Olivia Gates
Kolumbijski lekarz
aa
PROLOG
Doganiali ją.
Wiedziała, z˙e chodzi im o coś więcej niz˙ pieniądze.
Widziała ich twarze. Zawzięte, otępiałe od narkoty-
ków. Czuła, z˙e jeśli ją złapią, nie ujdzie z z˙yciem.
Biegła, choć nogi zaczynały jej drętwieć, a serce
biło jak oszalałe. Rozpaczliwie wołała o pomoc, ale
głos miała juz˙ bardzo słaby. Z
˙
adna pomoc nie nade-
szła. Otoczyli ją, zepchnęli z drogi i zaciągnęli
w ciemny zagajnik.
– Juz˙ nie z˙yjesz, ty bogata suko! – krzyknął je-
den z napastników.
– Zaraz się przekonasz! – dorzucił drugi.
Wybuchnęli dzikim śmiechem podobnym do wy-
cia hien.
Czuła wstręt i obrzydzenie, ale to było wciąz˙ za
mało, by przestała się bać. Ogarnęła ją rezygnacja,
wiedziała, z˙e za chwilę nie będzie zdolna do naj-
mniejszego ruchu. Strach ją paraliz˙ował.
Gdyby nie unikała wciąz˙ ostrych dyz˙urów i za-
biegów w nagłych przypadkach, moz˙e teraz umiałaby
zachować zimną krew. Sytuacja wyglądała na bez-
nadziejną, ale postanowiła drogo sprzedać swoją
skórę.
Kiedyś lubiła wspinać się na drzewa. To była jedna
z tych rzeczy, które robiła za plecami ojca, zanim
stłamsił jej inicjatywę i aktywność. Księz˙niczki Ri-
chardsonów nie mogły mieć podrapanych kolan i ru-
mianych policzków. Ich dłonie stworzone były do
noszenia pierścionków z pięciokaratowym brylantem
i trzymania skalpeli za dziesięć tysięcy dolarów.
Księz˙niczki Richardsonów nie chodziły równiez˙ na
takie przyjęcia jak to, z którego uciekła. Tyle z˙e
trafiła z deszczu pod rynnę.
Była w butach na wysokich obcasach, jeden zgubi-
ła w czasie ucieczki, teraz zrzuciła drugi, by łatwiej
było wspiąć się na drzewo. Zdąz˙yła juz˙ zapomnieć,
jak to się robi. Ręce i nogi drz˙ały jej tak bardzo, z˙e
zsunęła się po pniu, rozdarła sukienkę i poraniła skórę
do krwi. Była za nisko. Dwóch napastników zaczęło
wspinać się za nią, jeden chwycił ją za nogi, drugi
pociągnął za koniec sukni.
Spadła na ziemię i poz˙ałowała, z˙e gwałtowne
uderzenie nie pozbawiło jej przytomności. Lez˙ała
skulona. Wokół widziała ich twarze. Niech to się
szybko skończy, pomyślała.
Lecz zamiast rzucić się na nią, jeden z atakujących
nagle uderzył o drzewo. A drugi odwrócił się tylko po
to, by w następnej chwili runąć bezwładnie na nią.
Poruszyła się, nie wiedząc, co o tym myśleć. Kto
jej przybył na ratunek? Czy teraz kolej na nią?
Ktoś zdjął z niej bezwładne ciało. I wtedy go
zobaczyła. Potęz˙ny, groźny, wręcz emanujący siłą
męz˙czyzna.
– Nie radzę – rzekł spokojnie do napastników.
Mimo to zaatakowali go, przeszywając powietrze
noz˙ami spręz˙ynowymi. Złatwością się z nimi uporał.
A potem odwrócił się do niej. Dobry Boz˙e.
– Jesteś ranna?
4
OLIVIA GATES
Potrząsnęła głową na znak, z˙e nic jej nie jest.
Zadbał o wszystko. Zadzwonił na policję i dopil-
nował, by z˙aden ze zbirów nie uciekł przed przyjaz-
dem radiowozu. Potem dodawał jej otuchy, gdy
składała zeznania.
Chciała być daleko stąd. Znim.
– Mam w domu apteczkę. Moz˙esz mnie tam
zabrać?
Wszystko w niej zamarło, kiedy na nią spojrzał.
Gdyby się nie zgodził...
Tymczasem on bez słowa zaprowadził ją do swoje-
go samochodu. Przez całą drogę rozkoszowała się
jego widokiem. Nigdy jeszcze nie widziała tak przy-
stojnego męz˙czyzny.
Pomógł jej wsiąść do windy, a potem wejść do
mieszkania. Stał pod drzwiami do łazienki, podczas
gdy ona brała prysznic. Ledwo włoz˙yła płaszcz kąpie-
lowy, kiedy przyłączył się do niej. Bezradnie spo-
jrzała mu prosto w piękne czekoladowe oczy.
Zsunął z niej płaszcz.
Mój Boz˙e. Czyz˙by znowu czekało ją piekło? Jeśli
tak, mogła mieć pretensje tylko do siebie...
Jej strach zmienił się w zawstydzenie, gdy nie-
znajomy sięgnął do apteczki. Potem tymi samymi
pięknymi rękami, którymi wcześniej ją obronił, za-
czął delikatnie przemywać jej rany. Jak mogła się go
obawiać? On jest aniołem. Jej aniołem stróz˙em.
Wiedziała juz˙, co to znaczy kogoś pragnąć. Bo
właśnie jego pragnęła. Otulił ją z powrotem płasz-
czem kąpielowym, włoz˙ył do ust proszek przeciw-
bólowy i podał szklankę wody.
– Potrzebny ci odpoczynek. Na pewno nie chcesz
5
KOLUMBIJSKI LEKARZ
do nikogo zadzwonić? Do jakiejś przyjaciółki? Ko-
goś z rodziny?
Zamiast odpowiedzieć, przytuliła się do niego ze
wszystkich sił. Zpoczątku był zszokowany, potem
poczuła jego opór, az˙ w końcu się opanował. Posinia-
czoną ręką uniósł jej brodę i uśmiechnął się do niej
łagodnie.
– Dobrze. Zostanę. Zaprowadzę cię do łóz˙ka. Mu-
sisz to wszystko odespać.
– Chcę to odespać z tobą – powiedziała.
Odsunął się, zdąz˙yła jednak poczuć reakcję jego
ciała.
– Querida, jesteś w szoku. Nie wierzysz, z˙e jesteś
juz˙ bezpieczna. – Przeczesał palcami kruczoczarne
włosy. – Po prostu potrzebujesz pocieszenia...
– Potrzebuję ciebie!
– Nie...
– Tak. – Nigdy nie myślała równie jasno jak w tej
chwili. Mogła tej nocy zginąć, mając za sobą kilka
bezowocnych związków, nie poznawszy nikogo, kto
odmieniłby jej z˙ycie. Az˙ wreszcie pojawił się on
– ten wyśniony, wymarzony. Nie miała wątpliwości.
Więc na co miałaby jeszcze czekać? – Nie musisz juz˙
mnie chronić. Musisz się ze mną kochać.
Zrzuciła płaszcz kąpielowy, chwyciła obiema rę-
kami jego głowę i przycisnęła jego usta do piersi.
– Savannah... – wyszeptał, a ona wiedziała juz˙, z˙e
wszystko, co zrobiła, było tylko zapowiedzią tego, co
właśnie miało nastąpić.
6
OLIVIA GATES
ROZDZIAŁ PIERWSZY
– Co ty, do diabła, tu robisz?
Savannah drgnęła.
To nie było takie powitanie, jakiego się spodzie-
wała. Oczekiwała raczej obojętności, moz˙e zaniepo-
kojenia, z˙adną miarą nie złości. Javier jednak spra-
wiał wraz˙enie wściekłego.
Spróbowała wziąć się w garść. Miała trzy lata na
przygotowanie się do tej chwili. Powinna być opano-
wana. Powinna... ale nie była.
Odwróć się do niego i przestań się trząść, na miłość
boską, pomyślała.
Odwróciła się i oparła o dz˙ipa. Javier patrzył na nią
gniewnie, tropikalne słońce rzucało cień na jego
twarz. Alez˙ ona za nim tęskniła!
To nie była z˙adna nowość. Wiedziała o tym. Nie
wzięła jednak pod uwagę, co poczuje, gdy znowu go
zobaczy i jak się w tej sytuacji zachowa. Trzydzie-
ści jeden lat, a ma problemy z logicznym myś-
leniem. Rezultat: jeszcze jedna błędna ocena. Kolej-
na w jej z˙yciu, które zdawało się składać wyłącznie
z błędnych ocen. Ale poniewaz˙ rzucenie mu się
w ramiona było niemoz˙liwe, musiała spróbować
czegoś innego. Moz˙e uśmiechu? Nie. Jeszcze by
odpowiedział warknięciem. A to załamałoby ją osta-
tecznie.
Dobrze, pozostaje jeszcze jedna moz˙liwość. Po-
wiedzenie czegoś niezobowiązującego.
– Tez˙ się cieszę, z˙e cię widzę, Javier.
Nie podszedł bliz˙ej, tylko się do niej pochylił.
Nagle zrobiło jej się gorąco.
– Nie przypominam sobie, z˙ebym mówił, z˙e się
cieszę na twój widok.
– Niezbyt to uprzejme z twojej strony, skoro
wiesz, z˙e po raz pierwszy w z˙yciu goszczę w twoim
kraju.
– Ale ty nie przyjechałaś tutaj w gości. Ty przyje-
chałaś przeszkodzić mi w pracy. Chcę wiedzieć,
dlaczego.
– Więc jestem dla ciebie tylko przeszkodą?
W jego oczach pojawiły się wesołe iskierki. Prze-
chylił głowę na bok i włosy opadły mu na czoło.
– Ty to powiedziałaś, nie ja.
Wiatr uniósł tumany kurzu znad niewybrukowanej
drogi. Zapiekły ją oczy. Nawet o tym nie myśl. Wasz
związek to juz˙ przeszłość. Pamiętaj, po co przyjecha-
łaś. Tym razem lepiej się postaraj. Nie pozwól, by
sprawy wymknęły ci się spod kontroli.
Wyprostowała się.
– Przynajmniej wiemy, na czym stoimy. Wolał-
byś, z˙ebym była na Alasce?
– Wolałbym, z˙ebyś wróciła tam, skąd przybyłaś,
i nie wkraczała na moje terytorium.
Jak mogła mieć nadzieję, z˙e ucieszy się na jej
widok? Czyz˙by cały czas siebie okłamywała?
Wzruszyła ramionami.
– Rozumiem. No cóz˙. Nie liczyłam na to, z˙e
ucieszysz się na mój widok. Ale skoro juz˙ tutaj
8
OLIVIA GATES
jestem, będziesz musiał przyzwyczaić się do mojej
obecności...
Przerwała na widok grymasu na jego twarzy. Po-
czuła niemiłe ukłucie w sercu.
– Przyjmij to jak męz˙czyzna, pogódź się z tym,
wytrzymaj i tak dalej, co? – zakpił.
To było coś nowego. Javier, którego kiedyś znała,
nigdy by sobie z niej nie z˙artował. Nigdy nawet się
z nią nie droczył. Ale jeśli teraz się przekomarzał, to
moz˙e jeszcze nie wszystko stracone? Jej nastrój
odrobinę się polepszył.
– Ty to powiedziałeś, nie ja.
Jego oczy stały się zimne. Więc to w ogóle nie były
z˙arty, tylko wściekłość.
– To miło, z˙e jesteś z siebie zadowolona. Tylko z˙e
jak zwykle odbywa się to czyimś kosztem. Ale niech
mnie diabli, jeśli pozwolę ci zniszczyć swój projekt.
Popełniłaś błąd, przyjez˙dz˙ając tutaj. A teraz bądź tak
dobra i oszczędź nam wszystkim kłopotów, odlatując
pierwszym samolotem.
Pragnęła czegoś innego niz˙ obojętność, prawda?
Powinna uwaz˙ać na to, czego pragnie. Nie była przy-
gotowana na taką reakcję z jego strony.
Najgorsze, na co była gotowa, to z˙e będzie dla niej
nieprzyjemny, myśląc, z˙e ona wciąz˙ nie moz˙e pogo-
dzić się z przegraną. I czy nie miałby racji?
Nie. Niezupełnie. A nawet gdyby miał, jej obec-
ność nie powinna go az˙ tak bardzo poruszyć. To było
coś więcej niz˙ zdenerwowanie. Jego zachowanie gra-
niczyło z wrogością.
Dlaczego miałby okazywać jej wrogość? Mógł
mieć powody do niezadowolenia, ale w końcu, jeśli
9
KOLUMBIJSKI LEKARZ
ktoś miałby być rozgoryczony, to właśnie ona. To on
od niej odszedł, a nie ona od niego.
– Jeszcze raz dziękuję za miłe powitanie. Dobrze
wiedzieć, z jaką niecierpliwością mnie oczekiwano.
– Oszczędziłabyś sobie podróz˙y i nieprzyjemno-
ści, gdybyś przed przyjazdem zechciała się ze mną
skontaktować.
– No jasne. Do tej pory odpowiadałeś na wszyst-
kie moje listy, prawda?
– Nie wmówisz mi, z˙e do mnie pisałaś w tej
sprawie! Ostatni list od ciebie dostałem dwa i pół roku
temu.
Więc pamięta. Pisała do niego przez sześć miesię-
cy, na początku dziesięć razy dziennie, lecz na z˙aden
z tych listów nie doczekała się odpowiedzi.
Czyz˙by czerpał zadowolenie z faktu, z˙e się przed
nim poniz˙ała? Pewnie tak. Dobrze, ma do tego prawo.
Ale juz˙ nie czuła się przytłoczona jego obecnością.
I tym razem nie będzie się przed nim poniz˙ała.
Obecnie jest jego współpracownicą. Lepiej, z˙eby
zaczął jej okazywać szacunek, na jaki zasługiwała.
– Nie sądziłam, z˙e potrzebuję twojej zgody.
– Nie uwaz˙ałaś, z˙e dobrze by było zapytać mnie
o zdanie?
– Tę misję sponsoruje GAO, czyli Międzynarodo-
wa Organizacja Pomocy. To ona powinna przysłać ci
wszelkie szczegóły.
– GAO przysłała mi jedynie list, w którym poin-
formowała mnie o zmianie planów. Szanowny panie
doktorze, pragniemy poinformować, z˙e doktora Ru-
perta Fiennesa na stanowisku współkierownika szpi-
tala przez najbliz˙sze dwa miesiące zastępować będzie
10
OLIVIA GATES
doktor Savannah Richardson. GAO wybrała ją spo-
śród najlepszych chirurgów.
Słowo najlepszych wypowiedział z jawną drwiną.
Czyz˙by uwaz˙ał, z˙e nie zasługuje na to określenie?
– Znam dobrze wszystkie szczegóły – ciągnął.
– Po raz kolejny pytam: co ty tutaj robisz? Co się
stało z Rupertem? I jak ci się udało w to wkręcić?
GAO jest organizacją humanitarną, nie ma nic wspól-
nego z twoim nastawionym na zyski medycznym
imperium. Za jakie sznurki pociągnęłaś? Do diabła,
po co ja w ogóle pytam... – Roześmiał się. – Prze-
ciez˙ dzięki rodzinie moz˙esz załatwić wszystko. Pozo-
staje więc pytanie: dlaczego? To nie twoja bajka,
Savannah. Dlaczego to zrobiłaś, dlaczego tu przyje-
chałaś? Po prostu mi to wyjaśnij.
Javier chciał krzyknąć. Zcałych sił.
Dlaczego? Dlaczego zjawiła się tutaj właśnie te-
raz? Kiedy juz˙ zaczął o niej zapominać! Nie powinna
była mu tego robić. Czego on właściwie oczekiwał?
Czy chciał, by przyznała, z˙e przyjechała tu dla niego?
Nie! Nie chciał jej widzieć, chciał się trzymać od
niej z daleka. Pragnął, by z˙ycie zaczęło się od nowa,
by cofnął się do czasów, zanim usłyszał jej wołanie
o pomoc, zanim pospieszył jej na ratunek, a sobie na
zgubę.
Czy jednak naprawdę?
Demonios! Czy nie ma ucieczki od tego uzalez˙-
nienia?
– Ja... – Urwała, kiedy podszedł do nich kierow-
ca, przynosząc jej bagaz˙ i papiery do podpisania.
Musnęła Javiera, kiedy odwracała się do męz˙czyz-
ny. Od tego lekkiego dotyku cały zesztywniał. Nie,
11
KOLUMBIJSKI LEKARZ
nie zaczął zapominać. Nagle zrozumiał, z˙e nigdy jej
nie zapomni. Ale przynajmniej uwolnił się od bez-
ustannego myślenia o swych pragnieniach. Całą ener-
gię włoz˙ył w swą pracę. Tutaj jest bezpieczny. Prze-
stanie tak być, jeśli ona będzie w pobliz˙u.
W ogóle się tego nie spodziewał. To był zamach na
jego oazę spokoju. Jak ona śmie?
Cieplejszy niz˙ zazwyczaj w Bogocie wiatr igrał
w jej platynowych włosach. Czemu je skróciła?
Kiedyś błagał ją, by tego nie robiła. Dlaczego to go
tak wyprowadziło z równowagi? Przeciez˙ podjął
decyzję i odszedł. I zawsze wiedział, z˙e jego prag-
nienia nic jej nie obchodzą. Najlepszym dowodem
jest jej obecność tutaj!
Odwróciła się do niego i napięcie stało się nie do
zniesienia. Zauwaz˙ył, z˙e nie tylko jej włosy się
zmieniły. Piękne lazurowe oczy równiez˙. Nie potrafił
jednak określić, co się z nimi stało. W ogóle miał
wraz˙enie, z˙e się zmieniła. A moz˙e to tylko złudzenie?
– Kierowca potrzebował podpisu potwierdzające-
go, z˙e zostałam bezpiecznie dostarczona na miejsce.
Powiedziałam mu, z˙eby poczekał, na wypadek gdy-
byś mnie wyrzucił.
Wypowiadając te słowa, nie miała na twarzy
owego pociągającego, zmysłowego uśmiechu, który
tak dobrze znał. Nawet podczas ich ostatniego spot-
kania, mimo z˙e było dla niego upokarzające, znaj-
dował się pod jego urokiem. Powinien czuć ulgę, z˙e to
się skończyło, powinien się modlić, by skończyło się
raz na zawsze. A jednak nie robił tego. Idiota!
– Pytałeś, dlaczego tu przyjechałam. Odpowiedź
jest prosta: z powodu pracy.
12
OLIVIA GATES
– Wybacz, ale jakoś trudno mi w to uwierzyć.
Przestań udawać. Richardsonowie nie pracują w ta-
kich dziurach jak ta. Co się stało z twoją pracą
w Richardson Health Group? Ztwoją pozycją społe-
czną? – ZMarkiem? To ostatnie pytanie zabrzmiało
w jego głowie, ale nie odwaz˙ył się wypowiedzieć go
głośno. – I jakim sposobem udało ci się zastąpić
Ruperta na stanowisku mojego pracownika?
– Współpracownika!
– Tym gorzej. Jeśli myślisz, z˙e się na to zgodzę, to
się grubo mylisz!
Oddech jej przyspieszył, a on odruchowo spojrzał
na jej piersi. Pamiętał, jak je całował, kiedy kochali się
pierwszy raz. Nie miał wątpliwości. Zawsze jej prag-
nął, to uczucie prześladowało go przez całe trzy lata,
mimo z˙e sam przed sobą się do tego nie przyznawał.
Odgarnęła biało-złote kosmyki z oczu.
– Nie muszę ci się tłumaczyć. Wiem doskonale,
jaki potrafisz być uparty, kiedy juz˙ coś sobie wbijesz do
głowy. Ale tym razem to nie ma nic wspólnego z tobą.
Potrzebujesz współpracownika. Rupert zrezygnował
z waz˙nych powodów rodzinnych i, a GAO stwierdziła,
z˙e ja jestem najlepszą kandydatką i jedyną osobą, która
ma kwalifikacje wystarczające do poprowadzenia tej
misji razem z tobą. Wysłali mnie tutaj i ja tu zostanę!
Hałas uliczny panujący wokół szpitala, w którym
pracował przez ostatni rok, wypełnił jego głowę ze
zdwojoną siłą.
Zostaje? Ona nie moz˙e tu zostać. Nie moz˙e!
Ta praca to była jedyna rzecz, jaką się cieszył.
Pracował nad tym projektem przez sześć długich lat.
Ona nie ma prawa ot tak, po prostu tu przyjechać i stać
13
KOLUMBIJSKI LEKARZ
się częścią tego wszystkiego. Nagle zrozumiał. Tak,
to ma sens.
– Twoja korporacja za tym stoi, prawda? Jak duz˙o
pieniędzy przeznaczają na dotowanie tego projektu?
Przysłali cię tutaj, z˙ebyś zabezpieczała ich interesy,
tak? Na pewno masz przetestować nasz szpital polo-
wy pod kątem wykorzystania go w komercyjnych
przedsięwzięciach.
Jej oczy nagle się rozszerzyły, po czym równie
szybko zwęziły i opuściła wzrok. Co się w nich
pojawiło? Oburzenie? Ból? Zcałą pewnością to nie
był ból. Musiałaby dbać o swoje uczucia. A nie dbała.
Nigdy. Ani o swoje, ani o nikogo innego. Więc obu-
rzenie? Przeciez˙ to wszystko prawda. A moz˙e jed-
nak się mylił...
Nie! To musiała być prawda.
Savannah unikała jego wzroku, pomału dochodząc
do siebie. Jak nisko ją cenił! Nie mógł znieść myśli, z˙e
musi się podzielić z nią swoją pracą. Czy naprawdę
widział w niej same wady, chociaz˙ tak bardzo starała
się je przed nim ukryć? Jego zarzuty były bardzo
krzywdzące.
– Muszę cię rozczarować – powiedziała. – Zna-
lazłam się tu z tego samego powodu co ty. Naprawdę
zalez˙y mi na sukcesie tej misji. Moz˙esz sprawdzić
moje referencje w GAO...
– Twierdzisz, z˙e reprezentujesz GAO, a nie swoją
korporację?
– A ja zawsze myślałam, z˙e jesteś inteligentny.
Chyba jednak się myliłam.
– Skoro tak, to wyjaśnij, co tutaj robisz. Nasza
14
OLIVIA GATES
misja wyruszy do regionu kraju, w którym trwają
walki partyzanckie i panuje skrajne ubóstwo. Ciągłe
zagroz˙enie, brud i ludzka rozpacz, oto czego będzie-
my świadkami przez najbliz˙sze dwa miesiące. Nie
wytrzymasz tam nawet dwóch dni!
Javier pewnie ma rację.
Nie. Nie zacznie wątpić w siebie i nie zmieni
postanowienia. Jeśli on to moz˙e przetrwać, ona tez˙ da
radę. Naprawdę? Sama nie wiedziała. Ale przyjechała
tu po to, by się przekonać. Wyjaśnić wszystko raz na
zawsze.
Popatrzyła mu w oczy, zastanawiając się po raz
kolejny, czym sobie zasłuz˙yła na tak lekcewaz˙ące
traktowanie.
– Przekonamy się.
– Nie, nie przekonamy się. – Jego wrogość nagle
ustąpiła miejsca zaciętości. – To nie jest reality show,
w którym pomoc jest zawsze w zasięgu ręki i moz˙na
się wycofać z gry, kiedy ma się dość. Tutaj wszystko
dzieje się naprawdę. Trzeba być silnym i odpowie-
dzialnym. Popatrz na siebie. – Lekcewaz˙ący gest
i grymas twarzy wyraz˙ały jego opinię o niej. – Twoje
powody pojawienia się tutaj nic mnie nie obchodzą.
Zaklinam cię na wszystkie świętości: wracaj do domu.
Savannah poczuła, jak serce jej zamiera, a w płu-
cach brakuje powietrza. Wszyscy sądzili, z˙e uschnie
niczym jakaś delikatna roślinka, jeśli nie będzie z˙yła
w dostatku. To tylko dodawało jej siły, wzmacniało
motywację.
Javier jednak odrzucił ją jak zbędny balast. Czy
faktycznie tak ją postrzegał? To nie dodawało jej
skrzydeł, a tylko sprawiało ból. Raniło do z˙ywego.
15
KOLUMBIJSKI LEKARZ
Och, Boz˙e, z˙eby tylko się nie zorientował, jak
bardzo ją to obeszło. Bóg jej wysłuchał. Tropikalne
niebo, zaledwie kilka minut temu jeszcze bezchmur-
ne, nagle pociemniało i zaczął padać deszcz, ukrywa-
jąc jej łzy.
Dwie godziny później lez˙ała na łóz˙ku w czystym,
spartańskim pokoju, w którym ulokował ją Javier
– jak zapewniał, tylko po to, by wzięła prysznic i się
przebrała. Potem ma zniknąć.
Jego pokój. Jego łóz˙ko. Jego obecność wypełniała
całe pomieszczenie, wyczuwała ją w powietrzu.
Co ona tutaj robi? Czy naprawdę przyjechała tu
z własnej woli? Dobrze, z˙e przynajmniej Javier myś-
lał rozsądnie. Odeśle ją do domu, powinna mu być
wdzięczna.
Znajoma natrętna melodia wypełniła jej uszy.
Cholera, komórka! Nie chciała odbierać. To mógł być
ojciec albo Mark lub Lucas. Nie miała ochoty roz-
mawiać z z˙adnym z nich.
Po dziewiątym dzwonku poddała się. Moz˙e się
martwią...
Akurat! Po prostu chcą ją kontrolować.
Odebrała. To był ojciec. Człowiek, który uwaz˙a
swoją trzydziestojednoletnią córkę za dziewczynkę.
Inna sprawa, z˙e udowodniła mu nie raz, iz˙ rzeczywiś-
cie jest duz˙ym dzieckiem. Powiedziała mu wszystko.
I tak, prędzej czy później, by to odkrył. Jacob Ri-
chardson posiadał dar odgadywania najskrytszych
myśli. Nawet nie próbowała ukryć swojego cierpie-
nia. Wystarczy, z˙e udawała, z˙e wszystko jest w po-
rządku, gdy Javier od niej odszedł.
16
OLIVIA GATES
– Nie zmieniłam zdania! – wykrzyknęła. – To on
odrzucił propozycję pracy ze mną. – Oburzenie ojca
ją zasmuciło. Starszy pan nie mógł darować Javiero-
wi, z˙e tak potraktował jego córkę. – Uwaz˙a siebie za
szefa, a mnie... Aaaa! – krzyknęła na widok Javiera
wpadającego z impetem do pokoju. – Nie, nic się nie
stało. Ktoś mnie po prostu przestraszył. Nie, nie chcę
wracać, tato. Zadzwonię później. Cześć.
Rozłączyła się i napotkała wzrok Javiera. Widział
to wszystko. Jej poraz˙kę, gniew ojca, sposób, w jaki
lez˙ała na jego poduszce, jak kiedyś przy nim...
I co z tego? Niech się napatrzy i nacieszy zwycięst-
wem. Czy tak właśnie wyglądał, kiedy triumfował?
Nigdy tak naprawdę go nie rozumiała. Ani go nie
poznała do końca. Czy to nie dziwne, z˙e nic nie
pozostało po tych pięciu miesiącach, które spędzili
razem? Z
˙
e opuścił ją tak łatwo, jakby była mu zu-
pełnie obca?
Nie zwracając na nią uwagi, ruszył szybko na drugi
koniec pokoju, otworzył szafę i wyjął z niej skrzynkę.
Narzędzia chirurgiczne!
Myśl, z˙e ktoś potrzebuje pomocy, nagle ją otrzeź-
wiła.
– Co to?
Spojrzał na nią przelotnie, ale milczał. Popatrzyła
na narzędzia. Chwilę później biegła przy nim koryta-
rzem.
– Pęknięcie tętniaka aorty brzusznej?
Jego zaskoczone spojrzenie podniosło jej ciśnie-
nie. Jak śmie wątpić w jej kwalifikacje!
– A, widziałaś narzędzia – odgadł. – Tak. To
Garcia, jeden z naszych dozorców.
17
KOLUMBIJSKI LEKARZ
– Czy zrobiłeś mu tomografię?
– Nie ma czasu. Bardzo z nim źle.
– Skąd wiesz, z˙e to właśnie pęknięcie tętniaka?
– Ma klasyczne objawy. Poza tym jest po siedem-
dziesiątce, a w przeszłości ostro palił. Wszystko się
zgadza.
Wiedziała, z˙e jeśli objawy są ewidentne, byłoby
zbrodnią opóźniać operację tylko po to, by się upew-
nić i tracić cenny czas.
– Blok operacyjny gotowy?
– Tak. Czemu pytasz?
– Chcę ci asystować!
– Mam juz˙ pielęgniarkę.
– Nie wierzę! Mając wybór między chirurgiem
a pielęgniarką, wybierasz pielęgniarkę?
– Jest wysoko wykwalifikowana...
– W przeciwieństwie do mnie, oczywiście!
– Zna moje metody, wyprzedza kaz˙dy mój ruch...
– Świetnie. Pielęgniarka w zupełności ci wystar-
czy, z˙eby operacja się udała.
– Drugi chirurg nie jest potrzebny do asystowa-
nia...
– ...więc się nie wtrącaj – dokończyła za niego.
– Nie jesteś tu ani potrzebna, ani mile widziana, naj-
lepiej zabieraj się stąd.
Odwróciła się i szybko odeszła. Usłyszała za
plecami jego cięz˙kie kroki. Dogonił ją w drzwiach
pokoju, po czym pociągnął za sobą przez korytarz do
umywalni, która była jednocześnie szatnią dla leka-
rzy. Gdy przechodzili do sali operacyjnej, zatrzymał
ją na chwilę. Jego szlachetna twarz była napięta. Tak
jak i głos.
18
OLIVIA GATES
– Nigdy nie pracowaliśmy razem.
Nie. Ale nigdy tez˙ razem nie jedli, nie robili
wspólnych zakupów, nie śmiali się, nie z˙artowali i nie
kłócili. A nawet nigdy razem nie spali. Oni po prostu
uprawiali seks. A potem on odszedł.
– Wiem. Uda się, zobaczysz.
Skinął głową i wpuścił ją do środka.
Co mu odbiło? To przeciez˙ sala operacyjna. Tu
kaz˙da chwila się liczy, więc co on robi najlepszego,
zastępując kompetentną pielęgniarkę Anitę dawną
kochanką, której umiejętności są wielką niewiado-
mą? Tytuł chirurga o niczym nie świadczy. Zwłasz-
cza jeśli prześliznęła się przez studia z pomocą taty
magnata.
Teraz jest juz˙ jednak za późno. Było za późno,
kiedy na korytarzu usłyszał jej łamiący się głos.
A nawet jeszcze wcześniej, kiedy znalazł ją zapłaka-
ną w swoim łóz˙ku. Albo wtedy, gdy tropikalny deszcz
nie zdołał ukryć jej łez. Był wobec tego wszystkiego
bezbronny. Niewaz˙ne. Jeśli coś jej pójdzie nie tak, po
prostu to naprawi.
– Ciśnienie osiemdziesiąt na sześćdziesiąt – rze-
kła Savannah, kierując te słowa do Anity. – Po-
trzebuje więcej resuscytacji płynowej. Proszę kon-
tynuować podawanie kroplówki az˙ do momentu, gdy
ciśnienie skurczowe zatrzyma się na poziomie stu.
Anita spojrzała na nią, mruz˙ąc swoje czarne oczy,
po czym przeniosła wzrok na Javiera. Wiedząc dos-
konale, z˙e Savannah go obserwuje, skinął głową na
znak zgody.
Nie był zaskoczony jej wiedzą. Zawsze była zdol-
na. Jednocześnie jednak nie chciała stosować teorii
19
KOLUMBIJSKI LEKARZ
w praktyce. W jego mniemaniu była to powaz˙niejsza
wada niz˙ luki w wykształceniu. Pewne chirurgiczne
sprawności nie były tak łatwe do osiągnięcia jak
wykucie na pamięć formułki. Wymagały ciągłej pra-
ktyki, powołania i bezustannej troski o pacjentów.
Tego wszystkiego, czego jej brakowało.
– Rozumiem, z˙e najpierw próbowałeś techniki
wewnątrznaczyniowej? – zapytała.
– Tak. W przeciwnym razie nie ryzykowałbym
z˙ycia pacjenta ani powikłań pooperacyjnych. Gdyby
to było moz˙liwe, z pewnością zastosowałbym jakąś
mniej inwazyjną metodę.
– Och, jesteś z tego znany!
Pamiętała? Dziwne. Był przekonany, z˙e nigdy tak
naprawdę nie zwracała na niego uwagi.
Wzięła od niego pustą strzykawkę i podała mu
skalpel.
– W Richardson Memorial w przypadkach pęk-
nięcia tętniaka aorty brzusznej stało się normą stoso-
wanie wewnątrznaczyniowych protez.
– Brałaś osobiście udział w tego rodzaju zabie-
gach?
– W sześciu. Czterech pacjentów przez˙yło.
To był imponujący wynik, zwaz˙ywszy, z˙e ponad
pięćdziesiąt procent pacjentów z pęknięciem tętniaka
aorty brzusznej umierało zaraz po operacji.
Otworzył usta, by poprosić o prowadnik angio-
graficzny, ale Savannah bez słowa mu go podała.
Patrzył na nią przez chwilę. Otrząsnąwszy się z wra-
z˙enia, odwrócił się do Anity.
– Przygotuj się do arteriografii – powiedział.
Zrobił nacięcie pachwiny. Wprowadził prowadnik
20
OLIVIA GATES
do tętnicy i posuwał się naprzód, obserwując swoje
postępy na monitorze. Po wprowadzeniu cewnika ba-
lonowego zapytał:
– Chcesz to zrobić?
Drgnęła zaskoczona. Spojrzała na niego wymow-
nie.
– Jasne. – Przejęła cewnik, po czym wyćwiczo-
nymi ruchami rozwinęła stent, by dopasować go do
aorty. Nie miał juz˙ teraz wątpliwości. Robiła to wiele
razy, i to dobrze.
Po skończonej operacji zawieźli pacjenta na od-
dział intensywnej terapii, po czym udali się do pokoju
Javiera.
W jego sercu radość z dobrze przeprowadzonego
zabiegu i zadowolenie z profesjonalizmu Savannah
ustąpiły nagle miejsca zmieszaniu i wzburzeniu.
Przedtem jej odesłanie wydawało się prostą sprawą
– powodem miał być brak kompetencji.
Tyle z˙e ona okazała się świetnie przygotowana.
Pod jakim pretekstem ma ją więc nakłonić do wyjaz-
du? Przekonanie, z˙e nie podoła trudnościom i niewy-
godom, to trochę za mało. Nikt, poczynając od niej
samej, w to nie uwierzy.
Co miał powiedzieć? Z
˙
e nie moz˙e przy niej normal-
nie funkcjonować? Z
˙
e myśli tylko o tym, by zedrzeć
z niej ubranie i się z nią kochać? Oparł się o drzwi,
pochłaniając ją wzrokiem. Gdy odwróciła się do niego,
gotów był zrezygnować ze zdrowego rozsądku, byle
tylko się stąd nie ruszać. To muszą być jakieś czary.
– Dalej chcesz, z˙ebym wyjechała?
Nie! Nie wyjez˙dz˙aj. Jesteś zła i nie pasujemy do
siebie. Ale zostań tu i mnie dobij, pomyślał.
21
KOLUMBIJSKI LEKARZ
Jego pager zabrzęczał. Gracias Dios! Wyszedł bez
słowa. Savannah opadła na łóz˙ko, oczy ją zapiekły.
Przyjazd tutaj okazał się jedną wielką pomyłką.
– Dalej chcesz, z˙ebym wyjechała? – usłyszała
nagle Javiera powtarzającego drwiąco jej słowa. Stał
w drzwiach pokoju.
Serce podeszło jej do gardła. Zadrz˙ała, widząc
wyraz jego twarzy. Malowała się na niej nienawiść.
– Wystarczyło, z˙e powiedziałaś: Nie chcę wracać,
tato, a tatuś zatroszczył się o to, z˙ebym nie mógł cię
stąd wygonić.
– O czym ty mówisz?
Uniósł kartkę papieru, po czym wypuścił ją z rąk.
Opadła jej na kolana.
– O tym! – warknął.
22
OLIVIA GATES
ROZDZIAŁ DRUGI
– To zakrawa na szantaz˙ – oświadczył. Popa-
trzyła na faks, omijając wzrokiem jego jadowite spoj-
rzenie. – Czy podyktowałaś go przez telefon? – cią-
gnął. – Czy tez˙ dałaś tatusiowi i jego prawnikom
wolną rękę?
Przyjrzała się dokumentowi. Niewiele rozumiała
z prawniczego z˙argonu, którym był napisany, ale
jedna rzecz do niej dotarła: to była otwarta groźba.
Jeśli wyjedzie, GAO przestanie wspierać finansowo
misję. Niech to diabli! Kto jest za to odpowiedzialny?
Co za głupie pytanie? Jej ojciec, oczywiście. A tak-
z˙e Mark i Lucas. Ale dlaczego?
Nawet jeśli powiedziała ojcu, z˙e powrót do domu
nie oznacza powrotu do niego, to i tak on uznałby to
za krok w dobrym kierunku. Mógłby ją znowu ura-
biać, az˙ wreszcie złamałaby się i stała częścią jego
świata, do czego zmuszał ją, odkąd się urodziła.
Dlaczego więc dał jej moz˙liwość pozostania tutaj?
Tylko jedna rzecz mogła go do tego doprowadzić:
nienawiść do Javiera! Javier Sandoval nie będzie
rozkazywał córce Jacoba Richardsona. Ojciec chce
sprowadzić Javiera na ziemię, pokazać mu, kto tu
rządzi, a potem jego delikatna córeczka do tego
stopnia zatęskni za swoim jacuzzi i kosmetyczką, z˙e
sama wróci w te pędy do domu.
Dlatego przystał w końcu na jej przylot do Kolum-
bii. Pewnie pomyślał: pozwól tej upartej dziewczynie
podąz˙ać swoją drogą. Sprzeciwisz się jej, a zacznie
odgrywać męczennicę. Pozwól jej lecieć, a i tak wróci
niedługo z podkulonym ogonem.
W sumie idealny plan. Nic dziwnego, z˙e Javier był
wściekły. Moz˙e nawet tak bardzo jak ona.
Najukochańszy tatko musi dostać nauczkę. To
ostatnia szansa, by mu dała do zrozumienia, z˙e nie
pozwoli sobą rządzić. Moz˙e dotąd nie broniła mu
wtrącać się w jej z˙ycie, ale za nic nie dopuści, by
rządził równiez˙ Javierem!
– To nalez˙y do mnie. – Wyrwał jej faks. – Jestem
pewien, z˙e masz kopię.
Chwyciła go za rękę.
– Nieprawda. Ja tego nie zrobiłam!
Uwolnił się z jej uścisku, po czym przeszył ją
wzrokiem pełnym nienawiści. Juz˙ wolałaby, z˙eby ją
uderzył.
– Ty nigdy sama niczego nie robisz, co?
– O czym ty mówisz?
– O tym, z˙e zawsze ktoś inny jest winien, nie ty.
Twoja matka kazała ci być z Jordanem, przyjaciele
przekonali, z˙e Andrew jest męz˙czyzną stworzonym
dla ciebie, potem ojciec zarządził, z˙e będziesz z Mar-
kiem, jego protegowanym i następcą. A Belinda
kazała ci iść na przyjęcie, potem ktoś spowodował, z˙e
uciekłaś, potem...
– Nie zapominaj, z˙e nikt nie kazał mi z tobą spać.
Chyba jednak niektóre rzeczy robię sama.
– Ale nie robisz ich świadomie. Ty po prostu
idziesz za głosem instynktu.
24
OLIVIA GATES
– A jak wyjaśnisz swoje zachowanie?
– Nijak. Zmojej strony to była tylko chemia. Ale
juz˙ mi przeszło.
Naprawdę? Tak po prostu? Wyszedł z jej łóz˙ka,
zostawił ją tam drz˙ącą i nawet nie obejrzał się za
siebie? Szkopuł w tym, z˙e ona nigdy nie przestała
o nim myśleć.
Dał jej jasno do zrozumienia, czym dla niego była
– chwilą zapomnienia. Czy wiedział, z˙e znalazł naj-
lepszą metodę, by ją zranić? Nie winiła go za to.
Musiał myśleć, z˙e przyjechała tu, by zniweczyć
przedsięwzięcie jego z˙ycia, w które włoz˙ył całe swoje
oszczędności, czas i serce. Nagle uświadomił sobie,
z˙e jego praca była nadaremna, z˙e nigdy tak naprawdę
nie był tu szefem, z˙e ktoś inny pociąga za sznurki.
Bezsilność, gniew i upokorzenie – oto co zapewne
w tej chwili czuł.
Jedyne, co mogła zrobić, by go pocieszyć, to
powiedzieć mu, z˙e moz˙e podrzeć ten faks, odesłać ją
i nic się nie stanie, z˙e to tylko czcze pogróz˙ki.
Ale czy to wystarczy? Co szkodzi spróbować...
– Nie traktuj tego osobiście...
– Co? To dotyczy mnie osobiście, chociaz˙ jestem
pewien, z˙e ty nie wiesz, jakie to uczucie.
– Ale wiem, jak się czujesz, jak bardzo jesteś w to
przedsięwzięcie zaangaz˙owany. To była jedyna
rzecz, o której mi mówiłeś, więc wiem bardzo dobrze.
Ale ten faks... to tylko takie groźby. Nawet jeśli stąd
wyjadę, GAO się nie wycofa z dotowania twojego
projektu.
– To miło z twojej strony, z˙e łaskawie mi to
zapewniasz.
25
KOLUMBIJSKI LEKARZ
– Nic ci nie zapewniam. Mój ojciec znowu się
wtrąca w moje z˙ycie, gra nie fair...
– Nie fair? Nie fair gra wtedy, kiedy daje ci
w prezencie prywatną plaz˙ę na Karaibach. To jest dla
mnie nie fair.
– Nie zamierzam go usprawiedliwiać. Nie da się.
– To bardzo uprzejme z twojej strony.
– Proszę, przestań! Masz prawo być wściekły. Ale
ja do tego nie dopuszczę.
Podszedł do drzwi. O nie. Nie pozwoli mu wyjść,
zanim nie powie mu wszystkiego. Zagrodziła mu
drogę.
– Czy juz˙ nie wyraziłem swojej wdzięczności?
A teraz, wybacz, muszę iść do pracy.
– Dopilnuję, z˙eby nic takiego więcej się nie zda-
rzyło. Rozumiem, z˙e to wątpliwe pocieszenie, nawet
jeśli przysięgnę, z˙e nigdy nie postawią ci podobnego
ultimatum. Wiem, z˙e szybko o tym nie zapomnisz.
Naprawdę bardzo mi przykro, z˙e nie mogę cofnąć
tego, co się stało. Ale moz˙e uda mi się jakoś ci to
wynagrodzić?
Boz˙e, dlaczego on tak na nią patrzy?
Po prostu to powiedz, wyłóz˙ karty na stół.
– Przyjechałam tu do pracy... – Urwała, by ode-
tchnąć. – A takz˙e z wielu innych powodów. Dołączy-
łam do GAO rok temu, uczyłam się pilnie i praco-
wałam. Nie sądziłam, z˙e od razu wyślą mnie na tak
waz˙ną misję, ale uznali, z˙e mam wystarczające kwali-
fikacje, by pracować tutaj. Chciałabym zrobić coś
poz˙ytecznego, nie chcę jednak tu być wbrew twojej
woli. To, czy zostanę, zalez˙y wyłącznie od ciebie.
Jeśli naprawdę uwaz˙asz, z˙e ta misja będzie działać
26
OLIVIA GATES
lepiej beze mnie, jeśli przychodzi ci do głowy ktoś
lepiej ode mnie wykwalifikowany, powiedz, a wyja-
dę. Tylko nie pozwól, z˙eby przemawiała przez ciebie
złość.
Jej słowa sprawiły, z˙e cała złość z niego uszła.
Kim jest ta kobieta? Czy to ta sama dziewczyna,
którą znał? Ma ten sam głos, to samo ciało, jest wciąz˙
bardzo atrakcyjna. Ale czy ma ten sam charakter?
Do tej pory skupiała się na modzie i rozrywkach.
Zkonieczności posiadała tez˙ wiedzę medyczną, którą
zdobyła na studiach i przez trzy pierwsze lata staz˙u,
ale tych wiadomości raczej nie ujawniała. A moz˙e on
tego wcześniej nie dostrzegał? Moz˙e był zbyt po-
chłonięty jej fizycznością, aby zauwaz˙yć takz˙e zalety
umysłu?
Nigdy nawet nie słyszał, z˙eby mówiła tyle naraz,
a juz˙ na pewno nie tak rozsądnie i z˙arliwie. Zawsze
była małomówna, trudno więc się dziwić, z˙e tak mało
o sobie wiedzą. A moz˙e to on nigdy nie dopuścił jej do
głosu?
Nie, chyba nie. Więc czyz˙by się zmieniła? Doros-
ła? To by było jeszcze gorsze. Bo jeśli ta niepowaz˙na
dziewczyna zdołała go swego czasu owinąć wokół
palca, co będzie teraz, gdy jest dojrzałą kobietą?
Dios, czemu ona tu przyjechała? Chce zostać,
pracować, tak powiedziała. A takz˙e z innych powo-
dów. Jakich? Czy on jest jednym z nich? A jeśli tak, to
jako kto? Kiedyś tylko jedno ich łączyło. Seks. A jeśli
wciąz˙ go pragnie?
Kogo chciał oszukać? Cały czas o niej marzył.
– Więc jaką decyzję podjąłeś? Nie dręcz mnie.
27
KOLUMBIJSKI LEKARZ
Siedziała na łóz˙ku, pełna wyczekiwania. Czekała
na jego werdykt. Wyobraził sobie, jak ją kładzie tu, na
tej podłodze, jak jego ręce i język rozpalają ją, do-
prowadzając do orgazmu. Potem ona błaga go, by ją
wziął, by kochali się tak jak za pierwszym razem...
Usiadł na krześle, usiłując się opanować. Nie
powinien był pościć tak długo, trzeba było skorzystać
z jakiejś okazji. Po prostu powiedz jej, z˙e moz˙e
zostać. Sama wkrótce stąd ucieknie.
Wstał. Dios. To chyba będzie niemoz˙liwe.
– Witamy w Kolumbii. Mam nadzieję, z˙e twój
przyjazd okaz˙e się właściwą decyzją. Jutro o dziesią-
tej rano oprowadzę cię po naszym szpitalu polowym.
Do tego czasu zostaniesz tutaj.
Savannah patrzyła na niego, gdy opuszczał pokój,
wyczerpana, zraniona, starając się powstrzymać
płacz. Siedziała tu, rozmawiając z nim, trawiona
jednocześnie pragnieniem przytulenia się do niego ze
wszystkich sił.
A myślała, z˙e moz˙e być blisko niego i nie stracić
znów głowy. To było jednak tylko złudzenie.
– Alez˙ to wszystko jest nie tak!
– To załoz˙enia GAO są złe – usłyszała głos Javie-
ra. – Tutaj widzisz nowy i najbardziej funkcjonalny
układ dla szpitala polowego.
Savannah rozejrzała się ponownie. Nic nie wy-
glądało tak, jak powinno. Wszystkie te dni spędzone
nad przestarzałymi planami! Cała ta szczegółowa
wiedza, która nie zrobi na nim wraz˙enia! Zmienił całe
to miejsce nie do poznania.
Ogarnęła ją frustracja.
28
OLIVIA GATES
– Kiedy to zrobiłeś? I dlaczego nie powiadomiłeś
GAO o zmianach, które wprowadziłeś? Czy wiesz, ile
czasu przez ciebie zmarnowałam?
Rozłoz˙ył jedno z krzesełek i usiadł, patrząc na nią
z rozbawieniem. Podeszła, połoz˙yła ręce na biodrach
i pochyliła się nad nim, tak z˙e ich twarze znajdowały
się na tej samej wysokości.
– Widzę, z˙e cię to bawi? Naprawdę? To takie
śmieszne?
Jej pogróz˙ki były urocze. Wybuchnął śmiechem.
Nigdy nie widziała, by się śmiał. Ani razu. Widywała
go uśmiechniętego, złego, nachmurzonego. Słyszała
jego szept, jęk rozkoszy, ale nigdy nie słyszała jego
śmiechu.
Czy mogło być coś piękniejszego? Ledwo po-
wstrzymała się, by nie rzucić mu się w ramiona.
Zamiast tego stała, patrząc, jak zalewa się łzami ze
śmiechu.
– Dobrze, jest jeden sposób, z˙eby cię uciszyć, bo
inaczej zaśmiejesz się na śmierć.
Połoz˙yła ręce na jego ramionach i pociągnęła
wolno za kołnierzyk przy koszuli. Wyczuła jego
zaskoczenie. Ogarnęła ją satysfakcja, gdy ujrzała jego
minę.
Javier. W jednej chwili przypomniała sobie wszys-
tko, co było z nim związane. I to, jak długo z˙yła bez
niego. O wiele za długo. Czy on tez˙ to czuł?
Ich usta się spotkały. Wsunął udo między jej nogi
i przyciągnął ją bliz˙ej... Nagle za nimi rozległo się
wymowne chrząknięcie. Javier uświadomił sobie, na
co sobie pozwolił. Odepchnął Savannah i w następnej
chwili o mało nie przyciągnął jej z powrotem, widząc
29
KOLUMBIJSKI LEKARZ
szok i rozczarowanie w jej oczach. Oszalał. Po raz
kolejny postradał rozum. Zerwał się na równe nogi
i zasłonił ją przed ciekawskimi spojrzeniami kolegów.
– Spóźniliście się! – krzyknął.
To wszystko przez nich. Była juz˙ prawie jedenasta.
Spóźnili się i dlatego to się wydarzyło. Gdyby zjawili
się o ustalonej porze, nie zostałby tu sam z Savannah.
Całe szczęście, z˙e nie przyszli tu dziesięć minut
później, bo staliby się świadkami sceny rodem z filmu
porno. Czy naprawdę nie mógł się opanować?
– Wyluzuj, Jav! – powiedział Alonso Carreira,
anestezjolog i, niestety, jego najlepszy przyjaciel.
– Nie musisz się na nas wyz˙ywać. O mało nie
straciliśmy jednego członka załogi, dlatego się spóź-
niliśmy.
– To moja wina – przyznała Caridad Dominguez,
jedna z dwóch pielęgniarek. Jej cichy głos był jeszcze
cichszy niz˙ zwykle, brązowe oczy bez z˙ycia. – Po-
czułam się trochę słabo i wszyscy nalegali, z˙ebym
odpoczęła.
– Trochę nas przestraszyła. – Alonso mrugnął do
niego. – Kto robiłby nam kanapki, gdyby Cari tu
została?
Caridad popatrzyła zamyślonym wzrokiem na
Alonsa. I nagle Javiera olśniło. Jest w nim zakochana!
A ten nietaktowny drań z˙artuje sobie z niej, nie
wiedząc, z˙e ją rani.
– Zaraz zobaczymy, co ci jest. – Javier otworzył
jedną z nieoznaczonych szafek, które tak bardzo
zdenerwowały Savannah, muskając ją ramieniem.
Jego wciąz˙ pobudzone ciało drgnęło. Uspokój się,
amigo, upomniał siebie w myślach.
30
OLIVIA GATES
– Nic mi nie jest, naprawdę – zapewniła go pielę-
gniarka.
Savannah potrząsnęła głową.
– Jesteś tak blada, z˙e na pewno coś ci jest! –
Zaprowadziła ją do noszy. – Dalej, wskakuj.
– Pani jest tą Amerykanką, o której Javier nam
opowiadał, doktor, doktor... – Miguel de Oliveira,
ich traumatolog, szukał gorączkowo w pamięci jej
nazwiska. Dopiero Elvira, ich ginekolog, a zarazem
jego z˙ona, przyszła mu w sukurs.
– Doktor Savannah Richardson! Bardzo się cie-
szę, z˙e będziemy tu mieli jeszcze jedną kobietę.
Jesteśmy w mniejszości!
– Czy czternastu męz˙czyzn moz˙e przewyz˙szyć
liczebnie trzy kobiety? – spytał Luis Marques, pedia-
tra, patrząc na Javiera.
– Nie moz˙e – stwierdził Javier.
– Słuchajcie szefa, bo mądrze gada – dorzucił
Esteban, najstarszy członek zespołu, ich kierowca,
przewodnik i ochroniarz.
– Zauwaz˙yłem, Javier, z˙e powitałeś juz˙ doktor
Richardson, okazując jej naszą słynną kolumbijską
gościnność.
– Nadrabiamy zaległości – odparła Savannah.
– To taka nasza podróz˙ do przeszłości.
Odwróciła się do Javiera, po czym, patrząc mu
w oczy, wzięła od niego termometr i wróciła do
Caridad.
– Mogę do ciebie mówić Cari? Chociaz˙ Caridad to
piękne imię. Co ono znaczy? Odnoszę wraz˙enie, z˙e
wszystkie hiszpańskie imiona coś oznaczają.
– To znaczy z˙yczliwość.
31
KOLUMBIJSKI LEKARZ
– Urocze! Pasuje do ciebie.
Na twarzy Caridad ukazał się nieśmiały uśmiech.
– Gracias! A co oznacza twoje imię?
Savannah skończyła mierzyć jej ciśnienie i włoz˙y-
ła termometr do ust.
– To pewien rodzaj tropikalnego trawiastego tere-
nu. Nigdy nie zrozumiem, co moi rodzice myśleli,
kiedy tak mnie nazywali. Zmoją karnacją bardziej
przypominam tundrę!
Wszyscy się roześmieli, a potem przedstawili się
Savannah. Kilka minut później Javier przydzielił im
ostatnie zadania przed wyruszeniem w drogę. Ze-
sztywniał, kiedy Savannah nagle połoz˙yła mu dłoń na
ramieniu.
– Nie rozumiem. Ona ma wszelkie symptomy
udaru cieplnego – oznajmiła powaz˙nym tonem – a
tutejszy klimat jest dosyć łagodny.
– Moz˙e to po prostu gorączka.
Potrząsnęła głową.
– Nie wydaje mi się. Zrelacji innych wynika, z˙e
wymiotowała i zemdlała. Ma niskie ciśnienie, gorącz-
kę i wyschnięte usta.
Javier popatrzył na Caridad i nagle zrozumiał.
– Ojciec Caridad miał ostatnio udar. Pracuje w fa-
bryce szkła. Pamiętam, jak mówiła, z˙e ona i jej starsi
bracia wezmą za niego dyz˙ury, dzięki czemu nie stra-
ci pracy. Musiała skończyć zmianę, a potem zapro-
wadzić rodzeństwo do szkoły.
– Duz˙a rodzina? – spytała Savannah ze współ-
czuciem.
– Większa od mojej.
– Ma więcej niz˙ siedmioro rodzeństwa?
32
OLIVIA GATES
Wciąz˙ nie dawało jej spokoju to, z˙e ludzie mają
w tym biednym kraju az˙ tak duz˙o dzieci. Kolejna
rzecz, która uzmysławiała mu, jak bardzo są sobie
obcy.
Skinął głową.
– Jedenaścioro. I z tuzin bratanków i siostrzeń-
ców.
– Wszyscy mieszkają w jednym domu?
– Tak.
Nie okazała przeraz˙enia, jedynie westchnęła.
– Myślisz, z˙e to rozsądne zabierać ją w drogę
w takim stanie?
– Nie ma powodu się spieszyć. Jeśli do czasu
wyjazdu ciśnienie jej nie wzrośnie do stu dziesięciu
na osiemdziesiąt, a temperatura nie spadnie, odeślę ją
do domu. – Zaprowadził Savannah do przedsionka
szpitala. – Zacznę wykład od początku.
– Mam nadzieję, z˙e puścisz w tle jakąś muzykę.
Roześmiał się. To zaczyna być dziwne. Przedtem
nigdy nie wywoływała w nim śmiechu. W ogóle nie
było im ze sobą zbyt wesoło. Nawet jej uśmiech był
inny, nie taki, jaki znał – zmysłowy, uwodzicielski
i sprawiający, z˙e traci panowanie nad sobą...
– Niegłupi pomysł. Dzięki muzyce moz˙e szybciej
byś zapamiętała wszystkie wprowadzone przeze
mnie zmiany.
– Hm... To mogłoby być ciekawe. Potrafisz śpie-
wać?
Znów się roześmiał.
– Wszyscy Latynosi potrafią śpiewać. A ty?
– Słoń mi na ucho nadepnął. Moi nauczyciele
muzyki rezygnowali przeze mnie z pracy.
33
KOLUMBIJSKI LEKARZ
To, z˙e umiała się śmiać z siebie, było kolejną jej
cechą, której dotąd nie znał.
Pora wrócić na płaszczyznę zawodową.
– Zmiany, które wprowadziłem w naszym szpita-
lu, polegają głównie na przystosowaniu go do poru-
szania się po górskich drogach. Poproś później Elvirę,
z˙eby ci podała szczegółowy plan naszej podróz˙y.
Złoz˙ony szpital ma dziesięć metrów długości i dwa
i pół metra szerokości, natomiast rozłoz˙ony – dwa-
dzieścia cztery metry długości i osiem metrów szero-
kości. – Pokazał jej pomysłowe mechanizmy otwie-
rające przyczepę. – Potem nauczę cię, jak to ob-
sługiwać.
Savannah zagwizdała z podziwu.
– Martwiłam się, z˙e będzie za mały. Czy wszystko
przerobiłeś?
– Przyczepa została zrobiona na zamówienie.
Agregat prądotwórczy równiez˙. Zwykle w rucho-
mych oddziałach medycznych chirurgia, rentgen i la-
boratorium mają oddzielne agregaty. Podłączenie ich
do jednego jest bardziej efektywne i oszczędne, ale
koszty i tak są wysokie. Dlatego tez˙ byłem zmuszony
akceptować fundusze bez sprawdzania ich pochodze-
nia – dodał z goryczą.
Savannah postanowiła się bronić.
– Richardson Health Group sponsoruje wiele pro-
jektów. Wiedziałam, z˙e GAO była jedną z organizacji
na naszej liście. Ale nie miałam pojęcia, z˙e ten
sponsoring daje prawo do wtrącania się w wewnętrz-
ne sprawy organizacji.
– Skoro juz˙ wiesz, to zostawmy to.
– Zostawimy pod jednym warunkiem: postarasz
34
OLIVIA GATES
się mi uwierzyć. Naprawdę nie brałam w tym udziału.
Nie chciałabym, z˙eby to wpływało niekorzystnie na
nasze stosunki.
Jego śmiech tym razem nie był oznaką dobrego
humoru.
– Powaz˙nie? Myślisz, z˙e akurat to moz˙e na nie
niekorzystnie wpływać? Powiem ci, co naprawdę
moz˙e mieć na nie wpływ: ta scena, od której zaczęliś-
my nasz pierwszy dzień pracy. Poza tym fakt, z˙e twój
ojciec usiłuje kontrolować moją misję, to pryszcz
w porównaniu z tym, z˙e wyśmiałaś mnie, kiedy ci się
oświadczyłem.
35
KOLUMBIJSKI LEKARZ
ROZDZIAŁ TRZECI
– Ale ja wcale cię nie wyśmiałam! – zawołała
oburzona.
Potem jednak sobie przypomniała, z˙e faktycznie
tak było. Najpierw otworzyła szeroko usta ze zdzi-
wienia. A potem, ku swemu zawstydzeniu, roze-
śmiała się.
– Wyśmiałaś mnie – obstawał przy swoim Javier.
Ogarnął ją wstyd i z˙al. – I bardzo dobrze. Zasłuz˙yłem
na to.
– Nieprawda. Zareagowałam tak, bo... Nigdy nie
dałeś mi szansy wytłumaczenia...
– A co tu jest do tłumaczenia? Moja propozycja
była śmieszna. Nie odpowiadałem potem na twoje
telefony, bo co miałem mówić? Nigdy za duz˙o nie
rozmawialiśmy.
Rozmowy, oznaka czegoś waz˙nego, znaczącego
– jako przeciwieństwo tego, co ich łączyło. Czy
w jego odczuciu łączył ich tylko seks? Czy po prostu
chciał jej teraz dopiec? Westchnęła cięz˙ko.
– Próbowałam ci się wytłumaczyć, i jeśli pozwo-
lisz mi teraz...
– Co mogłaś mieć do powiedzenia? Czy przyjęła-
byś moją propozycję?
Nie. To nie wchodziło w rachubę.
– Chciałbym cię poprosić, z˙ebyś zapomniała
o tym. Byłem nie w pełni władz umysłowych. Kiedy
to analizowałem później, nie mogłem znaleźć od-
powiedzi na pytanie, dlaczego chciałem, z˙ebyś za
mnie wyszła. Nie było powodu... No dobrze, był
jeden: seks. Tyle z˙e na seksie nie moz˙na opierać
małz˙eństwa. – To prawda. Ale dlaczego w takim
razie ból trwał az˙ tyle lat? – W kaz˙dym razie to nie
ma w tej chwili znaczenia. I tak nie wskrzesimy juz˙
przeszłości. To wszystko.
– Nie, nie wszystko. Nie wtedy, kiedy kończy się
to złością...
Skrzywił się.
– To nie była złość, tylko uraz˙ona duma. W chwi-
li, kiedy wypowiedziałem te słowa, juz˙ wiedziałem,
jak śmieszna jest moja propozycja. Bolało mnie tylko
to, z˙e potwierdziłaś moje podejrzenia. Poza tym
doszedł do głosu mój latynoski szowinizm. Moz˙e nie
jestem az˙ tak postępowy, jak myślałem.
Czy tak właśnie było? Kiedy poz˙ądanie minęło,
wystraszył się swojej propozycji i mógł tylko dzięko-
wać Bogu, z˙e ją odrzuciła. Skończyło się na tym, z˙e
uraziła jego dumę. Teraz udało się jej to znowu. Jeśli
jednak poruszyło go to, z˙e go wyśmiała, to wciąz˙
czuje ból, mimo z˙e temu zaprzecza. Na pewno wciąz˙
warto o tym rozmawiać.
– Ale teraz powiedziałeś...
– To był po prostu przykład tego, co męz˙czyzna
moz˙e mieć ci za złe! Nie powiedziałem, z˙e ja mam
ci to za złe. – Wciąz˙ próbowała obrócić wszystko,
co mówił, na swoją korzyść. – Nie jestem na ciebie
zły. Po prostu zastanawiam się nad naszą współpracą.
Ta scena przed chwilą była tego przykładem. Seks
37
KOLUMBIJSKI LEKARZ
i praca nigdy nie chodzą w parze. Co zaś do twojej
pracy, to wciąz˙ jestem sceptycznie nastawiony do
tego pomysłu, ale to nie ma nic wspólnego z goryczą.
Poza tym wątpię w naszą zdolność zarządzania zespo-
łem, który będzie śmiał się z nas za naszymi plecami.
Prosto w twarz zresztą tez˙, czego przykładem Alonso.
Ale jesteś tutaj, chcesz zostać, więc niech będzie.
– Jeśli jesteś pewien, z˙e tak to czujesz...
– Jestem. A teraz wybacz, ale muszę sprawdzić
parę rzeczy. Będziemy kontynuować nasz rekone-
sans, kiedy wrócę.
Zostawił ją samą. Ktoś poklepał ją po ramieniu.
Odwróciła się, powstrzymując łzy.
– Elvira! Cześć. – Była pewna, z˙e współpracow-
nica widziała wszystko.
– Czy chciałabyś, z˙ebym zapoznała cię z resztą
naszego szpitala? – zapytała jej kolez˙anka łagodnie.
Boz˙e. Czy wygląda na kobietę, która wymaga
łagodnego traktowania? To niezbyt dobry pomysł, by
zaczynała tę misję, będąc w takim stanie.
Uśmiechnęła się promiennie.
– Świetnie. Tylko nie mów nikomu, z˙e o czymś
nie wiedziałam. A zwłaszcza męz˙czyznom. W dobrze
pojętym interesie z˙eńskiej części naszej załogi, oczy-
wiście.
– Nie ma sprawy, buzia na kłódkę, doktor Ri-
chardson – roześmiała się Elvira.
Savannah odetchnęła.
– Przyrzekam, z˙e odrobiłam pracę domową, ale
Javier w ostatniej chwili zmienił program nauczania.
A poza tym mam na imię Savannah. Savvy, jeśli
wolisz.
38
OLIVIA GATES
– Lubię cię, niezalez˙nie od tego, czy jesteś Savan-
nah czy Savvy!
Savannah dodało to otuchy.
– Ja tez˙ cię lubię i myślę, z˙e dobrze nam się będzie
razem pracowało.
Podeszły do rzędu paneli. Elvira odblokowała
mechanizm. Savannah patrzyła ze zdumieniem, jak
włączają się komputery i monitory. Platforma stała
się supernowoczesnym stołem operacyjnym.
– Czegoś takiego jeszcze nie widziałam!
– Wszystkie te mechanizmy są ze sobą połączone.
Głównie z powodów bezpieczeństwa.
– Masz na myśli...? – Napady. Oczywiście. Trze-
ba to brać pod uwagę, zwaz˙ywszy, dokąd zapuszcza
się ich misja.
– Wiele oddziałów szpitalnych przed nami zostało
zarekwirowanych, rozebranych i sprzedanych kawa-
łek po kawałku. Dzięki połączeniu wszystkich me-
chanizmów złodzieje będą musieli sprzedać go w ca-
łości, co wiąz˙e się z dość duz˙ym ryzykiem.
Nie przyszło jej to do głowy. A była pewna, z˙e
wzięła wszystko pod uwagę! Westchnęła.
– A co z naszym bezpieczeństwem?
– Nie przejmuj się, oni zwykle zabierają tylko
sprzęt. Ludzi puszczają wolno.
– Ale nie zawsze?
Spojrzenie Elviry było długie i wymowne.
– Nie, nie zawsze.
Savannah skinęła głową. A więc to ją czeka.
Niebezpieczeństwo. Wiedziała o tym, zanim tu przy-
jechała.
– Po rozłoz˙eniu oddziału uzyskujemy jeszcze
39
KOLUMBIJSKI LEKARZ
dwie sale operacyjne takie jak ta – ciągnęła Elvira.
– Sufit z wbudowanymi lampami jest połączony ze
ścianami. Tutaj jest ogrzewanie i klimatyzacja.
Savannah była pod wraz˙eniem.
– To replika naszych sal operacyjnych, a te są
najlepsze pod słońcem. Wiele z tych urządzeń dosko-
nale znam.
Przeszły do sali diagnostycznej, laboratorium
i w końcu sali przedoperacyjnej, w której znalazły
śpiącą Caridad.
– Musiałaś pracować w bardzo nowoczesnej kli-
nice, skoro uz˙ywałaś takiego sprzętu – zauwaz˙yła
Elvira.
– Odbywałam staz˙ w jednej z największych ame-
rykańskich klinik. Potem przez rok przebywałam
w Richardson Memorial.
Oczy Elviry stały się okrągłe.
– Jesteś z tych Richardsonów?
Savannah skrzywiła się. Są prawie tak znani jak
rodzina Kennedych.
– Niestety, tak!
– Nie chciałam, z˙eby to zabrzmiało tak... tak...
– Rozumiem. Naprawdę. – I rozumiała. Bycie
panną Richardson zawsze było dla niej przekleńst-
wem. Wygląda na to, z˙e będzie musiała z˙yć z tym
piętnem do końca swych dni!
Elvira z godną podziwu łatwością odzyskała spokój.
– A jak poznałaś Javiera? Kiedy był w Stanach,
pozyskując fundusze dla naszej misji?
Czy naprawdę miała nadzieję, z˙e nikt nie będzie
pytać o ich związek po tym, jak wszyscy widzieli ich
razem?
40
OLIVIA GATES
Do diabła! Powiedz coś, co zaspokoi jej cieka-
wość.
– Javier ocalił mnie przed opryszkami, którzy
chcieli mnie zgwałcić i zabić. Potem... spotykaliśmy
się czasami, kiedy był w Stanach.
Kilka minut później Elvira wyszła. Savannah
była wściekła. Dlaczego umniejsza znaczenie swo-
jego związku z Javierem? Czy to nie było prze-
znaczenie, z˙e pojawił się tamtej nocy, by ją urato-
wać? Dobrze. Niech będzie, z˙e przeznaczenie nie
miało z tym az˙ tak duz˙o wspólnego. Powinna po-
dziękować młodszemu staz˙yście Jeffowi. To on
zaprosił Javiera na to przyjęcie (mając nadzieję, z˙e
ten przywiózł z Kolumbii trochę pierwszej jakości
towaru), lecz on zrejterował z niego w tym samym
czasie, co ona.
Po wspólnie spędzonej nocy okazało się, z˙e jest na
półrocznym kontrakcie w jej klinice, gdzie uczy
chirurgów rewolucyjnej nieinwazyjnej techniki ope-
racyjnej w zamian za sprzęt dla swojego szpitala.
Pozyskał równiez˙ pomoc GAO i jej wsparcie w roz-
mowach z rządem Kolumbii.
Nie pracowali razem, a jego napięty plan dnia
ograniczył ich spotkania do godziny dziennie. Nigdy
nie spędzili juz˙ razem całej nocy. Ale nawet gdyby
spędzali ze sobą więcej czasu, i tak by to jej nie
wystarczało. Namiętność, rozkosz i wolność były jej
tak obce, z˙e dała się nimi odurzyć. Po dwóch jało-
wych i beznamiętnych związkach oraz takim samym
małz˙eństwie poddała się i przestała myśleć o przy-
szłości. Uwierzyła, z˙e nie spotka jej juz˙ nic dobrego.
A potem on nagle wyskoczył z tą swoją propozycją
41
KOLUMBIJSKI LEKARZ
małz˙eństwa. Nic dziwnego, z˙e go wyśmiała! To wy-
dawało się jej w ogóle nie do pomyślenia.
Javier proszący ją o rękę? Co on w niej widział?
To był dla niej totalny szok. Uwaz˙ała, z˙e nie ma
przed nimi przyszłości. Jedyne plany, o których
rozmawiali, dotyczyły jego misji; zapewnił ją, z˙e
w jego z˙yciu nie ma miejsca dla kobiety. Przyświecał
mu tylko jeden cel: poświęcić się działalności huma-
nitarnej w swoim rodzinnym kraju. Jej z˙ycie tez˙ było
juz˙ zaplanowane i az˙ do tej chwili nie musiała
kwestionować tego scenariusza. Miała skończyć staz˙
i stać się częścią elitarnego światka Richardsonów.
Koniec, kropka.
Dlaczego więc się jej oświadczył? Czy ojciec
miał rację? Czy Javier liczył na to, z˙e dzięki temu
małz˙eństwu zyska koneksje i pieniądze potrzebne
mu do załoz˙enia szpitala? To nie mieściło się jej
w głowie. Nie była w stanie wyobrazić sobie Javiera
robiącego coś takiego.
Szukała innych wyjaśnień, lecz nie znalazła z˙ad-
nego. Wciąz˙ nie mogła pojąć, jak Javier mógł pomyś-
leć, z˙e będzie dla niego dobrą z˙oną. Całe miesiące po
jego odejściu była pogrąz˙ona w smutku i pragnieniu,
by zrozumiał jej punkt widzenia i wrócił. W końcu
jednak uświadomiła sobie, co robi. Ugania się za nim,
by mu uświadomić, z˙e jest bezwartościowa. I to
napełniło ją grozą. Otrząsnęła się.
Doszła do wniosku, z˙e złoz˙ył tę propozycję pod
wpływem impulsu. Przestała próbować porozumieć
się z nim i postanowiła zakończyć ten związek raz na
zawsze.
Wygląda na to, z˙e w głębi duszy miała cały czas
42
OLIVIA GATES
nadzieję, z˙e jest jednak jakieś inne wytłumaczenie.
Cóz˙, myliła się. Zjego strony to była po prostu
pomyłka.
I dlatego właśnie chciał się jej stąd pozbyć.
Długi spacer jedynie pogłębił napięcie Javiera.
Prawie przebiegł pozostały mu jeszcze dystans, mając
nadzieję, z˙e nawał pracy, któremu musiał podołać
pozwoli mu zapomnieć.
Nie rozczarował się. W chwili, gdy wszedł do szpi-
tala, wpadł w wir codziennych obowiązków. Rodziny
pacjentów, które trzeba było uspokoić, wyniki, które
nalez˙ało przejrzeć, wizyty kontrolne. Zajęć tutaj ni-
gdy nie brakowało.
Uporał się z tym wszystkim w godzinę i znów
popadł w rozterkę. Czy musiał się tak spieszyć?
Musiał być tak sprawny? Teraz miał wybór między
pójściem do swojego pokoju albo powrotem do szpi-
tala polowego. Ale tam ona znów będzie chciała
rozmawiać, a rozmowa jest ostatnią rzeczą, jakiej
pragnął.
Och, był bardzo wygadany, kiedy mówił, z˙e nie ma
za złe i nie czuje z˙alu. To, co czuł do niej, nie było az˙
tak szkodliwe. W kaz˙dym razie nie dla niej. Co in-
nego on. Powinien odejść, uciec po tej pierwszej
nocy, kiedy pozbawiła go siły woli. Kiedy stracił
władzę nad sobą, oddając się przyjemnościom, zig-
norował tez˙ dzwonki alarmowe. Rozumiał to, a jed-
nak nic z tym nie zrobił. To było tak, jakby stał na
torach, wiedząc, z˙e pociąg go przejedzie, a mimo to
nie ruszał się z miejsca.
Gdzie podział się jego rozsądek, jego instynkt
43
KOLUMBIJSKI LEKARZ
samozachowawczy? Jak mógł dopuścić, by rządziło
nim poz˙ądanie? Jak mógł mieć na jej punkcie obsesję,
skoro nie łączyło ich nic poza przelotnymi, namięt-
nymi spotkaniami?
Och, wiedział jak. Niczym narkoman zaczynał
szukać wymówek dla zracjonalizowania swego nało-
gu. Wmawiał sobie, z˙e moz˙e z czasem stanie się to
czymś więcej niz˙ tylko namiętnością. Ale czas płynął.
I stracił głowę. Tej ostatniej nocy, kiedy czekał na
nią w jej apartamencie, doszedł do wniosku, z˙e ich
namiętność jest oznaką czegoś powaz˙niejszego, niz˙
mieli sposobność wyrazić. Jak zresztą mogli, skoro
nie mieli nawet czasu, by odkryć jakąś wspólną
płaszczyznę? Rozpaczliwie pragnąc, by ich związek
trwał, nie dostrzegał, z˙e tej wspólnej płaszczyzny po
prostu nie ma. A nawet gdyby była, to nie tak duz˙a, by
dało się pokonać róz˙nice pomiędzy nimi. Wydawało
mu się, z˙e to coś więcej jednak zwycięz˙y. Dlatego
wyszedł z propozycją małz˙eństwa.
A gdy to uczynił, otrzymał policzek. Gracias Dios!
W odróz˙nieniu od niego Savannah zachowała
zdrowy rozsądek. Wiedziała, z˙e ich romans nigdy nie
przekształci się w coś więcej. Próbowała nakłonić go
do kontynuowania związku na starych zasadach.
Zapewne do momentu, kiedy znajdzie kogoś, kto
zajmie jego miejsce. Wciąz˙ pamiętał ten uśmiech,
gdy próbowała go zaciągnąć z powrotem do łóz˙ka...
Więc pozwolił, by do głosu doszła jego latynoska
duma i odszedł.
A ona wciąz˙ go szukała, uparta, wygłodniała, nie
chcąc zmienić obiektu uzalez˙nienia.
Pokusa odebrania telefonu, odbycia ostatniego
44
OLIVIA GATES
spotkania, była duz˙a. I wiedział, z˙e wystarczy jedno jej
spojrzenie, by ponownie wpadł w sidła. Nie mógł sobie
na to pozwolić. Jego energia nie moz˙e zostać roztrwo-
niona. Zbyt wielu ludzi go potrzebuje, liczy na niego.
A teraz Savannah dołączyła do jego misji i niebez-
pieczeństwo jest jeszcze większe. Kiedyś wiedział,
czego się po niej spodziewać. Obecnie juz˙ nic nie
wiedział. Świetnie. Po prostu wspaniale. Ledwie doba
minęła od jej przyjazdu, a on juz˙ nie wie, co myśleć...
– Tutaj jesteś.
Javier zamknął oczy. Alonso! Odwrócił się do
niego.
– Co?
Alonso uniósł ręce jak bokser blokujący cios.
– Spokojnie! To twoje ,,co’’ uderzyło mnie prosto
między oczy.
– Zasługujesz na coś mocniejszego.
– Czy moz˙na winić człowieka zz˙eranego przez
ciekawość? A wszystkich nas ona zz˙era, amigo.
W interesie naszej misji musisz uchylić rąbka tajem-
nicy otaczającej uroczą doktor Richardson!
Unikanie Alonsa było rozwiązaniem na krótką
metę. Odpowiedź, z˙e to nie jego sprawa, tylko wszys-
tko pogorszy. Oto jak się płaci za zatrudnianie przyja-
ciół! Nie mógł być dla niego prawdziwym szefem.
Z
˙
adnej aury tajemniczości, podziwu ani szacunku!
– Daj spokój, Jav! Prędzej czy później i tak mi
powiesz, więc lepiej prędzej. Jak to moz˙liwe, z˙e nigdy
mi o niej nie mówiłeś? To, co dzisiaj widzieliśmy,
dało nam do myślenia. Mam nadzieję na więcej takich
scen podczas misji. A ja myślałem, z˙e nasza wyprawa
będzie wyczerpująca i nudna!
45
KOLUMBIJSKI LEKARZ
Javier westchnął cięz˙ko.
– Widzę, z˙e chcesz siać zamęt. Twoja gruboskór-
ność nigdy nie przestała mnie zadziwiać. Wiesz co,
jesteś ekspertem od ranienia ludzi, zwłaszcza tych,
którzy cię kochają.
– Nie chciałem cię urazić – mruknął Alonso.
– Naprawdę myślałem, z˙e masz dobre wieści. Przy-
kro mi, jeśli popełniłem gafę.
– Por Dios, nie przepraszaj! Jeśli chodzi o mnie
i Savannah... – Zamilkł, by nabrać powietrza, wypuś-
cił je, a potem opowiedział mu o napadzie na nią, ich
romansie i tym, jak on się skończył. – A teraz ona
przyjechała tu do pracy – zakończył. – Savannah
jest... dość wylewna. To, czego staliście się świad-
kami, było jedynie echem starej zaz˙yłości. Więc po
prostu powstrzymaj się od wulgarnych docinków
i insynuacji.
– Madre de Dios, Javier – westchnął Alonso. –
Naprawdę mi przykro.
Akurat, nie nabierze go. Na pewno będzie sobie
z niego z˙artował za jego plecami.
– Alonso, wszystko w porządku, uwierz mi. Nie
mogłeś wiedzieć, jakie to dla mnie utrapienie.
– Nie wiem, co powiedzieć. Jeśli ktokolwiek za-
sługuje na miłość dobrej kobiety, to właśnie ty i myś-
lałem... – Alonso bezradnie wzruszył ramionami, po
czym odwrócił się i odszedł, powłócząc nogą wy-
krzywioną chorobą Heine-Mediny.
Dios, co za zamęt, pomyślał Javier. Czy ta misja
mogła zacząć się gorzej?
Słowa Alonsa zapadały w niego coraz głębiej.
Miłość dobrej kobiety. Akurat. Jaka kobieta była-
46
OLIVIA GATES
by na tyle szalona, by go pokochać, dzielić z nim jego
obsesję i jego chaotyczne z˙ycie? Zpewnością nie
Savannah.
Zwłaszcza nie ona. Czy słowo ,,dobra’’ do niej pa-
sowało? Nie. Było zdecydowanie zbyt przeciętne.
Pierwsze spojrzenie na jej ekskluzywne stroje,
biz˙uterię i apartament wystarczyło, by zrozumiał, z˙e
zamieszkiwała królestwo połoz˙one lata świetlne od
niego. Mógł się w nim znaleźć tylko na chwilę.
Aby z nią być, musiał znosić protekcjonalność,
obrzydzenie i litość jej znajomych i rodziny. Wiesz,
kim dla niej jesteś, prawda? Tylko jej aktualnym
kochasiem.
Koledzy mieli lepsze intencje, ale byli tak samo
brutalnie szczerzy. Postradałeś rozum? Savannah!
Wiesz, kim jest jej ojciec? Mimo to nie zraz˙ał się i za
wszelką cenę starał się dojrzeć, co skrywa się pod tym
kosztownym opakowaniem. To, co tam znajdował,
równiez˙ nie nastrajało zbyt optymistycznie.
Była rozpieszczona do szpiku kości. Została lekar-
ką tylko dlatego, z˙e tak było najłatwiej, poniewaz˙
wszyscy tego po niej oczekiwali. Ślizgała się po
powierzchni z˙ycia. Kiedy po pół roku rozstał się z nią,
modlił się, by to był koniec, który przyniesie mu
spokój i ukojenie.
Tak się jednak nie stało. Walczył, by wyrzucić ją
z pamięci. Nie będąc w stanie tego zrobić, szukał
wiadomości o niej, byle tylko zaspokoić swą obsesję.
Mówiąc szczerze, miał nadzieję, z˙e zmieniła zdanie.
Z
˙
e w ogóle się zmieniła. I faktycznie zmieniła zdanie
– o swoim byłym męz˙u. Javier okazał się jedynie
skokiem w bok.
47
KOLUMBIJSKI LEKARZ
Czy teraz miała ochotę na kolejny skok?
Bijąc się z myślami, wrócił do szpitala polowego.
Na jej widok zrobiło mu się cieplej na sercu. Przez
chwilę rozkoszował się jej pięknem, gdy siedziała
obok śpiącej Caridad, czytając jakiś hiszpański ma-
gazyn...
Zaraz! Hiszpański magazyn? Przeciez˙ ona nie zna
hiszpańskiego. Więc co teraz robi? Ogląda zdjęcia?
Zauwaz˙yła jego wejście i zerwała się z krzesła.
– Stan Caridad się poprawił. Myślę, z˙e najgorsze
za nią. Zanim zasnęła, zapytałam ją, czy chce jechać
do domu, ale postanowiła, z˙e nie.
– Świetnie! Dotrzemy w takim razie do miejsca
przeznaczenia jeszcze przed zmrokiem.
– Czy powinnam zawiadomić grupę, z˙e ruszamy?
– Tak. W którym samochodzie jedziesz?
– Ztobą, oczywiście!
Milczał. Nie chciał przyznać sam przed sobą, z˙e
pragnął, by była blisko. Chciał, by była blisko tak
długo, jak tylko się da. Dwa, trzy, góra cztery dni.
Tyle jej daje. Nie wytrzyma dłuz˙ej. Ucieknie z krzy-
kiem.
A on musi jedynie te dni przetrwać.
Dziesięć minut później pomagała mu załadować
dz˙ipa. Jej oczy uśmiechały się do niego, gdy popełnił
ten błąd i popatrzył w jej kierunku, i nagle ogarnęła go
czułość. Savannah nie była juz˙ wspomnieniem. Była
realna. Nawet jeśli tylko przez kilka dni. Moz˙e
przetrwanie tych dni nie będzie jednak takie proste,
jak myślał.
– Uwaz˙asz, z˙e wyjedziemy z Bogoty przed nocą?
48
OLIVIA GATES
Retoryczne pytanie, pomyślała. Odpowiedź bez
wątpienia brzmi: nie!
Stolica Kolumbii była pełna kontrastów. W tym
mieście futurystyczne wiez˙owce, kolonialne kościoły
i piękne muzea sąsiadowały z przeraz˙ającymi dziel-
nicami nędzy pełnymi bezdomnych dzieci i z˙eb-
raków. Wiedziała o tym wszystkim, ale i tak była
zszokowana tym niesamowitym zderzeniem bogact-
wa i biedy, sąsiadującym ze sobą w jednym z najbar-
dziej chaotycznych, fascynujących i agresywnych
miast świata.
Powoli pokonywali metr po metrze.
– Wyjedziemy.
Więc jednak nadeszła odpowiedź! Zdąz˙yła juz˙
niemal zapomnieć, o co zapytała. I oto otrzymała
odpowiedź, na dodatek złoz˙oną z wielosylabowego
wyrazu. Postęp w zestawieniu z monosylabicznymi
odpowiedziami, których Javier udzielał jej przez
ostatnie dwie godziny.
– Zastanawiałam się, co miałeś na myśli, kiedy
mówiłeś, z˙e dotrzemy do miejsca przeznaczenia
przed zmrokiem. Przeciez˙ Cundinamarca to przed-
mieścia Bogoty. Teraz juz˙ wiem!
Javier tym razem nie zareagował. Zpewnością
mógłby choć na chwilę oderwać wzrok od drogi! Nie
wciskał biegu juz˙ od jakichś piętnastu minut, a sznur
pojazdów przed nimi rozciągał się tak daleko, jak
okiem sięgnąć.
Z
˙
adnej odpowiedzi. Odwróciła głowę, patrząc na
ekstrawaganckie sklepy i stragany. Znała juz˙ na
pamięć wszystkie towary na wystawach. Giganty-
czny telewizor, mnóstwo apetycznych ciasteczek,
49
KOLUMBIJSKI LEKARZ
niesamowita kolekcja tropikalnych roślin i owoców
i ta liliowa suknia wieczorowa! Hm, to byłoby miłe
uzupełnienie jej garderoby... Ale pewnie kosztuje
fortunę. A ona juz˙ nie kupuje drogich rzeczy.
Pięć minut później poddała się i wróciła do studio-
wania tego, co ją najbardziej interesowało – profilu
Javiera. Doszła do wniosku, z˙e w jego z˙yłach płynie
zarówno krew Indian, jak i hiszpańskich najeźdźców.
– Co jest? – Podskoczyła, omal nie uderzając
głową o dach dz˙ipa. Przycisnęła rękę do piersi,
starając się powstrzymać szybkie bicie serca. – Dla-
czego mnie straszysz?
– A ty dlaczego tak na mnie patrzysz? Jeśli mam
coś na nosie, to po prostu powiedz!
Wpatrzyła się w jego wykrzywioną twarz. Szok
minął i uśmiechnęła się. Javier przyjrzał się swemu
odbiciu w lusterku samochodowym.
– Załoz˙ę się, z˙e tego nie zobaczysz.
– Czego nie zobaczę, por Dios?
– Tego, co tak bardzo mnie fascynuje. – Ob-
rysowała palcami jego profil. – Tego, co zawsze
mnie fascynowało.
Przeniosła dłoń na jego usta...
Poruszył się gwałtownie, chwytając ją za rękę
i wkładając jeden z jej palców pomiędzy zęby.
Przesunął się i opadł na nią, przyciskając ją do drzwi.
Przez chwilę lez˙eli przytuleni do siebie, oddychając
gwałtownie. W końcu jednak opanował się i wrócił na
swoje miejsce.
Kolumna samochodów ruszyła. Chwycił kierow-
nicę i zapalił silnik, nie odzywając się ani słowem.
Godzinę później znaleźli się na przedmieściach.
50
OLIVIA GATES
Byli juz˙ naprawdę blisko celu podróz˙y. Przed nimi
pojawił się nagle wojskowy punkt kontrolny. Savan-
nah wiedziała, z˙e spotkanie z takimi posterunkami
moz˙e okazać się niebezpieczne dla cywili. W całym
kraju szalały oddziały partyzanckie. Cywile często
podejrzewani byli o ich wspomaganie lub szmug-
lowanie broni i narkotyków.
Podszedł do nich uzbrojony męz˙czyzna. Javier
stanął i włączył światła postojowe. Wojskowy zasalu-
tował, celując z broni w okno. Twarz Javiera była
napięta.
– Nie ruszaj się i nic nie mów – syknął. – I, na
miłość boską, siedź prosto!
Opuścił szybę w oknie i zasłonił ją swoim ciałem.
Ze śmiechem powiedział coś bardzo szybko po hisz-
pańsku. W odpowiedzi wojskowy zawołał kilku
swych kompanów. Stanęli przy samochodzie, śmie-
jąc się i z˙artując z Javierem. W końcu jeden z nich
poklepał go po plecach i machnął na znak, z˙e mogą
jechać.
– Więc moz˙emy spodziewać się, z˙e złoz˙ą nam
niebawem wizytę jako nasi pacjenci? – zapytała.
Jego zaskoczone spojrzenie było niemal zabawne.
Odwróciła się do niego i zadowolonym z siebie tonem
wymruczała:
– Si, entendi cada palabra!
Otworzył ze zdumieniem usta. Ale go zaskoczyła!
– Nie zrozumiałam wszystkiego, ale wystarczają-
co duz˙o, z˙eby wiedzieć, z˙e obiecałeś tym oprychom
opiekę lekarską.
– Nauczyłaś się hiszpańskiego?
– Przepiękny język.
51
KOLUMBIJSKI LEKARZ
– Więc zrozumiałaś tez˙, co mówili o twojej uro-
dzie? Wiesz, jak to mogło się skończyć?
Odwrócił się gwałtownie w kierunku drogi.
– Na miłość boską! – krzyknęła. – Są z nami
takz˙e inne kobiety. Wszystkie są piękne. Caridad jest
zachwycająca!
– Caridad nie ma promieni księz˙yca we włosach
– odparł. – I letniego nieba w oczach!
Przyciągnął ją do siebie.
– Caridad nie sprawia jednym spojrzeniem, z˙e
męz˙czyzna traci zmysły. Caridad nie zamienia go
jednym dotykiem w majaczącego szaleńca!
Nagle odepchnął ją gwałtownie.
– To się nigdy nie uda – stwierdził gorzko.
Savannah popatrzyła na niego i wiedziała juz˙, z˙e
musi znów z nim być. Nie miała wyjścia.
52
OLIVIA GATES
ROZDZIAŁ CZWARTY
– Do roboty. Rozbijamy obozowisko.
– Tutaj? – Savannah odwróciła się do Javiera,
gdy wszyscy rozeszli się, by wykonać jego polecenie.
Znajdowali się w okolicy Soachy i Cundinamarki,
wielkich, połoz˙onych na peryferiach miasta dzielnic
nędzy zwanych invasiones. Cundinamarca szczyciła
się nawet mianem miasta, o ile bezładne skupisko
chałup i bud będące siedliskiem blisko czterystu
tysięcy ludzi moz˙na w ogóle tak nazwać. Mieli tu
spędzić najbliz˙sze dwa tygodnie.
– Nie rozbijemy obozowiska w samym invasione?
Albo na jego peryferiach?
– Nie.
– Tylko tyle mi powiesz?
– Jeśli myślisz, z˙e obozowanie tam będzie bez-
pieczniejsze albo wygodniejsze, to się grubo my-
lisz.
– W ogóle nie myślę o tym w takich kategoriach!
Dla mnie liczy się wygoda pacjentów!
– Rozbicie obozowiska tak daleko gwarantuje, z˙e
pojawią się tu tylko ci, którzy znajdują się w praw-
dziwej potrzebie. Niestety, nasz czas jest ograniczo-
ny. Gdybyśmy rozbili obozowisko bliz˙ej, wszyscy
ściągnęliby na badania.
– A co w tym złego? Ci ludzie nie widzieli lekarza
od pięciu lat. Z
˙
yją w tak opłakanych warunkach, z˙e
wszyscy potrzebują badań!
– I przeprowadzi je przychodnia polowa, która
jest właśnie przygotowywana. To ona zapewni im
podstawową opiekę medyczną. My jesteśmy po to,
z˙eby wykonywać operacje.
– To znaczy, z˙e mamy ignorować innych cho-
rych? Kaz˙emy im czekać na przychodnię polową,
która, wybacz mój sceptycyzm, przyjedzie albo i nie?
– Dlaczego zawsze szukasz dziury w całym? Myś-
lałem, z˙e znasz cele naszej misji.
Zrobiło jej się przykro. Dlaczego jego docinki tak
bardzo ją dotykają? I dlaczego jest nimi zaskoczona?
Uśmiechnęła się, chcąc uśmierzyć jego złość.
– Naprawdę nie o to mi chodzi. Jesteśmy tu dla
tych ludzi. Chcę wiedzieć, czy będziemy pomagać
wszystkim, czy tylko tym, którzy wymagają operacji?
– Oczywiście, z˙e wszystkim – odparł. – Ale sku-
pimy się na przypadkach, w których konieczna jest
interwencja chirurgiczna. Ci ludzie być moz˙e jedyny
raz w z˙yciu będą mieli szansę zobaczyć prawdziwego
chirurga. Niestety, tak to jest! Moz˙emy juz˙ przejść do
rozkładu dnia?
– Jeszcze jedno. – Połoz˙yła mu rękę na ramieniu.
– Złość, którą mi okazujesz. Musisz mi obiecać, z˙e to
się skończy.
– Czy moz˙esz w takim razie powstrzymać się od...
– zerknął wymownie na jej rękę – podobnych poufa-
łości?
Dobrze. Nadszedł czas, by wyjaśnić to raz na
zawsze.
– A czy chcesz, z˙ebym się powstrzymała?
54
OLIVIA GATES
– Czy prosiłbym cię o to, gdyby było inaczej?
Wydawało mu się, z˙e w jej oczach pojawiły się łzy.
Por Dios, jakie łzy? Stoi tutaj, składając mu jedno-
znaczną propozycję!
– Nie wiem, czemu chcesz mnie powstrzymać. Co
złego jest w tym, z˙e okazuję, co do ciebie czuję?
Roześmiał się.
– Nie wiesz? – Potrząsnął głową. – Oczywiście,
z˙e wiesz. I igrasz z ogniem. Savannah, czego ty ode
mnie chcesz? Dlaczego tak naprawdę tu przyjechałaś?
– Mówiłam ci juz˙, i to była prawda. Ale jestem tez˙
szczęśliwa, z˙e mogę być znowu blisko ciebie. Nie
potrafię tego ukryć. Nie jestem w stanie cię zapom-
nieć. Naprawdę wydaje ci się to takie dziwne? Czy po
prostu krępujące? Bo ty zapomniałeś mnie? – Nie,
pomyślał. Ani na chwilę. A niech to! – Ale nawet
jeśli tak – ciągnęła Savannah – musiałeś sobie mnie
przypomnieć teraz.
– Jesteś... po prostu... – Przerwał, nie umiejąc
wyrazić słowami tego, co czuje.
– Szczera? Czy szukasz mocniejszego słowa?
Bezczelna? Nie jestem taka, naprawdę. Chciałabym
się przed tobą otworzyć i powiedzieć ci, co czuję.
– Świetny pomysł! Z
˙
eby mówić męz˙czyznom, co
się czuje.
– Miałam na myśli tylko ciebie!
Akurat! To, czy Savannah odwzajemnia jego prag-
nienia, było ostatnią rzeczą, jaką chciał teraz wie-
dzieć.
– Czy mam się czuć wyróz˙niony?
Popatrzyła mu w oczy, po czym wzruszyła ramio-
nami.
55
KOLUMBIJSKI LEKARZ
– To, jak się czujesz, to twoja sprawa. Chciałam
tylko być chociaz˙ raz szczera. Całe z˙ycie mówiłam to,
czego ode mnie oczekiwano, a nie to, co chciałam.
Jestem juz˙ zmęczona tą grą pozorów.
– A kiedyz˙ to prowadziłaś taką grę?
– Od urodzenia.
– Nie pamiętam! – A jednak pamiętał. Och, jak
bardzo.
– Nie pamiętasz, bo przy tobie zachowywałam się
inaczej. Ale i tobie nie mówiłam tego, co naprawdę
czuję. Do diabła, nie wiedziałam, co naprawdę czuję,
więc wolałam nic nie mówić.
– Lepiej będzie, jeśli teraz tez˙ będziesz siedzieć
cicho. Mówiłem ci, seks i praca nie chodzą w parze.
Jeśli istotnie chcesz tu pracować, daj mi spokój!
– Czy ty mnie pragniesz?
– Maldición, Savannah, juz˙ ci powiedziałem...
– Z
˙
e martwisz się o misję. Tak jak ja. – Włoz˙yła
ręce do kieszeni spodni, wpatrując się w ziemię.
– Nie powiedziałeś mi, czego byś chciał, tylko co
przewidujesz. To nie to samo, prawda? I kto tu mówi
o seksie? Po prostu chcę się do ciebie uśmiechać
i dotykać cię, bo dobrze się czuję w twoim towarzyst-
wie. Nie chcę się od tego powstrzymywać.
Jej propozycja przyprawiła go o szybsze bicie
serca. Po prostu być przy niej spontanicznym, głaskać
ją po policzku, kiedy będzie miał ochotę, śmiać się do
niej i widzieć w odpowiedzi jej uśmiech. Posmakował
teraz, co to znaczy dzielić z nią beztroskę i radość,
i uzalez˙nił się od niej jeszcze bardziej.
Co się jednak stanie, jeśli w ich relacje znów
wkradnie się namiętność? Nie trzeba wiele. Wystar-
56
OLIVIA GATES
czy, z˙e będą oddychać tym samym powietrzem,
myśleć o sobie o sekundę dłuz˙ej...
Jest tylko jeden sposób ukrócenia tego. Uciec. Ale
najpierw musi się upewnić, z˙e juz˙ nie będzie go
ścigała.
– Witamy w prawdziwym z˙yciu. Z
˙
ycie boli. Dla
ciebie to z pewnością coś nowego. Ale czasami
moz˙na się tego nauczyć, tak samo jak i tego, z˙e nie
zawsze będziesz miała to, czego chcesz. Zwłaszcza
gdy odnosi się to do ludzi. W grę wchodzi wtedy
większa stawka niz˙ twoja przyjemność i wygoda.
– Odwrócił się. Ale wcześniej zobaczył, z˙e jego
słowa ją zasmuciły.
Nie chciał na to patrzeć. Nie mógł. Jego misja
wymagała siły i wytrzymałości.
– Dorośnij, Savannah.
Godzinę później patrzyła na Javiera, który wra-
cał z narady z z˙ołnierzami pilnującymi bezpieczeń-
stwa invasiones. Cieszyła się, z˙e go nie było, gdy
rozkładali obóz. Potrzebowała czasu, by się po-
zbierać. Ich ostatnia rozmowa okazała się ponad
jej siły. Zhazardem tak juz˙ jest, z˙e zostawia czło-
wieka bez pieniędzy, rozbitego i przepełnionego
z˙alem.
Dziwna rzecz: w ogóle nie z˙ałowała tego, co
zrobiła. Musiała mu coś o sobie powiedzieć, potrzeb-
na jej była ta chwila całkowitej szczerości. Kaz˙dy
inny męz˙czyzna ochoczo skorzystałby z jej oferty.
Sądziła, z˙e i on to uczyni. Wiedziała, z˙e róz˙ni się od
innych męz˙czyzn. Jednak jeśli chodzi o uleganie
pokusie, jest taki jak wszyscy. Jego dzisiejsza reakcja
57
KOLUMBIJSKI LEKARZ
była jednak dowodem na to, z˙e nie ma zamiaru roz-
poczynać tego wszystkiego jeszcze raz...
– Szybko sobie poradziliście. Dobra robota. –
Głos Javiera wyrwał ją z zamyślenia. Rozbili obóz na
polanie pod lasem kilkanaście kilometrów od Cun-
dinamarki. Savannah ustawiła swój namiot i pomogła
przy rozkładaniu czterech innych, w tym namiotu
Javiera. – Naprawdę nie musieliście tego robić – po-
wiedział. – Jestem zobowiązany.
– Widzicie?! – zawołał do wszystkich Alonso.
– Udało się! Zwdzięczności sam zwinie cały
obóz.
– Cały z wyjątkiem twojego namiotu, Alonso.
– Javier odwrócił się do pozostałych. – Oto rozkład
dnia. Ja, Miguel, Luis, Esteban i Alonso pojedziemy
zawiadomić miejscowe władze o naszym przybyciu
i ustalić godziny badań na następne cztery dni. Har-
monogram operacji zaplanuję z Savannah. Ustalimy
tez˙ godziny korzystania z urządzeń diagnostycznych.
Operacje będą wykonywane przez osiem dni. Ostat-
nie dwa dni zajmą nam badania kontrolne.
Odwrócił się do niej.
– Savannah i inne panie zajmą się kobietami.
Wasze zadanie jest o wiele trudniejsze, bo mieszka
tutaj o wiele więcej kobiet i dzieci niz˙ męz˙czyzn.
A oto podstawowe zasady bezpieczeństwa. Po pierw-
sze, nie wolno nigdzie chodzić samemu. Po drugie,
komórki powinny być zawsze włączone. Jeśli zoba-
czycie w oddali uzbrojonych męz˙czyzn, zadzwońcie
do mnie natychmiast i powiedzcie, gdzie jesteście.
Podróz˙e w grupach czteroosobowych, kobiety za-
wsze z jednym z naszych straz˙ników. Zachód słońca
58
OLIVIA GATES
za dwie godziny, spotykamy się o tej porze przy
dz˙ipach. Dobra, rozejść się.
Savannah poszła z innymi paniami. Poznała czwa-
rtą z nich – Nikki Stadt, Holenderkę mniej więcej
w jej wieku, jeszcze jedną rekrutkę z GAO i zarazem
jedną z trójki międzynarodowych członków zespołu.
Była blondynką o błękitnych oczach, emanującą na-
turalnym pięknem. Ale z pewnością dla Javiera nie
miała w sobie nic z syreny, która moz˙e doprowadzić
misję do zguby.
To jest naprawdę takie zabawne, ten obraz jej jako
syreny. Syreny, przed którą jedyny męz˙czyzna, jakie-
go pragnęła, uciekał gdzie pieprz rośnie.
Oparła się o dz˙ipa i przywołała go ruchem ręki.
Pospieszył do niej. Uśmiechnęła się. Te brązowe
oczy, kruczoczarne włosy... Miała wielką ochotę je
zmierzwić. Był śliczny, ale zarazem tak brudny i nie-
doz˙ywiony, z˙e az˙ bolało serce.
– Jak masz na imię?
– Juan. A pani, sen˜ora?
– Savannah.
– Wygląda pani jak anioł, sen˜ora Savannah!
Uśmiechnęła się szerzej. Przynajmniej on jeden
nie myślał o niej jak o wcieleniu diabła.
W chwili gdy znalazła się w invasione, tłum
zaciekawionych dzieci ruszył za nią. W końcu jednak
znudziły się i dwie godziny później pozostał jedynie
Juan.
– Ile masz lat? – zapytała.
– Dziesięć i pół. A pani?
– Kobiety nie lubią takich pytań.
59
KOLUMBIJSKI LEKARZ
– Dlaczego?
No właśnie, dlaczego?
– Zgłupich powodów. Mam trzydzieści lat.
– Jesteś stara!
Savannah wybuchnęła śmiechem.
– Gracias!
– Ale nie wyglądasz staro!
Cóz˙, dobre i to. Chłopiec spoglądał na nią z zainte-
resowaniem, bez wątpienia próbując odgadnąć, czy
nie okłamała go z tym wiekiem. Kobiety w jego
otoczeniu nie wyglądały tak jak ona. Starzały się
przedwcześnie.
Popatrzyła na niego. Mógłby wyrosnąć na wyso-
kiego, silnego i zadbanego męz˙czyznę, gdyby urodził
się w dostatku. Zdrugiej jednak strony, gdyby był
rozpieszczany, stałby się tak słaby jak ona.
Niesprawiedliwość tego wszystkiego napełniła ją
wściekłością. Przedtem obserwowała nędzę ludzką
jedynie w mediach. Teraz znajdowała się w realnym
świecie. A to tylko przedsmak. Prawdziwa gorycz
dopadnie ją dopiero za kilka tygodni.
W tym kraju dwa miliony ludzi takich jak Juan
zostało pozbawionych bezpieczeństwa, wygnanych
wraz z rodzinami ze swoich małych domostw. A wszy-
stko to przez walki, które trwały od ponad czterdziestu
lat i przybrały na sile, gdy rozmowy pokojowe między
rządem a siłami rewolucyjnymi zostały kilka lat temu
zerwane. Wojna domowa uderzała w najbardziej
bezbronną część społeczeństwa – kobiety, dzieci
i mniejszości etniczne. Mieszkając w skrajnym ubóst-
wie, zapadali jeszcze częściej na choroby zakaźne.
Dlatego właśnie ich misja tu przybyła...
60
OLIVIA GATES
– Jeśli jesteś taka stara, musisz mieć męz˙a i dzieci
w moim wieku, sen˜ora!
Jej oczy spoczęły na Juanie. Bystry dzieciak.
A moz˙e po prostu świadom losu kobiet w jego
środowisku, które wychodziły za młodu za mąz˙,
potem rodziły jedno dziecko po drugim, dopóki
natura nie uniemoz˙liwiła im reprodukcji w taki czy
inny sposób? Ale miał zarazem rację, jeśli o nią
chodzi. Coś chyba z nią jest nie tak, skoro pomysł
posiadania dzieci uznawała za przeraz˙ający.
Chociaz˙ nie, to urodzenie dziecka Andrew było dla
niej niewyobraz˙alne. Albo Jordanowi. Albo Mar-
kowi. Nigdy nie myślała o posiadaniu dzieci, ale jak-
by się tak nad tym zastanowić, naprawdę nie miała nic
przeciwko temu. Pod warunkiem, z˙e byłyby to dzieci
jednego męz˙czyzny – tego, który powiedział jej, z˙e
nic dla niego nie znaczy, i który właśnie szedł w jej
kierunku z niezadowoloną miną.
Zagadała do niego pierwsza, mając nadzieję, z˙e nie
uz˙yje przy Juanie ostrego tonu.
– Gotów do powrotu?
Jego wzrok spoczął na chłopcu.
– Tak. Widzę, z˙e tez˙ skończyłaś. Przedstawisz mi
swojego nowego przyjaciela?
– To Juan. Myśli, z˙e jestem stara!
Javier roześmiał się.
– Więc uwaz˙asz kogoś, kto ma dwadzieścia kilka
lat, za starego? W takim razie kaz˙dy piętnastolatek
musi być dla ciebie dorosły!
– Ona ma trzydzieści! – Konfidencjonalny szept
Juana i wszystkowiedzące spojrzenie były komiczne.
Javier odwrócił się do niej.
61
KOLUMBIJSKI LEKARZ
– Nie moz˙esz mieć trzydziestu lat.
– Muszę mieć tyle, skoro odbyłam pięcioletni staz˙
i rok praktyki chirurgicznej.
– Przeskoczyłaś klasy.
– Tylko dwie. Rozpoczęłam studia w wieku szes-
nastu lat.
– Zawsze myślałem, z˙e jesteś o wiele młodsza...
– Młodsza osoba o moich kwalifikacjach musi
być oszustką. Jednak niewiele o mnie wiesz.
Poczuła, z˙e nie jest jej do śmiechu. Przypomniała
sobie wszystko, co się wydarzyło, odkąd przybyła do
Kolumbii, kaz˙de słowo Javiera, kaz˙dą oznakę nie-
chęci z jego strony.
– Co się stało?
To pytanie, wyciągnięte ramiona Javiera uświado-
miły jej, z˙e się zachwiała. Pewnie nawet by upadła,
gdyby jej nie podtrzymał.
Pytał, co się stało? Znią czy ze światem? Znią
– duz˙o. Zjej oglądem świata – wszystko. Niektórzy
ludzie uwaz˙ali, z˙e cierpienia duszy są równie powaz˙-
ne jak ból fizyczny. Była pewna, z˙e krótki pobyt
w Cundinamarce sprawiłby, z˙e popatrzyliby na to
z innej perspektywy.
Dorośnij, powiedział Javier. Najwyz˙szy czas. Ko-
niec uz˙alania się nad sobą.
– Nic mi nie jest. Tu jest po prostu za duszno, nie
tak jak w Bogocie, i chyba chce mi się pić.
Podał jej bukłak z wodą, podtrzymując ją.
– Proszę.
Potrząsnęła głową, odsuwając się od niego.
– Dziękuję, mam swoją.
62
OLIVIA GATES
Javier pozwolił jej się odsunąć i patrzył, jak zdej-
muje plecak, wyjmuje z niego bukłak i pije. Potem
odwróciła się do Juana, blada, próbując bezskute-
cznie wyglądać i mówić naturalnie. Jej radość roz-
mawiania i z˙artowania z chłopcem nie wydawała
się jednak nienaturalna. Czuło się, z˙e jest prawdziwa.
Javier stał, opierając się o dz˙ipa i słuchał jej za-
fascynowany. Hiszpańszczyzna Savannah robiła wra-
z˙enie. Słowa wychodziły z jej ust łatwo, płynnie,
podniecająco. Wszystko, co robiła, było podnieca-
jące.
Odczuwała jednak zmęczenie. Czy zastanawia się,
co tu robi? Przeklina samą siebie, z˙e była taka głupia?
Czy juz˙ ma dosyć? Nie była stworzona do tego
klimatu. To dawało mu nadzieję, z˙e wcześniej się
załamie, z˙e wyjedzie.
Chciał, by wyjechała. Wmawiał to sobie. Powie-
dział jej, z˙eby się do niego więcej nie zbliz˙ała. A ona
zastosowała się do jego ostrzez˙eń. Wyswobodziła się
z jego objęć, gdy tylko odzyskała równowagę. Tym
razem z˙adnego ociągania się, z˙adnych powłóczystych
spojrzeń i dotyków.
Teraz tego z˙ałował. Jak łatwo było zgrywać ostat-
niego sprawiedliwego, kiedy go odszukała. Równie
łatwo jak wtedy, gdy od niej odszedł. Kiedy odsunęła
się od niego, poczuł się naprawdę kiepsko. Czy tak
właśnie czuła się ona, kiedy ją porzucił?
Co jest takiego złego w okazywaniu uczuć? Nic,
chciał krzyknąć. Pozwól mi wziąć cię w ramiona
i ukoić twój ból...
– Jesteśmy gotowi, Javier!
Krzyk Estebana spowodował, z˙e drgnął i zobaczył,
63
KOLUMBIJSKI LEKARZ
z˙e wszyscy stoją juz˙ przy dz˙ipach, gotowi na powrót
do obozowiska.
Savannah upierała się, z˙e pojedzie z kobietami,
mimo z˙e zaproponował, by mu towarzyszyła. Tego
właśnie chciał, prawda? Idiota!
Alonso, Luis i Miguel wskoczyli do jego dz˙ipa
i zawołali do niego, zmuszając go, by usiadł za
kierownicą. Nagle zobaczył, z˙e Savannah idzie w ich
kierunku.
– Macie jeszcze jedno miejsce? Panie mają ze
sobą dwie pacjentki, które Elvira chce natychmiast
zbadać.
Wysiadł i otworzył przed nią drzwi. Nie patrzyła
na niego. Po kilku minutach ciszy Alonso oświadczył:
– To wygląda gorzej, niz˙ myślałem.
Luis westchnął cięz˙ko.
– Te tereny nie bez powodu nazywane są pasem
nieszczęścia.
– Po prostu nie mogę uwierzyć, z˙e jesteśmy tak
blisko Bogoty! – Alonso podniósł głos. – Jak to
moz˙liwe, z˙e nikt nie wie, jak tu jest? A moz˙e nikt nie
chce wiedzieć?
– Spokojnie, Alonso – ostudził go Javier, widząc
w lusterku powaz˙ną twarz Savannah. – Twoje prze-
raz˙enie jest naturalne. Byłeś przygotowany na to, z˙e
znajdziesz tu przesiedleńców, jednak nie na to, z˙e
staniesz się świadkiem tak wielkiej niedoli. Ale
jesteśmy tutaj, amigo, miejmy nadzieję jako pierwsi
z wielu, i zrobimy wszystko, z˙eby pomóc tym lu-
dziom.
Alonso tylko bardziej się wściekł.
– Jedyny sposób, z˙eby pomóc tym ludziom, to
64
OLIVIA GATES
umoz˙liwić im powrót do domów, z których zostali
wygnani. Jesteśmy jedynie środkami przeciwbólowy-
mi, placebo, które nie zostawi trwałych efektów.
– Mylisz się, Alonso. – Pogodne stwierdzenie
Savannah uciszyło go i spowodowało, z˙e Javier
utkwił oczy w lusterku, patrząc na nią zamiast na
skalistą drogę. – Jedna z najwaz˙niejszych rzeczy,
której ci ludzie potrzebują, to świadomość, z˙e nie są
sami. Nie moz˙emy wyleczyć ich z przygnębienia ani
z kaz˙dej choroby, ale pomoz˙emy kilku, a to juz˙ coś.
Nie zaczynaj podwaz˙ać naszej przydatności, bo wte-
dy nie dasz z siebie maksimum. Nie uda nam się
wszystkiego zmienić, moz˙emy za to wykorzystać
swoje umiejętności i zaangaz˙owanie. Ci ludzie po-
trzebują tego o wiele bardziej niz˙ inni twoi pacjenci.
Musimy robić, co w naszej mocy.
Savannah była wściekła na siebie. Przewróciła się
na plecy na swoim cienkim materacu. Bolały ją
wszystkie mięśnie. A myślała, z˙e jest wysportowana!
Przewróciła się z powrotem na bok, wpatrzyła w ścia-
nę namiotu i westchnęła. Zachowała się jak przemąd-
rzała idiotka! Przez całą pozostałą drogę do obozu juz˙
nikt się nie odezwał. Pewnie nie chcieli wyśmiać jej
naiwności i bezczelności. Och, do diabła! Wierzyła
w kaz˙de słowo, które wypowiedziała.
Nagle włosy stanęły jej dęba. Usiadła i zaczęła
nadsłuchiwać. Nic. Tylko normalne odgłosy obozu.
Uklękła i zaczęła szukać spodni. Pięć sekund
później wyszła z namiotu. Straz˙nicy siedzieli przy
ognisku, pogrąz˙eni w rozmowie, odwróceni do niej
tyłem.
65
KOLUMBIJSKI LEKARZ
Nie słyszeli nic, więc moz˙e... Nie! Musi zaalarmo-
wać Javiera! Kilkadziesiąt kroków dzieliło ją od jego
namiotu. Wśliznęła się do środka. Wszystko zwolni-
ło, kiedy jej oczy padły na jego nagie plecy. Widziała,
jak przewraca się na wznak, a potem rzuca noz˙em...
Wyglądał na przeraz˙onego. W ostatniej chwili
zmienił kierunek lotu noz˙a. Uderzył on w ściankę
namiotu, tuz˙ obok jej głowy. Javier doskoczył do niej
i przytulił ją do piersi.
– Madre de Dios, Savannah! – Przycisnął ją moc-
niej, jego usta zanurzyły się w jej włosach. – Mogłem
cię zabić!
– Przepraszam...
Odepchnął ją z gniewem.
– Przepraszasz? Nie powinnaś tego robić! Nie
powinnaś zakradać się tu bez uprzedzenia. Myślałem,
z˙e to jakiś uzbrojony napastnik. Byłem gotów się
bronić.
– Posłuchaj...
– Powinnaś krzyknąć, dać znać, z˙e to ty! Por Dios,
czy ty wiesz, co pomyślałem? Z
˙
e banda najemników
po cichu zaszlachtowała was wszystkich, z˙e nie
słyszałem waszych krzyków, z˙e nawet nie mieliście
szansy krzyczeć lub jeszcze gorzej...
– Javier! – krzyknęła, przerywając jego tyradę.
– Wydaje mi się, z˙e coś jest nie tak, tylko nie wiem
co. Przyszłam, z˙eby cię ostrzec...
Znowu zaczęła nadsłuchiwać. Oderwał od niej
wzrok i tez˙ zamienił się w słuch. Niczego jednak nie
usłyszał.
A potem nagle rozległ się jakiś hałas. Oboje
usłyszeli krzyki. W oddali. Coś istotnie jest nie tak!
66
OLIVIA GATES
Javier ubrał się, po czym oboje wyszli na dwór.
Straz˙nicy byli juz˙ w pogotowiu, z bronią gotową do
wystrzału. Zobaczyli zbliz˙ające się pochodnie.
– To nie jest napad. – Javier potwierdził jej podej-
rzenia. – To wołanie o pomoc. Esteban, weź samo-
chód. Wyjedziemy im na spotkanie. – Zanim wsko-
czył do auta, odwrócił się do niej i dodał: – Przygo-
tujcie salę operacyjną. Mam przeczucie, z˙e będziemy
jej potrzebować.
67
KOLUMBIJSKI LEKARZ
ROZDZIAŁ PIĄTY
– W jakim jest stanie?
Javier chwycił maskę tlenową, którą podała mu
Savannah, i przyłoz˙ył ją do twarzy rannego. Jego
posępne oblicze było wystarczającą odpowiedzią na
zadane szeptem pytanie.
Wybiegła mu na spotkanie, gdy tylko w blasku
księz˙yca ujrzała samochód przedzierający się przez
kurz. Teraz, w mdłym świetle ogniska w końcu
zobaczyła ich pacjenta, nieprzytomnego Kolumbij-
czyka około pięćdziesiątki. Wbiegła do szpitala, ra-
zem z Caridad przygotowała nosze, włoz˙yła rękawi-
czki i wyjęła drugą parę dla Javiera.
Doświadczonemu personelowi umieszczenie ofia-
ry w środku zajęło tylko minutę. Gdy ranny męz˙czyz-
na lez˙ał juz˙ bezpiecznie na noszach, Javier odwrócił
się do Alonsa.
– Musimy go zaintubować. Bez usypiania, bo juz˙
jest nieprzytomny. Zaczynaj. Elvira, Miguel, Luis,
Nikki, obejrzyjcie drugą ofiarę.
To była kobieta w ciąz˙y, przytomna i zapłakana.
Savannah nie miała szansy zobaczyć nic więcej, gdyz˙
jej koledzy ją zasłonili.
– Sprawdź krąz˙enie – polecił jej Javier. – Alon-
so, po intubacji przygotuj dwa stanowiska anestez-
jologiczne.
– Kręgosłup szyjny?
Javier westchnął.
– Chyba tak. Staraliśmy się być bardzo ostroz˙ni,
przenosząc go, ale był transportowany do nas w nie
najlepszych warunkach. W kaz˙dym razie po zaintu-
bowaniu załóz˙ mu kołnierz.
– Czy wiesz, jak odniósł te rany? – zapytała
Savannah.
– Kopali go w głowę, a potem zostawili na pewną
śmierć.
Savannah zrobiło się zimno. To było potwier-
dzenie, jak bardzo realna i wszechobecna jest prze-
moc. Kolejny cios zadany jej wytrzymałości.
Rób coś. Zajmij się pacjentem, pomyślała. I tak tez˙
uczyniła. Alonso skończył intubowanie, a Caridad
zaczęła wentylować pacjenta.
– Ciśnienie siedemdziesiąt pięć, pięćdziesiąt, puls
siedemdziesiąt...
Obniz˙one ciśnienie i niski puls przy ranie głowy to
złe oznaki. Javier nie słyszał jej, zajęty przygotowy-
waniem z Emmanuelem tomografu.
– Czy zamierzasz tez˙ zmierzyć ciśnienie śród-
czaszkowe? – zapytała szeptem Caridad.
Savannah potrząsnęła głową.
– O wiele waz˙niejsze jest niedociśnienie.
Caridad popatrzyła na nią z powątpiewaniem.
– Myślałam, z˙e odwrotnie, z˙e to ciśnienie śród-
czaszkowe musi być monitorowane.
– Za pogorszenie stanu odpowiedzialny jest spa-
dek ciśnienia perfuzyjnego, czyli róz˙nicy między
średnim ciśnieniem tętniczym i ciśnieniem śródcza-
szkowym.
69
KOLUMBIJSKI LEKARZ
Caridad skinęła głową, przyswajając nowe wiado-
mości, i przystąpiła do wykonywania poleceń. Javier
juz˙ skończył przygotowywać sprzęt i popatrzył w ich
stronę. Savannah nie była na to przygotowana. Czyz˙-
by w jego spojrzeniu była aprobata? Tak!
– Zostawiam go na chwilę pod twoją opieką
– powiedział. – Ja muszę sprawdzić stan drugiego
pacjenta.
Przystąpiła do badania męz˙czyzny, czując dresz-
czyk emocji. Nie zawsze z takim entuzjazmem pod-
chodziła do pracy. Przed poznaniem Javiera nie
przepadała za medycyną, po prostu zachowywała
pozory. Zawsze posiadała naturalne zdolności do
przyswajania wiadomości, nigdy jednak nie wkładała
serca w ich zastosowanie w praktyce. Potem wszyst-
ko się zmieniło – została zaraz˙ona entuzjazmem
i nieznaną przyjemnością płynącą z robienia czegoś
dobrze. Myślała, z˙e to tylko wpływ Javiera i z˙e
z czasem jej to przejdzie.
Tak się jednak nie stało. W rzeczywistości praw-
dziwa zmiana w niej zaszła po jego odejściu. Wtedy
zrozumiała, jak bezproduktywne i bezcelowe jest jej
z˙ycie. No i rzuciła się w wir pracy, az˙ wreszcie kole-
dzy zaczęli ją nazywać ,,tańczącą z karetkami’’.
Skończyła badanie i krzyknęła do Javiera:
– GCS pięć! Jeden, trzy, jeden.
To była zła wiadomość. GCS, czyli skala Glasgow,
określa stan utraty przytomności. Ocenie podlegają:
otwieranie oczu, za które otrzymuje się od jednego do
pięciu punktów, reakcje ruchowe (od jednego do
sześciu punktów) i kontakt słowny (od jednego do
pięciu). Piętnaście punktów oznacza zachowaną
70
OLIVIA GATES
przytomność, podczas gdy od siedmiu do pięciu
punktów – umiarkowaną utratę przytomności.
– Jak parametry, Caridad? – zapytał Javier, poja-
wiając się znowu przy nich.
– Ciśnienie osiemdziesiąt pięć na sześćdziesiąt,
puls osiemdziesiąt, saturacja osiemdziesiąt pięć pro-
cent.
Westchnął. Stan pacjenta nie poprawił się wystar-
czająco.
– Zobaczmy, jaki jest powód. – Javier pchnął
wózek w stronę tomografu. Kilka chwil później on
i Emmanuel umieścili pacjenta w aparacie, a Savan-
nah i Caridad pilnowały, czy zapasy tlenu i płynu się
nie kończą.
Kiedy męz˙czyzna juz˙ był przypięty do śliskiego
stołu, Emmanuel włączył tomograf.
– Tylko głowa i szyja – rzekł Javier do technika,
po czym odwrócił się do Savannah. – Co dostało trzy
punkty? Reakcje ruchowe, mam nadzieję.
– Tak.
– Trzy to lepiej niz˙ jeden. Ale wciąz˙ niezbyt
dobrze, zwłaszcza po reanimacji.
– Jest tez˙ jednostronne rozszerzenie prawej źreni-
cy z poraz˙eniem trzeciego nerwu czaszkowego.
Javier skrzywił się.
– Nie podoba mi się to!
– Czy nie powinniśmy natychmiast operować?
W odpowiedzi podał jej torebkę z mannitolem
i strzykawkę.
– Najpierw spróbujemy innej metody zmniejsze-
nia ciśnienia śródczaszkowego. Podawaj mu man-
nitol, podczas gdy ja będę go hiperwentylował.
71
KOLUMBIJSKI LEKARZ
Savannah przyznała mu rację. Mannitol spowodu-
je zmniejszenie objętości krwi w mózgu i masy
mózgu, co w efekcie obniz˙y ciśnienie śródczaszkowe.
Javier stał obok niej, regulując poziom tlenu. Kiedy
oboje skończyli, popatrzył na nią.
– Nie martw się. Jeśli jego stan się pogorszy, na-
tychmiast znajdzie się na stole.
Skinęła głową i odetchnęła. Nawet przy najpowaz˙-
niejszych ranach głowy jest nadzieja, z˙e obejdzie się
bez operacji. Dwadzieścia lat temu bezzwłoczne
otwarcie czaszki w takich wypadkach było normą.
Obecnie uwaz˙a się je za ostateczność. A skoro o osta-
teczności mowa...
– Dlaczego nie spróbować terapii hipotermicznej?
Zdziwienie malujące się na jego twarzy powie-
działo jej, z˙e nie brał tej moz˙liwości pod uwagę.
– Czy masz jakieś doświadczenie z tą metodą?
– W naszej klinice była uwaz˙ana za rewolucyjne
osiągnięcie, odmieniające sposób leczenia urazów
głowy. Po dokładnym zbadaniu około czterystu przy-
padków nasi lekarze doszli do wniosku, z˙e obniz˙enie
temperatury ciała w ciągu dwudziestu czterech go-
dzin po odniesieniu przez pacjenta rany daje w efek-
cie lepsze rokowania.
Co pojawiło się w jego oczach? Coś, czego nigdy
przedtem tam nie widziała. Zdziwienie? Nie, chyba
nie. Raczej zamyślenie. O czym myślał? Czy o tym,
co usłyszał, czy jak jej powiedzieć, z˙eby nie była
śmieszna? Dlaczego po prostu nie trzymała buzi na
kłódkę? Richardson Health Group praktykuje medy-
cynę, której Javier nigdy nie zaakceptował. Był prze-
konany, z˙e klinika jest nastawiona na zysk i goni za
72
OLIVIA GATES
sensacją. Musiał uwaz˙ać to za kolejną chwilową
modę, kolejną propagandową sztuczkę.
Nagle zawołał:
– Emmanuel, obniz˙ temperaturę i zdejmij mu
ubranie.
Robi to, co zasugerowała! Wstrzymała oddech
i omal się nie zakrztusiła, gdy odwrócił się do niej
z powaz˙ną miną.
– Nałóz˙ coś na siebie, zmarzniesz.
Myślał, z˙e jest jej zimno? Będąc przy nim, po-
trzebowała raczej czegoś na ochłodzenie.
Ale z˙e tez˙ w ogóle się zatroszczył!
– Nic mi nie będzie.
– Za chwilę zrobi się tu bardzo zimno, a ty wy-
glądasz na rozgrzaną. Jeśli zachorujesz...
Będziesz większym cięz˙arem niz˙ juz˙ jesteś, dokoń-
czyła za niego w duchu. Czy czyta w jego myślach?
Prawdopodobnie. A ona sądziła, z˙e on się o nią
martwi!
Powrót do rzeczywistości był otrzeźwiający. Juz˙
wcześniej zademonstrowała mu, do czego jest zdolna,
i omal jej przy tym nie zabił. Przez niecałe czterdzie-
ści osiem godzin w jego towarzystwie zdąz˙yła juz˙
zagrozić istnieniu jego misji, podwaz˙yć jego opinię
wobec zespołu, narzucać mu się i omal nie uczynić go
odpowiedzialnym za nieumyślne spowodowanie
śmierci. Jednego jednak nie zrobiła: nie prosiła o wy-
jątkowe traktowanie.
– Jeśli wy moz˙ecie wytrzymać to wszystko, to
i mnie się uda. Poza tym pewnie lepiej zniosę
zimno niz˙ wy, urodziłam się i wychowywałam
w Chicago!
73
KOLUMBIJSKI LEKARZ
Odeszła, zanim zdąz˙ył odpowiedzieć. Słyszała, jak
wydaje polecenia reszcie zespołu.
– Przykryjcie dobrze sen˜orę Torres i cały czas ją
ogrzewajcie.
Wykonywali te polecenia bez szemrania, nikt nie
wykazywał zatroskania, z˙e jemu zrobi się zimno.
Fala gorąca i wilgoci przesunęła się w dół jej
pleców. Moz˙e jest chora? Javier poszedł za nią, jego
zapach był wszechogarniający nawet w sterylnym
otoczeniu. Tak, jest chora. Na niego.
I to nie jest tylko poz˙ądanie. Pragnęła teraz jego
bliskości z innych powodów. Nigdy nie czuła czegoś
takiego, pracując z kimś innym. Liczyła na to, z˙e jego
obecność uczyni moz˙liwym wszystko, liczyła na jego
wiedzę i doświadczenie, na popieranie jej decyzji.
Zostaw mnie! Jego słowa zadźwięczały hałaśliwie
w jej umyśle. Jak mogła zapomnieć? Pogardzał nią
i sobą za to, z˙e kiedyś stracił dla niej głowę.
Wróciła do rzeczywistości. Słyszała jego głos,
ponury, głęboki, rozwaz˙ający róz˙ne moz˙liwości. Pięć
minut później tomograf zatrzymał się i Emmanuel
wysunął stół z komory.
– Zbadaj jeszcze raz Torresa – rzekł Javier.
Uczyniła to i po kilku chwilach odwróciła się do
niego, by powiadomić o tym, z˙e stan pacjenta się
pogorszył.
Stał nieruchomo przez chwilę, ręce oparł na bio-
drach, usta miał zaciśnięte. Potem potrząsnął głową.
– Niedobrze. Musimy go operować.
– Moim zdaniem ta operacja nie ma sensu.
Javier uniósł wzrok na Alonsa, ale nie odpowie-
74
OLIVIA GATES
dział. Przyjaciel ma rację, ale nie miejsce ani czas
teraz na to, by pogrąz˙ać się w pesymizmie. Musi się
z tym uporać, przejść przez to. Az˙ do gorzkiego końca.
– Trochę więcej nawadniania, Savannah.
Ale Savannah zdąz˙yła juz˙ zrobić to, co nalez˙ało.
Wiedział, z˙e nie musi dawać jej wskazówek. O ile ich
pierwsza wspólna operacja unaoczniła mu, jak świet-
nym jest chirurgiem, o tyle ta pokazała, jaki doskona-
ły z niej asystent. To była jej pierwsza kraniotomia.
Wcale nie odnosiło się takiego wraz˙enia, patrząc, jak
wyprzedza i uzupełnia jego ruchy.
– Kraniotomia jest najgorszą operacją – stwier-
dził Alonso.
I znowu Javier mógł się tylko zgodzić. Nienawidził
tego całym sercem, specjalizował się w minimalnie
inwazyjnej chirurgii. Ale przez ostatnie trzy lata, gdy
przygotowywał się do tej misji, musiał spróbować
wszystkiego. Zajmował się naczyniówką, ortopedią
i neurochirurgią, otwierał klatki piersiowe i z˙ołądki,
a nawet amputował kończyny.
Jednak operowanie ofiary wypadku samochodo-
wego było czymś zupełnie innym niz˙ operowanie
kogoś, kto omal nie został pobity na śmierć. Gotował
się w środku z wściekłości i bezsilności. Cały ten
gniew nie mógł jednak wpłynąć na jego umiejętności.
Nie z˙eby wierzył, z˙e wyleczą Torresa. Facet odniósł
tak powaz˙ne obraz˙enia, z˙e jego z˙ycie nie będzie wiele
warte.
– Co z jego z˙oną?
Savannah odezwała się po raz pierwszy, odkąd
rozpoczęli operację godzinę temu. Zaskoczyło go to
i poczuł dziwne ukłucie w sercu.
75
KOLUMBIJSKI LEKARZ
Demonios. To się działo za kaz˙dym razem, gdy
na nią patrzył. Nawet teraz, kiedy toczyli walkę
o z˙ycie człowieka. Czy nie powinien być skupiony
i nie ulegać emocjom? To niemoz˙liwe w pobliz˙u
tej kobiety.
Przeniósł wzrok na następne stanowisko chirur-
giczne, gdzie Luis i Elvira walczyli o z˙ycie pani
Torres. Bicie Torresa najwyraźniej nie wystarczyło
tym potworom. Znęcanie się nad jego z˙oną, która bez
wątpienia usiłowała go obronić, kopanie ją w brzuch,
sprawiało im wyraźną przyjemność.
– Miguel, co z nią?
– Ci dranie uszkodzili jej powaz˙nie wątrobę.
– A dziecko?
– To niewiarygodne, ale nic mu nie jest – odparła
Elvira. – Jeśli matka to przetrzyma, dziecko tez˙.
Wreszcie jakaś dobra wiadomość.
Spróbuj uratować temu dziecku ojca. Jak to ujęła
Savannah? Musimy robić wszystko, co w naszej
mocy.
To jest niemoz˙liwe, ale nic innego nie wchodzi
w grę. Całą siłę woli włoz˙ył w wyciszenie emocji
i skupienie się na zadaniu. Nie ma nic więcej do
roboty. Czas zakończyć operację.
– Zastanawia mnie brak ran twarzy – odezwała
się Savannah.
Tak, jemu tez˙ to dawało do myślenia. A potem się
dowiedział. I jeszcze bardziej się wściekł.
– Napastników nie interesowała twarz, tylko gło-
wa. Jego z˙ona powiedziała, z˙e przygwoździli go do
ziemi, a potem kaz˙dy po kolei kopał go w głowę.
– Podejrzewam, z˙e za coś chcieli mu dać nauczkę.
76
OLIVIA GATES
– To zawsze wygląda tak samo. W nocy przy-
chodzą do ciebie uzbrojeni ludzie. W świetle latarek
widzisz tylko ich broń, a potem wchodzi ktoś w kap-
turze i celuje w ciebie. I wtedy moz˙esz albo zostać
wywieziony i wszelki słuch o tobie zaginie, albo, tak
jak Torres, przykładnie ukarany na miejscu.
Savannah milczała. Dopiero gdy operacja dobiegła
końca, wypuściła powietrze, które długo wstrzymy-
wała, i zapytała:
– Więc napastnicy byli ludźmi, których znał?
Przyjaciółmi, moz˙e nawet krewnymi? Ktoś go wy-
dał?
– Tak.
– Co dostają w zamian informatorzy?
– To zalez˙y. Pieniądze albo jedzenie, obietnicę
oddania im czegoś, co stracili, ale najczęściej zapew-
nienie, z˙e oni i ich rodziny będą bezpieczni.
Oczy jej pociemniały.
– Myślę, z˙e najgorsze ze wszystkiego są paranoja
i nienawiść, które kaz˙ą podejrzewać wszystkich wo-
kół i które zamieniają ten kraj w jeszcze gorsze
piekło. Mój Boz˙e, oni naprawdę pozbawili ich wszys-
tkiego! To straszne!
Javier był zdumiony. Jej z˙arliwa reakcja zszoko-
wała go nawet bardziej niz˙ to, co mówiła wcześniej do
Alonsa, kiedy wracali z Cundinamarki.
Przyglądał się jej, gdy zdejmowali fartuchy. Była
znów przygaszona i blada, usta miała sine, a wzrok
spuszczony. Zapragnął przytulić ją do siebie jak kie-
dyś i westchnąć z ulgą, trzymając ją w ramionach.
Tej nocy spał nerwowo. Moz˙e czuł zbliz˙ające się
nieszczęście? Ale nie tak wyraźnie jak ona. Pobiegła
77
KOLUMBIJSKI LEKARZ
do jego namiotu, wiedziona intuicją. Dios, gdyby
w ostatniej chwili nie zmienił kierunku lotu noz˙a!
Ogarnęło go przeraz˙enie. Zatrzymał ją, gdy chciała
wyjść wraz z innymi, przyciągając do siebie. Jej
zesztywniałe ciało pozostało bierne. Zamknął drzwi,
wsunął ręce w jej włosy i popatrzył w oczy.
Tak. One powiedziały tak. Jak zawsze, odkąd
pojawiła się ponownie w jego z˙yciu. Drz˙ała z zimna.
Powinien zabrać ją stąd, zaciągnąć do swojego na-
miotu i...
Nie mógł się jednak poruszyć.
– Javier... – wyszeptała.
To było wszystko, czego potrzebował. Przycisnął
ją do ściany i uniósł, a ona otoczyła go nogami.
Oddychała coraz szybciej. Postawił ją z powrotem na
ziemi i zaczął rozbierać. Gdy jego ręce odnalazły jej
piersi, jęknęła cicho. Tak bardzo za tym tęsknił. Jak
mógł im tego odmawiać? Wiedział juz˙, z˙e będzie im
się dobrze ze sobą pracowało. I niewaz˙ne, dlaczego
tak naprawdę tu przyjechała. Co to ma za znaczenie?
Dlaczego w ogóle zastanawia się, co stanie się póź-
niej? Do diabła z tym. Waz˙ne, z˙e jest z nim tutaj. To
wystarczy.
Nie myśl, tylko czuj, pomyślał.
– Jesteś zziębnięta. Chodźmy stąd. – Zaprowadzi
ją do swojego namiotu, ogrzeje i będzie pieścił...
– Doktorze Sandoval! – Powietrze przeszył nagle
krzyk Caridad. – Sen˜or Torres umiera!
78
OLIVIA GATES
ROZDZIAŁ SZÓSTY
– Przepraszam, zachowałem się skandalicznie.
Savannah złączyła kolana pod brodą, nie odrywa-
jąc wzroku od otaczającego ich krajobrazu. Wyob-
raz˙ała sobie, jaką minę ma teraz Javier. Pewnie
wyniosłą, zdającą się mówić: To przez ciebie to
zrobiłem.
Obejdzie się. Jak śmie ją w ogóle przepraszać? Po
tygodniu! Przez ten tydzień milczał, wycofywał się
i odwracał od niej wzrok. Kolejny dowód na to, z˙e
uznał to za pomyłkę, której juz˙ nigdy więcej nie
popełni.
Więc uwaz˙ał, z˙e dotykanie jej jest jednoznaczne
z zaprzedaniem duszy diabłu, a pozwalanie jej na to
samo naraz˙a go na chorobę. Świetnie. Jego sprawa.
Za nic nie będzie tu siedziała w spokoju, słuchając
jego łaskawych przeprosin.
Przysiadł obok niej.
– Nie odzywasz się do mnie?
Popatrzyła na niego i westchnęła.
– To raczej ty się do mnie nie odzywasz.
Uniósł brwi, po czym zaprezentował jej swój
profil, wpatrując się w horyzont.
– Mówię do ciebie cały czas.
– Tak jak i moje radio. Ale nie rozmawiasz ze
mną.
Uśmiechnął się. Gdyby tylko wiedział, jaki cudo-
wny jest ten jego uśmiech! I gdyby tylko tak uśmie-
chał się do niej... Serce ścisnęło się jej z z˙alu.
Wiedziała, z˙e przyjazd tutaj będzie bolesny, a mi-
mo to przyjechała. Musiała się przekonać, ile prawdy
jest w jej wspomnieniach. Musiała odnaleźć swoją
prawdę.
Zajęło jej to ledwie tydzień. Tydzień, w którym
nastąpiło więcej przeraz˙ających, wyczerpujących
i rozpaczliwych wydarzeń, niz˙ mogła sobie wyob-
razić.
Juz˙ nie była otępiała. Znalazła swój cel. Poznała
tez˙ prawdę o swoich uczuciach do Javiera.
Kiedyś wiązało się to z wdzięcznością do niego
i seksualnym uzalez˙nieniem. Nie rozmawiali, bo bała
się, z˙e okaz˙e swe uczucia. Bała się, z˙e rozmawiając,
pozna jego prawdziwe oblicze i skończy się jego
magia. Nie musiała się tym martwić. Okazał się
o wiele lepszy, niz˙ myślała. I odkryła swą nieskoń-
czoną zdolność do kochania, zdolność do kochania
jego. Przycisnęła bliz˙ej kolana, usiłując powstrzymać
szloch.
– Dlaczego przepraszasz dopiero teraz? – zapy-
tała.
– Chciałem cię przeprosić przez cały dzień, ale
byłem zawalony robotą. Nie powinienem podwaz˙ać
twoich kompetencji w obecności wszystkich, jak to
miało miejsce tego ranka. Przepraszam.
Więc wcale nie chodzi mu o tamto wydarzenie
sprzed tygodnia! Jak mogła myśleć, z˙e to za to
przeprasza? Po całym tygodniu? Było, minęło.
Tamtej nocy zostawił ją i pobiegł ratować Torresa.
80
OLIVIA GATES
Ruszyła za nim, by mu pomóc. O świcie, gdy stan
męz˙czyzny został ustabilizowany, wyszli ze szpitala,
a ona odwróciła się do niego, potrzebując jego ciepła
i siły bardziej niz˙ kiedykolwiek. On jednak skierował
się bez słowa do namiotu. Od tej pory rozmawiał z nią
tylko o pracy.
Wmawiała sobie, z˙e unika jej dlatego, z˙e, podob-
nie jak ona, ledwo jest w stanie oddychać, bo chciałby
czegoś więcej, ale boi się, z˙e przeszkodziłoby to im
w pracy.
Okłamywała siebie. To były tylko poboz˙ne z˙ycze-
nia. Ulegał jej jedynie wówczas, gdy brała go przez
zaskoczenie albo kiedy był bezradny, emocjonalnie
i fizycznie.
Dobrze, najwyz˙szy czas przestać być głupią. Prze-
prosił za dzisiejszy incydent? Nie sprawiał jednak
wraz˙enia, z˙e mu przykro. A powinien.
– Uwaz˙asz, z˙e zrobiłeś źle, publicznie podwaz˙a-
jąc moje kompetencje, czy w ogóle je podwaz˙ając? –
Zamrugał oczami. Ośmielona mówiła dalej: – Nie
wciskaj mi tu kitu, Javier. Dałam ci swój z˙yciorys.
Jeśli nie zadałeś sobie trudu, z˙eby go przeczytać, to ci
powiem, co w nim się znajduje. Otóz˙ spędziłam
ostatni rok staz˙u na oddziale intensywnej terapii, więc
chyba mam więcej doświadczenia niz˙ ty.
– Savannah...
– I wcale nie jest ci przykro, bo oboje wiemy, z˙e
dla ciebie jestem piątym kołem u wozu. Więc daruj
sobie to marne tłumaczenie, dobrze?
– Savannah...
– Pozwól, z˙e powiem ci, co zrobię. Otóz˙ po-
zostanę do końca tej misji, musisz więc jakoś
81
KOLUMBIJSKI LEKARZ
wytrzymać ze mną jeszcze przez siedem tygodni,
udając, z˙e mnie nie ma. Do diabła, po prostu dalej
udawaj, z˙e mnie tu nie ma, i wszystko będzie
świetnie. Dobrze?
– Czy pozwolisz mi powiedzieć chociaz˙ jedno
słowo?
– Nie. I wiesz, co moz˙esz zrobić z tymi tak zwa-
nymi przeprosinami?!
– Ty zrobisz z nimi, co zechcesz, poniewaz˙ juz˙ je
otrzymałaś.
– Rewelacja! Najpierw upokarzasz mnie publicz-
nie, a potem przepraszasz na osobności!
– Juz˙ wycofałem swoje słowa publicznie, powie-
działem im, z˙eby zlekcewaz˙yli moje wytyczne, a zre-
alizowali twoje, i z˙e idę cię przeprosić.
– Nieprawda!
– Uwaz˙asz, z˙e kłamię? Z
˙
e nie umiem przyznać,
z˙e się mylę? Myślisz, z˙e mój szowinizm jest nie-
uleczalny?
Posłała mu niedowierzające spojrzenie. Przyciąg-
nij go do siebie, pocałuj, pomyślała. Spokój!
Roześmiał się znowu.
– Zapytaj, kogo chcesz, a to potwierdzi. Po
prostu się zapomniałem. Moje słowa były niewy-
baczalne, nawet gdybyś się myliła, a nie myliłaś
się. Wybaczysz mi?
Pochyliła głowę.
– Przestań bez przerwy zmieniać zasady. Juz˙ nie
nadąz˙am.
– Ja nie...
Uniosła głowę.
– Nie wytrzymam juz˙ tej huśtawki emocjonalnej.
82
OLIVIA GATES
Nie zaczynaj zachowywać się tak, jakbym nie była
dla ciebie wybrykiem natury, wyblakłym wspomnie-
niem, jedną z najbardziej zbytecznych rzeczy na
świecie. Bądź konsekwentny, dobrze?
Javier poczuł wstyd. Czy naprawdę wierzyła w te
wszystkie bzdury? Jej wzrok mówił, z˙e tak. Madre de
Dios!
– Przestań! Nigdy czegoś takiego nie powiedzia-
łem! Zbyteczna? – Roześmiał się z niedowierza-
niem. A potem nagle się zastanowił. Moz˙e i nie mówił
takich rzeczy, ale czy ich nie myślał? Jak mógł być
tak okrutny?
– Nie martw się, to nie tylko twoja opinia. Jesteś
w dobrym towarzystwie. Mój ojciec, moi eks, nawet
moja matka. Wiesz, co ona... Zaraz, przeciez˙ ty nie
wiesz nic o mojej matce. Ani o mnie. I dałeś mi jasno
do zrozumienia, z˙e nie chcesz wiedzieć. Zresztą,
dlaczego miałbyś chcieć? To nic waz˙nego.
– Savannah, na miłość boską, zaczynasz bredzić.
– Tak, biedna bogata dziewczynka uz˙alająca się
nad sobą. Nie przejmuj się mną, dobrze? Z
˙
yj sobie
tak, jak z˙yłeś, a mnie zostaw w spokoju. To jest to, co
wychodziło ci dotąd najlepiej, więc tak trzymaj!
Czy to moz˙liwe, z˙eby miała tak niskie poczucie
swojej wartości? To wydawało się nieprawdopodob-
ne. A nawet gdyby tak było, to na pewno nie przez
niego!
Nie myśl o tym. Skup się. Dobrze się zastanów.
To moz˙e być szansa, z˙ebyś zrozumiał ją i powody,
dla których tu przyjechała. Ich romans rozkwitł
zaraz po jej rozwodzie. Czy potem nastąpiła jeszcze
jedna klęska, jeszcze jedno zerwanie – z Markiem?
83
KOLUMBIJSKI LEKARZ
Musiała być z nim cały ten czas i... Nie myśl. Wy-
pchnij te obrazy ze swojej głowy. I to juz˙.
– Dobrze. Ostatnie dni były dla ciebie trudne...
– Faktycznie, ale co z tego? Były tez˙ najlepsze
w moim z˙yciu, więc to tez˙ sobie daruj. Przestań
sugerować, z˙e tego nienawidzę, z˙e wyjadę. Przestań
czekać, az˙ to zrobię. Wystarczy, Javier!
Czy robił to wszystko, co mu zarzucała? Tak, robił.
Po kryzysie Torresa przez następne dni skrywał ze
wszystkich sił, z˙e czeka, az˙ wyjedzie.
Ale ona nie wyjechała, chociaz˙ powinna. Pierwsze
cztery dni pracy ponad siły, ciągłego zagroz˙enia,
krótkiego snu i limitowanych racji z˙ywnościowych
powinny ją do tego nakłonić. Straciła na wadze
i zbladła do końca drugiego dnia. Oczywiste tez˙
było, z˙e jest w szoku. Takie nagromadzenie cierpienia
było czymś, czego dotąd nie mogła sobie nawet
wyobrazić. Do diabła, nawet on nie był na to przy-
gotowany. I miała kilka kryzysów, ale zawsze je
pokonywała.
Trzy następne dni pokazały, z˙e potrzeby były
znacznie większe, niz˙ przewidywali. Nawet on, naj-
bardziej doświadczony, najtwardszy z nich czuł, z˙e to
wszystko zaczyna go przerastać. Dlaczego nie przero-
sło to jej? Dlaczego mówiła, z˙e to najlepszy okres jej
z˙ycia?
Musi to wyjaśnić.
A jeśli przyjechała tutaj w poszukiwaniu sensu
z˙ycia? W takim razie przez swój sceptycyzm i dezap-
robatę podkopywał jej morale, jej wysiłki. Nie miał
prawa tego robić, nawet jeśli popadał w szaleństwo,
będąc blisko niej.
84
OLIVIA GATES
Wyciągnął do niej ręce. Odsunęła się, wstała
i zaczęła biec do szpitala. Kilkanaście kroków dalej
przystanęła.
– Pospiesz się. Chcę widzieć, jak się przede mną
kajasz w obecności innych.
– To jest nasza lista przyjęć? Który sadysta to
ułoz˙ył? – Alonso rzucił kartkę, spoglądając na Javie-
ra i Savannah.
Elvira roześmiała się.
– Dam ci trzy wskazówki. Sadysta jest duz˙y, sypia
po cztery godziny na dobę i posiada niespoz˙ytą
energię.
– Tak właśnie podejrzewałem – mruknął Alonso.
– Według tego grafiku przez następne dziesięć go-
dzin będę pracował na trzech stołach operacyjnych
naraz!
Javier wzruszył ramionami.
– I co z tego? Jeden anestezjolog, trzy stanowiska
anestezjologiczne. Sam policz. To się musiało stać.
Przedłuz˙yliśmy pobyt w Cundinamarce na następne
dwa tygodnie, ale wciąz˙ mamy przed sobą ponad
osiemset operacji.
– Ja ci pomogę – zapewniła Caridad Alonsa.
Męz˙czyzna przewrócił oczami.
– Ty? Nie rozśmieszaj mnie!
Savannah zrobiło się gorąco. Alonso był naprawdę
miłym facetem, towarzyskim, kompetentnym i od-
danym. Ale do tego równiez˙ głupim. Moz˙e niezły
kopniak poprawi jego zdolność postrzegania. Albo
moz˙e to Caridad potrzebuje klapsa. Co ona wyprawia,
narzucając się męz˙czyźnie, który nie...
85
KOLUMBIJSKI LEKARZ
Och? Więc chcesz dawać klapsy kobietom, które
usychają z powodu nieodwzajemnionej miłości?
W takim razie najpierw powinnaś dać klapsa sobie.
Mimo wszystko to, z˙e Caridad ma niedostatecznie
rozwinięty instynkt samozachowawczy, nie oznacza
jeszcze, z˙e Alonso moz˙e ją tak traktować. Jego ko-
mentarz był nieprzyjemny!
Savannah została wyrwana z zamyślenia przez
Javiera, który poderwał się na równe nogi i spojrzał
gniewnie na Alonsa. Następujące po tym chwile
absolutnej ciszy zostały przerwane przez jego niski
głos. Déjà vu. Javier ratujący ją tamtej nocy, roz-
prawiający się z jej napastnikami...
– W tej chwili ją przeproś.
Alonso podskoczył. Savannah zrobiło się go z˙al.
Niewiele rzeczy było równie przeraz˙ających jak Ja-
vier ogarnięty zimnym gniewem. A teraz był rozsier-
dzony. Kaz˙da forma znęcania się nad kobietami tak
na niego działała. Jego brutalność wobec jej napast-
ników była tego świadectwem. Kolejny dowód otrzy-
mała kilka minut temu, kiedy publicznie płaszczył się
przed nią w pokucie za swój wcześniejszy atak. Nie
chciała, by przybierało to takie rozmiary. Nie chciała
mieć jeszcze więcej powodów, by go kochać.
– Javier...
– Przeproś, i to juz˙! A jeśli powtórzy się to jeszcze
raz, przekonasz się, jak dobrą pielęgniarką jest Cari-
dad, kiedy będzie opatrywała ci rany.
– Nie miałem na myśli...
– Proszę, panie doktorze, nie trzeba...
Javier przerwał im obojgu.
– Nie obchodzi mnie, co miałeś na myśli, Alonso.
86
OLIVIA GATES
I nie masz racji, Caridad, trzeba. To musi się skończyć
raz na zawsze. Przykro mi tylko, z˙e nie zareagowałem
wcześniej. Mam nadzieję, z˙e mi to wybaczysz.
Miguel, Luis i Elvira zaczęli się wycofywać. Sa-
vannah tez˙ wstała. Nie miała najmniejszej ochoty
uczestniczyć w kolejnym przedstawieniu. Z
˙
artowała
z Javiera posypującego głowę popiołem, ale wiła się,
kiedy faktycznie to zrobił. Pragnienie zemsty było jej
obce.
Ciche polecenie Javiera zatrzymało ich.
– Zostańcie na miejscach. Skoro wszyscy słysze-
liście, jak ją obraz˙a, powinniście tez˙ usłyszeć, jak
przeprasza.
Alonso podszedł wolno do Caridad.
Nie chcę tego widzieć, pomyślała Savannah, tłu-
miąc łzy. Zamknęła oczy, po czym je otworzyła.
Popatrzyła na bladą twarz Alonsa, chude, zgarbione
ciało, pełne bólu oczy patrzące na pochyloną czarną
głowę Caridad, i nagle to do niej dotarło... Niewiary-
godne, ale nie pozostawiające wątpliwości. Jak to się
stało, z˙e do tej pory tego nie zauwaz˙yła? Jak wszyscy
mogli tego nie dostrzec?
Alonso kocha Caridad!
– Przepraszam. Naprawdę bardzo mi przykro. Ja po
prostu... – Szloch pielęgniarki zagłuszył dalszy ciąg.
Dosyć. Savannah zerwała się na równe nogi i klas-
nęła.
– Wydaje mi się, z˙e wystarczy aktów skruchy jak
na jeden dzień. Nawet na cały nasz pobyt tutaj. Co wy
na to, z˙eby wziąć się do roboty?
– Świetny pomysł – stwierdził Luis. – Mam tej
nocy dziesięć róz˙nych zabiegów.
87
KOLUMBIJSKI LEKARZ
– Dziesięć? I ty uwaz˙asz, z˙e jesteś zawalony
robotą? – roześmiała się Elvira. – Ja mam cztery
histerektomie, osiem podwiązań jajników i dwie
cesarki!
– Przynajmniej skończysz i sobie pójdziesz –
westchnęła Nikki. – Ja, Caridad, Gideon i Alberto
zostajemy z pacjentami do białego rana!
– Pochwaliłbym się, z˙e mam najwięcej roboty, ale
nie zrobię tego – stwierdził Miguel. – Będę cierpiał
w milczeniu!
Savannah roześmiała się i napotkała zagniewane
spojrzenie Javiera. Nachylił się do niej i wyszeptał:
– Niepotrzebnie mu przerwałaś. On naprawdę po-
sunął się za daleko.
Nie było gniewu w jego głosie. Szukał jej ap-
robaty.
– Zgadzam się. A twoja reakcja była rycerska
i sprawiedliwa. Ale to nie był najlepszy moment.
– Por Dios, Savannah. To było o wiele gorsze od
tego, co zrobiłem rano. Bez przerwy ją ranił.
– Tak, ale zanim wymierzyłeś mu karę, mieliśmy
jednego przygnębionego członka zespołu. Teraz na-
tomiast mamy dwoje. Niezbyt rozsądne, biorąc pod
uwagę, z˙e czeka nas cięz˙ka noc.
Zadarł głowę i spojrzał w sufit.
– Dios, zwykle jestem lepszym szefem. Jednak na
widok przybitej Caridad straciłem panowanie nad
sobą.
– Tak, wiem. Ale biedny Alonso...
– Biedny Alonso? Moz˙e i popełniłem błąd, z˙e go
obsztorcowałem właśnie teraz, ale w sumie miałem
rację. Nie myliłem się.
88
OLIVIA GATES
– To zalez˙y od tego, co uwaz˙asz za sprawiedliwą
karę. To dobrze, z˙e nalegałeś, z˙eby przeprosił Cari-
dad, ale chyba masz świadomość tego, co to dla niego
znaczyło? Pewnie wiesz, jak wiele z jego brawury
wynika z jego kalectwa? I zdajesz sobie sprawę, z˙e
upokorzyłeś go przed kobietą, którą kocha?
– To nie ma sensu – szepnął Javier.
Alonso wyszedł na chwilę z sali operacyjnej.
Wydawało się, z˙e Savannah go nie usłyszała. Nie
ustępował.
– Jeśli Alonso kocha Caridad, dlaczego ją tak
traktuje? Nie widzi, z˙e ona tez˙ go kocha?
– Nie, nie widzi – odparła, nie patrząc na niego.
– Ale to nie ma sensu...
Spojrzała na niego znacząco. Alonso wrócił.
– To najgorszy przypadek wrzodziejącego zapale-
nia jelita grubego, jaki widziałam w całym swoim
z˙yciu – powiedziała. – Nie byłam pewna, czy to
przypadkiem nie choroba Leśniowskiego-Crohna.
– Nie wiedzieliśmy, dopóki nie zrobiliśmy kolo-
noskopii.
– Dopóki ty jej nie zrobiłeś, dzięki Bogu. Niena-
widzę tych procedur!
– To nie był jednak Crohn? – zdziwiła się Nikki,
dołączając do nich. – Luis ma przerwę między opera-
cjami, więc mogę pomóc.
– Kaz˙da pomoc się przyda – zgodził się Javier.
– A co do twojego pytania, choroba Leśniowskie-
go-Crohna moz˙e dotyczyć całego przewodu pokar-
mowego, podczas gdy wrzodziejące zapalenie jelita
grubego atakuje tylko okręz˙nicę. To dlatego jej
89
KOLUMBIJSKI LEKARZ
usunięcie oznacza koniec choroby. W przypadku
choroby Leśniowskiego-Crohna jeśli usunie się okrę-
z˙nicę, choroba zwykle rozwija się dalej w jelicie.
Co na ogół oznacza konieczność usuwania innych
narządów, az˙ wreszcie pacjent musi się odz˙ywiać
doz˙ylnie.
– Straszne – wyszeptała Nikki.
Javier skinął głową.
– Na szczęście sen˜ora Olinda nie cierpiała na tę
chorobę.
– Jednak i tak nie miała lekko – stwierdziła Sa-
vannah. – Z
˙
ycie z wrzodziejącym zapaleniem jelita
grubego bez pomocy medycznej musiało być piek-
łem. Nikki, jeśli jesteś zainteresowana, wyjaśnię ci,
co w tej chwili robi Javier. Otóz˙ formuje z fragmentu
jelita cienkiego zespolenie jelitowe, wewnętrzny
zbiornik, który przyłączy do odbytu.
Nikki otworzyła szeroko oczy.
– Więc ona nie będzie miała ileostomii?
Javier popatrzył do góry.
– Powinna mieć tymczasową ileostomię, a po
kilku tygodniach drugi zabieg. Ale nie moz˙emy
pozwolić sobie na taki luksus, więc poprzestaniemy
na jednej operacji.
Savannah roześmiała się.
– Nie bądź takim pesymistą, Javier. Niektórzy
ludzie dochodzą do pełni zdrowia juz˙ po jednej
operacji. Wierzę, z˙e ona właśnie do nich nalez˙y.
– Miejmy nadzieję, z˙e tak – odparł. – I nie
jestem pesymistą. To raczej ty przejawiasz nad-
mierny optymizm.
– A czy to takie złe? Po co zaraz zakładać, z˙e na
90
OLIVIA GATES
pewno zdarzy się najgorszy z moz˙liwych scenariu-
szy?
Odczekał chwilę, by stłumić złość na jej beztroskę.
Coś się zmieniło podczas ich ostatniej rozmowy.
Zupełnie jakby straciła zainteresowanie nim. Czyz˙by
w końcu się od niego odczepiła? Jeśli tak, czy nie
powinien się cieszyć? Więc dlaczego czuł się tak,
jakby coś stracił?
Patrzył, jak odwróciła się do pozostałej dwójki.
Więc zakładała, z˙e skończyli juz˙ rozmowę, z˙e nie ma
juz˙ nic więcej do powiedzenia. Myliła się.
Kiedy w końcu wyszli ze szpitala, podbiegł do niej,
chwycił ją za ramiona i odwrócił do siebie.
– Myślę, z˙e jakikolwiek optymizm w naszej sytu-
acji jest ślepy, a moz˙e nawet niebezpieczny – o-
świadczył. – Do diabła, naprawdę uwaz˙asz, z˙e za-
chowanie przy z˙yciu dziecka Torresa jest szczęś-
ciem? Pewnie będzie dla ich rodziny gwoździem do
trumny. Gratulujesz sobie, z˙e utrzymaliśmy Torresa
przy z˙yciu, podczas gdy on zapewne będzie prze-
klinał nas kaz˙dego dnia swojego kalekiego z˙ycia, o ile
w ogóle będzie myślał. Gdybyśmy go nie uratowali,
jego rodzina pozbawiona byłaby tylko jedynego z˙y-
wiciela. Poniewaz˙ jednak go uratowaliśmy, będzie się
musiała nim opiekować. W kraju, w którym nie ma
systemu opieki społecznej ani programów rehabilita-
cyjnych, będzie to niewyobraz˙alny cięz˙ar...
Savannah przerwała ostrym głosem jego tyradę.
– Więc co my tu w ogóle robimy? Dlaczego nie
zostawimy tych ludzi bez z˙adnej pomocy, nie po-
zwolimy, z˙eby śmierć ich wybawiła z ich nieszczęs-
nego połoz˙enia?
91
KOLUMBIJSKI LEKARZ
– Robimy, co moz˙emy, ale nie wolno nam po-
grąz˙ać się w samozadowoleniu, musimy zdawać so-
bie sprawę, kiedy nasze działania przynoszą więcej
złego niz˙ dobrego...
Nagle ogarnął go z˙al, zdał sobie bowiem sprawę
z upływu czasu. Za siedem tygodni Savannah wyje-
dzie, zostawiając go samego.
– Pamiętasz, jak powiedziałaś, z˙e musimy robić
wszystko, co w naszej mocy? Cóz˙, to nie wystarczy.
Robimy to tylko dlatego, z˙e to jest jedyna rzecz, jaką
moz˙emy. – Roześmiał się gorzko. – I dlaczego mó-
wię my i nasza? Nie ma tutaj my i nasza. To nie jest
twój kraj ani twoi ludzie. Ty jesteś tu tylko chwilowo,
bawisz się w filantropię. Moz˙esz sobie pozwolić na
optymizm. Potem i tak wyjedziesz.
W jej oczach pojawiły się łzy.
Znów ją zranił! Dlaczego?
Nie chciał, nigdy. Naprawdę? Nigdy nie chciałeś
jej zranić tak mocno, jak ona zraniła ciebie? Nie. Nie!
Chciał. I nie kochał jej...
Dios, madre de Dios... Kochał ją. Kocha!
To było coś nowego. Wcześniej był tylko zniewo-
lony przez tę zmysłową kobietę, która uczyniła go
niewolnikiem namiętności. Jego serce pozostało bez-
pieczne i nietknięte.
Teraz, po tygodniu spędzonym razem, było ina-
czej. Czy to ona się zmieniła, czy on był przedtem
ślepy? Ale co z tego? Przyjechała tu do pracy, by
odnaleźć siebie. Wygląda na to, z˙e juz˙ go nie pragnie.
A przebywanie tak blisko niej nie pozwala mu się
skupić. Tego ranka popełnił powaz˙ny błąd, który
mógł kosztować z˙ycie pacjenta. Potem popełnił na-
92
OLIVIA GATES
stępny, który zranił jego przyjaciela. Ją tez˙ zranił.
Wyciągnął do niej ręce, nie wiedząc, jak ukoić jej ból.
– Savannah, nie płacz. Tak mi przykro...
Odsunęła się od niego.
– Moz˙e i będę tu przez krótką chwilę, ale wierzę,
z˙e moja praca ma sens. Z
˙
e to, co robimy my wszyscy,
ma sens. I nikt nie moz˙e przewidzieć, co będzie
dobrodziejstwem dla innych ludzi, a co przekleńst-
wem. Byłam upragnionym dzieckiem urodzonym
w dostatku. Zapytaj moją matkę, a powie ci, z˙e to
przeze mnie jej małz˙eństwo się rozpadło. Zapytaj
mojego ojca, a powie ci, z˙e jestem utrapieniem jego
z˙ycia. Dziecko Torresów moz˙e być promyczkiem
nadziei. Kto wie? Wiem jedno – gdybym nie miała
nadziei, w ogóle nie chciałabym z˙yć!
93
KOLUMBIJSKI LEKARZ
ROZDZIAŁ SIÓDMY
– I ty to nazywasz z˙yciem?
– Jeszcze nie zginęłam – odpowiedziała.
– Zginiesz za chwilę! – Luis roześmiał się upior-
nie.
– Zobaczymy. Tam, gdzie jest z˙ycie, jest nadzieja.
A ty mi nie przeszkadzaj. O, proszę! Następny poziom
i dodatkowe z˙ycie. Osiągnęłam najlepszy wynik! Hura!
– Co ty robisz? – Popatrzył na nią w zdumieniu,
gdy zamknęła telefon, kończąc grę. – Chcę rewanz˙u.
Jesteś to winna rodzajowi męskiemu!
Śmiech Savannah przerwał jego lamenty.
– Nic nikomu nie jestem winna! A teraz wybacz,
ale muszę pobiec do dziewczyn powiedzieć im, z˙e cię
pokonałam.
Luis zatrzymał ją, kładąc jej rękę na ramieniu.
– Pokonałaś mnie juz˙ dawno, querida.
Nagle w jego oczach ujrzała blask. Jak to się stało?
Na pewno go do tego nie zachęcała. A moz˙e Luis
ubzdurał sobie, z˙e droga jest wolna, skoro Javier
sprawiał wraz˙enie, jakby go nie obchodziła?
– Wiesz, z˙e moz˙esz mnie mieć w kaz˙dej chwili?
– zapytał tymczasem Luis, chwytając ją za rękę.
Popatrzyła na niego, jakby widziała go po raz
pierwszy w z˙yciu. Przystojny, wysoki, wysportowa-
ny, męski. Ale nie dla niej. Cofnęła dłoń.
– Nie jestem zainteresowana. Ale dziękuję za
propozycję. Nie muszę ci mówić, z˙e większość kobiet
czułaby się wyróz˙niona. Sam o tym najlepiej wiesz.
Skromny uśmiech przemienił się na jego twarzy
w wyraz rozczarowania.
– Ktoś czeka na ciebie w domu?
Czy on z˙artował?
– Ktoś jest tutaj.
– Javier?
– Zdziwiony? Myślałam, z˙e to oczywiste?
– Nie dla mnie. Gdybym myślał, z˙e tez˙ go prag-
niesz, nigdy bym nie wyszedł z tą propozycją.
– Tez˙? Javier mnie wcale nie pragnie! – W tej
chwili była tego bardziej pewna niz˙ kiedykolwiek
indziej.
– Zgadza się, on ciebie nie pragnie. On po prostu
za tobą szaleje.
Naprawdę? W takim razie musi być bardziej nie-
świadoma niz˙ myślała, skoro zauwaz˙yła coś wręcz
przeciwnego.
Od afrontów i przeprosin trzy tygodnie temu na-
stawienie Javiera do niej zmieniło się diametralnie.
Dezaprobata i niechęć ustąpiły miejsca szacunkowi,
uznaniu dla jej kompetencji, a wręcz czułości grani-
czącej z pobłaz˙liwością. Traktował ją niczym starszy
brat! To utwierdziło ją w przekonaniu, z˙e przestał być
nią zainteresowany. Westchnęła z rezygnacją.
– Naprawdę myślę, z˙e się mylisz.
Luis wykrzywił usta.
– Nie. Męz˙czyźni zawsze wyczuwają takie rze-
czy. Inna sprawa, z˙e Javier nie jest zbyt dobry
w ukrywaniu uczuć. Zastanawiam się, dlaczego ty
95
KOLUMBIJSKI LEKARZ
tego nie dostrzegasz. Ale on musi ulegać temu same-
mu błędnemu przekonaniu, z˙e ty nie jesteś zaintereso-
wana.
– Jak on moz˙e nie wiedzieć, skoro ja... – Wy-
starczy, Luis nie musi wiedzieć wszystkiego.
Ale... czy to moz˙e być prawda? Czy Javier wciąz˙
jej pragnie? Od dawna nie dawała mu z˙adnego znaku,
z˙e jest nim jeszcze zainteresowana. Była zbyt zajęta
kochaniem go i uz˙alaniem się nad sobą.
Czyz˙by myślał, z˙e zmieniła zdanie? To ma sens.
Jej intencje faktycznie się zmieniły. W przeszłości
pragnęła czegokolwiek, co było z nim związane.
W tej chwili kochała go i chciała wszystkiego.
Wygląda na to, z˙e będzie musiała pierwszy ruch
wykonać sama. Musi znowu wziąć sprawy w swoje
ręce.
– Hm... – Chrząknięcie Luisa wyrwało ją z zamy-
ślenia. – Zostawię cię z twoimi... marzeniami.
Nagle zaniepokojona, zatrzymała go.
– Luis...?
– Nie przejmuj się mną, Savvy. Jakoś to przez˙yję.
– Mrugnął do niej. Bez wątpienia przez˙yje. Zawsze
był otoczony wianuszkiem kobiet. – Cieszę się, z˙e
coś poz˙ytecznego wyniknie z mojej propozycji.
Walcz o niego.
– Masz to jak w banku! – Roześmiała się z ulgą.
Ledwo Luis wyszedł, cała jej radość wyparowała.
Coś jest nie tak. Rozejrzała się. Szpital był połoz˙o-
ny dwieście metrów od ich obozowiska, co dawało
trochę przestrzeni między pacjentami a ich kwatera-
mi. Wszystko szło normalnie. Za kilka godzin mają
wyruszyć w drogę.
96
OLIVIA GATES
Popatrzyła na las. Znajdował się kilkaset metrów
od obozu, odkąd przenieśli się po tym, jak jaguar
wykazał zbyt wielkie zainteresowanie zawartością
namiotu Javiera. Tam tez˙ nic nie było. Więc co się
dzieje? Jeszcze raz rozejrzała się, szukając powodu
nagłej zmiany nastroju, ale i tym razem nie dostrzegła
nic niepokojącego.
W takim razie to musi być jakiś wewnętrzny
niepokój. Zastanowiła się. Luis chyba po prostu
pomylił przyjaźń Javiera z poz˙ądaniem. Javier pew-
nie tak się zachowywał, bo miał wyrzuty sumienia.
Przestań. Wyjdź z załoz˙enia, z˙e Luis jednak ma
rację.
Jest tylko jeden sposób, by się o tym przekonać.
Trzeba iść tym tropem, nie bojąc się, z˙e znów zostanie
pokonana. I to juz˙. Zwłaszcza z˙e Javier właśnie idzie
w jej kierunku. Uśmiechnęła się i pospieszyła, by go
spotkać w połowie łąki, na której rozłoz˙yli obozowis-
ko. Nagle zobaczyła, z˙e jest wzburzony.
Pokazał gestem, by poszła za nim, po czym odwró-
cił się i pobiegł w kierunku szpitala. Boz˙e, coś się stało!
Zwolniła, kiedy ujrzała chłopca stojącego przy
wejściu. Juan! Przyszedł, aby się poz˙egnać? Kochany
chłopak, przychodził codziennie, przynosząc im
w prezencie chontaduros, czerwono-z˙ółte owoce
wielkości śliwek. Jej serce zabiło z radości, a potem
z przeraz˙enia, kiedy się odwrócił. Bok jego głowy był
cały we krwi.
Chłopiec rzucił się jej w ramiona. Próbowała go
odsunąć, by mogła przyjrzeć się ranie.
– Gdzie jesteś ranny? Jak to się stało? – Jedyną
odpowiedzią był narastający szloch.
97
KOLUMBIJSKI LEKARZ
Pojawił się Javier z apteczką. Przyłoz˙ył opatrunek
do rany chłopca, zatamowując krwawienie. Zawołał
pozostałych członków zespołu, po czym dał znak, by
wsiadali do samochodów. Savannah i Juan wskoczyli
do jego dz˙ipa. Dopiero gdy ruszyli z piskiem opon,
przyszedł czas na wyjaśnienia.
– Starszy brat Juana został postrzelony.
Savannah zakręciło się w głowie.
– W jakim jest stanie? – wyszeptała. – Dla-
czego?
– W powaz˙nym. Miejscowe oddziały robiły na-
bór.
– Nabór? Ale przeciez˙ José ma zaledwie piętnaś-
cie lat!
Javier milczał przez dłuz˙szą chwilę. Kierował
lewą ręką, prawą otaczając Savannah i małego. Kiedy
popatrzył na nią, jego oczy były pełne złości i z˙alu.
– Niektórzy są jeszcze młodsi. Wyciąga się ich ze
szkół, zabiera rodzinom.
Zapadła cisza. A potem Javier znów się odezwał.
– Tak właśnie zginęła Bibiana.
– Bibiana?
– Moja najstarsza siostra.
Nigdy jej o tym nie mówił. Wtuliła twarz w jego
szyję. Chciała go objąć, ale nie mogła. Trzymała
przeciez˙ Juana. Ciszę przerywał jedynie szloch małe-
go. Javier wciąz˙ próbował uspokajać ją i chłopca,
jego potęz˙na ręka trzymała ich oboje. Co on musiał
czuć!
– Bibiana była nauczycielką – wyjaśnił w końcu.
– Opuściła nasz względnie bezpieczny dom w Neivie
i pojechała do Putumayo, jednej z południowych
98
OLIVIA GATES
prowincji Kolumbii, w której koczowały setki tysięcy
wysiedlonych. Bibiana wierzyła, z˙e dzięki edukacji
moz˙na polepszyć los młodych, zwłaszcza dzieci,
które były wcielane siłą do oddziałów partyzanckich.
Zwykle groźba przemocy i obietnica pieniędzy i przy-
wilejów czyniła z nich ich ludzi. Uzbrojeni męz˙czy-
źni terroryzowali uczniów i zabijali nauczycieli... Ci
dranie nie uwaz˙ają jednak edukacji za niepotrzebną,
kiedy przybiegają do nas po pomoc! Bibiana była
jednym ze stu dwudziestu pięciu nauczycieli zabitych
w Putumayo. Trzystu sześćdziesięciu innych zostało
wygnanych.
Czyz˙by podąz˙ał śladami swojej siostry? Nagle
wszystko stało się jasne. Nic dziwnego, z˙e traktował
ją jak kogoś bezuz˙ytecznego.
Zatrzymali się przed szkołą w San Carlos, wy-
skoczyli z dz˙ipa, chwycili sprzęt medyczny i wbiegli
do środka. Po drodze mijała ściany podziurawione
przez kule, zniszczone ławki i krzesła. Usiłowała
jakoś dać odpór temu, co widziała. Była odrętwiała,
wszystkie czynności wykonywała automatycznie.
Zajmij się Juanem. Idź do Joségo. Na wściekłość
i płacz przyjdzie czas później.
José lez˙ał z głową na kolanach jednej z nauczycie-
lek. Pochylili się nad nim. Javier odszukał puls
chłopca.
– Z
˙
yje – odetchnął z ulgą. – Do roboty. Przygo-
tować krew do transfuzji.
– Ciśnienie pięćdziesiąt pięć na trzydzieści – rze-
kła Caridad. – Puls sto dziewięćdziesiąt. Dzieciak
jest w szoku.
Savannah skrzywiła się.
99
KOLUMBIJSKI LEKARZ
– Rany brzucha. Widzę trzy otwarte rany. Kule
duz˙ego kalibru, sądząc z wielkości. Strzelano do
niego z bliska.
– Trzeba załoz˙yć sondę nosowo-z˙ołądkową – po-
wiedział Alonso.
– Najwaz˙niejsze to zatamować krwawienie – u-
znał Javier. – I nie dopuścić do hipotermii. Znajdźcie
gniazdko i umieśćcie go na kocu elektrycznym.
Gdy jego polecenie zostało wykonane, odezwał się
Miguel.
– Nie mamy czasu, z˙eby go przewieźć do szpitala.
Musimy go ustabilizować tutaj.
Javier skinął głową i przystąpili do działania.
W kilka minut z ławek zaimprowizowali stół opera-
cyjny, po czym połoz˙yli na nim lez˙ącego na kocu
elektrycznym chłopca.
– Przynieście aparat do autotransfuzji – powie-
dział Miguel. – Jest w furgonetce.
To urządzenie słuz˙yło do odzyskiwania krwi utra-
conej podczas operacji. Savannah i Javier pobiegli do
furgonetki. Po powrocie zobaczyli, z˙e Alonso rozpo-
czął usypianie pacjenta.
– Jego stan się pogarsza. Pospieszmy się!
Rozpaczliwy okrzyk Alonsa sprawił, z˙e natych-
miast przystąpili do pracy. Miguel zrobił pierwsze
nacięcie, rozpoczynając laparotomię. Javier i Savan-
nah przygotowywali do uz˙ytku aparat, spodziewając
się znacznej utraty krwi. Miguel otworzył jamę brzu-
szną, próbując powstrzymać krwawienie.
– Madre de Dios, nic nie działa. Nigdy nie widzia-
łem az˙ tak rozległych obraz˙eń, tak ogromnego krwa-
wienia...
100
OLIVIA GATES
– Odszedł – rzekł nagle Alonso.
Te słowa napełniły wszystkich rozpaczą. Savannah
popatrzyła na Javiera. Jego oczy błyszczały od łez.
– Moz˙e przeprowadzimy defibrylację? – zapy-
tała.
Znała odpowiedź. To nic nie da. Josému juz˙ nie
moz˙na było pomóc. Nie moz˙na mu było pomóc od
samego początku. Wszyscy to wiedzieli. Mimo to
próbowali.
Mówiła, z˙e muszą robić wszystko, co w ich mocy.
I z˙e trzeba mieć nadzieję na lepsze. Czy naprawdę
w to wierzyła? Czy myślała, z˙e jest na to gotowa?
Moz˙e jednak to Javier miał cały czas rację? Moz˙e dla
niej to był tylko jej osobisty test, sprawdzanie granic
swoich moz˙liwości, po którym nastąpi powrót do
kokonu bezpieczeństwa i luksusu. Znów bez celu.
Bez Javiera...
I co z tego? Cokolwiek się stanie, przynajmniej
miała wybór i wygląda na to, z˙e jest jedyną wokół,
która go ma. Wybór. Najwyz˙szy luksus.
Popatrzyła po raz ostatni na nieskazitelną, młodą
twarz Joségo i zrozumiała, z˙e on nie miał wyboru
i zapłacił za to najwyz˙szą cenę. Ale czegoś ich
nauczył. Tak, José, teraz rozumiem, pomyślała. I zo-
stanę tutaj...
– Pozostanie tutaj jest w tej chwili niemoz˙liwe!
Javier nie mógł uwierzyć, z˙e to powiedział. Nie
mógł uwierzyć, z˙e to on właśnie prosi o odpoczynek.
Savannah nie tylko chciała kontynuować ich misję po
tym wszystkim, co się stało, ale chciała ją kon-
tynuować natychmiast.
101
KOLUMBIJSKI LEKARZ
– Dlaczego nie? – Jej ręce spoczęły na biodrach.
Zeszczuplała. To czyniło ją jeszcze bardziej pocią-
gającą. Och, dobrze! Wszystko czyniło ją w jego
oczach bardziej pociągającą. Nie do wiary. Byli
w szkole, otoczeni przez zniszczenie, rozpacz
i śmierć. A mimo to jedyne, czego teraz pragnął, to
zamknąć drzwi klasy i przyprzeć ją do nich. Wypuścił
powietrze.
– Nasi ludzie są wyczerpani. Ostatnie cztery tygo-
dnie nie miały nic wspólnego z tym, czego się
spodziewali.
– Ale nasz plan diabli wzięli! Nie mamy czasu do
stracenia!
Miał wielką ochotę rzucić się na nią i pieścić do
utraty tchu. Ona tez˙ tego pragnęła. Widział to w jej
oczach, kiedy szedł zawołać ją do José.
Ale co to zmieniało? Odkąd przestała otwarcie
interesować się jego osobą, usiłował wmówić so-
bie, z˙e powinien się z tego cieszyć i darzyć ją sza-
cunkiem, podziwem i wdzięcznością za to, z˙e ma
ją przy sobie.
A potem ona nagle znów zaczęła mu okazywać
zainteresowanie. Pytanie tylko, czy było ono praw-
dziwe, czy Savannah po prostu była sfrustrowana?
Dios, czy to właśnie dlatego męz˙czyźni mają ataki
serca?
Zazdrość. Zaznał jej juz˙ przedtem, wyobraz˙ając
sobie Savannah z Markiem, z innymi męz˙czyznami,
odkąd ją opuścił. Ale nie mógł mieć do niej pretensji
i nie miał prawa być zazdrosny. A jeśli ona znowu go
pragnie? Cztery tygodnie z nią. To nie było tylko
pragnienie. Ona jest jego ocaleniem. Czy nie oznacza
102
OLIVIA GATES
to, z˙e odejście od niej okaz˙e się tym razem dla niego
fatalne?
– Javier? Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
– Jasne, z˙e tak! Mam nadzieję, z˙e nie będziemy się
o to kłócić. Pozwól mi podjąć tę decyzję. Dla dobra
całego zespołu.
– Odpoczynek przyda się nam wszystkim, ale
powinniśmy juz˙ być w San Vicente del Caguán.
Zbaczanie z trasy...
– Nie zboczymy z trasy. Neiva lez˙y dokładnie na
naszej trasie. Potrzebujemy kilku dni na dojście do
siebie. Nie będzie z˙adnego poz˙ytku z przepracowa-
nych, zmęczonych ludzi. To przyniesie więcej złego
niz˙ dobrego.
– Dobrze – westchnęła. – Masz rację. Oczywiś-
cie. Ja tylko... – Jej oczy wypełniły się łzami. – Ja
tylko... chciałam się czymś zająć. Kiedy odpoczy-
wasz, róz˙ne głupie myśli przychodzą ci do głowy...
Cztery tygodnie temu nie uwierzyłby, z˙e nadej-
dzie taki dzień, z˙e Savannah będzie tutaj z nim.
Nie spodziewał się tez˙, z˙e ją jeszcze mocniej poko-
cha!
– Zatrzymamy się w Neivie? – wyrwał go z za-
myślenia jej głos. – W twoim rodzinnym mieście?
Spotkasz się z rodziną? Weźmiesz mnie ze sobą?
Potrząsnął głową.
– Juz˙ zadzwoniłem i zarezerwowałem wszystkim
miejsca w jednym z najlepszych hoteli w mieście.
– Ach tak! Więc juz˙ podjąłeś decyzję, ani myśląc
zapytać mnie o zdanie!
– Tak, wziąłem sprawy w swoje ręce – przyznał.
– Zamierzasz mnie za to ukarać?
103
KOLUMBIJSKI LEKARZ
– Zgadłeś – odparła, zbliz˙ając się do niego. – I
nie będziesz nawet wiedział, jak i kiedy.
Oderwij wzrok. Juz˙ jesteś bezwolny. Juz˙ jesteś
o krok od całkowitego obłędu. Udało mu się jedynie
przenieść wzrok z jej twarzy na piersi.
– Więc zabezpieczyłeś mi kwaterę – rzekła za-
chrypniętym głosem. – Ale co to ma wspólnego
z wizytą u twojej rodziny? Chcę ją poznać, Javier.
Chciałabym zobaczyć twój dom.
– Zobaczymy – odrzekł wymijająco.
– Czy to oznacza, z˙e porzucamy temat? Czy z˙e
mam wybić sobie z głowy, z˙e mnie zaprosisz do
swojego domu? – zapytała kpiąco.
– Wcale nie...
– Więc zaproś mnie, Javier.
Do diabła! Zaproś ją, niech zobaczy twoje z˙ycie
takie, jakie jest. Po prostu ją zaproś, poddaj się jak
tamtej pierwszej nocy...
– Doktorze Sandoval? Musi pan podpisać świade-
ctwo zgonu.
Caridad. Po raz drugi uratowała go znad przepaści.
Tym razem jednak nie chciał się cofnąć. Miał
wielką ochotę skoczyć.
104
OLIVIA GATES
ROZDZIAŁ ÓSMY
– Jeszcze nie wszystko stracone!
Savannah usłyszała, jak śmieje się z własnych
słów.
Boz˙e! Przechodziła załamanie nerwowe! Pewnie
wyglądała na roztrzepaną, głupiutką i niepowaz˙ną.
Jej słuchacze chyba tak nie myśleli. Ich oczy zdawały
się mówić: pretensjonalna, bezmyślna i irytująca.
Przestań gadać. Odetchnij. Nie musisz walczyć
o aprobatę kogokolwiek. I tak ci to nie wychodzi.
Och, dlaczego tu przyszła? Dlaczego wymogła
na Javierze, by ją tu przyprowadził? Dlaczego nie
moz˙e przestać gadać? Dlaczego nauczyła się hisz-
pańskiego?
– Czy wiecie, ile operacji wykonaliśmy? – zapy-
tała oniemiałych słuchaczy. – Przez dwadzieścia
osiem dni dotarliśmy do dwóch tysięcy ośmiuset
pięćdziesięciu sześciu przypadków, co daje ponad sto
operacji dziennie. Powiedziałabym, z˙e to niemałe
osiągnięcie, chociaz˙ Javier bardziej niz˙ na tym kon-
centruje się na liczbie osób, którym nie zdołaliśmy
pomóc!
Ratunku! Niech ktoś ją powstrzyma. Och, dla-
czego nikt nic nie mówi? Oni w ogóle nic nie
mówili, odkąd przedstawili się jej przed hacjendą.
Potem po prostu zaprowadzili ją i Javiera do środka,
do niewielkiego salonu i teraz siedzieli stłoczeni,
będąc cichymi świadkami tego, jak robi z siebie
skończoną kretynkę.
Jej po prostu do głowy nie przyszło, z˙e moz˙e ich
być az˙ tylu! Javier mówił, z˙e ma siedmioro rodzeńst-
wa. Wygląda na to, z˙e nie liczył Bibiany. A oprócz
tego byli jeszcze jego rodzice, dziadkowie z obydwu
stron, ciotki i wujkowie, kuzyni, nie wspominając
o ich dzieciach! W sumie dawało to ponad setkę.
Przestała notować w myślach imiona około czter-
dziestego, po czym zapomniała to, co przedtem zapa-
miętała.
Jego młodszy brat – Tadeo, a moz˙e Severo? – po-
wiedział, z˙e zbierali się w pełnym składzie tylko na
specjalne okazje, takie jak chrzciny, fiesty i pogrzeby.
Powrót Javiera po ponad roku był właśnie taką spec-
jalną okazją. Nie ma co, miała szczęście!
Tadeo – czy Severo – litościwie połoz˙ył kres jej
paplaninie.
– To jest wielkie osiągnięcie. I wszyscy wiemy, z˙e
Javier jest jednym z największych w świecie pesymi-
stów.
Javier ukłonił się nonszalancko, po czym popatrzył
jej prosto w oczy. Czy moz˙na się dziwić, z˙e była na
skraju histerycznego śmiechu? Zjego winy.
– Powiedziałem Savannah, z˙e robimy przerwę
w misji, z˙eby wreszcie najeść się do syta. Macie tu
jakieś jedzenie?
Z
˙
art Javiera złamał zaklęcie, które utrzymywało
dotąd tłum, nawet dzieci, w ciszy. To, co potem
nastąpiło, moz˙na określić tylko jednym słowem:
chaos. Rozmowy, śmiechy, pytania, krzyki i wrzaski
106
OLIVIA GATES
przybierały stopniowo na sile, w miarę jak postępo-
wały przygotowania do przyjęcia.
Savannah usiłowała zaoferować swoją pomoc, ale
nikt jej nie słyszał, totez˙ w końcu dała za wygraną.
Pięć godzin później kaz˙dy skrawek przestrzeni po-
kryty był dziesiątkami talerzy z jedzeniem. Zebrani
rozeszli się po całym domu. Siedziała w jadalni, gdzie
przy stole z dwunastoma krzesłami, który miał teraz
prowizoryczne dostawki, usiłowało się zmieścić
czterdzieści kilka osób, prawie jedna na drugiej. Jej
pierwsze prawdziwe zetknięcie z kolumbijską kuch-
nią było objawieniem.
– To sancocho, jedna z naszych narodowych po-
traw – powiedziała jej matka Javiera na ucho. – Du-
szony kogut.
– Cały, z pazurami? – zapytała niepewnie Savan-
nah.
– Nie jedz, jeśli się boisz. I tak się nie zmarnuje.
– Wcale się nie boję. Pachnie bardzo zachęcająco.
Po prostu zastanawiałam się, co to jest ta kolorowa
papka!
Sen˜ora Alejandra uśmiechnęła się w odpowiedzi.
– To awokado, ryz˙ z szafranem i pieczone cias-
teczka zwane arepa.
– A to? – Savannah miała pewne podejrzenia, ale
chciała się upewnić.
– Mrówki... – odrzekła jedna z sióstr Javiera,
która miała chyba na imię Alba. – To jeszcze jedna
potrawa, której nie musisz jeść.
Tylko się nie zakrztuś! Savannah zmusiła się do
uśmiechu.
– Uwielbiam eksperymenty kulinarne!
107
KOLUMBIJSKI LEKARZ
Tadeo – zdecydowanie Tadeo – zarechotał, gdy
włoz˙yła jedną do ust.
– Poczekaj! Je się tylko chrupiący brzuszek!
Teraz jej to mówi? I czy musiał powiedzieć brzu-
szek? Z
˙
ołądek podszedł jej do gardła. Ostroz˙nie wy-
jęła mrówkę z ust. Dopiero kolejna z sióstr Javiera
– Carmela? – ją oświeciła.
– To są specjalne hodowlane mrówki, które mają
powiększone brzuszki. Myje się je, potem piecze lub
smaz˙y i podaje z serem lub miodem. Po prostu zanurz
brzuszek w miodzie i go przegryź. W smaku jest
trochę podobny do praz˙onej kukurydzy.
Faktycznie. Kiedy jej z˙ołądek uspokoił się, Savan-
nah przemogła się i posmakowało jej. Nawet bardzo.
– To tak uzalez˙nia jak popcorn! – Oblizała palce
z miodu, sięgając łakomie po następną mrówkę,
i napotykając wzrok Javiera. Jego poz˙erający wzrok.
Opuścił powieki, patrząc na jej usta, podąz˙ając za
ruchami języka, po czym sam zwilz˙ył usta językiem.
Zadrz˙ała.
Po wyjeździe ze szkoły w San Carlos, a potem
przez całą drogę do Neivy, którą spędziła obok niego
w dz˙ipie, nie zwracając uwagi na wspaniałe krajob-
razy, do szaleństwa pragnąc dotyku jego rąk i ust,
wciąz˙ miała wątpliwości.
Z
˙
adnych więcej gdybań. Luis miał rację. Javier na-
dal wciąz˙ jej pragnie. Więc dlaczego wciąz˙ się po-
wstrzymuje? Chyba rozwiała juz˙ jego obawy. Praca
na tym nie ucierpi. Ani ich efektywność jako szefów
zespołu.
Pozostaje jedno wyjaśnienie. Nie chciał zaczynać
związku, który będzie pusty i powierzchowny. Dos-
108
OLIVIA GATES
konale to rozumiała. W końcu sama kiedyś była pusta
i powierzchowna. Ale to nie znaczy, z˙e teraz taka jest.
Czy na pewno? Tak, teraz jest inna. Zdecydowa-
nie. Wreszcie wie, kim jest. I tak powinno być.
Dlaczego więc Javier nie zmienił zdania?
Tylko jedna odpowiedź wchodzi w grę. Niezalez˙-
nie od tego, jak bardzo się zmieniła, nie z˙ywi do niej
głębszych uczuć. Czyz˙by honor nakazywał mu nie
angaz˙ować się w ten związek? Na to by wyglądało.
Świetnie. Tym razem to jej nie powstrzyma. Pragnie
jej teraz, to będzie ją miał.
– Dobrze się czujesz? – zapytał Tadeo. – Chyba
jednak nie powinnaś jeść tak wielu mrówek za pierw-
szym razem.
– Nic mi nie jest. – Nie protestowała jednak, gdy
odsunął od niej talerz.
– Mam nadzieję, z˙e to bardziej przypadnie ci do
gustu – wyraziła nadzieję matka Javiera, gdy do
salonu wniesiono tace z owocami.
W kaz˙dym innym czasie Savannah zachwyciłby
widok papai wielkości arbuzów, owoców mango,
które waz˙yły po kilogramie, i kokosów, które wy-
glądały, jakby miały w sobie po trzy szklanki mlecz-
ka. Teraz jednak, gdy patrzyła na Javiera, chciała
zjeść tylko jego.
Zrozmarzenia wyrwał ją tubalny głos i aromat
kawy.
– Masz ochotę na tinto?
Odwróciła się i ujrzała przy swoim krześle ojca
Javiera.
– A co to takiego?
– To czarna kolumbijska kawa, uwaz˙ana za naj-
109
KOLUMBIJSKI LEKARZ
mocniejszą w świecie. Największy śpioch obudzi się
po niej uśmiechnięty.
Wiedziała, jakie przebudzenie wywołałoby w niej
uśmiech. Ręce Javiera na jej ciele. Na razie jednak
musi zadowolić się małą czarną.
Około północy atmosfera jeszcze bardziej się
oz˙ywiła. Wesołość tłumu przybrała histeryczne roz-
miary, kiedy kuzyni zaczęli z˙artować z siebie na-
wzajem, wywlekając jakieś wstydliwe tajemnice.
Javier okazał się prawdziwą skarbnicą wiedzy o in-
nych.
– Zastanawiam się, jak mogliśmy wytrzymać z to-
bą tyle lat! – uśmiechnął się jeden z jego kuzynów.
Javier równiez˙ się uśmiechnął.
– Moz˙e dlatego, z˙e potrzebowaliście kogoś, kto
będzie was ratował z opałów?
– Uwaz˙aj, co mówisz! – Jego starszy brat, Seve-
ro, popatrzył na niego spode łba. – Z
˙
aden młodszy
brat nigdy mnie z niczego nie wyciągał.
– Tak? A co powiesz w takim razie o tym, jak
musiałem biec całą drogę do Cali, z˙eby cię wybawić
z miłosnych opresji?
Severo zakaszlał, a wszyscy wybuchnęli śmie-
chem na widok miny jego z˙ony. Javier poczuł się więc
w obowiązku dodać:
– Miałeś wtedy dwadzieścia pięć lat i oczywiście
nie znałeś jeszcze Hermany.
Tadeo posłał mu zamyślone spojrzenie.
– Wiesz, Javier, chyba musimy cię związać. Kie-
dyś juz˙ to zrobiliśmy.
– Moz˙ecie spróbować. Uwolniłem się z waszych
amatorskich więzów w kilka minut.
110
OLIVIA GATES
– Uwaz˙aj, ostatnio trochę ćwiczyłem – ostrzegł
go jeden z kuzynów.
Javier popatrzył na niego drwiąco.
– Pamiętam, Domingo, jak kiedyś próbowałeś
naprawić samochód...
Domingo zerwał się na równe nogi.
– Przesadziłeś. Bierzmy go, chłopaki!
Przez następne kilka minut słychać było tylko
krzyki i śmiechy kilkunastu potęz˙nych męz˙czyzn,
którzy pochwycili Javiera i go związali. Savannah
przypatrywała się tej scenie z otwartymi ustami.
Jakz˙ez˙ ona im zazdrościła! Czego by nie dała, by
mieć taką moz˙liwość! Potem zanieśli go do jego
domu połoz˙onego kilka ulic dalej. Wiedzieli, z˙e tym
razem tak szybko się nie uwolni.
Nagle Savannah przyszedł do głowy pewien po-
mysł.
Javier, samiuteńki w domu, lez˙ący na łóz˙ku, nie
mogący wstać tak długo, jak ona zechce.
Nie moz˙e przegapić takiej okazji!
– Zabiję was wszystkich!
Jedyną odpowiedzią na okrzyk Javiera był hałaś-
liwy śmiech. Ci szubrawcy doskonale wiedzą, z˙e
najpierw musi się uwolnić. A wszystko wskazywało
na to, z˙e nie będzie to takie proste. Domingo nie
z˙artował, gdy mówił, z˙e ostatnio ćwiczył robienie
węzłów.
Spokojnie. Muszą wrócić. Chociaz˙ pewnie nie
w ciągu najbliz˙szych kilku godzin. Moz˙e nawet nie tej
nocy.
Dobrze. Moz˙e i przesadził. Wychodził z siebie,
111
KOLUMBIJSKI LEKARZ
siedząc tam i patrząc na Savannah pomiędzy jego
hałaśliwymi krewnymi. Trajkotała i najwyraźniej
dobrze się bawiła w ich towarzystwie. Jadła nawet
mrówki, por Dios! Marzył o tym, by rozciągnąć ją na
stole, a potem...
Skup się. Musisz jakoś uwolnić się z tych więzów,
by wrócić do niej, zabrać ją do hotelu. Ci kretyni
gotowi o tym zapomnieć. Nagle usłyszał jakiś hałas.
Ktoś jest w domu! Wrócili, by go rozwiązać?
Ciekawe, jak bardzo będzie się musiał przed nimi
płaszczyć, z˙eby to zrobili? A moz˙e to wcale nie oni?
Jego mała sypialnia w ciemności wydawała się
jeszcze mniejsza. Tym razem nie usłyszał hałasu, ale
juz˙ wiedział. Savannah. To ona! Na zewnątrz zapaliło
się światło, widać je było pod drzwiami. Następna
chwila i drzwi otworzyły się ze skrzypieniem.
Wstrzymał oddech, jego serce przestało bić. Weszła
cicho do sypialni.
– Javier... – wyszeptała.
Jego serce biło teraz jak oszalałe.
– Tata dał ci klucze?
– Nie, urobiłam Tadea... – Nie widział jej twarzy,
ale jej głos był gorącym miodem sączącym się na jego
rozgrzane zmysły. – Przyprowadził mnie tu i wpuścił
do środka.
Zgadza się. Tadeo zrobiłby dla niej wszystko. Był
nią oczarowany, podobnie zresztą jak i inni męz˙czy-
źni w domu. Kobiety natomiast az˙ skręcało z zazdro-
ści. Wszyscy się dziwili, co taka cudowna kobieta
tutaj robi. Znim!
Podeszła bliz˙ej i nagle wyczuł to – wyczuł jej
pragnienie. Jego wszystkie mięśnie się napięły, jak tej
112
OLIVIA GATES
pierwszej nocy, kiedy przytuliła się do niego, a on
próbował się sprzeciwić, być szlachetny, rozsądny.
– Dobrze, poddaję się. Nie mogę rozwiązać tych
supłów... – Zpewnością nie w takim stanie. – Po-
moz˙esz mi?
– Hm, bo ja wiem... – Figlarny ton jej głosu
zwibrował w powietrzu i wprawił w drz˙enie i jego
serce. – Chyba mi się tak podobasz.
– Savannah...
– Tak, wymawiaj moje imię właśnie w ten sposób.
Tak bardzo za tym tęskniłam. Boz˙e, nawet nie masz
pojęcia, jak bardzo! – Usiadła przy nim na łóz˙ku. Jej
ręka spoczęła na jego piersi, na jego mocno bijącym
sercu.
– Savannah, por favor, rozwiąz˙ mi tylko prawą
rękę. Zresztą sobie juz˙ poradzę...
W odpowiedzi pochyliła się nad nim. Z
˙
eby sięgnąć
do prawej ręki? Nie, z˙eby połoz˙yć policzek na jego
piersi. Lez˙ała tam tak po prostu przez kilka chwil,
oddychając głęboko, a potem nagle uniosła głowę
i zaczęła zębami rozpinać guziki jego koszuli. Za-
drz˙ała, przyciskając twarz do jego piersi. Poczuł jej
pocałunek.
To juz˙ koniec. Nie moz˙e juz˙ z tym walczyć.
Pokonała go. Pieściła jego ciało, przytulona do niego.
Podniecenie pozbawiło go tchu. Dotarła do jego
twarzy.
– Javier, kochanie, juz˙ mi nie uciekniesz. Nie myśl
o tym, co będzie później. W ogóle nie myśl.
Nie myśl o tym, co będzie później... Dlaczego? Bo
później juz˙ nic nie będzie?
– Savannah... Miej litość, uwolnij mnie...
113
KOLUMBIJSKI LEKARZ
– Z
˙
ebyś znów ode mnie odszedł? Czy ty zdajesz
sobie sprawę z tego, jak wiele razy to zrobiłeś?
Ani razu. To nie było odejście. To była ucieczka. Ale
juz˙ nie mógł dłuz˙ej uciekać. Zamknął oczy i czekał.
Nagle przerwała. Wystraszył się, z˙e odeszła. Spo-
kojnie! Pewnie się rozbiera. Potem przyjdzie kolej na
niego...
Otworzył oczy. Nie rozbierała się, a po prostu
siedziała na łóz˙ku, oddychając cięz˙ko. Potem wstała.
– Savannah!
– Nie chcesz tego, prawda? A ja... Zmuszam cię.
Och, do diabła, Javier, tak mi przykro...
– Nie chcę ciebie? Oszalałaś?
– To znaczy... z˙e mnie chcesz? Udowodnij!
– Jak mam to zrobić, skoro jestem związany?
Uwolnij mnie, Savannah. Por el amor de Dios. Roz-
wiąz˙ mnie...
Jej usta spoczęły tym razem na jego brzuchu.
Zajęczał.
– Savannah... jeśli nie chcesz mnie zabić, pozwól
na chociaz˙ jeden dotyk!
– Później, kochanie. Teraz moja kolej. Myślisz, z˙e
mogłabym dopuścić, by mnie ominęła taka okazja?
Cały ty do mojej wyłącznej dyspozycji? Muszę zre-
kompensować sobie jakoś te trzy lata bez ciebie. Będę
się tobą rozkoszować.
Jej urywane słowa podziałały na niego niczym
afrodyzjak.
– Przynajmniej zapal światło...
– Nie! Tym razem będziesz tylko czuł i słyszał.
– Rozpięła mu dz˙insy. Jej ręce uwolniły jego męs-
kość. Przeszył go dreszcz rozkoszy.
114
OLIVIA GATES
– Myślałem, z˙e moje wspomnienia mnie okłamu-
ją, dręczą mnie. Teraz okazuje się, z˙e były litościwe.
Pragnął się z nią połączyć. Okrutna. Bezlitosna.
Kobieta, którą uwielbiał. Długo potem lez˙ał, wciąz˙
rozedrgany.
– Czy teraz juz˙ moz˙esz mnie rozwiązać? – zapy-
tał.
– To jeszcze nie wszystko, co zaplanowałam.
Jej pocałunek pozbawił go do reszty tchu.
– Jeśli nie zamierzasz mnie uwolnić, przynaj-
mniej zapal światło, pozwól mi widzieć, co robię
z tobą...
– Powiedz mi, co chcesz robić.
– Chcę cię pochłonąć. Chcę cię kochać, az˙ nie
będziesz mogła znieść rozkoszy. A kiedy będziesz
błagać, z˙ebym przestał, znów zacznę, az˙ zaczniesz
mnie błagać, z˙ebym nigdy nie przerywał.
– Nigdy nie prosiłam, z˙ebyś przestał. I nigdy nie
poproszę. – Stanęła między jego nogami, rozbierając
się, po czym usiadła na nim. Kołysała się w rytm jego
serca. Potem pochyliła się i przytuliła do niego. Nigdy
nie wyobraz˙ał sobie czegoś takiego. Nawet z nią.
Rozkosz była nie do wytrzymania. – Dosyć juz˙ słów,
querida. Chcesz więcej, dam ci to, dam ci wszystko,
tylko mnie rozwiąz˙.
– Czekałam na to tak długo... – Jej szloch został
zdławiony przez jego pocałunek.
– Mi amor, błagam cię, pozwól mi zobaczyć
swoją twarz, włącz lampkę przy łóz˙ku. Muszę cię
zobaczyć.
Pochyliła się i włączyła lampkę. Gdy ją ujrzał,
uznał, z˙e ten widok jest o wiele lepszy niz˙ wszystkie
115
KOLUMBIJSKI LEKARZ
jego wspomnienia. Jej oczy powiedziały mu: Pragnę
cię! Nie mogę bez ciebie z˙yć.
– Rozwiąz˙ mnie, Savannah! – poprosił.
Za późno. Czas nagle stanął w miejscu. Nic nie
miało znaczenia poza patrzeniem na nią. Walczył
z rozkoszą, która zmuszała go do zamknięcia oczu.
Musiał to wszystko widzieć. Jego wspomnienia były
przy tym blade. Rzeczywistość przerastała jego ma-
rzenia. A moz˙e to miłość czyniła to wszystko innym?
Wreszcie ją miał. Drz˙ała, szepcząc jego imię.
Zkaz˙dym dreszczem rozkoszy krzyczała coraz głoś-
niej. W chwili, gdy opadła na niego, wypełniła go
frustracja.
– Uwolnij mnie, Savannah!
Jej zmysłowy śmiech sprawił, z˙e znowu ogarnęło
go podniecenie.
– A czy juz˙ tego nie zrobiłam?
– Uwolnij moje ręce.
– Doprowadzasz mnie do szaleństwa, kiedy tak
warczysz – odparła. Jak mógł się spodziewać, z˙e
będzie normalnie funkcjonowała po tym, co przed
chwilą zrobił? A zrobił to, będąc związany. Czego by
dokonał, gdyby miał wolne ręce? Rozwiąz˙ go, a się
przekonasz, pomyślała.
– Weź noz˙yczki. Są w szafce.
Kilka chwil później jego prawa ręka była oswobo-
dzona. Odebrał jej noz˙yczki i zaczął uwalniać lewą.
– Nie tak szybko, proszę. Zranisz się! – zawołała.
W końcu był wolny. Przykucnął, skoczył w jej
kierunku. Krzyknęła i wymknęła się z sypialni. Czuła
na plecach jego oddech. Wbiegła szybko do następ-
nego pomieszczenia.
116
OLIVIA GATES
Okazało się ono kuchnią. Była w pułapce!
Zapalił lampę nad stołem kuchennym, za którym
się ukryła.
– Wiązanie i sadomaso. Jakie jeszcze zabawy
planujesz?
– To nie było sadomaso!
– Nie uwaz˙asz, z˙e zostawienie mnie tam samego
było przejawem sadyzmu? Myślałem, z˙e głowa mi
eksploduje.
Czy on jest wściekły? Gdy podszedł do niej, za-
drz˙ała. Zacisnął zęby.
– Co się dzieje? Boisz się mnie?
– Ciebie? Nigdy! Po prostu martwiłam się, z˙e...
W jego oczach pojawił się złośliwy ognik.
– Powinnaś się martwić.
Pochwycił ją w ramiona, po czym połoz˙ył na stole.
– Brakowało mi ciebie, mi corazón, mi amor...
Odsunął jej wyciągnięte ku niemu ręce i zaczął ją
pieścić. Rozkosz w niej narastała, ale to wciąz˙ było za
mało. Tylko on mógł to dopełnić...
– Proszę cię, Javier, proszę...
Odtrącił jej ręce dotykające jego twarzy, ramion.
– Nie, ty nie!
Teraz wiedziała juz˙, co czuł, nie będąc w stanie jej
dotknąć. Przekręcił ją na brzuch. Lez˙ała, oddychając
cięz˙ko i czekając na niego. On jednak zwlekał. Pieścił
językiem całe jej ciało, jej ramiona, kark, plecy,
pośladki. Jego oddech parzył, tak samo jak słowa, które
szeptał. Kiedy juz˙ drz˙ała z rozkoszy, wycofał się.
– Teraz juz˙ wiesz, jak to jest być bezbronnym, co?
Dlaczego się ruszasz? Nie podoba ci się twoja bez-
bronność?
117
KOLUMBIJSKI LEKARZ
– Nie!
– To dobrze! – Roześmiał się.
Kiedy myślała juz˙, z˙e spłonie, wyszeptał jej do
ucha:
– Chcesz mnie teraz, mi amor?
Skinęła głową, nie będąc w stanie wydobyć głosu.
Dopiero wtedy okazał jej litość. Odwrócił ją i połoz˙ył
na podłodze. Tam połączył się z nią, dając jej to,
czego pragnęła. Gdy przez˙ywała w jego ramionach
rozkosz, ich oczy się spotkały. On równiez˙ doszedł na
szczyt, wypełniając wszystkie miejsca w jej ciele
i duszy, które dotąd były puste.
Nie wyobraz˙ała sobie juz˙ z˙ycia bez niego. Zupeł-
nie.
118
OLIVIA GATES
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
– Czego tak naprawdę chcesz od Javiera?
Savannah uniosła głowę znad talerza i wpatrzyła
się w Tadea. Nie zadał tego pytania głośno, ale tego
dnia było o wiele ciszej, pozostało najwyz˙ej jakieś
czterdzieści osób. Wszyscy dokładnie wiedzieli, co
ona i Javier robili przez całą noc i większą część
dnia.
Och, dlaczego musieli tutaj wracać? Dlatego, z˙e
przysłano po nich posłańców z zaproszeniem na
kolację!
To było obcesowe pytanie. Nie chciała, by Javier
jej pomagał w odpowiedzi na nie. Nie chciała nawet,
z˙eby je słyszał. Ma trzy moz˙liwości. Moz˙e powie-
dzieć Tadeo, by pilnował swoich spraw, wyznać
prawdę albo zagrać na zwłokę. Granie na zwłokę było
wszystkim, co przychodziło jej w tej chwili do głowy.
– To, czego chcę – odparła – jest drugorzędną
kwestią. Naprawdę waz˙ne jest to, czego chce on.
Tadeo uniósł ze zdziwieniem brwi.
– Mówisz powaz˙nie? Moim zdaniem wszystko
kręci się wokół tego, czego chcą kobiety. Męz˙czyźni
tylko spełniają ich zachcianki.
– Akurat w tym wypadku tak nie jest – uśmiech-
nęła się.
Tadeo milczał przez cały deser. Gdy juz˙ myślała,
z˙e porzucił tę sprawę, odwrócił się do niej. Tym
razem miał powaz˙ną minę.
– Kiedyś juz˙ dałaś mu kosza. Dlaczego tutaj za
nim przyjechałaś? Skoro nic się nie zmieniło?
Javier powiedział mu o swojej propozycji?
– Ja się zmieniłam.
Popatrzył jej prosto w oczy, po czym skinął głową.
– Wciąz˙ nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
Miała wielką ochotę walnąć go papają. Zamiast
tego powiedziała:
– A jak myślisz, czego mogę od niego chcieć? Co
Javier moz˙e mi dać oprócz siebie? Tylko tego chcę.
Tadeo przypatrywał jej się uwaz˙nie, po czym u-
śmiechnął się od ucha do ucha.
– Dobrze, teraz moz˙esz mnie walnąć – roześmiał
się. – Tak, zgadłem, co chciałaś zrobić. Ale pomyśl,
z˙e kiedy ty i Javier zostaniecie małz˙eństwem, bę-
dziesz miała wiele okazji, z˙eby to zrobić.
Kiedy ty i Javier zostaniecie małz˙eństwem...
Słowa Tadea tkwiły w niej przez resztę wieczoru
i całą noc, kiedy Javier znowu rozbudził jej zmysły
i doprowadził na szczyty rozkoszy. Blisko świtu
lez˙ała przy nim z uczuciem déjà vu. To była dokład-
nie ta pozycja, w której spali tej ostatniej wspólnej
nocy, po której się jej oświadczył. Tym razem nie
złoz˙ył takiej propozycji, ale czy w ogóle ją złoz˙y? Nie
napomknął nawet o tym, czy coś do niej czuje. Tadeo
jednak uznał ich małz˙eństwo za pewnik.
– Czy mogę zamienić z tobą słowo na osobności?
Co tym razem? – omal nie krzyknęła w odpowie-
dzi na pytanie Carmeli. Kolejna spowiedź? Ile ich
120
OLIVIA GATES
było w ciągu ostatnich pięciu dni? Co daje tym
wszystkim ludziom prawo do wtrącania się w z˙ycie
ich brata? Javier ma trzydzieści osiem lat, na miłość
boską. Moz˙e spać, z kim mu się podoba bez pytania
ich o zgodę. Nic dziwnego, z˙e się wyprowadził. Nic
dziwnego, z˙e uciekł od rodziny, która decydowała za
niego, co powinien zjeść na śniadanie.
Carmela przynajmniej poprosiła o rozmowę na
osobności.
– Zamierzasz mi powiedzieć, z˙e jestem dla Javie-
ra nieodpowiednią osobą i z˙e powinnam zostawić go
w spokoju?
Kobieta sprawiała wraz˙enie zawstydzonej. Savan-
nah westchnęła. Więc miała rację.
– Lubię cię, Savannah – odrzekła Carmela. –
Myślę, z˙e jesteś dobrą, odwaz˙ną kobietą, starającą się
robić bardzo trudne rzeczy. Dziękuję ci za kaz˙dego
mojego rodaka, któremu pomogłaś.
Do tej pory brzmi to dobrze. Ale następne słowa
niechybnie zatrą to wraz˙enie. Jakby na potwierdzenie
tych przypuszczeń, Carmela zrobiła przepraszającą
minę.
– Ale to dla ciebie jest tylko przygoda. A dla
Javiera – całe z˙ycie. Mógłby być bogaty, miałby
masę pieniędzy, gdyby wszystkiego nie przeznaczał
na cele humanitarne. Powiesz, z˙e pieniądze to nie
problem, bo masz ich mnóstwo, ale jeśli za niego
wyjdziesz, będzie chciał cię utrzymywać. Czy mo-
z˙esz wyobrazić sobie z˙ycie tutaj, w jego domu,
w takich warunkach, jakie uzna za wystarczające?
Savannah otworzyła usta, by wyjaśnić, z˙e na razie
nawet nie rozwaz˙ają małz˙eństwa, ale Carmela źle
121
KOLUMBIJSKI LEKARZ
odczytała jej zirytowane spojrzenie i przeszła do
ataku.
– Moz˙e myślisz, z˙e sobie z tym poradzisz, ale
wierz mi, z˙ycie jest tutaj cięz˙kie. Moim zdaniem
najlepsze, co was czeka, to małz˙eństwo, które szybko
zakończy się z powodu kłopotów materialnych. Chcę
ci uświadomić, z˙e pewnego dnia zostawisz Javiera,
moz˙e nawet wtedy, gdy na świecie będą juz˙ dzieci.
Dzieci. Javiera. Boz˙e, proszę, zabierz mnie stąd,
pomyślała Savannah. Ale Carmela jeszcze nie skoń-
czyła.
– Wiem, z˙e teraz go pragniesz. Wszystkie kobiety
za nim szaleją. Ale pojawiłaś się w czasie, kiedy
Javier zaczął zauwaz˙ać kobietę, która chce być jego
towarzyszką z˙ycia na tej trudnej drodze, którą wybrał.
Ona nie oczekuje niczego od z˙ycia poza kochaniem
go. Da mu tyle dzieci, ile on zapragnie, a poza tym
Kolumbia jest jej domem ojczystym i nigdy stąd nie
wyjedzie.
Inna kobieta? I on zaczął ją... zauwaz˙ać?
Poczuła ukłucie zazdrości. Nigdy nie brała tego
pod uwagę. Javier jest bez wątpienia monogamistą.
Ale czy mógł właśnie rozpoczynać jakiś związek,
kiedy wkroczyła w jego z˙ycie? Czy to dlatego pod-
chodził do niej z taką rezerwą? Do momentu, kiedy
dosłownie go uwiązała?
Boz˙e, proszę, nie pozwól, z˙ebym teraz się roz-
płakała, powiedziała do siebie w myślach.
Javier szedł do nich z uśmiechem. Podbiegła do
niego i zapytała nieco histerycznym tonem:
– Czy moz˙emy wreszcie jechać?
122
OLIVIA GATES
Czy moz˙emy wreszcie jechać?
Javier z całej siły cisnął kamieniem. Usłyszał
plusk, gdy kamień uderzył o powierzchnię rzeki.
Słowa Savannah nie przestawały rozbrzmiewać
w jego głowie przez ostatnie pięć dni.
Co za głupiec z niego. Po tym pierwszym dniu
i nocy w Neivie myślał, z˙e istnieje jakaś szansa, z˙e
jego rodzina i dom nie wzbudzą w niej odrazy. Dał się
pochłonąć namiętności, ale cały czas czekał na jakiś
znak, jakieś słowo, które byłoby czymś więcej niz˙
namiętnością, jakąś wskazówkę, z˙e gdyby znów się
jej oświadczył, tym razem by go nie wyśmiała.
I faktycznie, tym razem go nie wyśmieje, tym razem
krzyknie z przeraz˙enia.
Nie mogła się doczekać, by wyjechać. Nigdy nie
wróci, w kaz˙dym razie dobrowolnie. Na pewno bar-
dzo z˙ałuje, z˙e poprosiła go, by ją tu zabrał.
– Javier, musimy rozłoz˙yć szpital. Jest usterka
w mechanizmie.
Pod wpływem okrzyku Alonsa odwrócił się od
przykrego widoku, który pasował do jego nastroju
– zniszczonego mostu na rzece Magdalena. Kolejna
pozostałość wojny pomiędzy siłami rządowymi a fi-
nansowanymi przez mafię narkotykową rebelianc-
kimi oddziałami w San Vicente del Caguán.
Nawet pomijając wizytę w jego domu, Savannah
widziała juz˙ i przez˙yła wystarczająco duz˙o, by uciec
do Stanów, gdy tylko misja dobiegnie końca. Musiał-
by być szalony, z˙eby prosić ją o pozostanie. Nawet
gdyby go kochała, to nie jest miejsce dla niej. A prze-
ciez˙ go nie kochała.
Poszedł wolno za Alonsem. Zdąz˙ył juz˙ przeprosić
123
KOLUMBIJSKI LEKARZ
przyjaciela za to, z˙e groził mu w obecności innych,
niewaz˙ne, jaki był tego powód. Powiedział mu rów-
niez˙ o tym, co czuje do niego Caridad. Alonso wysłu-
chał go i wyszedł bez słowa. Od tego czasu za-
chowywał się jakby nigdy nic.
Z
˙
eby przerwać ciszę, Javier zapytał teraz:
– Więc jesteśmy gotowi do rozpoczęcia przyjęć?
Alonso roześmiał się.
– Nie, rozkładamy szpital, z˙eby pograć w squasha.
– A kiedy zamierzasz mi przebaczyć?
– Mam przebaczyć ci to, z˙e sprawiłeś, z˙e czuję się
gorszy i jeszcze bardziej ułomny?
– Alonso, nigdy nie przyszło mi to do głowy.
Gdyby na twoim miejscu był Esteban, zachowałbym
się identycznie. To dotyczyło Caridad, nie ciebie.
Alonso roześmiał się niewesoło.
– A jednak udało ci się.
Javier był zawstydzony. Co moz˙e teraz powiedzieć
oprócz zapewnienia, z˙e miał dobre intencje?
– Ale wybaczę ci, Javier. Wiem, z˙e to przez swoją
niepewność przyjąłem za pewnik najgorszą z moz˙-
liwych interpretację twoich słów. Nie wybaczę ci jed-
nak rozbudzenia we mnie tej szalonej, wyniszczającej
nadziei, z˙e Caridad mnie kocha.
Javier zatrzymał się jak wryty.
– To nie jest szalona nadzieja. Ta kobieta jest cho-
ra z miłości do ciebie.
Alonso potrząsnął głową.
– Przestań. Jeśli chcesz podbudować moje ego,
wybrałeś nie najlepszy sposób.
– To ty przestań. Ty moz˙esz tego nie dostrzegać,
ale my wszyscy widzimy, jak bardzo Caridad cię
124
OLIVIA GATES
kocha i jest spragniona choćby jednego miłego słowa
od ciebie. Tak bardzo, z˙e az˙ mi o tym powiedziała,
dasz wiarę? Pomstowała na mnie, z˙e byłem dla ciebie
za ostry.
Nagle łzy wypełniły oczy Alonsa.
– Naprawdę? – wyszeptał.
– Tak, naprawdę.
– Ale... ale dlaczego miałaby mnie kochać? Prze-
ciez˙ ja nic nie mam.
– Nieprawda. Jesteś wspaniałym lekarzem i hono-
rowym, przystojnym, silnym męz˙czyzną...
– Nie przesadzaj. Przystojnym? Silnym? – Alon-
so popatrzył na swoją kaleką nogę, po czym przeniósł
wzrok na Javiera.
– Przestań. Porównujesz siebie do mnie? Do ko-
goś ze sprawnymi nogami? A co z tymi, którzy nie
mają ich w ogóle? Czy jeśli jutro stracę jedną albo
obie nogi, stanę się niepełnym męz˙czyzną?
– Nie. Ale jako kochanek, w oczach kobiety,
w pięknych, idealnych kobiecych oczach...
Javier zasępił się. Czy Savannah spojrzałaby na
niego, gdyby nie był przystojny, silny i dobry w łóz˙-
ku? Pewnie nie. Zdecydowanie nie. Ale Caridad to
nie Savannah.
– Dlaczego nie spytasz Caridad? Powie ci, co
w tobie widzi.
Alonso milczał przez chwilę.
– Jeśli mnie kocha, to jest głupia. Powinna wybrać
silnego i zdrowego męz˙czyznę. Kogoś, kto pomoz˙e
całej jej rodzinie, a nie ledwie będzie ją utrzymywał.
– To jej wybór, prawda? A poza tym nie masz
pieniędzy, bo towarzyszysz mi w misjach charytaty-
125
KOLUMBIJSKI LEKARZ
wnych. Znajdź pracę w prywatnym szpitalu, a bę-
dziesz w stanie pomóc całej rodzinie Caridad.
– Kiedy o tym mówisz, to wygląda na takie
łatwe...
– Bo takie jest, szczęściarzu!
Ale szczęście nie miało z tym nic wspólnego. To
wszystko była kwestia wyboru. Alonso wybrał miejs-
cowego Kopciuszka, on zakochał się natomiast
w czarodziejce z innego świata.
Przyjaciel Javiera zamilkł. Dopiero kilka metrów
od szpitala odezwał się znowu:
– Czy moz˙emy teraz porozmawiać o tobie i Sa-
vannah?
Javier skinął z niechęcią głową.
– Nie sprawdziły się twoje pesymistyczne przewi-
dywania, co? Savvy jest świetnym fachowcem. Wi-
dząc was razem, tak bardzo zacząłem tęsknić za
Caridad, z˙e chciałem skoczyć do rzeki.
– Teraz zamiast tego moz˙esz skoczyć w ramiona
Caridad.
– Nie tak szybko, jak ty skoczysz w ramiona
Savvy! – Pokazał głową w kierunku szpitala.
Savannah stała w wejściu, czekając na nich. Ja-
vier pospieszył do niej, przepełniony miłością.
Zanurzyła ręce w jego włosach, po czym pocałowa-
ła go w czoło. Jego odpowiedzią był pocałunek
w usta.
Przystąpili do rozkładania szpitala.
– Czy przygotowałaś listę operacji? – zapytał,
gdy juz˙ skończyli.
– Podczas gdy ty puszczałeś kaczki na wodzie?
Tak, przygotowałam, mój piękny panie.
126
OLIVIA GATES
Zaśmiał się. Czy ona nie przestanie go zaskakiwać?
– Piękny? Ja?
– Tak, ty. Najpiękniejszy na świecie. To niewiary-
godne, z˙e nie zdajesz sobie z tego sprawy. To jedna
z rzeczy, które w tobie kocham.
Kocham? Nie wiedział, co utrzymało go na no-
gach. Potem wszyscy rzucili się w wir pracy.
Pracował z dala od Savannah. Do czasu, kiedy
dołączyła do niego podczas ostatniego zabiegu tego
dnia, usunięcia pęcherzyka z˙ółciowego metodą lapa-
roskopową, był juz˙ na skraju załamania nerwowego.
Wszystko, co chciał wiedzieć, o czym był w stanie
myśleć przez ostatnie osiem godzin, to czy ona
naprawdę go kocha. Czy tak faktycznie jest, czy tak
jej się po prostu powiedziało?
Zzamyślenia wyrwał go jej głos.
– Prosty przypadek dla odmiany?
– Tak. Zapalenie pęcherzyka z˙ółciowego ze spo-
radycznymi bólami, nudnościami i utratą wagi. USG
pokazało kamienie, największe liczą około dwóch
centymetrów. Ściana pęcherzyka ma jakieś trzy i pół
milimetra grubości.
Alonso zdąz˙ył juz˙ podać pacjentowi narkozę, po
czym zrobił małe nacięcie i wprowadził długą elas-
tyczną rurkę z kamerą wideo na końcu, umoz˙liwiają-
cą lepsze manewrowanie podczas zabiegu.
– Kamera na miejscu – zameldował.
Savannah zrobiła małe nacięcia i dostała się do
woreczka. Podniosła wzrok.
– Jaka jest historia San Vicente del Caguán?
Javier zaczął usuwać pęcherzyk, obserwując swoje
posunięcia na monitorze.
127
KOLUMBIJSKI LEKARZ
– Jest zbyt rozdęty. Wkłuj się i wyciągnij trochę
z˙ółci, z˙ebym miał większe pole manewru.
Dopiero kiedy to zrobiła, odpowiedział na jej
pytanie.
– Rząd zarządził zbombardowanie z powietrza
kryjówek partyzantów. San Vicente del Caguán było
jednym z pięciu miast, w których urządzono strefę
zdemilitaryzowaną. Było czymś w rodzaju stolicy
armii partyzanckiej. Kiedy zaczęli do niego napływać
przybysze z całego kraju, przez˙yło oz˙ywienie gospo-
darcze. Potem znów wkroczyły do niego siły zbrojne
i wszystko podupadło. Rząd obiecał, z˙e San Vicente
del Caguán będzie chronione. Zamiast tego opuściły je
zarówno władze kolumbijskie, jak i społeczność mię-
dzynarodowa. Ludność cywilna została napiętnowana
jako sprzyjająca partyzantom.
Bardzo ostroz˙nie wyciągnął woreczek.
– Kiedy wojsko zajęło ponownie te tereny, doszło
do eskalacji przemocy. Tutejsi mieszkańcy stali się
celem dla wszystkich stron konfliktu. Nękanie, tor-
tury, pogróz˙ki, porwania dla okupu, zabójstwa są tu
na porządku dziennym.
Popatrzył na Savannah. Wydawała się rozumieć,
z˙e pobyt tu nie jest zbyt bezpieczny. Odetchnął, koń-
cząc zabieg.
– Dwadzieścia minut! To nowy rekord, doktorze
Sandoval – powiedziała z radością Nikki.
– Zpewnością jesteś najszybszym chirurgiem,
jakiego widziałam w akcji – przyznała Savannah,
wychodząc z nim z sali operacyjnej, po czym dodała
szeptem: – Nie tak szybkim w innych okolicznoś-
ciach, na moje szczęście.
128
OLIVIA GATES
Odwrócił się do niej, po czym ściągnął jej masecz-
kę i pocałował. Oderwał się od niej, słysząc dyskretne
chrząknięcie Nikki. Savannah roześmiała się. Gdy się
myli, jej ukradkowe spojrzenia nadal go kusiły.
– Nie chcesz kolacji? – spytała.
Pociągnął ją do jej namiotu.
– Gdybym powiedział, z˙e chcę ciebie na kolację,
nie byłaby to prawda, poniewaz˙ chcę cię na śniadanie,
obiad i kolację. Chcę cię w kaz˙dej chwili kaz˙dego
dnia.
Co miała odpowiedzieć? Po prostu zamilkła i upa-
dła na swój śpiwór, w szaleńczym tempie się roz-
bierając. Zanim zdołała zdjąć bluzkę, zaczął ją cało-
wać. To doprowadzało ją do szaleństwa.
Po prostu poproś ją, póki jeszcze masz zdolność
myślenia, powiedział sobie w duchu. Opadł przed nią
na kolana, ale ona skoczyła na niego, tak gorączkowo
zdejmując z niego koszulę, z˙e guziki posypały się na
ziemię. Nie dała mu szansy.
– Nie martw się, pozbieram je i przyszyję – obie-
cała.
– Nigdy nie myślałem, z˙e jesteś tak dobrą... kraw-
cową. – Jego jęki przybrały na sile, kiedy pchnęła go
na materac.
– Nie? Ale zawsze chwaliłeś moje umiejętności
w zakresie prac ręcznych.
Wybuchnął śmiechem, po czym zmienił pozycję.
Zdjął z niej bluzkę.
– Tymi guzikami zajmę się z kolei ja – wyszeptał.
Jej stanik i figi spotkał ten sam los. Rozebrał się, po
czym wciągnął ją na siebie. Objęła go udami. Zacis-
nął powieki i jęknął. A potem popatrzył na nią. Łza
129
KOLUMBIJSKI LEKARZ
spływała z jej prawego oka do drz˙ących ust. Poruszył
się. Jej krzyk napełnił go strachem. Czy to był okrzyk
bólu czy rozkoszy? Usiłował się wycofać, ale mu nie
pozwoliła.
– Nie, kochanie, nie... proszę...
– Mi amor, mi vida! – Tym razem wiedział juz˙, z˙e
jej krzyki są wyrazem rozkoszy.
– Javier, Javier... – szeptała, kiedy unosiła ich
fala rozkoszy. Kiedy potem lez˙eli przytuleni do sie-
bie, nagle uświadomił sobie, z˙e się nie zabezpieczali.
Ani razu. Czy brała pigułki? Jeśli nie, to...
Wyobraził sobie dziewczynkę z jasnymi włosami
i błękitnymi oczami. Zapytaj. Zaproponuj jej małz˙eń-
stwo. Zaoferuj wszystko, co masz.
Nagle ogarnęły go wątpliwości. A jeśli dla niej to
był tylko seks? Jak długo mogło to trwać?
Ale z jej słów wynikało, z˙e go kocha.
Tak jej się tylko powiedziało. A nawet jeśli fak-
tycznie go kocha, to jak długo jeszcze? Przyciągnął ją
do siebie i wtulił twarz w jej szyję. Sprawi, z˙e to
będzie długo trwało, z˙e z nim zostanie. Jest jakiś
sposób. Musi być. Chociaz˙ nie wiedział jeszcze jaki.
Ale się dowie.
Savannah przytuliła się mocniej do Javiera. Pocią-
gnęła go za jedwabiste włosy, zastanawiając się,
o czym jej kochanek myśli. Powiedziała dziś, z˙e go
kocha, tym razem wyraziła to słowami. Przez ostatnie
dziesięć dni mówiła mu to w inny sposób. Nie
odwzajemnił się podobnym wyznaniem.
Och, oczywiście robił to bez ustanku, kiedy się
kochali. Mi amor, mi vida, mi corazón, mi alma... Jego
130
OLIVIA GATES
miłość, z˙ycie, dusza i serce. Wydawał się nawet
przekonujący. Ale poza łóz˙kiem mówił tylko, z˙e nie
moz˙e się doczekać następnego razu, z˙e ciągle o niej
myśli, z˙e uwielbia być z nią i z nią pracować. Czy to
oznacza miłość?
Niezupełnie. Pozostaje jeszcze wiele innych kwes-
tii. Po pierwsze, to czy wierzy w nią na tyle, by znów
zaproponować jej małz˙eństwo. Po drugie to, czy ufa
jej na tyle, by powierzyć jej swoje nazwisko, honor
i dzieci. Po trzecie to, czy pragnie być z nią nie tylko
teraz, ale na zawsze...
– Mi amor, co się stało? – Javier musiał wyczuć
jej napięcie. Połoz˙ył ją na plecach, po czym kochał się
z nią znowu, długo i delikatnie. A potem zapadł w sen.
Ona nie mogła usnąć. Słowa Carmeli doprowadza-
ły ją do szaleństwa, odkąd wyjechali z Neivy. Zlek-
cewaz˙enie jej ostrzez˙eń było łatwe, bo zachowanie
Javiera jednoznacznie wskazywało na to, z˙e z˙adna
kobieta poza nią nie istnieje, nie tylko w jego z˙yciu,
ale i na świecie.
Ale tak zachowują się i wiarołomcy. Pamiętasz
Marka? W nocy tylko ty, a rano ta jego pielęgniarka.
Nie. Javier nie jest taki. Jest uczciwy. Jeśli nawet
była inna kobieta, to nie składał jej z˙adnych obietnic,
nie rozbudzał jej nadziei. Wierzyła mu. Wiedziała, z˙e
jest niezdolny do małostkowości czy obłudy.
Ale wierzyła tez˙, z˙e faktycznie istniała jakaś pełna
nadziei kandydatka do jego ręki, wyznaczona i za-
aprobowana przez jego rodzinę. Wygodna, konser-
watywna, konwencjonalna.
Ona jednak była pierwsza i niech ją diabli, jeśli
ustąpi miejsca jakiejś innej towarzyszce z˙ycia.
131
KOLUMBIJSKI LEKARZ
To ona była kobietą, która zaspokajała jego namięt-
ność, pobudzała do śmiechu, prowokowała i utrzymy-
wała jego zainteresowanie, jego szacunek. To ona
była, i zawsze chciała być, jego partnerką.
Co ta inna kobieta zrobiła, by na niego zasłuz˙yć?
Przypadek sprawił, z˙e wychowywała się blisko niego.
Jej z˙yciowe oczekiwania były tak ograniczone, z˙e
Javier wydawał się jej spełnieniem marzeń, a z˙ycie
z nim – luksusem. Savannah zaś wybrała, kim bę-
dzie. I był to świadomy wybór. Z
˙
ycie z nim nie będzie
dla niej ani nieszczęściem, ani luksusem, ale wy-
zwaniem. Odnalazła siłę, odnalazła siebie. Teraz,
podobnie jak on, zawdzięczała wszystko sobie. To
w końcu czyni ją jego równorzędną partnerką. To jest
to, na co Javier zasługiwał, czego musi pragnąć.
Co więcej, tamta kobieta mogła mieć to wszystko
z innym męz˙czyzną, a ona nie. Dla niej poza Javierem
nie ma nikogo. Wierzyła, z˙e jeśli Javier w ogóle
pomyśli o związku z kobietą, wybierze ją. Nawet jeśli
teraz jej się nie oświadczył.
Nagle ją olśniło. A moz˙e on po prostu boi się
jeszcze raz oświadczyć? Biorąc pod uwagę jej ostat-
nią reakcję, nie moz˙e mieć o to do niego pretensji.
Sprawiedliwość nakazuje, by teraz, dla równo-
wagi, to ona mu się oświadczyła.
– Czy mógłbyś powtórzyć? – Savannah poprawi-
ła chustkę na głowie. – Mówisz za szybko.
– Jesteś Amerykanką? – zapytał jeszcze raz par-
tyzant.
Pokazała mu dokumenty.
– Jestem lekarzem chirurgiem. Mój szpital polo-
132
OLIVIA GATES
wy znajduje się w San Vicente del Caguán. To są moi
pacjenci. Jak widzisz, jeden z nich jest w stanie
krytycznym.
Partyzant cofnął się, by ich przepuścić, ale wtedy
jego młodszy kolega, który wyglądał na jakieś sie-
demnaście lat, powiedział coś do niego tak szybko, z˙e
nie zrozumiała.
Starszy partyzant popatrzył na nią.
– Pojedziesz z nami – zdecydował.
Nie okazuj z˙adnych oznak niepokoju czy odrazy,
upomniała siebie w myślach.
– Ja i mój zespół będziemy do waszej dyspozycji,
gdy tylko zadbamy o naszych pacjentów.
– Zalez˙y nam tylko na tobie. Ale reszta tez˙ musi
jechać z nami.
Cholera. Więc przeczucia ją nie myliły. Powinna
poczekać na Javiera, na innych. Pech chciał, z˙e
partyzanci pojawili się na ich drodze, kiedy jechała
tylko z Caridad.
Ale musiała to zrobić. Kiedy przyszło zgłoszenie,
Javier i Alonso przebywali w przychodni, szkoląc
miejscowego lekarza. Luis i Miguel tez˙ byli zajęci.
Esteban pozostał z resztą straz˙y w szpitalu. Jak się nad
tym zastanowić, to chyba lepiej, z˙e ich tu wszystkich
nie ma. Sytuacja mogłaby wymknąć się spod kontroli.
A tak Javier jest bezpieczny i wolny. Wyciągnie ich
z tego.
– Jedźcie za nami.
Ruszyła, mając pojazdy partyzantów przed sobą
i za sobą, młodego partyzanta obok siebie i Caridad
z tyłu z ich pacjentem, jego z˙oną i dwoma synami.
Zawiadom Javiera, zanim zabiorą ci komórkę,
133
KOLUMBIJSKI LEKARZ
pomyślała. Telefon miała w lewej kieszeni spodni.
Czuła go przez materiał. Numer Javiera był ostatnim,
jaki wybierała. Nacisnęła przycisk i zaczęła mówić
do partyzanta, by nie usłyszał głosu Javiera, kiedy
odbierze telefon.
– Co takiego powiedziałeś do swojego towarzy-
sza, z˙e zmienił zdanie?
Młodzieniec poprawił się na siedzeniu i wyjrzał
z dz˙ipa. Czy jej pytanie było dla niego niewygodne?
– Po prostu powiedziałem mu, kim jesteś. Znam
cię z telewizji.
Ztelewizji? GAO i miejscowe władze nie nadają
materiałów filmowych o misji!
Następne słowa chłopaka wszystko wyjaśniły.
– Oglądam międzynarodowe kanały. To była re-
klama wielkiej amerykańskiej korporacji. Mówili
w niej, z˙e jesteś jedną z nich i przebywasz właśnie na
misji w Kolumbii.
O nie! Ojciec wykorzystał jej obecność tutaj do
reklamowania swojej firmy! Miała nadzieję, z˙e po-
czuje się usatysfakcjonowany, kiedy jego propagan-
dowy wyczyn będzie kosztował go z˙ycie córki.
Popatrzyła na młodego męz˙czyznę. Czy ją zabije?
Nie ma czasu teraz na makabryczne wizje. Podaj
Javierowi tak wiele informacji, ile zdołasz.
Podniosła głos.
– Więc mnie znasz. Czy moz˙esz mi powiedzieć,
kim jesteście, skoro juz˙ zostaliśmy przez was po-
rwani?
134
OLIVIA GATES
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Porwani.
Javier zapatrzył się w dal, trzymając telefon przy
uchu. Głos Savannah przebijał się przez odgłos
pracy silnika i drogowe hałasy, wypełniając jego
głowę.
To nie moz˙e być prawda. Niemoz˙liwe. Na pewno
ma halucynacje. To dlatego, z˙e za bardzo się niepo-
koił o Savannah, z˙yjąc w strachu przed ziszczeniem
się najgorszych scenariuszy.
Wołanie miejscowego lekarza dobiegało jak z od-
ległej rzeczywistości. Javier spojrzał na niego, na
pacjenta, na zaniepokojoną twarz Alonsa i nagle zdał
sobie sprawę, z˙e zerwał się na równe nogi i przewrócił
wózek chirurgiczny.
– Róbcie dalej to, co... – przerwał, nie mogąc
nagle znaleźć słów. Ogarnęła go panika.
Savannah. Gdzie jest Savannah? Nie ma jej tutaj.
Zabrała pacjenta i Caridad i pojechała do szpitala.
I została porwana. Porwana...
Jego Savannah, otoczona przez wściekłe bestie,
zupełnie jak tamtej nocy. Tym razem nie było go
w pobliz˙u i... Dios, co oni jej zrobią? Starał się ze
wszystkich sił opanować panikę i rozpacz, byle tylko
nie pozwolić, by ogarnęło go szaleństwo.
Nie. Nie moz˙e się załamać. Jego kochana, cudowna
Savannah zadzwoniła do niego, ostrzegła go i dała mu
istotną informację. Potrzebuje jego siły, jego opano-
wania. Musi więc się uspokoić i pomyśleć, co ma
robić, by jej pomóc. Mi vida, uratuję cię, bez względu
na wszystko...
– Co powiedziałaś? – Savannah popatrzyła na
bladą twarz Caridad. Pielęgniarka powtórzyła pyta-
nie, ale Savannah i tak słyszała tylko kojący głos
Javiera. Tak bardzo musiała tego pragnąć, z˙e to sobie
wyobraziła. A moz˙e to pierwsze objawy załamania
nerwowego?
Nie, nie jest az˙ tak poruszona. Bała się, oczywiście,
wiedziała, z˙e znajdują się w śmiertelnym niebez-
pieczeństwie. Ale nie czuła się tak jak tamtej nocy.
Nie panikowała jak Caridad ani nie pogrąz˙yła się
w rezygnacji jak jej pacjent i jego rodzina...
Pacjent! Tylko on teraz się liczy. Jeśli natychmiast
nie usunie mu wyrostka robaczkowego, czeka go
pewna śmierć.
Podniosła się.
– Diaz!
Młody straz˙nik popatrzył na nią gniewnie. Nie
wolno im było wstawać.
– Powiedz generałowi Gomesowi, z˙e muszę nie-
zwłocznie operować sen˜ora Herrera!
Generał pokazał się w drzwiach.
– Doktor Richardson, w Ameryce moz˙e i pani
jest wszechmocnym lekarzem, ale tutaj jest pani
tylko naszą zakładniczką – stwierdził, po czym
trącił ją karabinem w plecy. – Siadaj i zamknij
się.
136
OLIVIA GATES
Wyobraziła sobie, z˙e wydrapuje mu oczy. To by-
łoby niemądre. Przynajmniej w tej chwili.
– Moz˙e i jestem tylko zakładniczką, ale im macie
więcej zakładników, tym lepiej, prawda? Jeśli senor
Herrer przez˙yje, będziecie mogli równiez˙ za niego
zaz˙ądać okupu. Przyda wam się kaz˙dy grosz. Poza
tym co macie do stracenia? Pozwólcie mi go teraz
uratować, potem będziecie mogli i tak nas wszystkich
zabić.
– Zwariowałaś? Myślisz, z˙e uda ci się tu prze-
prowadzić operację?
– To juz˙ mój problem. Potrzebuję tylko pana
zgody.
Gomes popatrzył na swoich ludzi i roześmiał się.
– Czemu nie? Zawsze to jakaś rozrywka.
Savannah musiała się spieszyć.
– Przedstawienie nie zacznie się, dopóki nie przy-
niesiecie z naszego dz˙ipa apteczki.
– Przynieście jej, co chce, hombres. I dajcie mi
krzesło, to sobie usiądę i popatrzę.
W ciągu dziesięciu minut zebrała się cała publicz-
ność. Rodzina Herrery płakała w kącie. Savannah
i Caridad połoz˙yły pacjenta na podłodze i uklękły,
przygotowując się do zabiegu.
– Jesteś pewna, z˙e wiesz, co robisz? – wyszeptała
Caridad.
Oczywiście, z˙e nie była pewna. W innych okolicz-
nościach to byłby prosty zabieg. Tutaj nie miała
jednak odpowiednich narzędzi ani lekarstw, warunki
higieniczne były przeraz˙ające, a stan chorego pogar-
szał się z minuty na minutę. I nigdy sama nie usypiała
pacjenta.
137
KOLUMBIJSKI LEKARZ
Nie ma wyjścia. Musi to zrobić, i to szybko.
Uśpiła go anestetykiem, którego efekty były nie-
mal natychmiastowe. Szkopuł w tym, z˙e działanie
tego leku było bardzo krótkie. Nic innego jednak nie
miała pod ręką.
– Caridad, podaj po dziesięć miligramów morfiny
i sukcynylocholiny.
Pielęgniarka popatrzyła na nią z przeraz˙eniem.
– Ale to sparaliz˙uje jego mięśnie oddechowe!
To oznacza, z˙e nie będzie mógł oddychać samo-
dzielnie i będzie potrzebna ręczna wentylacja. Cari-
dad nie moz˙e jednocześnie wentylować go i asys-
tować przy zabiegu. Savannah potrzebowała drugiej
pary rąk.
– Diaz, chodź tutaj!
Chłopak spojrzał na swojego dowódcę. Gomes
skinął głową i Diaz podbiegł do niej.
– Policz do trzech, a potem wdmuchnij mu powie-
trze do płuc, w ten sposób. – Chłopiec kiwnął głową.
Odwróciła się do zebranych. – Potrzebny mi bardzo
ostry nóz˙. – Nie miała skalpela. Zaoferowano jej
kilkanaście sztyletów i noz˙y spręz˙ynowych. Spodo-
bał jej się groźnie wyglądający, długi sztylet Gomesa.
– Mogę, panie generale?
Wręczył go jej dworskim gestem.
– Teraz chciałabym jeszcze poz˙yczyć zapalni-
czkę.
Chwyciła pierwszą z brzegu i podgrzała ostrze, az˙
zrobiło się czerwone.
Nabrała powietrza do płuc, po czym powiedziała:
– Caridad, ja tnę, a ty robisz ssanie. Gdy krwawie-
nie się zmniejszy, podasz mi instrumenty. Jeśli wyro-
138
OLIVIA GATES
stek pękł, trzeba będzie przepłukać, więc przygotuj
trzy torebki soli fizjologicznej. – Brakowało jeszcze
czegoś. – Potrzebuję kolejnego ochotnika do pomo-
cy – powiedziała.
Tym razem wstał Gomes. Wręczyła mu polodynę.
– Niech pan umyje tym ręce, a potem włoz˙y
rękawiczki. Kiedy zrobię nacięcie, przytrzyma pan
brzegi rany, z˙ebym mogła się dostać do wyrostka.
Zrobiła nacięcie. Ręka jej drz˙ała. Nie była w stanie
się uspokoić. Ale kiedy dostawała się do coraz głęb-
szych warstw, zapomniała się tak jak zwykle podczas
operacji. Uspokoiła się, gdy wydawała polecenia
asystentom, zlokalizowała wyrostek i szukała dodat-
kowych problemów. Nie znalazła ich, więc oddzieliła
wyrostek od okręz˙nicy. Na szczęście jeszcze nie pękł,
ale jego minuty były policzone. Uformował się jed-
nak ropień. Umiejscowiła dreny, by pozbyć się ropy
i szybko zaszyła ranę, bo pacjent zaczynał juz˙ się
ruszać.
Caridad spojrzała na Savannah. Co dalej? Savan-
nah znała tylko odpowiedź, która dotyczyła operacji.
– Zwykła pooperacyjna rutyna, podwójna osłona
antybiotykowa i zastrzyk przeciwtęz˙cowy. Dobra
robota! – zwróciła się do Diaza i Gomesa. – Za-
chowywaliście się jak zawodowcy, panowie. Napra-
wdę świetna robota!
Gomes nie mógł uwierzyć.
– To znaczy, z˙e on nie umrze?
Savannah posłała mu przeciągłe spojrzenie.
– Nie. A my?
– Umowa stoi?
139
KOLUMBIJSKI LEKARZ
Javier spojrzał w zimne oczy przywódcy partyzan-
tów, tłumiąc frustrację, gniew, strach i wrogość.
Powiedzenie męz˙czyźnie, co o nim tak naprawdę
myśli, pozbawiłoby Savannah szansy na wyjście z tej
historii bez szwanku.
Przyjmij tę ofertę, draniu. Dokonaj wymiany.
– Nie, doktorze Sandoval.
Javier zacisnął zęby.
– Puśćcie ją, a weźcie mnie. Za mnie dostaniecie
więcej. Radzę wam nie grozić jej rodzinie. Jeśli to
zrobicie, zadrzecie z samym diabłem. Richardsono-
wie nie tylko mają pieniądze, ale takz˙e władzę.
Nikomu nie ujdzie na sucho groz˙enie jednemu z nich.
A jeśli coś jej się stanie... – skręcę ci kark, dokończył
w myślach.
– Nic jej nie będzie. Gomes, mój zastępca, twier-
dzi, z˙e z˙aden z jego ludzi nie zrobiłby jej krzywdy,
nawet gdyby mu to rozkazał. Zrobiła na nich duz˙e
wraz˙enie.
Savannah, Savannah, mi amor. Tęsknota i strach
sprawiły, z˙e Javier omal nie upadł na kolana. Ale
nie mógł pozwolić, by ten męz˙czyzna był świad-
kiem jego słabości, nie mógł dać mu nad sobą
przewagi.
– Nie będą mieć takich oporów przed zabiciem
mnie. Weźcie mnie zamiast niej.
– Nie chcę ani ciebie, ani twojego przyjaciela.
– Znudzony wzrok przywódcy partyzantów prze-
niósł się z Javiera na Alonsa. – Nie potrzebuję więcej
zakładników. Potrzebuję gotówki.
– Co jest nie tak z pieniędzmi, które przyniosłem?
– Dwieście pięćdziesiąt tysięcy za uwolnienie jej
140
OLIVIA GATES
i kolejne za twoje uwolnienie to niezła propozycja,
ale miałem nadzieję na lepszą. Musisz zrozumieć, z˙e
finansujemy walkę o wolność i reformy społeczne.
Mamy wielkie wydatki. Jednak...
W tym momencie zadzwonił telefon komórkowy
generała Mendozy. Męz˙czyzna odszedł i powrócił po
dziesięciu minutach. Wyraźnie poprawił mu się hu-
mor.
– Opatrzność czuwa nad nami. Właśnie otrzyma-
łem lepszą ofertę od jej rodziny. Po pięciu dniach
wreszcie udało się z nią skontaktować. Juz˙ prawie
straciłem nadzieję.
Javier zamknął oczy. Czy to pomoz˙e? Czy dopiero
teraz wszystko się skomplikuje? Czy Richardsonowie
po prostu wręczą pieniądze, czy tez˙ wytną jakiś
numer, który ściągnie na Savannah nieszczęście?
– Jaka jest ich oferta? – zapytał.
– Pięć milionów dolarów. Jutro.
– Kto to zaproponował?
– Jej mąz˙.
Javierowi pociemniało przed oczami.
Jej mąz˙. Mark. Wciąz˙ nazywał siebie jej męz˙em.
Czy ona do niego wróci? To teraz niewaz˙ne. Będziesz
się martwił o to, do kogo wróci, kiedy juz˙ będzie
bezpieczna.
– Ma pan zamiar przyjąć ich ofertę?
Mendoza wpatrywał się w niego przez dłuz˙szą
chwilę.
– Wrócimy jeszcze do tej rozmowy. A teraz przyj-
mę pana datek, doktorze, jeśli pan pozwoli.
Javier podał mu teczkę, odwrócił się i wrócił do
dz˙ipa.
141
KOLUMBIJSKI LEKARZ
W szpitalu czekała na nich ostatnia osoba, jaką
Javier spodziewał się tam zastać. Mark.
Alonso i Esteban musieli domyślić się, kim jest ten
męz˙czyzna, poniewaz˙ dyskretnie się wycofali.
– Jestem doktor Mark Atkinson...
– Były mąz˙ Savannah. – Javier zignorował wy-
ciągniętą w jego kierunku dłoń. Za nic w świecie nie
poda ręki temu człowiekowi. Nie jest az˙ tak kultural-
ny. – Wiem. Mam nadzieję, z˙e nie ma pan ze sobą
okupu.
Mark przeszył go gniewnym spojrzeniem.
– Chyba pan nie myśli, z˙e jestem az˙ tak głupi,
z˙eby spacerować po dziczy kolumbijskiej z pięcioma
milionami w kieszeni. Jak poszło spotkanie z Men-
dozą?
– Szło bardzo dobrze, dopóki pan się nie wtrącił
i nie pomachał mu przed oczami wielką forsą.
Męz˙czyzna wyprostował się, szacując go spojrze-
niem. Bogactwo biło od niego z daleka. Nie był
wymoczkowatym japiszonem. Twardy, przystojny,
inteligentny. Niech go diabli. Ten facet był kiedyś
z Savannah. Wciąz˙ jej pragnął. Czy ją zdobędzie?
I czy Javier zapanuje nad swoją zazdrością na tyle, by
spokojnie z nim porozmawiać zamiast powalić go na
ziemię i zrobić z jego twarzy papkę?
– Myśli pan, z˙e puściłby ją wolno za ćwierć
miliona dolarów?
– Prawie się zgodził. Teraz, gdy w grę wchodzi
pięć milionów, nie wiadomo, co się wydarzy.
– Weźmie je. I jutro Savannah będzie wolna.
– Teraz, kiedy bez mrugnięcia okiem zapropono-
waliście tak duz˙o, bardzo moz˙liwe, z˙e zaz˙ąda jeszcze
142
OLIVIA GATES
więcej. Kiedy rozmawiał ze mną, wiedział, z˙e zaofe-
rowałem wszystko, co miałem. Zwami – nie ma
ograniczeń.
– Dostanie pieniądze dopiero wtedy, gdy będzie-
my pewni, z˙e Savannah jest bezpieczna. Jej ojciec jest
juz˙ w Bogocie i stamtąd wszystkim dowodzi, a ja
mam ze sobą najlepszego waszyngtońskiego negoc-
jatora...
– Nie! Ty i twoi najemnicy trzymajcie się od tego
z daleka! To ja będę negocjował. Ja ustalę miejsce
spotkania, dostarczę okup i przywiozę ją z powrotem.
Nie pozwolę wam naraz˙ać jej na jeszcze większe
niebezpieczeństwo.
– Nigdy nie naraziłbym Savannah na niebezpie-
czeństwo. Kocham ją...
– Nie tak bardzo jak ja! Gotów jestem oddać za nią
z˙ycie. A ty?
Nie. On by tego nie zrobił. Nigdy nie pomyślał, by
az˙ tak bardzo się naraz˙ać. Javier doskonale o tym
wiedział.
– Dobrze – westchnął Mark. – Dam ci pieniądze,
jak tylko ustalisz czas spotkania z Mendozą.
Javier skinął głową i odwrócił się. Nie mógł juz˙
patrzeć na tego człowieka.
– I tak jej nie dostaniesz – rzucił za nim Mark.
– Nie przyjechała tu dla ciebie. Ona chciała dać
nauczkę mnie i swojemu ojcu. Nic jej nie przeszkodzi
w osiągnięciu tego celu: gotowa jest dla niego zo-
stawić pracę, swoją ojczyznę, sypiać z tobą, a nawet
pozwolić się zabić.
To go zabije. Jeszcze jedna taka godzina jak ta
143
KOLUMBIJSKI LEKARZ
ostatnia, kiedy wyobraz˙ał sobie najgorsze, a trafi go
szlag. Nie, nie pora jeszcze umierać. Najpierw musisz
ją uwolnić. Kiedy wreszcie ten bydlak zatelefonuje?
I wtedy rozległ się dzwonek telefonu.
Javier zerwał się na równe nogi i dobiegł do
aparatu. Nie był w stanie wydobyć z siebie głosu.
– Doktorze Sandoval – usłyszał w słuchawce głos
generała Mendozy – postanowiłem przyjąć pana o-
fertę.
Miał wraz˙enie, jakby cały świat nagle się zatrzy-
mał. Chyba sobie tego nie wyobraz˙ał?
– Moi ludzie potwierdzili, z˙e ma pan rację. Cokol-
wiek dostanę od Richardsonów, wydadzą jeszcze
więcej na to, z˙eby wyrównać rachunki. I nie mogę się
juz˙ doczekać, z˙eby pozbyć się tej pana doktor Ri-
chardson. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak
przyjąć pana pieniądze. Proszę zjawić się o zachodzie
słońca tam, gdzie spotkaliśmy się poprzednim razem.
Radość i niedowierzanie odebrały Javierowi głos.
– Tylko bez niespodzianek – zaznaczył na koniec
generał. – Zabierze pan swoją kobietę i zapomni
o nas.
– A co z nami? My tez˙ chcemy przy tym być
– oznajmił Luis.
– Tylko Alonso i Esteban – zadecydował Javier.
– Bądźcie gotowi na wszystko. Nie wiemy, w jakim
będą stanie.
To były ostatnie słowa, jakie wypowiedział, kiedy
opuszczali obóz pięć godzin temu. Czekali w wy-
znaczonym miejscu juz˙ od dwóch godzin. Było ciem-
no, kiedy w końcu usłyszeli nadjez˙dz˙ające samo-
144
OLIVIA GATES
chody. Nie wyłączyli długich świateł i teraz stali
w ich blasku, pokazując partyzantom, z˙e są sami i nie
mają broni.
Zdz˙ipa wysiedli zakładnicy. Męz˙czyzna, kobieta,
dwóch chłopców, Caridad, a na końcu – wreszcie!
– Savannah.
Javier nagle uświadomił sobie, z˙e trzyma ją w ra-
mionach, a z oczu płyną mu łzy.
– Mi amor, mi amor – powtarzał, po czym od-
sunął się od niej, by sprawdzić, czy nic jej się nie
stało.
– Nic mi nie jest, kochany – wyszeptała, z po-
wrotem się do niego przytulając.
Dopiero wtedy sobie przypomniał o Caridad i po-
zostałych zakładnikach. Pielęgniarka znajdowała się
w ramionach Alonsa. Płakali oboje. Tak jak i inni.
Javier wreszcie odetchnął – po raz pierwszy, odkąd
usłyszał o porwaniu.
– Zmywamy się stąd! – zawołał.
Kiedy szli do dz˙ipa, Savannah nagle odwróciła się
i pomachała. Spojrzał z niedowierzaniem na jej pory-
waczy i zobaczył, z˙e wszyscy do niej machają,
a zwłaszcza jeden, bardzo młody.
Dobrze. Zaraz się obudzi i okaz˙e się, z˙e jeszcze
nawet nie zaczął jej ratować. Bo to musiał być sen.
Jak inaczej moz˙na wytłumaczyć takie dziwne poz˙eg-
nanie?
– Dziękuję wam za to przyjęcie z okazji mojego
uwolnienia. – Savannah wstała, pociągając ze sobą
Javiera. – Później opowiem wam więcej. A teraz
wybaczcie, ale...
145
KOLUMBIJSKI LEKARZ
Biegła całą drogę do ich pokoju hotelowego, nie
mogąc się doczekać, kiedy wreszcie znajdą się sam na
sam. Minęło siedem godzin od jej uwolnienia. Gdy
Javier upewnił się, z˙e nikomu nic nie jest, nalegał, by
pojechali do Neivy, gdzie zameldował ich wszystkich
w tym samym hotelu. Wciąz˙ odczuwała ogromne
napięcie, dlatego była wdzięczna, z˙e nie zabrał jej
z powrotem do domu.
To napięcie nie miało nic wspólnego z porwa-
niem. Przestała się bać porywaczy po tym, jak Gomes
i Diaz pomogli jej w operacji. Potem stała się ich
ulubienicą, kiedy uratowała dwóch z nich po napadzie
rywalizującego z nimi oddziału. Całe jej napięcie
było spowodowane przez pragnienie zapytania Ja-
viera o to, o co go nie spytała w dniu, kiedy została
porwana.
Zapytaj go teraz, pomyślała.
– Javier... – zaczęła, ale zamknął jej usta pocałun-
kiem.
A potem się kochali. I w końcu mu to powiedziała.
– Kocham cię, Javier, kocham cię. Nie mogę bez
ciebie z˙yć. Jesteś całym moim z˙yciem, mój kocha-
ny...
To wyznanie nie spotkało się jednak z wzajem-
nością.
Kiedy lez˙eli razem w łóz˙ku, wciąz˙ drz˙ąc, to nie
jego kochany cięz˙ar ją przygniatał, a jego milczenie.
Potem odsunął się. Zupełnie jakby to był koniec.
Przytuliła się do niego.
– Oz˙eń się ze mną – powiedziała.
Roześmiała się wtedy, przed laty, kiedy ją o to
poprosił, a teraz on uwalniał się z jej ramion. To nie
146
OLIVIA GATES
był sprawiedliwy odwet. Jej odrzucenie zraniło tylko
jego dumę, jego – unicestwiło jej duszę.
Wstał z łóz˙ka i zaczął się ubierać. No tak. Noc,
kiedy od niej odszedł, powtarzała się teraz prawie
scena po scenie.
– Postanowiłeś wyrównać rachunki?
– O czym ty mówisz?
– Naprawdę nie przyszło ci to do głowy? Zresztą,
niewaz˙ne. Kocham cię, Javier. Wiem, z˙e twoim
zdaniem nie jestem zdolna do miłości i nie winię cię
za to. Ale uwierz mi, z˙e cię kocham, zawsze cię
kochałam. Po prostu nie wiedziałam, co to jest, nie
byłam gotowa, z˙eby się z tym uporać. Ale teraz
jestem. Jestem, Javier.
Jego twarz wykrzywił grymas, jakby miał zacząć
płakać.
– Myślę, z˙e małz˙eństwo byłoby duz˙ym błędem
– odparł. – Ale to nie oznacza, z˙e nie moz˙emy być ze
sobą. Twój pobyt w Kolumbii się skończył, ale nie
nasz związek, nawet jeśli uda nam się być ze sobą
tylko kilka tygodni w roku.
Kilka tygodni? Po tym wszystkim, co przeszli?
Więc zalez˙ało mu tylko na seksie? A co on będzie
robił przez resztę roku? Oz˙eni się z jakąś kobietą,
z którą małz˙eństwo nie będzie, według niego, błę-
dem? A ona kim będzie? Odpoczynkiem od małz˙eńst-
wa? Czy naprawdę az˙ tak bardzo myliła się co do
niego?
Zerwała się z łóz˙ka i zaczęła się ubierać.
– Savannah...
Spojrzała mu prosto w oczy, wciąz˙ mając nadzieję,
modląc się. Czy zmieni zdanie? Nie.
147
KOLUMBIJSKI LEKARZ
Jego oficjalny uśmiech sprawił, z˙e zrobiło jej się
niedobrze.
– Co ty na to, z˙ebym przyjez˙dz˙ał do ciebie, kiedy
będę miał wolne?
Więc proponuje jej to, co ona zaproponowała
kiedyś jemu. Czyz˙by naprawdę wyrównywał ra-
chunki?
Skończ to. Uciekaj.
– Zapomnij, Javier. Zapomnij, co dziś powie-
działam. Chyba straciłam rozum po tych wszyst-
kich wydarzeniach. Gdy tylko misja się zakończy,
wyjadę i...
– Nie musisz!
– Czego nie muszę?
– Zostawać do końca misji.
Ach tak. Więc nie moz˙e juz˙ się doczekać jej
wyjazdu. Czy jednak naprawdę musiał przy tym tak
brutalnie pozbawić ją złudzeń, z˙e jest dla niego kimś
waz˙nym? Właśnie dziś, kiedy była juz˙ tego prawie
pewna?
– Zadzwonię do ojca – powiedziała zrezygnowa-
nym tonem. – Przynajmniej raz się do czegoś przyda.
Polecę jego prywatnym odrzutowcem.
Samolot powoli wjez˙dz˙ał na pas startowy. Javier
biegł co sił w nogach, zostawiając w tyle ochronę
lotniska. Nie strzelali do niego tylko dlatego, z˙e
upewnili się w bramce na lotnisku, z˙e nie ma broni. Po
prostu uznali go za samobójcę.
I nie byli dalecy od prawdy. Jeśli nie uda mu się
zatrzymać Savannah... Nie. Nie brał tego nawet pod
uwagę.
148
OLIVIA GATES
Stanął przed zbliz˙ającym się samolotem. Pilot
skręcił, ale Javier znowu zagrodził mu drogę.
Próbował dodzwonić się do Savannah, ale jej
komórka była wyłączona. On jednak nie mógł po-
zwolić jej odlecieć, nie powiedziawszy jej tego, czego
nie był w stanie wydusić z siebie ostatniej nocy. Musi
to zrobić teraz, nawet jeśli miałaby to być ostatnia
rzecz, jaką zrobi w swoim z˙yciu.
Nagle w kokpicie pojawiła się Savannah. Rozłoz˙ył
ramiona, błagając w milczeniu, by się w nich znalazła.
Samolot zatrzymał się. Po chwili otworzyły się
drzwi, a w nich stanęła ona. W jej oczach zobaczył
cierpienie. Czy to moz˙liwe? Czy naprawdę go ko-
chała?
– Savannah... – Powiedz jej to. – Te amo tanto,
demasiado mi alma! Eres mi vida, mi todo!
W jej oczach pojawiły się łzy i nagle poczuł, z˙e on
tez˙ płacze.
– Naprawdę kochasz mnie i jestem twoją duszą,
twoim z˙yciem, twoim wszystkim? Przez kilka tygo-
dni w roku?
– Kaz˙dej chwili, do końca z˙ycia i jeszcze dłuz˙ej.
– Czy to znaczy, z˙e mam zostać?
– Nie!
Nowe struz˙ki łez popłynęły po jej policzkach.
Odwróciła się. Zatrzymaj ją. Powiedz jej to.
– To ja pojadę z tobą!
Stanęła jak wryta. Odwróciła się do niego, pełna
niedowierzania.
– Nie moz˙esz! Masz tu obowiązki, szpital, inne
projekty, rodzinę...
– Ty jesteś najwaz˙niejsza – odrzekł.
149
KOLUMBIJSKI LEKARZ
Wyskoczyła z samolotu prosto w jego ramiona.
Upadł na kolana. Przez chwilę lez˙eli na asfalcie,
w swych objęciach. Potem ona uwolniła się z jego
uścisku. W jej oczach ujrzał wszystko, o czym ma-
rzył. Miłość, oddanie, wiarę, bezinteresowność, de-
terminację i poz˙ądanie.
– A ty jesteś dla mnie najwaz˙niejszy – powie-
działa. – Ale nie moz˙esz stąd wyjechać. Ja tez˙ nie
chcę. Chcę tu być z tobą, pracować z tobą, dzielić
z tobą kaz˙dą chwilę.
– Nie. Nie mogę cię naraz˙ać. Myślisz, z˙e dlaczego
chciałem, z˙ebyś tak szybko wyjechała? Nie mogę
nawet opisać rozpaczy, którą czułem, kiedy znalazłaś
się w niebezpieczeństwie.
– Nie byłam w prawdziwym niebezpieczeństwie!
– Tylko dlatego, z˙e okoliczności ci w tym pomog-
ły, a twoi porywacze zachwycili się tobą. Następnym
razem...
– Nie będzie następnego razu!
– Nie mogę tak ryzykować, juz˙ zawsze będzie we
mnie ten strach. Nie mogę w ten sposób funkcjono-
wać. Muszę wiedzieć, z˙e jesteś bezpieczna, ale nie
mogę tez˙ juz˙ z˙yć bez ciebie. Do tej pory nie uświada-
miałem sobie, z˙e jedyny sposób, z˙eby być z tobą, to
wyjechać do twojego domu.
– Jedyny dom, jaki mam, to twoje ramiona, niewa-
z˙ne, czy będziemy w podróz˙y, czy w twoim praw-
dziwym domu.
– Ja juz˙ nie mam tego domu, Savannah.
– Co takiego?
Czemu to powiedział? Teraz musiał się tłumaczyć.
– Sprzedałem go.
150
OLIVIA GATES
– Czemu?
Wiedział, z˙e musi wyznać jej prawdę. Więc powie-
dział jej wszystko: jak spotkał się z Mendozą i jaką
propozycję mu złoz˙ył.
– Sprzedałeś dom, z˙eby zapłacić za mnie okup?
– Przytuliła się do niego. – Mój kochany. Zapropo-
nowałeś mu siebie za mnie? Myślisz, z˙e pozwolę ci na
większe poświęcenie?
– To nie było z˙adne poświęcenie – odparł. – Nie
martw się, znajdę sposób, z˙eby kontynuować swoje
prace w Stanach. Nie muszę być na miejscu, z˙eby się
tu przydać. A dzięki tobie o tym, co robimy, dowie się
więcej ludzi.
– Nie, Javier. Zostaję. Musisz się z tym pogodzić.
– Nie mogę pozwolić ci tu mieszkać. Nie mogę ci
nawet zaoferować domu.
– Myślisz, z˙e dla mnie z˙ycie tutaj to będzie
poświęcenie? Bycie z tobą to moja nagroda. Nie
wierzysz w to? Wciąz˙ we mnie nie wierzysz?
– Nie wierzę w nic bardziej niz˙ w ciebie.
– Więc pogódź się z tym, z˙e nie mam zamiaru
siedzieć w pustym, luksusowym domu, czekając na
ciebie. Nigdy cię nie opuszczę. Kontynuujmy naszą
misję. Obiecuję, z˙e będę bardziej uwaz˙ać.
Zjakim przekonaniem to mówiła! Nie sądził, z˙e
moz˙e pokochać ją jeszcze bardziej. Mylił się.
– Zgódź się, proszę.
Czy miał jakieś wyjście?
– Zgadzam się – odparł.
Nagle usłyszeli wymowne chrząknięcie. Spojrzeli
w górę. To był Jacob Richardson.
– Moz˙e juz˙ wystarczy tego tarzania się po asfalcie?
151
KOLUMBIJSKI LEKARZ
Nie chcecie kontynuować swojej rozmowy w bar-
dziej komfortowych warunkach?
Javier napotkał spojrzenie niebieskich oczu star-
szego pana. Dziwna rzecz, nie widział w jego wzroku
gniewu czy odrazy. A moz˙e nie chciał? Jego uczucia
do ojca Savannah nagle się zmieniły. Zniknęła nie-
chęć. Łączyła ich miłość do jednej kobiety i prag-
nienie, by ją chronić i dawać jej to, co najlepsze.
Wstał.
– Proszę o rękę pańskiej córki, doktorze Richard-
son.
Męz˙czyzna uniósł ze zdziwieniem brwi.
– A co ja tu mam do gadania? Savannah pokazała
juz˙, z˙e jest samodzielna. Potrafi zawojować świat
bardziej niz˙ ja. Ja juz˙ nie mam nic do powiedzenia.
– To prawda – przyznał Javier. – Nie będzie pan
miał nic do powiedzenia tak długo, jak długo będzie
pan wydawał jej rozkazy. Ale moz˙e pan mieć wiele do
powiedzenia, jeśli ofiaruje jej pan swoją miłość.
Savannah objęła go i pocałowała w usta. Wyglą-
dało na to, z˙e się z nim zgadza. Zsamolotu wysunęły
się schodki i Jacob dołączył do nich.
– Przepraszam za wszystko – rzekł do córki.
– To ja naraziłem cię na niebezpieczeństwo. Popeł-
niłem wiele błędów po tym, jak twoja matka nas
opuściła. Niewaz˙ne, z˙e wynikały one z miłości i stra-
chu o ciebie...
Savannah przytuliła się do niego.
– Jeśli mnie kochasz, to tylko to się liczy. Ale
Javier tez˙ chciał mi pozwolić odejść, bo się o mnie bał
i chciał dla mnie jak najlepiej. Ja sama wiem, co jest
dla mnie najlepsze. Bycie z tobą w jak najlepszych
152
OLIVIA GATES
stosunkach, tatusiu, i bycie z Javierem na dobre i na
złe!
Ojciec przytulił ją mocniej.
– Ale musisz zapomnieć o tym pomyśle, z˙eby
zacząć pracować w szpitalu frontowym.
Javierowi włosy zjez˙yły się na głowie.
– Co takiego?! – wykrzyknął. – Niech mnie dia-
bli, jeśli ci na to pozwolę!
Oparła ręce na biodrach.
– Jeden dyktator się pokajał, a drugi się narodził?
Juz˙ mi mówisz, co mam robić?
– No pewnie! A ty moz˙esz mi mówić, co ja mam
robić.
– Tak?
– Tak. Powiedz, a to zrobię.
Oczy jej zabłysły.
– Mówisz tak, bo wiesz, z˙e nie poproszę cię o nic,
czego nie chciałbyś zrobić.
– Naprawdę myślisz o tym, z˙eby zacząć pracować
w szpitalu frontowym?
– Powiedziałam tak ojcu, zanim tu przyjechałam.
– Ale juz˙ nie chcesz? – upewnił się.
Roześmiała się.
– Trudno by mi było pracować tam, skoro jestem
w ciąz˙y.
Zrobiło mu się gorąco, potem zimno, a potem zno-
wu gorąco. Savannah patrzyła na niego uwaz˙nie,
niepewna jego reakcji.
Zaskoczyła go, to pewne.
– Wiem, z˙e nie uwaz˙ałam... – bąknęła.
Jego pocałunek rozwiał jej obawy.
– My nie uwaz˙aliśmy – wyszeptał.
153
KOLUMBIJSKI LEKARZ
Odwróciła się i przytuliła do ojca, pewna, z˙e
równiez˙ w ich związku rozpoczął się nowy rozdział.
A potem rzekła do Javiera:
– Zabierz mnie do domu, mój kochany.
W odpowiedzi porwał ją w ramiona.
Tego wieczoru wrócili do pokoju hotelowego. Ja-
vier nie pozwolił, by Jacob Richardson odkupił je-
go dom, ale zgodził się, by spłacił długi, które zaciąg-
nął u innych, zbierając na okup. Teraz lez˙eli z Savan-
nah w łóz˙ku, planując przyszłość.
– Z
˙
al mi tylko jednego, mi vida – wyznał Javier.
Savannah wstrzymała oddech z niepokoju. On
jednak uśmiechnął się.
– Twoich włosów. Dlaczego je obcięłaś?
– Nie były mi potrzebne, skoro nie mogłam ich
owinąć wokół ciebie.
– Ah, mi amor.
– Te amo, Javier. Eres mi todo. Ciebie i nasze
dziecko. – Nagle coś jej się przypomniało. Jest jesz-
cze jedno, o czym musi z nim porozmawiać. – A sko-
ro juz˙ o dziecku mowa... Choć lubię twoją duz˙ą
rodzinę...
– Naprawdę? Myślałem, z˙e cię przeraziła.
– Skąd. Chciałam wyjechać, bo twoja siostra po-
wiedziała mi, z˙e nigdy nie będę z tobą.
Skrzywił się ze złości.
– Która to tak powiedziała?
– Niewaz˙ne. Chciałam tylko, z˙ebyś wiedział, z˙e
wolałabym mieć najwyz˙ej dwoje dzieci. Po prostu
chcę z tobą spędzać jak najwięcej czasu. Liczniejsza
rodzina oznaczałaby...
154
OLIVIA GATES
Uciszył ją pocałunkiem.
– Dwoje to więcej niz˙ dosyć. Nawet jedno, mi
amor. A nawet gdyby nie było dzieci, wystarczyłabyś
mi sama ty. Uwierz w to.
W końcu uwierzyła. I kiedy zabierał ją do krainy
rozkoszy, przytuliła się do niego i wyszeptała:
– Wierzę, mój kochany. W ciebie i we mnie.
W nas.
155
KOLUMBIJSKI LEKARZ