Rozdział 3
*Rzeczy napisane kursywą w nawiasach to wyjaśnienia dotyczące nazw własnych,
wyrażeń itp. mające pomóc w zrozumieniu kontekstu danej wypowiedzi
CLAIRE
Szalony albo nie, Myrnin próbował.
Po pierwsze, posprzątał laboratorium mając na myśli, że przesunął pochylone stosy książek
pod ściany zamiast zostawienia ich jako ryzyka potknięcia pomiędzy stołami. Nawet odkrył
powierzchnię jednego z pokrytych marmurem stołów i stworzył… Boże, co to było? Prawdziwy
chiński serwis do herbaty?
Stał obok niego mając na sobie jego nieco czysty biały płaszcz laboratoryjny z łatą na nim,
która mówiła ZŁY ZWIĄZEK LOKALNYCH GENIUSZY 101 a okulary ochronne zwisały
dookoła jego szyi. Jak na wampira był zaskakująco wszechstronny w swojej szafie, w bzikowaty
sposób. Z czysto obiektywnego punktu widzenia, Myrnin był dobrze wyglądającym facetem –
zamrożonym w wieku może w jego połowie lat dwudziestych z ciemnymi włosami i prawdziwym
uśmiechem. Ostrą, ale przystojną twarzą.
Gdyby tylko cały czas nią nie szalał.
- Znowu oglądałeś Doktora Strasznego? (Doktor Straszny – anty-bohaterska i główna postać
„Dr. Horrible’s Sing-Along Blog” która dąży do dołączenia do Złej Ligii Zła – przypuszczenie
tłumacza) – zapytała go, kiedy Myrnin nalał herbatę do dwóch delikatnych kwiatowych filiżanek. –
Nie żebym tego nie kochała, ale…
- Dziękuję wam za przyjście, - powiedział Myrnin i zaoferował pierwszą porcję Shane’owi,
spodek i wszystko. Shane zamrugał i wziął je, nie do końca pewny, co z tym zrobić; krucha
porcelana wyglądała szczególnie zagrożona w jego dużych dłoniach. – Bardzo miło was oboje
widzieć. I jak się mieliście? Proszę, usiądźcie.
- Gdzie? – zapytał Shane rozglądając się. Myrnin wyglądał na chwilę na spanikowanego, a
potem po prostu… zniknął w wibrującym błysku. Był z powrotem zanim Claire mogła zaczerpnąć
zaskoczony wdech, a on niósł dwa ogromne fotele, po jednym w każdej ręce, dźwigając je jakby
były zrobione ze styropianu. Myrnin trzasnął nimi o podłogę i wskazał im rozpostartymi dłońmi.
- Tam, - powiedział.
Cóż, narobił sobie wiele kłopotów, naprawdę. Shane usiadł, potem z powrotem podskoczył w
górę z zaskomleniem rozlewając herbatę bladą, brązową falą.
- Oh, przepraszam, - powiedział Myrnin i podniósł z siedzenia coś, co wyglądało jak piła
chirurgiczna. – Zastanawiałem się, gdzie to się zapodziało.
- Powinnam chociaż zapytać? – zapytała Claire.
- Wiesz, że robię sporadyczne badania, - powiedział. – I w odpowiedzi na twoje pytanie, dość
prawdopodobnie nie powinnaś. Mleka?
To ostanie było skierowane do Shane’a, który nadal przytomniał. Powoli osiadł na krześle. –
Stary, mieszkamy w Teksasie. Gorąca herbata nie jest naszą rzeczą. Mrożona herbata, jasne. Nie
mam pojęcia. Czy mleko powinno tam być?
- Rezygnuję z próby ucywilizowania ciebie, - powiedział Myrnin i obrócił się do Claire. –
Mleka?
- Nie, dziękuję.
- O wiele lepiej. – Myrnin odłożył kremowy dzban i oparł się o laboratoryjny stół z rękami w
kieszeniach. Wetknął tam też piłę chirurgiczną; Claire miała nadzieję, że nie przetnie czegoś przez
przypadek. – Pomyślałem o kilku poprawkach do zrobienia naszego systemu, Claire. Tylko kilku.
Nic, co spowoduje zainteresowanie, obiecuje. A w drodze naszego porozumienia nie robię ich sam
bez przeglądu. Cóż, nie rówieśniczego, bo nie mam rówieśników, ale rozumiesz co mam na myśli.
- To wszystko i także skromny, - powiedział Shane. – Jest Frank?
Wszyscy troje zatrzymali się na chwilę, czekając. Frank Collins – tata Shane’a – był mniej
więcej duchem, praktycznie rzecz biorąc. W zasadzie, był tylko trochę martwy… Jego mózg został
ocalony i przymocowany do alchemicznej maszyny Myrnina, która kierowała wieloma obcymi
rzeczami w Morganville. Ale czasami Frank poświęcał uwagę, a czasami po prostu nie chciał
odpowiadać. Może spał. Mózgi potrzebują snu.
Ale po długim odcinku sekund, był błysk na końcu laboratorium, jakby stara kineskopowa
rura telewizyjna się zrywała… a potem powoli stabilizujący się obraz mężczyzny idącego w ich
kierunku. Frank zawsze przejawiał się w szarej skali, nie kolorowej i był to cienki jak papier
dwuwymiarowy obraz. Ograniczenia systemu, jednak Claire nigdy nie była w stanie rozgryźć
dlaczego. Potem znowu, niecałkowicie rozumiała cały mechanizm tego, jak w ogóle projektował
obraz.
Frank wybrał swój awatar żeby wyglądał jak jego stare fizyczne ja: w średnim wieku (jednak
nie tak wymęczony, jakim Claire go zapamiętała) z blizną na jego twarzy i wiecznie gderliwym
spojrzeniem. Miał nawet na sobie te same stare motocyklowe skóry i tupiące buty.
Spojrzenie zelżało, kiedy zobaczył Shane’a siedzącego na krześle. – Synu, - powiedział. – Ta
dziewczyna sprawiła, że pijesz teraz herbatę?
Shane bardzo celowo wziął łyk herbaty, którego Claire bardzo dobrze wiedziała, że nie chciał.
– Cześć, Frank. – Też próbował na swoim froncie; radzenie sobie z jego ojcem żywym było walką,
a radzenie sobie z nim jako wampirem było gorsze. Ale teraz przynajmniej była jedna rzecz
rozstrzygnięta pomiędzy nimi: Frank nie mógł fizycznie go nadużywać. A z perspektywy Shane’a,
rzeczy zwyżkowały. – Jak mieszkanie w słoiku w te dni? Realizujące?
- Bywało lepiej. – Frank wzruszył ramionami. – Widzę, że nadal jesteście razem. Dobrze.
Mogliście zrobić gorzej.
- Frank, - powiedział Myrnin, a cała kapryśność zniknęła z jego głosu zostawiając go
bezbarwnym i zimnym. – Jeśli chcesz być obraźliwy, mogę po prostu cię pozbawić głosu na kilka
dni, póki nie nauczysz się manier. To są moi goście. Zgoda, nie za bardzo lubię twojego syn, ale
toleruję go, a ty możesz zrobić to samo.
- Mówiłem do dziewczyny. Miałem na myśli, że ona mogła zrobić gorzej. Na przykład jak ty.
Myrnin wpatrywał się w migoczący obraz Franka ciemnymi, nieczytelnymi oczami przez
długie, niepokojące sekundy. – Wpełznij z powrotem do swojej jaskini, - powiedział mu. – Teraz.
- Nie mogę, - powiedział Frank. – Kazałeś mi ustawić na alarm, jeśli cokolwiek będzie się
działo po mojej stornie miasta. Cóż, dzieje się. Ktoś właśnie próbował przebiec południową granicę
miasta w vanie. Jest niepełnosprawny na boku drogi. Wysłałem policjantów.
- I? – powiedział Myrnin. – Co z tym?
- I ktoś właśnie podszedł do wschodniego krańca miasta i czeka tam na pozwolenie na
wejście. Pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć, to było w świetle słonecznym i wszystko.
- Kto to jest?
- Nie wiem, ale jest wampirem. Siedzi teraz w wzniesionym namiocie.
- Cóż, to dziwne.
- Tak się wydaje, - zgodził się Frank. – Nie pasuje do żadnego z mojej bazy danych, więc
nigdy nie był w Morganville. Przywołaliśmy sobie prawdziwego przybysza.
- Przybysza, który wie wystarczająco aby czekać na granicy na pozwolenia, - powiedział
Myrnin. – To niezwykłe.
- To dlatego to poruszyłem.
- Myrnin przytrzymał palec na swoich ustach przez chwilę, potem nagle czmychnął aby
spojrzeć twarzą na Claire. – Ty mogłabyś iść, - powiedział. – Zapytać go, czego chce.
- Ja? Nie jestem wozem do witania wampirów!
- Jest światło dzienne, - powiedział. – I kiedy wielu z nas może iść na zewnątrz, wolelibyśmy
nie ryzykować tego; mając na sobie warstwy ochrony w Morganville mające w zwyczaju odznaczać
nas jako… niezwykłych. Przy aktualnych zamieszkach pośród ludzkiej populacji bezpieczniej jest,
jeśli wyślemy kogoś takiego, jak ty.
- Wyślijcie policjantów, - powiedział Shane. – To po to ich zatrudniacie.
- Wolałbym wiedzieć dokładnie z kim albo z czym mamy do czynienia zanim zaangażuję
biurokrację. – powiedział Myrnin. – Oh, bardzo dobrze, odkąd jesteś niechętna, pójdę z tobą. Z
resztą powinienem wyjść na zewnątrz.
Claire pochopnie opróżniła resztę swojej herbaty i odłożyła filiżankę i spodek; Shane z
wdzięcznością wylał swoją na kamienną podłogę. Myrnin znowu zrobił tą swoją szybko
poruszającą się rzecz i świsnął znowu z powrotem regulując hardkorowy, czarny skórzany
prochowiec, skórzany kapelusz z szerokim rondlem i rękawiczki.
I długi, wielobarwny szal, który otoczył dookoła szyi jakieś sześć razy.
- Zbyt wiele? – zapytał wskazując na szal. Claire nie miała serca powiedzieć mu, że tak więc
wzruszyła ramionami,
- Co z Bobem? – zapytała.
- Oh, Bob ma się dobrze. Myślę, że traci swój egzoszkielet i dlatego nie chce jeść. Wiesz, nasz
Bob jest rosnącym chłopcem.
Frank obdarował go niemiłym uśmiechem i powiedział, - Wiesz, myślę że zadzwonię i
sprowadzę tutaj tępiciela. Jest poważny problem ze strasznymi pełzającymi robakami. Obecna
firma nie zaakceptowała, oczywiście, odkąd rozważam pijawki za będące strasznymi pełzającymi
robakami tak bardzo jak pająki.
Frank Collins był dupkiem, kiedy był żywy i nie był ani trochę lepszy martwy i mieszkający
w maszynie. Claire nie lubiła Boba, ale to nie znaczyło jednak, że chciała go chemicznie
zamordować. A odnoszenie się do Myrnina jako pijawki… Cóż, to było po prostu niegrzeczne.
Więc zmarszczyła się na Franka, potem obróciła się do Myrnina i powiedziała, - Jestem
gotowa, jeśli ty jesteś.
Shane powiedział, bardzo cicho, - Mam nadzieję, że wiesz w co nas pakujesz.
- Naprawdę nie wolałbyś wypić więcej herbaty i porozmawiać z twoim tatą?
- Dobrze, - powiedział Shane. – Przeturlajmy się.
Na zewnątrz było wystarczająco jasno – ledwo – że Claire zarekwirowała kluczyki do
gładkiego, czarnego samochodu Myrnina i kazała prowadzić Shane’owi. Tak, to było
niebezpieczne; wampirze samochody nie były stworzone dla posiadania ludzkich kierowców, a
zabarwienie okna sprawiło, jakby jechali w nocy bez reflektorów, nawet w pełnym słońcu. Ale była
wieziona wcześniej przez Myrnina i było to doświadczenie, którego naprawdę nie miała ochoty
powtarzać. Shane był ostrożny, a drogi kierujące do i z Morganville były, jak zawsze stosunkowo
opustoszałe z wyjątkiem dla poczty i ciężarówek dostawczych, które po prostu przejeżdżały.
Zjechał z drogi na zakurzone pobocze obok znaku OPUSZCZACIE NAS TAK SZYBKO?
Miał smutnego klauna z ery lat pięćdziesiątych namalowanego na nim, który był zinterpretowany
prawie jak duch przez słońce i czas. Ktoś udekorował go sprayem z granulek wiatrówki, ale to stało
się dawno temu; cały znak pochylony i trzeszczący na wietrze około jeden poryw wiatru od
całkowitego upadku.
I w jego cieniu był wzniesiony namiot a na zewnątrz schronienia siedział młody mężczyzna
mający na sobie sportową bluzę z kapturem z CZARNYMI TYGRYSAMI napisanymi na niej
podniesionym czarno-czerwonym haftem. Kiedy ich trójka wysiadła z samochodu wygramolił się
na swoje nogi wyglądając niespokojnie; to pogorszyło się, kiedy zobaczył strój Myrnina, ale Claire
podniosła rękę by go uspokoić. – Jest nieszkodliwy, - powiedziała. – Jesteś z Blacke?
Chłopak niepewnie skinął głową obserwując ją ostrożnymi, ciemnymi oczami. Nie pamiętała
go, ale pamiętała Blacke bardzo dobrze. To było inne małe izolowane miasteczko, to które było
przekroczone przez zarażone wampiry kilka miesięcy wcześniej. Z pomocą Olivera, Claire dała
radę wyleczyć te chore i grupę wampirów z Morganville, które osiadły tam jako rodzaj satelitarnej
kolonii. Obywatele Blacke mieli dobry pomysł żeby ich wspierać, bo tam wielu ludzi z Blacke
zmieniło się przez początkowy chaos spowodowany chorymi wampirami.
- Jak ma się Morley? – zapytała Claire nadal próbując brzmieć spokojnie i uspokajająco.
Chłopak wyglądał jakby mógł uciec w każdej chwili. Morley stał na czele grupy, która opuściła
Morganville i osiedliła się w Blacke; był zdecydowanie staromodnym wampirem, ale był dziwnie
zabawny. Szanowała go, trochę.
- Morley mnie przysłał, - odpowiedział wyglądając, że tylko trochę mu ulżyło, że znalazła
magiczne słowo – albo imię, zresztą. – On i moja ciotka – Pani Grant. Oni w pewnym rodzaju
kierują teraz miastem.
- Jestem Claire. – Wyciągnęła swoją dłoń, a on wziął ją i potrząsnął.
- Graham, - powiedział. – Hej.
- Graham, to jest Shane. – Shane także potrząsnął ręką, a Claire w końcu przeszła do Myrnina,
ale nie musiała; zdecydowanie zrobił krok do przodu, zdjął kapelusz i ukłonił się.
- Jestem Myrnin, - powiedział. – Jestem za nich odpowiedzialny.
Claire przewróciła oczami i wymówiła za jego plecami, Nie za bardzo. Graham prawie się
uśmiechnął, ale dał radę tego nie zrobić i obdarował Myrnina w odpowiedzi niezgrabnym ukłonem.
– Uh, cześć, panie, - powiedział. – Jak leci?
- To wszystko zależy od tego, co masz tutaj do przekazania, - powiedział Myrnin. –
Przeszedłeś całą tą drogę z Blacke?
- Nie, panie, - powiedział Graham. – Przebiegłem. Ale głównie podczas nocy. To nie jest złe.
Właściwie w pewnym sensie uspokajające.
To rozstrzygnęło pytanie jaką sportową Graham był kiedyś – albo nadal? – częścią w szkole
zanim został przemieniony w wampira… To musiały być biegi przełajowe. – Więc co jest tak
ważne, że przebiegłeś więcej niż pięćdziesiąt mil (50 mil = 80,47 km – przypuszczenie tłumacza)
przez pustynię, a Morley nie mógł wykonać telefonu? - zapytała Claire.
W odpowiedzi Graham rozpiął swoją bluzę z kapturem i wyjął zamkniętą kopertę, którą jej
pokazał. Na niej było napisane ciernistym, antycznym stylem, Tylko dla oczu Założycielki. –
Powiedział, że to co musiał powiedzieć nie mogło być zrobione przez telefon, że to było zbyt
wrażliwe. Więc chciał, żebym pobiegł i złożył ją w rękach któregokolwiek Założyciela, Olivera,
albo – cóż, ciebie, przypuszczam. Claire.
Wow. Claire zamrugała zdumiona, że Morley usadowiłby ją w tej szczególnej spółce. – Uh,
okej, - powiedziała i zaakceptowała kopertę. Wydawała się lekka – może jedna kartka papieru
wewnątrz. – Wiesz co to jest?
- Nie mam pojęcia i z wyrazu na jego twarzy, kiedy mi ją dał, chcę to utrzymać w ten sposób,
- powiedział Graham. Znowu zapiął swoją bluzę z kapturem. – Więc to wszystko. Zachmurza się,
prawdopodobnie pochmurno za godzinę. Zajmie to tylko kilka godzin aby wrócić.
- Nie myślisz, że powinieneś zaczekać aż się ściemni?
- Nah, jestem dobry, - powiedział Graham i błysnął do niej niespodziewanie flirtującym
uśmiechem. – Zresztą Morley przysłał mnie, bo jestem odmieńcem. Wysoka tolerancja na światło
słoneczne. Mówi że to niezwykłe albo coś.
- Oh, jest, - powiedział Myrnin i wyglądał na zamyślonego i zainteresowanego. – Czy
zechciałbyś dostarczyć mi próbkę krwi, chłopcze? Prowadziłem badania przez te minionych sto lat
nad względną odpornością młodszych wampirów na wpływ słońca…
Graham wyglądał na zaalarmowanego, co było prawdopodobnie mądre. – Uh, może później?
– powiedział i założył swój kaptur. Dobrze osłaniał jego twarz, a kiedy opuścił rękawy na swoje
ręce, był tak okryty jak Myrnin, jeśli nie tak ekstrawagancko. – Dzięki. Do zobaczenia.
- Bądź ostrożny! – powiedziała Claire, ale mówiła to do wiatru, bo Graham był szybki.
Zobaczyła trzepotanie ruchu na krańcu jej widoku, piasek dryfował, a go nie było.
- Whoa, - powiedział Shane pod wrażeniem. – Chłopak ma jakieś umiejętności.
A one były wybrane do bardzo ciekawego użycia… bo wykonanie telefonu byłoby dla
Morley’a proste, a Oliver przynajmniej odebrałby jego telefon, nawet jeśli Amelie nadal miała żal
do obdartego, starego wampira za ucieknięcie z Morganville. Nadal, starsze wampiry nie ufały
zbytnio technologii. Może po prostu czuł, że papier i pióro były bezpieczniejsze.
Nadal, coś oznaczenie Tylko dla oczu Założycielki nie wydawało się dobrze wróżyć.
- Zamierzasz ją otworzyć? – zapytał ją Myrnin.
- Nie, - powiedziała. – To nie jest dla mnie. To dla Amelie.
Wyglądał na strapionego. – Ale mogłabyś ją przez przypadek otworzyć.
- Przez przypadek jak dokładnie?
- Potykając się. Skała mogłaby…
- To nie szklany słoik, Myrnin. To nie otworzy się po prostu przez rozbicie.
Porwał ją z jej dłoni zanim mogła go powstrzymać i podniósł ją do góry do słońca. – Mogę to
prawie rozpoznać, - powiedział. – Morley ma okropny charakter pisma. To wygląda jakby nauczył
się pisać w czasie Karola Drugiego a to poszło w dół tam… Oh.
Zamilkł i powoli zniżył kopertę. Stał bardzo spokojnie wpatrując się za blaknącym szlakiem
kurzu chłopca i było coś w wyrazie Myrnina, co obudziło drżenie gęsiej skórki na skórze Claire.
Graham miał rację odnośnie chmur; jakaś hamująca ciemność na niebie, wysoka i szybka i
zablokowała słońce. Wiatr nagle zimniej smagał, piekąc Claire z rozrzucanym piaskiem, a ona
instynktownie sięgnęła i znalazła ciepłą dłoń Shane’a.
- Co to jest? – zapytała. Nie była pewna, czy chciała wiedzieć.
Myrnin wręczył jej z powrotem nieotarta kopertę i bez słowa wcisnął swój kapelusz z
powrotem na głowę i podszedł do samochodu. Wsiadł na tylne siedzenie i zatrzasnął drzwi.
Shane spojrzał na nią i powiedział, - O co do diabła z tym wszystkim chodzi?
- Nie mam pojęcia, - powiedziała Claire, - ale to naprawdę nie może być dobre. W ogóle.
Myrnin spuścił okno i powiedział, - Musimy iść. Teraz. Shane, przypuszczam że możesz
kierować pojazdem przy wyższych prędkościach niż gdy jechałeś tutaj.
Shane pociągnął jej palce do swoich ust i pocałował je, tylko krótkie muśnięcie jego ust o jej
skórę, ale to ją ustabilizowało. Potem powiedział do Myrnina, - Jak szybko chcesz jechać? I gdzie
dokładnie?
- Plac Założycielki, - powiedział Myrnin. – I szybko. Szybko.
Shane nie mógł jechać dokładnie tak szybko jak Myrnin chciał, ale to było dobre; kiedy było,
Claire poczuła, że pędziła niekontrolowanie w dół ciemnego tunelu, jak coś wyrzuconego przez
procę. To było głęboko niepokojące uczucie. Tak szybka jaka jazda była, ulżyło jej, kiedy Shane
uderzył hamulce i prześlizgnął się do zatrzymania przy wartowni na Placu Założycielki,
obsługiwanej przez umundurowanego policjanta. Zaczynał wyjaśniać, kiedy Myrnin opuścił swoje
okno i chapnął, - Zadzwoń do Amelie i powiedz jej, że jadę. Powiedz jej, żeby czekała.
- Panie! – powiedział policjant i praktycznie zasalutował. Nie dlatego że Myrnin był tak
majestatyczny, ogólnie, ale teraz brzmiał na bardzo skupionego.
Był rzeczywiście bardzo przestraszony, pomyślała Claire. A to uniosło jej osobistą skalę
przerażenia całą drogę do góry do czerwonej strefy. – Myrnin, co jest w kopercie? – zapytała.
Nie odpowiedział, ale potem, naprawdę nie oczekiwała żeby odpowiedział. – Tam, skręć w
lewo, - powiedział Myrnin pochylając się przez siedzenie aby wskazać.
- Weź swoje ręce z mojej twarzy, facet, - powiedział Shane, ale podążał kierunkami i sterował
samochodem w dół rampy do garażu pod Placem Założycielki. Był dzisiaj zatłoczony, a kiedy
szukał miejsca parkingowego, Myrnin warczał z niecierpliwości, otworzył swoje drzwi z tyłu i
wyskoczył.
- Hej! – zawołała Claire. Shane znalazł miejsce parkingowe i szarpnął. Wysiedli w tym
samym czasie i złapali Myrnina kiedy naciskał przycisk windy jakieś sto razy przez trzydzieści
sekund. – Zrelaksuj się, Myrnin; zepsujesz to. Słuchaj – nadchodzi.
Praktycznie wibrował z napięcia, a ona nie mogła zrozumieć dlaczego. Widziała go w wielu
złych sytuacjach, a nawet w najgorszej, nawet z Bishopem nie był tak pstry. Kiedy drzwi windy
rozsunęły się wpakował się swoim sposobem do środka i przytrzasnął przycisk piętra dokładnie tak
frenetycznie jak to zrobił z tym na zewnątrz. Claire w końcu wsadziła siebie fizycznie pomiędzy
niego a panel kontrolny z prawdziwym strachem, że wpakuje jej palec przez przycisk i spowoduje
całkowite zwarcie elektroniki.
Myrnin wziął oddech – niezwykłe, z wyjątkiem kiedy mówił – i osunął się o tylną ścianę.
Zdjął swój kapelusz i otarł czoło trzęsącą ręką, jakby się pocił, jednak Claire była prawie pewna, że
fizycznie nie mógł. – To była tylko kwestia czasu, - powiedział, ale to był szept, a Claire nie
myślała, że miał na myśli, żeby usłyszała. – Nieuniknione.
- Myrnin, co się do diabła dzieje? – Spojrzała na Shane’a i zobaczyła, że też obserwował jej
szefa ze zmartwionym marszczeniem brwi. Wiedział też, że to było dziwaczne. – Co jest w
kopercie?
- Słowo, - powiedział. – Tylko słowo.
- Musi być to piekielne słowo, - powiedział Shane.
- Jest krótkie, - powiedział Myrnin. Obserwował światła wspinające się na wyświetlaczu
windy i w końcu winda szarpnęła żeby się zatrzymać a drzwi rozsunęły się. – Zabiorę to do niej.
Wy dwoje – idźcie do domu. Teraz.
- Zaczekaj! – Drzwi windy zaczęły się za nim zamykać, a Claire trzepnęła dłonią by je
zatrzymać. – Myrnin, co to za słowo?
Obrócił się by na nią spojrzeć, a ten wzrok – ten wzrok zmroził ją, całą.
- Biegnij, - powiedział. – To mówi biegnij. Teraz idźcie do domu. – I poruszył się, z wampirzą
szybkością, w dół korytarza.
Zeszła z gumowego zderzaka i zrobiła krok w tył opierając się o Shane’a. Otoczył ją
ramionami i sięgnął do tyłu żeby nacisnąć przycisk parteru, kiedy drzwi zadudniły i zatrzasnęły się.
- Co to do diabła znaczy? – zapytała go. Wziął głęboki wdech, potem wypuścił to.
- Nie wiem, - powiedział. – Ale Myrnin wie. I to jest złe, cokolwiek to jest.
Trzymali się za ręce idąc do domu. Było teraz zimniej, słońce zakopało się pod
szturmującymi, ciemnymi chmurami i była masa na horyzoncie, która musiała być burzą. Wiatr
wydawał się wilgotny, obszyty lodem, jakby Morganville było magicznie przetransportowane do o
wiele zimniejszego, wilgotniejszego miejsca. Wilgotność wydawała się niesamowicie wysoka;
dziesięć procent było normą dla tego obszaru pustyni a w naprawdę zły dzień mogło wzrosnąć do
czterdziestu. Ale to wydawało się oceanem fal o jej skórę. Nawet powietrze wydawało się ciężkie,
bardziej jak mgła niż lekka, czysta materia do której była tutaj przyzwyczajona. Mimo zimna czuła
się jakby się pociła. Jakby cały świat się pocił, a to było dookoła całej jej skóry.
Mieszkańcy Morganville byli nadal na zewnątrz na ulicach, robiąc ich codzienne sprawy;
niektórzy formowali się niespokojnie patrząc na niebo i śpiesząc się przez nie, chcąc dotrzeć do
domu zanim nadejdzie deszcz. Claire zaczynała pragnąć tego, żeby zabrała wcześniej ze sobą
parasol, ale naprawdę, kto potrzebował jakiegoś w tym mieście? Padało dwa dni w roku, jeśli tak i
nigdy nie długo – albo jeśli padało, to mocno, wiatr był tak gwałtowny, że parasol był niepotrzebny.
Ale ta burza… ta wyglądała paskudnie z tym zielonym krańcem chmur, które oznaczały prawdziwe
kłopoty.
Kiedy minęli kawiarnię Olivera, Common Grounds, Shane powiedział, - Hej, jest ci zimno? Ja
zamarzam. Weźmy coś.
To rzeczywiście brzmiało dobrze. Normalnie. I może – Claire wiedziała, że także o tym
myślał – może Oliver byłby tam i miałby jakiś rodzaj śladu co do tego, co się działo.
Wiedziałeś, że rzeczy były złe, kiedy rzeczywiście nie mogłeś się doczekać zobaczenia
Olivera.
Ale… brak Olivera za kontuarem. Zamiast niego, Eve tam była, po prostu pospieszając w jej
zabarwionym krawacie i fartuchu na jej czarnym stroju. Wyglądała na zmęczoną, ale przybrała
radosny uśmiech dla nich dwoje. To było zrobione około pięć tysięcy watów jaśniej przez cień jej
szminki, której używała, która była szokująco jasnoniebieska aby pasować do pasków na jej
spódnicy. – Hej, współlokatorzy, - powiedziała. – Jak poszły ulotki?
Ulotki? Boże, Claire całkiem o tym wszystkim zapomniała. – Uh… okej, - powiedziała. –
Zresztą zostawiliśmy je w wielu miejscach.
- To dobrze, bo mój poranek? Nie tak fantastyczny. – Bez pytania, Eve zaczęła mokkę dla
Claire i zwykłą dużą kawę dla Shane’a. – W ramach obchodu faktu, że mój sporadyczny, nie
pełnoetatowy szef właśnie wyleciał stąd jakby jego tyłek płonął, kawa jest w domu.
- Właśnie wyszedł? Nie widzieliśmy go, - powiedziała Claire. Eve szarpnęła kciukiem w tył,
gdzie była klapa w podłodze do wyjścia przez tunel.
- Wybrał zacienioną ulicę. Co wyczołgało jego tyłek? Bo wiem, że Bishop już dłużej nie jest
wielkim, złym boogeyman’em (boogeyman – zmyślony potwór mający straszyć dzieci –
przypuszczenie tłumacza). Czy Amelie złamała paznokieć albo potrzebuje stałej rury albo coś?
- Chcielibyśmy wiedzieć, - powiedziała Claire. – Zamierzałam zapytać. Bo nie jest jedynym
szalejącym dzisiaj.
- Nie? – Eve nastawiła czarną brew pod niegodziwym, ciekawskim kątem. – Gadaj.
- Myrnin, - powiedział Shane i sięgnął żeby chwycić kubek, który pchnęła w jego kierunku. –
Nie żeby ten facet kiedykolwiek był stabilny, ale dzisiaj jest ekstra-krucho szalony.
Eve pochyliła się do przodu opierając swoje łokcie o kontuar, kiedy mleko zasyczało i
parowało w swoim dzbanie, podgrzewając się do odpowiedniej temperatury. – Myślisz że to z
naszego powodu? Mnie i Michaela?
- Spójrz, wiem że wy dwoje zaręczający się jesteście w jakiś sposób gorsi niż on
przemieniający ciebie – i nie, nie proś mnie o wyjaśnienie tego; to po prostu popularna teoria – ale
nie sądzę, że to tworzy taki poziom dramatu, - powiedziała Claire. – A zresztą Myrnin nie ma
żadnej opinii. Jest szczęśliwy, że macie przyjęcie i nie przejmuje się, po co ono jest. On nie
uzyskałby całego wielkiego złego samopoczucia odnośnie tego.
- Cholera, - powiedziała Eve. Odebrała mleko i zaczęła fachowo mieszać mokkę Claire. – W
pewnym rodzaju miałam nadzieję, że to było tylko odnośnie nas, bo przynajmniej to byłoby głupie.
Teraz niepokoi mnie, że to rzeczywiście jest mądre być zmartwionym.
- Ciebie jak i zarówno mnie, - powiedział Shane. – A kiedy dwoje z nas się zgadza, coś jest
zdecydowanie nie tak.
Rzeczy były zapracowane przy kontuarze, więc Eve nie mogła dłużej rozmawiać; Claire i
Shane wzięli swoje napoje do pustego stolika i usiedli, delektując się ciepłymi napojami i
obserwując chmury przepływające nad głowami przez wielki talerz szklanego okna. Wiatr ocierał
obramowane frędzle na czerwonej markizie, a Claire mogła poczuć szybę okna brzęczącą lekko w
porywach.
- Biegnij, - powiedziała. – Myślisz, że co to oznacza, Shane?
Wzruszył ramionami. – Kto do diabła wie? Może to jest wiadomość od nieśmiertelnego
zbieracza rachunków, a ona zapomniała zapłacić swój czynsz za ostatnie dwieście lat albo coś.
Może ktoś przypomina jej, że ćwiczenia są ważne.
- Nie myślisz tak naprawdę.
- Nie. – Wziął długi łyk kawy, z oczami zakapturzonymi i ciemnymi. – Nie, przypuszczam że
nie. Ale nie możemy tego rozwiązać bez większej ilości ogólnych informacji, Claire. I cokolwiek to
jest, to nie wygląda na koniec świata.
- Jeszcze, - powiedziała łagodnie. – Jeszcze.
Złapała kątem oka widok czegoś na zewnątrz, czegoś, co przyprawiło ją o skulenie się i
wzdrygnięcie się i dziwne zawroty głowy wewnątrz, jakby to, na co patrzyła było tak głęboko złe,
że sprawiło, że czuła się fizycznie chora. To było za oknem, po prostu przechodziło… ale kiedy
spojrzała, nie zobaczyła w ogóle nic poza normalnością.
Tylko mężczyznę, idącego.
Zdała sobie sprawę, że go znała, albo przynajmniej rozpoznawała go; to był ten facet, ten
którego widziała przychodzącego do Taniej Restauracji Marjo. Pan Przeciętniak. Nie śpieszył się
jak inni ludzie na ulicy; szedł spokojnie z rękami w kieszeniach płaszcza.
Uśmiechając się.
To nie powinno wyglądać tak dziwacznie, ale to sprawiło, że włoski na jej karku stawały.
- Co? – Shane ją obserwował i też wyjrzał za okno próbując zobaczyć, co ją zaalarmowało. –
Co to jest?
- Nic, - powiedziała, w końcu. Mężczyzna zniknął z widoku. – Absolutnie nic.
Co było najdziwniejszą rzeczą ze wszystkiego, pomyślała.