ANTONI SŁONIMSKI
DWA KOŃCE ŚWIATA
1937
ROZDZIAŁ PIERWSZY
W KTÓRYM DOWIADUJEMY SIĘ, ŻE NIEJAKI PAN RETLICH UWAŻA POTOP BIBLIJNY ZA
TANDETĘ
W pierwszych dniach czerwca 1950 roku gazety całego świata podały krótką
wiadomość, opatrzoną mniej lub bardziej ironicznymi komentarzami. Pewien właściciel
wielkiej posiadłości ziemskiej w Danii, Hans Retlich, Niemiec z pochodzenia, rozesłał
przez swoją własną stację radiową komunikat tej treści: „Dn. 30 czerwca br. wytracę
ludzkość. Sprawy tego świata zabagniły się do tego stopnia, że nie pozostaje nic innego,
jak zacząć wszystko jeszcze raz od początku. Już od kilkunastu lat jestem w posiadaniu
wynalazku, który pozwoli mi w przeciągu paru sekund zabić każde zwierzę posiadające
system nerwowy. Niebieskie Promienie oczyszczą świat znacznie dokładniej, niż to zrobił
tandetnie urządzony przez żydowskiego boga legendarny potop. Moją dewizą jest
dokładność i celowość. Zginie na Ziemi wszystko z wyjątkiem tego, co ja uważam za
stosowne zachować. Nie ma środków obronnych przeciw Niebieskim Promieniom.
Ludzkość całego świata proszona jest uprzejmie o przygotowanie dostatecznej ilości
grobów. Nie będzie już więcej «R» i «S». Bóg i twórca nowej ludzkości. Hans Retlich”.
Rzeczą zastanawiającą było, że stacja radiowa tajemniczego pana Retlicha była
najpotężniejszą ze wszystkich stacyj nadawczych całego świata. Komunikat słyszano
wszędzie. Zagłuszył on audycje miejscowe, ale przeważna część radiosłuchaczy uważała
go jedynie za reklamę kinową lub zapowiedź słuchowiska. Sprawą zainteresowały się
wyłącznie sfery radiowe. Pierwszy udał się samolotem do majątku Retlicha dziennikarz
angielski, Browley. Celem jego było zwiedzenie i opisanie tej największej prywatnej
stacji nadawczej. Aeroplan Browleya uległ katastrofie parę kilometrów przed
miejscowością Ruben, której właścicielem był Retlich. Pisma podały o tym krótką
wiadomość i w dalszym ciągu szydziły z „nowego Noego”, który — widać jak biblijny Noe
— miał pociąg do alkoholu. Jedni twierdzili, że pan Retlich po pijanemu wygłosił swój
wyrok śmierci na ludzkość, inni — że jest to człowiek chory umysłowo. Ale gdy po trzech
dniach znowu odezwał się potężny, zagłuszający wszystko zachrypły głos „twórcy nowej
ludzkości”, zaczęto poważnie atakować międzynarodową kontrolę radiową. Czyż jest do
pomyślenia, aby prywatny człowiek bezprawnie budował sobie stację radiową o takiej
sile i wygłupiał się przeszkadzając w odbiorze poważnych audycyj? Część publiczności
sądziła, że jest to początek audycji powieści Karola Capka „Wojna z płazami” lub jakieś
sensacyjne słuchowisko H.G. Wellsa, który po nowym małżeństwie właśnie wrócił z
Hollywood do Europy. Sprawa przedstawiała się jednak groźniej.
Dwaj dziennikarze duńscy, którzy udali się do Ruben, ulegli również katastrofie, zanim
zdołali dotrzeć do osady Retlicha. Policja duńska zajęła się tym wypadkiem, i ton prasy
zmienił się zasadniczo. „Wariat z Ruben” stał się pierwszorzędną sensacją. Pewien
nauczyciel ludowy z Ostapen opublikował list, w którym opowiadał, że już od paru lat w
Ruben dzieją się dość dziwne rzeczy. Miejscowość otoczona jest niezwykłą siecią drutów.
Nikt nie może tam wejść bez specjalnej rewizji i pozwolenia. W Ruben są dość duże
obszary i liczne zabudowania. Jednocześnie z tym sensacyjnym listem prasa podała
wiadomość o odnalezieniu ciał dwóch dziennikarzy duńskich. Trupy były zwęglone i
przedstawiały coś w rodzaju sypkiej masy niebieskawego koloru.
Tego dnia o ósmej wieczorem znowu we wszystkich aparatach radiowych całego
świata zabrzmiał z jeszcze większą siłą zachrypły głos „Noego”. Był to nowy komunikat.
Teraz już przyjęto bez żartów i śmiechu słowa wariata z Ruben. Publiczność przerywała
tańce na dancingach. Ludzie gromadzili się na placach publicznych słuchając
niesamowitego ryku. Głos Retlicha był tak potężny, że ludzie, którzy w ogóle nie mieli
radia, to znaczy cała inteligencja i elita umysłowa Europy, chcąc czy nie chcąc, musieli
słyszeć głos przebijający się przez mury. Wrażenie tego naddźwięku było przejmujące.
Wydawało się, że to ryczą niebiosa, że głos ten rozwali domy. Jakiś dowcipniś napisał, że
pan Retlich najpierw udawał Noego, a teraz udaje trąbę jerychońską. Ale nikomu nie
było do śmiechu. Premier angielski, który nie słuchał nigdy radia ani nie czytywał gazet,
usłyszał przy partii golfa głos Retlicha i był może jedynym człowiekiem, który się
roześmiał. „To musi być jakiś nowy śpiewak słowiańskiego pochodzenia — powiedział. —
Tylko Słowianie mają takie potężne głosy”.
Twórca nowej ludzkości zapowiadał pierwszy kataklizm w Europie. „Dn. 15 czerwca
br., licząc według waszego idiotycznego kalendarza, zginie cała ludność w mieście
Birmingham. Nie jestem żydowskim tandeciarzem. To nie będzie żaden głupi potop, ale
czysta i solidna robota. Pokażę wam, jak się wytraca ludzkość. Wybrałem miasto
Birmingham ze względu na to, że mieszka w nim pewien bydlak, nazwiskiem Denbry”.
Jeszcze tego dnia wieczorem pisma podały sensacyjny wywiad z panem Denbry,
właścicielem starej i znanej angielskiej firmy wydawniczej w Birmingham. Okazało się,
że szef firmy „Denbry, Fogg i Syn”, Mr Samuel Denbry, zna nazwisko wariata z Ruben. W
archiwach firmy odnaleziono kopię korespondencji między Retlichem a wydawnictwem
Denbry. Korespondencja dotyczyła sprawy wydania zbiorku wierszy satyrycznych i
poematów prozą Hansa Retlicha. Satyry nazywały się „Pręgierz słów”, a tomik prozy
poetyckiej — „Seledyny”. Chodziło o wydanie tych dwu książeczek w przekładzie
angielskim. Egzemplarze oryginalne, wydane w języku niemieckim, znajdowały się
jeszcze w posiadaniu firmy Denbry. Już w porannych dziennikach pomieszczono wiele
cytatów z utworów twórcy nowej ludzkości. Najcharakterystyczniejszy był prolog, w
którym autor powiada, że po tym, co napisał, przyjdzie do niego ludzkość i zażąda, aby
to cofnął, ale poeta kończy swój prolog odpowiedzią pod adresem ludzkości: „Ja nic nie
wytrę, nic nie zmazę, bo z duszy każde słowo me”. Pismo młodych konserwatystów
ostro zaatakowało firmę Denbry: „Jeśli istotnie Mr Retlich jest w posiadaniu straszliwego
wynalazku, a to zdają się potwierdzać zwęglone ciała naszych bohaterskich lotników,
firma Denbry poniesie wyłączną odpowiedzialność za całkowitą zagładę ludzkości.
Niewątpliwie odmowa wydania poezji rozgoryczyła «tytana z Ruben». Jakim prawem
odrzucono utwory tak wybitnego człowieka? Fakt ten nie jest odosobniony, gdyż jeden z
naszych najbliższych współpracowników spotkał się przed paru miesiącami z równie
niezrozumiałym oporem ze strony firmy «Denbry, Fogg i Syn». Chodziło również o
poemat pt. «Szał» z cyklu «Dusze».
Tylko mocna władza może ochronić nasz kraj przed podobną samowolą panów
wydawców” — kończył swoje wywody organ młodych narodowych konserwatystów. W
odpowiedzi na te zarzuty sam M r Samuel Denbry odpowiedział listem w „Timesie”.
„Gdyby nawet — pisał Mr Denbry — ludzkość miała istotnie zginąć z rąk tego szaleńca,
jakim jest niewątpliwie Mr Retlich, i gdybym wiedział, że ocalenie ludzkości zależne jest
od wydania «Seledynów», musiałbym odmówić. Układ graficzny wierszy p. Retlicha,
absolutny brak rymów i trudna do uchwycenia treść wierszy są w zbyt wielkiej
sprzeczności z tradycjami domu wydawniczego «Denbry, Fogg i Syn», który —jak to
powszechnie wiadomo — wydał pierwszy tom poezyj Kiplinga dla młodzieży szkolnej”.
W tym samym numerze „Times” rozpoczął wielką ankietę na temat niebezpieczeństwa
zagrażającego ludzkości ze strony szaleńca z Ruben. Bernard Shaw odpowiedział: „Nic
się właściwie nie stało. Ogromna większość obywateli Anglii to ludzie wierzący. Powinni
więc być przygotowani zarówno na to. że los ich znajduje się w ręku Pana, jak również
że musi przyjść dzień Sadu Ostatecznego. Ludzie wierzący po raz pierwszy w dziejach
maja nareszcie do czynienia z prawdziwym mściwym bogiem ze Starego Testamentu.
Bóg ten objawił się w miejscowości Ruben. —i metody jego są starymi metodami
Jehowy. Ludzie wierzący mają swoje sposoby. Powinni się modlić do pana Retlicha.
Powinni czym prędzej poustawiać jego posagi na placach i palić przed nimi kadzidło. Co
do ludzi niewierzących, ci oczywiście mogą się zająć swoimi sprawami, to znaczy
inteligentna rozrywką. Polecam im w tym celu moją nową sztukę «Kupiec z Marsa».
której prapremiera odbyła się w Warszawie. .Sztuka ta wyszła w wydaniu książkowym u
Hamiltona i kosztuje trzy szylingi i dwa pensy”. Aldous Huxley odpowiedział: „Zdarzenia
w Ruben przypominają mi ramy obrazów El Greca w pewnym kościółku hiszpańskim
spalonym podczas ostatniej rewolucji. Ramy te zostały wiernie na straży nie istniejących
już obrazów. Pan Retlich, być może, wytępi ludzkość, ale nie zniszczy całego
wszechświata. Zostaną ramy. w których natura znowu odbuduje wszelkie swe błędy i
uroki. Ramy muszą być wypełnione. Jest to sekret wszelkiej muzyki, a więc i cywilizacji”.
Wypowiedź Huxleya uznana była przez wytworną publiczność europejską za żarcik i
perełkę stylistyczną, ale szerokie masy nie były porwane wywodami subtelnego pisarza.
Natomiast komisarz Litwinów udzielił wywiadu, który zyskał wielu zwolenników.
Powiedział on. że Niebieskie Promienie szaleńca z Ruben są wytworem kultury
mieszczańskiej, a wiemy wszyscy, że prawa rządzące ustrojem kapitalistycznym i
kulturą mieszczańską nie istnieją w społeczeństwie bezklasowym. Wobec czego
Niebieskie Promienie nic nie obchodzą Związku Sowieckiego. W pewnej sprzeczności ze
zdaniem sędziwego dyplomaty była uchwała Komsomołu w mieście Kagangrad, który
ogłosił następującą rezolucję: „Ponieważ burżuazyjny uczony Retlich wynalazł
promienie, które mogą zniszczyć ludzkość w przeciągu czterdziestu minut, komsomolcy
z Kagangradu postanowili stanąć do wyścigu pracy i wynaleźć promienie czerwone,
które dokażą tego samego w czternaście minut”. Uchwała ta podana była przez
„Timesa” osobno, gdyż przyszła z parodniowym opóźnieniem.
Ankieta „Timesa” nie przyniosła jednak żadnych konkretnych sposobów ocalenia
miasta Birmingham. Dnia 14 czerwca, w przeddzień dnia zagłady oznaczonego w
ostatnim komunikacie z Ruben, panika ogarnęła ludzkość. Armia Zbawienia urządziła
ogromny pochód przez miasto. Policja starała się utrzymać ład, ale mimo to część
sklepów została rozgrabiona. Ofiarą tłumu padła również księgarnia firmy Denbry. Była
to w ogóle pierwsza księgarnia od początku świata rozgrabiona przez tłum, gdyż znaną
jest rzeczą, że w czasie rozruchów tłum rabuje wszystkie sklepy z wyjątkiem księgarń.
Pewną sensację wywołał przyjazd do na wpół opustoszałego Birmingham lorda
Swinbrought, który oświadczył dziennikarzom, że solidaryzuje się ze stanowiskiem
wydawcy Denbry i postanowił wraz z żoną poddać się działaniu Niebieskich Promieni na
znak protestu przeciw metodom uprawianym przez nie znanego mu zresztą osobnika,
nazwiskiem Retlich. Pisma poranne podały fotografię lorda i jego żony. Fotografia
przedstawiała moment przywitania na dworcu, gdzie burmistrz Birmingham wręczył
kwiaty lady Swinbrought.
W ogólnym zamieszaniu, które zapanowało w Anglii, zarówno kontynent jak i Ameryka
zachowały względny spokój. Cała sprawa Niebieskich Promieni była traktowana jeszcze
dość żartobliwie. Jedynie władze Danii i angielski Intelligence Service pracowały bez
wytchnienia. Liczne samoloty wywiadowcze padły pastwą tajemniczych promieni.
Wydawało się absolutną niemożliwością dotrzeć do miejscowości Ruben. Liga Narodów
na interpelacje rządów Danii i Wielkiej Brytanii odpowiedziała, że musi ustalić, kto jest
napastnikiem, i że rozpatrzy tę sprawę na przyspieszonym posiedzeniu nadzwyczajnym
w październiku. Tymczasem, ignorując stanowisko Ligi, nadeszła już noc z dnia 14 na
15. Sztab angielski, jak najbardziej zainteresowany w pierwszym ataku Niebieskich
Promieni, powziął decyzję uprzedzenia ewentualnego zniszczenia miasta Birmingham.
Ponieważ dotarcie eskadry samolotów do Ruben było absolutną niemożliwością i
niepotrzebną stratą sprzętu wojennego i materiału ludzkiego, zaaprobowano plan dający
poważną szansę zwyciężenia nowego twórcy ludzkości. W kręgu trzydziestu kilometrów
od Ruben mogły się, jak dotąd, poruszać zupełnie swobodnie zarówno oddziały piechoty,
jak i tanki czy samoloty. Sztab angielski łącznie ze sztabem armii duńskiej zmontował w
wielkiej tajemnicy kilkadziesiąt dział ciężkiego kalibru, których zasięg wystarczał
najzupełniej do obrócenia w perzynę całej posiadłości szaleńca z Ruben. Działa te były
przewiezione na dwa dni przed ostatecznym terminem do różnych miejscowości
otaczających niedostępne siedlisko Retlicha. Armaty, zamaskowane w laskach i
sztucznych schronach, czekały tylko na komendę. Pierścień ognia artyleryjskiego był w
stanie w przeciągu dwu godzin zgładzić z powierzchni świata wroga ludzkości wraz z
całym jego laboratorium i sztabem, gdyż nie ulegało wątpliwości, że w Ruben
znajdowało się co najmniej kilkadziesiąt osób.
Sztab angielski i artylerzyści połączonych armij czekali jednak na odpowiedź z Oxfordu
od prof. Sir Johna Cypkina, który na zlecenie rządu rozpoczął gorączkowe badania istoty
Niebieskich Promieni i ewentualnych środków zabezpieczenia przed ich działaniem.
Wieczorem dnia 14 czerwca prof. Cypkin nadesłał odpowiedź na ręce prezesa Rady
Ministrów. Słynny uczony był zdania, że żadne Niebieskie Promienie, zabijające na
odległość, nie istnieją. Gdyby zaś istniały, to zbadać ich właściwości i działanie można
by tylko znając sposób wysyłania tych promieni. Prof. Cypkin zapytuje więc prezesa
Rady Ministrów, czy może dostarczyć mu do laboratorium w Oxfordzie przyrządy
wysyłające Niebieskie Promienie. Co do osoby niejakiego Retlicha, o nazwisku tym w
świecie naukowym nikt nie wie, a wykluczone jest, aby ktoś nie posiadający dyplomu
naukowego mógł wysyłać jakieś promienie nie znane nauce współczesnej.
Mniej więcej w tym samym czasie radio nadało z Indii komunikat Gandhiego. Wielki
prorok, który znajdował się właśnie na kuracji w jednym ze szpitali angielskich w
Benares, gdzie leczył się po ostatniej głodówce, oświadczył wszystkim swym
zwolennikom, co następuje:
„Nie należy sprzeciwiać się działaniu Niebieskich Promieni. Jednocześnie ogłaszam
bojkot wszelkich towarów sprowadzanych z Danii”. Pierwsza część zlecenia proroka z
Benares była znacznie łatwiejsza do wykonania. Drugie zlecenie było dość
bezprzedmiotowe, gdyż Indie brytyjskie nie sprowadzały żadnych towarów z Danii z
wyjątkiem proszku przeciw owadom „Retex”, a — jak wiadomo — buddyzm nie pozwala
na używanie takich proszków.
Zarówno odpowiedź wielkiego uczonego, jak i wielkiego nauczyciela ludzkości
wzbudziły rozgoryczenie w sztabie angielskim. Świat intelektualny i klerkowie zawiedli.
Pozostawały jeszcze tylko armaty. Wieczorem 14 czerwca odbyły się w wielu miastach
europejskich pochody młodzieży nacjonalistycznej i faszystowskiej. Obnoszono ogromne
transparenty z napisami: „Precz z międzynarodowym żydostwem!” Tłum atakował
przechodniów Żydów. Wszystko to wynikło z informacji pewnego pisma brukowego,
które ogłosiło, że na Węgrzech istnieje żydowska rodzina nosząca nazwisko Rejbich, co
pewnością jest nieco zniekształconym nazwiskiem Retlich. Młodzież narodowa w
Warszawie pobiła pewnego arystokratę węgierskiego bawiącego w przejeździe do Rosji.
Arystokrata ten był brunetem o wydatnym orlim nosie i nie władając językiem polskim
nie mógł się wytłumaczyć młodzieży, że jest również antysemitą. W Bułgarii pobito
rudawego blondyna, agenta szwedzkiego towarzystwa ubezpieczeniowego, którego
wzięto za Żyda, gdyż — jak wiadomo — Bułgarzy są brunetami, a Żydzi bułgarscy są
przeważnie rudzi. Pobito również kilkudziesięciu autentycznych Żydów.
Wieczór 14 czerwca był bardzo pogodny i prawie we wszystkich miastach europejskich
ludność tłumnie zalegała ulice, czekając na wiadomości z Anglii i Danii. Punkt o
dwunastej radio nadało przemówienie Il Duce. Wielki włoski mąż stanu postawił sobie za
ambicję przekrzyczeć szaleńca z Ruben. Istotnie, głos jego rozlegał się z wielką silą.
Mussolini dowodził, że Niebieskie Promienie spadną przede wszystkim na Anglię jako
kara za sankcje stosowane wobec Włoch od czasu nowej wojny kolonialnej w
Transjordanii. Il Duce wołał, że te promienie rzuca Jowisz i gniewni bogowie rzymscy.
Mussolini proklamował dawną religię rzymską, uznając chrześcijaństwo za wiarę
sprzeczną z interesami imperium i partii faszystowskiej. Ten powrót do dawnych wierzeń
wywołał pewne nieporozumienia między Watykanem i Kwirynałem, załagodzone dzięki
niezwykłemu taktowi Ojca Świętego i króla Emanuela. Milczały tylko Niemcy. Jak dotąd,
ani kanclerz Hitler, ani Goering nie wydali żadnego oświadczenia w sprawie zniszczenia
kilkudziesięciu aeroplanów i gróźb zburzenia miasta Birmingham oraz reszty świata.
Milczenie Niemiec i sprawdzona wiadomość o niemieckim pochodzeniu szaleńca z
Ruben wywołały w prasie lewicowej liczne komentarze. „Za plecami szaleńca z Ruben
stoi hitleryzm!” „Niemcy chcą zburzyć świat rękami Retlicha” — tak brzmiały tytuły
artykułów w rządowej prasie francuskiej. A jednak to. co zaszło rankiem dnia 15
czerwca, pokazało, że przewidywania te nie były słuszne. Sztab angielski wydał
telefonicznie rozkaz rozpoczęcia ognia artyleryjskiego o siódmej rano. Intelligence
Service na własną rękę wydał tajny rozkaz przyśpieszenia bombardowania i rozkazał
otworzyć ogień na Ruben o piątej nad ranem. Rozporządzenie to było ściśle tajne i
wynikało z obawy, aby rozkaz sztabu angielskiego nie został przejęty przez szaleńca z
Ruben, który mógłby uprzedzić akcję wojsk duńsko–angielskich. Zegary wybiły czwartą
nad ranem. Parę minut przed piątą Sir Oswald Fawley, szef Intelligence Service, połączył
się telefonicznie z bateria artylerii umieszczoną w Kierge w odległości czterdziestu
kilometrów od Ruben. Sir Oswald Fawley opowiadał potem, że usłyszał odpowiedź
dyżurnego sierżanta: „Yes, Sir”. Potem zapanowało grobowe milczenie. Zdobyć nowe
połączenie z baterią stało się niemożliwe. Nie odpowiadał żaden z posterunków
zjednoczonych wojsk, nie było też połączenia z żadnym z miast duńskich z tej prostej
przyczyny, że Dania nie istniała, a raczej, mówiąc ściślej, nie żył już nikt z łudzi
zamieszkujących kawałek ziemi nazywany dotąd królestwem duńskim.
O godzinie siódmej z rana można już było zrekonstruować obraz tego, co zaszło nocą z
dnia 14 na 15. Wszyscy mieszkańcy Danii padli ofiarą tajemniczych Niebieskich
Promieni. Zginęli także mieszkańcy Lund i Malmö na ziemi szwedzkiej. Zginęła ludność
miast niemieckich Kiel, Altona, Hamburg, zginęła wyspa Helgoland. Zginęła północno–
wschodnia część Holandii. Wszystkie żywe istoty w promieniu dwustu kilometrów od
Ruben wyginęły tej pierwszej straszliwej nocy panowania nowego twórcy ludzkości.
Niebieskie Promienie zatoczyły krąg o promieniu dwustu kilometrów, po czym o piątej
minut czterdzieści wystrzelił w stronę Anglii ogromny strumień błękitnego światła, który
zniszczył Harwich, Northampton, Cambridge, Coventry i Birmingham. Zapowiedź
Retlicha została zrealizowana. Jeśli jest mowa o zniszczeniu miast, zaznaczyć trzeba, że
miasta te ani nie rozpadły się w gruzy, ani nie padły ofiarą ognia. Zginęły tylko żywe
istoty. Ocalała nawet roślinność, choć większość drzew utraciła liście, i pozostałe resztki
zieleni nabrały niebieskawego, metalicznego połysku. Retlich wydał na pastwę swych
promieni śmierci wiele miast niemieckich. Koncepcja prasy lewicowej była fałszywa. Za
szaleńcem z Ruben nie ukrywał się żaden rząd ani żadne państwo europejskie. Należało
się liczyć z absolutnie indywidualną napaścią jednostki uzbrojonej w najstraszliwsze z
dotychczas znanych narzędzi śmierci.
Dzień 15 czerwca był pierwszym dniem paniki ogólnoświatowej. Nie ulegało
wątpliwości, że ludzkość wydana jest na łaskę straszliwego szaleńca, i nic nie
wskazywało na to, że Retlich cofnie się przed spełnieniem swej ponurej groźby
wytracenia mieszkańców globu. Fakt ten spowodował przede wszystkim gwałtowny pęd
do złota. Wszystkie banki europejskie oblężone były przez ludzi zamieniających
banknoty na złoto. Wydawać by się mogło, że podrożeją rzeczy najpotrzebniejsze, a
spadną walory umowne w rodzaju złota czy drogich kamieni, ale wobec tych paru dni,
które jeszcze ludziom pozostawały do życia, złoto wydawało się ogromnej większości
mieszkańców Europy rzeczą najpotrzebniejsza. Większość banków zawiesiła wypłaty.
W tragiczną noc z 14 na 15 czerwca utraciło życie około ośmiu milionów ludzi. Z
terenu objętego działaniem Niebieskich Promieni nikt nie wyszedł żywy. Ocaleli jedynie
mieszkańcy Cambridge z tej prostej przyczyny, że w Cambridge nie było nikogo, gdyż
cała ludność tego pięknego uniwersyteckiego miasta wyjechała wieczorem do Oxfordu
na mecz rugby. Na tereny objęte zniszczeniem zjechały liczne komisje sanitarne i
ratownicze. Pospieszne badania zmarłych wskazywały, że nie został uszkodzony żaden z
głównych narządów. Niebieskie Promienie prócz metalicznego połysku na skórze nie
zostawiały najmniejszego śladu. Działanie ich polegało wyłącznie na paraliżowaniu
systemu nerwowego i czynności serca. Ciała ofiar po paru godzinach rozpadały się w
bezwonny szary popiół. Drużyny ratownicze znalazły na przedmieściach Birmingham
dwa motyle cytrynki. Być może, przyfrunęły one już po przejściu Niebieskich Promieni,
aczkolwiek prof. MacDonney twierdził kategorycznie, ze motyle te nie mogły przelecieć
kilkudziesięciu kilometrów w tak krótkim czasie. Była to sprawa sporna. Natomiast
poważną nadzieją dla zagrożonej ludzkości było odkrycie studenta z Coventry, który
wrócił do wymarłego miasta po kije do golfa. Student ten, nazwiskiem Gerby. odnalazł
kije do golfa i ciała swej najbliższej rodziny i gdy krzątał się po opustoszałym domu,
zauważył z najwyższym zdziwieniem, że w akwarium stojącym na oknie coś się porusza.
Była to złota rybka, nazywana w domu profesorem Cambellem, gdyż miała, podobnie jak
profesor Cambell, bardzo wypukłe oczy. Pisma popołudniowe z dnia 15 czerwca
pomieściły ogromne artykuły na pierwszej stronie: „Ryby żyją!” ,.Woda złym
przewodnikiem!” „Ludzkość ocali izolacja wodna!” Rządowa prasa polska umieściła
artykuł pt. „Frontem do morza!” Pewien pastor anglikański w Brukseli wygłosił kazanie,
zaczynające się od słów: ,.Złota rybka z Coventry wskazuje drogę ludzkości”. Okazało
się, że istotnie nie poddały się działaniu śmiercionośnych fal ryby z rzek i stawów
znajdujących się w polu działania Niebieskich Promieni. Czyżby więc wystarczyło po
prostu dać nurka na parę minut pod wodę, aby ocaleć? Zaczęto na gwałt kupować rurki
szklane, umożliwiające oddychanie pod wodą, a cena skafandra doszła do zawrotnej
sumy piętnastu tysięcy funtów. Nieco pesymizmu wprowadził głos wybitnego fizjologa
paryskiego, który twierdził, że od Niebieskich Promieni nie giną ryby, ale nie dlatego, że
są w wodzie. Prof. Callier dowodził, że Niebieskie Promienie działają tylko na organizmy
posiadające bogato rozbudowany system nerwowy. Ocalały, jak twierdził, nie tylko ryby,
ale i owady, jamochłony i drobnoustroje. Ocalał cały niemal świat roślinny. Człowiek
ukryty w wodzie zginie tak samo jak na powietrzu, czego dowodem jest choćby to, że w
stu ośmiu łodziach podwodnych znajdujących się w porcie hamburskirn nie został przy
życiu ani jeden z marynarzy. Znaczna część tych łodzi pogrążona była na głębokości
dwunastu metrów. Po ogłoszeniu tej wiadomości prasa francuska podniosła gwałtowny
protest przeciw potajemnym zbrojeniom niemieckim.
Tak upłynęło pięć dni od zagłady miast niemieckich i angielskich, a szaleniec z Ruben
nie dawał znaku życia. Optymiści zaczęli przypuszczać, że Retlich sam zginął od
działania wynalezionych przez siebie promieni. Na ogół jednak przeważała opinia, że
tylko woda może uratować ludzkość, i ogromne masy ludności miejskiej przenosiły się
nad brzeg morski. Powstało parę sekt religijnych. Pewien uczony niemiecki z Wrocławia
napisał rozprawę, w której udowadniał, że największym błędem ludzkości było to, że
wyszła z wody morskiej na ląd i przetworzyła skrzela rybie w płuca. Początkowo życie
organiczne trzymało się słonej wody morskiej. Otóż prof. Bibrich z Wrocławia dowodził,
że rozkrzewienie się życia organicznego na lądzie było pierwszą intrygą żydowską. „To
Żydzi — wołał prof. Bibrich — zwabili nas na ląd. Łatwowierne narody aryjskie uległy
podszeptom międzynarodowego żydostwa i zaczęły oddychać płucami. Ale Żydzi
zachowali do dziś dnia skrzela i gdy przyjdzie ostateczny moment, rzucą się do wody,
skąd szydzić będą z zagłady rasy nordyckiej”. Aby dowieść słuszności swej tezy, prof.
Bibrich wobec licznego audytorium dokonał operacji na paru Żydach schwytanych na
ulicach Wrocławia. Po zajrzeniu do środka piersi żydowskich okazało się, że posiadają
oni płuca zupełnie normalne, ale to, jak twierdził w swej mowie minister Goering, niczym
obalić nie może teorii prof. Bibricha, gdyż żaden materialistyczny i empiryczny dowód
nie może obalić teorii nadrzędnej, wywodzącej się nie z logiki żydowskiej, ale z
mistycyzmu narodowego. Na ogół Niemcy zachowały względny spokój: wierzono, że
kanclerz Hitler obroni naród przed promieniami śmierci. Tej wiary w siłę kierowników
rządu nie było w Polsce, mimo że ludność Niebieskie Promienie uważała za bujdę.
W większości krajów europejskich panowało rozprzężenie i władze nie mogły
zapanować nad rosnącym chaosem. Potworzyły się liczne bandy napadające w biały
dzień na przechodniów. Drogi pełne były uciekinierów zdążających do morza.
Jeden z bohaterów naszego opowiadania, Henryk Szwalba, oparł się temu owczemu
pędowi. Pozostał w mieście.
ROZDZIAŁ DRUGI
W KTÓRYM NOWY TWÓRCA LUDZKOŚCI OGŁASZA SWÓJ MANIFEST
W tragicznych ostatnich dniach czerwca część ludzi zachowywała się jeszcze zupełnie
normalnie. Kółka wielkiego mechanizmu szły siłą rozpędu. Wystarczy podać repertuar
teatrów europejskich z tego czasu, aby zrozumieć, jak wciąż działały normalnie funkcje
ludzkiej zbiorowości. W Paryżu odbyła się premiera „Penelopy” Giraudoux i próby
„Telemaka” Gide’a dobiegały końca. W Londynie grano wielki balet „Ali Baba”. W
Teatrze Narodowym w Warszawie wznowiono jakąś komedię węgierską. W New Yorku w
Radio City Musie Hali pokazywał się niejaki Killing, dwukrotnie skazany za trucicielstwo i
dwukrotnie ułaskawiony przez gubernatora Bostonu. Dnia 27 czerwca nastąpiło .nawet
lekkie odprężenie i na ulicach zjawiły się posterunki policji. W Warszawie na rogu Alej
Jerozolimskich i Nowego Światu policjant zaczął z powrotem regulować ruch, choć
przyznać trzeba, że kilkanaście samochodów, które pozostało w mieście, nie wymagało
specjalnej regulacji. Henryk Szwalba stał właśnie na rogu tych dwu ulic. Była godzina
szósta po południu. Wtedy to rozległ się znowu potężny, wstrząsający murami miast głos
nowego twórcy ludzkości. We wszystkich stolicach świata ludzie stali zamarli w
bezruchu, słuchając słynnej wielkiej deklaracji Retlicha. Oto mniej więcej dokładna treść
przemówienia nadanego potężnymi falami radiowymi:
„Mówię do ludzi, którzy zginą. To znaczy do wszystkich ludzi świata. Od dziś za trzy
dni, dn. 30 czerwca, licząc według waszego idiotycznego kalendarza, ludzkość
przestanie istnieć. Bagno, które rodziło zgniliznę, zostanie osuszone. Na nowy i pusty
glob ziemski wyprowadzę swoją nową ozdrowioną ludzkość. Pozostaną tylko ogrody
mojej posiadłości w Ruben. które jak arka tego płaczliwego pijaka, nazwanego przez was
Noem, przechowają to, co ja uważam za zdrowe dla przyszłej ludzkości, i to, co ja
uważam za konieczne. Niech wam się nie wydaje, że zachowałem w mojej arce wasze
kretyńskie książki lub dzieła tak zwanej sztuki, te stare kawałki płótna, na których durnie
sprzed paruset lat starali się niedołężnie odtworzyć swoje kochanice. Nie będzie tam
również żadnej kukły ulepionej z gliny albo wydrapanej w kamieniu i w obrażający
sposób naśladującej ciało ludzkie. Nie przechowałem też ani jednej książki, której
wartość polega na tym, że słowa mają identyczną ostatnią sylabę. Byle głupstwo
napisane w ten sposób nabiera w waszych oczach autorytetu jakiegoś bydlęcego
natchnienia, a utworów, które miały treść wyrażającą myśli naprawdę głębokie i
wspaniałe uczucia, nigdy i tak nie umieliście ocenić. Takie utwory dla osłów, w rodzaju
niejakiego Denbry’ego z nie istniejącego już miasta Birmingham, były «banalne». Ja
wam dam banalne! Zobaczycie rzeczy zupełnie niebanalne. Tak niebanalne, że
będziecie robili w portki ze wzruszenia, żaden teatr nie da wam takiego przedstawienia
jak to, które teraz zobaczycie, bo panowie dyrektorzy teatrów umieją tylko żyć z
aktorkami i wystawiać sztuki swoich kolegów po świństwie, jak ten parszywiec Herberg,
który ludziom genialnym odsyła sztuki z napisem: «nie zakwalifikowano). Już ja was
wszystkich zakwalifikuję, że nawet pisnąć nie zdążycie! Nowa ludzkość, którą ja tworzę,
nawet z nazwy znać nie będzie tych dwu szerzących zgniliznę paskudztw. Litery «R» i
«S» nie oznaczały tylko Rosji Sowieckiej. Oznaczały również religię i sztukę. Nie będzie
więcej ani sztuki, ani religii. Sztuka i religia to były te dwa zatrute strumienie, które
burzyły spokój, dobrobyt, ład i zdrowie ludzkości. Powiedziałem: ład. Jakże możecie
wyobrazić sobie społeczność ujętą w karby ładu i zdrowej karności, gdy jakieś
absurdalne siły nadprzyrodzone mogą w każdej chwili wsadzić swój nadziemski nos w
nasze sprawy ludzkie. Ja przywrócę człowieka ziemi. Z ziemiś powstał i w ziemię się
obrócisz. Jakże może panować ład i karność, gdy umysłami ludzi wstrząsają jakieś nie
kontrolowane bzdurne dreszczyki, gdy uczucia obywateli są narażone na inwazję tonów,
kolorów i słów. Byle dureń, obdarzony tak zwanym przez was talentem, miał prawo
narzucać się ludziom, wciskać swoje parszywe freudowskie kompleksy w psychikę
innych ludzi pod pozorem, że coś mu się tam, bydlakowi, rymuje. Od paru tysięcy lat
ludzkość jest karmiona tymi strachami i błazeństwami.
Wszyscy jesteśmy zarażeni, i dlatego wytracę was jak parszywe stado. W ogrodach
moich w Ruben zebrałem gromadkę złożoną z młodzieńców i dziewcząt w wieku od
dwunastu do piętnastu lat. Wychowują się oni w absolutnej izolacji od waszego
zawszonego świata. Nie widzieli nigdy żadnych waszych zafajdanych dzieł sztuki.
Zebrałem jak najstaranniej te kadry przyszłej zdrowej ludzkości. Są to dzieci ludzi
absolutnie niemuzykalnych i wszystkie są daltonistami. Nie rozróżniają kolorów. Już
teraz, po kilku latach wychowania, są najzupełniej niewrażliwe na to świństwo, które
nazywacie sztuką. Ze słownika mowy ludzkiej wykreśliłem wyrażenia «piękny» i
«brzydki». Mieszkańcy Ruben, czyli rubenici, zastępują je słowami «pożyteczny» lub
«niepożyteczny». Po zgładzeniu ludzkości specjalna brygada niszczycieli zajmie się
również uprzątnięciem świata z tego łajna artystycznego, które zostało po waszej
świńskiej cywilizacji. Precz ze sztuką, precz z religią i precz z komunizmem! W Ruben nie
wolno patrzeć na niebo. Podnoszenie głowy do góry karane jest rzuceniem tej głowy na
ziemię. Patrzenie w niebo, zwłaszcza gdy świecą na nim nędzne światełka gwiazd, budzi
niezdrowe instynkty. Od takiego gapienia się w niebo do marzeń prosta droga, a od
marzeń do sztuki jeszcze prędsza. Ludzkość kiedyś była zdrowa, ale zaczęło się od
wydrapywania w jaskiniach wizerunków jakichś mamutów czy bizonów, a od tego,
proszę panów, już tylko jeden krok do komunizmu. Z ogrodów w Ruben, czyli z «Arki
Retlicha», usunięte zostało wszystko, co może zdeprawować kadry przyszłych panów
świata. Nie ma u nas miejsca ani na tańce, ani na elegancję ruchów, ani na dowcipy w
mowie. Wszystko, co robi człowiek, musi być proste, celowe, surowe, karne i — o ile
możliwe — ponure. Ludzkość wyzwolona będzie również z miłości. Nie będzie
problemów, tragedyj, cierpień moralnych. Będzie wspaniałe zdrowie, higiena, siła
fizyczna, rozkosz płciowa i żarcie. Ja dam ludzkości prawdziwe szczęście, szczęście nie
zatrute niepokojami i smrodliwymi tęsknotami. Nie będzie żadnych wspólnych
własności. Silniejszy rubenita będzie miał więcej, a słabszy będzie miał mniej albo w
ogóle zdechnie. Oto jest mój dekalog. Słuchajcie, słuchajcie, powtarzam: za chwilę
nadamy tekst dekalogu Retlicha”.
„Hallo, hallo. Tu mówi Retlich, twórca nowej ludzkości. Oto dziesięć przykazań Noego z
Ruben. Pierwsze: Nie będziesz miał bogów przede mną ani obecnie, ani po mnie. Drugie:
Nie używaj imienia bożego nadaremno, bo mówienie o nie istniejącym jest daremne.
Trzecie: Nie czyń sobie obrazu rytego ani żadnego podobieństwa rzeczy tych, które są
na niebie w górze i które są na ziemi nisko. Czwarte: Nie będziesz świecił żadnego dnia.
Albo będziesz musiał orać cały dzień, albo nic nie będziesz robił, jeśli zmusisz innych,
aby robili za ciebie. Piąte: Nie czcij ani ojca, ani matki, bo sam możesz być ojcem, wiele
razy zechcesz. Szóste: Zabijaj. Siódme: Kradnij. Ósme: Cudzołóż. Dziewiąte: Będziesz
mówił przeciw bliźniemu twemu, co ci się wyda pożyteczne. Dziesiąte: Będziesz pożądał
domu bliźniego twego, będziesz pożądał żony bliźniego twego, sługi jego (to oczywiście
jeśli będziesz pederastą), dziewki jego, wołu i osła, i każdej innej rzeczy, która jego jest.
Gdyż tylko pożądanie czyni człowieka silnym i zaspokojenie pożądania szczęśliwym. To
mówię ja, twój twórca, Retlich. Ja wyprowadzę was z domu zgnilizny na wolny i zdrowy
świat. Oczywiście, mówiąc «was», mam na myśli tylko moich wychowanków w Ruben,
gdyż reszta świata jest już do chrzanu. Przez parę tysięcy lat. aż do powstania faszyzmu,
ludzkość nawet nie widziała ohydy, w której żyje. I mnie początkowo wystarczał faszyzm
i hitleryzm. Byłem gorącym zwolennikiem tego ruchu, ale przyszedłem do przekonania,
że jest to kierunek połowiczny i niekonsekwentny . Ludzie obecnie żyjący nie dadzą się
już uratować. Wystarczy zachować przy życiu jednego normalnego czytelnika gazet, aby
przeniósł na nowy świat bakcyla świństw i laseczniki gangreny, którą zarażona jest
ludzkość. Taki pan Hitler myślał, że jest mądrzejszy ode mnie. wyobrażał sobie, że
wystarczy wprowadzić jakiś głupi paragraf aryjski, że wystarczy zdezynfekować jeden
kraj. Nonsens. Nie pomogłoby nawet zamknięcie granic, wyplenienie religii żydowsko–
chrześcijańskiej. Ludzie sami w sobie noszą zarazki rozkładu. Nie jestem nikogo pewien.
Najdzielniejszy faszysta, sam Hitler, może pewnego dnia zacząć się modlić, śpiewać
francuskie piosenki, deklamować ohydne wierszydła i stać się komunistą. Kiedy
zwróciłem się z tą sprawą do ministra Goebbelsa, wykpił mnie. Ale udało mi się w chytry
sposób zdobyć najpotężniejszą broń, jaką kiedykolwiek człowiek na świecie
rozporządzał. Wtedy przystąpiłem do zorganizowania największego czynu ludzkiego.
Zebrałem przede wszystkim oddział niszczycieli. To są ci, którzy od dziś za trzy dni
załatwią się z wami w przeciągu paru minut. Rekrutują się oni spośród nauczycieli szkół
średnich. Dwóch jest jednocześnie nauczycielami i byłymi krytykami literackimi. Ci wam
dadzą bobu. Niszczyciele zajmą się również uprzątnięciem globu z śmieci, które po was
pozostaną. Rubenici bowiem nie wiedzą nawet o waszym istnieniu. Ale właściwie po co
ja z wami gadam? Co przyjdzie wam z tego, że poznacie wasze błędy? Wam nic z tego
nie przyjdzie, ale czemu ja mam sobie odmówić przyjemności pogawędki z dwoma
miliardami trupów? Od dziś za trzy dni — uwaga, powtarzam — od dziś za trzy dni, tzn.
30 czerwca, punktualnie o godzinie szóstej, przycisnę pewien metalowy guzik, guziczek
guziczuszek w mojej pracowni i przestaniecie istnieć. Mogę wam zrobić jeszcze jedną
rozsądną propozycję handlową. Daruję wam trzy dni extra, jeśli do godziny piątej w dn.
30 czerwca w miejscowości Grenberg koło sklepu z rowerami zjawi się pewien
parszywiec, nazwiskiem Herberg, i odda się w ręce moim ludziom. Na tym kończymy
audycję dzisiejszą. Radzimy uziemić antenę. Ludzie rozsądniejsi powinni również
uziemić siebie samych”.
Ta chaotyczna i namiętna mowa wywołała początkowo leniwe przygnębienie, a potem
desperacką wrzawę. Retlich mówił głosem władczym i pewnym siebie, tylko w
niektórych momentach, gdy wspominał o swych artystycznych niepowodzeniach z pp.
Denbrym i Herbergiem, głos wielkiego twórcy nowej ludzkości załamywał się i nabierał
akcentów lirycznego rozżalenia. Mowa ta nie ukazała się w żadnym piśmie, gdyż prasa
całego świata zobowiązała się solidarnie przemilczać wszelkie enuncjacje Retlicha, aby
nie powiększać paniki. Nic na wiele się to przydało, gdyż siła audycji była tak potężna,
że nawet łodzie rybackie o setki mil od brzegu słyszały ryk nowego twórcy ludzkości.
Przemówienie było wygłoszone w języku angielskim, ale krótka wiadomość o terminie
końca świata wygłoszona była w trzydziestu paru językach, nie wyłączając żargonu i
esperanta. Zakaz pisania o tych straszliwych groźbach nie wytrzymał próby życia. Gdy
pisemka brukowe złamały ogólną konwencję, również i prasa poważniejsza zabrała głos.
O dziwo, znaczna część publicystów zaniechała kpin i urągań pod adresem Retlicha, a
nawet zjawiło się parę entuzjastycznych artykułów o „największym reformatorze
świata”.
W paru pismach zjawiły się również listy otwarte do byłego dyrektora teatru, Maxa
Herberga. Pewien publicysta angielski wzywał Herberga, aby w oznaczonym terminie
stawił się i oddał do dyspozycji Retlichowi. „Taka odwaga zostanie z pewnością
oceniona. Może pan ocalić nie tylko siebie, ale i całą ludzkość. Będzie pan pierwszym
człowiekiem, któremu los pozwoli rozmawiać z twórcą nowej ludzkości. W najgorszym
razie Mr Herberg będzie mógł podarować ludzkości trzy dni życia, trzy dni istnienia pod
pięknym słońcem letnim. Jeśli Mr Herberg nie chce tego zrobić dla ludzkości, to jako
gentleman powinien to zrobić dla kobiet całego świata. Być może, że Mr Herberg nie jest
przyjacielem ludzi i nie uznaje kurtuazji w stosunku do kobiet, ale powinien pamiętać o
zwierzętach. W pańskich rękach, Mr Herberg, znajduje się los naszych wiernych
przyjaciół, psów, kotów i ptaków”. Te wszystkie apele nie wzruszyły jednak zupełnie
Maxa Herberga, który zniknął najdokładniej. Wiadomo było, że w ostatnich czasach
mieszkał w Tyrolu, ale od dnia wielkiej mowy Retlicha wszelki ślad po byłym dyrektorze
teatru zaginął. Pisma zamieściły jego fotografię i ogłoszono wielkie nagrody za
dostarczenie wiadomości o miejscu pobytu nieszczęsnego Herberga. Ale co znaczyć
mogły nagrody pieniężne wobec tego, że pieniądz nie miał żadnej wartości i że świat
miał istnieć jeszcze tylko trzy dni?
Jeszcze dnia 28 czerwca wyszły gazety, choć na dobrą sprawę, po co się było męczyć
przy maszynach drukarskich, gdy nie było już ani obowiązków, ani zapłaty? Co prawda,
część ludzi nie zdawała sobie sprawy z realności niebezpieczeństwa. Zdarza się
przecież, że podróżnik, który przyjechał do stolicy jakiegoś kraju
południowoamerykańskiego, dopiero po wyjeździe dowiaduje się z gazet europejskich,
że był tam w czasie krwawej rewolucji. Podobnie działo się w ostatnich dniach czerwca
1950 roku. Piekarze piekli chleby, urzędnicy siedzieli przy biurkach, telefony działały. Ale
już obok, w sąsiednim mieście, ulice zamieniły się w dzikie skaliste wąwozy,
zamieszkane przez koty i szczury. Nagle przychodził podmuch paniki do spokojnego
miasta. Ludzie rzucali domy i szli w kierunku morza. Ogromny tłum uciekający w panice
spadał na jakieś miasteczko jak szarańcza. Były wciąż jeszcze miasteczka czy osady,
gdzie w ogóle nie zwracano uwagi na całą historię Rellicha. Starosta urzędował. Rejent
siedział w handelku na rynku i popijał piwko z kapitanem piechoty. I nagle ludzie
zaczynali krzyczeć i wskazywać na gościniec pokryty tumanami kurzu. Pędziły
samochody, motocykle, wreszcie ogromny tłum nieprzytomnych, obdartych ludzi spadał
na miasteczko. Ludzie wciąż jeszcze wierzyli, że ocalenie jest w morzu.
W tych dniach Ameryka i inne części świata, nie wyłączając Rosji Sowieckiej, żyły we
względnym spokoju. Panowało ogólne przekonanie! ze Niebieskie Promienie nie mogą
dojść tak daleko. Fachowcy amerykańscy uspokoili senat i opinię, twierdząc, że Atlantyk
jest dostateczni zaporą dla promieni śmierci. Ale dnia 29 czerwca zupełny chaol
opanował Europę. Kościoły były tak przepełnione, że wierzący którzy nie mógł, się
dostać do świątyń katolickich, modlił, się w kościołach ewangelickich. cerkwiach i
bóżnicach. Nie było czasu na wybierania sobie takiego czy innego Boga i trzeba było
brać to, co było pod ręką.
ROZDZIAŁ TRZECI
W KTÓRYM SPOTYKAMY KILKUNASTU PANÓW HERBERGÓW
Henryk Szwalba nie poszedł rano do księgarni. Nie było po co. Sklep był zamknięty, a
szef pojechał do swojej willi nad Prypeć, gdzie miał nadzieję, że ocali życie siedząc z
głową zanurzoną w wodzie. Miasto było na wpół opustoszałe. Władze bezpieczeństwa
podawały jeszcze komunikaty informacyjne. Wojsko i policja obsługiwały koleje, i nowy
rząd, który powołał prezydent, obiecywał ludności, że dostarczy wszystkim środków
komunikacji umożliwiających spędzenie nad mordem czy nad rzekami fatalnego dnia 30
czerwca. Wreszcie nadszedł dzień wyczekiwany i radio londyńskie podało wiadomość, że
punktualnie o godzinie dziewiątej z rana od strony Ruben powoli zaczął się posuwać
Niebieski Promień. Około południa zasięg Niebieskich Promieni doszedł do miasteczka
Grenberg. Tu pochód promienia śmierci zatrzymał się. Widać zgodnie z obietnicą Retlich
czekał do piątej na dostarczenie nieszczęsnego Maxa Herberga. Jak dotąd wszystkie
zapowiedzi nowego twórcy ludzkości sprawdzały się z przerażającą dokładnością. W
stolicach Europy wśród resztek na wpół obłąkanej ludności wybuchły masowe orgie
pijackie i erotyczne. Tłum rozbijał sklepy pozostawione bez nadzoru. Pijane kobiety
oddawały się na ulicach. Dzień był wyjątkowo upalny. W ogrodach miejskich leżały
pokotem kobiety nagie i na wpół przytomne. Czyniło to wrażenie jakiejś pozornej arkadii.
Były i nagie kobiety, i drzewa rozłożyste jak na obrazach starych mistrzów: tylko twarze
tych kobiet nie były podobne do modelek Fragonarda i przypominały raczej rysunki Goi.
W dzielnicy, którą zamieszkiwał Szwalba, rozpętała się walka dzika i chaotyczna. Ze
wszystkich stron dochodziły odgłosy strzałów rewolwerowych. Na rogu Bielańskiej i
placu Teatralnego stały dwa karabiny maszynowe. Nie wiadomo było, kto strzela i
dlaczego. W Berlinie dowódca jakiegoś pułku piechoty posuwał się tyralierą przez
miasto. Trzecia dywizja artylerii zaczęła bombardować dworce i wszystkie ważniejsze
budynki. Na drodze do Gdyni oddział piechoty ostrzeliwał szosę z ciężkich karabinów
maszynowych. Chociaż tysiące ludzi gnanych ku morzu ginęły, tłumy parły naprzód.
Całą Europę ogarniał szał erotyzmu i morderstwa. Zabijaniem i zapładnianiem ludzie
bronili się przed zagładą. W Londynie do godziny trzeciej tłum zachowywał się karnie.
Grały orkiestry wojskowe i obywatele Wielkiej Brytanii stojąc z odkrytymi głowami
śpiewali hymn narodowy.
Jak spędzili ostatnie parę godzin życia wybitni Europejczycy, ci, którzy kierowali
rządami państw czy też stali na najwyższych szczeblach nauki, sztuki i władzy?
Przeważnie przy biurku. Prawie wszyscy wybitniejsi ludzie w Europie dnia 30 czerwca
kończyli swoje pamiętniki. Ogarnięci niepokojem, że pewne drobne szczegóły ich życia
mogą zaginąć, pisali w straszliwym pośpiechu lub mówili do dyktafonów. Bernard Shaw
sfotografował się sam za pomocą „autokniksa” dwadzieścia pięć razy. Dbałość o
potomnych była o tyle nie usprawiedliwiona, że potomnych w ogóle miało nie być. Ci,
których Retlich postanowił zachować przy życiu, nie mieli najmniejszego kultu dla
wielkości ginącego świata. Nie mieli nawet pojęcia o istnieniu jego najwybitniejszych
przedstawicieli.
Niektórzy władcy i wielcy kapitaliści urządzili schrony przeciw Niebieskim Promieniom.
Oczywiście, było to możliwe przed ostatnim; dniami czerwca, to znaczy wtedy, gdy
jeszcze istniała władza i siła pieniądza. Baron Rotschild zbudował dla siebie i całej
rodziny coś w rodzaju kasy pancernej z ołowiu, do której — według zapewnieni
specjalistów — nie mogły przeniknąć nawet promienie kosmiczne. Wielka ta kasa, a
raczej rodzaj szafy pancernej, miała być spuszczona na dno stawu w majątku rodowym
Rotschildów, Mouton Rotschild. Nie przewidziano tylko tej okoliczności, że dnia 30
czerwca nie można już będzie nic zdobyć za pomocą pieniędzy i że robotnicy
zakontraktowani do tej pracy po prostu nie stawią się pomimo umowy. Mussolini kończył
swe pamiętniki w łodzi podwodnej. Stalin na wyraźne życzenie partii został spuszczony
w szklanym pudle na dno rzeki Moskwy. Partia uznała za słuszne, aby wobec możliwości
kataklizmu obronić i zachować najważniejsze i bezsporne wartości Związku Sowieckiego.
Za taką wartość najwyższą i jedyną uznano Stalina. Niektórzy członkowie partii wyrazili
obawy, że Niebieskie Promienie mogą nie tylko zabić genialnego wodza komunizmu, ale
mogą również zniszczyć ciało. Wysunięto więc projekt, aby już teraz zabić i
zabalsamować towarzysza Stalina i umieścić go możliwie najprędzej w mauzoleum na
Kremlu. Ponieważ sam towarzysz Stalin oparł się temu, po parogodzinnej dyskusji
postanowiono opuścić go w szklanym domku do rzeki. Tłumy .mieszkańców Moskwy
przyglądały się z brzegu wielkiemu wodzowi, który jak rybka w akwarium raźnie i
pogodnie rządził dalej za pomocą telefonu całym obszarem Związku Sowieckiego.
Nie wszyscy jednak ulegali panice. Profesor Pankhurst z Edynburga przygotował w
swoim laboratorium wszystkie przyrządy potrzebne do badania Niebieskich Promieni i
jak uczeni, którzy czekają na zaćmienie słońca, aby dokonać pomiarów, stał w swoim
laboratorium przy Princess Street gotowy do pracy. Około trzeciej po południu dnia 30
czerwca profesor Pankhurst wpadł na pewien pomysł. Wydało mu się, że odgadł istotę
śmiertelnych promieni, i przy pomocy swej asystentki miss Walker zaczął gorączkowo
gromadzić możliwie największe ilości płyt azbestowych. Henryk Szwalba nie uległ
również panice ani nie oddawał się orgiom pijackim czy erotycznym, jak większość
mieszkańców jego miasta. Był to łagodny, spokojny człowiek o naturze kontemplacyjnej
i w obliczu straszliwego chaosu zapadł w melancholijną bierność. Parokrotnie próbował
odnaleźć niejaka pannę Szczypek, urzędniczkę z czytelni publicznej. We wszystkich
ważniejszych chwilach życia zwykł on porozumiewać się z panią Szczypek. Niestety, nie
zastał jej ani w mieszkaniu prywatnym, ani w jadłodajni „U Jarosza”. Lokal jadłodajni był
zdemolowany, a mieszkanie prywatne rodziny Szczypek zamknięte na kłódkę. Stróż,
który miał „dawać baczenie”, poinformował go. że cala rodzina wyjechała do
Ciechocinka, gdzie mieli podobno obiecane miejsce w basenie. Z powodu nieustannej
strzelaniny nie mógł się również Szwalba dostać do swego pokoiku, gdzie znalazłby
niewątpliwie pocieszenie w swej „paczce ratowniczej”. Niejednokrotnie dowodził on
pannie Szczypek, że w strasznych i niepewnych czasach współczesnych każdy rozsądny
człowiek powinien mieć taką „paczkę ratowniczą”. Nie był to żaden pas ratunkowy. Był
to spory pakiecik zawinięty w papier i obwiązany sznurkiem. Był to grosz na czarna
godzinę, ale grosz człowieka przyzwyczajonego do obrony za pomocą marzenia.
Gdybyśmy, narażając się na konflikt z panem Szwalbą, rozerwali sznurek i zajrzeli do
środka paczki, znaleźlibyśmy tam pięć tomów Prousta, zachowanych specjalnie na ten
cel i jeszcze nie rozciętych, paczkę proszków na ból głowy i dwanaście tabletek
weronalu, zdolnych z siłą nierównie większą od Prousta oderwać myśli ludzkie od
strapień, niepokojów czy cierpień, na które człowiek był narażony. Nie mogąc znaleźć
paczki ratowniczej, Szwalba postanowił przynajmniej odnaleźć pannę Szczypek, aby w
intymnym zaufaniu i głębokim wspólnym zrozumieniu podzielić się z nią swymi myślami,
choćby to miało nawet nastąpić pod wodą w basenie w Ciechocinku.
Ale wyjść z miasta nie było łatwo. Na rogatkach dwu wyrostków, którym udało się
opanować karabin maszynowy, wypuściło w kierunku Szwalby grad kul. Szwalba w
popłochu przełazi przez wysoki drewniany płot, na którym napisane było parę słów
określających pewne części ciała i czynności związane z tymi częściami. Napisy były
świeże i Szwalba, przełażąc przez parkan, nie mógł się oprzeć filozoficznej uwadze na
temat tych ostatnich słów ginącej ludzkości. Trochę podrapany i zabrudzony literą D,
którą rozmazał rękawem, znalazł się Szwalba przypadkowo na terenie fabryki azbestu
braci Himpel.
W tym czasie Herberg, schwytany w pewnej kawiarni wiedeńskiej przez swego
rodzonego zięcia Paula Galzoniego i niejakiego Paluczka, czeskiego lotnika
komunikacyjnego, znajdował się w samolocie sunącym całą siła swoich pięciu motorów
w stronę Danii. W razie sprzyjających warunków atmosferycznych Galzoni miał nadzieję
zdążyć przed naznaczonym terminem do Grenberg. Galzoni spostrzegł nieszczęsnego
dyrektora teatru w małej kawiarence na przedmieściu Wiednia. Kawiarenka właściwie
była zamknięta, to znaczy nie było ani właściciela, ani kelnerów. Herberg siedział na
jakimś połamanym stołku i czytał starą gazetę sprzed dwu dni.
Galzoni dostrzegł go przez okno. Szli razem z Paluczkiem, omawiając warunki spółki.
Galzoni był w posiadaniu sporego zapasu benzyny. Paluczek miał samolot ukryty w
szopie na przedmieściu. Umowa ich polegała na tym, że w zamian za benzynę Paluczek
miał wywieźć Galzoniego możliwie jak najdalej od Ruben i od Europy. Nie przypuszczali
jednak, że przyjdzie im lecieć właśnie w samą paszczę straszliwego lwa. Obaj wspólnicy
śpieszyli się bardzo, gdyż zetknęli się i doszli do porozumienia dopiero rankiem dnia 30
czerwca. Nie było chwili do stracenia, ale ciężka blaszanka z benzyną, którą nieśli na
zmianę, zatrzymała ich koło tej właśnie opustoszałej kawiarni, gdzie schronił się
Herberg. Galzoni poznał od razu swego teścia, mimo że teść przyprawił sobie bardzo
efektowną rudą brodę i oczy zasłonił czarnymi okularami. Poznał sportowe ubranie i
strzelecki kapelusik Herberga, który — jak większość ludzi ułomnych — miał
zamiłowanie do krótkich spodni i piórek przy kapeluszu.
— Oto wielka szansa, która nam wpadła w ręce — rzekł Galzoni.
— Jeżeli uda się nam tego typka dowieźć przed piątą po południu do Grenberg,
ofiarujemy ludzkości wspaniały upominek w postaci trzech dni życia, a dla nas może to
oznaczać w ogóle ocalenie i zbawienie w lasce wszechpotężnego twórcy nowej
ludzkości.
— Trzeba go zajść niespodziewanie — rzeczowo zauważył Paluczek. — Bieda z tym, jak
zaniesiemy i tego gościa, i benzynę. Co prawda nie jest już daleko, ale to będzie za
ciężka robota.
— Nie takie rzeczy się już widziało — odpowiedział Galzoni. — Daj mi pan benzynę. Ja
nie umiem latać, więc nie ma obawy, że dam nura. Odniosę blaszankę do szopy, a pan
tymczasem trzymaj faceta. Najlepiej daj mu pan porządnie po głowie, żeby się nie
szarpał, i czekaj pan na mnie, aż wrócę.
— Ponieważ to pański teść, może pan sam raczysz go bić po głowie, a ja zaniosę
benzynę.
— Nie, panie szanowny, nie takie rzeczy się już widziało. Pan możesz dać nura, a ja
wrócę, choćbym miał flaki sobie wypruć.
Obaj gentlemani doszli w końcu do porozumienia, i dawny dyrektor teatru Herberg w
dwie godziny potem znajdował się już w samolocie. Nie na wiele się przydały błagania i
odwoływania się do pokrewieństwa.
— Pan mi swoją córeczką głowy nie zawracaj, bo ją jeszcze dodałbym w charakterze
premii za taką szansę jak wyświadczenie przysługi najpotężniejszej istocie. Trzeba było
wystawić sztukę Retlicha, a nie byłoby tej całej biedy, i teraz nie siedziałbyś w
postronkach jak cielę, które się wiezie do szlachtuza.
— Co on ze mną zrobi? —jęczał Herberg. — Musicie mu powiedzieć, że to nie moja
wina, że to aktor Jedliczek nie chciał grać roli arlekina, bo twierdził, że się przeziębią w
trykotach. A może zaproponować mu, żeby mnie puścił i pozwolił zorganizować wielką
trupę teatralną do zagrania tej jego szmatławej sztuki? Teraz to będą grali we
wszystkich teatrach na całym świecie. Po takiej reklamie można by na tym kokosy
zrobić.
Monolog Herberga ginął w szumie samolotu. Znajdowali się już o kilkadziesiąt
kilometrów od Grenberg. Po paru minutach oczom ich przedstawił się dość niezwykły
widok. Dokoła miasteczka Grenberg we wszystkich okolicznych krzakach i rowach leżeli
ukryci ludzie z bronią w ręku. Były tam nawet armatki i karabiny maszynowe. W samym
miasteczku na rynku stał wielki tłum ludzi. Wszystkie oczy skierowane były na szosę,
która prowadziła przez Hedungen do Ruben. Po wylądowaniu okazało się, że sprawa nie
jest taka prosta, bo przed sklepem z rowerami i przed wieloma innymi sklepami stały
gromadki ludzi, a każda z tych gromadek składała się z jednego rzekomego Herberga i
grupy ludzi pilnujących. Autentyczny Herberg nie miał żadnych szans. Mógł liczyć
zaledwie na miejsce w jakiejś bocznej uliczce. Schwytano wielu różnych Herbergów oraz
wielu ludzi innego nazwiska podobnych do fotografij, które pomieściła prasa. Było też
dwu Herbergów ochotników i samozwańców. Jeden z nich, starszy mężczyzna w
damskim perkalowym szlafroku, z głową owiniętą ręcznikiem, przemawiał właśnie do
tłumu.
— Przynoszę wam wybawienie — krzyczał gentleman w damskim negliżu. — Trzy dni
zdrowia, szczęścia i wszelkiej pomyślności postanowiłem ofiarować światu i dlatego
oddaję się sam w ręce Straszliwego! Imię moje przejdzie do potomności! Nie ulęknę się
mąk najokropniejszych dla wybawienia was, bracia moi! Śpiewajcie wraz ze mną!
Była to oczywiście typowa mania religijna. Konkurent gentlemana w szlafroku
przemawiał do innej grupy. Był to chudy i wysoki Grek o czarnych palących oczach.
— Do mnie! Tylko tutaj, za jedne dwa funty szterlingi, każdy może się wybawić od
śmierci w męczarniach. Dzieci płacą połowę. Kto złoży dwa funty szterlingi, zostanie
wpisany na listę ułaskawionych. Okazja! Tylko u mnie, gdzie indziej dwa razy drożej.
Zaraz zamykamy listę, jeszcze tylko dziesięć ostatnich miejsc na liście ocalenia! Do
mnie, panowie i panie! Wpisujący się zbiorowo korzystają z rabatu!
Ten drugi Herberg samozwaniec był ogarnięty szałem finansowym. Obłęd na tle
pieniędzy nie udzielał się jednak słuchaczom i mało było takich, którzy wpisywali się na
listę tego szaleńca.
Na parę minut przed ostatecznym terminem na pustej, wymarłej drodze, wiodącej z
tajemniczego Ruben, zjawił się samochód. Tłum zamarł w bezruchu. Wtedy zaczął się
początek końca. Z obu stron drogi wybiegli jacyś ludzie i poczęli gwałtownie ostrzeliwać
samochód przybyły z Ruben. Z pobliskich krzaków zarechotał karabin maszynowy. Była
to ostatnia próba ludzkości odpowiedzenia na siłę siłą. Policja angielska wraz z policją
duńską postanowiły dokonać zamachu na Retlicha. Wyobrażano sobie, że sam twórca
nowej ludzkości przybędzie, aby rozpoznać i przejąć swego znienawidzonego wroga,
Herberga. Łudzono się, że gdy Retlich zginie od kul, ludzkość będzie ocalona. Istotnie,
podstęp udał się, ale dość połowicznie. Retlich nie przypuszczał, że ktokolwiek w tak
sterroryzowanym świecie odważy się na akcję zaczepną. Posłał samochód, i obaj jego
wysłannicy po krótkiej obustronnej strzelaninie zostali zabici na szosie pod
miasteczkiem Grenberg około godziny piątej po południu. Widocznie w czasie
strzelaniny zdołali się jeszcze połączyć za pomocą radia z centralą w Ruben, gdyż
zaledwie w parę minut po wypadku, gdy tłum tratował się i tłoczył, aby zobaczyć zwłoki
„straszliwych ludzi z Ruben” — rozległ się głos Retlicha. Ostatnie przemówienie nowego
Noego było surowe a krótkie:
„Ludzie moi zostali przez was napadnięci. Nie spodziewałem się, że jesteście jeszcze
zdolni do prawdziwego czynu. Był to ostatni męski odruch zdychającej ludzkości.
Słuchajcie mego rozkazu! Punktualnie z wybiciem szóstej wszyscy ludzie całego świata
muszą podnieść prawą nogę do góry i krzyczeć: „Hip, hip, Retlich!” Musicie tak ryczeć
możliwie najgłośniej do godziny siódmej. Wtedy zdechniecie. Rozkaz mój jest nagrodą za
męskość, jaką wykazaliście atakując moich ludzi pod Grenberg. Pozwalam wam zginąć w
sposób dla was honorowy. Żydzi, pacyfiści, pastorzy angielscy i członkowie Armii
Zbawienia nie mają przywileju podniesienia nogi do góry. Słyszałem, że część ludzkości
zamierza schronić się pod wodą. Proszę bardzo. I ci mają prawo wysunąć z wody prawą
nogę. Jeśli potrafią krzyczeć pod wodą, proszę bardzo, niech krzyczą. O godzinie
siódmej, według waszego idiotycznego zegara, szanowna ludzkość zechce łaskawie
kucnąć. Świat przeszłości powinien zginąć właśnie w tej pozycji. Taki jest mój kaprys i
taka wola. Wybiła ostatnia godzina życia dawnych ludzi. Zaczyna się pierwsza godzina
nowej ery świata”.
Takie były ostatnie słowa, które dotarły do uszu ginącego rodzaju ludzkiego. Mimo
absurdalności tego „rozkazu” musimy przyznać ze wstydem, że znaczna część ludzkości
wykonała ściśle wskazania Retlicha. Ogromne tłumy ludzi, zebrane nad brzegami mórz,
rzek i strumieni, ryczały z całych sił od godziny piątej do siódmej, podnosząc
jednocześnie prawą nogę do góry.
Punktualnie o godzinie siódmej ze środka Europy zaczęła się rozchodzić zorza
Niebieskich Promieni. W ciągu czterdziestu minut rozlało się po całym świecie
błękitnosine mordercze światło. Ginęli ogarnięci panicznym lękiem mieszkańcy Europy,
ginęli zaskoczeni nagłym promieniem śmierci ludzie Ameryki i Azji. Chińczycy pracujący
na polach ryżowych padali w gliniaste kałuże wody, robotnicy japońscy przewracali się
na kolorowe maty jak kręgle zdmuchnięte błękitną kulą ognistą, w amerykańskich
klubach padali panowie w smokingach na dywany tureckie, które wyszły spod rąk
japońskich robotników, ginęli Eskimosi w skórzanych łodziach poławiający między krami
na morzach północnych, ginęli wartownicy strzegący bezsilnych i absurdalnych armat
angielskich w Gibraltarze, na Malcie czy w Szanghaju. Zginęły wszystkie okazowe
postacie rodzaju ludzkiego z ilustracyj w książkach dziecinnych i encyklopediach.
Murzyni z wełniastymi włosami, Indianie z łukami, Arabowie na wielbłądach. Zginął
chłopiec z piekarni biegnący ulicą z koszem na głowie, zginął kominiarczyk, tancerka w
zwiewnej spódniczce. Zginął poeta w aksamitnej kurtce, bankier z cygarem i
uśmiechnięty kołchoźnik sowiecki. Wraz z ludźmi zginęły ich sny zawiłe i duszne, majaki
niewyżytych pragnień. Ziemia stała się w jednej chwili straszliwie pusta. Glob ziemski
stał się planetą krążącą wśród wrogiej życiu przestrzeni niebios. Przerwana została
burzycielską siłą jednego człowieka długa historia wieków. Instynkty i wierzenia, impulsy
podświadome i mozolne wznoszenie się świadomości zostały zakończone w jednej chwili
dnia 30 czerwca 1950 roku. Wszystko, co narastało, wydźwigało się, to znów dławiło i
pętało psychikę ludzką od czasów Hammurabiego, Mojżesza, Sargona, Psametycha,
Cyrusa, Leonidasa, Buddy, Konfucjusza, Cezara, Attyli, Justyniana, Solimana, Karola
Wielkiego, Dżyngis–Chana, św. Franciszka, Bacona, Husa, Kolumba. Kopernika, Piotra
Wielkiego, Napoleona, Darwina, Marxa, Freuda, Lenina, Einsteina, Gandhiego i Kiepury
— wszystko to zostało przerwane i zburzone na zawsze. Tajemnicza siła przeznaczeń,
mozolnie pchająca rodzaj ludzki, uległa katastrofie. Wymarła Ziemia, jak przed
milionami lat, krąży wokół wciąż jednako płonącego słońca. Wschodzą te same gwiazdy i
ten sam płonie księżyc, ale nie jest to już świat ludzki, tylko upiorna gra świateł i barw,
nie potwierdzona, nie harmonizowana ludzkim uczuciem i zrozumieniem.
A jednak zginęli nie wszyscy. Została w małym zakątku Europy nikła gromadka ludzi.
Został Retlich i jego kilkudziesięciu rubenitów.
ROZDZIAŁ CZWARTY
W KTÓRYM PAN SZWALBA ZOSTAJE ROBINSONEM WARSZAWSKIM
Osada w Ruben powstała mniej więcej na początku 1940 roku. Retlich nabył tę
rozległą i pięknie położoną posiadłość już po wystąpieniu z drugiego oddziału sztabu
niemieckiego. Aby zrozumieć ideologię twórcy nowej ludzkości, musimy choć w
najpobieżniejszy sposób zapoznać się z historią jego życia.
Hans Retlich urodził się w końcu XIX wieku w Monachium. Ojciec jego był dozorcą
więzienia. Hans był jako chłopiec uczniem celującym i po ukończeniu szkół otrzymał
stypendium państwowe na dalsze studia uniwersyteckie. Wybiera filozofię. Jest heglistą i
gorącym wielbicielem literatury pięknej. Zwłaszcza z zapałem studiuje Nietzschego.
Wojnę odbywa początkowo w randze podporucznika, później, po odznaczeniu się we
Flandrii, awansuje na kapitana. Ranny dwukrotnie, po wyzdrowieniu wraca na front. Po
wojnie przechodzi Retlich okres neurasteniczny. Jest narkomanem, nałogowym
kokainistą; po wyleczeniu się w sanatorium w Grafenbergu zaczyna działalność
polityczną. Początkowo jest wierzącym katolikiem, praktykuje i wygłasza odczyty,
których podstawową tezą jest asceza i powrót do męczeństwa. W tych czasach poznaje
się z Martą Hübner. Jest to stara panna, bigotka, którą łączy z Retlichem przyjaźń
oczywiście najzupełniej platoniczna. W małym pokoiku przy Wittelsbacherstrasse w
Berlinie Retlich jest gościem codziennym. Siedząc obok siebie na pluszowej kanapce, ci
dwoje w długich rozmowach dzielą się swymi myślami, biadając nad zepsuciem i
zgnilizną moralną. Każdy nowy fakcik, zasłyszany czy przeczytany w gazecie, był jak
smakołyk zawinięty w bibułkę, który przynosi się do zjedzenia w domu, w ciepłym łóżku
pod kołdrą. Jakżeż smakowite było samo powolne rozwijanie bibułki. W tych czasach
Retlich występuje z namiętną akcją przeciw nagości w sztuce. W protokołach policyjnych
jego nazwisko figuruje niejednokrotnie w związku ze zrzucaniem obrazów ze ścian
wystaw malarskich. W kabarecie „Puppchen” występuje z namiętną mową do
publiczności, gromiąc rozwiązłość tancerek i aktoreczek zbyt mało ubranych. Przy tej
okazji zostaje uderzony butelką w głowę przez jakiegoś marynarza i odtąd cierpi na
przewlekłe migreny. Zawsze czarno ubrany, krąży po publicznych lokalach, wywołując
awantury, niejednokrotnie zyskuje aplauz zebranej publiczności. Na rewii „Nimfa u
gorseciarki” tak wzruszył swoją przemową nie tylko publiczność, ale i główną
wykonawczynię, że przedstawienia przerwano na przeciąg czterech dni. O tych swoich
sukcesach i o przeczytanych w gazecie wykroczeniach przeciw moralności opowiada
potem pannie Hübner na pluszowej kanapce w pokoiku na Wittelsbacherstrasse. W tych
czasach nawiedzają go sny. Dawne sny wojenne. W marzeniach sennych przeżywa
zawsze ten sam moment z drobnymi wariacjami. Śni mu się, że rzuca granat ręczny w
grupę żołnierzy. Śni mu się, że fruwa nad ogromną armią i z lotu ciska pełnymi
garściami matę metalowe kulki, które wybuchają, rozszarpując setki ludzi. Aż nagle
zaczyna spadać i wtedy budzi się z silnym biciem serca. Czasem zdarza się odmiana w
obrazach sennego widzenia. Śni mu się, że strzela z karabinu maszynowego, strzela
coraz prędzej, aż wreszcie karabin zacina się. i wtedy budzi się zlany potem.
Pewnego dnia zastaje Retlich Martę Hübner leżącą na pluszowej kanapce. Jest to atak
wyrostka robaczkowego. Marta Hübner zostaje zoperowana i powraca do zdrowia. Przed
operacją wypija parę kropel wody z Lourdes i temu przypisuje swe wyzdrowienie.
Pomieszcza potem relację w katolickim pisemku ludowym: „Byłam chora na ślepą
kiszkę. Przed operacją wypiłam trochę wody z Lourdes. Obecnie jestem zdrowa, za co
składam dzięki mej patronce”. Niestety, okazało się, że wycięcie ślepej kiszki było
niepotrzebne, gdyż Marta Hübner chora była na raka żołądka. Wróciła na swoją
pluszową kanapkę, skąd mimo wielkiej ilości wody z Lourdes wywieziona została na
cmentarz do grobu rodzinnego. Osamotniony Retlich traci całą radość z piętnowania
zepsucia moralnego. Widuje się go potem często w małej knajpce dla pederastów.
Retlich w sukni i w damskim negliżu oddaje się rozpuście z młodymi chłopcami.
W dalszej swojej ewolucji wstępuje do partii hitlerowskiej. Jest bardzo czynnym
członkiem Sturm–Abteilung i sam własnoręcznie zabija pod Berlinem dwu
przejeżdżających Żydów, podejrzanych przez niego o komunizm. Zostaje komendantem
jednego z brunatnych domów, potem awansuje na komendanta obozu koncentracyjnego
w Osnabrück. Ulubioną jego rozrywką jest zmuszanie więźniów za pomocą bicia do
chóralnego śpiewu. Jego pomysłem było również samoośmieszanie, tak szeroko
stosowane wobec wrogów ruchu narodowego. Jednocześnie pisze swoje pierwsze
„poematy prozą”, które wychodzą nakładem wydawnictwa państwowego. Przesyła te
utwory w przekładach francuskim i angielskim za granicę. Niestety, firma Denbry
odmawia mu wydania jego poezyj. Dawniej już napisany dramat, odrzucony przez
dyrektora Herberga, mimo wielkich wpływów Retlicha i znaczenia w partii nie dostaje się
na żadną ze scen teatrów narodowosocjalistycznych. Wtedy po raz pierwszy wchodzi w
konflikt z władzą wyższą i ze stanowiska komendanta obozu przeniesiony zostaje do
oddziału drugiego.
Przez tę właśnie niełaskę zdobywa szczególnym zbiegiem okoliczności najstraszliwszą
broń, jaką kiedykolwiek człowiek rozporządzał. Wywiad niemiecki został poinformowany,
że na terenie Szwajcarii, o parę kilometrów od granicy, w laboratorium pewnego
włoskiego emigranta odbywają się tajemnicze doświadczenia. Uczony, nazwiskiem
Chiappo, ma zademonstrować swój wynalazek promieni wysadzających amunicję na
odległość. Retlich zostaje mianowany dowódcą bojówki, która ma dokonać wypadu na
terytorium szwajcarskie w celu porwania wszystkich aparatów, papierów oraz samego
wynalazcy. Retlich jako były oficer frontowy przygotowuje wszystko najdokładniej,
przychodzi jednak do utarczki z policją szwajcarską. W czasie strzelaniny ginie uczony
włoski Chiappo i obaj towarzysze Retlicha. Sam Retlich, ranny, ucieka wraz z wszystkimi
dokumentami i planami. Laboratorium Chiappa było pilnie strzeżone. Retlich jest
ścigany przez prywatnych agentów angielskich, którzy pilnowali laboratorium wraz z
policją szwajcarską. Mając odciętą drogę powrotną do granicy niemieckiej, chroni się w
jakiejś małej osadzie górskiej, skąd przekrada się na terytorium francuskie. Komunikaty
oficjalne podają nazwisko Retlicha jako zabitego. Oddział drugi, przekonany, że Retlich
zginął i że plany wynalazku pozostały w rękach angielskich, wypiera się wszelkiego
udziału w napadzie na słynną willę pod Chemitz. Wynalazek nawet dla laika jest łatwy
do odcyfrowania. We Francji Retlich zastał czwarty gabinet Bluma. Uzyskuje od rządu
lewicowego znaczne sumy na budowę laboratorium. Działa na terenie Francji pod
nazwiskiem Henzel. Polak, niejaki Dunikowski, jako ekspert rządu francuskiego zakupuje
od domniemanego Henzla jego wynalazek za cenę dwu milionów franków szwajcarskich.
Retlich zajmuje się potem naftą syntetyczną, gazami wojennymi i nabywa najelegantszy
burdel paryski. Ale prac w laboratorium nie przerywa. Przez całoroczną pracę w
laboratorium nabywa sporo praktycznej wiedzy w dziedzinie fal elektromagnetycznych.
W papierach pozostałych po Chiappie są pierwsze zarysy straszliwego wynalazku fal
śmiercionośnych. Fale wysadzające amunicję na odległość po licznych próbach okazują
się niepraktyczne. Aby osiągnąć pożądany skutek, trzeba zbyt wielu okoliczności
sprzyjających. Okazuje się, że niezmiernie łatwo zabezpieczyć amunicję przed
działaniem promieni Chiappa. Retlich ma być aresztowany. Ostrzeżony przez dyrektorkę
naczelną jego paryskiego domu publicznego, ucieka do Belgii, skąd przenosi się już na
stałe do Ruben. Tu wraz ze swoim asystentem, nałogowym alkoholikiem, byłym
profesorem Hansem von Steinitzem, po licznych pracach laboratoryjnych, idąc po
wytkniętej przez Chiappa drodze, osiąga władzę nad światem. Niebieskie Promienie
stają się faktem. Von Steinitz ginie od zatrucia gazem świetlnym. Protokół policyjny
stwierdza, że wrócił do domu w stanie nietrzeźwym. Jest to pierwsze cywilne
morderstwo Retlicha od czasu zastrzelenia dwu komunistów na szosie pod Berlinem.
Retlich zakupuje posiadłości dokoła Ruben i zaczyna realizować swój gigantyczny plan
wytracenia ludzkości.
Retlich wyjeżdża często. Angażuje wielu pomocników, buduje baraki, zakłada ogrody i
hodowle zwierząt. Cała posiadłość w Ruben, otoczona wysokimi parkanami i drutami,
przez które przebiega prąd o wysokim napięciu, jest przedmiotem ciekawości wszystkich
osad okolicznych, ale Retlich zarówno dzięki swym wpływom, jak pieniądzom potrafi
przeprowadzić całą robotę w zupełnej izolacji i dyskrecji. Uchodzi za nieszkodliwego
dziwaka, który pracuje nad wynalazkami mającymi przynieść wszelkie dobrodziejstwo
światu. Tak piszą o nim gazety duńskie. Po dwu, trzech latach cała jego działalność
przestaje interesować prasę i nawet ludność okoliczną. Retlich werbuje pomocniczą
„brygadę niszczycieli”. Są to przeważnie fachowcy w różnych dziedzinach techniki,
medycyny, botaniki, chemii i lotnictwa. Gromadzi dwudziestu specjalistów. Wybór jest
bardzo dokładny. Z setek ofert wybiera tylko tych, którzy mają prócz wiadomości
fachowych instynkt niszczycielski. Metoda badania jest w swojej prostocie niezwykła.
Specjalista zgłaszający się do pracy w laboratorium w Ruben musi podpisać kontrakt
trzyletni. Nie wolno mu opuszczać ani na chwilę posiadłości Retlicha, nie wolno
korespondować. Są to przeważnie ludzie o zawiedzionych ambicjach. Pierwszeństwo
mają astenicy z lekkim przerostem gruczołu tarczykowego. Ta kombinacja daje w
dziewięćdziesięciu procentach typ najbardziej odpowiedni do współpracy z Retlichem.
Wszyscy ci pomocnicy z wyjątkiem trzech zostają zamordowani na parę tygodni przed
oznaczonym terminem zagłady świata. Arka w Ruben mieści wszystkie ważniejsze okazy
fauny. W specjalnie ogrzewanych klatkach gromadzi Retlich zwierzęta tropikalne, małpy
człekokształtne, bawoły, słonie, lwy, pantery i tygrysy. „Świat nie może być sielanką”,
„świat to nie bułeczka z masłem” — te dewizy, często powtarzane przez Retlicha, każą
mu konsekwentnie gromadzić w ogrodach Ruben wszystkie rodzaje pasożytów, węże
jadowite i anakondy. Wielki ten pensjonat dla ludzi i zwierząt prowadzony jest wzorowo.
W wyborze ludzi, którzy mają stanowić zaczątek przyszłej ludzkości, wyszukując
chłopców i dziewczęta na przyszłe kadry nowego rodzaju ludzkiego, Retlich kieruje się
przede wszystkim kryteriami rasowymi. Rasa nordycka wydaje mu się nie dość
odpowiednia przez sporą domieszkę poczucia humoru, tego humoru, który był jedną z
najniebezpieczniejszych sił anarchicznych starego świata. Indywidualność Retlicha
cechuje to, że idzie dalej niż jego poprzednicy. Jeśli faszyzm był cofaniem się do
ustępujących form życia, wyrzeczeniem się humanitaryzmu osłabiającego zdobywczość i
siłę, Retlich śmielej jeszcze sięga do źródeł zwierzęcych, biologicznych gatunku
ludzkiego. Zapoznawszy się z pracami etnologa Hugona Bernatzika, postanawia oprzeć
przyszłą ludzkość nie na elementach nordyckich, ale jeszcze głębiej północnych. Wybór
jego pada na Lapończyków, których Bernatzik nazywa „najsmutniejszym narodem
Ziemi”. Wyjątkowo ostry klimat, zaledwie dwa miesiące w roku przypominające lato, i
prymitywny tryb życia uczyniły z tych plemion rodzaj ponurych, ale niezwykle
odpornych i wytrzymałych zwierząt. Sekta laostodianów, zabraniająca wszystkiego, co
mogłoby uchodzić za rozrywkę, zabaw, tańców i uroczystości rodzinnych, była jakby
przedszkolem dla wyższego wykształcenia, które zamierzał dać im Retlich. Kryzys i zły
okres w polowaniu na foki pozwolił mu łatwo kupić za cenę trzech stalowych haczyków
do wędki większą liczbę młodych samców i samiczek tego plemienia.
Retlich rozumował, że jeśli szczęście ludzkości ma być oparte na cofnięciu się do
pierwotniejszych form bytu, należy człowieka upodobnić genetycznie do najbliższych
krewnych w świecie zwierzęcym, to znaczy do małp. Pozornie wydawać by się mogło, że
wobec tego Retlich powinien szukać swych wychowanków wśród Murzynów afrykańskich
lub mieszkańców Gwinei. Jeśli jednak chodzi o kryteria antropologiczne, Murzyn mało
jest zbliżony do małpy człekokształtnej. Małpa nie ma warg wydatnych, które są cechą
murzyńską. Na ten rzeczywiście genialny pomysł wpadł Retlich najzupełniej
samodzielnie. Małpa ma usta podobne raczej do Eskimosa niż do Negra. Również jeśli
chodzi o włosy, zauważył Retlich ze zwykłą mu spostrzegawczością, że małpy nigdy
prawie nie mają włosów kręconych. Najzupełniej osobistym odkryciem Retlicha był także
fakt historyczny o niezmiernej doniosłości. Żydzi łączyli się z wszystkimi narodami
świata. Istnieją Żydzi o wybitnych cechach negroidalnych, a więc — rozumując
konsekwentnie — muszą być na zasadzie wzajemności typy Murzynów o cechach
semickich. Żyd–Murzyn jest zjawiskiem dość częstym, natomiast nikt jeszcze nie widział
Żyda–Lapończyka. Lapończycy odznaczają się również, jak to stwierdził profesor Gubner,
absolutną niezdolnością do kojarzenia kształtów umieszczonych na płaszczyźnie.
Lapończyk nie umie odtworzyć trzeciego wymiaru, i dlatego fotografia jest dla niego
nieczytelnym zbiorowiskiem nic nie znaczących linij i plam. Lapończycy z sekty
laostodianów odznaczają się niemuzykalnością. Odporność fizyczna, siła woli, instynkt
walki i odwaga — oto cechy, na których przede wszystkim opierać się miała przyszła
ludzkość. Wszystkie te wspaniałe cechy nie znajdowały jeszcze pełnego wyrazu u
zebranych przez Retlicha młodych Lapończyków. Na razie, nie przyzwyczajeni do
klimatu, pocili się i męczyli w barakach rubenickich, czyniąc wrażenie fok leżących na
piasku w skwarny dzień letni. Retlich pocieszał się, że po paru pokoleniach przystosują
się do nowych warunków bytu. Część ich powróci do wiecznych śniegów północy, a
reszta, która się przystosuje, będzie zdrową, potężną, nową ludzkością, wybawioną z
bagna mistyki, sztuki, humoru i wszelkich deprawujących psychikę „miazmatów”.
Marząc przed zaśnięciem w swej willi w Ruben widział Retlich oczami wyobraźni postacie
wspaniałych i potężnych rubenitów zaludniających wielkie puszcze Ziemi, przywróconej
swej pierwotnej urodzie. Znikną miasta, porty i okręty. Świat nie pójdzie po drodze
sztuki, nauki i wygody, odbierającej człowiekowi naturalną i przyrodzoną mu wspaniałą
zwier.ęcość. Początkowo Retlich zamierzał pozostawić w arce rubenickiej wszelkie
zdobycze techniki współczesnej i medycyny. W tym celu nawet rekrutując niszczycieli
wybierał fachowców z tych dziedzin, które mogłyby dać rubenitom siłę i zdolność
panowania nad światem. Ale potem, już w czasie ostatecznych prób przed czerwcem
1950 roku, pewnej nocy przyszedł Retlich do przekonania, że pozostawienie wynalazków
technicznych wymagałoby kontynuowania nauki, gdyż inaczej przyszli potomkowie
rubenitów nie umieliby się posługiwać odziedziczonymi przyrządami. Ten obraz spędził
sen z oczu Retlicha. Dojrzał wszystkie niebezpieczeństwa czyhające na losy przyszłych
panów świata. Cóż bowiem łatwiejszego, niż przez laką naukę zarazić psychikę czystą i
prawą miazmatami wierzeń i pragnień i pchnąć ten nie zmącony niczym potok krwi w
obłęd sztuki i komunizmu. Znowu mogły się powtórzyć wszystkie zbrodnie przeciw
naturze ludzkiej, narzucone przez Żydów zdeprawowanej ludzkości. Retlich rozmyślał
długo nad wskrzeszeniem kultury pasterskiej, ale zraził go do tej formy życia brak
pierwiastka niebezpieczeństwa. Nie, ludzkość będzie musiała walczyć pazurami o swe
życie. Wtedy to plan Retlicha skrystalizował się ostatecznie. Niszczyciele po spełnieniu
swej roli giną. Broń palna, tanki i elektryczność zostaną tylko dopóki on, Retlich, żyć
będzie. Nie wtajemniczył żadnego rubenity w sposoby posługiwania się promieniami
śmierci. Gdy zginą niepotrzebni już niszczyciele, zostanie tylko on, bóg i wódz
rubenitów. Legenda o nim będzie jedyną legendą ludzkości, przykazania, które
pozostawi, będą jedynymi przykazaniami. Czytelnik może oczywiście uważać te rojenia
Retlicha za naiwne, nie zmieni to w niczym faktu, że te marzenia dawały mu bardzo
dużo satysfakcji i że fakt posiadania promieni śmierci pozwalał nowemu Noemu na
zrealizowanie jego ambitnych planów. Tak stać się mogło i tak się stało.
Niewspółmierność między siłą wynalazków technicznych a pierwotnością instynktów
ludzi, którzy tymi wynalazkami rozporządzali, była w ostatnich latach trwania starego
świata tak wielka, że jak słusznie pisał o sprawie Retlicha profesor Camille, „dziwne, że
dotąd jeszcze nie znalazł się jaskiniowiec, który mechaniczną maczugą ni rozwalił łba
głupiej ludzkości”.
Dnia 30 czerwca w Ruben brygada rubenitów została zamknięta w specjalnym
pawilonie. W laboratorium pracował sam Retlich przy pomocy Emericha i dwu
Lapończyków. Byli to nr 17 i nr 13. Dynamo poruszające główną maszynę wysyłającą
Niebieskie Promienie przestało dudnić. Cisza panowała w całym Ruben. Retlich wstał od
umilkłej aparatury, otworzył okno laboratorium i dysząc ciężko patrzał na szeroko
rozciągający się przed nim pejzaż. Były to znajome drzewa i znajome zabudowania.
Pozornie nic się nie zmieniło. Ale były to przecież jedyne osiedla ludzkie na całym
świecie. Odgłosy ludzkie dobiegające z baraków były jedynymi głosami ludzkimi na
opustoszałym globie ziemskim.
Retlich nie miał w tym momencie poczucia spełnionej zbrodni. Było to morderstwo
podobne do morderstw wojny współczesnej. Wojownik rzymski zabijający wroga widział
śmiertelną bladość twarzy konającego przeciwnika. Widział oczy rozszerzone lękiem i
bólem. Wyjmował z rany miecz i ocierał go ze krwi. Artylerzysta XX wieku lub lotnik
rzucający bombę na miasto spełnia tylko pewien mniej czy bardziej precyzyjny zabieg
techniczny, niekoniecznie łączący się z dokładnym wyobrażeniem o skutkach tej
czynności. Rozkazy wojskowe nie przemawiają do wyobraźni.
„Celownik osiem jedna trzecia, pal!” to nie to samo co: „Rozbij jedenaście czaszek
ludzkich, rozwal brzuch dwudziestu dwu ludziom o nie znanych ci nazwiskach, zabij
czterdziestu młodych chłopców, okalecz piętnastu, a dwu oślep”. Retlich nie widział w
tej chwili twarzy ludzi pomordowanych, nie widział oczu obłąkanych lękiem. Nie myślał o
milionach młodych dziewcząt i chłopców kochających życie, pełnych świeżości i
pragnień. Świat był dla niego czymś starczym i zużytym. Dokonał wielkiego
przedsięwzięcia, i rozkosz, której doznał, nie była tą krwistą, niemal zmysłową rozkoszą,
z jaką strzelał do dwu Żydów na szosie pod Berlinem. Trzymając się ręką parapetu i
patrząc daleko przed siebie, doznawał teraz rozkoszy spełnionego czynu. Pragnienie
władzy i poczucie własnej siły były zaspokojone i utwierdzone. Uczucia jego były
prawdopodobnie dość podobne do tej satysfakcji, którą ma wielki potentat przemysłowy,
gdy kładzie podpis pod dokumentem rujnującym jego największego konkurenta, i do
bydlęcego zadowolenia, jakie ma komendant łodzi podwodnej posyłający na dno wielki
parowiec pasażerski. Podniecony i rozgorączkowany podszedł do mikrofonu, włączył
prąd i krzyczał:
— Hallo, hallo! To ja mówię! Nikt na całym wielkim globie ziemskim nie słyszy mojego
głosu! Nie ma was. Ja zostałem! Władam całym światem i ode mnie tylko zależy, jaką
drogą pójdzie ludzkość. Nie zapomnijcie uziemić anteny, wy uziemieni przeze mnie.
A jednak było inaczej.
Promienie śmierci zabiły prawie wszystkich ludzi na Ziemi poza mieszkańcami Ruben,
które było zabezpieczone specjalną i dość skomplikowaną izolacją. Zabiły prawie
wszystkich, ale nie wszystkich. Ilość kombinacyj przypadkowych w naturze jest taka
wielka, że to, co Retlich zrobił świadomie, aby izolować osadę w Ruben, przez przypadek
powtórzyło się w paru miejscach świata. Jedyną zaporą izolacyjną dla Niebieskich
Promieni była pewna kombinacja talu i azbestu. Jak woda rozlana na szybie, Niebieskie
Promienie pozostawiły w paru miejscach Ziemi małe wysepki nie zalane śmiercionośnym
światłem. Ta właśnie kombinacja talu i azbestu przy silnej jonizacji powietrza powstała
przypadkiem w pewnej szopie fabrycznej na przedmieściach Warszawy. Przez teren tej
szopy fabrycznej Niebieskie Promienie w swym błyskawicznym biegu przeskoczyły, i
pozostała kilkunastometrowa plamka na zalanej śmiercią powierzchni Ziemi. Woda nie
uchroniła ludzi, gdyż Niebieskie Promienie traciły swą siłę dopiero na głębokości dwu
tysięcy metrów. Nie uchroniły specjalne schrony pancerne, ale dwa worki azbestowe i
kilkanaście worków rudy talowej, porzucone w opustoszałej fabryce, uchroniły od śmierci
tych, którzy się dnia 30 czerwca znaleźli w głębi ciemnego i dusznego budynku.
Szwalba, który znużony śmiertelnie chroniąc się przed strzelaniną wlazł do tej szopy,
zasnął ciężkim i głębokim snem człowieka, który nie spał dwie noce i przeżył wiele
emocyj. Szwalba obudził się około ósmej rano. Nie obudziły go żadne odgłosy ani hałas
ulicy, ani głosy ludzkie, bo już nie było ani odgłosów, ani życia ulicznego, ani głosów
ludzkich. Pamiętał o tym, że ma iść do Ciechocinka. Bardzo był spragniony rozmowy z
panną Szczypek i zmartwiony, że już nie zdąży przed terminem naznaczonym przez
Retlicha dotrzeć do bliskiej jego sercu urzędniczki czytelni publicznej. Jak wielu ludzi nie
wierzył w samym najgłębszym zakątku serca, że zginie. Miał nieśmiałą nadzieję, że cała
ta historia z Niebieskimi Promieniami okaże się bluffem, a jeśli okaże się prawdą; on
właśnie, Henryk Szwalba, jako osoba wyjątkowa, oprze się działami straszliwego światła.
Ludzie młodzi nigdy właściwie nie wierzą, że śmierć istnieje naprawdę, a jeśli chodzi o
doświadczenie, to doświadczenie właśnie wskazuje, że zawsze umiera ktoś inny.
Szwalba spojrzał na zegarek i stwierdził, że jest parę minut po ósmej.] Był ranek
piękny i słoneczny. Nie ulegało wątpliwości, że promienie Retlicha okazały się bujdą albo
też że wielki szaleniec z Ruben przełożył termin zagłady ludzkości na inną okazję.
Szwalba był głodny. Wyszedł z szopy fabrycznej na podwórze. Wydało mu się, że gdzieś
za rogiem budynku z czerwonej cegły mignął jakiś cień. Nie było to nic nienaturalnego, i
zdarzenie, które parę godzin później wstrząsnęłoby nim do głębi, przeszło bez
najmniejszego wrażenia. Wyszedł na ulicę Puławską i powoli szedł w kierunku placu Unii.
Na rogu koło Bagateli zobaczył; dwa ciała ludzkie leżące na trotuarze. W ostatnim dniu
życia ludzkości bardzo wielu ludzi zostało zabitych przez innych ludzi, i ten widok nie
zadziwił specjalnie Szwalby. Zastanowiło go tylko, że oba trupy mają metaliczny,
niebieski kolor twarzy i rąk. W opustoszałym ogródku cukierni w Bagateli leżało również
kilkanaście trupów. Wszystkie miały ten okropny sinoniebieski kolor. Tak wyglądały
ofiary Niebieskich Promieni fotografowane i opisywane po pierwszym ataku Retlicha na
Birmingham. Szwalba nagle poczuł paniczny strach. Wybiegł z ogródka cukierni. Wiatr
powiewał na wpół oddartym afiszem teatralnym, ogłaszającym nieodwołalnie ostatni
pożegnalny występ Ordonki przed wyjazdem do Hollywood. Przybita zardzewiałym
gwoździem do pnia starego kasztana tabliczka z napisem „Lody” spadła na ziemię.
Szwalba przestraszył się szelestu tego spadłego na ziemię kartonu. Biegnąc w kierunku
Alej zaczął krzyczeć:
— Hop, hop! Jest tam kto?
Zorientował się w beznadziejności tego okrzyku. Tak kiedyś krzyczał, gdy na
wycieczce szkolnej w Czarnej Strudze zabłąkał się w lesie, krążąc po cienistym
sosnowym lesie z zieloną metalową botanierką i siatką na motyle. Ten obraz
przypomniał mu dzieciństwo, co zwykle wywołuje pewnego rodzaju rozrzewnienie
własną osobą, dość zresztą w wyjątkowej sytuacji Szwalby usprawiedliwione. W Alejach
na ławkach poskręcane w przypadkowych i dziwacznych pozach leżały, siedziały i
zwisały trupy ludzkie. Szwalba, biegnąc prawie przez całą długość Alej. zdyszany, stanął
wreszcie na rogu Koszykowej, gdzie rozkopano niedawno ulicę dla zamierzonej nowej
arterii. Na zaśmieconym terenie dawnej „Łobzowianki”, obok słupa z ogłoszeniem o
zbiórce na pomnik marszałka Piłsudskiego, Szwalba ledwie dysząc usiadł na ławce. Nie
ulegało wątpliwości, że miasto było wymarłe. Wszystko, co zapowiadał ponury wariat z
Ruben, spełniło się rzeczywiście. Nie było ludzi na świecie. Nie tylko tu, w tych pustych
Alejach, nie tylko w domach na Nowym Świecie czy na Koszykowej. Po pierwszym
panicznym strachu przyszło zmęczenie. Szwalba jednak ostatkiem sił ruszył w kierunku
Senatorskiej. Przede wszystkim należało dotrzeć do pewnego małego pokoiku na
trzecim piętrze i odnaleźć paczkę ratowniczą. Trzeba czym prędzej wybawić się od
widoku tych opustoszałych ulic, od tych ciał ludzkich, które jak wykopaliska z Pompei
zastygły w najdziwaczniejszych pozach. Ludzie o niebieskich twarzach, podobni do
ołowianych żołnierzy, przewróconych przez jakieś znudzone dziecko, leżeli na jezdniach i
chodnikach. W jakiejś kawiarni na trzcinowych fotelach siedziało całe towarzystwo.
Swobodna pozycja ciał czyniła wrażenie, jakby to towarzystwo wsłuchiwało się w
martwą, śmiertelną ciszę panującą w mieście. Teraz dopiero Szwalba zauważył, jak
strasznie cicho jest w Warszawie. Aż do bólu, do rozpaczy zatęsknił za zgrzytem i jękiem
tramwajów, za trąbkami samochodów, za poczciwym kłapaniem dorożkarskich koni.
Chwycił się na śmiesznym odruchu sprawdzania jezdni przed przejściem na drugą stronę
ulicy. Na Brackiej koło sklepu Pakulskich ogarnęła naszego bohatera nagła obawa.
Czyżby miał umrzeć z głodu? Ocalił się jakimś dziwacznym kaprysem losu od
Niebieskich Promieni, ale jak potrafi zdobyć pożywienie? Prawdopodobnie cały świat
zwierzęcy zginął wraz z ludźmi. Nie wiedział, czy rośliny oparły się działaniu promieni
śmierci. Myśli te nasunął mu widok zabitych deskami okien sklepu Pakulskich. Nie miał
jednak dość energii, aby włamać się do sklepu i sprawdzić, czy nie zostały tam jakieś
konserwy lub inne produkty zdatne do jedzenia. Szedł niespokojny i spocony od gorąca,
bo ranek był parny i zwiastował dzień wyjątkowo upalny. Na rogu placu Napoleona
zauważył rower leżący przy skwerku. Rower ten, jak i samochody na rogach ulic nie
należały do nikogo, a raczej należały tylko do niego, jeśli naprawdę był jedynym
człowiekiem na świecie. Był jeszcze ten straszliwy Retlich, jeśli nie zginął wraz ze swoją
arką, ale Szwalba słusznie mógł liczyć na to, że nietrudno będzie się ukryć przed tym
tajemniczym i dalekim nieprzyjacielem. Szwalba wsiadł na rower i pojechał w kierunku
Senatorskiej. Jechał dość niezręcznie, bo chyba już od dwudziestu lat nie siedział na
rowerze. Ta jazda, jak okrzyk, który wydał na widok pustych ulic rodzinnego miasta,
przypomniała mu dzieciństwo.
Znalazł klucz w kieszeni. Klucz został mimo wszystko. Bezsensowny dzisiaj swym
kształtem niewyszukanym, głupkowaty symbol nieufności wobec nie istniejących już
bliźnich. Szwalba zdziwił się, że wśród przygód ostatnich paru dni jakimś instynktem
mieszczańskiego i lokatorskiego przywiązania zachował ten kawałek żelaza. Roleta w
pokoju była zasłonięta jeszcze z nocy poprzedniej. Może dzięki temu mały ten pokoik,
wychodzący na brudne podwórko, zachował nieco chłodu. Na łóżku, które już od paru
dni stało nie posłane, położył się zmęczony Szwalba i rozpakował swą paczkę
ratowniczą. Tak, był to niewątpliwie moment godny chwycenia się tak ostatecznego
środka. Teraz dopiero przypomniał sobie, że w paczce było więcej książek. Prócz
umyślnie nie przeczytanych dotąd paru tomów Prousta była jeszcze ulubiona „Lalka”
Prusa i jeszcze jedna niespodzianka: paczka papierosów Chesterfield. Szwalba palił
najtańsze krajowe gatunki, i ten skromny papieros amerykański był rzadką
przyjemnością i luksusem niecodziennym.
Gdy leżąc w łóżku zapalił papierosa, znowu, po raz trzeci, przypomniało mu się
dzieciństwo, a raczej wczesna młodość. Jechał na furze siana ze wsi do miasta odległego
o kilkadziesiąt kilometrów. Było to w czasie wojny. Wiózł jako sanitariusz, bo Szwalba był
na pierwszym roku medycyny, rannego oficera. Oficer poczęstował go papierosem.
Niezwykłe te papierosy nazywały się Sweet Caporal. Szwalba mało wtedy jeszcze palił, i
był to pierwszy papieros, który go upoił. Noc była gwiaździsta i ciepła. Leżał na wznak na
wielkiej furze pachnącego siana. Miodowy smak tytoniu zlewał się z wonią koniczyny. Od
tego czasu już nigdy papieros nie dał mu tej rozkoszy. Znał nieznośne uczucie braku
papierosa i obrzydliwe uczucie przepalenia, jak wszyscy palacze, którzy palą za dużo.
Raz jeszcze kiedyś, w czasie deszczu, po chorobie, gdy pierwszy raz wracał z księgarni,
doznał podobnego uczucia. Ale przeważnie palenie było, jak stosunek płciowy,
łudzeniem się i poszukiwaniem jakichś niezwykłych i większych niż wszystkie dotąd
emocje rozkoszy, po których przychodzi zawsze to samo zasmucenie. Leżąc teraz na
brudnej pościeli, głodny i pewnie dlatego tak pijany
tytoniem, rozmarzył się, i samotność na świecie wydała mu się nie taka straszna.
Przyszły mu na myśl wszystkie dodatnie strony jego niezwykłej sytuacji. Wszystkie
przedmioty, książki, mieszkania, samochody należą tylko i wyłącznie do niego. Poderwał
go nagły przypływ energii. Jak nowy Robinson postanowił wyruszyć po skarby, jakie
zostały na zatopionym w samotności okręcie wymarłej Warszawy. Szwalba nie należał
do ludzi energicznych i praktycznych. Po krótkim zrywie energii następowała reakcja.
Pierwszym zwiastunem tego załamania było zwykle westchnienie i retoryczne pytanie:
„A ja wiem?” Przede wszystkim należało odpocząć i zapomnieć. Ten projekt wydał mu
się bliższy od wyprawy w straszną warszawską pustynię. Ale paczka ratownicza nie
działała. Szwalba nie umiał się pogrążyć w pełnym uroków świecie fikcji. Przeczytał parę
stron „La prisonniere” i nie bez zgorszenia zauważył, że przepuszcza bardzo smakowite
szczegóły, że czyta nieuważnie. Otworzył ulubioną „Lalkę”, jak ktoś, kto nie mogąc
zasnąć wraca do ulubionych i łagodnych marzeń. Trafił na miejsce, w którym była mowa
o tym, jak pan Rzecki wstępuje do jakiegoś ogródka na porcję pieczeni i kufel piwa.
Najskromniejsze określenia kulinarne działają najpotężniej na imaginację. Żaden opis
wyszukanych uczt i wspaniałych potraw nigdy nie wstrząsnął tak nikim jak te dwa słowa:
„porcja pieczeni”. Nadmierna ilość szczegółów w opisie potraw zawsze pokłóci się w
jakimś momencie z wymaganiami czytelnika. Ale potęga i prostota „porcji pieczeni”
poderwały biednego Szwalbę z łóżka.
Czemuż miał mieszkać w tym brudnym i dusznym pokoiku? Zabrał parę książek i
najpotrzebniejszych rzeczy i wyszedł na ulicę. W sklepie Neumana na Bielańskiej
zamienił swą starą walizkę na elegancki neseser. Sklep nie był splądrowany, i właściciel
siedział umarły i siny na twarzy za kasą. Szwalba chwycił się na nierozsądnej chętce
zajrzenia do kasy strzeżonej przez umarłego kapłana własności prywatnej. Pieniądze
były najmniej pożyteczną rzeczą, jaką mógł sobie zabrać z tego sklepu. Szwalba
postanowił zamieszkać w Hotelu Europejskim. Wyszukał na tablicy portiera parę kluczy,
wybrał pokój na pierwszym piętrze. Teraz miał już punkt oparcia i miejsce, gdzie
należało zgromadzić zapasy potrzebne do życia. Szwalba z pustą walizką wyszedł na
miasto, i przyznać trzeba, że znajdował niemałą satysfakcję w zagarnianiu
najrozmaitszych przedmiotów. Mógł wejść wszędzie, do każdego sklepu i do każdego
mieszkania prywatnego, ale głód, który mu coraz bardziej dokuczał, skierował go w
stronę magazynu braci Pakulskich. Wydawało mu się, że ten sklep o zabitych deskami
oknach musiał uniknąć powszechnej grabieży. Istotnie, tylko część sklepów
warszawskich uległa rozgromieniu w ostatnim, strasznym dniu ludzkości. Szwalba,
nabrał całą walizkę konserw, sardynek, suchych kiełbas, chleba, owoców i parę butelek
wina. Z powierzchownego przeglądu pobliskich; sklepów zorientował się, że konserw
starczy mu na długie lata. Gorzej było z chlebem, mięsem czy owocami. Po kilku dniach
zapasy zgniją i spleśnieją. Postanowił jednak przetransportować któregoś dnia do hotelu
osiem worków mąki i dwanaście worków cukru, które znalazł w piwnicy Pakulskich.
Zabrał też spory zapas świec z jakiejś mydłami, lampę naftową z jakiegoś mieszkania
parterowego na Chmielnej i wreszcie wracając włamał się do sklepu Warszawskiej Spółki
Myśliwskiej i zaopatrzył się w sztucer, rewolwer i paręset naboi. Tak obładowany,
podobny do Robinsona z dziecinnych ilustracyj, szedł do swego Hotelu Europejskiego.
Do zupełnego podobieństwa brakowało mu tylko parasola, papugi na ramieniu i
Piętaszka. Niestety, trudno było marzyć o Piętaszku, bo Szwalba pogodził się już z
myślą, że jest jedynym człowiekiem na pustym globie ziemskim. Po cóż więc ten
łagodny młody człowiek zaopatrzył się w sztucer i rewolwer? Być może,
nieuświadomiona obawa przed żyjącymi gdzieś rubenitami kazała mu się uzbroić. Gdy
znalazł się już w hotelu, zamknął drzwi na klucz. Nie był to czyn wynikający z rozmysłu,
ale czysto uczuciowe pragnienie oddzielenia się od miasta ludzi umarłych. Po
zaspokojeniu głodu Szwalba zdecydował się znowu na małą wyprawę. Okazało się, że
zupełnie niepotrzebnie sprowadzał tak wiele zapasów, gdyż restauracja hotelowa i
ogromne lodownie pełne były produktów. Wielki kataklizm pozornie nie zmienił w
niczym obrazu miasta. Szwalba stanął na balkonie swego pięknego reprezentacyjnego
apartamentu, który mimo wielkiej tłustej plamy na środku dywanu i nieco odrapanych
drzwi i okien wydawał mu się szczytem komfortu. Gdy spojrzał na plac Marszałka,
pomyślał, że za chwilę zza rogu Królewskiej wyjedzie czerwona „trójka”. (W tym miejscu
ewentualnych tłumaczy tego opowiadania na języki obce uprzedzam, że „czerwona
trójka” to tramwaj, a nie, jak by może woleli, rosyjska „trojka”). Przygnębiająca była
tylko cisza, która spadła na miasto. Cisza i ciemność. Zapadał już zmrok. Nad piękną
kolumnadą, oddzielającą plac od Ogrodu Saskiego, wisiały atramentowe chmury.
Pomnik Poniatowskiego tonął już w mroku. Szwalba pomyślał, że ten metalowy nagi
człowiek upodobnił się do wszystkich ludzi w jego ojczyźnie, a raczej że teraz każdy
Polak jest prawie takim pomnikiem połyskującym w mroku wieczornym błękitem metalu.
Tak, to było jego rodzinne miasto, w którym znał każdy profil kościoła, każdą witrynę
sklepu. Gdyby go kto mógł wtedy zapytać, czy bardzo cierpi będąc tak sam w mieście
swojej młodości, Szwalba niełatwo zdobyłby się na konkretną odpowiedź. Stojąc na
balkoniku hotelowym w letni i parny wieczór, myślał o tym wszystkim, co zaszło,
poddając czoło porywom zrywającego się wiatru, miotany sprzecznymi i burzliwymi
uczuciami. Szwalba nie interesował się sensacjami gazetowymi, i cała afera Retlicha
była mu prawie nie znana. Wiedział, że gdzieś daleko są jacyś rubenici, ale raczej
skłonny był przypuszczać, że i oni zginęli. Dokonano jakiegoś straszliwego
eksperymentu, i katastrofa, która zniszczyła świat, mogła również zniszczyć tych, którzy
ją spowodowali. Czemu on właśnie ocalał? Taka już jest natura ludzka, że nie wydawało
mu się to dziwniejsze, niż gdyby miało się stać odwrotnie, to znaczy, gdyby świat miał
dalej istnieć, a on jeden miał zginąć. Prawdopodobnie był to przypadek, możliwe, że
podobny przypadek ocalił i innych ludzi. Takie wnioski dyktował rozum, ale instynkt
mówił mu, że jest zupełnie i beznadziejnie osamotniony. W Warszawie nie pozostał przy
życiu ani jeden człowiek, przez cały ten długi dzień nie przefrunął nad miastem żaden
samolot ani żaden ptak. Świat miał być zniszczony dnia 30 czerwca, i tak się stało. Jeśli
zostali gdzieś rubenici, zwiększało to tylko tragizm jego sytuacji. Odkryty przez nowych
władców Ziemi, zginąłby, usunięto by go jak drobny błąd w rachunku, sprzątnięto jak
zapomnianą w kącie pokoju starą pajęczynę. Przeznaczeniem jego było życie w ruinach
powoli zapadających się domów, żerowanie na śmietniskach zaginionego świata. Nigdy
już nie dozna radości rozmowy z przyjacielem, nigdy już usta jego nie zetkną się z
gorącymi ustami kobiety.
Ale to jeszcze nie wszystko. Czuł teraz, patrząc na gromadzące się nad miastem
chmury, upokorzenie i gniew. Biedny subiekt księgarski był przez całe swe szare i
ubogie życie optymistą. Wierzył w ludzkość. Wierzył w przyrodzony człowiekowi głód
doskonałości. Wierzył, że mimo wszystko człowiek jest sprawiedliwy, wierzył, że
zwycięży na świecie socjalizm, i to socjalizm, który wyrzeknie się przemocy i terroru.
Wierzył, że trzeba tylko, aby ludzie wiedzieli, aby zrozumieli, a życie stanie się prostą i
piękną powieścią dla młodzieży. Człowiek wśród tajemnic natury krążyć będzie jak Alicja
w krainie czarów. Wierzył, że nienawiść, bijąca z każdych spotkanych oczu, jest tylko
chorobą łatwą do wyleczenia. Gdy mówiono przy nim o okrucieństwach, o fanatyzmie, o
zbrodniach, gdy opowiadano o nędzy i niesprawiedliwości, skromny Szwalba opuszczał
swe poczciwe, trochę mętne oczy krótkowidza i mruczał zażenowany: „No tak, ale
przecież ci ludzie nie wiedzą, przecież ludzkość jest jeszcze bardzo młoda, z pewnością
będzie lepiej, już przecież tak dużo ludzie umieją i tak wiele rzeczy zrozumieli”.
Wprawdzie nie bardzo wierzył, że jeszcze za jego życia przyjdzie nowa epoka w świetle
sprawiedliwości, wolności i zgody, tę niewiarę zachowywał jednak na własny użytek. W
dyskusjach operował znacznie większymi porcjami optymizmu i chętnie wspominał o
tym, że epoka mezozoiczna trwała około pięćdziesięciu milionów lat. Przez te
pięćdziesiąt milionów lat na świecie panowały gady. Czymże są wobec tego drobne
błędy młodego gatunku ludzkiego? Ten jego optymizm życie podważało z pracowitością i
dokuczliwością niezmordowaną, aż oto stało się, i znowu światem rządzą gady czy
gadoptaki. Jeden straszliwie uzbrojony szaleniec zwalił całą konstrukcję tej Wieży Babel,
dźwigającej się do nieba. Na świecie ma pozostać jakaś nowa, wyjałowiona ludzkość,
poddana mściwym i pierwotnym prawom bytu zwierzęcego.
Za długo opierał się już przez ostatnie lata rosnącej fali zwątpienia. Myśli tych nawet
nie dopuszczał do swej świadomości. Bronił się heroicznie. Ale teraz, gdy już nic nie
było, tylko on i jego myśli, wybuchły wszystkie tajone bóle, urazy i rozpacze. Czegóż to
miał żałować? Nad czym rozpaczać? Szwalba z energią, która go samego wprawiła w
zdumienie, rozbił szyjkę butelki o parapet balkonu i łyknął jednym tchem solidną porcję
wina. Objął wzrokiem ciemny już plac i zarysy domów zatarte kłębiącymi się nisko nad
miastem chmurami. Czegóż to żałować?
Czyż warto żałować tego świata, który podeptał godność człowieka, świata, który palił
zboże i mleko wlewał do rzek, gdy miliony ludzi zdychało z głodu, a dzieci z braku
tłuszczów i zdrowego pokarmu podobne były do larw o wykrzywionych nogach i
świecących baniach zamiast głowy? Świata, który tolerował jawne i cyniczne koncerny
40 handlarzy śmiercią, świata nabrzmiałego egoizmem i nienawiścią.
Czegóż to miał żałować? Czy tej egzystencji niepewnej, marnego wegetowania, czy
może strachu, który był wszędzie, strachu przed wojną, przed utratą posady, przed
donosem, przed pałką ulicznego zbawcy ojczyzny? Czyż miał żałować tych bogaczy
opancerzonych samochodami, owiniętych w banknoty jak w watę, podejrzliwych,
przejętych strachem i nienawiścią, trzęsących się z obawy o swoje wkłady bankowe,
waluty, akcje? Czy może tych mieszkańców trzeciego piętra od podwórza, którzy
zatłukliby siekierą każdego, co ręką sięgnąłby po szaflik, starą portierę lub garnek z
kapustą? Czy może żałować miał tych kolorowych Żydówek o twarzach starych
wyszminkowanych górali, tych umundurowanych żołnierzy niezmordowanej armii plotki,
zawiści i pogardy dla wszystkiego, co nie jest pieniądzem? Czyż miał żałować świata,
którego jedyną troską i jedyną naprawdę konstrukcyjną pracą było gromadzenie
potwornych zapasów pocisków armatnich i gazów trujących, świata, który każdą zmianę
społeczną zaczynał od przeobrażenia ludzi w szczury tępione i w szczury zwycięskie?
Czyż miał żałować świata, który za zbrodnie jednego szaleńca karał całe miasta, który
uczynił z jednego narodu ofiarę, świata, który łagodność nazywał tchórzostwem, a
okrucieństwo — odwagą, świata, który życiem nazywał pasożytowanie na pracy innych,
lekturą — opisy morderstw, a próbą siły i rozumu — przerzucanie się kolorowymi
obrazkami wyobrażającymi króle, królowe i walety? Czyż miał żałować świata, który
wspomagał lizusów i pieczeniarzy, donosicieli i służalców, świata, który z polityki zrobił
giełdę, a z trybunału sprawiedliwości międzynarodowej kantor wymiany, gdzie pod
zastaw fałszywych słów wyłudzano wszystko, co można było wyłudzić od słabszych i
bezbronnych?
Szwalba spojrzał dokoła wzrokiem gniewnym i zbuntowanym. Kiedyż mają z człowieka
opaść wszelkie drobne zakłamania, te laseczki, kule drewniane pomagające chodzić,
szkła pomagające patrzeć, te wszystkie przyrządziki potrzebne do obcowania z ludźmi,
jeśli nie teraz właśnie, gdy ostatni człowiek na świecie został sam na sam ze swymi
myślami? „No tak — pomyślał Szwalba — co tu gadać, po raz pierwszy w życiu czuję się
we własnym mieście rodzinnym bezpieczny, po raz pierwszy nie lękam się, że człowiek,
którego spotkam, uderzy mnie w twarz, moralnie czy po prostu zwyczajną i bardzo
realną pięścią. Po raz pierwszy mogę patrzeć na chmury przewalające się po
wieczornym niebie i myśleć o tych chmurach bez ciągłej utkwionej w kąciku mózgi
czujności, ostrożności i lęku. Czegóż się teraz bać, gdy nie ma ludzi? A przecież czyż
można nie płakać, myśląc o tych młodych chłopcach, o tysiącach, setkach milionów
dziewcząt i mężczyzn, którzy nie zdążyli nawet zaznać prawdziwej radości życia, smaku
dojrzałych owoców, woni wiatrów morskich, siły odkrywczej pierwszych myśli o świecie,
bólów i rozkoszy miłości. Nie poznają nigdy, czym jest wiedza, czym jest l radość
badacza, czym jest piękna muzyka, woń kwiatów i pogodny zachód słońca”. W tym
wyliczeniu była jeszcze jedna pozycja, którą Szwalba przemilczał przed samym sobą. Żal
mu było świata, który zginął nie zdążywszy zapoznać się z treścią pewnego brulionu w
ceratowej oprawie, w którym na czerwonych kratkach, przeznaczonych do wypisywania
cyfr, umieszczał Szwalba już od kilkunastu lat swe poglądy na naturę i związane z tym
intymne szczegóły swej duchowej przyjaźni z panną Szczypek. Patrząc na niebo,
ciemniejące od chmur gnanych wiatrem czy znów rozjaśniające się czerwienią zachodu,
pogrążał się to w demonicznych tryumfach nad ukaranym światem, to znów w lirycznej
tkliwości nad rajem utraconym.
ROZDZIAŁ PIĄTY
W KTÓRYM POZNAJEMY TRZECH NISZCZYCIELI I WSZYSTKIE UROKI ŻYCIA RUBENITÓW
Tymczasem w Ruben zaczynało się kształtować nowe życie panów globu ziemskiego.
Retlich dokonał dopiero pierwszej połowy swego dzieła. Zginęła ludzkość, ale pozostały
pamiątki, książki, obrazy, pomniki na placach. Pozostały bakterie, zarazki, jak kolonie
mikrobów, kolory rozsiadłe na witrażach kościelnych. Należało to wszystko zniszczyć.
Należało zniszczyć również wszelkie zdobycze techniki, aby nie wpadły w rękę
potomkom wzorowej brygady „przedstawicieli tężyzny”. Do tego celu użyć zamierzał
Retlich trzech swych pomocników — „niszczycieli”, z którymi już współpracował od
dawna. Potem oczywiście należało się pozbyć również i tych trzech panów, bo gdyby
udało im się rozmnożyć i zaszczepić na którejś z Laponek swe niepewne „geny rasowe”,
mógłby znowu wystrzelić kiedyś, w dalekiej przyszłości, jakiś rewolucjonista w rodzaju
Marksa, Freuda czy Einsteina albo jakiś inny kapłan, czarodziej, znachor, wróżbita,
artysta czy komunista. Natura ma swe figliki, i z najzdrowszego tęgiego i energicznego
byka może wyleźć niemrawa larwa marzyciela, osłabiającego impet zdobywczy rasy
ludzkiej. Oczywiście współpracownicy Retlicha nie przypuszczali, że rola ich niebawem
zostanie skończona, i każdy na swój sposób snuł plany władzy absolutnej nad nową
ludzkością. Nim rozstaniemy się z tymi okazami dawnego świata, warto nieco uważniej
im się przyjrzeć.
Zacznijmy od majora Emericha. Był to rudawy blondyn, krótkowzroczny, kulawy na
lewą nogę. Przeszedł całą wojnę światową. Miał lat pięćdziesiąt dziewięć. Odznaczył się
specjalnym okrucieństwem w Belgii. Namiętny gracz. W czasie przewrotu hitlerowskiego
podwładny Retlicha w obozie koncentracyjnym dla więźniów politycznych. Wydalony z
partii narodowosocjalistycznej za parokrotne gwałcenie nieletnich. Zaczęło się od
zgwałcenia nieletniej Niemki. Czyn ten został napiętnowany w poufnej naganie, ale
Emerich coraz częściej dopuszczał się gwałtów nad dziećmi obojga płci. Wszystko to nie
doprowadziłoby jednak do usunięcia z partii, gdyby nie fatalny przypadek, że jedna ze
zgwałconych dziewczynek miała babkę Żydówkę. Ujawnienie tego faktu stało się
końcem kariery Emericha. Od tego czasu Emerich znika z widowni życia politycznego i
zajmuje się wyłącznie grą w karty. Znany jest jako wielki przyjaciel zwierząt i członek
towarzystwa hodowli bażantów. Jako wiceprezes towarzystwa opieki nad zwierzętami,
odznaczony srebrnym medalem za rekord w strzelaniu do bażantów. Trochę mistyk i
namiętny czytelnik dzieł Hamsuna.
Drugim z niszczycieli był profesor Keremesz, nauczyciel gimnazjalny i były krytyk
literacki, wydawca mało znanego miesięcznika „Hołd”, w którym nikomu nie oddawano
hołdów, a wprost przeciwnie, zajmowano się wyłącznie negowaniem wszelkich wartości
literackich. Profesor Keremesz był bohaterem słynnego procesu. Jedenastu jego uczniów
w gimnazjum państwowym odebrało sobie życie przy egzaminach maturalnych.
Usunięty ze szkolnictwa, przeszedł do szkodnictwa literackiego. Niestety, na tym polu
nie zyskał rozgłosu i nie osiągnął zaszczytu stawania przed sądem w obronie swych
poglądów. Współpracownik Retlicha jeszcze z oddziału drugiego, gdzie również był
osobą dość podrzędną i używaną do mniej ważnych prowokacyj. Członek chóru „Lutnia”
w Budapeszcie.
Trzecim z niszczycieli był inżynier Ostiejenko, były członek czerezwyczajki w Tomsku,
później radca handlowy misji sowieckiej w Paryżu, skąd po zdefraudowaniu dwudziestu
tysięcy dolarów uciekł do Ameryki Południowej. Agent naftowy, współpracownik
gestapo, konfident rządu włoskiego, bookmaker wyścigowy, impresario wielkiego
turnieju walk francuskich w Buenos Aires.
Ci trzej panowie już w pierwszych dniach po wymordowaniu dotychczasowych
mieszkańców globu ziemskiego zostali delegowani do niszczenia głównych miast
europejskich. Zajęcie to było nie pracą, ale rozkoszną zabawą. Po wymarłej ludzkości
zostały ogromne, niewyczerpane zapasy środków niszczycielskich. Retlich wyznaczył
Emericha, aby zrzucał co dzień na wymarły Paryż parę ton bomb zapalających.
Wycieczka taka trwała zaledwie parę godzin, Emerich brał ze sobą drugie śniadanie
zawinięte w papier, termos z białą kawą, i leciał. Po paru dniach zajęcie to zaczęło go
nudzić, i nawet raz po podpaleniu katedry Notre Dame zasnął w aeroplanie i omal nie
spadł razem z samolotem w płonące wnętrze katedry. Na jego szczęście dym gryzący
obudził go w ostatniej chwili.
Trzeciego dnia po wytraceniu ludzkości zdarzył się wypadek z profesorem
Keremeszem. Ten pełen temperamentu Węgier nie umiał zapanować nad szałem
zniszczenia, który go ogarnął. Brał ze sobą zbyt wielkie zapasy bomb samozapalnych,
przemęczał się ustawicznymi lotami i wreszcie spadł wraz z samolotem na plac Świętego
Marka w Wenecji, gdzie ciało jego, rozerwane na jedenaście części przez wybuch,
porozrzucane zostało malowniczo między stolikami byłej kawiarni Floriana. Od tego
wypadku Retlich wprowadził surową kontrolę lotów i opracował regularny plan
pięcioletni zniszczenia miast europejskich. Nie wszyscy mieli zapał Keremesza. Emerich
niechętnie podpalał i bombardował miasta, wiedząc, że nie ma tam nie tylko ludzi, ale
nawet bażantów. Ostiejenko pracował bez pośpiechu i systematycznie. Ten ambitny
Rosjanin knuł ponure i szeroko zakrojone plany. Czekał na odpowiednią okazję, aby
wyrzucić cały ładunek bomb na Ruben i po zniszczeniu arki Retlicha stać się
niepodzielnym panem świata. Marnował sporo czasu na dość głupią zabawę, o czym
zresztą trudno się było Retlichowi dowiedzieć. W czasie każdej wycieczki do Londynu,
gdyż miał w przeciągu dwu miesięcy zlikwidować stolicę Wielkiej Brytanii, Ostiejenko za
każdym razem lądował w Hyde Parku, buszował po Londynie i zabierał z banków akcje
Kanału Sueskiego, akcje „Standard Oil” i „Royal Dutch Company”. Ukrywał je starannie
w samolocie i chował do swego materaca w Ruben. Materac ten był już tak wypchany,
że Ostiejenko musiał sypiać na podłodze. Obliczał, że za parę miesięcy będzie posiadał
największy portfel akcyj naftowych na świecie, i nadzieja ta podniecała go do bardzo
skomplikowanych marzeń i obliczeń, nic wspólnego nie mających z rzeczywistością.
Dzień za dniem płynął w monotonnej pracy. Niszczono za pomocą wypadów lotniczych
Niemcy, Francję i północne Włochy. Po każdym locie niszczyciel miał dzień odpoczynku.
Ani Ostiejenko, ani Emerich nie mieli kontaktu z rubenitami. W specjalnych pawilonach,
w zupełnej izolacji żyli młodzi Lapończycy, dozorowani osobiście przez Retlicha. Chodził
do nich, jak Fryderyk Wielki do koszar swej gwardii, i cieszył się karną ponurością swych
wychowanków. Obowiązywał tam surowy regulamin. Nie wolno było wychodzić po
zachodzie słońca, i kara śmierci groziła za wpatrywanie się w gwiaździste niebo. Jednym
z genialnych odkryć Retlicha było ustalenie roli nieba, zwłaszcza nieba usianego
gwiazdami, w historii degeneracji rodu ludzkiego. Maiłpy człekokształtne mają tak
zbudowane kręgi, że pozycją naturalną je głowa opuszczona do ziemi. Człowiek przez
lekkomyślne łażenie na kończynach tylnych i przez zarozumiałe zadzieranie głowy do
góry zaraził się strasznym cierpieniem mistycznym. Widok gwiazd i zjawisk niebieskich
był początkiem marzenia i artyzmu. Retlich zastanawiał się, czy nie udałoby się za
pomocą operacji chirurgicznej skorygować tęgo błędu w budowie ludzkiej, ale lękał się,
że cechy nabyte nawet w jego świecie nie muszą być dziedziczne. Przyszłe pokolenie
zacznie znów zadzierać głowę do góry, i wszystko może być stracone. Lepiej więc było
wpoić w umysły nowej ludzkości strach przed niebem. Ostatecznie jeśli ludzkość
potrafiła wyrobić w sporej liczbie ludzi zabobonny lęk przed wszelką reformą społeczną,
czemuż w znacznie lepszej organizacji nie można by przekazywać z pokolenia na
pokolenie wstrętu i niechęci do patrzenia w niebo gwiaździste. W pawilonach
wychowawczych panował system wzajemnego szpiegowania i donosicielstwa. Rubenita,
który wyśledził jakieś wykroczenie regulaminu, dostawał w nagrodę największy
przysmak lapoński: mydło toaletowe Palmolive. Nagrodzony zjadał mydło wobec
wszystkich rubenitów, aby wzbudzić naturalną i zrozumiałą zazdrość tych, którzy nic
wykryć nie umieli.
Dzień rubenitów zaczynał się od gwizdka. Po gwizdku rubenita musiał natychmiast
wyskoczyć z legowiska. Przebywanie w stanie półsennym i w pozycji poziomej było
ciężkim wykroczeniem, gdyż, jak wiadomo, taka pozycja sprzyja najrozmaitszym
głupkowatym skojarzeniom myślowym. „Leżeć i nie spać to obniżać swą wartość
bojową” — tak brzmiało jedno z przykazań Retlicha. Po zimnej kąpieli następowały
ćwiczenia zbiorowe, polegające przeważnie na drużynowym włażeniu na drzewa.
Następne ćwiczenie miało na celu wyrabianie charakteru. Połączone było z głównym
pokarmem dziennym. Rubenita dostawał puszkę konserw lub orzech kokosowy i musiał
gołymi rękami dobrać się do środka. Używanie noży czy jakichkolwiek narzędzi,
oczywiście prócz kamieni, było wzbronione i podpadało pod paragraf „Życie ułatwione”.
W ćwiczeniach tych nie brały udziału dziewczęta, które gimnastykowały się tylko w celu
wyrobienia elastyczności potrzebnej do łatwiejszego rodzenia. Rubenici byli zawsze
razem. Samotność uważana była za przestępstwo. Nawet korzystanie z klozetów było
kolektywne.
Rubenici podzieleni byli na kategorie. Retlich był zwolennikiem hierarchii, i każde
zwycięstwo w walce na pięści posuwało rubenitę wyżej po szczeblach hierarchicznych.
Po głównym posiłku rubenici pracowali przy budowie szałasów lub drewnianych mostów
na rzeczce. Budowanie było pierwszą częścią ćwiczeń; druga polegała na możliwie
szybkim i dokładnym niszczeniu wzniesionych budowli. Oczywiście, prócz tych zajęć
rubenici zaprawiali się również we władaniu bronią, ale bronią białą, gdyż Retlich
zabijanie za pomocą przyrządów zarezerwował wyłącznie dla siebie.
Społeczeństwo rubenitów było skoszarowane, karne jak mrówki i przepojone uczuciem
entuzjazmu wobec swego wodza, Retlicha. Wymawiając słowo „Retlich”, rubenita
uderzał obu pięściami w pierś na znak czci. Jedna tylko sprawa gnębiła wodza
rubenitów. Przeciw komu tak zbroją się w tężyznę moralną ci przyszli władcy świata?
Przeciw komu skierować w przyszłości te wspaniałe kadry? Kogo mieli nienawidzić
rubenici, gdy nikt prócz nich nie pozostał na Ziemi? Tak, to był błąd — myślał Retlich.
Trzeba było zachować paru Żydów. Pozostawała jeszcze jedna nadzieja. Możliwe było, że
po paru pokoleniach część rubenitów zaaklimatyzuje się w Europie Środkowej, a część
wróci na północ. Wtedy świat nabrałby z powrotem zdrowego sensu, bo istniałaby
możliwość mordowania, bez którego życie jest zwykłym świństwem. Retlich już teraz
przemyśliwał nad rozdzieleniem swych wychowanków. Zwierzęta drapieżne, które
zachował nowy Noe przed zagładą, mogły być w ostateczności pewnym surogatem. W
każdym razie trzeba było te zwierzęta możliwie szybko porozmieszczać parami po
Europie, aby się jak najprędzej rozmnożyły. W tych strapieniach nowego twórcy i
opiekuna ludzkości niemałą ulgą była wiadomość, którą pewnego dnia przywiózł z
dalszej wycieczki samolotowej Emerich. Ale nie uprzedzajmy wypadków.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
W KTÓRYM BOHATER NASZEGO OPOWIADANIA ULEGA MODNEJ CHOROBIE WSPOMNIEŃ
DZIECINNYCH
Szwalba po długich nocnych monologowaniach na balkoniku swego apartamentu w
Hotelu Europejskim zasnął snem ciężkim, zmęczony dość niezwykłymi przeżyciami dnia
minionego. Rankiem, gdy wyszedł na plac Marszałka, omijając kałuże, które pozostawiła
burza, pogrążył się w rozmyślaniach dość gorzkich. Czymże był teraz? Więźniem
własnego miasta rodzinnego, z którego los zrobił jakąś wyspę diabelską. Trzeba było
mieć sporo hartu wewnętrznego, aby nie poddać się zgubnej melancholii. Przechodząc
Mazowiecką wstąpił do fryzjera Ulińskiego, wyszukał jakąś brzytwę, ogolił się, skropił
wodą kolońską i postanowił skompletować swe ubranie. Nie bez trudu włamał się do
zamkniętego sklepu „Old England” na Krakowskim i zmienił bieliznę. Dość trudna
również była sprawa z butami. Musiał wybić szybę wystawową u Hiszpańskiego, żeby
zmienić swe stare popękane pantofle na przyzwoite obuwie. Należało wprowadzić jakiś
regulamin życiowy, trzeba było zająć się jakąś pracą metodyczną, jak Robinson. To
jedno mogło wybawić od strasznego, dławiącego uczucia osamotnienia. Błądząc ulicami
rozglądał się wciąż niespokojnie, wciąż miał nadzieję, że kaprys, który zachował go przy
życiu, ocalił jeszcze jakąś żywą istotę. Robinson był szczęśliwszy, bo miał wokół siebie
zwierzęta.
Miasto było beznadziejnie puste. Po nocnej burzy znów nastała słoneczna pogoda, i
upał dawał się we znaki. Szwalba postanowił nauczyć się prowadzić samochód. Z
ogólnej ilości samochodów, którymi rozporządzała Warszawa w 1950 roku, pozostała
przynajmniej połowa. Z tych paruset samochodów porzuconych na ulicy Szwalba wybrał
jakiś czysty niewielki samochodzik. Jechać nie było trudno, bo nie istniały żadne przepisy
ruchu kołowego. Nie trzeba było uważać, aby nie przejechać przechodnia, nie trzeba
było nawet trzymać się tylko jezdni. Mimo to Szwalba pierwszy swój samochód już po
paru minutach rozbił o latarnię na rogu Nowego Światu i ulicy Świtalskiego (dawnej
Wareckiej). Wybrał sobie w paru księgarniach trochę książek, wrócił do hotelu z
podręcznikiem prowadzenia samochodu i pogrążył się w lekturze. Benzyny było w
mieście dosyć na paręset lat. Umiejąc prowadzić samochód mógł Szwalba zwiedzić
choćby całą Europę w poszukiwaniu człowieka.
Nie bez tremy wyszukał i uniósł pod pachą z biblioteki uniwersyteckiej parę książek od
dawna wymarzonych. Jako miłośnik książki i biblioteki czuł się przestępcą, zabierając te
książki bez odnotowania. Dzień, wypełniony lekturą i przygotowaniem jedzenia, mijał
szybko. Najsmutniej było wieczorami. Elektrownia oczywiście nie działała, i miasto
pogrążone było w ciemności. Prócz światła świec rozporządzał teraz Szwalba jeszcze
lampami samochodowymi. Ale było coś zbyt brutalnego w takich jazdach
samochodowych w ciemnościach opuszczonego miasta. Wolał już raczej włóczyć się na
piechotę chłodnymi wieczorami po mieście. Stawał zapatrzony w jakąś grupę drzew w
Ogrodzie Saskim, oświetlonych blaskiem księżycowym. Niebieskie Promienie
pozostawiły błękitnawy nalot na liściach, jak gdyby odbarwiły kolorowy dawniej obraz
Warszawy, zmieniając pejzaże miejskie w jednobarwne stare sztychy. Miasto
odmłodniało, jak twarze ludzkie uszlachetnione cierpieniami i wysubtelnione śmiercią.
Ciemność, cisza, brak samochodów — wszystko to wydobyło znajome z dzieciństwa rysy
dawnej młodzieńczej Warszawy z czasów ogródków, Bolesława Prusa i loteryj fantowych
w Ogrodzie Saskim.
W tej ciszy i martwocie odżyła dawna Warszawa jego ojca, doktora Szwalby, ubogiego
lekarza, wolnomyśliciela i patrioty. Pewnego popołudnia wybrał się Szwalba, aby
odwiedzić stare mieszkanie rodziców na ulicy Niecałej. Dawna to była już ta młodość.
Szwalba nie był młodzieniaszkiem, cóż tu ukrywać, liczył już lat czterdzieści osiem.
Brodził się w 1902 roku i miał dwanaście lat, gdy wybuchła wojna europejska. Pamiętał
jednak czasy przedwojenne i teraz, gdy pękiem wytrychów, bo i tego musiał się
nauczyć, otwierał drzwi skromnego mieszkanka na trzecim piętrze, żywo wspominał
wszystkie drobne zdarzenia, wszystkie błahe udręki i wielkie radości dzieciństwa.
Ostatni lokatorzy mieszkania musieli dość nagle uciec z miasta. Pozostały meble,
sprzęty i drobiazgi gospodarskie. Na drzwiach była tabliczka z nazwiskiem ostatniego
dziedzica tych skarbów dzieciństwa: „Stanisław Muchalski, inżynier elektrowni
miejskiej”. Obok tej tabliczki ścianie ktoś napisał ołówkiem: „Józiek Muchalski świnia”.
Nieco niż ten sam dość niewyrobiony charakter pisma dodał w formie komentarza: „Nie
Muchalski, ale Buchalski, bo mi buchnął scyzoryk. Szwalba, chodząc po mieszkaniu,
poznawał je z proporcji pokoi, starał się odczytać dawną, zatartą prawdę, patrząc na
kraty w niskim oknie ostatniego pokoju, tropił obrazy przeszłości w rozłożeniu świateł w
rysunku drzwi i w znajomych starych piecach. Piec w jadalni miał wciąż jeszcze dwa
kafle wyszczerbione. Długie lata trwała walka z właścicielem domu o naprawę pieca.
Widać, że inżynier Muchalski który przejął tę walkę, musiał ją prowadzić tak samo bez
należytej energii. Ostatni pokój był pokojem młodego chłopca. Zostały tu podręczniki
szkolne, zarysowane ciągle tym samym profilem pana z bródką. Na oknie leżała rakieta
tenisowa z popękanymi strunami. N; zeszytach szkolnych wykaligrafowane było
nazwisko: „Józef Muchalski, uczeń klasy drugiej”. Szwalba przypomniał sobie, że jak
dawniej w tym samym miejscu w jadalni stał ich kredens, okupowany przez niego i brata
Michała na zbiory przyrodnicze. Na wewnętrznej stroni drzwiczek od kredensu napisane
było: „Zbiory profesora doktora M.Szwalby”. Brat Michał miał od wczesnego dzieciństwa
snobizm na temat tytułów naukowych. Po wielkich awanturach, uciekając się do groźby
wycofania ze zbiorów „zęba mamuta”, wymógł Szwalba, dopisane zostało ołówkiem „i H.
Szwalby”. Jedyny człowiek, kto pozostał w mieście, otworzył ze wzruszeniem drzwiczki
kredens i o dziwo, znalazł tam te pamiętne słowa już trochę zamazane, ale jeszcze
czytelne. No tak. Teraz przypomniał sobie, że likwidując po śmierci ojca mieszkanie,
odprzedał kredens nowemu lokatorowi. Widocznie ta wielka budowla, ozdobiona
wieżyczkami, gryfami, łańcuchami wyrzeźbionymi w drzewie i twarzyczkami amorków,
którym z ust wyrastały jakieś kwiatojaszczurki, widocznie ten kolos, który należało
rozbierać na części wnosząc do mieszkania, niewart był kosztów transportu i pozostawał
w spadku po każdym lokatorze.
W tych samych murach, w tych samych pokojach rozegrały się inne, ale jakże
podobne historie ludzkiej młodości. Szwalba przesunął starą ceratową kanapę, ustawił ją
tak, jak stało kiedyś jego łóżko dziecinne, położył się, wyciągnął z trzcinowej etażerki
powieść Przyborowskiego w okładce zawalanej atramentem i pogrążył się w lekturze,
wciągnął się w wir naiwnych przygód paru chłopców walczących z Prusakami. „Na co ci
przyszło, stary wałkoniu” — pomyślał, ale po chwili wspomniał, że nie ma już rzeczy
rozsądnych i nierozsądnych, że nie ma już ani pracy, ani obowiązków. Cóż zresztą
osiągnął pracą całego życia? Z górnych ambicyj, bo marzyło się i o tym, i owym, został
subiektem księgarskim z nędzną pensją dwustu złotych. Z naukowych ambicyj jego
brata Michała został tytuł uniwersytecki, jakże mało potrzebny w pracy korektora
drukarni Wierzbickiego. Wspomniał teraz, że tam właśnie na oknie, gdzie leżała stara
rakieta tenisowa, stało ich akwarium. W akwarium tym były żaby. Gdy brat Michał
wyjechał do Lwowa po maturze, żaby zostały, ale nikt nie wiedział, co im dawać do
jedzenia. Ojciec zadepeszował do brata: „Co jedzą żaby?” Michał oddepeszował: „Nic”.
Być może, istotnie żaby zimą nic nie jedzą, ale nie w ciepłym pokoju. Faktem było, że
żaby robiły się z każdym dniem bardziej przezroczyste i ledwo się poruszały, żałośnie
przyklejone do szybek akwarium. Skończyło się na tym, że doktor Szwalba zaniedbywał
pacjentów i łapał muchy w kuchni. Dowiadywał się od pacjentów, czy nie mają
przypadkiem much w kuchni, i raz nawet pojechali dokądś z ojcem po muchy. Gdy
muchy skończyły się bezapelacyjnie, kupowało się po prostu pokarm dla żab w sklepie
Peszla, co można zresztą było zrobić od razu. Szwalba w tej chwili uświadomił sobie, że i
much już nie ma na świecie, i bliski był płaczu. Każde spojrzenie przynosiło jakąś
asocjację i nowe wspomnienie. Do tej karty przywiązane były kiedyś dwa baloniki, które
dostali w prezencie. Baloniki wywieszało się za okno, aby dłużej zachowały swą
młodzieńczą krągłość. Przyjemność zabawy zastąpić musiał abstrakcyjny fakt istnienia
niedosięgalnych baloników. Oba baloniki były czerwone, oba miały już powierzchnie
pomarszczone jak twarze najstarszych ludzi na świecie. Jeden z tych baloników oderwał
się, pofrunął, i wtedy Szwalba powiedział do swego brata: „Patrz, twój balonik uciekł”. W
domu bawiono się bardzo tą przytomnością umysłu, ale dla Szwalby to wspomnienie nie
było specjalnie przyjemne. Starsi wcale go nie zrozumieli. Nie chciał nikogo oszukać, ale
rzeczywiście uważał za swój ten właśnie balonik przyczepiony bliżej do lufcika.
Spojrzenie, które rzucił na niskie dachy przylegające do okna, przywiodło mu
wspomnienie o wężach zaskrońcach, które wylazły z akwarium na dach. Kuchta od
Bednarskich zobaczyła takiego węża na dachu, i w całej kamienicy powstały plotki i
legendy o tym, że „moja pani, taka tu wilgoć, że żmije się zalęgły i po rynnach chodzą”.
I żmij już nie było, i kucht nie było.
Szwalba, obładowany książkami dla młodzieży, które zabrał „Jurkowi Buchalskiemu”,
wrócił do siebie do hotelu.
Od pewnego czasu trapiła go ciągle ta sama myśl. Jeśli swe ocalenie zawdzięczał
przypadkowi, przypadek ten mógł ocalić nie tylko jego. Nie ulegało wątpliwości, że szopa
fabryczna, w której się schronił, musiała posiadać jakieś właściwości specjalne,
niwelujące działanie Niebieskich Promieni. Nie trzeba było na to wybitnie wynalazczego
umysłu, a odkryć związek przyczynowy z fabryką azbestu, w której schronił Szwalba
przypadkowo. Wracał parę razy na to podwórze fabryczne. Może jeszcze ktoś wraz z nim
tę fatalną noc 30 czerwca spędził na terenie fabryki? Gdyby tak było, ten ktoś
prawdopodobnie rankiem uciekł z tego miejsca ocalenia. Równie prawdopodobne, a
może prawdopodobniejsze było, że Szwalba był jedynym człowiekiem, który z zupełną
rezygnacją przespał zagładę ludzkości. Wyobraźmy sobie — rozumowa Szwalba — że był
tam jeszcze ktoś inny i ten ktoś, jak ja, tuła się mieście. Prawdopodobieństwo spotkania
było niewielkie. Mogli się mijać całe miesiące. Warto było więc pomyśleć o sygnałach, o
wywieszeniu szeregu napisów na widocznych miejscach czy może, jak to czynią
rozbitkowie, o rozpaleniu wielkiego ogniska. Tego dnia wieczorem Szwalba powyciągał z
kawiarni Ips krzesełka, ułożył wcale spory stos oblał benzyną i podpalił. Powtarzał te
próby przez parę wieczorów. Po spaleniu całego umeblowania kawiarni przyszła kolej na
stare numery „Wiadomości Literackich”. Wyciągał stosy pism z lokalu administracji
zwłaszcza roczniki „Przyjaciela Psa”, i podpalał je nie bez satysfakcji. W końcu po paru
dniach znudziła go ta beznadziejna zabawa, wreszcie pewnego ranka natknął się na coś,
co wzbudziło w nim nowe nadzieje.
Mijając wędliniarnię Herbsta na ulicy Moniuszki zauważył, że okno wystawowe jest
rozbite. Wydawało mu się, że okno to poprzednio byk całe, przechodził przecież tędy
setki razy. Na wystawie leżała pusta butelka wódki i kawał nie dojedzonej kiełbasy. Znać
było wyraźnie ślady zębów na porzuconym kawałku. Czyżby to była ta stopa odciśnięta
na piasku, która tak wzruszyła Robinsona? W każdym razie nie był to ludożerca, ale
kiełbasożerca. Niestety, Szwalba nie miał pewności, czy nie ulega złudzeniu. Bardzo
łatwo mógł się pomylić co do wybitego okna w wędliniarni, a ślad na kiełbasie mógł mieć
równie dobrze trzy dni jak piętnaście. Niemniej wypadek ten pobudził jego fantazję. Od
razu i bez sprzeciwu zgodził się, że tajemniczym gościem w wędliniarni Herbsta była
młoda kobieta o błękitnych oczach, bardzo inteligentna dziewczyna, oczytana i wrażliwa
na piękno literatury. Oczywiście, spotkają się prędzej czy później, pokochają, i powstanie
w ten sposób nowa ludzkość, której ojcem będzie on, Szwalba. To, że ta piękna i
uduchowiona dziewczyna pija wódkę i je kiełbasę, ani na chwilę nie mąciło tych
pięknych marzeń ostatniego człowieka. Mimo wszelkich wygód i dostatków samotność
ciążyła mu coraz bardziej. Poszukiwanie człowieka stało się już prawie manią i obłędem.
Szwalba wyjeżdżał daleko za miasto, penetrował wsie, osady i miasta okoliczne.
Zapędził się nawet aż do Radomia. Wszędzie była ta sama straszliwa cisza i pustka. Ani
ludzi, ani zwierząt. Roślinność wszędzie miała ten sam błękitnawy połysk, ale młode
pędy traw i ziół polnych jaśniały świeżą, radosną zielenią. Wegetacja wytrzymała
straszliwą próbę Niebieskich Promieni. Przypomniało mu się teraz, że te promienie
zabijały tylko zwierzęta o rozbudowanym systemie nerwowym, że ryby, płazy i owady
mogły, jak przypuszczano, ocaleć. Tak, to była prawda. Jadąc jakimś drewnianym
mostkiem w okolicach Płocka przez rzeczkę Skrwę, zobaczył w płytkiej wodzie,
rozjaśnionej promieniami słońca, małą rybkę. Stał długo na mostku, zapatrzony w ten
radosny fenomen. Gdyby wiedział, jak woła się na ryby, zawołałby na tę płotkę czy
uklejkę. Wydobywał nawet z siebie jakieś mętne odgłosy w rodzaju „pst” i „cip cip”.
Zapisał sobie nazwę miejscowości, majątek Sikorz pod Płockiem, jakby chciał mieć adres
na wypadek, gdyby mu przyszła ochota do korespondencji z tą rybą. Często teraz na
łąkach spotykał motyle, żółte cytrynki i białe kapustniki. Po powrocie z jednej takiej
eskapady nabrał całą walizę książek przyrodniczych od Gebethnera i studiował atlasy
roślinne i barwne tablice z motylami jak fotografie dalekich krewnych i portrety
odległych przodków.
Dawno już nie miał żalu i urazy do wymarłej ludzkości. Każdy ślad życia go
rozrzewniał. Najprostszy napis w oknie knajpy, na przykład: „Dziś flaki”, albo: „Piwo
Haberbuscha”, budził rozpaczliwa tęsknota do ludzi. Marzył sobie Szwalba, że właśnie z
takiej knajpki na rogu nagle dolecą go dźwięki radia, że zapłonie mały szyld neonowy, że
wejdzie do środka i powie spokojnie przy bufecie: „Proszę małe jasne”. Oddawał się
dziecinnym zabawom: w barze na rogu Marszałkowskiej i placu Unii zapalił lampę
naftową, puścił specjalnie przyniesiony gramofon i przechadzał się pod oknami baru
rozkoszując się tą złudą życia. Wszedł wreszcie i usiadł przy stoliku. Gramofon skończył
grać, i nagle zapadła znowu straszliwa cisza śmierci, która gnębiła biedne serce Szwalby
jak zmora senna. Lampa wypaliła się, wybuchły ostatnie płomienie podobne do zjawiska
protuberancyj przy zaćmieniu słońca, i zapadła druga klęska życia samotnego,
ciemność, czarna siostra ciszy. W świetle gwiazd pusty bar wyglądał upiornie. Szwalba
drżącymi rękami otwórzył drzwi i wybiegł na ulicę. Nie mógł teraz spać w ciszy. Ostatnią
jego namiętnością były gramofony i zegary. Gramofony grały w jego pokoju dzień cały,
w nocy tykały zegary i dzwoniły kuranty. Kilkadziesiąt zegarów, które zgromadził w
pokoju, ponastawiał na najrozmaitsze godziny, aby nie biły razem, aby możliwie
najczęściej ciszę nocną przerywały uderzenia, melodie i dzwonki budzików.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
W KTÓRYM ROBINSON WARSZAWSKI ZNAJDUJE SWOJEGO PIĘTASZKA
Dwudziestego dnia samotności zdarzył się wypadek o niezwykłej doniosłości. Szwalba
przez całe swe życie przyzwyczajony był do czytania rano „Kuriera Porannego”. Czemuż
miał teraz wyrzec się tego przyzwyczajenia? Jedynym następstwem, na jakie się zdobył,
była tylko zmiana pisma. Czyż miało sens czytać rzeczy już kiedyś przeczytane?
Ponieważ nigdy nie czytywał „Kuriera Warszawskiego”, sprowadził sobie komplet tego
pisma z 1938 roku i co rano przy śniadaniu czytał jeden numer. Nic się już nie miało
zdarzyć na świecie, więc czy nie wszystko jedno, o jakich zdarzeniach czytać rano leżąc
w łóżku? Właśnie przeczytał o tym, że Liga Narodów groziła wprowadzeniem sankcyj
przeciw Włochom z powodu ich agresji w Palestynie, gdy nagle wyostrzony słuch
pochwycił najwyraźniej melodię. Ktoś gwizdał. Nie ulegało wątpliwości, była to melodia:
„Do ciebie płyną te rzewne tony, o wymarzony, cudny śnie…” Gwizd ten, dość zresztą
fałszywy, przebijał się przez tykanie osiemnastu zegarów, przebijał się przez nastawioną
przed chwilą płytę amerykańskiego jazzbandu. Szwalba zerwał się ‘i łóżka i wyjrzał na
plac Marszałka. Nie było nikogo. Ubrał się czym prędzej w byle co, a właściwie
niezupełnie w byle co, bo w swoją najładniejszą angielską pyjamę. Choć wiedział, że
panna Szczypek nie umiała gwizdać, chwycił się przecież za serce, szepnął: „Czyżby to
ona?” — i wybiegł na ulicę. Gwizd powtórzył się. Teraz anonimowy amator muzyki
gwizdał najwyraźniej: „Czy pani mieszka sama?…” Melodia ta, którą później nieraz
jeszcze w życiu przeklinał, wydała mu się graniem anielskich lutni. Artur Rubinstein i
Huberman ze skrzydełkami, unosząc się wśród obłoków niebieskich, nie mogli bardziej
czarować melodią. Szwalba zamarł w bezruchu. Od strony Krakowskiego szedł człowiek.
Szedł prosto w jego stronę. Właściwie szedł niezupełnie prosto i jeśli mamy być ściśli, z
lekka się zataczał.
— Człowiek! — krzyknął Szwalba.
— Człowiek! — odkrzyknął nieznajomy.
Szwalba z bijącym sercem, ciężko chwytając oddech, patrzał na idącego. Nieznajomy
był niskiego wzrostu, miał dość czerwony nos, małe, z lekka zamglone oczki. Ubrany był
dość dziwnie. Miał na sobie perkalowy damski szlafrok, na nogach drewniane trepki i
melon na głowie. Gdy zbliżył się już na odległość paru kroków, przystanął, zdjął melon i
powiedział po prostu:
— Chomiak jestem.
Szwalba wymienił swoje nazwisko. Patrzyli przez chwilę jeden na drugiego w zupełnym
ogłupieniu, ale już po chwili zaczęli bełkotać z pomieszania i radości.
— Niech ja skonam — krzyknął Chomiak — żywy facet, na rany boskie, pieska twoja
niebieska, skądżeś się tu wziął, frajerze?
— Bracie, braciszku, mój kochany panie, to pan też żyje! — wykrzykiwał Szwalba.
Klepali się po ramionach, dotykali, jakby chcieli sprawdzić, czy to nie przywidzenie,
wreszcie siedli na brzegu trotuaru, zmęczeni z emocji. Ani śmieszny ubiór, ani wyraźny
zapach piwa, bijący od tego odnalezionego w pustce świata bliźniego, nie odstraszały
Szwalby. Chomiak patrzył z równą radością na Szwalbę. Po chwili jednak wzrok jego
nabrał pewnej nieufności.
— Wszystko to cacy, ale zdaje się, że szanowny pan jest mojżeszowy?
Zapanowało kłopotliwe milczenie. Po chwili Chomiak rozpogodził się znowu.
— Mniejsza z tym, jak innego nie ma, niech będzie i mojżeszowy. Daj bracie pyska i
napijmy się.
Wyjął z kieszeni szlafroka butelkę gorzkiej angielskiej i podał ją Szwalbie.
Z długiej rozmowy, która odbyła się już na górze w apartamentach Szwalby, okazało
się, że Chomiak istotnie nocował dnia 30 czerwca w tej samej szopie na podwórzu
fabrycznym.
— Zaczęło się od tego — opowiadał Chomiak — żeśmy rozbili ze szwagrem sklep
kolonialny na Koszykowej. Doplątało się jeszcze paru facetów i popijawa była, za
przeproszeniem, odpowiedzialna, bo co oblewać, ja się pytam, jak nie koniec świata?
Opowiadali, że Żydzi mają w nocy wytruć cały naród. Naród był bardzo zgorszony, więc
wytrąbiliśmy po dwie butelki czystej. Mnie osobiście, proszę pana szanownego, zgubiła
jakaś nalewka porzeczkowa, co ją ten kupiec musiał robić na denaturacie. Wzięliśmy
spory ładunek różnych wódek, ale nam jakieś cwaniaki chciały wszystko odebrać.
Szwagier dał dęba, przeleźliśmy przez płot, i tam mnie, cholera, zamroczyło. Jak się
kropnąłem na jakieś worki z cementem czy z inną produkcją, tom się zbudził rano, kiedy
już było po wszystkim. A rano było w całym mieście jak, za przeproszeniem, na pustyni.
Taka mnie żałość wzięła, że chodziłem tylko od kupca do baru i z powrotem i zalewałem
robaka.
— Ale co pan robił tak sam jeden, czy nie myślał pan o tym, co się stało, czy nie
przerażała was myśl, że jesteście jedynym człowiekiem na całym globie?
Szwalba, jak widzimy, przeszedł z „pan” na „wy”, ale mimo to dość trudno mu było
nawiązać kontakt z odrębną i bardzo indywidualną osobowością Chomiaka.
— Zainteresowanie też miałem — tłumaczył Chomiak. — Najwięcej mnie ciekawiło, co
jest w różnych mieszkaniach. Wprowadziłem się nawet na stałe do mieszkania radcy
Rygiela na Senatorską. Chodziłem tam, jak pracowałem na budowie, bo jestem
pracownik budowlany, za przeproszeniem, z fachu. Bardzo mi się tam podobało. I
pluszowe meble, i obrazy olejne. Tylko pluskwy są. Na pluskwy rady nie ma. Mówili, że
wszystko wyzdycha od tych pieskich Niebieskich Promieni, a pluskwom rady nie dało. Od
razu tak sobie pomyślałem, jak tylko zaczęli gadać, że wszystko na świecie zginie.
Wielką też ciekawość miałem co do jednej broszki z turkusem, co ją niby pracownica
domowa miała ukraść u szwagra, a ja podejrzenie miałem, że ją sam wyniósł do jednej,
co mieszka na Bednarskiej. Rewizję tam zrobiłem i broszka się znalazła. Wierz tu
ludziom.
Mimo wszystko Chomiak nie chciał się pogodzić z faktem, że cała ludzkość wyginęła. Z
uporem trzymał się swej wiary, że to jedynie jakaś rewolucja i „ewakuacja”, że ludzie są,
tylko pouciekali, a ci, co nie zdążyli, zginęli od gazów niemieckich czy bolszewickich,
czego dokładnie Chomiak nie precyzował. Wspominał również o tym, że radio mogło
odegrać niebagatelną rolę w tej zagładzie rodzaju ludzkiego. Rozmowa nie kleiła się
jakoś, może z tej przyczyny, że kleiły się oczy pana Chomiaka, który po wypiciu dwu
butelek czerwonego rozwalił się łóżku Szwalby i zachrapał potężnie.
Szwalba siedział przy nim jak pielęgniarka przy chorym, a raczej ja młoda matka przy
nowo narodzonym dziecku. „Na mnie ciąży teraz obowiązek opiekowania się tym oto
towarzyszem niedoli. Muszę zwalczyć nałóg pijaństwa, muszę go wykształcić i
wprowadzić w świat piękna” — tak dumał ambitnie Robinson, wsłuchany w potężne
chrapanie swego Piętaszka. Pierwsze dni współżycia zatrute były oparami alkoholu.
Szwalba w żaden sposób nie mógł nadążyć, wytrzymywał tempa tej pijatyki,
przerywanej snem i jedzeniem. Okazało się, że Chomiak ma jeszcze jedną namiętność
prócz alkoholu i śpiewu. Tą pasją była wędlina. Chomiak wybadał już wszystkie masarnie
warszawskie i wiedział, która mniej, a która więcej ucierpiała w czasie masowej ucieczki
ludności. Wyruszał rano, już z lekka podpity i wracał z zapasami „mortadeli”, „szynki w
pęcherzu” i najrozmaitszych kiełbas. Każda taka porcyjka wędliny powinna była, według
podstawowych zasad medycznych, zabić Chomiaka, bo z wyjątkiem suchej kiełbasy
wszystkie te mięsiwa cuchnęły padliną. Być może, że wielkie ilość alkoholu niwelowały
trujące właściwości zepsutego mięsa, dość że pan Chomiak nie tylko nie podupadł na
zdrowiu, ale okazywał coraz większą żywotność i energię. W tym stanie ducha nie
wystarczała mi sentymentalna melodia: „Do ciebie płyną te rzewne tony…”, i przerzucił
się na: „Wołga, Wołga, mat’ radnaja…”
Na skutek upałów panujących już od paru tygodni Szwalba postanowił wyjechać w
góry albo nad morze. Długo tłumaczył Chomiakowi, że musi zmienić tryb życia, że
wódka go zabije i że w ten sposób zginiie połowa ludzkości, na którą składało się
przecież tylko ich dwu. Istotniej pewnego dnia rano Chomiak zachorował. Objawiło się to
w sposób niewątpliwy. Chomiak nie wypił rano tradycyjnych dwu większych i poprosił o
szklankę herbaty. Szwalba, obładowany podręcznikami lekarskimi, czuwał przy łożu
swego przyjaciela. Zaryzykował nawet przyrządzenie lekarstwa. Przesiedział parę godzin
w aptece na Mazowieckiej i gdy wrócił, przeraził się stanem Chomiaka. Tętno było słabe
i szybkie. Biedny pracownik murarski walczył ze śmiercią. Silna natura przetrzymała
jednak tę próbę, i po paru ciężkich dniach, w czasie których Chomiak doznał porażenia
mięśni ocznych i wszystkich klasycznych objawów „botylismus”, pacjent wstał o
własnych siłach i po raz pierwszy poprosił o kieliszek wódki. Prośba była nieśmiała, a
wychudzona i blada twarz Chomiaka wzbudziła tkliwość w sercu Szwalby. Od tej choroby
stosunek ich uległ zmianie. Dotąd Szwalba był manekinem do przepijania, koniecznym
elementem pijaństwa, gdyż nie było jeszcze na świecie pijaka, który wolał pić sam niż w
towarzystwie. Szwalba musiał wysłuchiwać monologów Chomiaka i relacyj z jego wizyj,
które były dla niego zdecydowanie niepochlebne. Zaczynało się to zwykle od słów:
„Widzę cię w dole, a ja ptak nad tobą w górze”… Najbardziej męcząca była w tym
pijaństwie ciągła niepewność nastroju Chomiaka, coś w rodzaju huśtawki uczuciowej.
Raz biedny Szwalba znajdował się nadspodziewanie wysoko, to znów zjeżdżał w dół. W
rozmowach z pijanymi niezmiernie trudno jest utrafić we właściwy ton, a raczej dość
szybko zająć stanowisko zgodne z podrażnioną i zmienną ambicją pijanego. Chodziło na
przykład o zegary.
— Teraz będziemy rozbijać zegary — zapowiada Chomiak i patrzy prowokacyjnie w
oczy Szwalbie.
Szwalba wie, że na nic by się przydały wszelkie perswazje, godzi się więc i powiada:
— Czemu nie, jak masz ochotę, to rozbij sobie, Romek, ze dwa, trzy, bo i tak dosyć
tego na świecie, setki tysięcy tego jest w Warszawie, a my tylko dwaj.
— Dlaczego dwa albo trzy? Wszystkie zegary! Rozumiesz pan, panie Szwalba? U mnie
albo wszystkie, albo żadnego nie dotknę.
Teraz Szwalba nie wie, czy powiedzieć, żeby rozbił wszystkie, czy żeby w ogóle nie
rozbijał. Decyduje się na pierwszą myśl i powiada:
— Wal wszystkie, nic się nie krępuj, mogę się obyć bez nich. Szwalba sądzi, że w ten
sposób uzyska aplauz i ułagodzi sytuację. Nic podobnego.
— Pan mi pozwalasz, panie Szwalba? A kto pan jesteś, że pan mi możesz tu pozwalać
albo zabraniać, ja się pytam? Za takie rzeczy to ja w mordę biję, ale nie ciebie, Heniek,
bo jesteś mój brat, bo ty mnie rozumiesz. Ty jeden.
I oto w najmniej oczekiwanym momencie Szwalba zostaje przywrócony do
człowieczeństwa, awansuje błyskawicznie, staje się najbliższą, serdeczną istotą. Teraz
stosunki się unormowały. Od czasu wyzdrowienia Chomiak stał się nieśmiały i
małomówny. Nie chodził już po wędliniarniach, ale przecież co rano, po wypiciu do
niedawna znienawidzonej herbaty („szczyny reemigranta”), Chomiak znikał gdzieś na
dobrych parę godzin. Szwalba, zaciekawiony tymi tajemniczymi wędrówkami, poszedł
kiedyś niepostrzeżenie za swym przyjacielem: Chomiak wszedł do gmachu Towarzystwa
Zachęty Sztuk Pięknych…
Wieczorami dwaj przyjaciele na wyciągniętych przed kawiarnię Ips kanapach leżeli pod
gołym niebem i w ciepłe wieczory letnie prowadzili długie dyskusje na temat sztuki
minionego świata.
Chomiak w chorobie nabrał mistycznego stosunku do życia, zwierzył się Szwalbie, że
ma poważne wątpliwości religijne.
— Pierwszy raz, uważasz, przyszło mi do głowy, że coś jest nie w porządku po
wypadku jednego mojego znajomego, co był za szofera przy taksówce. Ślisko było, i
jechał powoli. Na placu Trzech Krzyży rękę odjął od kierownicy, żeby czapkę zdjąć przed
kościołem i akurat wtedy zarzuciło go na inny wóz, rękę za przeproszeniem złamał i
szkody sobie zrobił na trzysta złotych. Jaka to sprawiedliwość, żeby właśnie w taką
chwilę go zarzuciło? Ten szofer nazywał się Jakubiak i od tego czasu więcej przed
kościołem czapki nie zdejmował. I co pan myślisz, z nim było? Wygrał dwa tysiące
złotych na loterii. To już prędzej wierzę w metampsychozę czy jak tam. Pewna żona
dyrektora teatru we Lwowie, gdzie miałem robotę przy przerabianiu Wielkiego Teatru na
Mały, opowiadała, że pod ziemią jest dwadzieścia milionów ludzi.
— Umarłych? — spytał Szwalba, aby podtrzymać rozmowę.
— Nie, oni żyją. Krasnoludki je nazywają czy jak ich tam. Każdy człowiek zmienia się w
takiego krasnotypka, a potem przechodzi w innych facetów czy nawet w kobitę albo
zwierzę. Znałem jednego szewca na Oboźnej, który musiał być kiedyś niedźwiedź
lodowaty, bo ryby jadł, świnia, z przeproszeniem, na surowo. Jakoś mi się nie wydaje,
żeby mogło być wszystko jak na kazaniu w kościele, bo przecież po końcu świata miał
być Sąd Ostateczny. Jeżeli teraz wszyscy ludzie wyginęli, to chyba już się ten sąd odbył,
za przeproszeniem, a o nas zapomnieli. Przecież drugi raz dla nas dwóch nie będą
specjalnie w trąby grać i całą awanturę robić na nowo. Chociaż zdarza się, że sąd
czasem o kimś zapomni. Niedaleko szukając, ze mną raz się to wydarzyło.
W tym miejscu Chomiak nagle zamilkł, uważając widać, że mimo absolutnego braku
władz i organów policyjnych lepiej o takich sprawach nie wspominać.
— Ciotkę miałem religijną bardzo i u niej byłem na wychowaniu, jak ją kiedyś okradli,
to tak opowiadała: „Już koło Świętego Jana zauważyłam, że się jakiś koło mnie kręci.
Przy Wizytkach to mnie nawet potrącił. Dochodzę — opowiada — do fary i widzę, że ten,
co za mną szedł, do tramwaju skoczył. Coś mnie tknęło i przy Karmelitach sięgnęłam się
za kieszeń, a tu portmonetki nie ma. Dopiero na Trzy Króle zauważyłam, że całą
spódnicę mi, łachudra jeden, żyletką rozpruł”. Bardzo była nabożna ta ciotka, ale nic ja
dobrego w życiu nie spotkało. Ciągle ja okradali. Co poszła do kościoła, to złodzieje jej
wszystkie meble wynosili. Aż jej się kupować naprzykrzyło.
W kawiarni Ips był spory zapas lodu i różnych butelek z lemoniadami, wiec gwarząc
tak. dwaj przyjaciele popijali napoje chłodzące, ale Szwalba uważał pilnie, czy
nawrócony alkoholik nie dolewa sobie mocniejszych trunków. Chomiak chodził na
wystawę do Zachęty i bardzo się przejmował malarstwem. Szwalba starał się kształcić
smak artystyczny swego przyjaciela i zaprowadził go do mieszkania pewnego adwokata
warszawskiego, który miał obrazy „kapistów”. W tym mieszkaniu nocowali nawet przez
cały tydzień, bo było chłodno i łóżka były wygodne. Po tygodniu Chomiak powiedział, że
dłużej nie wytrzyma, możliwe, że kolory są i że faktura, i że plener, ale czuje, że jak
dłużej będzie się na te czerwone nosy patrzył, to mu wróci gust do alkoholu.
Nie bardzo się również powiodły próby zaznajomienia Chomiaka z problematyką
rzeźby współczesnej. Chomiak zgadzał się ze wszystkim, potakiwał, ale pewnego razu
wziął ze składu aptecznego na Mazowieckiej pudełko kremu „Nivea” i posmarował nim
ciało leżącego bojownika za wolność na pomniku Wittiga przed Zachętą.
— Leży tak, jakby się opalał — powiedział Chomiak — to niech się przynajmniej
kremem posmaruje.
Nie lepiej było z literaturą. Kiedyś Chomiak wziął z pokoju Szwalby tom pewnego
głośnego powieściopisarza. Nazajutrz wrócił z książka w ręku bardzo podniecony i
niezbyt dobrze się trzymając na nogach.
— Przeczytaj sam, jakżeś taki mądry: „Po wytłamszonej grudzie jesiennego błocka, jak
po wyciurach i wysmarkach, ciapał drobnymi kroczkami, mlaskał w tym zupsku ckliwym
i rozpamiętywał, jak to mu Koźlak tę rękę mokrą wcisnął niby jałmużnę, jak mu obleśnie
mrugał prosto w mózg kaprawymi oczkami”. No i co? Można taką rzecz bez trunku, bez
pomocy mamy wódzi wytrzymać? Święty by, za przeproszeniem, nie wytrzymał.
Jak widzimy, trudno było nawiązać Szwalbie głębszy kontakt duchowy z panem
Chomiakiem. Szwalba żył lekturą i swymi marzeniami. Czasem wybrali się razem na
spacer samochodem albo łapali ryby, w czym Chomiak był majstrem pierwszorzędnym.
Znudziło się im już pożywienie złożone z samych konserw i starego chleba, i Chomiak
przynosił znad Wisły co dzień jakąś ładną rybkę. Ryby łapały się na byle co. Szwalba
miał poważne zastrzeżenia, czy solidarność między tymi, którzy przetrwali zagładę
świata, pozwalała na jedzenie ryb, ale rozkoszny zapach smażonego karasia zwalczył
dość szybko te skrupuły. Najmniej mówili ze sobą o przyszłości. Cóż bowiem mogło się
stać? Losy ich były z góry przesądzone, jak los pasażerów normalnego pociągu. O
pewnej nie znanej im godzinie będą musieli wysiąść, to znaczy umrzeć. Nic innego stać
się nie mogło. Byli co prawda jeszcze rubenici, ale nie wydawało się to prawdopodobne,
aby w pustej Europie mogli odnaleźć dwu zagubionych żywych ludzi. Chomiak co
prawda wspomniał, że trzeba by się wybrać do tego miejsca, gdzie są ludzie, bo mając
tyle forsy, co oni dwaj, będą się mogli ładnie zabawić. Chomiak dobrał się do paru kas
prywatnych, w których było sporo gotówki. Zebrał również wcale ładny zapasik biżuterii i
łudził się nadzieją, że tam, gdzie ludzie zostali, za tę biżuterię zdobędzie wdzięki
nieznanych piękności. Szwalba myślał również o rubenitach, ale jego nadzieje i
wątpliwości były innej natury. Kto wie, dumał, czy jego obowiązkiem nie jest połączyć
się z ludźmi, którzy pozostali przy życiu, i pracować w jakiś sposób dla ich przyszłości.
Wszystko, co czytał o Retlichu, budziło obawy, że nie byłby tam przyjęty owacyjnie.
Prawdopodobnie zostałby usunięty natychmiast jako element rozkładowy. Ale inny był
stosunek do rubenitów, nim świat zginał, i inny był teraz, gdy tylko oni jedni
reprezentowali ludzkość.
Pewnego dnia wpadła Szwalbie do głowy myśl, która powinna była mu zaświtać już
znacznie dawniej. Zaczęło się od tego, że poszli z Chomiakiem do ministerstwa skarbu.
Szwalba obchodził wszystkie ministerstwa i szukał materiału do swych pamiętników.
Postanowił bowiem spisać historię świata, aby kiedyś potomkowie rubenitów mogli ją
odnaleźć i poznać prawdziwy przebieg i obraz ostatnich lat i ostatnich dni wymarłej
ludzkości. Ta konstruktywna praca podniecała jego energię. Niech przynajmniej wiedzą
dobrze, jak było w tym kraju i w tych latach ostatnich. W biurku ministra robót
publicznych nie znalazł wiele materiału historycznego. Był tam tylko plan okrętu
„Paderewski” z oznaczoną niebieską kredką kabiną, w której minister miał odbyć podróż
wypoczynkową. W ministerstwie przemysłu i handlu w biurku ministra znaleźli dwie talie
kart i bloczek z zapisem brydżowym, z którego wynikało, że jacyś „P” i „K” przegrali
robra z trzydziestu dwu. W ministerstwie skarbu Szwalba otworzył przypadkowo jakiś
gruby tom oprawny w skórę. Był to rejestr dłużników. Otworzył na pierwszej stronie i
znalazł napis: „Azbestu fabrykacja”. Oczywiście, spis alfabetyczny fabryk musiał się
zaczynać od fabryk abażurów, amoniaku i azbestu. O fabrykach amunicji nie ma co
mówić, gdyż były to jedyne fabryki w tych czasach, które nie miały ani długów, ani
zaległości podatkowych. Wtedy to nagle wstrząsnęła Szwalbą myśl prosta i logiczna.
Jeśli on i Chomiak ocaleli od Niebieskich Promieni dzięki temu, że przy fabrykacji azbestu
wytwarzała się przypadkowo jakaś zbawienna izolacja, to przecież takich fabryk było w
Polsce parę, a na świecie z pewnością paręset. Mogli więc tam również znaleźć się jacyś
ludzie. Było to przynajmniej równie prawdopodobne jak to, że na Marsie czy na Wenerze
jest życie organiczne. Szwalba zaczął gorączkowo przeglądać spis fabryk
przetwarzających azbest dla celów przemysłowych. Było zaledwie parę takich fabryk w
Polsce, ale przecież nawet tych parę fabryk mogło ocalić wielu ludzi. Fabryki polskie były
to przeważnie małe warsztaty pracy, zatrudniające po kilkudziesięciu robotników.
Przetwarzano tam azbest na papę i tkaniny. Za pomocą walcowania i gotowania
rozkładano włókna azbestu. Były też fabryczki, które wyrabiały eternit, materiał
budowlany wytwarzany przez mieszanie azbestu z cementem.
Szwalba zaczął studiować sprawę przetworów azbestowych. Dowiedział się, że azbest
występuje w chlorycie, w łupku talkowym, jako produkt wietrzenia hornblendy. Jeśli
gdzie należało szukać ludzi, to w okolicach, gdzie azbest występuje najbogaciej. Trzeba
więc było szukać w Gastein, w Zillertal w Tyrolu, w Sondrio, w Turynie i w Stanach
Zjednoczonych między Vermont a Alabamą. Była tylko jedna trudność. Ludzie, którzy
ocaleli przypadkowo dzięki jakimś dotąd nie znanym właściwościom azbestu, nie musieli
bynajmniej trzymać się miejsca ocalenia i podobnie jak on i jak Chomiak odeszli i
ukrywali się tam. gdzie im żyć było najwygodniej. Nadzieja znalezieni kogoś żywego w
Turynie albo w Zillertal była dość nikła, ale Szwalba uczepił się tej myśli i postanowił
namówić Chomiaka do wyprawy samochodowej przez Tyrol do Włoch. Na razie
postanowili zbada teren fabryczek polskich.
Po pierwszej wyprawie do Łodzi wrócili zniechęceni. Łódź wymarła i pusta straszliwie.
Zapalili na Piotrkowskiej przed Grand Hotelem wielki stos. Krzyczeli, puszczali płyty
gramofonowe i trąbili krążąc samochodem po mieście, ale żadne echo nie odpowiedziało
tym beznadziejnym nawoływaniom. Szwalba wpadł w maniacki upór wynalezienia tych,
którzy mogli pozostać przy życiu. Cały czas wolny od pisania pamiętnika i wspomnień,
które miały być jak butelka rzucona w ocean, powierzone pustce wymarłej Warszawy,
spędzał Szwalba na rozmyślaniach nad odnalezieniem ludzi. Jakże — tylko ci rubenici
miel: pozostać, tylko oni mieli kształtować przyszłe koleje świata? Chomia był bardziej
sceptyczny i ostrożny.
— Co się tak wydzierasz? — zwrócił uwagę Szwalbie, gdy stali przed Grand Hotelem w
Łodzi. — Jeszcze czego złego się dopytasz. Czy ty myślisz, frajerze, że na świecie
musiały zostać, za przeproszeniem, same anioły? Możemy się natknąć na jakiegoś
morowego drania albo i na paru draniów, którzy: nam życie obrzydzą.
Szwalba nie zaniechał swej pracy wychowawczej, dawał Chomiakowi różne książki do
czytania, ale wymagania byłego pracownika budowlanego były bardzo surowe. Kiedyś
schronili się przed deszczem w gmachu Teatru Polskiego. Szwalba wydobył z biblioteki
teatralnej egzemplarz „Hamleta” i rozpartemu w krzesłach Chomiakowi odgrywał sam
sceny dramatu. Chomiak patrzał otępiałym okiem na przyjaciela przebranego w jakiś
czerwony płaszcz i miotającego się po scenie.
— Jakieś głupie — powiedział w końcu.
Z uporem w rozmowach przekręcał słowo „Ofelia” na „oferma”, a jedyną rzeczą, która
mu się w teatrze spodobała, był kapelusz z piórami i szpada z „Cyrana de Bergerac”.
Włożył ten kapelusz, przypasał szpadę i łaził tak parę dni po hotelu bardzo drażniąc
Szwalbę.
Wzajemne podrażnienia następowały coraz częściej. Chomiak zmuszał Szwalbę do gry
w warcaby, w której to grze miał znaczną przewagę. — Myślałby kto, że naprawdę
wszystkie rozumy zjadłeś, a jakżeś taki mądry, to dlaczego nie umiesz obliczyć, że jak
pójdziesz teraz naprzód, to stracisz dwa kamienie i ja damkę sobie zrobię? Coś ty mnie z
twoją mądrością bujasz. Mówisz, że trzeba się w życiu kierować rozumem, a nie, za
przeproszeniem, namiętnościami, no to się kieruj rozumem, gnido żydowska.
Próżno Szwalba tłumaczył, że zdolności spekulacyjne i wprawa w grze nie przesądzają
jeszcze wszystkiego, ale, niestety, wpadał w zdenerwowanie, pocił się i irytował przy
nowej partii warcabów, i znów przegrywał. Kiedyś, po ostrzejszym przemówieniu się,
Szwalba obraził się i przeprowadził do „Bristolu”. Po paru dniach Szwalba wybrał się sam
do Katowic, gdzie kiedyś istniała jakaś fabryka przetworów azbestowych. Znowu zapalił
stos, jakby na ofiarę milczącemu bóstwu umarłej ludzkości. Stojąc na rynku krzyczał i
nawoływał głośno, ale ten zachrypły głos przeraził go samego. Nagle ogarnął go
popłoch. Wielki stos płonął sycząc i trzaskając. Miasto było ciemne i głuche. Nie mógł
zasnąć nocą. Zbudziły go pioruny i błyskawice. Nie panując nad nerwami, roztrzęsiony,
wskoczył do samochodu i ruszył w burzę i w ciemność. Nad ranem wrócił do Warszawy
zmokły i podobny bardziej do upiora niż do pomocnika księgarskiego. Od pięciu już dni
nie rozmawiał z Chomiakiem. Gadatliwa i towarzyska natura Szwalby nie wytrzymała tej
izolacji. Chomiak miał więcej charakteru i bardzo się drożył, gdy pewnego ranka Szwalba
zjawił się w Hotelu Europejskim pod pozorem, że zostawił jakąś książkę.
Ostatnią pasją Chomiaka było zbieranie fotografij. Leżał na kanapie przed kawiarnią
Europejską obłożony stosami fotosów kinematograficznych, pism z modami i
wydawnictw w rodzaju „Paris Nu”.
— Najpierw bym tę brunetkę szarpaną w dziąsło, a potem tego blondasa — zwierzał
się ze swych marzeń erotycznych.
Szwalba próbował opowiedzieć Chomiakowi o swych przeżyciach i o strachu, który go
gnał w burzę do Warszawy. I oto nagle w czasie tej rozmowy stało się coś
niewiarygodnego i straszliwego: posłyszeli szum. Szum przerażający i boski. Szum
znajomy dobrze, szum, do którego przywykli przez całe niemal życie. Obydwaj
jednocześnie podnieśli oczy do góry. Wysoko po niebie czystym i bez chmur płynął
samolot. Warkot motoru napełniał całą okolicę, całe miasto wydawało się rozedrgane od
tego dźwięku. Chomiak chwycił Szwalbę za rękę.
— Nie ruszajmy się — szepnął Szwalba, jak gdyby bojąc się, że mocniejsze
podniesienie głosu dolecieć może do wysoko w niebie zawieszonego samolotu.
Pierwszym uczuciem był strach. Instynkt samozachowawczy sparaliżował ich ruchy.
Czuli się jak ptactwo domowe wobec jastrzębia. A raczej jak owad, który udaje umarłego
wobec potężnego, choć nieznanego niebezpieczeństwa. To mógł być tylko samolot
stamtąd. Płynął powietrzem któryś z groźnych rubenitów, zbrojny może w straszliwe
Niebieskie Promienie. Długo jeszcze słychać było warkot motoru, aż wreszcie powoli
samolot rozpłynął się i znikł w czystym błękicie nieba. A więc świat żył, działy się
naprawdę jakieś sprawy, nie znane im, rozbitkom wyrzuconym na bezludną wyspę
rodzinnego miasta.
— Coś mi się widzi, że to była kobita — rzekł Chomiak, patrząc na oddalający się
samolot. — Ja mam wzrok na takie rzeczy dobry i z piątego piętra na budowie zobaczę,
za przeproszeniem, czy tam idzie ciało odpowiedzialne czy tłumok.
Chomiak po zainteresowaniach mistycznych przerzucił się całkowicie na erotyzm, i
brak kobiet doprowadził go do niebezpiecznego stanu podniecenia. Mimo że były subiekt
księgarski nie był ani ponętny, ani urodziwy, dochodziło do tego, że Chomiak łypał w
jego stronę pożądliwym okiem. Szwalba, który nie miał wiele temperamentu
erotycznego, patrzał z przestrachem na to podniecenie towarzysza niedoli. Stwierdził ze
zgorszeniem, że Chomiak nagromadził w swym pokoju jakieś lalki i manekiny
reklamowe, nogi ze sklepów z pończochami i mnóstwo bielizny damskiej. Nawet w tak
poważnej chwili jak zjawienie się pierwszego rubenity nie umiał wyzbyć się swych
erotycznych zainteresowań.
— Powinniśmy być teraz ostrożni — radził Szwalba — zwłaszcza z paleniem światła
wieczorami. Taki rubenita z samolotu łatwo może dostrzec światło, i wtedy już po nas.
W dwa czy trzy dni później znowu samolot przeleciał nad Warszawą. Tym razem krążył
dość nisko, jakby szukając czegoś w wymarłym mieście.
ROZDZIAŁ ÓSMY
W KTÓRYM PROFESOR PANKHURST ZOSTAJE WRESZCIE OCZAROWANY PRZEZ MISS
WALKER I NAGLE PORWANY PRZEZ OSTIEJENKĘ
W czasie gdy Chomiak i Szwalba włóczyli się po pustej stolicy swego kraju, w Ruben
zaszły dość poważne zmiany. Przede wszystkim przestały istnieć Niebieskie Promienie.
Retlich zniszczył całą instalację. Wrogi mu świat zginął, a zachowanie straszliwego
wynalazku nie mogło przynieść żadnego pożytku. Wprost przeciwnie, promienie śmierci
mogły się stać powodem nowej katastrofy. Trzeba było ciągle trzymać straż przy wejściu
do laboratorium. Retlich nie był już młody i liczył się z tym, że po jego śmierci ten, kto
opanuje Niebieskie Promienie, będzie mógł wytracić resztę ludzkości. Byłoby to
zupełnym nonsensem, gdyby Pan Bóg sam stał się ofiarą potopu lub gdyby po to kazał
zbudować arkę Noemu, aby jego potomstwo zatopić w nowym potopie. Nie. Ten
wynalazek powinien zniknąć z powierzchni ziemi. Pewnego dnia odbyła się uroczystość
zburzenia laboratorium. Retlich wygłosił do rubenitów przy tej okazji krótkie
przemówienie, w którym zaznaczył, że wszelkie wynalazki techniczne, nawet tak
genialne jak Niebieskie Promienie, są właściwie atrybutami życia ułatwionego.
— Nie wyrzekamy się — mówił — jeszcze broni palnej, gdyż istnieje sporo zwierząt
drapieżnych, które zabraliśmy ze sobą na nową planetę, na nowy rubenicki świat. Ale
broń palna powinna być używana tylko w ostateczności. W walkach między sobą musicie
używać jedynie młotów kamiennych, toporów i pięści. Gdyż tylko ta forma walki daje
prawdziwe poczucie zwycięstwa, daje wielkie szczęście, jakim jest własnoręczne zabicie
wroga. Cóż to za przyjemność kogoś, kogo się prawie nie widzi i nawet nie zna,
zastrzelić z dalekosiężnej armaty? Jaką rozkosz daje ten wulgarny system zabijania, ta
ohydnie zmechanizowana forma zmagania się z nieprzyjacielem, którą wprowadzili
zdeprawowani ludzie zaginionego świata? Karabin maszynowy był najordynarniejszą
profanacją walki. Wojna przeszłości była barbarzyńska, jak barbarzyńskie były wyroby
maszynowe wobec pracy indywidualnej rąk ludzkich.
Przemowy tej wysłuchali rubenici stojąc karnie w szeregu. Mówca miał przy swoim
„fotelu wodza” specjalny przyrząd, który za naciśnięciem guziczka zapalał czerwone
światełko. Był to znak, że w tym miejscu rubenici powinni krzyczeć: „Hop, hip” i
podnosić prawą nogę do góry. Tak zorganizowane audytorium czyniło wrażenie bardzo
poważne i nawet, rzec można, podniosłe.
Prócz wysadzenia w powietrze laboratorium zdarzyły się w Ruben inne jeszcze
sensacje. Okazało się, że zagłada rodzaju ludzkiego była straszliwa, ale niezupełna.
Istotnie, w ośrodkach fabrykacji przetworów azbestowych wytworzyła się w pewnych
specyficznych warunkach atmosferycznych izolacja. Emerich w czasie swego lotu nad
pewnym miastem w północnych Włoszech zauważył dwoje ludzi dających mu
rozpaczliwe sygnały. Oczywiście, wylądował natychmiast i zastrzelił dwu dezerterów z
armii śmierci. Gdy zdał z tego raport Retlichowi, spotkał się z naganą. Rzecz w tym, że
coraz wyraźniej dawał się odczuć brak konfliktów, nie było wrogów i elementów
szkodliwych, a na tym cierpiała dynamika wychowania młodzieży rubenickiej. Retlich już
poniewczasie zaczął żałować, że w menażerii nie zachował paru Żydów, a zwłaszcza
choćby jednego Żyda komunisty, aby mieć model ćwiczebny. Rubenitom w takich
warunkach groził marazm i trzeba było wytwarzać sztuczne konflikty między grupami
rubenickimi.
— Gdybym to zrobił drugi raz — zwierzył się Emerichowi — zostawiłbym paru jeśli nie
komunistów, to choćby lewicowców czy syndykalistów, aby moi chłopcy mieli kogo
nienawidzić. To był błąd, który niełatwo będzie naprawić.
— Zauważyłem, że wśród rubenitów jest paru osobników o mniejszej odporności
fizycznej i o pewnej miękkości charakteru. Jest taki nr 7. Mogliby go poszykanować nasi
chłopcy, aby nabrał pożądanej tężyzny. Nic tak nie wyrabia męskości i hartu jak
„dawanie szkoły” różnym fajtłapom. Można by im podsunąć tego ofermę — radził
Emerich.
Szczęśliwy los przyszedł jednak z pomocą Retlichowi. Nie odkryto naszych przyjaciół,
panów Szwalby i Chomiaka. Znaleziono cos hardziej smakowitego. Pewnego razu
Ostiejenko wrócił z rajdu niszczycielskiego z niezwykłą zdobyczą. Zadaniem jego było
podpalenie Edynburga. Jak pamiętamy, dnia 30 czerwca pewien uczony angielski,
nazwiskiem Pankhurst. przygotował się do badania promieni śmierci. Profesor Pankhurst
miał pewien pomysł i własną teorię tłumaczącą zjawisko Niebieskich Promieni.
Przygotował wszystkie instrumenty potrzebne do empirycznego stwierdzenia swych
domysłów. Na parę chwil przed oznaczonym terminem zagłady był prawie pewny, że
poznał charakter tego straszliwego zjawiska. Za późno już było, aby podać tę myśl do
wiadomości ogółu, i nie było czasu na eksperymenty. Gdyby teoria jego była słuszna,
zasłona azbestowa przy znacznej jonizacji powietrza mogła stworzyć ochronę przed
Niebieskimi Promieniami. Profesor Pankhurst przygotował wszystkie środki
laboratoryjne. W chwili przeniknięcia promieni do laboratorium zagadka miała być
rozwiązana. Wystarczy jeden rzut oka na sygnalizator elektrotryboidalny, wynalazku
profesora Cypkina. W razie stworzenia warunków izolacyjnych nie dopuszczających
Niebieskich Promieni do laboratorium uczonego profesor Pankhurst nie mógłby
stwierdzić prawdziwości swoich koncepcyj. Należało albo zabezpieczyć siebie, albo
dopuścić do laboratorium Niebieskie Promienie i umrzeć, ale z pewnością, że teoria była
słuszna. Było, oczywiście, jeszcze trzecie wyjście. Zabezpieczyć laboratorium. Jeśli
bowiem jonizacja wraz z zasłoną azbestową nie przepuści Niebieskich Promieni, fakt ten
również potwierdzi teorię Pankhursta. Ale ten sposób, oczywiście, nie przyszedł do
głowy uczonemu jako przedstawicielowi gatunku absolutnie pozbawionego instynktu
samozachowawczego. Uczonemu angielskiemu wydało się rzeczą najnaturalniejszą
umrzeć i jedynym jego strapieniem było to, czy zdąży w ostatnim momencie odczytać
stan sygnalizatora. O tym wszystkim opowiedział, rzecz prosta, profesor swojej
asystentce, miss Walker, która znając dobrze jego usposobienie nie wdawała się w
żadne dyskusje, tylko z gorączkowym pośpiechem, gdyż był po temu już wielki czas,
przygotowała zasłony azbestowe i wprowadziła w ruch aparat do jonizacji powietrza,
wynaleziony przez słynnego uczonego i nowo obranego prezydenta Rzeczypospolitej
Polskiej. Profesor Pankhurst nie zdawał sobie sprawy z rodzaju zabiegów miss Walker i
czekał wpatrzony w swoje przyrządy. Czekał bardzo długo. Siedział tak całe popołudnie,
wieczór i wreszcie w nocy doszedł do przekonania, że cała historiia z Niebieskimi
Promieniami albo jest blagą, albo Retlich nie odważył się użyć swej straszliwej broni.
Naturalnie musiał zmienić pogląd na tę sprawę, gdy wyjrzał przez okno swej pracowni
na Princess Street. Główna ulica Edynburga była pokryta trupami. Ludność Szkocji,
postanowiła nie wydalać się z miasta. Na tę decyzję wpłynął niewątpliwie list niejakiej
pani Margaret MacDonald, która dowodziła, że modne w Anglii uciekanie do morza jest
sprzeczne z tradycjami Szkocji: „Dumny naród górali nie poniży się do włażenia z głową
pod wodę. Ten, system wodnych strusiów pozostawiamy Anglikom”. Tak pisała pani,
MacDonald, i termin „wodny struś” bardzo się przyjął. W „New Scotland” pomieszczono
nawet karykaturę przedstawiającą Anglika z głową zanurzoną w wodzie. Podpis brzmiał:
„Anglia panuje na wodzie”. Compton Mackenzie udzielił wywiadu, w którym powiedział:
„Szkoci umierali zawsze patrząc w oczy niebezpieczeństwu, a ten, kto chowa głowę pod
wodą, zamyka oczy”. Z tego to powodu Niebieskie Promienie zastały mieszkańców
Edynburga przy ich normalnych czynnościach. Promienie śmierci jak lawa pompejska
utrwaliły tryb życia i zwyczaje narodu szkockiego. Było to więc jedyne może miasto na
świecie, którego ulice pełne były trupów. Ludzie i zwierzęta zabite przez Niebieskie
Promienie nie podlegali rozkładowi, lecz zmieniali się w rodzaj suchego popiołu o
metalicznym połysku. Gdy profesor Pankhurst otworzył okno i spojrzał na miasto,
zauważył przede wszystkim nalot o połysku metalicznym, okrywający drzewa uliczne.
Miasto było oświetlone światłem księżyca. Głęboki parów, oddzielający główną ulicę od
zamku, tonął w zielonej ciemności. Profesor Pankhurst bardzo się ucieszył.
— No, proszę, niech pani spojrzy na te drzewa — zawołał do panny Walker. — Nie
może pani zaprzeczyć, że jak to przewidziałem, są okryte niebieskawym nalotem.
Okazuje się, że miałem rację.
Miss Walker stojąc w otwartym oknie patrzała na romantyczną górę edynburskiego
zamku, na ulice miasta pokryte trupami przechodniów. Cisza śmiertelna, która objęła
miasto, dzwoniła w uszach.
— To straszne — powiedziała dławiąc łzy. — Jesteśmy sami na świecie.
Profesor Pankhurst nieprędko zrozumiał, co się właściwie stało. Zbyt był podniecony i
zajęty swymi myślami na temat istoty zjawiska Niebieskich Promieni. Miss Walker
zadumała się nad znaczeniem wypowiedzianych przez nią słów. Są na świecie sami, ona
i jej profesor, człowiek, w którym kochała się z cichą rezygnacją od lat kilku.
Przypomniała sobie teraz dawne brutalne słowa profesora: „Droga miss Walker (zawsze
nazywał ją drogą, gdy miał jej coś do zarzucenia), gdybyśmy zostali sami na całym
świecie, tylko ja i pani. nawet wtedy nie mieszałbym spraw erotycznych do swoich prac
naukowych”. Teraz są sami na świecie. Teraz okaże się naprawdę, czy profesor
Pankhurst nie odda jej swego serca. Ta sprawa wydała się pannie Walker ważniejsza od
wielkiego kataklizmu ludzkości, gdyż panna Walker nie tylko była asystentką fizyki, ale i
kobietą. Profesor zajęty był myślami innej natury.
„Tylko zupełny ignorant mógł się poważyć na tak ryzykowny eksperyment. Naruszenie
równowagi świata przez wytracenie wszystkich organizmów wyższych doprowadzi do
zmian trudnych do przewidzenia. Przeniesienie kaktusów czy królików do Australii
zmieniło charakter flory i fauny tej części świata. Przypadkowe przeniesienie pewnego
wodorostu kanadyjskiego zablokowało na dziesiątki lat połowę dróg wodnych w Anglii.
Ten pan, który wymordował ludzi i zwierzęta wyższe, bo, jak czytałem, Niebieskie
Promienie nie są niebezpieczne dla świata owadów, bakteryj, a nawet ryb, mógł
właściwie utorować drogę do zwycięskiego rozwoju jakiegoś pluskwiaka, mola czy
biedronki. Ten ignorant nie czytał widocznie tak popularnych książek jak Ritchiego
«Wpływ człowieka na życie zwierząt w Szkocji». Ten pan nie znał widać wysiłków
ekologicznej biologii i nie miał pojęcia o prawach równowagi biologicznej. Pan Retlich
sądzi, że oczyszcza świat dla swoich rubenitów, a pracuje dla błonkoskrzydłych albo
tęgopokrywych”.
Profesor Pankhurst zajęty był tymi rozważaniami i sprawdzaniem swej teorii
Niebieskich Promieni, podczas gdy panna Walker zajęła się organizacją życia
praktycznego. Postanowiła przenieść rzeczy profesora do hotelu „Caledonia” i tam
zgromadzić w wielkich chłodniach hotelowych zapasy pożywienia. Sprawą światła, gdyż
elektrownia edynburska pozostawiona bez dozoru, rzecz prosta, była już nieczynna,
postanowił zająć się profesor, co zresztą okazało się zgubne w swych nieprzewidzianych
skutkach.
Ostiejenko, który od paru tygodni podpalał Londyn i miasta angielskie, narzekał na
monotonię swego zajęcia.
Skuczno — mówił sam do siebie i ziewając zrzucał bomby Newcastle.
Warunki atmosferyczne były dobre, susza i lekki wiatr sprzyjały pożarom. Ostiejenko
postanowił wiec przenocować w niedalekim Edynburgu i resztę bomb zrzucić nazajutrz
na stolicę Szkocji. Przyfrunął pod wieczór, wylądował na lotnisku i po napełnieniu baków
benzyna, której spory zapas znalazł w hangarach, poszedł na miasto, aby w jakimś
wygodnym hotelu na przyzwoitym łóżku wypocząć: po trudach rajdu niszczycielskiego.
Zbliżając się do śródmieścia, Ostiejenko zauważył z najwyższym zdumieniem, że hotel
„Caledonia” jest oświetlony jest wspaniałym światłem elektrycznym. Hotel ten miał
własną elektrownię, którą właśnie uruchomił znakomity fizyk angielski, profesor
Pankhurst. Mimo straszliwej rozpaczy i przygnębienia, mimo łez wylanych nad
wymordowaną ludzkością Pankhurst coraz częściej łapał się na tym. że myśli jego krążą
wokół trzydziestoletniej, wysokiej i silnie zbudowanej kobiety, która dotąd była tylko
jego asystentką, niezwykle biegłą w pracach laboratoryjnych. Życie erotyczne profesora
prawie nie istniało. Wiedział, że miss Walker jest w nim zakochana, bronił się jednak
przed tym uczuciem. Raz był już bliski upadku. Zdecydował się okazać wzajemność, ale
właśnie było to w przeddzień zagłady i wytracenia ludzkości. Teraz od paru dni, mimo
straszliwych zmian, które wstrząsnęły światem, profesor zajęty był natrętnymi myślami
o różnych częściach ciała swej asystentki. W towarzystwie tej jedynej istoty ludzkiej w
całym Imperium Brytyjskim doznawał niepokojącego drżenia i skrępowania. Tego
właśnie wieczora postanowił być energiczny. Niech się to stanie, gdy się stać musi.
Jedyny człowiek w całej Anglii, czekając na jedyną kobietę, pokropił sobie włosy lawendą
Yardleya. „Jeśli jej powiem: «moja jedyna». nic będę kłamał — myślał profesor
Pankhurst. — Uruchomiłem elektrownię hotelową, aby zgasić dziś właśnie elektryczność,
gdy zostaniemy sami”. Wpatrzony w drzwi hotelu, czekał na powrót miss Walker. która
poszła po słoje z konfiturami do mieszkania śp. ciotki. Zamiast upragnionej postaci
asystentki profesor Pankhurst zobaczył nagle jakiegoś wysokiego mężczyznę, który stał
w drzwiach z jednym okiem zmrużonym i wyciągniętą przed siebie ręką. Ręka ta była
zakończona rewolwerem. Profesor Pankhurst w pierwszej chwili nie zorientował się. co
ma znaczyć ten gest, i przymrużone oko przybysza wydało mu się pewną figlarną
zachętą do okazania serdeczności.
— Hallo — powiedział profesor wstając z ożywieniem z fotela.
— Stać — odpowiedział nieznajomy — ani kroku dalej. Ręce do góry!
Wtedy profesor Pankhurst zrozumiał, że przybysz mierzy do niego z rewolweru.
Wydało mu się to tak idiotyczne, że zaniemówił. Po chwili przezwyciężył to oburzenie i
powiedział z godnością:
— Niech pan przestanie wyrabiać głupstwa. Ludzi na świecie jest tak mało, że życie
ludzkie nabrało wreszcie należytej ceny. W obecnych warunkach nie stać nas na
wzajemne akty gwałtu. Nie ma między nami żadnego nieporozumienia czy konfliktu.
Własność prywatna nie istnieje. Nie może być również mowy o dramacie miłosnym albo
o sprawie honorowej. Jeślibym nawet chciał przysłać panu sekundantów, nie znalazłbym
ich na całym globie ziemskim.
Nieznajomy był zupełnie niewrażliwy na te próby wprowadzenia elementu humoru do
ich rozmowy.
— Niech pan przestanie gadać i niech się pan nie rusza. Proszę wyciągnąć do mnie
ręce.
Gdy profesor Pankhurst wykonał to zlecenie, nieznajomy skrępował mu ręce jakimś
kawałkiem drutu.
— Teraz możemy pogadać — powiedział.
Profesor Pankhurst stał wprost twarzą do napastnika. Starał się zyskać na czasie i
zebrać myśli. Oddzielał ich niski stół, którego gładką politurę pokryła szara warstwa
kurzu. Profesor zbliżył się do tego stołu i położył skrępowane ręce na krawędzi blatu.
— Czego pan chce ode mnie?
Patrzał w oczy nieznajomego i jednocześnie dyskretnie i nieznacznie palcem pisał na
kurzu: „Porwany”.
— Jestem jednym z dowódców obozu w Ruben — powiedział Ostiejenko.
Profesor Pankhurst dopisał na stole: „przez rubenitów”.
— Zawiozę pana moim samolotem do Ruben, tam wódz orzeknie, co ma się stać z
panem.
Profesor dopisał: „samolotem do Ruben”.
— Miałem zamiar tu przenocować, ale znalezienie pana jest wypadkiem zbyt ważnym,
abym mógł czekać do rana. Polecimy zaraz. Niech pan idzie przede mną i nie robi
żadnych głupstw.
Profesor Pankhurst już miał na ustach wyznanie, że nie jest tu sam, że pozostała w
świecie żywych jeszcze panna Walker, na którą tu właśnie czeka, ale powstrzymał się w
porę. Lepiej było nie wydawać panny Walker w ręce tych ponurych drabów. Jako
gentleman, musiał się jej raczej wyrzec na zawsze, niż narażać ją na kontakt z
rubenitami.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
W KTÓRYM RUBENICI DAJĄ PANKHURSTOWI ZAZNAĆ ROZKOSZY NOWEGO REGIME’U
Miss Walker, wracając od swej śp. ciotki z dwoma słojami pomarańczowej marmolady,
usłyszała nagle warkot samolotu. Samolot pofrunął wysoko w kierunku południowo–
wschodnim. Biedna miss Walker nie domyślała się, że w tym samolocie uwięziony jest
jej ukochany profesor, którego czekać miały straszliwe przygody w obozach rubenickich.
Panna Walker podniecona wbiegła do hotelu, aby opowiedzieć o niezwykłym zdarzeniu,
o samolocie, który przeleciał nad stolicą wymarłej Szkocji. Dopiero po dwu dniach
przypadkowo zauważyła napis na stole w hotelu. Wtedy zawrzała energią, którą
rozwijają tylko ścigane zwierzęta lub zakochane kobiety ścigające mężczyznę.
Po długim nocnym locie nad wymarłą Anglią Ostiejenko wylądował o świcie w Ruben.
Już po godzinie przyprowadzono profesora Pankhursta przed oblicze wodza rubenitów.
Ostatnią manią Retlicha było sypianie w namiocie. Przed namiotem stał wojownik
rubenicki w kasku ozdobionym rogami bawołu. Retlich pamiętał taki obrazek z jakiejś
książki dla młodzieży. Wojownik z oszczepem w ręku wydawał mu się symbolem tężyzny
i powagi starożytnej. Sam Retlich ubierał się w togę i nosił trepki skórzane. Czuł się w
tym stroju jak Juliusz Cezar, choć wyglądem przypominał raczej zakonnika z reklam
pigułek „reformackich”. Bardzo lubił ten strój i robiąc codzienny przegląd obozu, i
przyjmując defiladę, podnosił wysoko głowę, co w jego mniemaniu nadawało mu wygląd
wodza Rzymian czy też Germanów. Mimo tych upodobań Retlich nie wyrzekł się
oczywiście wszelkich udogodnień technicznych. W namiocie była instalacja elektryczna i
specjalne ogrzewacze na brzuch, gdyż wódz rubenitów cierpiał na żołądek, od czasu
kiedy przez niepotrzebną brawurę zjadł spory kawałek surowego mięsa i popił
nordyckim tranem. Życie w Ruben składało się przeważnie z defilad i uroczystości. Gdy
przyprowadzono profesora Pankhursta przed oblicze wodza, właśnie miała się zacząć
ranna defilada. Retlich kazał związać biednego profesora i położyć sobie u nóg.
Przyjmował defiladę, trzymając jedną nogę na głowie znakomitego profesora fizyki z
uniwersytetu edynburskiego. Po skończonej defiladzie, gdy rubenici podnosili już nogi do
góry i krzyknęli sakramentalne: „Hip, hip, hop”, Retlich pozwolił wstać biednemu
profesorowi.
— Wbrew mojej woli zachował pan życie. Jako jednostka anarchiczna i niedostatecznie
usprawiedliwiająca swój byt, będzie pan ukarany. Co ma pan na usprawiedliwienie?
— Nic. Wyrażam swoją skruchę i bardzo mi jest przykro, że moje przypadkowe
ocalenie przyczyniło tyle kłopotu. Mam tylko jedno zastrzeżenie. Jeśli trzymanie nogi na
mojej głowie było faktem przypadkowym i niejako symbolicznym, godzę się chętnie na
to poszanowanie dla tradycji pierwotnych plemion, jeśliby to jednak miało być stałą
formą obcowania z szanownym panem, wolałbym jak najczęściej korzystać z
samotności.
Retlich nie podtrzymał w ten sposób zapoczątkowanej rozmowy. Zawezwał
przodownika nr 3.
— Ten okaz wymarłego już gatunku ludzkiego dostaje nr 101. Nr 3 ma w możliwie
krótkim czasie zapoznać nr 101 z panującym u nas regulaminem. Wszelkie
przekroczenia regulaminu mają być karane jak najsurowiej.
Pankhurst został od razu uwięziony, gdyż zdążył już wykroczyć przeciw regulaminowi.
Na widok Retlicha nie podniósł nogi do góry i nie krzyknął: „Hip, hip, hop!” Próżne były
tłumaczenia, że wtedy nie znał jeszcze regulaminu.
— Nieznajomość prawa nie chroni przed wymiarem sprawiedliwości — powiedział
Emerich, do którego zgłosił się profesor na skargę.
Emerich był komendantem obozu i bezpośrednim zwierzchnikiem profesora
Pankhursta. Od tego spotkania zaczęła się nader zajmująca gra w ślepą babkę. Emerich
szybko się zorientował, że taki jegomość jak Pankhurst może się zbyt łatwo zapoznać z
wszystkimi przepisami i w ten sposób unikać systematycznie kary, co oczywiście
wytworzyłoby sytuację absurdalną, gdyż sens istnienia profesora Pankhursta polegał na
podleganiu karom.
— Proszę o wydanie mi regulaminu — zameldował więzień rubenicki.
— Nie ma tak dobrze — odpowiedział Emerich. — Nauczyłby się pan na pamięć
naszych przepisów i przyszedł do gotowego. To jest ułatwianie sobie życia. Pan jest zbyt
wygodny, panie profesorze Pankhurst. Co to jest regulamin rubenicki, musi się pan
nauczyć na własnej skórze.
Gdyby Pankhurst był człowiekiem praktycznym, starałby się jak najmniej zwracać na
siebie uwagę i naśladować innych. Ale profesor miał w sobie żyłkę pieniacza. Słynny był
w całym Imperium Brytyjskim jego spór i proces z rządem o dwa pensy kary za list
niedostatecznie ofrankowany. Poruszył już kiedyś w liście do „Timesa” wadliwą
organizację kar pocztowych, a ponieważ minister poczty zignorował to wystąpienie,
wobec tego profesor Pankhurst postanowił bojkotować instytucję poczty i zwalczać
ministra. Doprowadziło go to wreszcie do upragnionego procesu z rządem, który trwał
pięć lat. Tego rodzaju człowiek, wychowany na tradycjach liberalnych, uporczywie
uznający sprawiedliwość, logikę i życzliwość za jedyne kryteria w rządzeniu państwem,
musiał być wyjątkowo smacznym kąskiem dla ludzi w rodzaju Emericha czy Ostiejenki.
Pierwszy okres zabawy z profesorem Pankhurstem polegał na zwyczajnym
maltretowaniu. Nazywało się to „przełamywaniem krnąbrnego charakteru”. Rubenici jak
dzieci szybko nauczyli się okrucieństwa. „Dawanie szkoły” było ulubioną zabawą. Osoba
profesora Pankhursta dała możność do wyładowania się humoru rubenitów. Ponieważ
jednak humor bez okrucieństwa był — jak twierdził jeden z dekretów Retlicha — tylko
błazeństwem, stosowano wszelkie wypróbowane przez całe pokolenia żarciki.
Najzabawniejsze było wlewanie wody do łóżka profesora. Bardzo śmieszne było również
udawanie egzekucji. Robiło się to bardzo prosto. W nocy budzono profesora, kazano mu
się rozebrać do naga i odwrócić twarzą do ściany. Wtedy patrol rubenitów repetował
broń, a przodownik wydawał rozkaz: „Cel! Pal!” Oczywiście, nie strzelano wcale albo
strzelano ze ślepych ładunków, ale zabawa była pierwszorzędna. Przy pierwszej takiej
próbie profesor Pankhurst zachorował gwałtownie na żołądek. Wynik tej nagłej
niedyspozycji został dokładnie roztarty na twarzy więźnia. W tym stanie kazano mu
wygłaszać mowy na cześć Retlicha, śpiewać hymn narodowy lub międzynarodówkę,
której zresztą profesor nie umiał. Aby uniknąć tej trudności na wypadek następnej
egzekucji, profesor Pankhurst musiał nauczyć się międzynarodówki. Te popisy wokalne
zostały jednak przerwane, gdyż Retlich zauważył, że nawet w tak wyjątkowych
warunkach wykonywana pieśń robiła niebezpieczne wrażenie na rubenitach. Schwytano
pewnego rubenitę, który w barakach dla rubenite czarował swą wybraną pierwszą
zwrotką „God Save the King”. Od tego czasu zaczęła się druga epoka cierpień biednego
profesora fizyki. Była to izolacja i dekrety specjalne.
W tych czasach Retlich doszedł do przekonania, że odwrót w stronę natury jest zbyt
powolny. Wyszedł dekret nakazujący mieszkanie w jaskiniach. „Rubenici! W naszym
zwycięskim pochodzie ku unaturalnieniu bytu ludzkiego musimy śmiało przejść do życia
jaskiniowego. Tylko jaskinia może dać prawdziwą tężyznę i karność. Obóz nasz z dniem
dzisiejszym zostaje podzielony na dwanaście jaskiń. W każdej jaskini ma płonąć ognisko.
Jaskinia zasłania nas przed ohydą i chaosem tak zwanego nieba. Jaskinia pochyla ciało
ludzkie ku ziemi i uczy znowu posługiwania się rękami przy chodzeniu. Pomysł
chodzenia tylko na nogach, jako idea wybitnie żydowska i komunistyczna, ciężko
zaważył na losach ludzkości. Dawni władcy wołali: «Na kolana!» Ja, twórca nowej
ludzkości, wołam: «Na czworaki!»” Odezwa ta została wywieszona w barakach
rubenickich, i bez zwłoki przystąpiono do robienia jaskiń. Oczywiście, w Ruben nie było
prawdziwych jaskiń, a przeprowadzać się do okolic górskich było zbyt niewygodne. Do
zrobienia tych jaskiń użyto siły fizycznej profesora fizyki z Edynburga. Nie wypadało
przecież, aby rubenici sami dla siebie robili jaskinie. Biedny profesor musiał po osiem
godzin na dobę kopać i znosić kamienie. Nie było dnia, aby nie zjawił się jakiś nowy
dekret przeciw profesorowi. „Znajdujący się w naszym wzorowym obozie obcy przybysz
o krwi nieczystej ma prawo do pozostania sam na sam z kobietami tylko powyżej lat
pięćdziesięciu pięciu”. Ten dekret był dość absurdalny, gdyż w Ruben nie było w ogóle
kobiet starszych. Najstarsza z rubenitek była osiemnastoletnią Laponką. Z pozostałych
dziewcząt żadna nie miała więcej niż lat szesnaście. Profesor na każdy dekret
odpowiadał protestem. Nie mógł pogodzić się z bezprawiem. Nocami w jaskini nr 101, tj.
w osobnej, wykopanej własnoręcznie norze, siedział profesor Pankhurst na mokrym
piasku i pisał pokrwawionymi rękami protesty. „Protestuję przeciw zmuszaniu mnie do
podnoszenia prawej nogi na znak powitania każdego przechodzącego rubenity, gdyż jest
to pohańbienie godności obywatela b. Wielkiej Brytanii”. Protest następny: „Niniejszym
protestuję przeciw zakazowi noszenia skóry na głowie w czasie deszczu. Argument, że w
ten sposób mogę być nie poznany i pomylony z prawowitymi rubenitami, jest kłamliwy,
gdyż prawowici rubenici maja parasole, co znów jest w zupełnej .sprzeczności z
dekretem nakazującym poddawanie się takim zjawiskom przyrody jak deszcz i
gradobicie”. Przytaczamy tylko niektóre z protestów biednego profesora. Wszystkie
zaczynały się od sakramentalnych słów: „Protestuję…” i pisane były na kawałkach
papieru higienicznego. Od czasu gdy we wspólnych latrynach zniesiono papier
higieniczny jako „zgniły sybarytyzm życia ułatwionego”, profesor protesty swoje
wyskrobywał na kamykach i podrzucał te kamyki pod namiot wielkiego wodza.
Oczywiście, nie miało to żadnego wpływu na życie profesora. Poza tym osoba
Pankhursta znudziła już trochę Emericha, Ostiejenkę i samego Retlicha. Był on jeszcze
przedmiotem naigrawań się rubenitów w czasie obowiązkowych ćwiczeń
gimnastycznych. Profesor Pankhurst z niezmordowaną energią dopominał się o
audiencję u twórcy nowej ludzkości. Kiedyś, gdy w czasie ćwiczeń przodownik kazał mu
stać na lewej nodze i jednocześnie podnieść prawą nogę na cześć przechodzącego
Emericha, Pankhurst wpadł w szał, podrapał do krwi dwu rubenitów i został na życzenie
Retlicha, który widział tę scenę, przyprowadzony do jego namiotu.
— Dlaczego pan nie poddaje się rozporządzeniom władzy? Czy pan nie rozumie, że
wszystkie rozporządzenia każdej władzy mają zawsze na względzie dobro obywateli?
Wszystko, co robimy, to tylko i wyłącznie dla pańskiego dobra. A pan nam się ładnie
wywdzięcza. Donoszono mi, że pan przed barakiem dziewcząt rubenickich próbował
wygłosić mowę podburzającą, twierdził pan, że kobiety maja równe prawa, oraz wyrażał
się pan pochlebnie o zwyczajach dawnej Anglii.
Wszystko to wypowiedział Retlich powoli i z lekkim akcentem cudzoziemskim, gdyż
zawsze sobie wyobrażał, że tak przemawiają władcy do swoich poddanych. Profesor
Pankhurst stał w podartymi ubraniu, pokrwawiony, i dysząc ciężko patrzał w oczy twórcy
nowej ludzkości.
— Stara małpa, kabotyn i małpa, bydlę, zupełne bydlę, małpa — powtarzał tych parę
wyrazów w kółko, cierpiąc nad tym, że nie może wymyślić nic bardziej efektownego.
Nieraz wyobrażał sobie, że gdy wreszcie spotka się ze sprawcą swych nieszczęść,
wykropi mu niezłą mówkę. Miał zbyt wiele do powiedzenia, znalazł się w sytuacji
człowieka, który ma napisać list do rodziny po dwudziestu latach milczenia i nie wie, od
czego zacząć.
— Niech pan przeczyta książkę Malinowskiego o Nowej Gwinei. To, co pan wyrabia, to
gorsze od zwyczajów najdzikszych plemion i tak samo podszyte zahamowaniami
erotycznymi — wykrztusił wreszcie.
Nie wiedzieć czemu został mu w głowie tylko ten argument, najmniej jasny i
oczywisty. Wyrażenie: „podszyty zahamowaniami”, było nędzne i profesor czuł, że mówi
jak półinteligent. Gwałt i niesprawiedliwość odbierają często ludziom rozsądnym nie
tylko przytomność umysłu i elokwencję, ale spychają ich poniżej ich własnego poziomu.
Retlich natomiast tryumfował. Tak sobie właśnie wyobrażał rozmowę z ostatnim
przedstawicielem starego świata.
— No tak, znaczy to, że pan nie rozumie tych zmian, które zaszły na świecie, jest pan
człowiekiem przeszłości. Dzikość nie jest pojęciem ujemnym. Świat, który pan
reprezentuje, był również dziki, tylko nie umiał się zdobyć na szczerość w swej, jak pan
to nazywa, dzikości. To, że pan został przy życiu, jest nadużyciem, jest przestępstwem,
mimo to staramy się pana podciągnąć do poziomu ludzkości. Trzeba będzie z tym
skończyć.
W tym momencie profesor Pankhurst popełnił czyn, który mu potem spędzał sen z
powiek. Nie była to obawa przed śmiercią. Nie. Pragnął raczej za wszelka cenę wydobyć
się na wierzch, choć na chwilę przezwyciężyć straszliwą nierówność tej rozmowy.
— Mógłbym — powiedział — podzielić się z panem moimi odkryciami na temat
promieni śmierci, przecież pan jest moim kolegą fizykiem. Nie wiem, czy pan jako
twórca tych promieni zna wszystkie ich właściwości. Moja wiedza mogłaby stać się
pożyteczna dla rubenitów.
Retlich zatrąbił w mały róg, który zastępował mu gwizdek, i do dyżurującego rubenity
rzekł spokojnie, bawiąc się gwizdkiem wiszącym na rzemieniu:
— Odprowadzić nr 101 do więzienia. Zawezwać tu komendanta Emericha i
przygotować stos suchych gałęzi. Odbędzie się uroczystość spalenia jeńca.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
W KTÓRYM COŚ SIĘ ZACZYNA PSUĆ W PAŃSTWIE DUŃSKIM
Profesor Pankhurst został zamknięty w wilgotnej norze. Miał tam oczekiwać dnia
egzekucji, jak biali podróżnicy w powieściach dla młodzieży. Niestety, trudno było liczyć
na to, że jakiś Tarzan na czele stada słoni przyjdzie mu na ratunek i wyrwie go z rąk
dzikich.
Miss Walker była przecież właśnie czymś w rodzaju Tarzana. Ni| chcemy w ten sposób
porównywać jej wyglądu do potężnej budowy króla małp, ale można było odnaleźć
pewne podobieństwo w energii i pomysłowości, z jaką przepływała kanał i zmieniając
samochody, pędziła w kierunku Ruben. Postanowiła być tam, gdzie jej ubóstwiany
profesor. Najwięcej kłopotu sprawiło jej przepłynięcie przez morze. W Folkestone
znalazła piękną łódź motorową, ale początkowo umiała w żaden sposób wprowadzić w
ruch motoru. Miss Walker; doskonale zasadę budowy motoru spalinowego, była jedną z
najwszechstronniej wykształconych osób swego stulecia, oczywiście, w dziedzinie fizyki i
budowy maszyn, ale złośliwość przedmiotów martwych ustępujuje tylko wobec ludzi
wtajemniczonych w byt codzienny i charakter indywidualny każdej maszyny. Po
wylądowaniu na kontynencie zaczęła dość chaotycznie szukać miejscowości Ruben,
myląc Danię z Holandią jak to czyni wielu mieszkańców Anglii. Trudno się było
zorientować w jakim się jest kraju, bo miasta były zniszczone, a ludzie przestali istnieć.
Wreszcie za pomocą mapy samochodowej, którą znalazła w jakiejś eleganckiej
limuzynie, po całodziennym błądzeniu dotarła do Ruben. Z daleka już drogę wskazywała
łuna na niebie, zjawisko spotykane teraz i przerażające.
Dnia tego w Ruben, jak zresztą prawie co dzień, odbywały się uroczystości połączone z
defiladą. Obchodzono święto rocznicy przybycia do Ruben pierwszej kadry młodych
Lapończyków. Retlich miał specjalny talent wynajdywania rocznic i pretekstów do świąt
narodowych. Osada przybrana była w sztandary z wizerunkiem pająka. Był to oficjalny
emblemat nowej ludzkości. Pająk, umieszczony pośrodku chorągwi jak słońce na
japońskim sztandarze, był koloru czarnego. Przed namiotem Retlicha na wysokim
maszcie powiewała chorągiew wodza. Był to ten sam pająk, tylko czerwony. Jak się
właściwie czuli młodzi Lapończycy w nowych i tak specjalnych warunkach życia?
Przeważnie zachowywali się spokojnie i pochmurnie poddawali wszystkim rozkazom. Nie
bez trudu wmówiono im, że byli jedyną siłą wartościową na świecie i że tylko ich
potomstwo godne jest zapełniać doliny, wzgórza i płaszczyzny wielkiej i pustej Ziemi.
Osobę wodza uważali za bóstwo, i jak psy karmione jedną ręką liżą tę rękę, podobnie
młodzi chłopcy, urodzeni na surowej północy, posępnie i wiernie służyli swemu panu.
Podobni byli do psów północy ciągnących zaprzęgi. Nie łasili się, nie merdali ogonami,
ale gotowi byli pójść wszędzie, gdzie im pan rozkaże, aby tylko w nagrodę za trudy leżeć
wieczorem przy ognisku i gryźć kości.
Właściwie Retlich był trochę znudzony podobnym stanem rzeczy. Wspominał nie bez
żalu dawne czasy, kiedy to wraz z towarzyszami wchodził w brunatnym mundurze do
kawiarni przepełnionej parszywą inteligencją i Żydami. Pamiętał strach, z jakim patrzono
na ich brunatne koszule. Tego strachu było mu bardzo brak na świecie. Surowy rygor i
dyscyplina panujące w obozie nie przerażały rubenitów, przyjmowali to jako rzecz
zwykłą i oczywistą. Jeśli zaś chodzi o osobę profesora Pankhursta, początkowo
dostarczał on sporo satysfakcji Retlichowi i jego dwu towarzyszom, ale później namiętny
upór i pieniactwo słynnego fizyka, a zwłaszcza jego nieustępliwość, znużyły wszystkich.
Dopiero ostatnia rozmowa dostarczyła Retlichowi tak zwanej godziwej rozrywki. Spalenie
na stosie było miłą perspektywą, ale czyż mogło to zaspokoić potrzebę walki i potrzebę
nienawiści, bez której, jak wiadomo, życie jest nędzną wegetacją? Obaj niszczyciele,
Ostiejenko i Emerich, irytowali Retlicha. Właściwie należało się ich już dawno pozbyć.
Byli niepotrzebni w nowym świecie. Dziewczęta Japońskie podrastały, i byłoby
oczywistym nonsensem, gdyby krew przyszłych panów świata zanieczyścił rosyjski
degenerat albo zarozumiały Emerich, który knuł jakieś niebezpieczne plany. Po spaleniu
profesora Pankhursta Retlich postanowił dla ożywienia sezonu zabić publicznie obu
swych pomocników. Wtedy zostanie wreszcie sam na świecie ze swoją armią chłopców
lapońskich. O dziewczętach Retlich nie myślał, a jeśli myślał, to ze zdecydowanym
wstrętem. Kobiety w państwie rubenickim zajmowały się tylko kuchnią, a w przyszłości
miały się zajmować dziećmi. Ta myśl prześladowała wyobraźnię Retlicha. Było to coś w
rodzaju kolektywnej zazdrości, ale, rzecz prosta, nie był zazdrosny o te pokraczne
dziewczyniska z czarnymi, posmarowanymi tłuszczem włosami. Zazdrosny był o swoich
chłopców. Obóz, marsz, ćwiczenia fizyczne, a zwłaszcza świadomość, że może tych
chłopców posłać na śmierć, budziła w nim dreszcz rozkoszy seksualnej. W swych
najtajniejszych pragnieniach Retlich był sprzeczny z całą konstrukcją nowego świata.
Obraz przyszłości wyłączał w ogóle istnienie kobiet i Retlich właściwie pragnął aby pod
jakimś pretekstem mógł pewnego pięknego dnia pozbyć się tych przedstawicielek płci
obrzydłej. On sam, on jeden, miałby uświęcone prawo dostarczania rozkoszy seksualnej
wszystkim młodym mężczyznom. Śniły mu się jakieś kulty i obrządki erotyczne, w
których odgrywa jednocześnie rolę arcykapłana i bóstwa. W te tkliwe i słodkie marzenia
wtargnęły nowe fakty, które zmieniły obraz życia w Ruben.
Całopalenie profesora fizyki miało się odbyć nazajutrz. Po uroczystości uczczenia
rocznicy przyjazdu pierwszych rubenitów zgłosił się do namiotu Retlicha Emerich z
sensacyjną nowiną. Powrócił właśnie z lotu niszczycielskiego. Lecąc nisko nad pewnym
małym miasteczkiem w północnych Włoszech zauważył żywą istotę dającą mu
rozpaczliwe znaki. Emerich stosownie do nowych instrukcji powstrzymał się pierwszej i
naturalnej myśli zabicia żywej istoty, wylądował i przywiózł ją do Ruben. Była to mała
dziewczynka, Cyganka. Na imię miała Zina. Wychudłe to stworzonko o wielkich palących
oczach ubrane było w barwną, choć już spłowiałą sukienkę, przybraną cekinami i złotymi
pieniążkami. W ręku kurczowo trzymała tamburyn, z którym nie chciała się rozstać. Z jej
chaotycznych opowiadań można się było dowiedzieć, że była córką króla cygańskiego i
że tragiczną noc 30 czerwca spędziła sama i porzucona w jakiejś szopie fabrycznej.
Ocalała w ten sam sposób, co nasi przyjaciele, Szwalba i Chomiak. Wiadomość ta
podziałała bardzo deprymująco na Retlicha. To, że jeden wybitny profesor fizyki potrafił
ocalić się przed promieniami śmierci, było faktem ostatecznie zrozumiałym, ale w jaki
sposób małe dzikie stworzonko obroniło się przed działaniem promieni śmierci? Retlich
nie wiedział o właściwościach izolacyjnych azbestu przy jonizacji powietrza. Czyżby jego
obliczenia były wadliwe? To prawda, że zginął cały świat, ale już nieliczne wyjątki mogą
zburzyć cały gmach przyszłego życia. Kto wie, co się dzieje w Afryce, w Stanach
Zjednoczonych czy na dalekiej Syberii? Może gdzieniegdzie pozostały przy życiu
gromadki ludzkie, które zaczną się rozmnażać. Retlich żałował teraz, że zburzył
laboratorium, że zniszczył maszynę śmierci. Trzeba było dla dokładniejszej roboty świat
poddać jeszcze jednej próbie niebieskiego światła.
Twórca nowej ludzkości, powiadomiony o znalezieniu dziewczynki, wyszedł z
Emerichem przed namiot. Noc była wyjątkowo ciemna. Od strony jaskiń rubenickich
dolatywały jakieś niepokojące dźwięki.
— Gdzie pan ją umieścił? — spytał Retlich.
— Była bardzo głodna i przeziębnięta. Jest teraz w jaskini nr I. Kazałem jej dać gorącej
czekolady. Musi pan ją zobaczyć. Ona jest niezwykła.
Emerich był wyraźnie podniecony. Mówił o małej Zinie głosem sztucznym i zdławionym
i pobudzał Retlicha do pośpiechu. Powinni czym prędzej tam iść i zobaczyć małą
tancerkę.
— Ona tańczy? — spytał Retlich z przestrachem. — Chyba nie chce pan powiedzieć, że
wykonywa ona wstrętne ruchy, nazwane tańcem, i że moi chłopcy na to patrzą.
Gdy weszli do jaskini nr l, okazało się, że mała Zina istotnie tańczy, a podejrzane
dźwięki były rytmicznym brzęczeniem jej tamburyna. Oczom ich przedstawił się widok
niezwykły. Obraz tandetny, ale silny w wyrazie. Na środku jaskini w kamiennym
palenisku płonął obowiązkowy ogień. Czerwone światło ogniska padało na twarze
wyłaniające się z ciemnego wnętrza jaskini. Na środku przed samym ogniem tańczyła
Zina. Ogromny cień tancerki wił się na oświetlonej ścianie jak czarny płomień. W tym
czarno–czerwonym obrazie jedyną kolorową plamą była Zina. Złote monety jej
naszyjnika paliły się jak odpryski ognia. Oczy rubenitów świeciły jak oczy wilków
zaczajonych w ciemności. Drużyna rubenicka z jaskini nr l zapatrzona była tak
hipnotycznie w taniec małej Ziny, że nikt nie zauważył wejścia Retlicha.
— Baczność! — krzyknął Retlich. — Drużyna, wstań! Rubenici zerwali się jak
przebudzeni ze snu. Retlich podszedł do Ziny i wyrwał jej z rąk tamburyn. Wtedy stała
się rzecz straszna i nowa. Przodownik drużyny, rosły Lapończyk Yar, wyrwał się z
szeregu, przeskoczył ognisko i stanął między Ziną a wodzem nowej ludzkości. Dyszał
ciężko. Półnaga pierś wznosiła się i opadała w gwałtowm oddechu, błyskał kłami jak
pies, któremu ktoś chce odebrać kość. Scena ta trwała krótką chwilę. Yar pod wzrokiem
Retlicha opuścił głowę i odszedł w kąt jaskini. Wódz ludzkości nie zareagował na wybryk
Yara. Jak gdyby nic nie zaszło, odwrócił się spokojnie do Emericha.
— Zamknąć tę małą w jaskini nr 102, obok profesora Pankhursta. Postawić straż.
Ohyda.
Zinę wyprowadzono z jaskini. Mała kabotynka strzelała oczami w stronę wodza
rubenitów. Retlich wyszedł z milczącym Emerichem. Wiedział, że Emerich będzie
próbował wpłynąć na jego decyzję, będzie próbował wytargować małą Cygankę, i z góry
już cieszył się, że życie dało mu tę niespodziewaną rozrywkę.
Noc była parna, ciemna, bezksiężycowa. Mimo późnej pory obóz nie spał. Było to błahe
zdarzenie, jakieś jedno przekroczenie ogniska i przepisów obowiązujących w jaskiniach,
drobny incydencik, ale od tego drobnego faktu wszystko się zaczęło plątać w państwie
rubenickim. Doszło przede wszystkim do ostrej sprzeczki między Emerichem a wodzem
nowej ludzkości.
— Po co to wszystko robimy? Przecież w końcu nie wmówisz mi, że wierzysz w te
brednie, w imię których sprzątnęliśmy ze świata dwa miliardy ludzi. Według mnie było to
głupie, bo skazaliśmy się towarzystwo ponurych jełopów, i władza nad światem, którą
dały Niebieskie Promienie, skończyła się na pilnowaniu, czy rubenici razem na komendę
kucają w klozecie. Można się było lepiej zabawić. Jeśli zrobiliśmy to, aby się trochę
rozerwać, po kiego diabła psujesz mi tera zabawę z tą małą? Mam gdzieś te wszystkie
rasowe i mistyczne brednie teraz gdy jesteśmy już sami — tak perorował Emerich,
chodząc namiocie Retlicha.
Wódz nowej ludzkości przez chwilę nie odpowiadał. Były sytuacje w których Retlicha
zatykało. Połykał wtedy ślinę, robił się czerwony i nie mógł wykrztusić ani słowa. Poufały
ton, jakim rozmawiają ze sobą złodzieje w melinach, oburzył Retlicha. Ten cymbał
Emerich sposobem wyrażania się sprowadzał wielki czyn odrodzenia świata do jakiejś
machlojki, jakiegoś „kantu” czy „frajdy”, którą sobie wspólnie urządzili. W osobie
Emericha była wstrętna pospolitość. „Czas z tym wszystkim skończyć” — pomyślał,
podszedł do wyjścia namiotu i zawołał wartownika.
Emerich został aresztowany. Ten sam los spotkał Ostiejenkę. Na skraju obozu
rubenickiego, w paru ostatnich jaskiniach, dotąd nie zamieszkanych, znaleźli się jako
więźniowie: profesor Pankhurst, mała Zina i obaj niszczyciele. Niebawem miała jeszcze
powiększyć to grono miss Walker. Dzielna asystentka Pankhursta, ujrzawszy łunę
płonącą nad Ruben, zaczęła się wśród ciemnej nocy skradać do obozu. Schwytana przez
straż, została przyprowadzona do namiotu wodza. Retlich szalał. Było tego stanowczo za
dużo jak na jeden raz. Z mroków nocy wyłaniały się coraz nowe koszmary. Duchy
starego świata nawiedzały namiot, zlatywały się jak ćmy do świateł płonących w Ruben.
Cały nowy porządek walił się, zmieniał się w jakąś groteskową brednię. Retlich rozkazał
uwięzić Yara. Uwięził również kilkunastu rubenitów, którzy nie dosyć chętnie, jak mu się
wydało, spełnili rozkaz. Osada w Ruben podzieliła się w ten sposób na więźniów i
strażników więziennych. Ale wszystko to było zaledwie początkiem. Nad ranem zbudziły
Retlicha krzyki i parę szybko po sobie następujących wystrzałów rewolwerowych. Gdy z
kilkoma wiernymi rubenitami podbiegł do jaskiń więziennych, nagle w czarnym mroku
nocy zaszumiał motor samolotu. Aparat leciał tak nisko, że Retlich padł na ziemię. Przed
jaskinią, w której uwięzieni byli Emerich i Ostiejenko, wrzała jeszcze walka. Obaj
niszczyciele walczyli ze strażnikami. Retlich wydobył z kieszeni rewolwer, gdyż trzeba
wiedzieć, że pod togą nosił zwykłe portki. Prawie przykładając lufę do skroni, zastrzelił
własnoręcznie Emericha szamoczącego się z dwoma rubenitami. Taki sam los spotkał
Ostiejenkę. Gdy Retlich wszedł do jaskini, w której do niedawna był uwięziony profesor
Pankhurst, okazało się, że więźnia już nie ma. Co się właściwie stało? Kto uciekł
samolotem, którego warkot jeszcze dobiegał z ciemności nocy? Z mętnych i
chaotycznych opowiadań rubenitów można było odtworzyć taki mniej więcej przebieg
zdarzeń. Wartownik przy jaskini niszczycieli zasnął. Emerich i Ostiejenko wydostali się z
więzienia, pobiegli na lotnisko i wyciągnęli samolot z hangaru. Przygotowali aparat do
lotu. Zgubiła ich nieopanowana namiętność Emericha. Potrafił on widocznie namówić
Ostiejenkę i wrócił, aby oswobodzić i zabrać ze sobą Zinę. Ten śmiały zamiar powiódł się
na razie niszczycielom, ale spostrzegli ich strażnicy. Wywiązała się walka. Emerich
rewolwerem, który wziął z samolotu, zastrzelił dwu rubenitów, ale rewolwer mu
wyrwano. W zamieszaniu profesor Pankhurst, Walker i mała Zina uciekli. Widocznie
natrafili na samolot gotowy do lotu i pofrunęli w nieznanym kierunku. To jeszcze nie
wszystko. Gdy Retlich zarządził zbiórkę na alarm, stawili się wszyscy rubenici z
wyjątkiem Yara i jego kilkunastu towarzyszy z jaskini. Ci przecież nie mogli odlecieć.
Musieli być niedaleko. Odeszli w ciemną noc, biorąc ze sobą tylko swe maczugi. Trzeba
było zaczekać do rana, aby zarządzić pościg. Gdy Retlich wrócił do namiotu i położył się,
już świtało. Nowy Noe, twórca nowego świata, nie mógł zasnąć. Siedział na posłaniu ze
skór przykrywających sprężynowy materac, i trzymając rewolwer w ręku nadsłuchiwał.
Kokieteryjny lok, który mu spadał zwykle na czoło zlepiony był potem. Retlich drżał w
chłodzie poranka i może po pierwszy w życiu czuł grozę śmierci. Wszystko poza
namiotem stało i pełne niesamowitej grozy. Za płótnem namiotu roztaczał się pusty
świat pokryty miliardami kościotrupów, które już wybieliły deszcze i wichry jesieni. Prócz
tych szkieletów leżały blisko, zaledwie o kilkadziesiąt kroków, jeszcze ciepłe ciała obu
niszczycieli i paru rubenitów. Ale straszniejsi byli ci, co pozostali przy życiu. Milczący,
skośnoocy Lapończycy, śpiący po trudach burzliwej nocy, wydali się teraz Retlichowi
jacyś zupełnie inni, nieznani i groźni. Nie mógł zapomnieć błysku oczu Yara. Czemu to
wszystko nagle zawrzało, zbudziło z biernej i posłusznej egzystencji? Czyżby to było
możliwe, aby jedna mała śniada dziewczynka mogła wyzwolić tyle namiętności i wznieść
bunt w karnych i w żelaznej dyscyplinie trzymanych kadrach przyszłych władców
świata? Ten fakt nie tłumaczył wszystkiego. Nie. Retlich dobrze rozumiał, że nie
kobiecość Ziny była zarzewiem buntu i przyczyną konfliktu. Powodem był taniec.
Nowość porywająca i urzekająca. Zjawisko, które czarem swym przyniosło wizję innego
świata, wzbudziło nieokreślone tęsknoty — to była przyczyna porażki. Blask tandetnych
cekinów, brzęk rytmiczny i parę płynnych i harmonijnych ruchów. To, co oni nazywają
wdziękiem. Tak pomyślał Retlich i przyłożył do brzucha elektryczny ogrzewacz, bo
znowu nagle chwyciły go boleści.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
W KTÓRYM WRACAMY DO ZDROWYCH ZASAD PARLAMENTARYZMU
Gdy miss Walker uciekała z Pankhurstem, korzystając z zamieszania wywołanego
walką, przypadkowo natknęła się w ciemnościach na wyciągnięty z hangaru samolot.
Motor huczał potężnie i światło paliło się w kabinie. Profesor Pankhurst bez chwili
namysłu wepchnął swą asystentkę do środka. Wtedy usłyszeli, a raczej zobaczyli w
nikłym świetle krzyczącą małą dziewczynkę. Motor zagłuszył jej krzyk, ale szeroko
otwarte usta i przerażone oczy dziewczynki powstrzymały miss Walker. Kiwnęła ręką.
Dziewczynka wdrapała się do samolotu.
— Skąd się tu wzięłaś? — spytała miss Walker, ale szum motoru zagłuszył pytanie i
odpowiedź.
Po godzinie lotu zaczęli się z Pankhurstem zastanawiać, dokąd uciec. W samolocie
znaleźli mapy Ostiejenki. Zaznaczone tam były czerwonym ołówkiem miasta już
zniszczone. Trzeba było wybrać jakieś miasto możliwie najdalsze od Ruben. Bezpieczniej
było obrać sobie za schronienie zgliszcza. Wszystkie większe miasta w Europie
Środkowej były już „załatwione”. Lecieli więc na chybił trafił, kierując się na południo–
wschód. Nad ranem znaleźli się nad jakimś miastem, które z lotu ptaka wyglądało na
mniej zniszczone od innych. Były to ruiny, ale niezupełne. „Widać zbombardowano to
miasto niedokładnie” — pomyślał Pankhurst, który nie był nigdy w Warszawie. Jak
wynikało z mapy lotniczej, powinna to być stolica Polski. Profesor Pankhurst jako szkocki
separatysta zawsze miał wiele sympatii dla Polski, w której dziejach znajdował wiele
analogii z historią swego kraju. Jak wielu inteligentów angielskich, myślał o dalekiej
Polsce bardzo rzadko, ale zawsze jako o kraju bohaterskich walk o niepodległość.
Pamiętaj z dzieciństwa, u swego wuja w Fowey, drzeworyt wyobrażający pięknego
oficera skaczącego do rzeki. Oczywiście, cały naród nie może się składać z oficerów
skaczących do rzeki, ale ci byli najważniejsi. Gdy przeczytał kiedyś w „Timesie” o
powstaniu Ukraińców, pomyślał: „Cóż to za dzielny naród, ci Polacy. Nie znoszą niewoli i
ciągle jeszcze walczą o niepodległość, mimo że już mają swoje państwo”. Rzecz prosta,
profesor Pankhurst jak wielu Anglików z jego sfery uważał Litwinów, Ukraińców, a nawet
Czechów za ten sam naród, którego symbolem było skakanie na koniu do wody. Teraz,
gdy się przekonał, że znaleźli się w Polsce, podzielił się tą wiadomością z miss Walker i
postanowił tu wylądować.
— Te ruiny z góry wyglądają wcale przytulnie. Wydaje mi się, sporo domów ocalało i
można tu będzie znaleźć jakiś kąt do przenocowania. Zawsze miałem zamiar zwiedzić
Polskę. Jest to bohaterski i bardzo muzykalny naród. Poznałem nawet pewnego Polaka.
Było to na wieczorze artystycznym. Nazywał się Rubinstein i pięknie grał na fortepianie
utwory kompozytora Rubinsteina. Tańczyła wtedy również; jakaś Polka, Ida Rubinstein.
Widocznie to nazwisko jest w Polsce tak popularne jak Smith w Anglii lub MacDonald u
nas.
Miss Walker nie miała nic przeciw temu, aby zatrzymać się w Warszawie. Uważała, że
bezpieczniej jest wylądować i skryć się w jakim: domu. Dopóki byli w powietrzu, mogli
być dostrzeżeni przez pości rubenitów. Mała Zina nie zabierała głosu w tej naradzie,
gdyż pierwsze, nie znała języka angielskiego, a po drugie, spała. Każdy z tych powodów
osobno był dostatecznie wystarczający, aby wytłumaczyć jej absolutną bierność.
Pankhurst okrążył parę razy miasto i wreszcie wylądował na Polu Mokotowskim.
Szwalba obserwował z najwyższym napięciem krążący nad miasta samolot. Gładził
nerwowo rudawą bródkę i drżał z emocji. Bródka była świeżym dorobkiem. Od paru
miesięcy przestał się golić i wpadł w zupełną apatię. Nic mu właściwie nie brakowało,
można było spokojnie z ulubionymi książkami, można była spacerować po Łazienkach i
wzruszać się soczystymi barwami późno rozkwitających krzewów różanych. Kwiaty teraz
kwitnące nie miały już niebieskawego metalicznego nalotu i trawa gdzieniegdzie wracała
do czystej zieleni. Ale Szwalba był chory na melancholię, chory był na samotność.
Chomiak posiadał wszystkie wady wytraconej ludzkości, i obecność jego pogłębiała
raczej uczucie osamotnienia. Od paru tygodni zresztą były pracownik budowlany gdzieś
się zawieruszył i Szwalba niezbyt tęsknił do jego powrotu. Pozostawały tylko książki.
Czytał teraz wszystkie stare powieści i szukał w tej lekturze przypomnienia młodości.
„Zbrodnia Sylwestra Bonnard” łączyła się ze wspomnieniem o wiśniach, które zrywał z
drzewa we wsi Łomianki. Ryciny tej książki przypominały mu jakieś bardzo gorące
popołudnie, zapach suchego siana i parę małych czarnych wisien na drzewie, które
dotrwały aż do połowy sierpnia, aż do czasu pierwszych dojrzałych jabłek i gruszek.
„Zbrodnia i kara” wskrzeszała pamięć mglistych wieczorów wiosennych i spacerów z
niejaką panną Kopeć. „Tajfun” Conrada to było wspomnienie z mieszkania na Złotej, a
„Popioły” Żeromskiego łączyły się z mocnym zapachem kleju introligatorskiego i białym
światłem gazu w magazynie księgarni. Wydawało się zawsze Szwalbie, że jest
samotnikiem, że ludzie nie są mu potrzebni. Przekonał się teraz, co to znaczy cela
więzienna, choćby tą celą było wielkie miasto, wsie i miasteczka okoliczne. Nic więc
dziwnego, że gdy zobaczył, iż samolot wylądował gdzieś w okolicach Mokotowa, dygotał
ze wzruszenia. Pewien był, że to rubenici, i gotów był pójść i oddać się w ręce tych
jedynych mieszkańców świata. Nowych przybyszów dostrzegł nagle u wylotu
Koszykowej. Biegł co miał sił w nogach wymachując rękami. Spotkanie nie było zbyt
kurtuazyjne. Profesor Pankhurst, nauczony doświadczeniem, nie dowierzał ludziom. Stał
z rewolwerem w ręku i gdy Szwalba zbliżył się na odległość kilkunastu kroków, usłyszał
pierwsze słowa powitania:
— Stop! Hands up!
Szwalba znał język Szekspira i zastosował się do rozkazu.
— Przecież widzisz, że to nie rubenita i że jest bezbronny — interweniowała miss
Walker.
— Istotnie, nie ma, zdaje się, broni, ale jest to prawdopodobnie wariat. Człowiek, który
został sam na świecie i przetrwał do dziś dnia, mógł łatwo popaść w obłęd. Przecież
widziałaś, jak biegł i wymachiwał rękami. Być może zresztą, jest ich tu więcej.
Szwalba potrafił dość szybko przełamać nieufność Pankhursta, ale gdy podniecony i
prawie nieprzytomny z radości zaczął całować po rękach miss Walker i małą Zinę, na
nowo wzbudził w profesorze Pankhurscie podejrzenia co do normalności jedynego
mieszkańca Warszawy. Wreszcie biedny Szwalba uspokoił się nieco i archaicznym
językiem angielskim, gdyż uczył się sam tego języka czytając tylko Szekspira,
opowiedział o swoich przygodach. Szczegół o fabryce azbestu zwrócił uwagę
Pankhursta. Szwalba zaprowadził przybyszów do swojej siedziby, sam zajął się
przygotowaniem pokojów w hotelu, krzątał się, znosił konserwy, przybory toaletowe, nie
zapomniał nawet o zabawkach dla Ziny. Mała Cyganka nie chciała się jednak bawić
lalkami. Dobrała się do porzuconej gdzieś w kącie biżuterii, którą kolekcjonował
Chomiak, i przystroiła się w perły i kolie brylantowe. Postanowiono uczcić spotkanie
wspólnym bankietem. Okazało się, że Szwalba znał nazwisko profesora Pankhursta i
nawet pamiętał tytuł jego książki popularyzacyjnej, którą przetłumaczył na język polski
Bruno Winawer. Fakt ten dobrze usposobił i profesora, i miss Walker.
— Musimy być jednak ostrożni — rzekł profesor — i opracować jakiś regulamin
wewnętrzny. Nie możemy zapominać, że na świecie są rubenici i że w każdej chwili grozi
nam poniżająca niewola. Musimy zwłaszcza uważać na samoloty; w razie zjawienia się
samolotu musimy się ukryć. Trzeba będzie zrobić próbę takiego alarmu z gaszeniem
światła.
Na razie całe towarzystwo rozgościło się jak najwygodniej. Szwalba obiecał dostarczyć
Pankhurstowi książek angielskich, i nawet zaczęli planować zorganizowanie
laboratorium fizycznego. Pankhurst ze Szwalba zwiedzili laboratoria uniwersytetu i
Politechniki Warszawskiej, ale, niestety, były one zdemolowane jeszcze przed 30
czerwca w czasie awantur akademickich przeciw Żydom, którzy nocami zakradali się do
pracowni fizycznej i pracowali naukowo. Szwalba uprzedził Pankhursta, że jest w
Warszawie jeszcze jeden człowiek, nazwiskiem Chomiak. Oczywiście, nie chcąc zrażać
profesora i miss Walker do pobytu w Warszawie, przedstawił postać Chomiaka w jak
najkorzystniejszym świetle. Był to, według jego opisu, gentleman o wybitnym poczuciu
humoru i człowiek bardzo łagodnego usposobienia. Szwalba nie wiedział, gdzie podział
się pan Chomiak, ale trapiły go niezbyt dobre przeczucia. Było prawdopodobne, że
Chomiak wpadł znów w swój dawny nałóg. Istotnie, na drugi czy trzeci dzień po
przybyciu do do Warszawy Pankhurst, idąc samotnie ulicą Marszałkowską,
niespodziewanie spotkał jakiegoś małego i dość korpulentnego człowieczka
wychodzącego z baru „Pod Bukietem”.
— Mister Chomiak, I suppose? — spytał Pankhurst zdejmując grzecznie kapelusz.
Chomiak był tak urżnięty, że spotkanie człowieka nie wywarło na nim żadnego
wrażenia.
— Lękam się, że szanowny pan jest złudzenie optyczne, czyli gra słów. Ale to nic nie
szkodzi. Jeżeli pan jesteś widmo, to uprzedzam pana, że ja z widmem też mogę się
napić.
Profesor Pankhurst nie rozumiał słów, ale pojął melodię i poczuł woń tego zdania, a
widząc, w jakim stanie znajduje się jeden z nielicznych ludzi na globie ziemskim, nakłonił
go za pomocą perswazji do powrotu. Tego dnia wieczorem postanowiono zorganizować
posiedzenie ustawodawcze. Trzeba było określić prawa i obowiązki każdego z członków
małego społeczeństwa ludzkiego. Profesor wygłosił przemówienie, w którym proponował
ustrój demokratyczny.
— Musimy uszanować indywidualność każdego z nas, a wszystkie sprawy sporne
przesądzać za pomocą głosowania. W sprawach pierwszorzędnego znaczenia potrzebna
jest do powzięcia uchwały absolutna większość głosów.
Szwalba poparł stanowisko profesora. W krótkim przemówieniu podkreślił, że łączy jak
najlepsze nadzieje z tą formą ustawodawczą.
— Wierzę, że nasza społeczność, rządzona przez klerków na podstawach pełnej
swobody obywatelskiej, przeciwstawi się twórczo kierunkowi faszystowskiej dyktatury,
która rządzi w obozie rubenitów — tak zakończył swe przemówienie Pankhurst, po czym
przystąpiono do głosowania.
Chodziło o to, czy należy na nadchodzącą zimę pozostać w Warszawie, czy ze względu
na lepszy klimat nie wybrać na rezydencję jakiegoś mało zburzonego miasta na południu
Europy. Już na wstępie do głosowania powstała kwestia, czy Zina jako niepełnoletnia ma
prawo głosu. Głosowanie na ten temat nie dało wyniku, gdyż Chomiak zgłosił stanowczy
sprzeciw. Od pierwszej chwili poznania nabrał on animozji do małej Cyganki,
prawdopodobnie powodu biżuterii, którą Zina bezceremonialnie zabrała z pokoju
Chomiaka.
— Czarne to, osmalone i do człowieka niepodobne. Poza tym, ja wiadomo, dzieci i ryby
głosu nie mają.
Szwalba przetłumaczył przemówienie Chomiaka, ale względy natury patriotycznej
kazały mu nieco bardziej intelektualnie rozbudować argumenty swego rodaka.
Powiedział, że Chomiak uważa za niewskazane dawanie prawa głosu dziecku, które
podlega wspólnej opiece całego nowego społeczeństwa. Argument ten przekonał miss
Walker, ale profesor słusznie zauważył, że jeśli chodzi o klimat południowy, to jest on
oczywiście najkonieczniejszy właśnie dla zdrowia małej Cyganki, przywykłej do łagodnej
zimy. Jej zdanie jest tu najbardziej miarodajne. Przystąpiono więc do głosowania, ale
okazało się, że właśnie Zina nie chce nigdzie jechać i pragnie pozostać w Warszawie.
Chomiak, który był też przeciw opuszczeniu Warszawy, na złość małej Cygance
wypowiedział się za wyjazdem. Wobec tego głosowano, czy sprawa wyjazdu jest kwestią
pierwszorzędnego znaczenia i czy wystarcza do przegłosowania zwykła większość
głosów. Sprawa się w końcu dość pogmatwała. Profesor Pankhurst stał na stanowisku,
że nowe życie, które rozpoczynają, musi być wolne od wszelkich przesądów i że
ograniczanie praw małoletnich jest z punktu widzenia etycznego podobne do
paragrafów aryjskich. Twierdził on, że nauka zbyt mało wie o psychologii dziecka, aby
można było stwarzać jakąś hierarchię wieku. Rozwój zależny jest od wielu czynników
pobocznych. Trzynastoletnia Murzynka jest dojrzałą kobietą, a trzynastoletnia Angielka
— dzieckiem. Tu wyłoniła się pobocznie zupełnie nowa kwestia. Czy Zina należy do rasy
kolorowej? Zagadnienie to wpłynęło dość nieoczekiwanie na stanowisko profesora
Pankhursta. Zarzekając się przeciw wszelkim przesądom rasowym, profesor Pankhurst
zaznaczył, że jako Anglik musi jednak uzależnić swe zdanie od przynależności Ziny do
rasy białej. Postanowiono przegłosować, czy Zina jest czarna czy biała. Ale ponieważ
Zina była na razie ani czarna, ani biała, tylko śpiąca, postanowiono zaczekać do rana,
aby w świetle dziennym specjalnie wybrana komisja ustaliła, jakiego koloru jest Zina.
Komisji jednak nie wybrano, gdyż wszyscy byli już bardzo zmęczeni, i cale towarzystwo
rozeszło się, udając się na spoczynek w miłym poczuciu, że nie zmarnowano czasu i że
wieczór spędzono w sposób zajmujący i użyteczny. Pewne trudności robił jeszcze
Chomiak, który protestował przeciw rozchodzeniu się. Twierdził, że wieczór dopiero dla
niego się zaczął i że nie po to miesiącami ludzkiej twarzy nie widział, żeby teraz każdy
musiał sypiać oddzielnie.
Chomiak zachowywał się dość agresywnie wobec miss Walker i rozgniewany Szwalba,
mimo pewnych skrupułów, że w ten sposób narusza pełnię praw jednego z członków
społeczeństwa, zwymyślał go w narzeczu miejscowym.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
W KTÓRYM NASI PRZYJACIELE RADOŚNIE WITAJĄ ZBUNTOWANY PROLETARIAT I
NATYCHMIAST DOSTAJĄ SIĘ DO WIĘZIENIA
Nazajutrz przestano szczęśliwie żyć w kategoriach politycznych i zajęto się
normalnymi sprawami codziennymi. Chomiak dość szybko porozumiał się z profesorem
Pankhurstem na temat rybołówstwa. Obyło się bez słów. Wędki i haczyki miały
dostatecznie silną wymowę dla Pankhursta, który jako członek Towarzystwa Przyjaciół
Zwierząt podtrzymywał stosunki przyjacielskie z wszystkimi zwierzętami z wyjątkiem ryb
i glist. Miss Walker zajęła się wychowaniem Ziny, a Szwalba chodził na ryby, zbierał
podręczniki szkolne i obrazki dla małej Cyganki i starał się być możliwie jak najwięcej w
towarzystwie nowych przyjaciół. Rano budził się z uczuciem radosnego podniecenia.
Każdy dzień przynosił jakąś nową emocję, każdy dzień miał sens, wypełniony był
sprawami ludzkimi. Stary kawaler Szwalba przywiązał się do miss Walker i do małej
Ziny. Profesora Pankhursta po prostu uwielbiał. Uczony, kandydat do Nagrody Nobla i do
tego Anglik, był to komplet doskonałości i szczytowy okaz człowieczeństwa dla
inteligentów warszawskich w rodzaju Szwalby.
Spokojne życie nie wystarczało męskiej i czynnej naturze Pankhursta. Postanowił
przeprowadzić szereg udoskonaleń, podciągnąć poziom życia gromadki mieszkańców
Warszawy. Trzeba było uruchomić dynamo, aby mieć światło elektryczne, trzeba było
zająć się filtrem wody, bo wodociągi warszawskie były nieczynne. Warto było również
pomyśleć o uruchomieniu któregoś z kinematografów. Od wiosny trzeba się będzie
wziąć do uprawy roli, aby mieć świeże jarzyny i zboże. Na razie można było żyć rybami,
konserwami i różnymi kompotami ze słojów, ale brak witamin mógł się stać
niebezpieczny dla zdrowia. Trzeba zaznaczyć, że medycyna 1950 roku przywróciła znów
witaminy. Był okres zwalczania wszelkiej surowizny, potem przez trzy lata trwała moda
odżywiania się potrawami zimnymi, ale ten kierunek ustąpił miejsca ogólnej tendencji
do używania tylko płynów. Prace prof. Maliniaka skierowały ludzkość znów w stronę
stałych pokarmów, a odkrycia dra Yosziwy klops uczyniły najmodniejszą potrawą.
Profesor Pankhurst postanowił również uzbroić wszystkich mieszkańców Warszawy, gdyż
nie można było zapominać o dzikich zwierzętach, które zachowały się w ogrodach
rubenickich. Cała menażeria nowej arki Noego rozproszyła się i skierowała na południe,
należało jednak liczyć się z ewentualnością rozmnożenia się tych zwierząt i z
możliwością wędrówki pewnych gatunków na północ. Na wiosnę profesor Pankhurst
przewidywał wielkie niebezpieczeństwo ze strony owadów. Na razie nie miały one
możności zbyt gwałtownego rozmnożenia się, ale nie wolno było zapominać, że brak
ptaków zmieniał zasadniczo układ sił świata. Kto wie, czy to nie będzie największym
przewrotem, rewolucją, o której Retlich nie pomyślał. Pankhurst twierdził, że wyginięcie
ptaków może być podobne do wyginięcia wielkich jaszczurów epoki mezozoicznej.
Niebieskie Promienie mogły zapoczątkować nową erę błonkoskrzydłych. Osobiście
profesor Pankhurst zawsze stawiał na owady jako na przyszłych prawdziwych władców
świata i uważał, że tysiącletnie zatrzymanie się w rozwoju było tylko etapem
przejściowym. „Owady bardziej się nadają do reprezentowania globu ziemskiego” —
twierdził Pankhurst. Pewnego dnia zwołał profesor Pankhurst całą kolonię warszawską
na nadzwyczajne zebranie.
— Panie, panowie i ty, Zino — zaczął profesor. — Nie możemy popadać w marazm,
musimy prowadzić życie aktywne i kultywować tradycje intelektualnego świata
zaginionej Europy. Wiadomo, że na świecie pozostała gromada rubenitów wychowanych
w kulcie siły i karności. My musimy przeciwstawić tym prądom idee liberalizmu i
pacyfizmu. Wobec tego proponuję, abyśmy zorganizowali własnymi skromnymi siłami
wielki kongres w obronie pokoju. Wyznaczam przyszłą środę jako termin kongresu i
proszę, aby każdy z nas przygotował referat o szkodliwości wojny.
Myśl ta bardzo się podobała miss Walker i Szwalbie. Pewne zastrzeżenia wysunął tylko
Chomiak.
— Dla kogo ma być, pytam się, za przeproszeniem, ten cały kongres? Jeżeli dla nas, to
szkoda fatygi, bo my nie zamierzamy z nikim, za przeproszeniem, wojować. Kogo pan
będziesz agitował? Szwalbę pan będziesz namawiał, żeby na wojnę nie szedł, albo może
Szwalba będzie namawiał szanowną dobrodziejkę Walker, żeby nie handlowała
dynamitem? Jeżeli mówicie, że są tacy, co lubieją być za sołdata, to im to trzeba
tłumaczyć, nie nam. Oni chcą wojny, a my nie. Więc kogo trzeba agitować? Ja już od
dwudziestu lat czytam w gazetach, że ciągle odbywają się kongresy pokojowe w krajach,
które, za przeproszeniem, nie chcą wojny. Jak już wam na tym zależy, wyślijcie kogo do
tych rubenitów, niby za misjonarza, i niech im tłumaczy, że wojna to brzydka zabawa.
Jeżeli liczycie, że ja pójdę, toście się grubo omylili. Słyszałem, że tam wszyscy maszerują
w szeregu, a to nie jest sposób chodzenia dla człowieka trunkowego.
Przemówienie Chomiaka wywołało pewną konsternację. Profesor Pankhurst tłumaczył,
że chodzi o zademonstrowanie tendencyj pokojowych wobec rubenitów, że trzeba na
nich działać wychowawczo i że można uchwałę kongresu przesłać do obozu w Ruben za
pomocą radia. Chomiak z uporem protestował przeciw temu pomysłowi, twierdząc, że
jeśli rubenici chcą wojować, a dowiedzą się, że mieszkańcy Warszawy nie chcą, to może
ich to tylko zachęcić do wojowania. Odradzał także przesyłanie jakichkolwiek
wiadomości do Ruben. „Po co w ogóle mają wiedzieć, że my jesteśmy? Mogą skapować,
skąd przyszło radio, i zwalą się nam na kark”. Profesor Pankhurst nie upierał się przy
swoim pomyśle, gdyż wszystkie jego idee i zainteresowania zmącone były rosnącym
uczuciem do swej byłej asystentki. Jeśli kiedyś wyrzekał się życia prywatnego na korzyść
pracy naukowej, to przecież dziś te przeszkody nie istniały. O pracy naukowej nie było
co marzyć. Dla kogo miał zresztą pracować? Na cóż właściwie czekał? Wiedział przecież,
że miss Walker była mu wzajemna. A jednak powstrzymywała go nieśmiałość i gdy
zostawał sam na sam ze swoją ukochaną, udawał ogromnie zaaferowanego i wymyślał
do załatwienia jakieś niesłychanie ważne sprawy. W pustym mieście, zamieszkanym
tylko przez pięć osób, niełatwo było o samotność. Wszyscy ciągle wzajemnie się
spotykali. A przecież właśnie w tę środę, na którą naznaczony był kongres pokojowy,
przypadek sprawił, że miss Walker spotkała na spacerze w Łazienkach swego
ubóstwianego profesora. Aby nie wyjść z kondycji fizycznej, oboje odbywali rankiem
długie spacery, przy czym Pankhurst spacerował zwykle w towarzystwie Szwalby, a miss
Walker zabierała ze sobą Zinę. Tego dnia przypadkowo Szwalba zabrał Zinę do Muzeum
Narodowego. Chomiak zwykle o tej porze powinien siedzieć nad Wisłą. Ale i Chomiak
naruszył swoje zwyczaje i wybrał się do Łazienek. Ogromna ilość karpi w stawach
łazienkowskich dawno już go nęciła. Spotkanie miss Walker z profesorem Pankhurstem
nastąpiło w okolicznościach dość niezwykłych. Miss Walker, spacerując brzegiem stawu,
spostrzegła Chomiaka łowiącego ryby. Przywitała się z nim grzecznie i przystanęła na
chwilę. Miss Walker nie zdawała sobie sprawy z tego, że jest przedmiotem westchnień
pana Chomiaka, z tej prostej przyczyny, iż nie rozumiała ani słowa z jego uczuciowych
przemówień. Chomiak pociągnął już sobie nieco z buteleczki, od czego zwykle dzień
rozpoczynał, i gdy miss Walker siadła przy nim na trawie, zaczął się do niej nie na żarty
zabierać.
— Niech ja skonam, co za nóżki — mówił błądząc ręką po spódnicy byłej asystentki
fizyki na uniwersytecie edynburskim.
Gdy miss Walker próbowała wstać, Chomiak zdecydowanie temu się sprzeciwił.
— To się nazywa złapać rybkę, co, moja rybuchno, tak się trzepiesz jak płotka na
piasku, ale już mi się nie wykaraskasz.
Miss Walker nie oceniła konsekwencji tych porównań zaczerpniętych z dziedziny
ichtiologii, ale przeraziła się poważnie gwałtownością gestów pana Chomiaka. Na to
właśnie nadszedł profesor Pankhurst. Nie miał okazji do wystąpienia w efektownej roli
obrońcy, bo na jego widok Chomiak wycofał się szybko i z miną niewiniątka udawał, że
całe jego zainteresowanie skupione jest na końcu wędki. Miss Walker zerwała się i
podbiegła do profesora.
— Niech mnie pan odprowadzi do domu. Okazuje się, że nawet w wymarłym mieście
kobieta sama nie może bezpiecznie przejść przez ulicę.
— Czy pani siedzenie na trawie z mężczyzną uważa za przechodzenie ulicy? — rzekł
profesor, gdy byli już w Alejach.
Profesor Pankhurst poczuł się obrażony. Była to zwykła zazdrość. Dotąd nie brał w
ogóle pod uwagę obecności innych mężczyzn na świecie. Nie wyobrażał sobie nawet, że
ktoś może stanąć między nim a miss Alicją Walker. I oto okazuje się, że jego najdroższa
wdaje się we flirty z brudnym, zapitym cudzoziemcem.
— Rozumiem — dodał po chwili. — „Kochanek Lady Chatterley”. Nieprzeparty pociąg
fizyczny, bo przecież nie wmówi mi pani, że łączy panią coś duchowego, droga miss
Walker, z tym brutalem.
„Droga miss Walker” znaczyło, że profesor jest istotnie zagniewany. Alicja czuła, jak jej
gwałtownie bije serce. Czyżby więc nie była obojętna profesorowi? Opowiedziała cały
przebieg przygody z Chomiakiem. Pankhurst wierzył, ale nie przyznawał się do tego.
— Kobiety zawsze opowiadają niestworzone rzeczy o zaczepkach ze strony mężczyzn.
Miałem znajomą aktorkę, która w każdym lokalu publicznym wybierała sobie jakąś ofiarę
i kokietowała ją, a potem skarżyła się przed swoim towarzyszem, że jakiś nieznajomy
pan wpatruje się w nią w sposób natarczywy. Miało to dowodzić, że jest tak ponętna, że
wdzięki jej są tak nieodparte, iż obcy ludzie odchodzą od zmysłów, a raczej stają się
nadmiernie zmysłowi na sam jej widok. — Czuł, że to, co mówi, jest niesprawiedliwe, ale
dręczył świadomie biedną miss Walker. Nie przewidział jednak efektu swej brutalności.
Była asystentka byłego uniwersytetu w Edynburgu nagle się rozpłakała. Pankhurst sam
bliski był płaczu. Chwycił ją za ręce i zaczął całować te palce, które doceniał, jak dotąd,
tylko w pracy laboratoryjnej.
— Dziś wieczór powiem pani coś bardzo ważnego. Jeszcze dziś wieczór — rzekł przy
drzwiach hotelu.
— Czemu nie teraz? — spytała miss Walker, podnosząc spłakane oczy na swego
profesora.
— Teraz jestem bardzo zajęty, muszę się zająć uruchomieniem kanalizacji —
odpowiedział Pankhurst, czując niewłaściwość tego pretekstu.
Ale wieczorem nie doszło do wyznań. To, co się stało w parę godzin później,
powstrzymało znów życie prywatne profesora Pankhursta. Wieczorem Pankhurst
postanowił wyprawić coś w rodzaju małego bankietu i publicznie ogłosić swoje
zaręczyny z miss Walker. Pozostawała jeszcze kwestia ślubu. Profesor Pankhurst nie był
człowiekiem wierzącym, należał nawet do stowarzyszenia wolnomyślicieli, niemniej
jednak przodkowie jego od pięciuset lat brali ślub w kaplicy rodzinnej posiadłości w
Abdeeren, i byłoby mu dość przykro zrywać tę tradycję bez należytego
usprawiedliwienia. Jak kapitan na morzu, mógł im ostatecznie dać ślub każdy pełnoletni
chrześcijanin. Wybór padł na Szwalbę, gdyż Chomiak po zajściu z miss Walker był przez
Pankhursta bojkotowany. Szwalba tak uwielbiał profesora, że zgodził się natychmiast.
Pankhurst omówił wszystkie szczegóły ze Szwalba, ale dopiero wieczorem postanowił
zdobyć się na odwagę i wyznać swe uczucia miss Walker.
Wieczorem w Sali Pompejańskiej Hotelu Europejskiego zebrało się cale towarzystwo.
Malowidła sali i sama jej nazwa wydawała się specjalnie odpowiednia i dość dokładnie
wyrażała sytuację, w jakiej znajdowała się mała gromadka ludzi ocalałych w ruinach
nowej Pompei. Stół był nakryty bardzo wytwornie, i panowie przyszli w ubraniach
wieczorowych. Chomiak mimo wszystko był również zaproszony, gdyż trudno było
bojkotować jedną piątą całej pozostałej poza rubenitami ludzkości. To prawie jakby ktoś
chciał w dawnych czasach zbojkotować jedną część świata. Miss Walker wystąpiła w
nowej sukni, którą wyszukała sobie w magazynie u Myszkorowskiego. Suknia była
kreacją ostatniej mody, ostatniej w tym znaczeniu, że moda przestała istnieć. Mała Zina
obwiesiła się większą niż zwykle ilością świecidełek, i nastrój był bardzo podniosły.
Wszyscy wiedzieli, że nastąpi coś sensacyjnego, i domyślali się, rzecz prosta, jakiego to
rodzaju będzie sensacja. Atmosferę psuł tylko ponury Chomiak, który aby wyrazić swoją
wrogość wobec zaręczyn profesora, ubrał się w swoje stare łachy i snobował się na
posępnego proletariusza. Gdy wszyscy się już zebrali i gdy w pewnym momencie
zapanowała przypadkowa cisza, wyczulony słuch samotnych mieszkańców Warszawy
pochwycił jakiś szum dobiegający z ulicy. Każdy odgłos, z wyjątkiem świstu jesiennego
wiatru czy szelestu deszczu bijącego o szyby, był już sam w sobie czymś przerażającym.
Uszy ludzi żyjących w wymarłym mieście odwykły od hałasów dobiegających z ulicy.
— Zgasić światło! — krzyknął profesor Pankhurst. — Tam są jacyś ludzie!…
Szwalba i miss Walker podbiegli do okien. Okna Sali Pompejańskiej wychodzą na
Krakowskie Przedmieście. Noc była dość ciemna, i ulica zdawała się pusta. A jednak
słychać było teraz wyraźnie przez otwarte okno jakieś głosy ludzkie. Światło zgaszono
od razu na pierwszy rozkaz profesora. Szwalba i Pankhurst wybiegli na korytarz, aby z
okien wychodzących na plac Marszałka zobaczyć, co się dzieje. Oczom ich przedstawił
się widok niezwykły. Na środku placu płonęło ognisko, wokół którego siedziało
kilkunastu ludzi przybranych w skóry i uzbrojonych. Byli to rubenici. Nie ulegało
wątpliwości, że kryjówka naszych przyjaciół była odkryta. Światła, które płonęły w
hotelu, musiały być zauważone. Istotnie, jak się o tym niebawem dowiedziano, cały
hotel był otoczony. Przed wejściem stała straż rubenicka.
— Musimy się bronić — rzekł Pankhurst. — Wszystko jest lepsze, niż dostać się w ręce
tego szaleńca Retlicha.
— Serwus, brachu, toście sobie pieskie wesele zrobili — klął Chomiak. — Przez wasze
amory przyzwoity człowiek będzie się teraz musiał prać z tymi drabami, co
Chowańczaka i Apfelbauma, za przeproszeniem, noszą na plecach.
Pankhurst był pewien, że rubenici, którzy otoczyli hotel, są pościgiem wysłanym przez
Retlicha. Nie wiedział, że w burzliwa noc ucieczki z Ruben część rubenitów, zbuntowana,
porzuciła obóz i z Yarem na czele poszła na północ. W oblężonej gromadce naszych
przyjaciół powstało wielkie zamieszanie. Pankhurst wzywał do obrony. Szwalba radził
pertraktować. Obrona nie dawała wiele szans powodzenia. Rubenici mieli przewagę.
Otoczyli hotel z pewnością nie w celach pokojowych. Dziwne tylko było, że dotąd nie
zgłosił się ani żaden z niszczycieli, ani sam Retlich. Wszystko było lepsze od
niepewności. Pankhurst zdecydował się wreszcie, otworzył okno i zaczął powiewać
ręcznikiem na znak, że chce pertraktować. Spośród rubenitów zebranych wokół ogniska
powstał wysoki skośnooki Lapończyk i zbliżył się wolno.
— Czego od nas chcecie? — zapytał Pankhurst. — Otoczyliście nasz dom, macie
przewagę liczebną, ale powiedzcie swemu panu, Retlichowi, że nie dostanie nas żywych.
Śmierć jest. a raczej może być, lepsza od niewoli w Ruben. Nie wiem, jaka jest śmierć,
ale wiem, co mnie czeka w waszym obozie. Powiedzcie to waszemu panu.
Yar. gdyż to był on, odpowiedział.
— Retlich nie jest już naszym panem. Nie ma już panów. Wszyscy są równi. Jesteśmy
zbuntowani. Uciekliśmy z Ruben. Musicie nam wydać małą, śniadą dziewczynkę w złotej
sukience.
— Jeśli jesteście zbuntowani przeciw Retlichowi, jesteście naszymi sprzymierzeńcami,
witam was jak przyjaciół.
— I ja myślę, że będzie dla was lepiej, gdy się z nami połączycie — odpowiedział Yar.
Połączenie nastąpiło istotnie jeszcze tego wieczoru. Gromadkę naszych przyjaciół
ogarnęła radość i podniecenie. Rubenici postanowili zamieszkać w hotelu, gdyż był to
jedyny budynek w mieście posiadający światło i opał. Zaczynały się chłody jesienne, i
pierwszą noc rubenici spędzili w jednej sali z dotychczasowymi mieszkańcami
Warszawy.
— Nareszcie nie będziemy sami! Nareszcie życie będzie miało sens i urok! — krzyczał
Pankhurst.
W Sali Pompejańskiej rozłożono materace i Yar rozkazał wszystkim iść spać.
Gdy profesor Pankhurst chciał wyjść z hotelu, zatrzymała go straż rubenicka.
— Jak to? — zawołał — przecież już obalono tyranię Retlicha. przecież jesteśmy wolni!
— Tak jest, obywatelu — odpowiedział strażnik — ale nikomu nie wolno bez specjalnej
przepustki wychodzić na dwór. Jesteście wolni, ale na razie jesteście pod aresztem.
Profesor Pankhurst próbował wywalczyć możność sypiania w oddzielnych pokojach,
ale w końcu zgodził się, nie chcąc drażnić przywódcy rubenitów, który twierdził, że teraz
zapanowała równość na świecie i że ci, których drażni zapach czy chrapanie we wspólnej
sypialni, są zdrajcami tej równości.
— Wszyscy muszą mieć to samo — twierdził Yar i kazał sobie rozłożyć dwa materace,
gdyż jako przywódca musiał lepiej wypocząć niż inni, aby mieć potrzebną energię do
sprawowania władzy.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
W KTÓRYM POZNAJEMY ROZKOSZE JAPOŃSKIEGO RAJU I ZOSTAWIAMY BIEDNEGO
SZWALBĘ NA GRUZACH HOTELU EUROPEJSKIEGO
Profesor Pankhurst, miss Walker i Szwalba sympatyzowali teoretycznie ze
zbuntowanymi rubenitami, ale życie praktyczne wydawało im się w nowych warunkach
koszmarem nie mniejszym niż obozy w Ruben. Yar zaprowadził system wspólnego
jedzenia i spania. Nikt nie miał się prawa oddalać samowolnie. Sala Pompejańska
przesiąknięta była już po pierwszej nocy ciężkim zapachem łoju i zgniłych tłuszczy. Yar
zabronił otwierać okna. Zaprowadził również system wzajemnego kontrolowania,
zaczerpnięty od Retlicha. Każde wykroczenie przeciw wspólnocie było karane. Rubenici
pilnowali się wzajemnie i wszyscy solidarnie pilnowali Pankhursta i Szwalby. Yar
rozkazał, aby każdy, kto zauważy coś podejrzanego, pisał o tym kartkę i przyklejał ją w
nocy do ściany. Był to rodzaj ściennej gazety. Już po dwu dniach wszystkie ściany hotelu
były wytapetowane donosami. Powietrze było ciężkie, gdyż rubenici okazywali wyraźną
niechęć do kanalizacji, aczkolwiek Yar agitował, aby w innych dziedzinach techniki
rozpocząć wielkie prace. — Musimy doścignąć Retlicha, a nawet go prześcignąć. Musimy
mieć te wszystkie rzeczy, z których w Ruben wolno było korzystać niszczycielom i
Retlichowi — powiedział Yar na specjalnie zwołanym wiecu. Profesor Pankhurst jako siła
fachowa miał zająć się fabrykacją armat, Niebieskich Promieni i samolotów, aby w razie
pościgu Retlicha można było mu przeciwstawić równą siłę. Próżno profesor Pankhurst
tłumaczył, że nie potrafi w obecnych warunkach wyprodukować tych wszystkich maszyn
i narzędzi śmiercionośnych. Yar przydzielił do osoby Pankhursta specjalnego dyżurnego,
który miał kontrolować postępy prac profesora. Szwalba już dwukrotnie był aresztowany
za zbyt długie przesiadywanie w ubikacji, gdzie, jak się okazało, czytał książki o treści
wrogiej idei wspólnego życia. Jedynie Chomiak w nowych warunkach czuł się
wyśmienicie. Jak wiadomo, rubenici nie znali żadnej ze sztuk, gdyż w Ruben zakazane
było obcowanie z tak zwanym „zgniłym pięknem”. Nie wolno im było również patrzeć w
niebo. Teraz zakazy te zostały zburzone. Chomiak był duchowym przewodnikiem. On to
wyjaśniał układy gwiazd na pogodnym niebie jesiennym i plótł przy tym brednie, od
których biedny Pankhurst dostawał ciężkiej migreny. Chomiak był również nadwornym
artystą zbuntowanego ludu rubenitów. Wygrywał na małej harmonijce dwie melodie,
które umiał jako tako fałszować. Ulubioną pieśnią stała się „Wołga, Wołga, mat’
rodnaja…” i piosenka „Do ciebie płyną te rzewne tony…” Miss Walker została
przydzielona do brygady rubenitek, gdyż trzeba dodać, że część dziewcząt uciekła z
Ruben, idąc wiernie za zbuntowanymi rubenitami. Miss Walker była bezpieczna o tyle,
że rubenici nie mieli czasu na amory i pozostawiali w spokoju zbyt wysoką, jak na ich
gust, i chudą Angielkę. Rubenitki zajęte były równie uciążliwą pracą. Yar wydał rozkaz,
aby każdy rubenita i każda rubenitka pracowali możliwie jak najwięcej. Ponieważ jednak
Lapończycy należą do narodów ponurych i leniwych, każdy rubenita miał przydzielonego
innego rubenitę, aby go pilnował w czasie roboty. Nazajutrz role się zmieniały, i
pilnujący pracował pod dozorem. Było paru rubenitów, którzy pracowali bez dozoru i bez
ograniczenia liczby godzin. Ci mieli jakieś specjalne nazwy w języku lapońskim i
dostawali większe porcje mydła, oczywiście nie do mycia się, gdyż Lapończycy brud
uważają za przywilej narodowy, ale do jedzenia. Wieczorem rubenici, zmęczeni
szpiegowaniem się i pracą, wracali do domu, ale przed zaśnięciem musieli jeszcze
wysłuchiwać przemówień Yara lub jego pomocników, chwalących niezwykłe tryumfy
wspaniałego narodu lapońskiego. Prace rubenitów polegały przeważnie na wytwarzaniu
przedmiotów, które zostały przez nich samych zniszczone. Tak więc zniszczono most na
Wiśle, aby zbudować nowy „gigantyczny most, jakiego świat nie znał przed epoką
rubenitów”, jak pracę tę nazwał w swym przemówieniu Yar. Profesor Pankhurst, któremu
kazano wykonać projekt tego mostu, prosił o parę dni, aby zapoznać się z nową dla
niego dziedziną. Przydzielony do pilnowania profesora rubenita nie zgodził się na
zwłokę, i profesor został oskarżony o sabotowanie prac rubenickich.
— Jeśli zaprojektuję most byle jak, i most się zawali, zginie wielu ludzi, i ja zostanę
również ukarany — tłumaczył Pankhurst, ale rozumowanie jego nazwano „logiką starych
mostów” i zmniejszono mu rację żywnościową.
Władza lapońska miała w ten sposób zawsze rację, a przeciwnicy musieli się zadowolić
„racją zmniejszoną”. Pankhursta zamknięto w suterynach hotelowych, które przerobiono
na więzienie. Zastał tam wcześniej już uwięzionego Szwalbę. Profesor stwierdził nie bez
goryczy, że liczba ludzi na świecie zmalała, ale nie do tego stopnia, aby się nie znalazł
ktoś, kto potrafi zmieniać piwnice na więzienia.
— Od czasu wytracenia ludzkości jestem jedenasty raz aresztowany. Siedem razy w
Ruben i cztery tu pod władzą Lapończyków. Czasem ma się wrażenie, że gdyby na
świecie pozostało tylko dwu ludzi, i wtedy jeden byłby dozorcą więziennym albo
szpiegiem. Ostatecznie dwaj pierwsi ludzie, Kain i Abel, zaczęli swą karierę od
szpiegowania i morderstwa. Abel szpiegował, czy dymy modlitewne Kaina idą do nieba
czy też snują się po ziemi, a Kain rozwalił mu za to łeb maczugą. Cóż dobrego mogło
wyniknąć z takiego początku? — takie retoryczne pytania zadawał sobie Pankhurst, a
zgnębiony Szwalba ze smutkiem potakiwał profesorowi.
— Nie ponosimy winy za to, co się dzieje — rzekł po długim milczeniu były subiekt
księgarski. — Nie potrafilibyśmy się przeciwstawić brutalnej sile Retlicha ani sile
Lapończyków. Sprawa Ziny jest tego wymownym przykładem. Oddaliśmy ją bez wahania
w ręce Lapończyków. Jesteśmy niepotrzebni, i nie ma dla nas miejsca, chyba w
więzieniu. Nie potrafimy się zżyć ani z rubenitami retlichowskimi, ani z naszymi nowymi
panami. Chomiak doskonale daje sobie radę. A przecież nie chodzi tylko o komfort,
czystość, swobodę osobistą i zainteresowania kulturalne. Czasami mam wrażenie, że nie
jestem pracującym inteligentem, ale jemiołą. Jemioła czuje się dobrze na drzewie
okrytym liśćmi, a na gołym pniu usycha.
— Idź pan do stu diabłów ze swoją jemiołą — zirytował się Pankhurst — nie jesteśmy
pasożytami, ale kwiatem tego drzewa, do którego zachciało się panu porównywać
ludzkość. Po prostu żyjemy w czasach, gdy panuje moda na drągi. Drzewa są
niepotrzebne. Drzewa kwitnące i okryte liśćmi stały się niemodne. Zostały tylko pałki,
parkany obozów i sztachety. Ta pałka, którą nam rozbijają nosy, to także przecież jest
drzewo, ale to drzewo nie ma ani korzeni, ani liści.
— Nie ma, ale rozmnaża się i trwa nieprzerwanie. Czy pan nie sądzi, że rubenici
zawsze są tylko rubenitami, bez względu na to, kto ich musztruje? Zawsze będą
niszczyciele w rodzaju Emericha i Ostiejenki, o których pan mi tyle opowiadał, zawsze
będą tacy jak Retlich czy Yar, a my będziemy jak te jemioły.
— Jeśli pan mi nie da wreszcie spokoju z tą jemiołą, będę zmuszony zerwać z panem
wszelkie stosunki osobiste. Jemiołę u nas w Anglii wiesza się na suficie, i wolno się pod
nią całować. Gdyby tu była jemioła, mógłby pan z tego skorzystać i pocałować mnie. Nie
powiem gdzie, gdyż jestem doktorem honoris causa i profesorem zwyczajnym, ale może
się pan domyślić. Twierdzi pan, że ludzie nie są sobie równi. Dzieli pan świat na
Morloków i świetlane istoty, które urodziły się tylko po to, aby czytać Prousta,
deklamować „Statek pijany” Rimbauda, wzruszać się fruwającymi po niebie Żydami,
których maluje Chagall. Wszystko to, co się dzieje na świecie, nie jest wcale takie
dziwne ani skomplikowane. Jestem fizykiem i muszę przyznać, że za bardzo się
pospieszyliśmy. Stworzyliśmy technikę zbyt potężną, wyprzedziliśmy za bardzo naukę o
człowieku. Medycyna, biologia, psychologia są dopiero w powijakach. Dzikie plemiona
opanowały technikę współczesną. Byle mętny kapłan barbarzyńskich obrządków, byle
szaman może się stać władcą precyzyjnych maszyn. Czasy nasze miały za dużo i za
mało demokracji. Zbyt utrudnialiśmy pewnej części społeczeństwa prawidłowy start i
zbyt łatwo dopuszczaliśmy innych ludzi do kierowania biegiem wypadków. Dzieje
ludzkości odbywały się po ciemku, na chybił trafił. Nauczono nas prowadzić motory i
panować nad skomplikowanymi maszynami, ale czy posiadaliśmy wiedzę o kierowaniu
nierównie bardziej skomplikowanymi maszynami ludzkimi? Kompleksy, kompleksiki,
urazy psychiczne, hormony i gruczoły sekretne tworzyły historię świata. Tak, panie
Szwalba. A pan wciąż trzyma się swojej głupiej jemioły.
Rozważania filozoficzne naszych dwu uwięzionych intelektualistów przerwał jakiś hałas
dobiegający z zewnątrz. Usłyszeli głos któregoś z Lapończyków i płacz kobiecy.
Pankhurst poznał ten płacz. Przypomniał sobie pewien spacer po Łazienkach w
swobodnych i pogodnych czasach, gdy świat wypełniony był intymnymi sprawami i
uczuciami. To miss Walker płakała, zamknięta za jakieś przewinienie przeciw
zbiorowości i władzy Yara. Pankhurst dość szybko zdołał porozumieć się za pomocą
stukania z nowym więźniem. Miss Walker ucieszyła się niezmiernie, że znajduje się tak
blisko swego ukochanego. Wolała to niż wolność w świecie rubenitów. W podziemiach
Hotelu Europejskiego, gdzie więzieni byli nasi przyjaciele, dawniej była sala bilardowa.
Stały tam jeszcze automaty do gry w bilard z „grzybkami” i maszynki do gry w
mechanicznego hokeja. Obaj więźniowie wypełniali puste dni swej izolacji grą w szachy,
bilardem i prztykaniem metalowych kulek hokeja. Doszli do takiej wprawy, że grali po
ciemku, a raczej w nikłym blasku światła przesączającego się przez małe wysoko
umieszczone okienka. Pankhurst poświęcał prócz tego parę godzin dziennie na rozmowy
za pomocą pukania. Spowiadał się miss Walker ze swych zmartwień, obaw i niepokojów,
a mozolna funkcja pukania odbierała tym zwierzeniom wszelką zbyteczną ozdobność.
Gdyby ludzkość przez parę ostatnich wieków porozumiewała się w ten sposób, kto wie,
czy świat nie poszedłby zupełnie innymi drogami. Nie można pukając przez ścianę
uprawiać demagogii, nie można oszołomić rozmówcy potokiem wartko płynących słów.
Myśl śledzi wolno, litera za literą, każde wypukane zdanie.
— Jesteśmy we władzy dzikich. Lapończycy i rubenici są nam niechętni i trudno nam
żyć w ich władzy. Musimy jednak przetrwać działając, broniąc ustawicznie naszej
postawy życiowej. Każdy krok naprzód, każde pozytywne osiągnięcie będzie zbliżało ich
do nas. Kiedyś wreszcie zwycięski postęp wiedzy podźwignie ludzkość do poziomu
współdziałania. Skończą się walki rasowe czy klasowe. Siłą rozumu pokonane konflikty
pozwolą na wychowanie nowej ludzkości wolnej od uczuć nienawiści. Epoka lodowa
zmusiła nagie i bezbronne zwierzę ludzkie do wytężonej pracy mózgu. Obecnie żyjemy
w epoce lodowej serc. Musimy przetrwać tę epokę, zachowując umysł nie zatruty
namiętnościami i serca nie zmrożone chłodem — pukał profesor.
— Gdyby Hitler lub Mussolini musieli wypukiwać swe mowy, z pewnością mieliby
niewielu zwolenników — wypukała miss Walker w odpowiedzi na charakterystykę
sytuacji wypukaną przez Pankhursta, ale Szwalba nie podzielał jej zdania.
— Pukanie pana jest typowym biciem palcem w ścianę. Nasza sytuacja jest dość
żałosna, tak będzie zawsze. Wiem z opowiadań miss Walker, że ocalał pan tylko dzięki
energii asystentki pana. Nie myślał pan o samoobronie, ale jedynie o stwierdzeniu
prawdziwości swej hipotezy naukowej. Wobec Niebieskich Promieni zachował się pan tak
samo, jak się pan zachowa wobec każdego niebezpieczeństwa. Będzie pan myślał, a nie
będzie pan działał! Światem będą rządzić ci, co działają, a naszą sprawą jest bronić
swego prawa do myśli. Czyż nie wszystko jedno, kto właściwie rządzi i w imię czego, jeśli
będą biblioteki, sale koncertowe i laboratoria? Twórczość nie da się na dłuższą metę
zatamować, a póki będzie istniała twórczość, życie będzie miało wszelkie barwy i uroki.
— Jest pan jak krowa — odpowiedział na to Szwalbie Pankhurst. — Nie rozwija się pan.
Pozwoli się pan doić byle komu i będziesz pan zawsze przeżuwał swe myśli jak trawę.
— Zgadzam się z Huxleyem, że wszystko jedno, kto będzie rządził Anglią, jeśli tylko
pozostawi nam swobodę myśli i słowa.
— Czuję, że pan znowu wraca do jemioły. Znowu pan zacznie dowodzić, że jesteśmy
niepotrzebni światu i że powinniśmy żyć obok, izolując się od ludzi władzy. Taki stosunek
do życia to chęć uniknięcia konfliktu, chęć zrzucenia z siebie odpowiedzialności. Ludzie
są źli, zawsze zwyciężać będzie siła, więc po co się fatygować? Czy nie lepiej czytać
powieści i rozpływać się w lirycznych marzeniach pod ciepłą kołdrą? I ja kiedyś
rozumowałem podobnie, ale parę ostatnich miesięcy zmieniło mnie. Nonsensem jest
pracować naukowo, jeśli wyniki mojej pracy maja wielcy awanturnicy obrócić przeciw
mnie i mnie podobnym. Musimy wyjść z bibliotek i laboratoriów i walczyć o nową
ludzkość.
— Teraz już jest za późno. Do kogo pan to mówi? Czy pan zapomniał, że nie ma nikogo
na świecie, nikogo prócz gwałtownych i ciemnych rubenitów i Lapończyków, którzy nas
zamknęli w starych salach bilardowych i klozetach dawnego Hotelu Europejskiego?
Niezależna inteligencja wyginęła, i nie sądzę, aby Chomiak albo ta mała kabotynka Zina
byli pierwszymi twórcami nowej kultury.
Dyskusja ta została nagle przerwana w sposób brutalny i niespodziewany. Do suteryn
hotelowych wszedł Yar z trzema Lapończykami. Wypuszczono miss Walker i
wyprowadzono wszystkich więźniów na górę.
— Otrzymaliśmy wiadomości, że do miasta zbliża się Retlich z rubenitami, którzy mu
zostali wierni. Retlich jest uzbrojony i jedzie tu na ogromnym tanku, przed którym nie
zdołamy uciec. Musimy stoczyć walkę i dajemy wam teraz możność zmazania dawnych
win własną krwią lub krwią wrogich rubenitów. Dostaniecie karabiny i będziecie bronili
wejścia do hotelu od strony południowej. Każda próba zdrady będzie natychmiast
ukarana. Abyście wiedzieli, co was czeka, pozwalamy wam być przy egzekucji dwu
Lapończyków oskarżonych o sprzyjanie Retlichowi.
Szwalba i Pankhurst dostali broń i stanęli w szeregu Lapończyków na placu
egzekucyjnym. Procedura lapońska była dość skomplikowana. Posadzeni o sprzyjanie
Retlichowi byli dwaj Lapończycy, których wpływy zagrażały władzy Yara. Podobno obaj
oskarżeni wyrażali obawy, czy aby Yar nie przejął pewnych cech retlichowskich i upojony
władzą, nie przeciążał biurokracją i terrorem życia kolektywnego. Byli oni zwolennikami
ekspansji na zewnątrz i dążyli do zbuntowania rubenitów pozostałych w Ruben przy
Retlichu. Yar był zwolennikiem izolacji od reszty świata i nie zamierzał popierać
ekspansji idei lapońskich na zagranicę. Obecnie oskarżonym stawiano zarzut
porozumiewania się z Retlichem za pomocą radia i dowodzono, że planowali oni zamach
na Yara. Za zabicie wodza Lapończyków mieli dostać od Retlicha dwanaście kilo mydła,
gdyż, jak wiadomo, mydło jest największym przysmakiem lapońskim. Najdziwniejsze
było, że oskarżeni, którzy dzielnie walczyli wraz z Yarem przeciw Retlichowi i wcale nie
wyglądali na ludzi tchórzliwych, przyznali się do wszystkich zarzucanych im zbrodni.
Zeznawali klęcząc przed Yarem i zamiast obrony wygłaszali samooskarżenia przerywane
hymnami pochwalnymi na cześć wielkiego i potężnego Yara. Zarzucano im, że byli
płatnymi agentami Emericha i Ostiejenki i że otrzymywali od nich listy za pomocą gołębi
pocztowych. Ten zarzut wydawał się już zupełnie absurdalny, gdyż wszyscy wiedzieli, że
Emerich i Ostiejenko nie żyją i że na świecie już od dawna nie ma żadnych ptaków, a
więc i gołębi pocztowych. Oskarżeni potwierdzili jednak te zarzuty, dodając, że Emerich i
Ostiejenko żyją wcieleni w krasnoludki pod ziemią, a gołębie latają wyłącznie w nocy,
więc nikt ich nie mógł widzieć, wobec czego dopraszają się kary śmierci dla siebie i dla
gołębi. Pankhurst nie mógł zrozumieć przebiegu procesu. Możliwe było, że oskarżeni byli
doprowadzeni do obłędu torturami, w których naród lapoński ma niewyczerpaną
pomysłowość. Szwalba zwrócił uwagę profesorowi, że możliwe jest również inne
wytłumaczenie tego dziwnego procesu. Ponieważ wszyscy Lapończycy są do siebie
podobni ja dwie krople wody, przed sądem mogli zeznawać zupełnie inni Lapończycy, a
prawdziwi oskarżeni mogli być już dawno zabici. Ale i to wydawało się
nieprawdopodobne, gdyż natychmiast po procesie, który odbył się publicznie na placu
przed hotelem, nastąpiła egzekucja, i skazani padli pod kulami plutonu egzekucyjnego,
wznosząc okrzyki na cześć Yara. Ledwie przebrzmiał huk wystrzałów, gdy na plac wpadł
zdyszany Lapończyk.
— Idzie!… Idzie!… Od strony Powiśla ulica Karową jedzie ogromny tank otoczony
zbrojnymi rubenitami!
Istotnie, widać było, jak z pochyle opadającej ku Wiśle ulicy Karowej wyłania się
ogromny szary zwierz, a raczej olbrzymi głaz, toczący się pod górę wbrew prawom
natury. Szwalba i Pankhurst stojąc na straży przed hotelem pierwsi zobaczyli zbliżający
się oddział Retlicha. Szwalba wystrzelił na alarm z karabinu. Był to pierwszy strzał w
jego życiu. Zasady, którym był wierny, nie pozwalały mu skierować lufy karabinu w
stronę zbliżającego się nieprzyjaciela. Szwalba strzelił w górę. Pankhurst natomiast w
nerwowym pośpiechu strzelił w stronę zbliżającego się tanku.
— Co pan wyrabia? — spytał Szwalba. — Przecież pan może kogoś zabić, tam są
ludzie.
Pankhurst nie miał czasu odpowiedzieć na to pytanie, gdyż grad kul obsypał ich
tynkiem i gruzem. Musieli się cofnąć za węgieł. Strzelanina rozpoczęła się na dobre.
Tank Retlicha uzbrojony był w działko małokalibrowe i dwa karabiny maszynowe.
Lapończycy mieli też parę karabinów maszynowych i sporo ręcznych granatów, które
wybuchały, nie czyniąc szkody powoli i nieuchronnie zbliżającej się ruchomej fortecy.
Szwalba i Pankhurst cofnęli się do hallu, nie wiedząc, co mają robić. Yar nie wydał im
żadnych nowych rozkazów, widocznie zapomniał o dwu byłych więźniach, a może w
ogóle nie brał ich w rachubę w swoich planach strategicznych. Co gorsza, kule z obu
stron waliły w naszych przyjaciół.
— Mam wrażenie, że najlepiej zrobimy wracając do naszego więzienia. I tak ci, którzy
zwyciężą, wsadzą nas tam z powrotem. W suterynach będziemy przynajmniej
bezpieczni. Nie rozumiem pańskiego animuszu wojennego. Przecież jest nam obojętne,
która strona zwycięży. Nie będzie nam gorzej pod Retlichem ani lepiej pod Yarem —
biadał Szwalba, łażąc z kąta w kąt i niezdarnie wlokąc za sobą karabin.
Niespodziewanie do dyskusji wmieszał się Chomiak. którego z narażeniem własnego
życia przeprowadziła przez ostrzeliwany plac mi Walker. Chomiak był ranny w rękę. Miss
Walker zajęła się tą pierwszą ofiarą walczących ze sobą dwu rodzajów Japońskiego
narodu.
— Tu nie ma co, za przeproszeniem, wahać się ani nie ma co mędrkować. Trzeba walić
tych sukinsynów retlichowskich, te zakały rodzaju ludzkiego. Patrz pan, panie Szwalba,
jak mi rozcharatali, za przeproszeniem, całą rękę…
W dyskusji, którą prowadziła gromadka naszych przyjaciół, głos zabrała wreszcie miss
Walker, niepomna dawnych uraz i opatrująca starannie ranę Chomiaka.
— Chomiak nie jest obiektywny. Jeśli mamy zdecydować, po której stronie staniemy,
musimy zdobyć się na obiektywizm. Chomiaka ranili rubenici, i to niewątpliwie zabarwiło
jego uczucia. Pan Szwalba doznał wszystkich przykrości władzy Yara, ale nie zna
okropności władzy Retlicha. Tylko mnie i profesora jednakowo gnębili zarówno rubenici,
jak i zbuntowani przeciw nim zwolennicy Yara.
— Tak — odpowiedział Pankhurst — sytuacja nasza nie jest łatwa. Po obu stronach
walczą ludzie ciemni. Retlich potrafił wmówić rubenitom, którzy przy nim pozostali, że
walczą przeciw zgrai burzycieli rozwalających dawne i święte prawa, Retlich potrafił ich
natchnąć mętnym mistycyzmem zoologicznym. Pewni są, że należą do gatunku
władczego, że świat powinien należeć do nich, i nie widzą, że ich przeciwnicy to zupełnie
tacy sami ludzie, że to ich bracia rodzeni. Yar działa ożywiony ideą niewątpliwie
szlachetniejszą. Idea równości i sprawiedliwości społecznej jest nam bliższa, ale nie
możemy udawać, że nie widzimy, jak metody działania są w obu przypadkach podobne,
jak niewiele zostaje w życiu z programu Yara, jak ciężka jest władza obu tyranii. Glob
ziemski jest we władzy dwu dzikich plemion. Retlich wyniszczył inteligencję, twórczość i
wolność osobistą. Zachował tylko gromadę surowych i ponurych żołnierzy. Ale czy tego
samego nie robi Yar? Co powinniśmy począć? Oczywiście, najlepiej byłoby, gdybyśmy
zdobyli władzę, a raczej gdybyśmy potrafili przekonać obie strony, że wyniszczony świat
powinien być odbudowany na innych zupełnie zasadach. Światem powinna rządzić nie
demagogia, polityka i terror, ale nauka…
— No to niech pan znajdzie, za przeproszeniem, naukowy środek na to, żeby ci dranie
przestali strzelać — przerwał Chomiak.
— Nie mam żadnej możności działania, na to trzeba lat pracy organizacyjnej, trzeba
pokoleń wychowanych nie przez kabotynów podniecających tłumy do nienawiści, ale
przez ludzi wierzących w postęp wiedzy, w przyrodzony człowiekowi głód doskonałości.
Człowiek jest do… Zdaje się, że Pankhurst chciał powiedzieć, że człowiek jest dobry, ale
nie skończył tego słowa. Do hallu wpadł granat ręczny i jeden z odłamków urwał byłemu
profesorowi byłego uniwersytetu w byłym Edynburgu prawe ucho. Byłe ucho leżało
żałośnie na kamiennej posadzce, a przestraszona miss Walker rzuciła się na ratunek
Pankhurstowi. Rana, na szczęście, okazała się niegroźna.
— Gdy stracę i lewe ucho, może nareszcie będę mógł być obiektywny — rzekł
Pankhurst nie tracąc humoru.
— Musimy zejść do podziemi, tu w każdej chwili może nas spotkać jakaś nowa
przykrość — energicznie powiedziała miss Walker.
Tymczasem, mimo że wieczór nadchodził, walka trwała z nie słabnącą siłą. Tank
Retlicha stał u wylotu placu i prażył Lapończyków. Retlich przygotowywał się, widać, do
generalnego ataku. Istotnie, gromadka naszych przyjaciół, obserwująca przez
zakratowane okienko suteryny przebieg walki, ujrzała, jak wielka ruchoma forteca
powoli wtoczyła się na środek placu. Gasnące promienie jesiennego słońca czerwonym
blaskiem oświetlały tę scenę. W otwartym tanku stał Retlich w masce gazowej na twarzy
i w wieńcu laurowym na czole. Obie strony przestały strzelać, i widać było, że nadchodzi
ostatni akt krwawego widowiska. Na środku placu stała gromada Lapończyków
otaczająca półnagiego, skórami tylko na biodrach okrytego Yara. Nagi tors wodza
Lapończyków lśnił potem, który zachód słońca upodabniał do krwi. Gdy tank zbliżył się
do gromady Lapończyków, nagle Yar podbiegł do wodza rubenitów i jednym ciosem
maczugi zwalił na ziemię twórcę nowej ludzkości. Obserwatorzy, ukryci w podziemiach
Hotelu Europejskiego, nie słyszeli żadnych słów ani żadnego hałasu. Widzieli tylko, jak
niespodziewanie zwycięstwo zostało wydarte rubenitom. Retlich leżał na środku placu w
kałuży krwi. Biała toga, maska gazowa i wieniec laurowy czyniły ciało Retlicha podobne
do jakiegoś zestrzelonego w locie straszliwego gadoptaka. Yar pochylił się nad
pokonanym wrogiem, zdjął wieniec z głowy zabitego, przyozdobił nim skronie i wszedł
na tank rubenicki. Zarówno pokonani rubenici, jak wierni Lapończycy padli na ziemię.
Yar wygłaszał jakąś mowę. Widać było tylko gesty, rzuty ramion i szeroko otwarte usta
nowego władcy świata.
Tank ruszył. Był to teraz pochód tryumfalny. Za tankiem szli rozbrojeni i otoczeni przez
Lapończyków pokonani rubenici. Na samym szczycie tanku obok Yara stała mała
kabotynka Zina, wdzięcząc się i wymachując tamburynem. Powoli pochód skręcił w ulicę
Królewską i znikł z oczu pozostałej w suterynach gromadki naszych przyjaciół.
— Nie ma co, trzeba iść z nimi — rzekł Chomiak wstając i biorąc do zdrowej ręki
porzucony karabin. — Nie zostaniemy tu chyba znowu sami, aby się kwasić, za
przeproszeniem, we własnym sosie. Serwus, panie Szwalba, bo jak pana znam, to pan tu
pozostanie, aż do zafajdanej śmierci.
Po wyjściu Chomiaka zapanowało długie milczenie. Wreszcie pierwszy odezwał się
profesor.
— Wielka i krwawa komedia Retlicha skończyła się. Nowy Noe zginął z rąk nowego
Chama. Plan jego nie powiódł się. Te resztki człowieczeństwa, które zostały, zarażone są
wszystkimi chorobami i potęgami dawnej ludzkości. Znowu ludzie będą patrzyli w
gwiazdy, znowu będą szukali upojenia w słowie, barwie i dźwięku. Znowu myśl twórcza
zacznie budować wielki gmach wiedzy. Nie wolno nam tu pozostać. Musimy być tam,
gdzie się buduje świat, jakkolwiek nam było ciężko pod władzą przemocy i w upodleniu,
które sprowadza na nas strach przed człowiekiem. Okrucieństwo mija, gdy konflikty
tracą na sile. Musimy przetrwać epokę zamętu i nienawiści. Musimy być tam, gdzie
toczy się walka o obraz przyszłego świata, i musimy się starać, aby nasz wpływ
hamował dzikość i aby wiedza nasza zdolna była przeciwstawić się ciemnocie. Chodźmy,
moja droga — skończył swe emfatyczne przemówienie Pankhurst, zwracając się z
niespodziewaną czułością do miss Walker.
— Uważaj pan, aby panu nie oberwali drugiego ucha — mruknął niechętnie Szwalba.
Wyszli na ulicę. Było już prawie zupełnie ciemno.
— Trzeba być dla nich bardziej wyrozumiałym — rzekła miss Walker — oni są tacy
młodzi. Cała ludzkość jest jeszcze bardzo dziecinna.
— Młodzi? — odpowiedział Szwalba. — Młodość Retlicha i Yara przypomina mi tę
fałszywą ohydną kokieterię starych kobiet, które zachowały marne sposobiki swej
młodości. Uśmiechy i spojrzenia, skrzywienia warg i zmrużenia oczu, które kiedyś
budziły dreszcz pożądania, a teraz, zalane tłuszczem, robią wrażenie obłąkanych
grymasów. Stare jest to, co robił Retlich, i stare jest to, co robi Yar. Władza, czyn,
działania, wszystko to ma tylko żałosne pozory młodości. A naprawdę jest to odwieczna
żądza władzy, przemocy i okrucieństwa. Uczucia znane już gadom z epoki mezozoicznej.
Oni są tak samo młodzi, jak młody był brontozaurus. Przeznaczenie człowieka, tego
automatu poruszanego zewnętrznymi bodźcami, jest nieznane, ale na pewno ohydne,
jak ohydne jest wszystko, co robi natura. Tylko w niektórych drobnych i tajemnych
sprawach możemy być silniejsi od tyranii natury. Tylko w marzeniu, w oderwaniu się od
rzeczywistości, w odbiciu jej, jak w lustrze, widzimy nagle prawdziwe propozycje i
prawdziwe kształty życia. Bądźcie zdrowi, moi szlachetni przyjaciele. Nie pójdę z wami
służyć żadnym Retlichom ani żadnym Yarom.
— Bądź zdrów, przyjacielu. Wrócimy kiedyś do ciebie. Wierzę, że przyjdą kiedyś czasy,
gdy aeroplany nie będą sunęły po niebie jak stalowe, szare i groźne ptaki zniszczenia.
Aeroplany, panie Szwalba, będą kolorowe. Pomarańczowe, żółte, błękitne i białe. Tak
białe jak gołębica, którą po potopie wysłał Noe z arki.
— Bądźcie zdrowi — rzekł jeszcze raz Szwalba.
Pankhurst i miss Walker zniknęli w mrokach nocy. Księżyc wypłynął z atramentowych
obłoków, Szwalba stał jeszcze długo patrząc na czarne ruiny swego miasta, oblane
srebrną rtęcią księżyca. Tego dnia, gdy zszedł do podziemi swego dawnego więzienia,
wyrył Szwalba na ścianie obraz Retlicha stojącego na tanku w masce gazowej i z
wieńcem laurowym na czole. Trąba maski gazowej i wielkie cielsko tanku przypominało
na nieporadnym rysunku, wykonanym przez byłego subiekta księgarskiego, jakiegoś
jaszczura czy mamuta. Szwalba nie więcej posiadał biegłości w rysunku niż pierwsi
ludzie, którzy pozostawili nam wizerunki ostatnich mamutów. „Kto wie — rzekł do siebie
Szwalba — może kiedyś odnajdą jacyś prawdziwi ludzie ten obraz zwierząt panujących w
naszej epoce?”
Szwalba pozostał sam ze swoimi książkami i dziełami sztuki. Czasem tylko, gdy
spłynęła piękna księżycowa noc na wymarłe miasto, wychodził ze swej jaskini. Stał długo
wychudły i obrosły, z rudą brodą i oczami zaczerwienionymi od czytania starych ksiąg.
Patrzył w niebo, jak gdyby czekał na płynące z daleka kolorowe aeroplany.
KONIEC
POSŁOWIE
W roku 1937 ukazała się nakładem Przeworskiego fantastyczna powieść Słonimskiego
Dwa końce świata, drukowana uprzednio w odcinkach na łamach „Wiadomości
Literackich”. Jej bohater, skromny subiekt księgarski nazwiskiem Szwalba, staje się
dzięki przypadkowi jednym z nielicznych na świecie ludzi, którym dane jest przetrwać
zagładę, zgotowaną ludzkości przez niejakiego Retlicha (anagram nazwiska Hitlera).
Ofiarą wysyłanych przez Retlicha promieni padają istoty żywe, świat rzeczy martwych
pozostaje nie naruszony. Szwalba snuje się po ocalałej i bezludnej Warszawie,
zaopatruje się u braci Pakulskich, nocuje w hotelu Europejskim itp.
Swego rodzaju curiosum stanowiła okładka Dwóch końców świata, dzieło głośnego
podówczas tandemu grafików Lewitt–Him. Przedstawia ona plac Piłsudskiego (dziś
Zwycięstwa) i leżącego na żółtej kanapie pośrodku tego placu Szwalbę (element
umowny, graficzny), a dalej upiornie realistyczną fasadę wyburzonego hotelu
Europejskiego na tle bardzo wysokiego i błękitnego nieba, widocznego również poprzez
czeluście wypalonych okien. Przed hotelem — dziwne i niepokojące drzewa, a w głębi
ruina domu Krakowskie Przedmieście 40, gdzie przed wojną mieściła się redakcja
„Kuriera Warszawskiego” (róg Karowej, dziś skwerek z pomnikiem Prusa). Otóż ten
fotomontaż, będący wizją zagłady miasta całkiem różną od wizji Słonimskiego i
zdumiewająco wobec autora niesubordynowaną, utkwił w mojej młodzieńczej wyobraźni
z niesłychaną wręcz siłą i prześladował mnie, ilekroć pojawiałem się na placu choćby po
to, ażeby przyjrzeć się zmianie warty. Po latach, gdy obraz ten stał się rzeczywistością,
przyjąłem go jako coś najzupełniej oczywistego i nieuchronnego, coś, o czym wiedziałem
z góry, i to od dawna…
Po wojnie, kiedy Dwa końce świata znowu trafiły do moich rąk, uznałem, już bez tego
rodzaju skojarzeń, że przeżytego przez ludzkość horroru nie jest w stanie oddać żadna
literacka metafora. Dopiero ostatnio, przy kolejnej lekturze powieści, przeszło w pół
wieku po jej napisaniu i w kilkanaście lat po śmierci autora, zdałem sobie sprawę z
ponadczasowych wartości Dwóch końców świata i uderzającej charakterystyczności tego
zapomnianego utworu dla pisarskiego dorobku Antoniego Słonimskiego.
W roku 1937 znajdował się Słonimski u szczytu swej świetnej literackiej kariery.
Największą poczytnością cieszyły się oczywiście jego „Kroniki Tygodniowe”, które
stanowiły źródło inspiracji dla postępowej* inteligencji polskiej — większość czytelników
„Wiadomości Literackich” od nich rozpoczynała lekturę tygodnika. Kroniki te, stanowiące
przedziwny amalgamat niezrównanego dowcipu i z lekka staroświeckiej wzniosłości,
tętniły polityką, najpełniej wyrażając ówczesną postawę Słonimskiego: humanitarysty,
pacyfisty, liberała, nieprzejednanego wroga totalitaryzmów wszelkiej maści. Narastająca
groza hitleryzmu oraz aktywność rodzimych hitlerków wymagały ciągłego sprzeciwu
(„bardzo proszę pamiętać, że ja byłem przeciw!”), pogłębiały uczucie bezsiły i
osamotnienia. Polityka opanowała również poetycką twórczość Słonimskiego (Okno bez
krat — 1935, oraz późniejsze wiersze), ona też wpływała na losy bohaterów jego
komedii. Bohater Lekarza bezdomnego, uczony–humanista, przemyka się między
dwoma pochodami: faszystowskim i komunistycznym, bohaterowie Rodziny szukają na
ganku polskiego dworku ucieczki od dwóch ościennych „rajów”: hitlerowskiego i
sowieckiego. Wyrazem tych właśnie alarmujących nastrojów zagrożenia najcenniejszych
wartości europejskiej cywilizacji miała stać się satyryczna powieść Dwa końce świata*.
Czy się stała? Myślę, że jak na dzieło autora tak popularnego spotkała się z
zastanawiające małym oddźwiękiem. Kilka mniej lub bardziej zdawkowo życzliwych
recenzji, jeden atak prawicowego pisarza („Dwa końce Słonimskiego — Mr. Wiech i Mr.
Wells” pióra Alfreda Łaszowskiego na łamach „Kuriera Porannego”) — oto całe pokłosie
tej książki, nie pozbawionej ważkich, a nawet proroczych treści. Myślę, że przyczyną tak
obojętnej recepcji Dwóch końców świata była wtórność wszystkich niemal elementów
powieści wobec dotychczasowej twórczości jej autora. Było to opowiedzenie
fantastyczno–katastroficznej historii za pomocą znanych czytelnikom Słonimskiego,
głównie z „Kronik Tygodniowych”, wątków i chwytów literackich. Dzisiaj, kiedy ta
twórczość nie brzmi już tak znajomo w naszych uszach, odbieramy dopiero akcję i
znakomite nieraz dygresje tej powieści jak coś świeżego, a nawet nieznanego.
Rzecz dzieje się formalnie w roku 1950, ale ta Warszawa w niczym nie różni się od
Warszawy lat trzydziestych. Ma ona tak bliską pisarzowi atmosferę ulicy Mazowieckiej z
„Ziemiańską”, salonem sztuki i pobliskim zakładem fryzjerskim, w którym królował pan
Stanisław Uliński*. Bohater, subiekt księgarski Henryk Szwalba, jest nikim innym, jak
odpowiednio „uskromnionym” autorem książki: reprezentuje wiarę w te same ideały i
wywodzi się z tego samego rodzinnego gniazda — jego ojciec był lekarzem–
społecznikiem, brat zdradzał od dzieciństwa zamiłowanie do przyrody, zaś mieszkanie
Słonimskich — przepraszam, Szwalbów — mieściło się koło Ogrodu Saskiego, przy ulicy
Niecałej, o krok od placu Marszałka, Ipsu, Zachęty, „Europejskiego” „Bristolu”. Żyje więc
na kartach powieści opisana z sentymentem Warszawa, zaś Piętaszkiem przy
warszawskim Robinsonie jest niejaki pan Chomiak, najbliższy krewny pana Teosia
Piecyka. To logiczne: Słonimski był gorącym entuzjastą Wiecha i nieraz żartobliwie
posługiwał się wymyśloną (czy też podchwyconą) przezeń gwarą. To zaś, że wśród
nielicznych ocalałych Europejczyków znalazł się wybitny angielski fizyk, profesor
Pankhurst wraz z sekretarką miss Walker, daje się wytłumaczyć z łatwością zarówno
kultem, jaki Słonimski żywił dla nauk ścisłych, jak i okolicznością, że był od
najwcześniejszej młodości niezachwianym w swych przekonaniach anglofilem ( w
Kontrmarszu, będącym odpowiedzią na Lewą marsz Majakowskiego, pisał: „Ej, bestio
naga, zegnij kolana: widzisz, jak z wiatru tchem igra brytyjska flaga? Nie sięgniesz jej,
nie chwycisz, wysoko nade mną rozwiana chorągiew z brytyjskim lwem: I am British!”).
Cóż zatem dziwnego, że w powieści, wywodzącej się w jakimś sensie z umiłowanego
przezeń Wellsa, jednym z bohaterów zrobił sławnego fizyka, będącego, rzecz jasna,
Anglikiem?
Dwa końce świata napisane są z talentem, zaś pierwsze rozdziały powieści należą z
pewnością do najwyższych osiągnięć polskiej literatury satyrycznej. Doskonałe są
przemówienia Retlicha do skazanej na zagładę ludzkości, również opis zagłady stanowi
fragment wybornej, wcale nie felietonowej prozy:
„Punktualnie o siódmej ze środka Europy zaczęła się rozchodzić zorza Niebieskich
Promieni… Ginęli ogarnięci panicznym lękiem mieszkańcy Europy, ginęli zaskoczeni
nagłym promieniem śmierci ludzie Ameryki i Azji. Chińczycy pracujący na polach
ryżowych padali w gliniaste kałuże wody, robotnicy japońscy przewracali się na
kolorowe maty jak kręgle zdmuchnięte błękitną kulą ognistą… ginęli Eskimosi w
łodziach…. Zginęły wszystkie okazowe postacie rodzaju ludzkiego z ilustracji w
książkach dziecinnych i encyklopediach. Murzyni z wełniastymi włosami, Indianie z
łukami, Arabowie na wielbłądach. Zginął chłopiec z piekarni, biegnący ulicą z koszem na
głowie, zginął kominiarczyk, tancerka w zwiewnej spódniczce. Zginął poeta w aksamitnej
kurtce, bankier z cygarem i uśmiechnięty kołchoźnik radziecki. Wraz z ludźmi zginęły ich
sny zawiłe i duszne, majaki niewyżytych pragnień. Ziemia stała się w jednej chwili
straszliwie pusta…”
Ale na tej pustej ziemi rozgrywa się dalszy ciąg dramatu. Retlich ginie z rak
wyhodowanego w nienawiści do cywilizacji i kultury „człowieka przyszłości” Yara.
Grupka ocalałych Europejczyków podąża naprzeciw nowym wyzwaniom u boku
dzierżących władzę troglodytów. Szwalba pozostaje w Warszawie ze swoimi książkami i
dziełami sztuki. Jest skazany na samotność w opustoszałym świecie, lecz i w świecie
zamieszkanym przez miliardy ludzi nie był wolny od uczucia osamotnienia. To uczucie,
obok wizji końca jego własnego świata, stanowi pesymistyczne przesłanie ukazującej
mroczną przyszłość powieści Słonimskiego.
Antoni Marianowicz
* Słowo to, obok wielu innych, padło po wojnie ofiarą semantycznej szacherki;
używam tu pojęcia „postępowy” bynajmniej nie w sensie „komunistyczny” lub
„prokomunistyczny”.
* Już po napisaniu tego posłowia natrafiłem na niezmiernie interesujący szkic Pani
Marty Wyki „Koniec świata według Słonimskiego” („Głosy różnych pokoleń”. Znak,
Kraków 1989). Autorka analizuje powieść Słonimskiego na tle katastrofizmów
dwudziestolecia, dochodząc do konkluzji: „Jego prognoza dla cywilizacji poddanej
naciskowi dyktatur i mas była równie dramatyczna jak Witkacowska. choć urodziła się
przecież w innej szkole myślenia”.
* Jeszcze we wczesnych latach osiemdziesiątych (!) prowadził zakład przy ul.
Śniadeckich, którego byłem stałym klientem.