Rozdział 11
*Rzeczy napisane kursywą w nawiasach to wyjaśnienia dotyczące nazw własnych,
wyrażeń itp. mające pomóc w zrozumieniu kontekstu danej wypowiedzi
SHANE
Claire odeszła, a najgorszą częścią było to, że nie mogłem tego poczuć. Stałem tam wpatrując
się w nią na podłodze, w spokojny sposób, w jaki Michael wyprostował jej ciało i zamknął oczy, w
cichą, bladą twarz i delikatne, wiotkie dłonie, które już nigdy ponownie mnie nie dotkną, ja
powinienem czuć się wewnątrz rozdarty. Powinienem płakać, jak Eve. Do diabła, nawet Michael.
Ale nie mogłem. Nie mogłem poczuć.
Cóż, nie to. Tym, co mogłem poczuć była głucha, miażdżąca presja i jedna czysta, żywa
rzecz…
Wściekłość.
Mogłem zobaczyć ślady na jej gardle, blade, ale tam. Ślady palców, tak jak te dookoła mojej
szyi. Przeżyłem, bo ona była tam żeby mnie uratować.
Ale tym razem, nie byłem tam dla niej. Nikt nie był. Przyszedł tutaj, zaczekał na nią, chwycił
ją za gardło i skręcił jej kark.
Przynajmniej nie zadusił jej na śmierć. Przynajmniej oszczędził jej tak wiele.
Były tylko trzy wampiry z łatwym dostępem do naszego domu: Michael był na zewnątrz, bo
był w samochodzie ze mną. Amelie… nie mogłem zobaczyć Amelie brudzącej swoje własne, jasne,
silne dłonie. Nie, to był ten, który już nas zdradził.
Myrnin.
Potrzebowałem zrobić rzeczy, które oni oczekiwali ode mnie, że zrobię – usiądę tam obok
Claire, przytrzymam ją, popłaczę, wyrzucę całą tą okropną presję wewnątrz mnie… ale jeszcze nie.
Jeszcze nie.
Nie, najpierw… najpierw muszę upewnić się, że ktoś za to zapłaci.
Nie myślałem o niczym innym, kiedy chwyciłem wampirzą torbę, sprawdziłem ją i opuściłem
dom. Kiedy zimny, zimny deszcz uderzał mnie, w połowie oczekiwałem, że coś innego mnie też
uderzy – prawdziwy wpływ tego, co właśnie widziałem.
Ale presja wewnątrz mnie gromadziła wszystko inne z wyjątkiem tego twardego,
zdesperowanego bólu żeby pomścić ją.
Biegłem. Nie mogłem dobrze widzieć przez deszcz i zrobiłem kilka złych skrętów, ale do
czasu kiedy ulewa zaczęła słabnąć, określiłem swoje położenie i skierowałem się do Domu Dayów
kilka bloków dalej. Woda na ulicach płynęła do poziomu krawężników, każda ulica rzeką; śmieci i
gruz toczyły się z przepływem. Te były pewnym rodzajem podkładek wąwozu, które zabijały ludzi
w tej części kraju; zostałeś złapany w potoku tutaj na pustyni i mogłeś być zmieciony na mile, ciało
rozdarte przez strumień, który znikał w piasku godzinę później.
Ale nie tutaj. Nie w mieście. Tutaj, miałbyś po prostu swoje buty i spodnie przemoczone,
kiedy brnąłeś przez prądy.
Dom Dayów pojawił się przez nadal padający deszcz, dziwny rodzaj déjà vu; Dom Dayów i
Dom Glassów wyglądały prawie tak samo, z wyjątkiem tego że Babunia Day trzymała swój w
lepszym stanie i były ciepłe, złote światła świecące w oknach.
Claire lubiła – lubiła – starszą panią. Wpatrywałem się w opuszczony frontowy ganek przez
chwilę, potem obróciłem się i pobiegłem truchtem w dół wysoko-ogrodzonej alejki pomiędzy
Domem Dayów a ich najbliższym sąsiadem. Żadnych świateł tutaj, a z nienaturalnym mrokiem
burzy, wydawała się bardziej klaustrofobiczna niż zwykle. Deszcz umył ją, ale nie z wrażenia, że
ktoś, coś, patrzyło. Czekając żeby się rzucić.
Nie przejmowałem się. Pozwolę mu się rzucić. Nie mogłem kurwa czekać.
Jeśli Myrnin mnie obserwował, pozwolił mi przebyć całą drogę do budy. Claire miała jakąś
drogę, która nie dotyczyła zakutych łańcuchami frontowych drzwi, ale ja nie przejmowałem się
szukaniem jej. Ciężkie kopnięcie strąciło rzecz dokładnie z jej lichych zawiasów.
Rozpiąłem torbę i znalazłem ciężką obudowaną stalą latarkę, którą włączyłem. Oświetliła
składowe pomieszczenie, a ja kopnąłem kilka kartonów na bok żeby odkryć schody, które
prowadziły na dół. Pierwsze kilka stopni było zakurzonych, ale potem beton przemienił się w
gładki, wypolerowany marmur, a tunel rozszerzył się, kiedy zszedłem.
Światła w laboratorium były włączone, a ja wyłączyłem latarkę w czasie, kiedy byłem w
połowie drogi na dół. Nie przejmowałem się byciem potajemnie. To nie miałoby znaczenia; jeśli
Myrnin był tutaj i Boże, miałem nadzieję że był, wówczas wiedziałby, że nadchodziłem.
Pakował się.
Był tam masywny, stary kufer, a on sortował książki – wyrzucał niektóre, wrzucając inne do
środka. Miejsce było bałaganem, gorszym niż zazwyczaj był; Claire byłaby – byłaby – obok z
pomysłem posprzątania go.
Myrnin stał tam w ogóle nie zwracając na mnie uwagi, kiedy spoglądał spode łba na tytuły i
grzbiety swoich cennych książek, ale wiedział że tam byłem.
- Czemu zawdzięczam tą niespodziewaną, - cóż, nie mogę jej nazwać miłą, - przypuszczam…
- Mówił dalej, ale to było tylko rozmaz dźwięku. Nie słyszałem znaczenia.
- Znaleźliśmy ją, - przerwałem mu. – Dokładnie tam, gdzie ją zostawiłeś. – Upuściłem torbę
na stopy. Kapałem na całą jego podłogę, robiąc małe jezioro wody deszczowej, dookoła mnie;
płócienna torba też była przesiąknięta. Nie miało to znaczenia. Otwarłem ją i wyjąłem kuszę.
Mógł się poruszyć. Mógł próbować atakować, albo biec, albo bronić się.
Nie robił tego. Po prostu stał tam, smutny, szalony, maniakalny szef Claire z jego przystojną,
bladą twarzą i obłąkanymi oczami i głupimi, cholernymi króliczymi kapciami, które zawsze
przyprawiały ją o uśmiech…
Nigdy więcej się już nie uśmiechnie.
…A ja wyciągnąłem kuszę. Była już odbezpieczona i załadowana, wykończona srebrem
strzała, specjalna z wystającymi haczykami, że nie byłoby łatwym ją wyciągnąć.
Chciałem żeby to bolało.
Nadal się nie poruszył. Jego ciemne oczy stały się szerokie, jego ciało bardzo spokojne.
Wampiry mogły to robić – poruszać się tak cicho, że myślałbyś, że były posągami. Jedna z wielu
strasznych rzeczy, których nienawidziłem w nich.
- Powiedz mi dlaczego, - powiedziałem. Mój głos brzmiał bezbarwnie i stanowczo, ale
naprawdę nie brzmiał jak ja. Nie ten ja, którego Claire znała, ale pot tym, nie byłem teraz tą osobą.
Nigdy więcej już nim nie będę. – Czy to była Amelie? Czy powiedziała ci żebyś posprzątał jej luźne
końce?
- O czym ty mówisz? – zapytał Myrnin i odłożył książkę, którą trzymał. To było głupie, bo
mógł być w stanie użyć jej żeby zablokować strzałę, którą miałem strzelić przez jego martwe serce,
ale hej, nie przejmowałem się. – Shane, co się stało?
Brzmiał szczerze. Brzmiał na… zmartwionego.
Mój palec zacisnął się na spuście. Nie chybiłbym, nie tym razem. Włożyłbym ją prosto w jego
klatkę piersiową, w jego serce a on umarłby dokładnie tutaj, w cierpieniu, w sposób w który
powinien umrzeć za to, co zrobił.
Z wyjątkiem tego, w jego twarzy był teraz strach, prawdziwy strach, a on powiedział
łagodnie, - Czy coś stało się Claire?
Płacz rozdarł się w swój sposób ze mnie, a to nie brzmiało jak cokolwiek ludzkiego. Był pełen
wściekłości i furii i tych wszystkich rzeczy, które zduszałem w sobie, zamknięte, zamrożone.
Wiedziałem, że to brzmiało w sposób zbyt dobry. To był ten sam krzyk, który słyszałem,
kiedy zobaczyłem mój dom palący się, z Alyssą nadal wewnątrz. Ten sam, który odbijał się echem
w tej brudnej, motelowej łazience, gdzie znalazłem moją mamę.
Myrnin też to musiał wiedzieć. Jego oczy wypełniły się łzami, a on powiedział, - Nie. Nie.
I nagle wiedziałem, że on tego nie zrobił.
Nienawidziłem tego, że to wiedziałem. Chciałem go zastrzelić i chciałem to i tak zrobić, bo
potrzebowałem zrobić coś, a on był łatwym był taki bliski Claire, a ja potrzebowałem…
potrzebowałem…
Potrzebowałem sprawić żeby cierpiał tak, jak ja cierpiałem.
Zakotwiczył się na stole z obiema rękami, z głową w dole i powtarzał, bardzo delikatnie, nie
nie nie nie, kiedy kołysał się w tył i w przód.
Zaczekałem, póki nie spojrzał znowu w górę i zobaczył, że nadal celowałem kuszą w niego.
- Strzelaj! – Krzyczał do mnie. To było szokujące i nagłe i brzmiało dziko i ciemno wewnątrz.
– Dalej! Jaką to robi różnicę? – Uderzył dłońmi w balansujące stosy książek dookoła niego,
posyłając je lecące. Chwycił jedną i rozerwał na strzępy, po prostu rozerwał na kawałki, cały papier
trzepotał dookoła niego jak umierające ptaki. – Dalej, zrób to! Spraw żebyśmy oboje poczuli się
lepiej!
Prawie to zrobiłem. Mój palec nacisnął spust, a ja poczułem napięcie; kolejny, mały przyrost i
mogłem go zabić.
Zamiast tego, powoli opuściłem kuszę. – To nie byłeś ty, - powiedziałem.
- Nie. Mój boże, nie. – Zebrał garść rozdartych stron i zmiażdżył je w dłoni, jakby musiał coś
trzymać. – Nie ja.
- Więc kto? – Gniew wewnątrz mnie zniknął i to było złe; zostawił pustkę, a Claire nauczyła
mnie wystarczająco odnośnie nauki żeby wiedzieć, że pustak musiała być wypełniona. Wiedziałem,
co miało nadejść na miejsce wściekłości i nie chciałem tego. Nie chciałem tego czuć, nigdy. Im
dłużej dawałem radę uniknąć tego, tym mniejszą startą byłaby. – Czy Amelie wysłała kogoś innego
by nas usunąć?
- Jak ona…
- Złamany kark, - powiedziałem. Kiedy to powiedziałem, świat wokół mnie przechylił się, a ja
pomyślałem, że mogłem musieć usiąść, ale dałem radę stać wyprostowany. Nie jak Claire, leżąca
tam tak krucha i bezradna na podłodze… - Ktoś złamał jej kark.
I tak jak to, uderzyło mnie to.
Żal i szok spadły na mnie jak betonowy blok, rzucił mnie na kolana. Słyszałem klekot kuszy o
kamienną podłogę. Wiedziałem że upadanie bolało – obiektywnie – ale ból wewnątrz był tak wielki,
że nie mogłem nawet zacząć się tym przejmować.
Owinąłem obie ręce dookoła mojego ciała żeby spróbować utrzymać je, ale nie mogłem. Nie
mogłem.
Wiedziałem, że się zbliża. Wiedziałem, że powinienem chwycić kołek, być gotowy na
cokolwiek, ale jakaś czarna, martwa część mnie już dłużej nie przejmowała się tym, czy zakończy
robotę. Chciałbym żeby zabił mnie dni temu, tak żebym nie mógł o tym wiedzieć, widzieć tego,
czuć tego.
Jej oczy były otwarte i takie puste i Boże, nawet nie ośmieliłem się jej dotknąć.
Odszedłem.
Dłoń Myrnina dotknęła mojego ramienia. Daleko się tego bałem, niego mówiącego coś, ale
nie mogłem się skupić. Nie chciałem słyszeć tych wszystkich banałów, jego sympatii, jego bólu.
Ona była moja i odeszła.
To bolało bardziej niż jakikolwiek ból,, który kiedykolwiek czułem. Nawet stracenie siostry
nie było tak złe. Nawet nie mojej matki.
Nie mogłem zrozumieć, dlaczego moje serce nadal biło.
- Shane, - mówił Myrnin. Potrząsnął moim ramieniem, wystarczająco mocno żeby przełamać
się przez napływające fale agonii, którą czułem. – Shane! Słuchaj mnie – to ważne!
Zadławiłem się oddechem, potem kolejnym. Moje wnętrze bolało, jakbym odbył tuzin rund na
ringu i byłem okładany pięściami przez wszystkie dwanaście. Czułem się jakbym krwawił
wewnątrz. Wykrwawiał się.
Nic nie było ważne teraz, kiedy ona odeszła.
- Shane! – Chwycił mnie za oba ramiona, przykucnął i potrząsnął mną wystarczająco mocno
żeby zagrzechotać moimi zębami. Jego ciemne oczy były zranione i zdesperowane, z odcieniem
czerwonego błysku daleko z tyłu ich środków. – Cholerny ty, chłopcze, słuchaj! Gdzie? Gdzie ona
umarła?
Jak szybko to wszystko się zmieniło. Otwarcie frontowych drzwi, nadal byłem cały, nadal
żywym nadal świadomy. Dziesięć stopni później, byłem… - Dom, - powiedziałem. Wydobyło się to
surowym, nierównym szeptem. – Jest w domu.
- Bóg mnie broni, ty idioto! – Myrnin skoczył na swoje nogi i pociągnął mnie ze sobą.
Dosłownie, pociągnął. Potknąłem się na moje nogi po byciu ciągniętym jak zabawka na kilka stóp i
musiałem biec żeby nadążyć, kiedy on wystrzelił do przodu, skopując ksiązki i krzesła z drogi z
przygniatającą siła. Obrał najbardziej bezpośredni kierunek drogi do miejsca, gdzie zmierzał, co
oznaczało rozerwanie całego laboratorium zrzucając stoły z podłogi i rzucając nimi przez
pomieszczenie o najodleglejszą ścianę.
Zatrzymaliśmy się przed zestawem drzwi w ścianie. Był zamknięty. Myrnin wpatrywał się w
kłódkę przez tylko jedną sekundę, potem sięgnął do przodu i wyrwał ją.
Potem wyrwał drzwi wejściowe z ich zawiasów.
Ciemność za nimi była portalem. Wiedziałem to i wiedziałem że mógł prowadzić prosto do
naszego domu. Claire upadła tuż przed nim, prawdopodobnie próbując sobie z nim poradzić.
Oh Boże, nie mogłem nic poradzić poza odtwarzaniem tego w moich myślach… jej zdającej
sobie sprawę z niebezpieczeństwa, biegnącej do portalu, będącej złapaną zanim mogła przejść
przez…
Umierającą.
Myrnin stał się spokojny i skoncentrowany. Było tam falowanie koloru w ciemności, ale
szybko wyblakło. Spróbował znowu i znowu.
Nic się nie stało.
- Myślisz, że możesz ją ocalić, - powiedziałem. Czułem się ospały i ciężki wewnątrz z żalem,
nity nim. I wiedziałem, że miało być tylko gorzej. – Nie możesz. Ona odeszła, Myrnin.
- Dom, ty idioto, dom ją uratował. Zrobił to wcześniej, a z czwórką was mieszkającą
wewnątrz, stał się silniejszy niż kiedykolwiek…. Musiał próbować!
Michael. Dom uratował Michaela, kiedyś. Poczułem dzikie, szalone, bolesne ukłucie nadziei,
jak strzała światła słonecznego uderzająca moje oczy, które nigdy nie widziały dnia, ale to zniknęło
prawie natychmiast. Wypaliło się. – Ciało Michaela zniknęło, - powiedziałem. – Kiedy dom go
uratował, jego ciało przepadło – powiedział mi to. Jej jest nadal tam. Jeśli dom próbował, to nie
zadziałało. – A ja bym wiedział. Poczułbym coś, gdyby nadal tam była, uwięziona. Wiedziałbym, bo
co to mówiło o mnie, jeśli nie mogłem tego wyczuć?
Myrnin nie słuchał. Mruczał coś w języku, którego nie znałem, ale z dźwięku tego, przeklinał
jak pijany marynarz, kiedy wpatrywał się morderczo w czarny portal. Potem przełączył się na
angielski. – W porządku, - powiedział. – Zabij mnie, więc, ty niewierny stosie gratów i gwoździ.
Zabij mnie, jeśli musisz, ale przechodzę.
Myślałem, że mówił do mnie, ale nie mówił. Mówił do Domu Glassów.
Ruszył do przodu w ciemny portal. Nawet ja wiedziałem, że to nie był dobry pomysł; Claire
wyrażała się bardzo jasno co do tego. Uderzył w ciemność, a ona połknęła go jak basen atramentu.
Zmarszczki koloru rozprzestrzeniły się i wyblakły.
Nic innego.
Wpatrywałem się, czekając, ale nic nie zobaczyłem. Może on po prostu… zniknął. Martwy.
Może my wszyscy mieliśmy dzisiaj umrzeć. Naprawdę nie widziałem żadnego minusa odnośnie
tego, z wyjątkiem tego, że wydawałem się być jedynym, zostawionym z tyłu. Zawsze.
To po prostu nie mogło się dalej dziać. Nie mogło.
Byłem wystarczająco rozsądny żeby wrócić, podnieść mój wampirzy zestaw, a potem skoczyć
ślepo w ciemność. Miałem w mojej głowie jedną rzecz, kiedy to zrobiłem.
Proszę pozwól mi zobaczyć Claire jeszcze jeden raz.
Bo to było wszystkim, czego teraz chciałem, przed końcem.