrutna, wyraziła się w końcu
ogólną liczbą miliona ofiar, ale była krwawa i okrutna po obu stronach.
Katolicki monarchista francuski Georges Bernanos, zamieszkały z rodziną w
Palma di Maiorca, piętnuje panujący tam "biały terror" w książce Wielkie
cmentarze w świetle księżyca; "jest mi pan nieporównanie bliższy - pisze
do niego Simone Weil - niż moi towarzysze z milicji w Aragonie". "Czerwony
terror" opisują Orwell, autor W hołdzie Katalonii, i Koestler, autor
Testamentu hiszpańskiego. Kler i hierarchia katolicka pod skrzydłami
opiekuńczymi generała Franco polują na "czerwonych"; "czerwoni" pod
skrzydłami opiekuńczymi Republiki wyrzynają "białych", księży i zakonnice.
Aż w szranki wojny domowej wkracza Stalin. Chce pokonać "białych", ale po
co? Nie żeby pod swoim nadzorem oddać władzę "czerwonym", których boi się
jako rozsadników zarazy liberalno-socjalistycznej. Żeby - jak ostrzegł
Trocki - "nareszcie porozumieć się z Hitlerem, czego pragnął począwszy od
roku 1937". Pokonanie krnąbrnego generała Franco miało utorować drogę do
tego sojuszu. Kto wówczas, wśród hiszpańskich żołnierzy republikańskich i
ochotników z różnych krajów europejskich, uwierzyłby, że w roku 1936, gdy
doradcy sowieccy ćwiczyli pierwsze brygady międzynarodowe, Stalin wydał
polecenie swemu radcy handlowemu w Berlinie, towarzyszowi Dawidowi
Kandelaki, by przedstawił Niemcom projekt tajnego paktu
hitlerowsko-sowieckiego.
Sergio Ronano jest z całą pewnością wytrawnym i dobrze przygotowanym
"rewizjonistą". Kłopot z "rewizjonistami" polega jednak, po wielu latach,
na tym, że przestają zauważać, albo po prostu lekceważą z wysokości swych
analiz faktograficznych, uczucia aktorów historii. Nicola Chiaromonte,
który nie będąc bynajmniej komunistą ani nawet socjalistą wstąpił do
międzynarodowej eskadry lotniczej Malraux w Hiszpanii, ilekroć wspominał
te czasy, wzruszał się prawie do łez: "Cokolwiek się o tym powie dzisiaj,
kiedy znamy już całą historię, w każdym uczestniku wojny domowej w
Hiszpanii nie wygasa dumna myśl, że własną piersią osłaniał ostatni
szaniec wolności i demokracji w epoce coraz agresywniejszych faszyzmów".
25 grudnia
Co powstaje, gdy reguła tragedii greckiej, zmierzającej od początku
wielkimi krokami do nieuchronnego końca, do końca wpisanego z góry przez
los i bogów, zostaje przeniesiona w inny wymiar, gdzie ta sama reguła
popycha rzeczywistość i ludzi drobnymi kroczkami do takiego samego
nieuchronnego końca? Powstaje opowiadanie Ethan Frome pióra pisarki
amerykańskiej Edith Wharton, która podobnie jak Henry James przeniosła się
z Ameryki do Europy i tam żyła i umarła w roku 1937, tyle że w Paryżu, a
nie jak James w roku 1916 w Londynie. Czyta się opowiadanie Edith Wharton,
podziwiając demoniczną niemal potęgę szczegółu w rzeczywistości
odsłanianej stopniowo jak haftowany latami deseń. Nikt już dziś tak nie
pisze, zasadą prozy jest raczej pośpiech, nikomu do głowy nie przyjdzie
ślęczeć długo i cierpliwie nad jednym ściegiem. Co zaskakuje, to bogactwo
tak pokazanej, ubogiej na pozór, codziennej rzeczywistości. Bogactwo bez
rozmachu, przeciwnie - odtwarzane najoszczędniejszymi środkami. I nie chce
się prawie wierzyć, że podobnymi środkami można osiągnąć aż tyle -
naśladowanie tragedii antycznej.
Kundera ma stokrotną rację jako przeciwnik modnych teoryjek o śmierci
powieści, czy w ogóle prozy narracyjnej. Posiada ona nieoczekiwane
rezerwy, żeby żyć i rozkwitać, musi jednak spełnić jeden warunek: nie
wstydzić się nawiązywania na różne sposoby do tradycji, wypinając się na
wszelkie nowinki, na pokusy tzw. nowatorstwa. Rzadko zdarzają się tacy
prozaicy jak Joyce i Svevo, których novum jest organiczną koniecznością, a
nie epatowaniem czytelnika cyrkowymi sztuczkami. Jeśli nie jest jałowym
zajęciem zapowiadanie "zmierzchu" jakichkolwiek gatunków pisarskich, to
prędzej poezja niż proza zbliża się do ultimos podrygos (jak mawiał
Witkacy). Miłosz, Montale, Brodski byli meteorami (zresztą, według mnie,
Brodski był ciekawszym eseistą niż poetą), po nich nastąpiła i wciąż
uderza o brzeg wysoka fala małpowania, podrabiania, wierszowania, słowem -
zimnego i pustego "majsterkowania" poetyckiego, z którego tylko
hermetyczni i przemądrzali krytycy potrafią coś wykrzesać na użytek
wyposzczonego czytelnika.
30 grudnia
Czarne sezony Michała Głowińskiego, być może najbardziej
przejmujące dziełko z "epoki pieców", bardziej nawet przejmujące od
opowiadań autora tego określenia, Adolfa Rudnickiego. Zapiski, czy "błyski
pamięci" (jak je nazywa Głowiński) dziecka z piwnicznego świata getta
warszawskiego, a potem z kryjówki w klasztorze, która małemu bohaterowi
ocaliła życie. Wiele z tego co napisano na temat Holocaustu blednie wobec
szczątkowych reminiscencji dziecka skazanego na śmierć. Utrwalone na
błonie wrażliwości z lat dorastania, pierwszych kroków w życiu,
przechowały się pod gruzami warszawskiej "dzielnicy wyłączonej", pod
osłoną wspaniałych zakonnic w Kurowicach.
Nie wiem, czy to upływ czasu od faktów do ich opowiedzenia, czy po
prostu dar pisarski Głowińskiego: niezwykła jest ta jego proza - spokojna,
rzeczowa, do bólu ścisła, wystrzegająca się podnoszenia głosu, omijająca
rafy dramatyzacji, lamentów, inwokacji do oniemiałych niebios. Jak gdyby
uważny i bystry chłopiec siedział na lekcji nowej historii, pisanej krwią
ofiar przez zastępy katów; i jak gdyby uczył się tej historii z dnia na
dzień, z pojętnością i uległością owej nieśmiertelnej "natury ludzkiej",
plastycznej w każdych okolicznościach, według zapewnień Daniela Defoe,
kronikarza dżumy londyńskiej. Głowiński wspomina o wzorze Białoszewskiego.
Czyli o wzorze narracyjnym historii prawdziwej, którą historycy zawodowi
traktują na ogół z odcieniem lekceważenia.
Upłynęło już dostatecznie dużo czasu, by na "epokę pieców"
hitlerowskich i na "epokę białych krematoriów kołymskich" sowieckiej
proweniencji spojrzeć nie to że beznamiętnie (co jest niemożliwe), lecz w
poszukiwaniu pewnych konkluzji. Mają rację szlachetni rycerze miłosierdzia
lub co najmniej amnezji, doradzając nam gest przebaczenia i odmowę
oglądania się za siebie, wstecz? Zalecają nam spojrzenie tylko w
przyszłość, by nas uzdrowić, czy by nas oszukać? Pozwolimy im opowiadać
wciąż bajeczkę o drwach, które lecą, gdy rąbie się las? Będzie w nas
budzić zaufanie mądra twarz Kohla, który odradza całkowite zamknięcie
rozdziału? Czy bezczelna twarz Schroedera, który domaga się jego
natychmiastowego i nieodwołalnego zamknięcia? Będą nam zawsze bliscy
Sołżenicyn i Szałamow, a nie jawni bądź ukryci prześmiewcy Czarnej księgi
komunizmu? Nawet młodsi nie zdołają się wyplątać z tych pytań.
Nie zdołają zaś wyplątać się po prostu dlatego, że prędzej czy później
będą musieli zrozumieć - jak my starzy na odchodnym - że przez lata świat
był igraszką w rękach Księcia Ciemności. Został pokonany, Książę
Ciemności? Albo co najmniej śmiertelnie ugodzony? Zgadzam się z Hanną
Arendt, że nie. Zmuszono go tylko do zejścia w antrakcie w głąb piekieł.
Niech o tym pomyślą wierzący i niewierzący, księża i "postępowi" pyskacze.
Niech przyjrzą się dokładniej - jedni diabelskim sektom, drudzy złudnym i
głupim błyskotkom Nowego Wieku, postmodernizmu, dekonstrukcjonizmu. I
niech, nastawiwszy uszy, posłuchają tego cichego chwilowo chichociku,
który zacznie kiedyś potężnieć, jeśli nie zrozumiemy na czas, jaki to Nowy
Wspaniały Świat ofiarował nam w podarunku Mości Książę przed cofnięciem
się w swoje Królestwo Ciemności.
Gustaw Herling-Grudziński
Pytania i uwagi dotyczące archiwum: archiwum@rzeczpospolita.plOpracowanie Centrum Nowych Technologii,
(C) Copyright by Presspublica Sp. z o.o.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ
16Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ
20Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ
3Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ
Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ
18Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ
14Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ
19Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ
13Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ
2Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ
23Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ
30Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ
15Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ
8Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ
7Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ
29Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ
27Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ
28Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ
25Archiwum ROL Dziennik pisany nocÄ
9wiÄcej podobnych podstron