ANTONI SŁONIMSKI
OBECNOŚĆ
FELIETONY 1971–1972
PRUS
Po oczarowaniach prozą Conrada, Tomasza Manna, Prousta, po wędrówkach w
ciemnych labiryntach Kafki wracałem i wracam do Prusa, jak po egzotycznych
podróżach wraca się do domu. „Lalka” istotnie była naszą domową, powieścią. Ignacy
Baliński mówi w swoich wspomnieniach, że gdy wyszła „Lalka”, w postaci doktora
Szumana rozpoznano słynnego z dowcipu doktora Słonimskiego. Ojciec mój przyjaźnił
się z Prusem i Prus u nas bywał. Pamiętam niewysokiego pana w ciemnych okularach,
co w owych czasach nie było tak jak dziś powszechne. Kiedyś gdy przyszedł i ojca nie
zastał, dał mi książką i, powiedział: „Niech to kawaler odda panu doktorowi”. Była to
moja pierwsza i jedyna rozmowa z Prusem. Jak widzimy — dość jednostronna. Prusa
już wtedy czytałem. Gdy miałem lat piętnaście, światopogląd mój nie różnił się od
postawy ideowej Ignacego Rzeckiego. Jak on wierzyłem w Boga i w Napoleona z lekką
przewagą na korzyść tego ostatniego. Snułem marzenia daleko idących zmian na
mapie Europy i mógłbym za pamiętnikiem starego subiekta powtórzyć: „Gdybym to ja
był Panem Bogiem, ale co tam marzyć o tym!” W miarą lat pogłębiał się mój stosunek
do wielkiego pisarza mojej młodości. Gdy zacząłem pisać felietony, nazwałem je na
cześć Prusa ambitnie „Kronikami Tygodniowymi”.
W dwudziestolecie śmierci Prusa, a więc w 1932 roku, „Wiadomości Literackie”,
redagowane przez Grydzewskiego, wydały bogaty numer specjalny. W numerze tym
znaleźć można m. in. nazwiska Jana Lechonia, Janusza Korczaka, Jana Parandowskiego,
Ireny Krzywickiej, Zofii Nałkowskiej, Juliusza Kleinera, Józefa Wittlina, Antoniego
Słonimskiego.
Oto, co wtedy pisałem w tym numerze: „Koledzy moi mówią tu o jego wielkich
dziełach, ja pragnę pomówić o szarej, cotygodniowej działalności Prusa, o »użeraniu
się« z głupotą i złością ludzką, o nie/mordowanej służbie społecznej, od której nie
odrywały go najwyższe loty twórcze.
Wiem, że działo się to wszystko w mrocznych czasach carskiej niewoli, ale Prus
pogodą swego serca rozjaśniał noce i dnie warszawskie. Być może, dlatego dziś
czytając Prusa mam uparte przekonanie, że wtedy było zawsze pogodnie, deszcz nie
padał, a serdelki, o których Prus często wspomina, lepszy miały smak niż dzisiaj (bo
miały). Sprawdzam datę czytanej »Kroniki«, gdyż spotykam dobrze znajome nasze
aktualne sprawy Polski niepodległej. Gdy Prus mówi o konieczności tworzenia bibliotek
gminnych i miejskich, o potrzebie szkół rzemieślniczych, o zwalczaniu gruźlicy, o
obłudzie szowinistów nawołujących do bicia Żydów i sprowadzających do własnych
fabryk Niemców, gdy nawołuje do tworzenia bibliotek szpitalnych, gdy wyszydza
skłonność do blichtru i fałszywej elegancji — i wszystko to właściwie można by
przedrukować prawie bez zmian w dwadzieścia lat po jego śmierci.
Wiemy, że bez społecznej działalności pisarzy świat trwałby w martwocie. Dlatego
dziś Prus jest nam bliższy i droższy od pięknoduchów młodopolskich. Większy był
pisząc o potrzebie kanalizacji w białych dworkach z kolumienkami od głosicieli
nietykalności tych dworków.
Była w tym pisarzu jakaś żarliwa troska o człowieka przyszłości, był jednym z
wielkich wychowawców, mądrym i cierpliwym nauczycielem i nie jego to wina, że miał
gnuśnych i leniwych uczniów. Czyż możemy wiedzieć, które ze słów jego przerodziły
się w cegłę i budulec, a które rozjaśniły tylko na chwilę serca czytelników? Słowa
rozrastają się albo martwieją. A czy dzisiaj znamy moc i zasięg słów, z których
budujemy nasze książki i nasze życie? Pisarze umierają i zmartwychwstają nie raz
jeden. Wracają jak słowa o zmienionym brzmieniu, mimo to przecież przekazywanie
pokoleniom wieści o ludziach, którzy odeszli, a którzy byli nam bliscy, ma swoją
mądrość.”
Oto jak zakończyłem mój felieton pisany w 1932 r.:
„Halo! Czy słyszycie? Powtórzcie znowu za lat pięćdziesiąt, że był taki pisarz Prus,
któregośmy czcili i podziwiali. Jesteśmy pewni, że przeczytacie jego książki z
zadowoleniem. Nie było w nich kłamstwa. Było dużo serca i prawdy. Tu mówi rok 1932.
Halo! Rozmowa skończona? Skończona. Proszę się rozłączyć.”
A ja się nie rozłączyłem. I oto dobry los po latach czterdziestu słowa mojej
młodzieńczej czci dla Bolesława Prusa pozwolił mi przekazać wam osobiście.
CO CHCIAŁBYM PRZEKAZAĆ MŁODYM?
Młody uczony winien być ośmielany do atakowania prawd uznanych. Tak określa
wychowanie naukowców Julian Huxley. Pamiętam, jakie wrażenie w młodości wywarł
na mnie „Katechizm rewolucjonisty” G. B. Shawa, z jakim radosnym podnieceniem
wychodziłem z jego obrazoburczych sztuk lub z jaką uwagą pochylałem głowę nad
stronicami małych tomików „Thinker’s Library”, wczytując się w eseje Bertranda
Russella.
Pierwsze przygody intelektualne, namiętnej spory i radosne odrywanie wspólnych
obszarów myśli, długie nocne spacery po mrocznych ulicach Warszawy, rozświetlonych
obrazami młodzieńczej imaginacji, to nie było wszystko. Cechą młodych umysłów jest
obrona prawd! niepopularnych, ale ten okres buntowniczego sprzeciwu, niezgody na
martwe formy tradycji łączyłem już wtedy z podziwem dla patriotycznej poezji
romantycznej. Niezapomnianym przeżyciem była dla mnie „Dziadów” część trzecia,
żywą radością były i są dla mnie ulubione kartki „Pana Tadeusza”.
Nie zawsze te nurty łączyły się harmonijnie Ale wspominam jako wartości, które
mnie niej zdradziły i które są mi dziś drogie; ciekawość| i chłonność intelektualną oraz
przywiązanie do wszystkiego, co piękne i szlachetne w naszej historii i literaturze.
POPULORUM PROGRESSIO
W latach mojej młodości spór między Kościołem katolickim a postępową inteligencją
polską przybierał nieraz charakter otwartego konfliktu. Kościół uważany był za
podporę kapitalizmu i nieraz, przypomnieć mi to wypada, dawałem wyraz moim
poglądom laicystycznym, zwłaszcza w dyskusjach obyczajowych i społecznych.
Watykan jak bastion zamknięty bramą spiżową separował się całkowicie od
zmieniającego się świata. Z tych pozycji napisana niedawno bardzo inteligentna
książka Tadeusza Brezy „Spiżowa brama” ukazała się, jakby dla ironii, niemal w
przeddzień otwarcia się tej bramy i zaskakujących śmiałością reform wprowadzonych
przez Jana XXIII. Watykan niemal do połowy dwudziestego wieku bronił się przed
otwarciem swojej bramy spiżowej. Ale za bramą czas toczył się wartko. Szybki rozwój
cywilizacji technicznej, a zwłaszcza powstanie środków masowego zniszczenia,
stworzyły sytuację wymagającą przystosowania się człowieka do nowych warunków
życia na ziemi. Na to zagadnienie ekologiczne nieraz zwracała uwagę elita uczonych,
pisarzy i publicystów, w licznych wypowiedziach poprzedzających koniec drugiej wojny
światowej i omawiających konieczność unifikacji i naukowej organizacji świata.
Można by zarzucić encyklice „Populorum progressio” pewną deklaratywność, ale te
same zarzuty postawić by trzeba wszystkim „Deklaracjom Praw Człowieka” i „Celom
wojny”, propagowanym przez ugrupowania postępowe.
Czytając piękny tekst „Populorum progressło” nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że
niektóre sformułowania są mi znane i specjalnie bliskie. H. G. Wells w orędziu
wygłoszonym na zebraniu British Association w 1942 roku mówił: „… my, pracownicy
umysłowi, musimy zdecydować się, czy mamy stać się czymś w rodzaju niewolników
greckich wykonujących rozkazy naszych panów gangsterów i spekulantów, czy też
zajmiemy należne nam miejsce w budowie nowego świata”. W encyklice, w paragrafie
83 czytamy dopełnienie tego wezwania: „Zwracamy się do wszystkich ludzi dobrej woli
świadomych tego, że przez rozwój wiedzie droga do pokoju. Delegaci do instytucji
międzynarodowych, mężowie stanu, publicyści, wychowawcy, wy wszyscy — każdy na
swoim miejscu — jesteście budowniczymi nowego świata”.
Na tym samym posiedzeniu British Association mówił znakomity biolog Joseph
Needham: „Otaczają nas dziś nie tylko zastępy tych świadków w procesie czasu, ale
idą ku nam z tamtego krańca świata mężowie starożytni, mężowie innej barwy skóry,
bracia z krwi naszej składający świadectwo prawdzie o solidarności ludzi”.
W paragrafie 17 encykliki czytamy: „Jako spadkobiercy przeszłych pokoleń i
korzystający z pracy nam współczesnych, mamy zobowiązania wobec wszystkich i nie
mogą nas nie obchodzić ci, którzy po nas przyjdą rozszerzyć krąg rodziny ludzkiej”.
Podobnych, a nawet bliższych jeszcze sformułowań znaleźć by można wiele w
„Populorum progressio” oraz w pismach dawnych i dzisiejszych agnostyków czy
heretyków. Skąd to zbliżenie? Nie należy bowiem zapominać, iż jest ono obustronne.
Upajanie się rozkwitem wiedzy przyrodniczej i cywilizacji technicznej oraz pewnego
rodzaju arogancja naukowa typowa dla początków naszego wieku mija i nawet
powoduje, jak wszelkie samoupojenie, reakcje pesymistyczne. Biologia ukazała
niepojęty uniwersalizm i dynamikę komórki, tego budulca życia organicznego.
Niepokój wzbudziło odkrycie gigantycznych obiektów kosmicznych i świat mimo, a
raczej na skutek pojawienia się nowych technologii staje się coraz bardziej groźnymi
tajemniczy. Wydaje mi się jednak, że to, co zbliża dziś Kościół i postępową myśl laicką,
nie rodzi się z koncepcji światopoglądowych, a raczej ze wzmożonego poczucia
odpowiedzialności za człowieczeństwo zagrożone dziś w samym swoim istnieniu.
WYSPIAŃSKI DZIŚ
Jako początkujący młody poeta spotykałem jego przyjaciół, przyjaźniłem się z jego
modelami. Gdy córkę Wyspiańskiego, piękną panią Chmurską, poznałem u Kadenów w
Rabce, nie bez wzruszenia uświadomiłem sobie, że zostałem przedstawiony
dziewczynce przy piersi znanej mi z pastelu jej ojca. Mieszkanie Boyów na Smolnej, a
potem na Krakowskim zdobił malowany przez Wyspiańskiego portret pani domu.
Siadywałem tam na meblach przez Wyspiańskiego projektowanych. Bardzo były
niewygodne. Opowiadał Boy, że gdy skarżyli się na to, że krzesełka są wąskie i zbyt
spadziste, Wyspiański powiedział: „To umyślnie, żeby goście za długo nie siedzieli”.
Ale siadywaliśmy tam i długo, i często.
Wszystko to wydaje się tak bliskie, ale jakże odległe. Ale to nie tylko czas oddzielił
Wyspiańskiego od mojego pokolenia. Pochodził on z innego romantycznego kraju
uniesień i egzaltacji narodowych, nie przeszedł jak Żeromski od walk o niepodległość
do problematyki zwykłego dnia codziennego w wolnej Polsce. Autor „Przedwiośnia” był
naszym niemal rówieśnikiem — Wyspiański wywodził się z rodu wieszczów. Grały tu
również rolę względy i opory natury formalnej, tak egzażerowane w młodości.
Wersyfikacja Wyspiańskiego była dla nas zbyt młodopolska. Oto, co pisałem w latach
trzydziestych: „Poza »Weselem«, gdzie najzwyczajniejsza mowa przetopiła się właśnie
w najwznioślejszą poezję — często zawodzi górnolotność słownictwa. W »Wyzwoleniu«
nie ma słów szeregowców. Słowo zaczyna się od rangi generała. Na jednej stronicy
»Wyzwolenia« można naliczyć pięćdziesiąt słów o najwyższej pozycji towarzyskiej:
Śmierć, Wolność, Czyn, Zemsta, Bóg, Miłość, Nienawiść”.
Podobnie żartobliwie odczytywaliśmy niektóre aspekty polityczne. W roku 1930
pisałem o „Legionie”: „To, co mówi Rapsod, brzmi dzisiaj po prostu jak Pierwsza
Brygada. I on był w legionach, i on mówi, że nie chce uznania i że rzucił na stos… Gdy
Wyspiański pisał »Legion«, poetyczny był dla niego sam fakt, że stary lazzarone był
legionistą. Dziś wiemy, że nawet mecenas Breiter był w legionach i w tych lepszych,
którym się powiodło… Dziś za wielu mamy legionistów, nie jesteśmy skłonni do
odgrzebywania tych, którzy się nam już nie należą”.
Teatr Wyspiańskiego podlegał fluktuacjom gustów poetyckich, a historia ostatnich lat
kilkudziesięciu coraz nowe stawiała mu pytania. Dziś ulegając modzie udziwniania
ambitni odtwórcy stary, w ich mniemaniu, towar w nowym nam podają opakowaniu.
Reżyser własną indywidualnością przykrywając osobowość autora odbiera dziełom
dawnym wartość dokumentu czasu, „Wesele” wyrwane z epoki i uwspółcześnione
staje się po prostu bezsensem. W braku wielkiego współczesnego repertuaru nagina
się dawną literaturę do wymagań doraźnych. Warto naszym udziwniaczom
przypomnieć skromnie wartości znaczeniowe, jakie kryją się w słowach: interpretacja i
interpolacja. Pierwsze pochodzi od interpretari — wyjaśniać, tłumaczyć, a drugie od
interpolare — przekształcać fałszywie przy pomocy wstawek. Ulegając pasji
uwspółcześniania można by nie tylko sztuki, ale i obrazy Wyspiańskiego, w zależności
od mody, przemalowywać na abstrakcję lub pop–art. Na szczęście dobry pan Lorentz
nigdy by na to nie pozwolił. Wydaje mi się, że czytelnik wielkiej literatury powinien ją w
przeszłości swego kraju odnajdywać w kształtach nieodmienionych. Gdy obrotowa
scena czasu na nowo stawia przed nami obrazy przeszłości, ważne jest, abyśmy z tego
spotkania sami przejęli to, co nas wzrusza, to, co nas łączy, i to, co nas obowiązuje.
W OBRONIE MAŁEGO PODWÓRKA
Daleko idąca dowolność i niefrasobliwość w przywoływaniu zdarzeń okresu
przedwojennego wymaga paru słów uwagi. W numerze 24 „Tygodnika Powszechnego”
pan Tadeusz Żychiewicz tak kończy swe słuszne i sympatyczne skądinąd wywody:
„Wertując kiedyś roczniki przedwojennych czasopism literackich, natrafiłem w
jednym z numerów na opis takiej sytuacji:
Bodaj czy nie w stolicy wystawiono nowy dramat bardzo modnego autora. Recenzję
z premiery pisał — o ile pamiętam — sam Słonimski. Recenzja była krótka, lecz
mordercza, zaś złośliwym gwoździem do trumny wystawionego dramatu był passus o
brzmieniu następującym: »Nowa sztuka naszego Mistrza jest jak rokokowy nocniczek:
śliczne to, finezyjne i fikuśne, ale wysiedzieć na tym niepodobna«. Ponoć Słonimski
zawsze twierdził, że Mistrz spłodził niesłychaną chałę; Mistrz zaś twierdził, że Słonimski
cierpi na ostre ataki sklerotyczne. Jednakowoż — o dziwo! — żyli w zgodzie i bardzo się
lubili. Bo można żyć po ludzku — i bardzo różnić się w opiniach.
Zadumałem się nad starą gazetą. Mój Boże, dziś nie tak…
A jak?
Moi ormiańscy po kądzieli przodkowie mieli i takie mądre porzekadło: »Konia temu,
kto mówi prawdę; aby powiedział i uciekł«.
Ba! Ale kto mi da konia?”
Kto da konia? Ja. Konia z historii teatru i znajomości prasy literackiej dwudziestolecia.
Tekst powyższy jest całkowitą fikcją, okraszoną zniekształconym żartem z mojej
pisanej w 1934 roku recenzji. Chodziło nie o dramat, lecz o sztuką komediopisarza
francuskiego Devala, z którym nie mogłem żyć w zgodzie z tej prostej przyczyny, że
Deval dawno już nie żył. Nie dopuszczam również myśli, aby nieboszczyk Deval mógł
pomawiać o sklerozę trzydziestoparoletniego nie znanego mu Polaka. Są to nieścisłości
bałamutne, ale dość nieszkodliwe. Zdarzają się deformacje poważniejsze, aczkolwiek
nie pozbawione elementów wesołości. W numerze 1 „Miesięcznika Literackiego” nasz
znakomity poeta, Jarosław Iwaszkiewicz, skarży się, iż był w owych czasach
przedwojennego dwudziestolecia cierpiącym „brzydkim kaczątkiem”. Czyżby? Gdy
myślą wracam do tych dawnych czasów, widzę obraz nieco odmienny, widzę „brzydkie
kaczątko” jako Króla Mody na balu w Hotelu Europejskim. „Kaczątko” jadąc na
placówkę dyplomatyczną do Kopenhagi zabrało ze sobą własną służbę, szofera i
kucharza. Byłem tam gościnnie przez „Kaczątko” przyjmowany, jak również częstym
gościem bywałem w majątku „Kaczątka” na Stawisku. Pisze Iwaszkiewicz, że gdy
przyjechał do Warszawy, nie mógł rozwinąć skrzydeł. „… nie pasowałem ani do
Lechonia, ani do Słonimskiego, ani do Tuwima, byli to ludzie bardzo utalentowani,
bardzo inteligentni, jednak zajęci swoim małym podwórkiem”. Nie wiem, czemu to my
byliśmy winni, że „Kaczątku” wtedy „łabędzie skrzydła nie chciały rosnąć”. Dziś, gdy
mu te skrzydła wyrosły, gdy formatem swoim „Kaczątko” wyszło z ram ornitologii, z
wielu spraw jedną chcą przypomnieć. Na tym pogardzanym „małym podwórku” przez
lat bez mała dwadzieścia upominałem się o wiele spraw niełatwych i niepopularnych,
atakując i będąc napadanym. Szerokim horyzontom „rozwiniętych łabędzich skrzydeł”
pozwolę sobie przeciwstawić te sprawy drobne, ale może zbyt łatwo dziś lekceważone.
Poruszam te sprawy, gdyż mój były przyjaciel coraz częściej ostatnio popada w
„Młyn nad Utratą” — pamięci i chowa się za „Czerwone tarcze”.
W tym samym numerze „Miesięcznika Literackiego” znalazłem wspomnienia Jerzego
Putramenta. Parokrotnie próbowałem je doczytać do końca, ale obraz cierpień, krzywd
i prześladowań, jakim podlegał ten wybitny działacz i prozaik, za każdą kolejną próbą
zaciemniał moje oczy łzami, tak iż dokładną lekturę odkładam do czasów mniej
emocjonalnych.
O ZAANGAŻOWANIU
Co pewien czas budzi się w naszej publicystyce troska o przywrócenie słowom ich
prawdziwego znaczenia. Ostatnio w paru tygodnikach rozważano różne aspekty słowa
„zaangażowanie”. Słowo to w czasach mojej młodości w powszechnym było użyciu,
zwłaszcza w sferach teatralnych. W kawiarni Bliklego czy może Żmijewskiego na
Krakowskim Przedmieściu siadywali aktorzy czekając na zaangażowanie. Przed nowym
sezonem trzeba było zdobyć nowe engagement lub zatwierdzić dawne. Czekali więc
na dyrektorów czy reżyserów przy stolikach kawiarnianych w pozach malowniczych i
wyrażających ich emploi, rodzaj aktorstwa. Bohater dramatyczny, zbrojny w czarny
fontaź, palił nerwowo papierosa, komik w kraciastej marynarce uśmiechał się
przymilnie. Amantki sączyły przez słomkę mazagran, kokieteryjnie odsłaniając rąbek
jedwabnej halki. Od sezonu nowa przychodziła dyrekcja, inny repertuar, ale role raz
utrwalone obowiązywały. Amant był amantem, komik komikiem. Wyjątek stanowiły
„pierwsze naiwne”, które czasem zmuszano do przesunięcia się w kierunku matek czy
postaci charakterystycznych. Aktor zaangażowany dostawał rolę, uczył się, słuchał
reżysera i grał. Gdy następowały zmiany w dyrekcji, aktor dostawał nowy tekst, uczył
się go na pamięć i wygłaszał. Jednym słowem, wszystko tak samo jak dzisiaj. Słowo
„zaangażować” nie miało ani znaczenia pejoratywnego, ani pochlebnego. Określało po
prostu umowę obustronną.
Inaczej w literaturze. Angażować się znaczyło zawsze deklarować swą postawę,
działać, brać odpowiedzialność. Dziś lękam się, że oba te znaczenia zlepiają się,
mieszają i słowo to coraz częściej oznacza pewien rodzaj usług literacko–
publicystycznych.
Może istotnie warto przypomnieć, że prawdziwą siłę społeczną ma angażowanie się
jako czynność niezależna, jako wynik wrażliwości na sprawy nie swoje,
ogólnonarodowe, moralne. Wrażliwość ta zanika, maleje wraz ze wzrostem
ośmielonego okrucieństwa. Któż by się dzisiaj przejmował sprawą Dreyfusa?
Obojętności i dobrze rozważonej ostrożności uczą nas ulice wielkich miast
niebezpieczniejsze od kniei. Dziś w epoce mass production zbrodni, Macbetha można
by nazwać dramatem chałupnika. Wielcy moraliści stają się niewygodni, a więc
niemodni. Niechęć przeciwstawia się okrucieństwu, kłamstwu czy niesprawiedliwości,
budzi zniecierpliwienie wobec tych nielicznych, którzy kreślą słowa ogniste na
ścianach domu ucisku i hańby. Pisarze od literatury zaangażowanej odchodzą w
różnoraki sposób. Jedni czynią to zgrabnie, kroczkiem powabnym, inni potykając się,
klucząc. Cofają się w ukłonach, wracają do wcześniejszych rozdziałów historii, unikając
aluzji czy zbyt drażliwych analogii. Są i tacy, którzy z zewnętrznej autentycznej
potrzeby schodzą w mrok podświadomości, w krainę skojarzeń dowolnych, a więc
rozgrzeszających.
Nie bądźmy niesprawiedliwi. Są pisarze, którzy dość mają odwagi, aby zejść w pieklą
choćby krąg pierwszy, ale których predylekcje pisarskie i rodzaj wyobraźni kierują ku
innym przeznaczeniom.
Proust angażował się osobiście, w znaczeniu towarzyskim, broniąc Dreyfusa, ale nie
dał nam żadnego obrazu, który miałby siłę przetrwania w naszej pamięci. Wśród
ulubionych kart jego prozy nie znalazłem ani jednej poświęconej sprawie tak ważnej w
jego życiu. Wyobraźnia pisarska i celność słowa ma bowiem tę irracjonalną siłę
przetrwania, której nie sprosta zwykła deklaratywność. Z całej twórczości Zoli „The
Oxford Dictionary of Quotations” podaje tylko jedno słowo: J’accuse. Rozwiewa się w
naszej pamięci wiele spraw politycznych i obyczajowych gromadzonych w pisarstwie
Dostojewskiego, ale wracają siłą niezmożonej aktualności jego „Wspomnienia z domu
umarłych”. A długi niski drewniany budynek, w którym Rogożyn zamordował Anastazję
Pietrownę, rozrasta się w nie kończące się amfilady „Zamku” Kafki. Pisarz ma czasem
prawo, nawet wbrew conradowskim kodeksom honoru, odejść, odwrócić się od
aktualności, ale budzą wstręt ci, którzy z wygodnych pozycji z wyrachowanym
lekceważeniem traktują pisarzy walczących i prześladowanych. Nikt by nie wymagał
od Edgara Allana Poe, aby interesował się powstaniem listopadowym i tragiczną walką
Polaków gdzieś w dalekiej Europie. A jednak ku memu zdziwieniu w dwutomowym
amerykańskim wydaniu listów Edgara Poe znalazłem list, osobliwą prośbę: an
appointment (if possible) in the Polish Army. List adresowany jest: „To Colonel
Sylvamus Thager” a datowany „March 10th 1831”. W tej próbie E. A. Poe udziału w
powstaniu listopadowym zastanawia odrębność i dystans pisarstwa amerykańskiego z
tym wszystkim, co wtedy działo się w Polsce, a co wyrażał rówieśnik Poego Maurycy
Mochnacki. Wrażliwość sumienia, obowiązek obrony ciemiężonych spowodował, to
warte przypomnienia, spotkanie pisarzy dwu odległych światów — to zaangażowanie
osobliwe i wzruszające.
O NIETOLERANCJI
Zakaz palenia różne ma gradacje. Od surowego „Palenie wzbronione”, „Prosimy
zgasić papierosy i zapiąć pasy” poprzez grzeczne, coraz częściej spotykane w
taksówkach „Proszę nie palić” aż po elegancką reklamę angielską: No smoking even
Abdullah. Tak to niepalący pragną oddzielić się od palaczy. Szkodliwość palenia
stwierdzono ponad wszelką wątpliwość. Co więcej, tak zwane „palenie bierne”, czyli
wdychanie zadymionego powietrza okazuje się niemal równie niezdrowe.
Kupiłem sobie tabliczkę z napisem „Proszę nie palić” i umieściłem ją w moim pokoju
na widocznym miejscu. Pewna młoda polonistka, która przyszła do mnie po informacje
potrzebne jej do magisterskiej pracy o grupie „Skamandra”, nim zadała mi pierwsze
pytanie, już zdążyła zapalić papierosa. Gdy zwróciłem jej uwagę na zakaz palenia —
powiedziała z przekąsem: „Czytałam niemal wszystko, co pan napisał, i nie
przypuszczałam, że się pan zrobi taki nietolerancyjny”. Zastanowiła mnie ta uwaga. Bo
jak to właściwie jest z tą tolerancją? Choćby na przykładzie palenia. Nie jest to sprawa
prosta. Morfinista czy kokainista sobie tylko szkodzi. Nie przyjdzie do mnie i nie
zastrzyknie mi morfiny. Robienie zastrzyków stosuje się w krajach cywilizowanych
tylko wobec prawdziwych chorych. Palacze są bezkarni i obraźliwi. Zmuszają nas do
sytuacji, która im daje zadowolenie, a nam przynosi szkodę. Gdyby ryba protestowała
przeciw zatruwaniu rzek cyjankiem potasu — powiedziano by jej, że jest
nietolerancyjna. Ponieważ ryby głosu nie mają, czuję się niejako w obowiązku
wyręczyć je w tej dyskusji. Tolerancja w danym wypadku polega, wydaje mi się, na
kompromisie. Dawniej tak właśnie było. Każda większa cukiernia czy kawiarnia miała
osobną palarnię. U Loursa w pierwszej sali nie wolno było palić. Przywołany w pamięci
widok tej sali przynosi mi wspomnienie dość charakterystyczne dla tych odległych
czasów. Pewnego dnia Wieniawa zawiadomił nas, że Komendant będzie z córkami
nazajutrz w południe u Loursa. Czekaliśmy tam z Lechoniem już od rana, bo wielki był
wtedy w naszej grupie snobizm na Piłsudskiego. Gdy Komendant przyszedł, siadł w
pierwszej sali i zapalił papierosa, podszedł do niego kelner i powiedział surowo: „Tu się
nie pali”. Wieniawa i Sławek z jeżyli się gniewnie, ale Piłsudski szybko zgasił papierosa.
Gdy wspominam tę scenę, nie bez melancholii myślę sobie: „Nie ma już dzisiaj takich
kelnerów”.
Apel młodej polonistki do mojej przeszłości jako do weterana walk o powszechną
tolerancję zmusił mnie do poważniejszego rozpatrzenia obecnych moich możliwości i
obowiązków. Czy jestem wciąż jeszcze obrońcą tolerancji, liberałem w dawnym
znaczeniu? Definicja tego słowa różna bywała w przeszłości. Dziś w nowym słowniku
wyrazów obcych (a raczej coraz bardziej obcych) jest następująca: „Liberalizm —
system poglądów burżuazyjnych. Z łaciny liberalis — wolnościowy”. Następne hasło to
„liberia — mundur dla służby”. Oczywiście wolę to hasło pierwsze, ale nie bez pewnych
zastrzeżeń. Wydaje mi się dziś liberalizm czymś zbyt bliskim niesprzeciwiania się złu.
Postawą nieco zbyt wygodną, pozą nie pozbawioną łatwej wyniosłości. Przypomina mi
powiedzenie Stiepana Trofimowicza, bohatera „Biesów”: „Mais entre nous soit dit, taki
człowiek, który ma grać rolę niemego wyrzutu sumienia, nie ma nic lepszego do
roboty, jak tylko wylegiwać się”. Inną receptę daje Mereżkowski mówiąc o pewnym
urzędniku synodu, który lubił rozprawiać o stosunku do władzy: „Ażeby cię niedźwiedź
nie dotknął, musisz położyć się i udawać zmarłego, nie oddychać, nie ruszać się.
Niedźwiedź obwącha cię i odejdzie. To samo z władzą: powinieneś poddać się,
upokorzyć aż do śmierci, tak ażebyś sam się poczuł nieboszczykiem w trumnie
leżącym. Wtedy władza przestanie być straszna, rozbroi się”. Dobry to może przepis
dla urzędnika synodu z czasów carskich czy dla bohatera „Biesów”, ale wylegiwanie
się i rola niemego wyrzutu sumienia nie bardzo odpowiada memu temperamentowi.
Nigdy nie byłem również zachwycony receptą angielskiego liberalizmu. Zawsze się
przy tej okazji wspomina z dumą słynny „Grillion dining club”, w którym przy jednym
stole spotykali się beztrosko przeciwnicy polityczni. Gladstone z Disraelim czy Asquith
z Balfourem. Lękam się, że nad tym stołem biesiadnym unosiły się ciężkie opary
obłudy. Tolerancja nie może wyczerpywać się w biernym uznawaniu establishment lub
prowadzić do frustracji w społeczeństwach bogatych.
Muszę tu raz wreszcie wyjaśnić zadawnione nieporozumienie. Byłem i jestem
nietolerancyjny. Jako zawodowy pieniacz, nonkonformista i nałogowy malkontent
sprzeciwiam się zatruwaniu ryb cyjankiem potasu, a nas tytoniem, fenolem,
sloganami.
CHOCHOŁY
Zbyt łatwo, bez sprzeciwu, przyjmujemy zestawy słów kalekie, nietrafne, a często
wręcz fałszywie służące swemu przeznaczeniu. Od dawna już drażniło mnie wyrażenie
„socjalizm z ludzką twarzą”. Czemu tylko z twarzą? A co z resztą ciała, z torsem,
zadem, lędźwiami, z pazurami? Obraz ten od początku skojarzył mi się ze sfinksem, z
potężnym drapieżcą, który oparł się tysiącleciom, tylko z lekka właśnie twarz mając
uszkodzoną.
Podobnie sprzeciw we mnie budzi rozpętana, niemal ogólnonarodowa dyskusja na
temat „Chochołów”. I tu nie wchodzę w meritum sprawy, ale nie godzę się na fałszywe
użycie symbolu. „Chochoł” według Doroszewskiego to: „Słomiane okrycie roślin na
zimę dla ochrony od mrozu”, a więc coś pozytywnego, przyjaznego, co więcej, jest to
słowo, które utrwalił Wyspiański, które ma prawo obywatelstwa w kręgu naszej tradycji
literackiej. Czemu nagle stało się synonimem łobuza, grandziarza, nieroba, chuligana?
Przecież chochoł chroni to, co chętnie niszczy chuligan. Czarem poezji utrwalony stoi
chochoł za oknem izby weselnej. Przecież to Rachel i poeta zapraszają chochoła na
Wesele:
Patrz pan różę na ogrodzie,
owitą w chochoł ze słomy…
A dalej:
Zaproście tu na Wesele
wszystkie dziwy, kwiaty, trawy,
pioruny, brzęczenia, śpiewy…
Poeta
I chochoła!
I oto biednego chochoła spod tej „chaty rozśpiewanej” przeniesiono pod budkę z
piwem czyniąc go sprawcą wszystkich nieszczęść narodowych.
Zaprosili go Rachel i Poeta, wygnała go kiedyś z izby weselnej mała Isia, a obecnie
pomstuje cała nasza prasa. Gdy wspominam „Wesele”, trudno mi czasem oprzeć się
wzruszeniu, że to wszystko, tak przysłonięte już poetycką mgłą oddalenia, tak bliskie
jest memu pokoleniu. Bardzo niedawno pewna urocza pani, krewna Tetmajerów,
powiedziała do mnie nagle w rozmowie: „Miałam właśnie list od cioci Isi z Londynu”.
Ciocia Isia od lat kilkudziesięciu mieszka już w Anglii. Spotykałem w młodości paru
uczestników „Wesela” i mam, oczywiście, niczym nie uzasadnione poczucie osobistej
znajomości z bronowickim chochołem.
Wydaje mi się, że warto by to słowo wrócić poezji, bo przecież nie brak w naszej
mowie różnych słów brzydkich i dosadnych, określających potępionych tak
jednogłośnie kudłatych „kolesiów”. Z pogardliwym znaczeniem słowa „koleś” też jakoś
trudno się pogodzić. Koleś to przecież także kolega, to przyjaciel, powiernik,
towarzysz. Czemu odzierać to słowo z uroku, jaki ma młodzieńcza bezinteresowna
przyjaźń męska? Główny zarzut, jaki się tym chłopcom stawia, to cynizm. Podobno
bardzo są cyniczni, i to od rana do wieczora. Może tak jest w istocie, bo mówią o tym w
prasie ludzie, którzy się bardzo dobrze, i to z dokładnością co do minuty, znają na
cynizmie. Wróćmy tym chłopcom prawo do butelki piwa i poszukajmy innych przyczyn
naszych niedomagań. A chochoły chrońmy, bo ich funkcja jest bardzo istotna. Bronią
róże przed mroźnymi podmuchami północy, aby mogły kiedyś znów zakwitnąć. Ja
osobiście w chochołach odnajduję wiele elementów nadziei.
PRZESADYZM
W numerze świątecznym roku 1970 „Twórczość” pomieściła fragment prozy markiza
de Sade. Znalazły się w tym tekście, chyba po raz pierwszy, słowa tak bluźniercze
wydrukowane w języku polskim. Był to nietakt czy niedopatrzenie, zasłużonego
skądinąd, czasopisma. Nie o bluźnierstwach jednak pragnę mówić, bo to nie moja
domena, ale o innych aspektach recepcji pism Sade’a, gdyż w numerze czerwcowym
„Twórczość” powraca do Sade’a relacjonując dyskusję, która rozwinęła się na łamach
„Neues Forum”. W tej dyskusji już nie o nietakt chodzi, ale o świadome zaciemnianie
faktów. Pisarstwo Sade’a sprowadza się do wartości dokumentu epoki, co jest
niewątpliwą, acz cząstkową prawdą. Gorzej, gdy wpływ Sade’a ogranicza się wyłącznie
do zagadnienia pornografii. Specyfiką Sade’a jest pochwała, a nawet wręcz apologia
okrucieństwa seksualnego. Na łamach „Neues Forum” jakiś dziwny pastor Helmut
Gollwitzer, profesor teologii protestanckiej na uniwersytecie zachodnioberlińskim,
charakteryzując Sade’a broni prawa publikacji pornograficznych. Sadyzm nie jest
pornografią. Jest zboczeniem, i to przeważnie zboczeniem zbrodniczym.
Na przykładzie stosunku do pism Sade’a da się zaobserwować osobliwych obrońców
swobody wypowiedzi. Ci, którzy milcząc przyjmowali Liczne objawy nietolerancji, tu
okazują wzniosły nonkonformizm. Jeśli nie daje się nam innych wartości — zostawcie
nam przynajmniej Sade’a. Można by równie dobrze powiedzieć: jeśli nie możemy
podawać w naszej stołówce grzybów prawdziwych — dajcie nam przynajmniej
muchomory. Bo ładne. Powoływanie się na łączność z kulturą europejską właśnie
wobec tej nowalijki zachodniej, którą jest Sade–redivivus, budzi pewne niepokoje. Nie
bez znaczenia jest bowiem fakt naruszenia proporcji w kategoriach dopuszczalnych i
tych, które są eliminowane. Redaktor „Twórczości” niedawno na łamach „Miesięcznika
Literackiego” lekceważąco potraktował ostatniego laureata Nobla, określając jego
pisarstwo jako „manię prześladowczą” (!). Łaskawszy się okazał dla manii
prześladowczej markiza.
Nie przekonują mnie argumenty, że Schopenhauera można równie oskarżać o
zbrodnie hitleryzmu. Korelacja między lekturą Sade’a a licznymi zbrodniami
seksualnymi jest bezpośrednia. Parę lat temu w Anglii Moors murders, łan Brady i Myra
Hindley, mordowali dzieci nagrywając na taśmę ich jęki śmiertelne i błagania o litość.
Oto, co o tym procesie pisała Pamela Hansford–Johnson w książce „On iniquity” („O
nieprawości”): Ian Brady’s bookshelves contained the work of De Sade and other
sadomasochistic literature. There is a direct correlation with sadistic pornography in
this case. I am surę that Brady and Hindley were affected by what they lead*. Emlyn
Williams w książce pt. „Beyond Belief” („Poza granicą wiary”) powiada: Brady was
certainly an admirer of de Sade. He gave him a gospel smoothing to guote*.
Prasa i opinia brytyjska wskazywała niejednokrotnie na niebezpieczeństwo wpływu
Sade’a. Nie ma to wiele wspólnego z modą na seksualizm, — wręcz przeciwnie,
większa swoboda erotyczna dać może upust instynktom, które przesadnie hamowane
wyradzają się często w formy niebezpieczne, a nawet zbrodnicze. W „Neues Forum”
niejaka pani J. Fuerstaner pisze: „…bez Sade’a nie byłoby Byrona, Wilde’a, d’Annunzia
i Baudelaire’a”. D’Annunzia ostatecznie mógłbym darować, ale bez Byrona naprawdę
mogłoby nie być Mickiewicza, a Mickiewicza nie chcę zawdzięczać markizowi de Sade.
Takie nieodpowiedzialne bajdurzenie można prowadzić dalej. Stanisław Lem w swojej
znakomitej książce „Fantastyka i futurologia” przypomina nowelkę Bradbury’ego, w
której mowa jest o tym, jak przed wiekami łowca tyranozaurów „zdeptał motyla i parę
kwiatków, powodując owym mikroskopijnym uczynkiem takie perturbacje kazualnych
łańcuchów w milionlecia idących, że za powrotem wyjawia się, iż inna jest niż
poprzednio — ortografia angielskiego języka…” Można tak gdybać w nieskończoność.
Nie wiemy i wiedzieć nie możemy, co działoby się w literaturze, gdyby markiz de Sade
nie istniał. Natomiast mamy pewne podstawy przypuszczać, że nie przestałoby istnieć
troje dzieci zamordowanych przez lana Brady.
Można zastanawiać się, jak to czyni Lem, czy „metafizyka de Sade’a jest tylko
epistemiczna: albowiem on za przeciwnika bierze sobie nie ontyczne, to jest ostatnie i
denne jakości samego bytu, lecz tylko — jakości kultury…” Trochę to dla mnie za
skomplikowane. Ponieważ jestem prymitywem z epoki słowa ciosanego i polowania na
tyranozaury, po prostu proponuję, aby w czasach wzmożonego okrucieństwa i
powszechnej obojętności wobec czynów zbrodniczych nie dodawać autorytetu
apologetom gwałtu.
USYPIACZE
Co rano na miasto wychodzą usypiacze. Sceptyczni, łagodnie uśmiechnięci,
zadowoleni z siebie ci niezadowoleni z innych, którzy mają szkodliwe złudzenia i
nieznośną konieczność działania — choć przecież wiadomo, że nic się nie może
zmienić, a niepohamowana potrzeba aktywności im, usypiaczom, może tylko zmącić
spokój. — Niesłusznie krytykuje pan cyników — powiedział mi niedawno pewien
okazowy usypiacz. — Wolę cynika niż fanatyka. Z cynikiem można się dogadać, a
wierzący pana wykończy bez chwili wahania. Fouche lepszy będzie zawsze od
Robespierre’a. Fouche był cynik, konformista i karierowicz, ale skończył okres
krwawego terroru. Irytują mnie takie pouczenia. Dlaczego każą nam wciąż wybierać
między złym i gorszym? Między Fouche a terrorem? Wydaje mi się, że bardziej
aktualny jest dzisiaj wybór między fuszerem a fachowcem.
Usypiacze w środowisku literackim mają jeszcze inne, dość brzydkie, wcielenia. Jest
to cmokierstwo wobec wyrafinowania i udziwniania połączone z uśmiechem wzgardy
wobec tak zwanych moralistów. Po markizie de Sade, przyszła moda na Celine’a.
Panowie Sygor i Szaryński bagatelizują „Bagatelles pour un massacre”, skłonni
darować utalentowanemu pisarzowi każdą zdradę i podłość. Słusznie polemizował z
tym Józef Hen, a w „Polityce” ukazał się bardzo rozsądny list Kazimierza
Koźniewskiego. Tezę o nieważności moralnej postawy życiowej pisarza w nadziei
przyszłych wyroków historii Literatury podchwycił skwapliwie pewien pisarz
bezpośrednio tym zainteresowany. Wydaje mi się, że w tej sprawie drażliwej każdy
wypadek należałoby rozważać osobno. Można by zaproponować taki kompromis:
wybaczać, gdy wielkość pisarza jest niewątpliwa, a świństewka wątpliwe. Trudniej
wybaczyć, gdy wielkość pisarza jest dość wątpliwa, a świństwa niewątpliwe. Zresztą
nie o wybaczenie czy karą tu chodzi, ale o wagę kryteriów moralnych obowiązujących
w czasie i miejscu akcji naszego przydługiego dramatu historycznego. Ta więź
moralna, cierpliwość, upór i żarliwość w odbudowywaniu niszczonej kultury, w
przekazywaniu jej pokoleniom, ocaliła Polskę jako naród. Nie wolno zapominać o
dziewiętnastowiecznych pisarzach, anonimowych działaczach, nauczycielach,
bibliotekarzach, o odwadze i zwykłej ludzkiej uczciwości, która przeciwstawiała się
egoizmowi ugodowców rezygnujących z niepodległości. Gdy wspominam wiszący w
gabinecie mego ojca portret Tytusa Chałubińskiego, pamiętam i o tym, że jak Titus
Flavius Vespasianus nie mógł on zapobiec zniszczeniu Pompei i Herkulanum, ale ludzie
formacji Chałubińskiego zdolni byli po stuletniej niewoli odbudować niepodległe
państwo polskie. Dwa nurty, praca organiczna i konspiracja niepodległościowa, nie
przeczyły sobie, ale się moralnie uzupełniały. Gdy już wspominam gabinet mego ojca,
wolno mi przypomnieć, że o tym „gabinecie doktora S.” pisał
Sławek w swoich wspomnieniach, bo tam schodzili się również pepesowcy i bywał
Piłsudski. Trzeba na przekór usypiaczom wciąż wracać do tradycji inteligencji polskiej,
bo jest w tym nie tylko gorycz, ale promyk nadziei. Na przekór złym wyrokom losu,
zawsze część naszej kultury daje się ocalić. Czytelnikom zgnębionym lekturą kolejnego
Machejka, upartą trwałością drętwej mowy, chciałbym ku pokrzepieniu serc
przypomnieć, że w porównaniu do pierwszego okresu literatury powojennej, a
zwłaszcza do przekazywania jej młodzieży, nastąpiły zmiany niebagatelne. W roku
1953 wydano w nakładzie łącznym stu czterdziestu tysięcy drugie wydanie „Zarysu
literatury polskiej” obejmujące lata 1918–1950. Gdyby się ówczesny młodzieniec
chciał czegoś dowiedzieć o Andrzejewskim, Gałczyńskim, Iwaszkiewiczu, Newerlym,
Leśmianie, Pawlikowskiej, Parandowskjm, Rudnickim czy Zegadłowiczu — toby się nie
dowiedział, bo tych pisarzy tam nawet z nazwiska nie wymieniono! Gdyby ówczesny
młodzieniec szukając dalej wziął do rąk „Wypisy polskie” z roku 1953, wydanie trzecie
— nakład sto osiemdziesiąt tysięcy egzemplarzy — prędko by mu z rąk owa księga
wypadła, bo nie znalazłby tam Berenta, Dąbrowskiej, Boya–Żeleńskiego,
Wyspiańskiego. Mówiłem wtedy o tych podręcznikach na zebraniu ZLP. Pisałem o tym
w „Życiu Warszawy”, rozpocząłem niemałą drakę niemal zaraz po powrocie do kraju,
zmaglowali mnie za to trochę, ale podręczników wyżej wspomnianych nie ma, a ja
jestem. Przypominam to naszym zawodowym usypiaczom jako dowód, że warto się
użerać.
„ŻAL”
„Trybuna Ludu” z 21 sierpnia 1971 w artykule „Komu służą te fałszerstwa?” słusznie
wykpiwa głupstwa niektórych podręczników i encyklopedii krajów zachodnich. H. J.
Sokalski cytuje dziełko wydane w Szwecji, z którego dowiadujemy się, że w Polsce
„często jeszcze zobaczyć można dzieci szkolne idące do i ze szkoły z krową”. Myślą, że
i u nas, w interesie ogólnym i dla zdrowia moralnego, warto wyśmiać i przepędzić
niejedną, do niedawna świętą krowę zalegającą drogę do szkoły. W tym samym
artykule „Trybuny Ludu” znajdujemy apel UNESCO, który zaleca „rządom państw
członkowskich zrewidowanie oraz ulepszenie historii i geografii zgodnie z zasadami i w
duchu konstytucji tej organizacji”. Jako kierownikowi sekcji literatury, a potem jako
delegatowi Polski do UNESCO udało mi się sprostować parę encyklopedycznych
nieścisłości i wprowadzić pewne uzupełnienia do haseł Polsce poświęconych.
Wszyscy zmęczeni jesteśmy niedomówieniami i aluzyjnością. Są sprawy, o których
trzeba mówić u siebie w domu pełnym głosem, zwłaszcza że na obecnym etapie
naszej informacji niektóre „tabu magiczne” czasów niedawnych nabrały już na
szczęście aspektu humorystycznego. Pewien miesięcznik rozrywkowy przed paru laty
podał w krzyżówce pionowo: „tytuł wiersza”, a poziomo „nazwisko autora”. Łatwo
odgadłem, że chodziło o wiersz „Żal” i o nazwisko „Antoni Słonimski”. Próżno w
następnym numerze miesięcznika szukałem rozwiązania krzyżówki. Rozwiązania nie
było. W międzyczasie wpadłem w okres moich kolejnych błędów i wypaczeń i jakiś
gorliwiec wolał nie wymieniać mego nazwiska ani pionowo, ani poziomo. Ale „Żal”
został. Tyle tylko, że ci, co krzyżówkę rozwiązali, nie dostali obiecanego jako nagrodę
radia „Szarotka”. Czasem to asekuranctwo przybierało poważniejsze formy
chorobowe. W pewnym calendarium rocznicowym nazwisko moje ulotniło się tak
całkowicie, że okazało się, iż między rokiem 1956 a 1959 w ogóle nikt nie był
prezesem Związku Literatów Polskich. Otrzymałem wtedy śliczny bilecik od
znakomitego naszego filozofa, profesora Tadeusza Kotarbińskiego. Prosił mnie, abym
się tym nieistnieniem nie przejmował, gdyż „nieistnienie jest atrybutem zaszczytnym,
przysługuje bowiem także Bogu i Sprawiedliwości”. Przepraszam za tę wypowiedź
heretycką przesłaną do organu zbliżonego do krakowskiej kurii biskupiej, ale wszyscy
nas ostatnio bardzo namawiają na śmiałe i szczere wypowiedzi, więc liczę na względy.
Zwłaszcza, że nie o żarty mi chodzi, ale naprawdę o niebagatelną sprawę informacji,
dokumentacji, gromadzenia faktów i autentyzm wypowiedzi. Ustalmy stan rzeczy, a
potem możemy się spierać o interpretacją. Świat nie jest czarno–biały. Ani tak czarny
jak obrazy muzealne, ani tak wybielony jak posągi antyczne. Marks zachwycał się
rzeźbą grecką, a jeśli Hegel pisał kiedyś o tej rzeźbie: „Nic piękniejszego nie widziano i
nigdy się nie zobaczy”, to jego dobre prawo, ale my wiemy, że to, co on uważał za
rzeźbą grecką, to były przeważnie kopie z czasów rzymskich. Nie wiedziano wtedy, że
oryginalne rzeźby greckie były malowane. „Nierzadko posągi miały nie tylko czerwone
wargi, ale i świecące oczy ze sztucznych kamieni i sztuczne rzęsy…” (C. W. Ceram).
Podobniejsze więc były do figur woskowych Madame Tussaud niż do przysłowiowej
bieli posągów. Eksperci z londyńskiego National Gallery zdjęli z Rubensa od stuleci
nakładane żółtawe werniksy i przywrócili mu całą soczystość barw. Po odnowieniu
Veronese’a po raz pierwszy naprawdę zobaczyliśmy słynną veit veronese. Otaczają
nas złudzenia zaciemniające rzeczywistość, mechanicznie powtarzane kanony,
doraźnie raz użyte, a potem utrwalone w szkołach i encyklopediach. Jeśli szaleństwem
jest zatruwanie powietrza i zanieczyszczanie wody, równym chyba szaleństwem jest
zaśmiecanie źródeł wiedzy. W interesie wszystkich zainteresowanych należy
uszanować prawo do obiektywnych informacji.
LECHOŃ
Parę tygodni temu dostałem zaproszenie na wieczór poświęcony pamięci Jana
Lechonia, urządzony staraniem Towarzystwa Przyjaciół Warszawy w małej salce przy
Stowarzyszeniu Muzyków. Była więc i przyjaźń dla Warszawy, i muzyka, tylko literatów
nie było. Ani wśród organizatorów, ani wśród publiczności. Po prostu dwóch młodych
aktorów i jeden muzyk upodobali sobie poezję Lechonia i w różnych stowarzyszeniach
gościnnie recytują jego wiersze.
Na widowni przeważali starsi panowie o nieco podniszczonej elegancji. Jeszcze
kapelusz od Scotta, ale wstążka nieco już przepocona, jeszcze parasol z bambusową
rączką, ale kołnierzyk dobrze skrojonej koszuli z lekka przetarty. Trochę przygodnej i
domowej publiczności i kilkanaście par młodzieży płci trudnej do określenia.
Przyszliśmy nieco spóźnieni. Ledwo zajęliśmy miejsca, na małą estradkę wszedł dość
korpulentny jegomość w szarym garniturze i powiedział: „To mój pech. Tylko mnie się
takie rzeczy zdarzają. Przepraszam, że państwo musieli czekać przed drzwiami, ale
zapomniałem, że osoba, która ma dozór, jest na chorobie i sam musiałem do niej latać
po klucz. Przepraszam”. Zszedł z estradki, na którą teraz weszło trzech młodych ludzi
w strojach młodzieżowych. W tym wypadku surduty długie, kołnierze i fryzury z
czasów Księstwa Warszawskiego stroiły ich odpowiednio i przyjaźnie. Stanęli milcząc,
trzymając w dół opuszczone czerwone goździki o długich łodygach. Jeden z nich siadł
do fortepianu. Ale nie grał. Mocował się dłuższą chwilę z instrumentem. Okazało się, że
fortepian jest zamknięty. Na estradkę wszedł znów jegomość w szarym garniturze i
powiedział: „No tak. To jest najgorszy dzień w moim życiu. Wolałbym nie żyć! Ona
fortepian też zamknęła i zabrała kluczyk. Mam tu parę, może który pasuje”. Wyjął pęk
kluczy i zaczął próbować. ,,Czekaj pan — odezwał się jakiś pan z publiczności — ja
mam jakieś dwa małe kluczyki”. Nie pasowały. Jeszcze ktoś próbował, wiercił,
podważał scyzorykiem. Estradka zaroiła się od ludzi. „Może da się otworzyć ten drugi”
— odezwała się jakaś pani. Na estradce istotnie stały dwa fortepiany i okazało się, że
ten drugi nie był zamknięty. Rozbawiona sala odkrycie to nagrodziła oklaskami. Przez
cały ten czas dwaj młodzi aktorzy stali nieporuszeni. Nieobecni. Wreszcie pianista
uderzył w klawiaturę. Zdawać by się mogło, że całe dokładnie przemyślane wejście,
rytuał żałobnego wieczoru, powaga i skupienie rozbiło się o groteskową trywialność.
Ze współczuciem patrzyłem na dwu recytatorów. Gdy muzyka ucichła, jeden z nich
zaczął mówić. I oto powoli wracało, narastało naruszone skupienie. Młodzi aktorzy
zwyciężyli. Mówili wiersze Lechonia przeplatając je jakby rozmową, cytatami z
pamiętnika poety. Piękne wiersze i nieprawdziwy pamiętnik pisany w smutnym
hotelowym pokoju emigranta. Niesprawiedliwy w ocenie ludzi. Bo cóż by mógł
powiedzieć o moralnej postawie Kmicica ktoś, kto przeczytał tylko połowę książki i
zostawił jej bohatera przy boku Radziwiłła. Pamiętnik pełen snobizmu, chęci utrwalenia
swojej pozycji towarzyskiej, pragnień, które były obsesją znakomitego poety, biednego
chłopca z Przyrynku. W małej salce wsłuchanej w poezję ja jeden, który te wszystkie
wiersze umiem na pamięć, który o Leszku wiem niemal wszystko, czuję wzruszenie i
radość. Nie mogę się jednocześnie opędzić od myśli, jak by ten wieczór przyjął Lechoń,
adorator ceremoniału i solennej poprawności. Jakże to, Leszku, twój wieczór bez
ministra i bez prezesów, bez przemówień i splendoru, nawet bez kolegów pisarzy? Taki
wieczór byłby nieznośnym, okrutnym przeżyciem dla jego wstrętu do pospolitości, dla
jego dumy i poczucia hierarchii. Dwaj młodzi chłopcy, dwa czerwone goździki i jeszcze
przed chwilą rozchichotana salka przygodnych słuchaczy. I zwycięstwo. Pełne
zwycięstwo jego poezji. Nie tylko polszczyzny bogatej rytmem bezbłędnym, melodią
frazy poetyckiej, ale zwycięstwo słowa poety patrioty obejmującego braterstwem
wszystkich złączonych krzywdą dziejów, gdyż jak mówi Camus: „Ci, dla których ani
Bóg, ani historia nie są wytchnieniem, skazują się na życie dla tych, którym jak im żyć
trudno: dla upokorzonych”. Tak więc wbrew emigracji i samobójstwu wraca Lechoń
żywy do utęsknionej Warszawy. W małej salce, wśród słuchaczy przygodnych, odnosi
sukces piękniejszy od bezdusznych akademii, teatralnych celebracji tych paru, którzy
u siebie w kraju fałszywą grą pozorów udają, że żyją naprawdę i że naprawdę piszą.
ETYKIETKI
KTT polemizując ze mną na łamach dodatku do „Życia Warszawy” (,,Życie i
Nowoczesność”) wyraził ubolewanie z powodu mego odejścia od zasad liberalnego
racjonalizmu. W odpowiedzi przesłałem krótką odpowiedź. Oto pełny tekst:
„Nie bez wzruszenia przeczytałem w czwartkowym dodatku »Życia Warszawy«
pochlebne uwagi na temat mojej dawnej postawy i żale na temat mego obecnego
braku tolerancji. Przyjemnie jest znaleźć nagle własne nazwisko, wydrukowane w tak
poczytnym piśmie. Oceniam w pełni troskę Sz. Panów, ale przez ostatnie lata
odszedłem tak daleko od liberalnego racjonalizmu, że już chyba nie da rady zawrócić.
Dziękuję więc KTT za mdłe słowa, ale poprawy nie obiecuję.”
Ponieważ ostatnio poprzypinano mi tyle etykietek, że już nie mieszczą się na piersi i
zdobią różne części mego ciała, postanowiłem wypełnić ankietę personalną i wyjaśnić
parę nieporozumień. Racjonalizmu wymagam od władzy, nie od pisarzy. Pisarz ma
prawo być irracjonalny. Wolałbym, aby władza była bardziej liberalna od pisarzy.
Pisarze mają prawo do nietolerancji, pieniactwa, namiętności i pasji oraz osobistych
animozji. Znalazłem gdzieś takie oto zdanie Helvetiusa i zapisałem sobie w notesiku:
„Człowiek pozbawiony namiętności nie jest zdolny do takiego napięcia uwagi, z którym
wiąże się sąd wyższej miary”. Jeśli zaś ciekawy polemista chciałby wytropić i określić
moje przekonania polityczne, mogę mu tylko poddać parę sugestii. Byłem
piłsudczykiem, ale po sprawie Brześcia występowałem przeciw sanacji na łamach
„Robotnika”, organu Polskiej Partii Socjalistycznej. Na emigracji w pierwszym okresie
paryskim drukowałem w tygodniku „Robotnik” redagowanym przez posła Liebermana.
Nie należałem nigdy do żadnej partii. Współpracowałem stale tylko z „Wiadomościami
Literackimi”, pismem równie jak „Tygodnik Powszechny” liberalnym, a czasem równie
zbyt liberalnym. Było to oczywiście w sytuacjach pozwalających na swobodny wybór. I
jeszcze jedno. W paru moich biografiach uparcie powtarza się, że w młodości
studiowałem malarstwo w Monachium. W Monachium byłem dwa dni i nie studiowałem
tam malarstwa. Po sprostowaniu tych paru nieścisłości, słów parę poświęcić pragnę
powszechnej manii przypinania ludziom etykietek. Zwłaszcza jeśli chodzi o ludzi,
którym zarzuca się różne rodzaje odchyleń. Jeśli już mamy nosić etykietki, to
proponuję, aby były z datami ważności, jak lekarstwo. Na przykład: „Uwaga, ważne
tylko od marca” albo „tylko w czasie października”. Albo „tylko po grudniu”. Miesiące
w historii naszej odgrywają niemałą rolę. Chyba żaden inny naród nie ma tylu miesięcy
na własność. Jest więc „polski wrzesień”, „polski październik”, „polski grudzień”,
„polski sierpień”, „styczeń” czy „listopad”.
Kłopotliwe są etykietki z odchyleniami, ale osobiście bardziej jeszcze nie lubię tej „z
wrogich pozycji”. Gdy krytyka jest słuszna, ale niewygodna, gdy trudno znaleźć
kontrargument, zawsze pozostaje jeszcze droga, nieoceniona, kochana etykietka:
„krytykanctwo z wrogich pozycji”. Ale kto decyduje o tym, że pozycja jest wroga? W
dyskusji, jak w każdej uczciwej grze, muszą być jakieś ustalone prawidła
przestrzegane przez obie strony. Niełatwo grać w karty z kimś, kto w czasie gry, gdy
mu to wygodne, kartę najniższą podnosi do rangi najwyższej, to znaczy dwójkę
mianuje asem. Prócz dat, etykietki, które nam przypinają, należy uzupełnić
wskazaniami praktycznymi. Na niektórych powinno być ostrzeżenie „trucizna”, na
innych „trzymać w miejscu chłodnym” albo „wstrząsnąć przed użyciem”. Na mojej
etykietce wolałbym już nie mieć „trzymać w miejscu chłodnym”, bo już byłem.
INFLACJA
Gdy świat cały debatuje nad losem dolara, nie bez smutku pomyślałem o spadku
naszej waluty pisarskiej, o zniżce jedynej wartości, którą posiadamy, o inflacji słowa.
Nie chodzi o głoszoną przez McLuhana supremację znaku i degradację słowa jako
przekazu, ale po prostu o nieudolność w posługiwaniu się mową ludzką, o styl zły
naszej publicystyka, co, jak ostrzega Mann, często bywa zapowiedzią złych czynów.
Jeśli myślimy poważnie o naprawie naszego życia, zacząć musimy od przywrócenia
słowom należnej im rangi. Zbyt długo odbiorców naszej prasy, radia i telewizji
wtłaczano w dychotomię całkowitego fałszu i bezbłędnej słuszności, na jaką dowolnie
świat podzielono. Zbyt długo panował wszechwładny Niechlujny Analfabeta, a Alfabeta
Chlujny nawet w mowie potocznej nie zdołał się utrwalić. Bezprawia i Nadużycia nie
zrównoważyło „Prawo i Życie”. Prócz tych przeciwstawności klasycznych nękały nas
nudziarstwa okraszone kwiatkami i machejkami stylu. Zapisywałem sobie niektóre
smaczniejsze powiedzonka. Pewien działacz ludowy ostrzegał, że są tacy, co: „… w
dymach bijących z wojny izraelsko–arabskiej chcą uwędzić swoje półgęski ideowe”.
Nagromadziło się sporo takich potworków metaforycznych. Powstały słowa, które nic
nie znaczą, i słowa, które mogą znaczyć wszystko. Gdy sklep nie dawał zysku, mówiło
się, że to z powodu trudności obiektywnych. Sklep Wokulskiego przynosił zyski, bo
widać nie miał trudności subiektywnych, czyli po prostu miał dobrych subiektów.
Dawnym słowom nadaje się mylące znaczenie, co nieraz budzić może złudne nadzieje.
W „Trybunie Ludu” z dnia 5 września 1971 znalazłem fascynujący tytuł „Każdy może
być ajentem”. Czytałem z rosnącym zaciekawieniem: „Ten sezon był dla nich
pechowy. »Srodowisko«, jak sami siebie nazywają, zostało skompromitowane. Miejmy
nadzieję, że tegoroczne wnioski, które między innymi doprowadziły już do licznych
zmian personalnych na stanowiskach i do rozstania się w trybie przyśpieszonym z
kilkoma ajentami, będą przestrogą na przyszłość”. Sensacyjna wiadomość! Niestety
rozczarowałem się czytając dalej, chodziło bowiem o ajentów, ale gastronomicznych, o
tak zwanych „ajentów obcego obiadu”. Słowa mylą, łudzą, ale nade wszystko nudzą.
Jeśli mają działać wychowawczo, muszą interesować i co niemniej ważne, budzić
zaufanie. Wtedy tylko można mieć nadzieję, że odniosą skutek. I to nie na pewno. Z
licznych ankiet socjologicznych wynika, że na Zachodzie największą popularnością w
prasie cieszą się wśród młodzieży wiadomości sportowe i horoskopy astrologiczne. Te
ostatnie zwłaszcza wśród dziewcząt. Zaledwie dwa procent czytających o sporcie sport
uprawia, a wśród czytelniczek horoskopów trzydzieści pięć procent wierzy w
astrologię, a tylko trzy procent stosuje się do jej wskazań. A przecież niebo gwiaździste
i ruchy planet nie nakazują, nie nawołują do przekroczenia planu. Łatwiej gwiazd
słuchać niż gazet.
Trudna jest droga między perswazją a skutecznym słów działaniem. Tradycje słowa
mówionego zanikają, zabrakło znakomitych causeurów, nie ma wielkich mówców,
słynnych obrońców sądowych, trybunów parlamentarnych. Niewielu już pamięta
przemówienia Smiarowskiego w sądzie lub Daszyńskiego w Sejmie. W dyskusjach
zwycięża najkrzykliwszy, który jak ciężarówka na szosie wymusza pierwszeństwo. W
teatrze sztukę pięknego mówienia niszczą dziwactwa inscenizatorów. Nie dano
naszemu pokoleniu wielkich powieściopisarzy. Gdzież są te młodzieńcze noce, nie
kończące się dyskusje nad książką, wiersze deklamowane na studenckich
wieczorynkach i estradach koncertowych? Sztukę epistolarną zabił wynalazek Bella i
panna de Lespinasse nie pisze listów, ale godzinami rozmawia przez telefon z panem
d’Alembert. Trudno się dziwić, że młodzież od słowa drukowanego stroni i pobrzękując
gitarą odchodzi w krainę udźwiękowionej nudy. Tak więc kraj nasz to nie chata
rozśpiewana, a rozśpiewana chała. Rewaluacja słowa nie może polegać tylko na
wyrugowaniu „upiorów bielizny” czy „półgęsków ideowych”. Nie wystarczy wylać do
zlewu te ciągłe „dzieci wylewane z wodą”, które potem krzyczą „król jest nagi”,
przegnać „pana Jourdain” i last not least odwieczne sapienti sat, bowiem nie banał jest
groźny czy słowo spaskudzone, ale brak zaufania do słów sensownych i obietnic, które
nieraz już budziły nadzieje.
Na razie pozbyć by się warto informatorów troskliwych, wciąż i wszędzie
odnajdujących niebezpiecznych wrogów i tym usprawiedliwiających własne bezpieczne
istnienie. Usunąć fałszerzy słów, utrudniających próby dialogu między kierownictwem
a społeczeństwem, zawodowych pośredników, których jedyną kwalifikacją jest
monotonny ciąg kompromitacji i dawno już stracone zaufanie środowiska.
EPITAFIUM
Jako młody poeta, autor „Wieży Babel”, malowałem obrazy świata odmienionego
jednością ludzką, która siłom cywilizacji kazała służyć nie zagładzie, ale dobru
powszechnemu. W „Dwu końcach świata” dość wróżebnie opisałem przygody
jedynego mieszkańca zburzonej i opuszczonej Warszawy, ściganego przez wrogie siły
totalne.
Niestety łatwiej sprawdzają się złe wróżby. Ale w obu wypadkach fantazja moja nie
wybiegała nigdy zbyt daleko i ten świat nadchodzący wciąż jeszcze był moim światem.
Nie przypuszczałem, że na własne oczy zobaczę ludzi spacerujących po księżycu i
siebie samego: na ekranie telewizora. O istocie zmian stanowią nie tylko ważne i
wielkie sprawy, które wkroczyły w nasze życie, ale również niepozorne rzeczy drobne,
które odeszły, rozwiały się w zapomnieniu. Budzi się więc czasem chęć mówienia nie o
gromach dziejowych, burzach i huraganach historii, ale o niegdysiejszych śniegach.
Przychodzi ochota wypisania Epitafium Rzeczy Zmarłych Śmiercią Naturalną.
Nie ma kleksów, bo prawie już nie ma piór, stalówek i atramentu. Więc jak tu w
kajecie zrobić „żyda” długopisem? Zmarł Pan Kleks jak ów chłopczyk, o którym kiedyś
rzewnie w „Naszym Przeglądzie” napisano: „… powiększył grono aniołków wyznania
mojżeszowego”. Pióra wieczne nie były tak wieczne, jak im się wydawało, a zwycięski
długopis też długo pisać nie będzie. Zgasły filujące lampy naftowe wybuchając
ostatnimi płomykami dokoła brenerów jak słońce w czasie protuberancji. Koszulka
gazowa okazała się dla lamp i latarń gazowych koszulką śmiertelną. Gdy pokazują
Telewizyjny Kurier Warszawski, niemądrze brzmi na taśmę nagrane wołanie gazeciarza
„Kur… Warszawski…” Bo już od dawna nie ma ani „Kurierów Warszawskich”, ani
gazeciarzy. Rwący prąd czasu porwał nie tylko bezbronne martwe przedmioty, ale
popłynęły z nim mopsy i białe szpice popularne w czasach, gdy była moda na tuberozy
i likiery Baczewskiego. Trudniej nam wspominać czas przeszły niż dawniejszym
pokoleniom zamkniętym w jednym cyklu historycznym. Najtrudniej nam, mieszkańcom
miast zburzonych. Proust mógł wyjść ze swego sanktuarium i pojechać na Champs
Elysées, aby sprawdzić pejzaż dawnych swych zabaw z małą Benardaky. Mógł posłać
do Ritza po piwo z lodu i przynoszono mu zawsze to samo piwo, równie dobre i równie
zimne. Mógł wreszcie znów pojechać do Combray i zjeść choćby cały tuzin swoich
„magdalenek”. Nasz warszawski rodak nie może pójść do Herbsta po funt rozmaitości
ani po kajzerki do Nadświdrzańskiej, bo nie ma naszych wędlin i naszego pieczywa.
Cóż zostało? Idąc szlakiem codziennych spacerów mego ojca odnajdę zaledwie w paru
domach znajome secesyjne ozdoby nad zniszczoną bramą, tekturą załatane okna o
proporcjach dawnej mieszczańskiej wygody i parę płyt chodnika zrytych kulami.
Gdybym chciał przypomnieć sobie, odróżnić schody mego mieszkania na Niecałej pod
numerem szóstym od schodów spod numeru czwartego, co dręczy mnie uporczywie w
snach, nie odnajdę domów mego dzieciństwa, bo na ulicy bardzo już Niecałej został
tylko dom jeden i nie mój. Śni mi się często to półpiętro i drzwi na podeście opatrzone
szyldzikiem „Ciechanów — sztuczne pióra i kwiaty”, ale dalsze dziesięć stopni wzwyż
nie zawiodą mnie do mego pokoju dziecinnego, lecz w półmrok rupieciarni, pamięci
zatłoczonej meblami różnych moich późniejszych mieszkań.
A więc z żalem wspominam zarówno domy zniszczone, jak i zapomniane stalówki,
piórniki, gumki z myszką, zielone botanierki i pajacyka na sznurku, który zachował
tradycyjny kształt pana Pantalone z commedii dell’arte. Wyparły go z dziecięcych
pokoi armaty i czołgi; z plastyku. Mile wspominam nawet pejzażyk w bambusowej
ramce, życzliwy kicz, błogi balsam na rany zadane programową brzydotą pop–artu.
Zamilkły okrzyki podwórzowych sprzedawców, ucichły dawne głosy ulicy, stukot kopyt
końskich, srebrne dzwonienie sanek. Ciszę wieczorną pożarły telewizory i stujęzyczna
wrzawa radia.
W kraju, gdzie ciągłość kultury i obyczajów zrywana była częściej i boleśniej niż w
innych szczęśliwszych państwach Europy, z westchnieniem żalu rozstajemy się z
każdą, choćby błahą i drobną cząstką naszej młodości.
SZUFLADA
Pamięci Pawła Jasienicy
Porządki przedświąteczne objęły również mój pokój i szufladę biurka. Znalazłem tam
rozpoczęte i nieskończone polemiki, sprostowania, szczątki artykułów, notatki z roku
1968. Wszystko chaotyczne, nieprzekonywujące, zaprawione żalem i goryczą.
Przeczytałem je teraz spokojnie i krytycznie. Wspomniałem piękne powiedzenie
Strawińskiego z jego eseju „O poetyce muzyki”: „Lawa osiąga kształt dopiero, gdy
zastygnie”.
Ponieważ ostygła już lawa mego rozżalenia, zapragnąłem upomnieć się o moje dobre
prawo do obrony i rzeczowo odpowiedzieć na stawiane mi wtedy niektóre oskarżenia i
pytania.
Na podstawie tekstów, pisanych bez mała pół wieku temu, zostałem napiętnowany
straszliwym mianem kosmopolity. Miało jednak to oskarżenie pewien akcent
dżentelmenerii. Mówca przyznał, że nie wie, jaki jest dziś mój stosunek do polskości, i
że ja sam tylko mogę to określić. Wręczono mi wręcz zaproszenie do publicznej
ekspiacji. Ofiarowano mi rolę skruszonego grzesznika, zaproszono na estradę, abym
odśpiewał „Bogurodzicę” i „Rotę” albo przynajmniej odtańczył kujawiaka. Ponieważ
tego rodzaju repertuar nie bardzo mi odpowiadał, z zaproszenia nie skorzystałem. Dziś
osoba, która mi to pytanie zadała, nie reprezentuje władzy. Dziś mogę odpowiedzieć
bez uniżoności i żenującego wykazywania się polskością. Mogę odpowiedzieć
poważnie, to znaczy uprzejmie. Mogę już swobodnie powołać się na związki z kulturą
ojczystą. W roku 1826, jeszcze przed powstaniem listopadowym, mój pradziad,
członek Towarzystwa Przyjaciół Nauk, wprowadzony tam przez Staszica, zaproszony
został do akademii berlińskiej. Oto co o tej propozycji pisał: …”Niech mi wolno będzie
tylko wspomnieć, że kiedy po odkryciu mego wynalazku byłem mianowany i wzywany
do udania się za granicę, gdzie mi przyrzeczone sowite nagrody i polepszenie losu, nie
chciałem przypuścić myśli opuszczenia mego rodzinnego kraju, owszem, powiem tu
nawet, że uniesiony, że tak rzekę, szlachetną dumą, miałem nadzieję, iż mnie Bóg
dozwoli cokolwiek sławy, a stąd powiększyć chwałę imieniowi rodaków, na których
ziemi powziąłem życie”. Za książką Szymona Łastika cytuje to Jarosław Iwaszkiewicz
(„Rozmowy o książkach”, str. 59). Bardzo przy tej okazji pochlebnie wyraził się o stylu i
polszczyźnie mego pradziada podkreślając subtelne rozróżnienie słów: „sława” i
„chwała”. Oparłem się wtedy pokusie powoływania się na moich przodków. Byłby to
bowiem chwyt niegodny. Podkreślam to dziś z całym naciskiem, że gdybym był
potomkiem żydowskich bankierów czy śmieciarzy równie dobrze miałbym prawo
uważać się za Polaka, jak mój ówczesny adwersarz. Ponieważ każdy jest trochę
snobem na temat tradycji rodzinnych, wolą oczywiście, że mój pradziad, dziad, ojciec,
brat i bratanek byli i są ludźmi nauki, niż gdyby mieli sprzedawać szelki. Mogą z całym
spokojem memu rozmówcy zaręczyć, że jestem Polakiem, ale również niestety muszę
przyznać, że nie mylił się, gdy nazwał mnie kosmopolitą. Co więcej, jestem mniej
kosmopolitą, niż bym chciał, bo zbyt mnie zawsze pasjonowały, pochłaniały, dręczyły
nasze sprawy lokalne, zaściankowe. Wychowany w tradycji niepodległościowej,
przyjąłem powstanie Polski jako happy–end pięknej książki dla młodzieży. Naturalną
konsekwencją było rozczarowanie, które przyniosły pierwsze lata wolności
skonfrontowane z młodzieńczym wyidealizowanym jej obrazem. Później przekonałem
się, jak wiele w tych rozczarowaniach było przesady i niecierpliwości. Myślę zwłaszcza
o naiwnym radykalizmie i prowokacyjnym proklamowaniu antypatriotyzmu.
O sprawach poczucia narodowego i ogólnoludzkiego pisałem obszerniej w „Nowej
Polsce”, miesięczniku, który w czasie wojny redagowałem w Londynie. W artykule tym
przypomniałem słowa Mickiewicza: „Kto mówi o interesach jednego tylko narodu, jest
nieprzyjacielem wolności”. W przypisach do tego artykułu przedrukowanego w „Jednej
stronie medalu”, zgodnie z modą, dodałem cytat z Levi–Straussa: „Ani jednostka nie
jest sama w swej grupie, ani żadne społeczeństwo nie jest samotne wśród innych
społeczeństw. Tym bardziej człowiek nie jest sam we wszechświecie. Tęcza kultur
ludzkich rozpadnie się ostatecznie w pustkę, którą wytworzy nowe szaleństwo. Dopóki
jesteśmy i póki świat istnieje, ten nikły łuk, który nas łączy z nieosiągalnym, będzie
trwał, wskazując drogę obrony przed niewolą” („Tristes Tropiques”). Los tak chciał, że
w tym łuku tęczy połączenie dwu kolorów wzrusza mnie bardziej niż barwy inne.
Utrwala dumę lub potęguje gorycz i sprzeciw. Mówią o tym niechętnie i pewnie bym to
wyznanie pominął, gdyby nie porządki świąteczne i stare papiery znalezione w
szufladzie. Na tym drobnym epizodzie sprawę zamykam. Wraz z szufladą.
OBRONA ODBIORCY
Nie jestem człowiekiem tchórzliwym, ale są sytuacje, w których przystępuję do
pisania nie bez dreszczyku lęku. Wiem, że to, co napiszę, urazić może wielu ludzi
dobrej woli, zdolnych i sympatycznych. Nawet paru przyjaciół. Ale nie wolno w
sprawach zasadniczych ulegać presji środowiska. Już raz w życiu powodowany lękiem
przed wyrokiem opinii popełniłem niesmaczne głupstwo. Będąc przeciwnikiem
pojedynków — pojedynkowałem się i niechcący zraniłem przeciwnika. W życiu
codziennym w drobnych sprawach brak odwagi zastępuje nam nieoceniony
sprzymierzeniec towarzyski, jakim jest obłuda. Co robić, gdy stary przyjaciel lat
dziecinnych czyta ci dziecinny i bardzo niedobry utwór poetycki? Co robić? Kłamać.
Zwyczajnie i po prostu łgać w żywe oczy. Czasem można się uciec do wykrętu, nie
chwalić utworu, ale powiedzieć na przykład, że jest „ciekawy” albo „zaskakujący”.
Surowym moralistom polecam zwłaszcza słowo „zaskakujący”, bo przecież istotnie
zostaliśmy zaskoczeni. Nieźle jest również w milczeniu uścisnąć rękę. Zdarzają się
jednak ludzie nieubłagani. Mój przyjaciel Jan Lechoń w podobnych sytuacjach okazywał
szaleńczą odwagę. Pewien poczciwy nudziarz przy stoliku w „Ziemiańskiej” pokazał
mu fotografię swojej narzeczonej. Lechoń wziął fotografię do ręki, popatrzał uważnie i
oddał mówiąc: „bardzo brzydka”.
Postanowiłem zrobić coś podobnego. Sztukę współczesną, plastykę, teatr, poezję i
film oddaję wam mówiąc śmiało i wprost: „Bardzo brzydka”. W atmosferze
snobistycznego cmokierstwa rozwielmożniła się pretensjonalna bzdura. Co najgorsze,
zajęła miejsce normalnej sztuki tradycyjnej, wypiera ją albo fałszuje. Repertuar scen
eksperymentalnych króluje w „Teatrze Narodowym”, który już choćby z racji swej
nazwy powinien służyć przekazywaniu kultury narodowej w formie nieskażonej i
możliwie najbliższej intencji autora. Te same obowiązki wobec arcydzieł naszej
literatury mają radio i telewizja. Co wie o dziełach przeszłości widz, który ogląda w
telewizji wydziwaczone „Wesele”, a w teatrze „Kordiana”, „Nieboską”, „Beniowskiego”
czy „Fausta”? Co ma sądzić o literaturze śledząc na ekranie telewizji „Kurkę wodną”
Witkacego? Moderniści epatowali kiedyś filistrów, awangarda szokowała „strasznych
mieszczan w strasznych mieszkaniach”. Ale dawno już nie ma mieszczan, a jeśli chodzi
o „straszne mieszkania”, to przeciętny widz myśli z podziwem o ich metrażu, a malarz
z zazdrością o ich secesyjnych umeblowaniach obecnie cieszących się modą światową.
Kogo więc i po co epatować? Krzyk „moderny” naruszający spokój „sytego burżuja”
jest śmiesznym anachronizmem. „Kurka wodna” pokazana milionom w telewizji nie
obrażała widza mniej wykształconego, bo ten po paru minutach, stwierdziwszy, że to
nie Kobra, zamykał aparat. Obrazą była dla inteligenta, przeciętnego inżyniera,
doktora, nauczyciela, dla całej masy przyzwoitych odbiorców literatury wykształconych
na klasykach, na tysiącletniej tradycji kultury europejskiej. „Faust” Szajny i „Kurka
wodna” będą na miejscu w teatrze eksperymentalnym. „Ubu Roi” nie jest grywany na
scenie „Komedii Francuskiej”. Przywrócenie porządku wyjdzie na dobre i „Teatrowi
Narodowemu”, i poszukiwaczom nowych udziwnień, bo będą mieli czemu się
przeciwstawiać. Zapytał mnie niedawno pewien srodze zagniewany młody technik,
dlaczego pokazuje się Horodniczego w podartych portkach, dlaczego akcja odbywa się
na śmietnisku, dlaczego i po co stara baba wysiaduje na śmieciach, dlaczego
Hanuszkiewicz pokazuje się z laseczką, a Stanisław August z filiżaneczką, kto to jest
ten, co jedzie do góry, czy Wernyhora jest Szelą, a Szela Wernyhorą i dlaczego Wajda
lubuje się w obrzydliwościach, a Grotowski pokazuje wymyślne plugastwa. Krzyczał na
mnie bardzo długo, aż mu powiedziałem: …idź pan do Puzyny, bo ja nie wiem. Sam
nawet wziąłem książkę Puzyny, bo to krytyk poważny, wrażliwy i oczytany. Wzruszyły
mnie jego starania, aby coś przekazać z seansu Grotowskiego. Starał się, ale nie dał
rady. Absolutna dowolność tej obsesyjnej szarpaniny nie da się, jak widać, przekazać
kodem informacyjnym obowiązującym w naszym układzie słonecznym. Już na
pierwszej stronie książki Puzyny znalazłem zdanie: „…kluczem od szafy dość przecież
trudno otworzyć lodówkę”. Ponieważ na ogół lodówek nie otwiera się kluczem,
pomyślałem, że może mądry pan Puzyna niepotrzebnie się stara otwierać szafy pełne
gratów i puste lodówki. Ale młody technik wciąż na mnie krzyczał, że w muzyce, w
poezji i w malarstwie to samo, że wszędzie stawia się na wrzask, szok i brzydotę, że
jeżeli pan Andy Warhol wystawi w „Tate Gallery” pięćdziesiąt puszek „Campbell’s
Tomato Soup”, to trudno to połknąć, zwłaszcza gdy się nie posiada klucza ani do
lodówki, ani do otwierania puszek. Krzyczał, że awangardziści są bezlitośnie
pozbawieni humoru i że monopol awangardy byłby infernalnym wymysłem Beliala.
Uspokoiłem go, że ci, co piszą o Głupich Sprawach dla Głupich Czytelników, gorsi są od
najnudniejszych niezrozumialców, że pojawią się nowi dobrzy pisarze, że wyszła
piękna książka Konwickiego i nowy tom Herberta, że Szymborska znów ogłosiła trzy
znakomite wiersze i że to, co pisze o literaturze nadobowiązkowej, jest też prześliczne i
też jest poezją, bo poezja nie polega na ilości sylab ani na rymach czy braku rymów i
znaków przestankowych. Że wymagania prozy bardziej są surowe od dowolności
collage’ów poetyckich i że taki zlepek typograficznie przeskładany na zwykłe zdania
prozy, opatrzony przecinkami i kropkami często staje się zawstydzająco ubogi, banalny
lub wręcz głupi. Myślę, że warto bronić atrakcyjności wiersza. Celnego rymu,
melodyjnego rytmu, pełnej frazy poetyckiej. Można bronić ciągłości tradycyjnej i
można ją wzbogacać. Pięknie o tym mówi Ezra Pound: „Gdybym mógł Yeatsa wsadzić
na galopującego konia, dałbym nowy rytm poezji angielskiej”.
Niedawno w „Herald Tribune” ukazał się wywiad z W. H. Audenem, który mówiąc o
powinnościach pisarza kończy swe uwagi cytatą z mądrego doktora Johnsona:
„Właściwym sensem pisania jest uczynić życie czytelnika bogatszym i pogodniejszym
lub choćby tylko łatwiejszym do zniesienia”. Niełatwo jest nasze życie uczynić
pogodniejszym lub choćby znośniejszym, ale nie wolno pisarzowi tego posłannictwa
lekceważyć.
GRYPA SZALEJE W NAPRAWIE
Gustav Jahoda, profesor psychologii w Glasgow, podaje fakt godny zastanowienia,
twierdzi on, iż: „W społeczeństwach przedpiśmiennych przesądne wierzenia stanowią
integralną część całościowego poglądu na świat, prawie każdy wierzy w prawie
wszystko”. Nie jesteśmy jak widać społeczeństwem przedpiśmiennym, bo u nas
zupełnie odwrotnie: prawie każdy nie wierzy w prawie wszystko. Kult cwaniactwa i owo
odwieczne „bujać to my, ale nie nas” jest gorzką mądrością tak zwanego rodaka
warszawskiego i przybiera coraz to nowe formy. Jednym z najbardziej melancholijnych
dowcipów ostatnich czasów jest relacja ucznia z lekcji, na której nauczycielka mówiła,
że Fenicjanie robili szkło z piasku. „To nie jej wina. Ona tak musi, bo inaczej wyleliby ją
z posady.” Notowałem już tę cechę nieodrodną w moich kronikach przedwojennych.
Fryzjer, któremu czytając gazetę powiedziałem, że Briand umarł, zareagował
bezbłędnie po warszawsku: „Tak. Nakradł się, nakradł i umarł”. Niewielkie przyniósł
nam profity ten sceptycyzm warszawskiej ulicy, bo naród, który ją zaludnia, łączy z
kultem cwaniactwa ofiarność i odwagę niespotykaną w innych krajach naszego
kontynentu. Mówi się teraz i pisze o kulturze pracy, wraca do rangi prakseologa
Kotarbińskiego. Słowo „Naprawa” króluje na szpaltach gazet i z tych papierowych
cokołów patronuje naszym dziennikarskim moralistom przybranym w nowe ubranka.
Obok słowa „Naprawa” zjawiło się słowo „Grypa”. I tak powstała znów „grypa, która
szaleje w Naprawie”.
Z całym szacunkiem trzeba odnotować ofiarność lekarzy, pielęgniarek, aptekarzy, co
więcej, wszystkich ludzi pracy, którzy zastępowali chorych kolegów w ciepłowni,
wodociągach, elektrowni, piekarniach, sklepach. Przy maszynach i kierownicach
samochodów. Wobec tak ofiarnej, godnej szacunku postawy ludności warszawskiej
przestraszył mnie jeden mały, głupi, ale dość koszmarny epizodzik. Każdy z nas jeździ
„na łebka”. Nie udawajmy. Gdy nam się spieszy, a nie ma wolnej taksówki, ulegamy
pokusie. Ulega też pokusie zarobienia kilkunastu złotych kierowca, obarczony rodziną.
Ale są granice tej cichej umowy, których przekraczać nie wolno. W czasie nasilenia
epidemii grypy stałem w ogonku do taksówek. Na postój podjechała wolno karetka
pogotowia. Kierowca kokieteryjnie przystanął po drugiej stronie ulicy. Zawrócił i znów
przedefilował przed czekającymi na taksówkę. Z ogonka wyskoczył jakiś jegomość i
wsiadł do karetki. Popatrzałem na twarze pozostałych w ogonku. Były obojętne.
Normalka. Wreszcie jakaś pani odezwała się: „Ja bym tam nie wsiadła. Można się
zarazić”. Na to odpowiedziała inna pani: „Nie o to chodzi. Tak nie powinno być”. Wtedy
już odezwało się parę głosów: „To skandal”. „Ciężko chorzy czekają godzinami na
karetkę pogotowia”. Trochę mi ulżyło. Jednak odezwało się poczucie więzi społecznej,
zwykłej ludzkiej litości nad tymi, którzy przy łożu chorego wyczekują na zbawczą
karetkę pogotowia. Poruszeni jedną trafną uwagą warszawiacy zareagowali ostro na
egoizm faceta, który poderwał karetkę, i na cwaniactwo pracownika pogotowia, który
poderwał frajera. Grypa była wyzwaniem rzuconym ludności Warszawy, na które to
wyzwanie przedstawiciele wszystkich zawodów odpowiedzieli solidarnym zbiorowym
wysiłkiem.
Aby stworzyć tę reakcję łańcuchową, pobudzić zbiorowość, potrzebny jest zapał w
obu znaczeniach tego słowa. Potrzebne są już nie słowa, ale czyny dowodzące, że
cwaniactwo nie wystarczy, że arena działań to niekoniecznie Bazar braci Różańskich
czy dawny Kercelak. Że nie zda się na nic zwalanie wszystkiego na niemożność. Od
nas samych zależy, czy ulegniemy jałowemu cwaniactwu i marazmowi, czy okres
podatny wyzyskamy na rozbudzenie i utrwalenie sił społecznych.
ŻYCZENIA NOWOROCZNE
Parę lat temu Artur Rubinstein występując przed warszawską telewizją dziękował za
gorące przyjęcie i trochę skarżył się na dokuczliwość zbieraczy autografów. Ponieważ
przez parę ostatnich lat czytelnicy naszej prasy i słuchacze radia mogli zapomnieć, kto
to jest Artur Rubinstein, przypominam, że jest to najwybitniejszy polski pianista i że
sporo szczegółów o nim można znaleźć w książce S. Hentowej („Artur Rubinstein”,
Wsiesojuznoje izdatielstwo, Moskwa 1971). Otóż na tą uwagę Artura o natręctwie
łowców autografów zareplikowała jego żona mówiąc: „Nie udawaj, Artur, bo bardzo
lubisz, jak cię proszą o autografy i wywiady”. Święte słowa. Nie wierzę artystom, gdy
narzekają na zbytnią popularność.
Każdy felietonista lub stały współpracownik jakiejś rubryki dostaje sporo listów. Dla
pisarza życzliwy oddźwięk i przyjazne listy są najpiękniejszym honorarium autorskim.
Po artykule pt. „Szuflada” wiele miałem listów i telefonów bardzo serdecznych i
przyjaznych. Aż wreszcie zepsuty powodzeniem „naciołem się”, jak mówią
warszawiacy. Dzwonił ktoś do mnie i powiedział: „Ja w sprawie pańskiego felietonu
»Szuflada«.” „Dziękuję bardzo” — szybko odpowiedziałem. „Nie ma pan za co
dziękować — odpowiedział głos w telefonie — bo chciałem panu tylko powiedzieć, że
przekręcił pan imię Łastika, bo on nie żaden Szymon, ale Salomon”. Podziękowałem
już ciszej i skromniej i przy okazji bardzo przepraszam znanego publicystę za ten błąd.
Każdego to spotkać może. Moje nazwisko też często piszą niezbyt dokładnie. Od
kilkunastu lat Departament Służby Telekomunikacyjnej przy Ministerstwie Łączności
systematycznie, z uporem przysyła mi rachunki na nazwisko Antoniego Słominskiego,
osobnika mi nie znanego, którego żona musi często korzystać z telefonu, bo rachunki
są dość słone. Niedawno, gdy w telewizji Gustaw Holoubek pięknie odczytał mój wiersz
„Zegar”, otrzymałem parę listów. W jednym z nich autor zwierza się, że już w
dzieciństwie umiał na pamięć mój wiersz „Ta, co nie zginęła”. Jest to bardzo ładny
wiersz patriotyczny, ale niestety nie mój, tylko Edwarda Słońskiego.
Są jednak czasem listy i przesyłki bardziej kłopotliwe. Dostałem kiedyś paczkę
pocztową, w której znalazłem tom moich „Wierszy zebranych” oraz prośbę o autograf i
odesłanie tomu pod załączony adres. Parę tygodni zwlekałem, aż wreszcie podpisałem
książkę, zapakowałem, obwiązałem sznurkiem (jak się okazało nieprzepisowo),
przepakowałem i nadałem nie bez trudu jako przesyłkę poleconą. Ale bywa jeszcze
gorzej. Nie znana mi dama z prowincji, niczym nie upoważniona, przysłała mi swoją
sztukę. Maszynopis oprawny w grubą tekturę. Bardzo ciężka paczka. Tym razem
prośba o ocenę. Co z tym robić? Próbowałem przeczytać, ale diablo nudne. Czy mam w
ogóle prawo ganić czy chwalić? Mogę tą damę z prowincji zniechęcić do pisania albo,
co gorsza, zachęcić. Odłożyłem manuskrypt gdzieś na dno szafy. Po pewnym czasie
otrzymałem list przynaglający, wreszcie list z żądaniem odesłania egzemplarza sztuki
w przeciągu dwu tygodni pod rygorem sądowym. To już mnie wyprowadziło z
równowagi. Jakim prawem ta nie znana mi osoba każe mi latać na pocztę, stać w
ogonku, i to jeszcze w czasie epidemii grypy, płacić za przesyłkę, i grozi mi sprawą
sądową? Ale zrobiłem to wszystko. Odesłałem sztukę i dołączyłem notatkę, że
podziwiam arogancję tej pani, bo to chyba ja miałbym raczej prawo grozić sądem za
stratę czasu, mitręgę i koszta przesyłki. Odetchnąłem z ulgą. Hę, hę — jak powiada
mój kolega Kisiel. Po paru dniach otrzymałem list z zawiadomieniem, że jeśli w ciągu
14 dni nie cofnę słowa „arogancja”, sprawa zostanie oddana do sądu. Gdy piszą te
słowa, nie upłynęło jeszcze dni czternaście, żyję więc pod grozą kary sądowej, ale
słowa „arogancja” nie cofam.
Mam nadzieję, że porywcza dama opamięta się i przy Nowym Roku wybaczy mi
popełnione zbrodnie. Na moje usprawiedliwienie przypominam, że jestem, jak powiada
Dickens, „człowiekiem niegdyś młodym” oraz że nie mam sekretarki ani samochodu.
Niech to powyższe usprawiedliwi mnie również przed wszystkimi, którzy przysłali mi
listy życzliwe i życzenia noworoczne, a którym zbiorowo na tym miejscu bardzo
serdecznie dziękuję.
MARS
Księżyc przestał działać na wyobraźnię. Kawał pumeksu, gruz wulkaniczny bez śladu
życia. Nawet pozycja Księżyca w poezji i piosence spadła. Okradło go z tajemniczości
paru młodych Amerykanów, którzy po nim spacerowali dowcipkując niefrasobliwie.
Przyznam się, że gdy teraz, wzrok podnoszę do nieba i okiem rzucę na Księżyc,
odczuwam coś w rodzaju pobłażliwej poufałości nie pozbawionej pewnego
lekceważenia. Mars niestety również przyniósł nam rozczarowanie. Nie wiemy jeszcze
nic pewnego, ale ciche marzenie, że odnajdziemy tam istoty rozumne, rozwiało się
ostatecznie. A przecież myśląc o życiu we wszechświecie mało interesujemy się
istnieniem bakterii, mchów czy porostów. Chcielibyśmy odnaleźć w szumie
informacyjnym fal radiowych płynących z kosmosu jakiś kod stwierdzający istnienie
wyższej cywilizacji. Marzy nam się, że jak w ostatnim akcie „Świętoszka” zjawi się w
domu Orgona wysłannik księcia, który zdemaskuje Tartufe’a, ba, wszystkich
Tartufe’ów świata! Przydałby się taki starszy brat w istnieniu, który by nam pomógł
przezwyciężyć marazm i tchnął energię w działanie ludzi dobrej woli. Niestety uczeni
fachowcy i nasz nieoceniony Lem obliczyli pesymistycznie kazualność i probabilistykę
takiego spotkania. Na razie wysyłamy już satelity, aby krążyły wciąż jeszcze po orbicie
Marsa — Boga Wojny i Merkurego — Boga Złodziei.
Nie należy jednak lekceważyć pogardzanych najprymitywniejszych form życia czy to
na Marsie, Jowiszu, czy na planetach innych galaktyk. Ponieważ mam stosunki
rodzinne z „Laboratoire Genetique” w Gif sur Yvette, mogą was zapewnić, że komórka
(cellula) mchu czy porostu nie różni się niczym od komórki serca czy mózgu człowieka
współczesnego. A z każdej niewinnej celluli diabli wiedzą, jakie draństwo może się
rozbudować, co łatwo dziś stwierdzić, gdy się po świecie rozejrzymy. Jeśli w naszym
układzie planetarnym znajdą się zalążki życia, ważne będzie stwierdzić, czy to
początki, czy też resztki zakończonego cyklu. Trudność porozumienia się z jakąś
cywilizacją techniczną w kosmosie polega bowiem również i na krótkości każdego
cyklu rozwoju. Gdyby ktoś do nas telefonował dwa miliony lat temu przez parę tysięcy
lat co parę minut, miałby wszelkie prawo przypuszczać, że nas nigdy w domu nie ma.
Nie pocieszajmy się krótkotrwałością naszej cywilizacji, bo nim ona zaginie, to, co dziś
produkujemy, znacznie wcześniej diabły wezmą. Gdy czytam rozważania futurologów
na temat roku dwutysięcznego, widzę, jak te diabełki, które dziś mają po trzy, cztery
latka, a już zaczynają myśleć matematycznie, po dojściu do pełnoletności podłączone
do komputerów wydźwigną się na takie wyżyny intelektualne, że cała nasza twórczość
wyda im się bełkotem prymitywnych plemion. Wszystkie zarozumiałe non omnis
moriar i exegi monumentum aere perennius rozwieją się, nim z czarnej otchłani
kosmosu głos jakiś do nas doleci.
Jesteśmy sami i tylko od nas zależy, co z nami będzie. Tak myślałem do wczoraj. Na
szczęście przy porządkowaniu biblioteki wpadła mi w rękę mała broszura wydana w
1951 roku przez „Książkę i Wiedzę”. Jest to praca S. Waldgarda pod tytułem „Życie we
wszechświecie”. Znalazłem tam wywód prosty, logiczny i pocieszający. Cytuję ten
fragment dosłownie:
„Na planetach stają się możliwe procesy chemiczne i powstają chemiczne związki
między substancjami. Zjawiska chemiczne przygotowują dalszy, niezwykle ważny etap
rozwoju materii — powstanie życia, czyli jakościową przemianę materii nieożywionej w
żywą. Potem rozpoczyna się już stopniowy rozwój życia — a więc świata roślinnego i
zwierzęcego; powstają żywe istoty o coraz bardziej złożonej i doskonałej budowie. To
zaś z kolei stwarza podstawy do drugiego równie ważnego jakościowego skoku
naprzód — do powstania człowieka”.
Odetchnąłem z ulgą.
KOMPROMIS
Odmienne dzieje państwowe inne nadają znaczenie słowom wywodzącym się z tego
samego rodowodu. Słowo „kompromis” w Anglii nie ma znaczenia pejoratywnego. U
nas kompromisowiec to prawie świnia.
Przypomnieć warto, że dziś, gdy zajaśniała możliwość odnowy, łatwiej nam mówić o
rozsądnych kompromisach niż dawniej, gdy za prawo działania nieraz godziliśmy się
na dość daleko idące ustępstwa. Mało kto wtedy zdołał ocalić biel niewinności, chyba
że zręcznie, według zasad eudajmonizmu trzymał się ustronia, nie bacząc na to, co
dzieje się w kulturze własnego kraju. Trzeba było płacić, ale znaliśmy cenę, której
przekroczyć nie było wolno. Dziś, gdy wzrasta zaufanie do nowego kierownictwa,
szkoda byłoby zmarnować szansę porozumienia między władzą a środowiskiem
twórczym. Byłoby rzeczą niepoważną udawać, że w tej dziedzinie nie ma konfliktów, i
równie niepoważną, że żaden kompromis nie jest możliwy. Kompromis we właściwym
sensie tego słowa nie tylko jest możliwy, ale jest konieczny, jeśli się żywi troskę o
rozwój naszej kultury.
Warto do dyskusji literackich wprowadzić nieco więcej szczerości. Klimat pracy
twórczej to delikatna materia. Czas już skończyć z cyklem produkcyjnym, który
zamraża dzieła literackie na rok czy półtora. Cykl produkcyjny ulepszyć trzeba nie
tylko w czasie, ale i w przestrzeni. Niedobrze, gdy piszący wpatrzony jest wyłącznie w
swego szefa, to znaczy redaktora czy wydawcę, a redaktor liczy się tylko z opinią
wyższych szefów. W ten sposób publiczność wystawiona jest do wiatru, a brak
rywalizacji o pozyskanie względów czytelnika nie ożywia ambicji pisarskiej. Warto
przypomnieć, że zła propaganda gorsza jest od braku propagandy i że nie jest
konieczne demonstrowanie nam wciąż tych samych nudnych apologetów wszystkich
kolejnych etapów naszego życia kulturalnego.
Margaret Mead opowiada, że gdy po badaniach antropologicznych na Wyspach
Admiralskich powróciła tam po paru latach przywożąc kilka egzemplarzy swojej
książki, krajowcy wpadli w entuzjazm, gdy zauważyli, że egzemplarze są identyczne.
„To cud — krzyczeli. — One są wszystkie takie same!” Nasi krajowcy, jak ich znam,
wolą większą rozmaitość książek. Pozory jedności, brak zdrowej polaryzacji szkodzi, a
nie pomaga. Lepszy jest otwarty i szczery oponent od zawsze gotowego do usług
podskakiwacza.
Kompromis w dyskusji literackiej musi polegać na prawie do obrony w warunkach
równości obywatelskiej. Mówiąc o kompromisach i swobodzie jednostki warto
zarysować tej swobody granice. Thomas Merton w znakomitym eseju „Czy przetrwamy
nihilizm” („Tematy” 1968) cytuje Camusa: „…mniemał, że prawdziwa godność
człowieka nakazuje mu odrzucić dobrowolnie każdy system, który z władzy państwa,
pieniądza lub broni czyni wartości absolutne, wartości same w sobie”. Na to Merton,
rozważając miltonowskie pojęcie wolności, przypomina: „Koncepcja wolności
wymagająca, aby każdy za wszelką ceną był panem samego siebie, by nikt inny nie
mógł za innych zmieniać postanowienia — to koncepcja, która prowadzi do ślepego
poddania się gwałtowi, a w końcu do dobrowolnego samounicestwienia”.
Nie zapominajmy, że i Camus broniąc prawa do samotności odżegnywał się jednak
od roli „Filozofa absurdu” i przeciwstawiał się nihilizmowi. Pisarz ma prawo do
egocentryzmu. Znam i lubią paru egocentryków. Mniej mi smakują ci, którzy twierdzą,
że ponieważ świat jest bez sensu, wiać pisać trzeba też bez sensu. Najmniej mi się
podobają pisarze pozbawieni wszelkiego instynktu społecznego.
Z uznaniem przyjmiemy zmianę stylu w stosunkach władzy ze społeczeństwem oraz
poważne rozmowy nowego ministra kultury z wybitniejszymi twórcami. Myślę, że
byłoby pożądane organizowanie choćby raz w miesiącu konferencji informacyjnej i
odwoławczej między czynnymi wybitniejszymi pisarzami różnych poglądów a
przedstawicielami władzy. Mogłoby to oszczędzić wielu nieporozumień oraz umożliwić
kontrolę środków masowego przekazu, które nie odpowiadają prawdziwej hierarchii
literackiej i mijają się często z zainteresowaniem odbiorcy. Sądzę, że wiele spraw
praktycznych mogłoby stać się przedmiotem spokojnej, poważnej dyskusji na
zbliżającym się Zjeździe Związku Literatów Polskich.
WIZJA I FONIA
„Kronika Hellstroema”, amerykański film kolorowy, otwiera przed nami świat
niewidzialny dotąd, oszałamiający bogactwem barwy i kształtu. Prowadzi nas w ten
świat dzisiejsza technika filmowa. Od dawna już rzeźba i malarstwo nie mają monopolu
na odtwarzanie natury. Kiedyś przybysze z innych miast zamawiali okna we Florencji,
żeby zobaczyć odsłonięcie rzeźby Michała Anioła. Dziś płótna zdobywców „Prix de
Rome” zawalają jeszcze ściany muzealne, ale z wyjątkiem królowej angielskiej nikt już
nie zamawia „olejnych portretów ręcznie malowanych”, a oryginały dawnych mistrzów
służą do lokaty finansowej, spekulacji i fałszerstw. Głód wizualny zaspokaja aż nadto
codzienna porcja oglądanych w pismach fotografii, nie mówiąc już o reprodukcjach,
filmach i telewizji.
Skończyłem Akademię Sztuk Pięknych, znam; się trochę na technice, odnawiałem
ornamenta na belkowaniu u Baryczków, więc nikt mi nie wmówi, że różnica między
oryginałem Utrilla a reprodukcją warta jest pół miliona dolarów.. Malarstwo znalazło
się w impasie i nie wiadomo, co robić z dawnym sposobem nauczania. Profesor robi
korektę adeptowi akademii, a adept ma go w nosie, bo choć nie umie poprawnie
narysować aktu, zdobył już nagrodę na jakimś Biennale, gdzie wystawił miskę
klozetową opryskaną na zielono. Nie tylko nauczanie malarstwa stało się
anachronizmem, ale podobnie mija się ze współczesnością krytyka artystyczna. Pisze
się zawiłe dysertacje o sympatycznym dziwaku, który przez kilkadziesiąt lat przestawia
kilkanaście kolorowych kwadratów, a zdawkowym frazesem załatwia się erupcję,
dynamikę niezwykłą, którą rozporządza plastyk dzisiejszy od czasu, gdy paletę zmienił
na kamerę. Krytycy sztuki z zasady pomijają milczeniem scenografię w telewizji. Za
świetnie przez Hanuszkiewicza wyreżyserowanego „Pana Tadeusza” gotów byłem
darować mu ran parę, które zadał w teatrze Krasińskiemu i Słowackiemu, ale
telewizyjna brzydota scenografii mickiewiczowskiego arcydzieła wstrzymała mnie od
tego gestu rozgrzeszenia. Kolor w filmie ratuje częściowo różne wajdalizmy, ale po raz
pierwszy chyba w naszej kinematografii stał się ważnym sprzymierzeńcem
znakomitych filmów Kutza.
Oczarował nas kiedyś kolorem Antonioni w swoim „Powiększeniu”. Hellstroem to
również „Powiększenie”, ale wydobywające obrazy z głębi świata niedostępnego
gołym oczom. Mikrofotografia i zdjęcia z kosmosu ustawiają nas między mikro– a
makrokosmosem wciąż jeszcze zamkniętych, jak w dziecięcym pokoju w małej
klateczce naszych trzech wymiarów. Myśląc kategoriami epok warto pamiętać, że
epoka mezozoiczna trwała około stu milionów lat, w porównaniu więc do olbrzymich
gadów tej epoki, czas człowieka jest dopiero rozpoczęty. Jeans porównuje nasz stan do
paromiesięcznego dziecka w kołysce, które rozróżnia już niektóre przedmioty w
najbliższym otoczeniu, ale nie rozumie ich przeznaczenia. Dziecko to, nim dojdzie do
pełnoletności, to znaczy za kilkadziesiąt milionów lat, o ile przedtem nie wysadzi
świata w powietrze, zmieni jeszcze wiele razy i siebie, i świat. Tej wielkiej serii przygód
człowieka dano nam obejrzeć malutki pierwszy odcinek. Nie powiem, żeby był
specjalnie zachęcający.
W „Kronice Hellstroema” „wizja” oszałamia bogactwem, ale „fonia” razi ubóstwem
filozoficznym tego owadziego katastrofizmu. W epoce zagrożenia całego życia
organicznego na planecie, której największym wrogiem okazał się człowiek, niełatwo
nas przestraszyć mrówką. Był taki profesor niemiecki Wilhelm Dilthey, który w
dziewiętnastym wieku wymyślił powiedzonko: „Przyrodę wyjaśniamy, człowieka
rozumiemy”. Nic nie wyjaśniliśmy i mało co rozumiemy. Trudno dziś historię oddzielić
od przyrody .i nawet imperium in imperia Spinozy uległo likwidacji, czego życzymy
wszystkim imperializmem.
Pan Hellstroem straszy nas żywotnością i zdolnością przetrwania, jaką owady
wykazują już od milionów lat. Były przed nami i będą po nas. Ale owady to mucha w
każdym tego słowa znaczeniu wobec skorupiaków. Nim zjawiły się owady, już małże i
głowonogi sprawnie działały od dwustu milionów lat. A małże i skorupiaki mucha
wobec czcigodnej staruszki gąbki, która liczy sobie 540 milionów lat i daj jej Boże
drugie tyle. Być może gąbka nas przetrwa. Mamy większe zmartwienia — jak kiedyś
mówiło się w sferach kupieckich.
FORTUNA
Jako old boy, a zwłaszcza jako widz chętny programów sportowych w telewizji,
pozwolę sobie na parę uwag aktualnych. Transmisje sportowe, a zwłaszcza futbol, ta
pasja ogólnonarodowa, popularnością biją na głowę wszystkie inne programy
telewizyjne, teatralne, filmowe czy publicystyczne. Sport podlega prawom widowiska.
Audytorium trzeba trzymać w napięciu. Skandalem jest podawanie przed meczem
wyniku spotkania. Podobno bileterka na jakimś filmie detektywnym w kinie
amerykańskim, gdzie daje się napiwki, gościowi, który napiwku odmówił, przez zemstę
powiedziała: „doktor zabił”. Spiker naszej telewizji któregoś dnia zapowiedział na
początku programu: „Mam dla naszych widzów bardzo dobrą wiadomość z hokejowego
meczu Związek Radziecki — Polska”. Ta dobra wiadomość polegała na tym, że
przegraliśmy 9:3. Tego rodzaju uwaga była nie tylko niedopuszczalna, bo budziła
złudne nadzieje, ale okazała przykry kompleks niższości. Jeśli się pisze, że Polak zajął
dobre miejsce szesnaste, a nasze panie „bardzo pomyślnie uplasowały się na
dwudziestym dziewiątym miejscu”, to oczywiście potem po uzyskaniu złotego medalu
przez Fortunę już braknie słów i epitetów. Warto by również zwrócić uwagę naszym
spikerom, że nie mówi się „około trzy metry”, a „około trzech metrów”. Na szczęście
najlepszy z naszych sprawozdawców, Bohdan Tomaszewski, nie tylko wie dużo, ale i
umie o sporcie mówić.
Zmęczony, udręczony ciągłym przegrywaniem naszych sportowców, potknięciami i
upadkami moich faworytów w jeździe figurowej na lodzie, kontuzjami i pechem polskiej
drużyny, po skoku Fortuny uległem ogólnonarodowej euforii. Ale chyba nie tylko ze
względu na sukces prestiżowy. Nie zapominajmy o pięknie. Skok Fortuny miał urodę
umiejętności połączonej z brawurą i odwagą młodzieńczą. Wśród wielu dyscyplin
sportowych niestety nie wszystkie urzekają estetycznie. Nie brak popisów wręcz
brzydkich. Rzut kulą pań to konkurencja skazana na brzydotę, bo waga ciała odgrywa
tu rolę niemal decydującą. Olimpijskie popisy biathlonistów są chyba
nieporozumieniem. Duch olimpiady nie towarzyszy tym zaciekłym biegom połączonym
ze strzelaniem. Mimo zmęczenia drżącymi palcami zawodnik strzela, aby trafić, aby
coś wyimaginowanego tarczą strzelniczą — zabić. Widowiska olimpijskie nie powinny
przywoływać wyobraźni obrazów wojennych. Skok, bieg, rzut dyskiem czy oszczepem,
slalom, maraton nie pachną krwią. Czy nie warto by wyrzec się tych manewrów
wojennych na rzecz niesłusznie zaniechanej konkurencji olimpijskich w sztuce?
Mieliśmy w tych konkurencjach wcale niezłe wyniki. Jak wśród laureatów nagrody
Nobla widnieją tylko dwa nazwiska, i to właśnie polskich pisarzy, zapominać nie
należy, że w olimpijskich konkurencjach artystycznych mamy sporo nazwisk artystów
polskich. Złote medale zdobyli: J. Klukowski, Kazimierz Wierzyński i Zbigniew Turski,
srebrny Janina Konarska–Słonimska i brązowy Jan Parandowski.
Nie trzeba eliminować ze sportu elementów piękna i zabawy. Sport jest zabawą, a
według Erica Haffera zabawa przed pracą była pierwszą potrzebą ludzką. Delfiny, które
mają znacznie większą pojemność mózgu od człowieka, wcale dobrze bawią się w
morzu i mimo podszeptów ewolucji nie dały się nabrać i nie wyszły na ląd jak my i inne
nierozumne ssaki.
Zarzucano mi nieraz, że jestem przeciwnikiem sportu. Nic podobnego. Nieraz
zwracałem tylko uwagę na dysproporcje w finansowaniu imprez, na zbytnie
ekscytowanie się prasy, ale waga społeczna sportu wzrasta dziś zwłaszcza poważnie
wobec grozy alkoholizmu i trucia się młodzieży tytoniem. Sport odciąga od wódki, ale
niestety tylko zawodników. Kibiców podnieca do picia i palenia, ale wolę stawiać na
młodzież niż na kibiców, i to nie tylko w dziedzinie sportu.
O NAWIĄZYWANIU
Piętnuje się często bezmyślne marnotrawstwo w dziedzinie produkcji dorobku
materialnego. Rdzewieją kosztowne maszyny, niszczeją nie odnawiane domy, marnują
się cenne surowce. Ale zawsze pamiętać również trzeba o ochronie dóbr kultury.
Różne są formy wandalizmu. Prymitywny chuligan odbija nosy pomnikom. Jednostki
ambitniejsze usadawiają się na zdewastowanych cokołach. Jest to proceder niemal
powszechny i niemal powszechna jest niechęć do wypaczania dzieł naszej literatury
narodowej. Z satysfakcją konstatujemy, że nastąpiło ostatnio pewne otrzeźwienie w
pobłażliwej jak dotąd prasie i nowe reżyserskie wyczyny w Teatrze Narodowym
rozgniewały nawet tak spokojnych i rzeczowych recenzentów jak August Grodzicki. Ale
nasi udziwniacze działają jak szatany. Nawet piosenkom dawnym nie przepuszczą.,
Pokazali w telewizji, że produkty ery burżuazyjnej można dziś tolerować tylko z
parodystycznym dystansem. Czy rzeczywiście świetne teksty Boya, Tuwima, Hemara,
melodie do dziś popularne, wymagają karkołomnych deformacji? Ładną liryczną
piosenkę „Nasza jest noc i oprócz niej nie mamy nic” śpiewał w telewizji zwyrodniały
morderca zamknięty w klatce! Proponuję parę innych unowocześnień: można by
zamiast „Gdy w ogrodzie botanicznym zakwitną bzy”, że to zbyt ckliwe, śpiewać „Gdy
w oddziale chirurgicznym zarosną szwy”. Nowocześniejsze. Z krzepą. Stosunek do
tradycji przybiera u nas czasem formy dość nieoczekiwane. W rozrywkowych
widowiskach pokazuje się rozbawionych tancerzy w mundurach podchorążych z 1831
roku. Wydaje się nam, że wspomnienia nocy listopadowej nie są najtaktowniejszym
pretekstem do figlów i hołubców tanecznych.
Osobliwy jest również nasz stosunek do niezbyt dawnej przeszłości. Cytuje się wiele
powiedzeń, niemal przysłów, nie wiedząc, czyjego są autorstwa. Przychodzą do mnie
czasem młodzi poloniści, którzy piszą prace ograniczone do jednej postaci czy jednego
zagadnienia, a nie mają pojęcia o całokształcie stosunków kulturalnych
dwudziestoletniego niepodległego bytu, bo historia tych czasów nie została napisana,
a sięganie do materiałów coraz trudniejsze. Pewien młody badacz teatru ode mnie się
dopiero dowiedział, że Stefan Jaracz na swój jubileusz grał w Teatrze Wielkim trzy akty
z trzech sztuk, których akcja rozgrywa się w dworze szlacheckim („Zemsta”, „Turoń”,
„Rodzina”). Roczniki „Wiadomości Literackich” niszczeją w bibliotekach, kruszą się w
rękach stronice wyślizgane palcami. Coraz mniej pątników dociera do zasypanych
gruzem wykopalisk „ery sanacyjnej”. A przecież piętnaście wielkich tomów tego
wydawnictwa to wartości nie tylko archiwalne. Z wszystkich czasopism tego okresu
jest to najpełniejszy zbiór faktów, opinii, polemik, nie mówiąc już o walorach
artystycznych drukowanych tam poezji, prozy i krytyki. Nie chodzi tylko o utrwalenie
tych tomów na taśmie mikrofilmu, choć i to jest ważne, ale można by pomyśleć o
szeroko zakrojonym compendium, które by przekazało czytelnikowi dzisiejszemu te
wartości, które pozostały żywe. Już w pierwszych paru rocznikach znajdzie czytelnik
okazałe, z wielką starannością przygotowane przez Grydzewskiego numery specjalne
poświęcone Kasprowiczowi, Słowackiemu, Staffowi, Wyspiańskiemu, Liebertowi,
Micińskiemu, Przybyszewskiemu, Sienkiewiczowi, Prusowi, Żeromskiemu. Podaję tylko
część nazwisk w porządku dyktowanym rocznicami lub śmiercią pisarzy. Czyż nie
zaciekawiłoby czytelnika dzisiejszego, co o tych autorach pisali Boy, Lechoń,
Dąbrowska, Kaden, Irzykowski, Borowy, Tuwim, Kleiner, Ujejski, Parandowski,
Nałkowska, Broniewski, Nowaczyński czy Stawar? Znów podaję tu kilkanaście nazwisk
tylko przykładowo, bo każdy niemal numer pisma jest ozdobiony świetnymi
nazwiskami tej epoki. Eklektyzm, z którym, jako człowiek stronniczy i uparty w
poglądach, walczyłem nieraz z Grydzewskim, okazał się na dalszą metę zbawienny.
Można w tym piśmie na jednej stronie znaleźć Goetla i Czuchnowskiego, a jeśli chodzi
o dystans pokoleń obok Aleksandra Swiętochowskiego — Zbyszka Uniłowskiego.
Oceniamy to dzisiaj, ale i ja miałem swoje racje, zwłaszcza w ostatnich
przedwojennych latach, gdy narastały nastroje faszyzujące i eklektyzm stawał się
barwą ochronną i zbyt łatwo mógł być poczytany za oznakę kapitulacji.
Dziś, gdy wydaje się pisarzy młodego pokolenia, poetów prawicowych ugrupowań,
którzy walczyli w powstaniu warszawskim, warto chyba również przybliżyć
współczesności dorobek „Wiadomości Literackich”, wiernych tradycji postępowej
inteligencji polskiej. Czas obecny sprzyjać powinien tym zamysłom.
Mówiono nam często, że musimy być zaangażowani, że musimy dotrzymywać kroku,
smagać biczem satyry oraz nawiązywać do tradycji narodowej. Ponieważ jestem stale
zaangażowany, ostatnio nawet próbowałem dotrzymać kroku oraz trochę smagałem,
więc obecnie nawiązuję.
PUNKT WIDZENIA
Z książki radzieckiego pisarza W. J. Gołanta dowiadujemy się, że to nie my byliśmy
odkrywcami nieznanych lądów, ale nas odkrywano. Czarni władcy Afryki już w
zamierzchłej przeszłości organizowali wyprawy na kontynent europejski. Ibrahim Ibn
Jakub w roku 966 naszej ery odkrył Polskę, to znaczy tysiąc lat wcześniej niż my Egipt,
i chwalił bogactwo naszej ziemi, obfitość mięsa, miodu i ryb. Jakoś to niemiło,
niezręcznie być odkrywanym. Wiek dziewiętnasty przyzwyczaił nas do roli dumnych
zdobywców. Mapa Afryki miała jeszcze do niedawna zaznaczone błękitem kolonie
brytyjskie, żółtym kolorem niemieckie i zielonym włoskie. A teraz trzeba na nowo
uczyć się geografii.
Były wielkie podróże, wyprawy, ekspedycje i odkrycia. Dziś zostały nam odkrycia
małe, codzienne, ale czasem bardzo pouczające. Z perspektywy lat wyraźniejsze się
stają różnice między frontem i zapleczem. Konflikty, których nam los nie oszczędził,
zerwały niejedną maseczkę, bo, jak to od tysiąca lat wiedzą autorzy teatralni, póki nie
ma konfliktu, wszyscy są czarusiami, a dopiero w ogniu sporów dzielą się na aniołów i
świnie. Wszystko zależy od punktu widzenia. Opowiadał kiedyś Awerczenko, jak
obserwował przez okno osobliwą scenę rozgrywającą się u sąsiada. Przy stole pan
domu zasiadł do herbaty. ,,Ukrop! — krzyknął.— Wrzątek! Chcecie, żebym się
poparzył? Prosiłem, żeby nie dawać takiej gorącej herbaty.” Żona starała się go
uspokoić. „No to spróbuj — wołał. — Spróbuj, czy to można pić.” Żona wypiła i
powiedziała: — „Normalna gorąca herbata”.— „Kłamiesz! — krzyczał pan domu. —
Niech moja córka Natasza poświadczy, kto ma rację.” — Natasza spróbowała i
powiedziała, że herbata jest ciepła. — „Jesteście w zmowie! Niech kucharka tu
przyjdzie i bezstronnie osądzi.” — Kucharka przyszła, spróbowała. — „No cóż,
wystygła, mogą zagrzać”. Pan domu dalej wrzeszczał i nie przestawał się
awanturować, więc nie wytrzymałem — powiada Awerczenko — i poszedłem do
sąsiadów. — „Po co te spory? Przecież państwo wszyscy mieliście rację. Herbata była
bardzo gorąca, potem tylko gorąca, potem letnia i w końcu zupełnie wystygła.” —
Zapanowała złowróżbna cisza, po czym pan domu, żona, córka i kucharka w pełnej
zgodzie zaczęli mnie besztać. „A pan tu co? — Widzicie go — przez okno podgląda.” —
„Mądrala, do cudzego domu przychodzi i poucza. A won! Bo poślemy po stójkowego!”
Tak często bywa tym, co z innej patrzą perspektywy i głoszą prawdy obiektywne, ale
kłopotliwe. Scena z herbatą przypomina mi niektóre nasze spory domowe. Koledzy
sobie wymyślają, wytykają błędy przeszłości, czy herbata była wrzątkiem, czy w ogóle
pić ją należało, kto ją pił i kiedy zupełnie wystygła. Wciąż o temperaturze, ale trochę
za mało, że ta herbata to była przeważnie lura i że od początku więcej należało mieć
troski o jakość. Na środowisko literackie warto by spojrzeć z punktu widzenia tej
szklanki herbaty. Nie pomogą tłumaczenia, że terefere, eciepecie, że każdy miał rację,
bo każdy działał na innym etapie i ten, co na wrzątku, i ten, co na początku, i ten, co
letnią literaturę, i ten, co cały czas lurę. A poza koteriami, sitwami, klubami
zręcznisiów, stolikami tej czy innej kawiarni czy redakcji, nie mieszcząc się w fałszywej
hierarchii ustalonej funkcjami, a nie charakterem i talentem, piszą dziś w Polsce
dobrzy poeci dawnej i nowej generacji, młodzi prozaicy o poważnych możliwościach,
felietoniści z fajerem, świetne chłopaki w kabaretach. I wcale nie należy ich zaganiać
do tej samej szklanki herbaty.
Zjawił się ostatnio teatrzyk, który mówiąc w kategoriach herbaty: It is not my cup of
tea. Zaczęło się gwałtownie, żeby zabronić, żeby zamknąć. Tylko nie to. Zamykanie i
zabranianie to wątpliwy proceder. Dziś jego, jutro mnie. Niech sobie tę herbatę piją ci,
co nawarzyli. Prostować należy fakty.
O poglądach można i trzeba dyskutować. Wielką cenę w dyskusji mają odkrywcy, o
których mówiliśmy na początku. Patrzeć bowiem potrafią bez uprzedzenia, na świeżo,
przez szkła niezaciemnione przyzwyczajeniem, które jest mordercą słów. Przestajemy
widzieć patrząc zbyt długo. Slogany, nazwy i tytuły to słowa, które oderwały się od
funkcji. Mamy „Życie Literackie”, „Kulturę” i „Literaturę”. „Kultura” mało ma
wspólnego z „Literaturą”, a „Literatura” z „Kulturą”, a wszystkie razem niewiele
wspólnego z „Życiem Literackim”. A „Tygodnik Powszechny” nic już nie ma wspólnego
z powszechnością. Spróbujcie kupić.
BEZSENNOŚĆ
Nam, którzy objęci jesteśmy udręką bezsenności, znane są podstępy nieubłaganie
wolno płynącego czasu. Proust wspomina światło widoczne przez szparę w drzwiach
korytarza, które okazuje się nie zapowiedzią poranka, ale nie zgaszoną jeszcze nocną
lampą gazową. Podobne okrucieństwa nadziei sprawia nie nakręcony zegarek. Po
zażyciu proszka zasypiam i budzę się wśród nocy. Patrzę na rozświetloną tarczę —
trzecia piętnaście. Zasnąłem po dwunastej, a więc zaledwie trzy godziny. Nagle zdarza
się rzecz niecodzienna, niezwykła, budząca nadzieję, że nie obudziłem się tak
wcześnie, sen trwał dłużej. Zegarek stoi. Tak, z pewnością. Mały pręcik sekundnika
przerwał swój mrówczy, bezszelestny, cierpliwy bieg okrężny. Nakręcam zegarynkę.
Czekam na wyrok. Może już jest szósta rano, może przynajmniej piąta? Słyszę miękki
kobiecy głos: „Trzecia dwadzieścia sześć. Trzecia dwadzieścia sześć. Trzecia
dwadzieścia siedem”. Wyrok okazał się okrutny: zegarek stanął zaledwie kilkanaście
minut temu. Jakże rzadko nawiedza nas traf życzliwy i niespodziana pomoc przypadku.
Oto zasypiam i po męczących koszmarnych szamotaniach sennych budzę się, sięgam
po buteleczkę Mogadonu, aby wziąć drugi proszek i nagle spostrzegam na stoliku
nocnym biały krążek lekarstwa. Zasnąłem bez proszka. Ten przygotowany do zażycia,
ten prawnie przez lekarza dozwolony, będzie pierwszym, mam więc rezerwę, obronę
przed udręką, drugi proszek jeszcze nie tknięty.
Odzwyczaiłem się od barbituratów, nie biorę już Tuinalu. Biorę Mogadon lub Doriden.
Noc nieprzespana gorsza jest od tych leków uspokajających, a jedynym lekarstwem na
bezsenność jest uspokojenie. Ale jak obronić się echom minionego dnia, myślom
natrętnym brzęczącym nad uchem jak komar, który cichnie tylko po to, aby ukłuć. To
ukłucie to zastrzyk, który deformuje, wypacza rzeczywistość. Drobne kłopoty
normalnego dnia ośmielone nocą puchną, rosną, zagradzają drogę prowadzącą do
krainy snu. Opryskliwa odpowiedź dana natrętowi wraca w todze surowego sędziego.
Już jest niemal podłością. Drobny wykręt wraca awansowany na karygodne kłamstwo,
niezręczny argument w dyskusji wraca, aby dręczyć podsuwając trafniejsze, celniejsze
riposty.
Lepiej już zapalić lampę, przegnać te rozzuchwalone zjawy i wziąć do rąk którąś z
przygotowanych na noc książek. Musi to być książka lekka i miękka, łagodnie wiodąca
nas przez szpalery liter w pachnącą, cienistą zieleń dzieciństwa. Ale nie ma takich
książek. W każdej, już na pierwszej stronie, znajdzie się słowo–asocjacja, które jak
postronek, jak rzemień uprzęży ściągnie nas do ziemi. Bezpieczniejsze są stare
roczniki pism ilustrowanych: „Kłosy”, „Wędrowiec”. Nie, to za bliskie. Wolę od lat
składane numery „The Illustrated London News”. Można tam zaszyć się w odmęt
odległych spraw, ludzi i lądów. Można tam wybrać sobie żywot i epokę dowolną, uciec
od siebie i w przebraniu przekraść się przez granicę bezsenności. Jaki wiek? Chyba
epoka wiktoriańska. Niezły byłby na przykład taki „Sir George Henry Smith F. R. A.
1840–1938. Eton. Oxford. Liczne podróże. Słynna kolekcja motyli. London. Albany”.
Niemal sto lat wspaniałych angielskich breakfastów ze sporą domieszką bezmyślności
potrzebnej do przygody dnia i spokojnej nocy. Ale najpewniej od razu dotrzeć do działu
rozgrywek szachowych. Tu nie dosięgną nas przegnane zmory dnia. Bronią nas
królowe, wieże, laufry i skoczki. Nienaruszalna ilość pól szachowych i
niekwestionowane prawa posunięć. Gdy śledzimy bieg gry: 30… RxPch! 31. KxR, Q–B4
i czytamy — „White resignes” — budzi się sprzeciw: White never lesignes!
Przestawiamy dowolnie jedną czy dwie figury i próbujemy wygrać tę przegraną partię.
I wtedy zdarza się, że zabłąkani wśród pól szachownicy, na którymś z czarnych
kwadratów zapadamy miękko w głąb aksamitną upragnionego snu. W książce, w
historii trudno tak zmienić bieg akcji, aby nie być pokonanym. Żądamy happy–endów!
Wyrzućcie z domu książki, które się źle kończą! Nasze pokolenie ma prawo stawiać
takie żądania. Ale nie łudźmy się. Nie ma ucieczki. Tylko Matka Chemia dzisiejszej
nocy może mi przyjść z pomocą. Kładę na nocnym stoliku drugi proszek Mogadonu i
sięgam po książkę. Jest to „Rzeczpospolita Obojga Narodów”. Przerzucałem karty tej
okrutnej książki i oto na stronie białej, przed ostatnim rozdziałem „Naród bez króla”,
pod wierszem umieszczonym tam jako motto nie bez zdziwienia odnajduję drobnym
petitem wypisane moje nazwisko. Jakaś fala ciepła popłynęła z tej białej stronicy
książki. Niespodziewany znak z drugiej strony nocy, przypomnienie o czymś, co łączy i
pomaga istnieć. Wracają w pamięci twarze przyjaciół i tych, którzy odeszli, których nie
ma, i tych bliższych obecnych, o tyle lat młodszych ode mnie. Książka wydaje się mniej
gorzka i mniej czuję się samotny, gdy na zmęczone oczy wreszcie spływa dobrotliwy
powiew snu.
ROK KSIĄŻKI
Kłopotliwa to sprawa oglądać się za siebie, sprawdzać z przeszłością, spisywać
inwentarz i nad własnym dorobkiem pisarskim wywieszać kartkę z napisem:
„Remanent”. Z książek i pism, ze stosów zaczernionego papieru, z polemik walk
publicystycznych, medytacji i osądów wyłania się szydercza twarz Ben Akiby. — To
wszystko już było. I to, co piszesz teraz, i to, co pisałeś kiedyś — mówi zgrzytliwy
starzec. — I nie ty jeden. Cóż wynikło z rzetelności czy nawet zawziętości, z
pieniactwa, dochodzenia racji? Gmachy wypełnione książkami, piramidy tomów
ostrzegających, pouczających, ośmieszających wojnę i totalizm rozsypały się pod
kopnięciem żołnierskiego hitlerowskiego buta. Ale nawet bez przemocy hordy
najeźdźców, bez palenia książek i całych bibliotek, dzień powszedni jest pobojowiskiem
naszych racji, dowodzeń, dociekań. Przegrywamy w walkach na słowo.
Szukamy pociechy wierząc w sprawiedliwe jutro. Ale co z naszej pisaniny przetrwa
próbą czasu? W numerze 3 miesięcznika „Odra”, w którym znajdujemy piękny esej
Zbigniewa Herberta „Sprawa Samos”, pewien młody poeta stwierdza melancholijnie:
„… Nic po mnie nie zostanie oprócz kilku wierszy”. O młodzieńczy optymizmie! Kilka
wierszy to dużo. To bardzo dużo.
Być może z moich tomów wierszy i prozy pozostanie tylko kilkanaście linijek listu
nigdzie nie opublikowanego, który przecież coś spowodował i stał się jakimś
precedensem. Z kilkudziesięciu tomów dzieł Voltaire’a, z osiemnastu tysięcy jego
listów pozostała jedna krótka opowiastka. Z kilkudziesięciu tomów napisanych przez
Benjamina Constanta został jeden tomik „Adolf” i wpływ tej psychologicznej opowieści
trudno porównywać z dziełkiem innego Adolfa, który emocjonalnym bełkotem i
wrzaskiem koszarowym zagłuszył całe pokolenia pisarzy i filozofów niemieckich. Ale
nie zapominajmy, że już dziś nasza cywilizacja nie może spłonąć jak biblioteka
aleksandryjska.
Ze wszystkich dość zawiłych definicji słowa ,,cywilizacja”, które nagromadził F.
Braudel w swojej książce ,,Historia i trwanie”, najchętniej wybrałbym trzeźwą definicję
Margaret Mead, którą cytuję nie po raz pierwszy. Powiada ta sympatyczna Pani:
„Cywilizacja jest tym, czego człowiek już nie będzie mógł zapomnieć”. Nasuwa się
jednak niepokojąca myśl, że to, co my nazywamy cywilizacją, może być dla
najbliższych już pokoleń odległym archetypem, mitem bezużytecznym. Kto nasze
książki będzie czytał? Czy za lat sto w ogóle ludzie będą czytać? R.W. Sarnoff,
specjalista od maszyn matematycznych, powiada: „Wprowadzenie do szkolnictwa
komputerów było wydarzeniem równie doniosłym, jak przed wiekami wprowadzenie
podręczników”.
Biologia, fizjologia, elektronika dobierają się do naszej świadomości i
podświadomości skróconą drogą bodźców informacyjnych. Grozi nam nadmiar
osiągnięć technicznych, ale równie możliwy jest, po serii kataklizmów światowych,
nawrót do całkowitego barbarzyństwa. Najmniej prawdopodobne jest przetrwanie
obecnego cyklu historycznego. Futurologia jest jeszcze w powijakach, a raczej jest
powijakiem okrywającym niebezpiecznego oseska ludzkiego. Jedyną nadzieją są
delfiny. Dziś już umieją naśladować niektóre dźwięki naszej mowy i wszelkie są dane
ku temu, że za lat sto będą już umiały czytać. Zaczną od Kraszewskiego i powoli dojdą
do Witkacego. I w ten sposób wyrażenie ad usum delphini nabierze nowego sensu.
Na tę natrętnie wracającą myśl o bezużyteczności naszego sprzeciwiania się złu
zacytować warto Bertranda Russella, który przypomina, że opór przeciw wrogim siłom
trwać powinien permanentnie, gdyż mimo stałych porażek, jakie ponosimy,
niespodzianie zdarzyć się może czas sprzyjający rozsądkowi. Po prostu trzeba być w
grze. Pierwszym warunkiem wygrania na loterii jest posiadanie losu. Każdy
„statystyczny Polak”, czy chce, czy nie chce, udział bierze w codziennej loterii
nieszczęść. Od przysłowiowej cegły z dachu, wypadku samochodowego, pożaru aż do
spraw o znaczeniu ogólnonarodowym. Trzeba więc grać na loterii, aby dać
przypadkom jakąś szansę pozytywną. Grając rozsądnie, małymi stawkami, możemy
czasem coś niecoś wygrać. Nie Wielki Los, ale choćby małą poprawę losu.
DIETA
Gdy kiedyś po sutej libacji wychodziliśmy od przyjaciół, Wieniawa wygłosił te
pamiętne słowa: „Uwaga, żarty się skończyły, zaczynają się schody”. Wspominam to
powiedzenie, ilekroć przeglądając nasze tygodniki natrafię na wiadomości medyczne.
Uodporniony na wszelkie głupstwa i banały dziennikarskie, gotów jestem z całą
powagą czytać o nowych osiągnięciach medycyny. Tu żarty się kończą, bo chodzi o
sprawy najbliższe. Nie o enigmatycznego wroga z innej części świata, ale o wroga,
który usadowił się w głównej części naszego ciała. Cóż, kiedy te lektury, a nawet
rozmowy z lekarzami wiele przynoszą sprzeczności.
W moim dzieciństwie za najsurowszą dietę uważało się bulion i jajeczko na miękko.
Trucizna, jak mi powiedział pewien internista. W domu mego ojca, który był lekarzem,
nie jadano surowych pomidorów. Ostatnie lata przyniosły rewelacje na temat
szkodliwości masła, cukru i węglowodanów. A przecież do niedawna leczono nas
potężnymi zastrzykami glukozy. Znajomy lekarz zapewnił mnie, że glukoza to nie to
samo co cukier, a gdy go zapytałem, dlaczego przestano stosować te zastrzyki, zaczął
bardzo chwalić festiwal filmów angielskich. Z węglowodanami też sprawa niełatwa.
Kardiolog w Londynie powiedział mi: jak najmniej chleba, kartofli i kaszy. Spytałem
niewinnie, czy ryż jest również niewskazany. Kardiolog zapewnił mnie, że to taki sam
wstrętny węglowodan jak mąka. Zaaplikowałem mu wtedy zastrzyk statystyczny.
Czemu narody odżywiające się ryżem, a więc Chińczycy i Japończycy, odporniejsi są na
choroby wieńcowe? Drugi zastrzyk statystyczny dałem mu z włoskiego makaronu.
Znów to samo. Włosi odżywiają się głównie węglowodanami w najgorszej formie
mącznych makaronów i wykazują statystycznie mniejszą skłonność do chorób
wieńcowych niż inne narody europejskie. Lekarz powiedział mi, że makaron jest
niedobry, ale że Włosi smażą wszystko na oliwie. Zauważyłem skromnie, że makaronu
się nie smaży. Ten sam kardiolog londyński badał mnie pełną godzinę i nie zauważył,
że mam żółtaczkę. Widać myślał, że wszyscy Polacy są żółci.
„Żyjmy dłużej” w nrze 3 donosi: „Grupa australijskich lekarzy przygotowała dla
Światowej Organizacji Zdrowia raport o stanie zdrowia 1500 osób żyjących w
specjalnych warunkach na zachodniej wyżynie Nowej Gwinei. Sprawa jest o tyle
interesująca, że tamtejsi mieszkańcy żyją przeważnie ziemniakami, które stanowią 94
proc. ich dziennego pożywienia. Jak twierdzą uczeni lekarze, dzięki tej diecie
schorzenia naczyniowo–sercowe są w Nowej Gwinei prawie zupełnie nieznane”. Już od
paru lat odmawiam sobie kartofelków smażonych, gotowanych, w mundurkach i bez, a
dranie na wyżynie Nowej Gwinei zajadają ziemniaczki i nic. A może są zdrowi nie na
skutek tej diety a mimo? Trzeba by zbadać wszystkie korelacje, pomieszkać trochę na
Nowej Gwinei i kto wie, czy nie okazałoby się wtedy, że od zachwalanych kartofelków
ważniejsza jest dziedziczność i praca na powietrzu. Po przeczytaniu tego artykuliku do
zalecanej przez lekarza kiełbasy ze smażoną cebulką dodałem sobie dwie porcje
ziemniaczków. Smażona cebula i kiełbasa to nie żart. Lekarz w Londynie tłumaczył mi,
że smażona cebula działa na krew podobnie jak heparyna, a białko mięsne w moim
wieku bardzo jest wskazane. Lepsze to — powiedział — niż trucie się kaszką na wodzie
lub objadanie owocami, które też właściwie są nędzną formą niepotrzebnych
węglowodanów. Zalecił mi zastępczo po pół kilo witaminy C dwa razy dziennie. Po
powrocie do Warszawy dowiedziałem się, że witamina C już niemodna i że mam jeść
masło ze względu na oczy, bo cholesterol w zeszłą środę odwołano. Okazało się
również, że przy antybiotykach już nie podaje się jednocześnie witamin, bo witaminy
służą zarówno chętnie człowiekowi jak i bakteriom.
Ale nie tylko w kardiologii panują osobliwe sprzeczności. Pewien niepokój budzą
również badania naszych psychologów. Modna jest jak wiadomo metoda testów.
Pytałem znajomego lekarza, czy często zmienia się testy. Czy aby nie obowiązują, jak
receptura w barach mlecznych, te same testy we wszystkich państwowych klinikach?
Przecież ludzie, którzy korzystają z porady psychiatrycznej, to często maniacy,
recydywiści i hipochondrycy, którzy ubóstwiają się leczyć. Taki pacjent zawodowy
może już znać na pamięć testy, które mu demonstrują!
Cóż wtedy warta jest diagnoza? Przypomina mi to bezmyślną systematyczność,
którą okazali Niemcy w czasie wojny. Zrzucali na teren Anglii spadochroniarzy.
Wszystko było przemyślane i precyzyjnie wykonane. Byli to młodzi Niemcy, którzy
przed wojną studiowali na uczelniach angielskich. Marynarki mieli od Harrodsa,
świetnie podrobione papiery osobiste i neseserki. Otóż neseserki były standardowe! Po
prostu takie same dla każdego spadochroniarza. Gdy jednego takiego Anglicy złapali,
to każdy następny posiadacz standardowej walizeczki długo mógł się tłumaczyć i w
angielskich kalesonach, z angielskimi kajdankami na rączkach wędrował do angielskiej
ciupy. Wszystko to dowodzi, że trzeba się bronić przeciw rutyniarstwu, przeciw modom
panującym w lecznictwie, i że nie należy brać zupełnie na serio tego, co się czyta w
naszych tygodnikach o medycynie.
PRZYZWYCZAJENIE
Przyzwyczajenie jest drugą naturą. Natura ciągnie wilka do lasu. Nie było nas, był
las, nie będzie nas, będzie las. Najgłupsze z tego sekwensu jest twierdzenie o
niezniszczalności lasu, bo nas jest coraz więcej, a lasów coraz mniej. Pragnę jednak
zająć się na razie pierwszą z tych prawd wątpliwych od wieków głoszonych, i pomówić
o sile przyzwyczajenia, zwłaszcza w naszej literackiej profesji. Siła nawyku jest w
pisarstwie przekleństwem, naporem stałym, któremu pisarz musi się opierać. Pisanie
to ciągła, czujna obrona przed gotowym, grzecznym, natrętnym frazesem, słówkiem,
które naprasza się pod pióro. Pisanie polega na selekcji, na przedzieraniu się przez
wzory gotowe, aby dotrzeć do słów, które nam, pozornie choćby, na chwilę dają ułudę
nowości. Powiedział kiedyś Żeromski, gdy mowa była o rozpanoszonym
grafomaństwie, że pisarz pisze z przykrością, a grafoman z przyjemnością.
Trudno czasem walczyć z przyzwyczajeniem i możemy tu przypomnieć osobliwe
fakty stwierdzające niepojętą siłę nawyku. Wiele było dyskusji na temat tytułu słynnej
powieści Wiktora Hugo „Les Miserables”. Przekład „Nędznicy” jest oczywistym
nonsensem. Już lepsze byłoby „Nędzarze”, choć też jest to słowo nieadekwatne. Mimo
długich dyskusji i znakomitych racji wielu filologów tytuł „Nędznicy” pozostał i
niezwalczony trwa na pierwszej stronie tomu. Długo nie mogłem się oprzeć urokowi
wielkiego monologu Hamleta w przekładzie Paszkowskiego. Nie znałem oryginału.
Język angielski nie był wtedy w modzie. Pamiętam, że gdy przyjechał Chesterton, na
bankiecie Pen–Clubu jedyny bodaj Wacław Borowy mógł rozmawiać ze znakomitym
pisarzem. Zadziwiła mnie wtedy bezbłędna reakcja Lechonia na dowcipy Chestertona.
Lechoń nie umiał po angielsku, ale sekret tych reakcji okazał się zabawny. Przejmował
żarty Chestertona rykoszetem. Obserwował bacznie Borowego, gdy Borowy się
uśmiechnął, Lechoń wybuchał śmiechem. Były oczywiście zawsze damy z
towarzystwa, które znały świetnie i francuski, i angielski, ale o jednej takiej, którą
protegowano do UNESCO, mój były szef Sir Julian Huxley powiedział: „Mniej ważne
jest, jak ona mówi. Ważniejsze, co mówi”. Od tych dawnych czasów wiele się zmieniło i
język angielski dziś stał się w Polsce bardziej popularny niż francuski, a plejada
naszych wybitnych tłumaczy powiększyła się o takie znakomitości jak Krystyna
Tarnowska, Anna Trzeciakowska czy Bronisław Zieliński. Jak wiadomo, wielu dawnych
tłumaczy Szekspira nie znało angielskiego i Kasprowicz, jak twierdzi fama, nie tylko
Szekspira, ale całą antologię poezji angielskiej tłumaczył z niemieckiego. Sporo było
takich, którzy tłumaczyli Szekspira z trzech języków: z niemieckiego, rosyjskiego i
paszkowskiego. Mimo że sam przetłumaczyłem Hamletowski monolog, nie bez trudu
wyswobodziłem się z sugestywności tłumaczenia Paszkowskiego, choć wiedziałem, jak
wiele tam nieodczytań tekstu, a nawet nonsensów. Już parę pierwszych linijek budzi
poważne wątpliwości. Oto przykład: … The slings and arrows of outrageous fortune,
orto take arms against a sea of troubles. Paszkowski tłumaczy: ,,Znosić pociski
zawistnego losu, czy też stawiwszy czoła morzu nędzy przez opór wybrnąć z niego?”
Czemuż to fortuna ma być zawistna? Outrageous znaczyć może fortunę krzywdzącą,
wrogą, haniebną, ale nie ma to nic wspólnego z zawiścią (envy, jealousy). „Stawiać
czoło morzu nędzy” to obraz niedołężny, bo stawiać czoło jakiemukolwiek morzu jest
pozycją dość niewygodną, a słowo troubles oznacza strapienia, kłopoty i nie ma nic
wspólnego ze słowem „nędza”, które wprowadza mylący akcent społeczny. „Przez
opór wybrnąć z niego” — to po prostu bardzo niedobre.
Podobne przyzwyczajenie broni wciąż jeszcze Puszkinowskiego „Jeźdźca
miedzianego”, gdy chodzi tu oczywiście o brąz lub spiż. Dość zabawnym przykładem
siły przyzwyczajenia jest „Klub Pickwicka” tłumaczony kiedyś przez Włodzimierza
Górskiego. Ubóstwiam tę książkę i przyznam się, że właśnie ten przekład lubię. A
przecież nie bardzo rozumiemy, czemu Sam Weller stale tam nazywa Pana Pickwicka
„gubernatorem”. ,,Governor” to w tym wypadku po prostu „szef”, a jeśli to brzmi zbyt
współcześnie, to choćby „jegomość”, „jaśnie pan”. Cóż zrobić, jeśli polubiłem nawet
tego „gubernatora” i wydaje się ten epitet zabawnym? Tak jak polubiłem starą okładkę
„Puncha” i byłem obrażony, gdy to czcigodne, ale dość właściwie nudne pismo
uwspółcześniło się graficznie. Są więc przeinaczenia błahe i nieszkodliwe, które
zdobyły sobie prawo obywatelstwa w naszym języku, ale są poważniejsze, wynikające
z potrzeby ustalenia pewnych wartości, niezrywania z ciągłością tradycji,
przyzwyczajenia uświęcone przydatnością społeczną, godne szacunku. Niestety mnożą
się również przyzwyczajenia złe. Nie wolno się przyzwyczajać do tego, że wszystko jest
albo zupełnie białe, albo zupełnie czarne, że przeciwnik nie może mieć nigdy racji, że
wszystko, co nowe, to niedobre, albo że wszystko, co nowe, to dobre. A nade wszystko
brzydkie jest i społecznie szkodliwe przyzwyczajenie, że nie warto się wychylać, że nic
zdziałać nie można, głupie nasze rodzime, zadawnione, że „jakoś to będzie”.
OSTERWA
„Żywot Osterwy” Józefa Szczublewskiego, świetna historia życia znakomitego aktora
i obraz teatru w dwudziestoleciu międzywojennym, to dla mnie lektura pasjonująca, bo
przecież to cała młodość i teatr, i przyjaciele, i kontrowersje, sukcesy i porażki. Jak to
wszystko uporządkować? Jak ten czas miniony oznaczyć? Dwa okresy mego życia
przedzielone jedenastoma latami przebytymi w Anglii to dwa lustra, w których wzajem
odbijają się realia obu tych epok. Czy tamto było snem, czy dzień dzisiejszy jest złudą?
Powtarzają się nawet imiona. Gdy mówię do żony o Leszku, ona oczywiście myśli, że
mówię o Lechoniu. Gdy mówi mi o Kaziu, muszę pytać, czy myśli o Wierzyńskim, czy o
Brandysie. Czy mi się śni, że piszę do „Tygodnika Powszechnego”, czy też złudzeniem
były „Wiadomości Literackie”?
Spróbujmy uszeregować wspomnienia o Osterwie i „Reducie” chronologią. Osterwa
dla nas, uczniaków, bardziej był „Tajemniczym Dżemsem” Miraude’a niż „Orlątkiem” w
rostandowskim kiczu. W „Orlęciu” porywał nas Frenkiel jako napoleoński wiarus
Flambeau, bo wszyscy byliśmy w szkole bonapartystami. Już w parą lat później, gdy
niedawni napoleonidzi przerodzili się w snobów anglofilów, Osterwa urzekał nas swoją
elegancją. Buty „Vera”, szare getry, fraki od Zaremby. Stał się bożyszczem młodych
snobów. Nie należy lekceważyć snobizmu, bo to też bodziec społeczny. Dziś gwiazdor
teatru lub filmu ubiorem upodabnia się do kolesia spod budki z piwem. O tym
równaniu w dół pisze słusznie K. T. Toeplitz podając przykład zasypania skromnego
basenu, który założył w ogródku jakiś człowiek pracy. Kazano zasypać basen jako
objaw luksusu „gorszący społecznie”. Nie gorszy więc społecznie ,,odrapana rudera”,
typowa dla okolic podwarszawskich, ale schludny ogródek czy basen pływacki! Warto
zanotować, że świat teatru dla młodych ludzi mego pokolenia był jak dla londyńczyków
St. James’s Club. Był to świat najpiękniejszych, najelegantszych kobiet i gentlemanów
o nienagannych strojach. Marzenia o tym świecie pobudzały młodzieńcze ambicje
literackie.
Pierwsze osobiste kontakty z Osterwą to już czasy „Pikadora”. Opisuje Szczublewski,
jak razem z Lulkiem Schillerem pikadorczycy przyszli na wesoło do „Reduty”, która
obchodziła swoje dwulecie. „Lulek szedł na przedzie dźwigając tryumfalnie oszkloną
gablotę z afiszem Teatru Rozmaitości, którą właśnie urwał ze ściany pod filarami. Za
nim sunął chwiejnym krokiem Antoni Słonimski. Wściekał się Lorentowicz, gdy ujrzał
satyryka nie oszczędzającego jego godnej osoby i krzyknął na całą salę: — Albo
wyjdzie Słonimski, albo światło każę zgasić! W konsternacji szybko padł rozkaz
Osterwy: — Wyjdzie Reduta. I wyszła. Osterwa pierwszy.” Do tej historii malowniczej
dodać mogę jeszcze mały epizodzik. Gdyśmy do „Reduty” wchodzili z Lulkiem i
Lechoniem, dołączył się do nas jakiś pijany kolejarz. Lechoń tłumaczył mu grzecznie,
że tam jest teatr i że rocznica Pikadora. — „Może być nawet stulecie Pikadora, a ja tam
wejdę, bo tam jest bufet.”
Kontakty z „Redutą” polegały nie tylko na wzajemnej sympatii i zabawie. Warto
odnotować pewien okres współpracy grupy Skamandra z redutowcami. I tu zaznaczyć
muszę, iż mając podziw i przyjaźń do Osterwy, na „Redutę” od początku patrzyłem
dość krytycznym okiem. Demonem tego teatralnego klasztoru był Limanowski. Geolog,
mistyk, teatrolog wychowany na Stanisławskim i modnym „przeżywaniu”. Oto, co pisał
o nim Schiller: „Limanowski uchodził w kołach teatralnych za stuprocentowego
dyletanta… na mentalność jego złożyły się wpływy lektury ezoterycznej… Stąd i zowąd
połapane wiadomości z religiologii i etnologii oraz swoiście naciągane teorie polskich
mesjanistów” (Szczublewski, str. 165).
Byłem kiedyś w „Reducie” na komentowanym czytaniu sztuki. Limanowski objaśniał,
co znaczy dość niespodziewane w tekście słowo: „krowa”. — „No cóż, krowa to znaczy
mleko — mleko to znaczy matka — matka to znaczy ziemia.” Sekretarka zwróciła
uwagę, że to błąd w przepisywaniu i że ma być nie „krowa”, ale „królowa”, Limanowski
ciągnął spokojnie dalej. „No cóż, królowa to znaczy matka, matka to znaczy mleko,
mleko to znaczy ziemia, ziemia to znaczy królowa.” Na próbach z „Dziadów”, pisze
sam Limanowski, „mieliśmy garnuszki pełne ziarna czy miseczki i świecę”. „Mieliśmy
kontakt ze zbożem i z umarłymi.” Z tych głupstw mistycznych rodziły się niestety
dramaty tak prawdziwe jak samobójstwo Poremby — brata Stefana Jaracza.
Już dużo później, w 1934, Osterwa grał w Krakowie moją „Rodzinę”. Dostałem
depeszę: „Antonio. Gram Rodzinę. Nowa metoda improwizacyjna. Trzy próby. Juliusz”.
Oddepeszowałem: „Stara szmira prowincjonalna. Minimum piętnaście prób. Antonio”.
Sztuka, jak cytuje Szczublewski, „była jedną z kasowych podpór sezonu” (str. 393).
Uroczy aktor, świetny reżyser Juliusz Osterwa popadł w polską chorobę „Króla Ducha”.
Nadawał sobie tę koronę nie tylko Słowacki czy później Matejko, ale nie brakło również
mniejszego formatu królewiąt. Z „Reduty” zostało tylko mętne wspomnienie, ale
Osterwa siłą swego talentu pozostał na zawsze w historii polskiego teatru. Przykład
„Reduty” i wybujałych ambicji mętnego mistycyzmu powinien być ostrzeżeniem dla
niektórych dzisiejszych aktorów znakomitych i reformatorów niewydarzonych.
„WRÓCĄ, WISŁO”
Wspominając poetów emigracji wojennej mówić mi wypadnie głównie o poetach
grupy „Skamandra”, tak bowiem się złożyło, że to pokolenie poetów, już dojrzałych i
popularnych, w roku wojny znalazło się poza granicami kraju. Była w tym spora doza
przypadku i mylnym byłby sąd, że pomogły nam jakieś przywileje czy zasoby
materialne. Luźne powiązania polityczne z dniem wybuchu wojny przestały
obowiązywać. Tuwim, Grydzewski, redaktor „Wiadomości Literackich”, i ja, po licznych
tarapatach, znaleźliśmy się bez grosza na granicy rumuńskiej. Mimo daremnych prób
dostania się do czynnej służby, pocieszałem się złudzeniem działania po drugiej
stronie Wisły. Parę dni później niestety widzieliśmy, jaki jest prawdziwy przebieg
wojny. Mało szans mając na przetrwanie pod okupacją hitlerowską wybraliśmy
emigrację. Wierzyński przepychał się za armią w cudzym samochodzie. Baliński końmi
jechał z Krzemieńca, Pawlikowska niemal cudem połączyła się z mężem lotnikiem,
który był ewakuowany do Rumunii. Lechoń był na placówce dyplomatycznej w Paryżu.
Paru poetów zbliżonych do skamandrytów znalazło się w armii, w oflagach bądź w
Związku Radzieckim. Janta uciekł z niewoli i walczył na froncie zachodnim. Jerzy
Paczkowski, odznaczony pośmiertnie Victoria Cross, zginął śmiercią męczeńską we
Francji.
Nie znaczy to, że w kraju okupowanym zabrakło poetów. Miejsce nasze zajęli poeci
najmłodszej generacji, grupa walcząca nie tylko słowem, pisarze, którzy padli z bronią
w ręku. Było wśród nich paru rokujących najlepsze nadzieje i tacy jak Baczyński, który
już szczycić się mógł poważnym dorobkiem poetyckim.
Los jednak chciał, że na emigracji, na pierwszym wieczorze autorskim, w
opromienionych tradycją murach Biblioteki Polskiej w Paryżu, wystąpili razem wszyscy
niemal poeci „Skamandra”. To miejsce predysponowało niejako, nadawało ton
ówczesnej poetyce. Kazało nam, ambitnym wzorem wielkiej emigracji, uderzać w
liryczne struny tęsknoty za ojczyzną, choć Bogiem a prawdą jeszcze czasu na tę
tęsknotę nie było, a przyszłość zapowiadała się dość optymistycznie. Liczyliśmy na
Francję, Anglię, Amerykę. Byliśmy bezpieczni, broniła nas linia Maginota, która okazała
się niestety raczej linią Imażinota, jeszcze jednym gorzkim złudzeniem tej wojny.
Dopiero upadek Paryża i ucieczka na małym frachtowcu do Anglii pogrążyła nas w
mroku prawdziwie nieprzeniknionej nocy emigracyjnej. Po upadku Francji Tuwim,
Lechoń, Wierzyński i Wittlin dostali się do Brazylii, skąd przenieśli się do Stanów
Zjednoczonych. Niemal w ostatniej chwili z Francji rozprężonej, wrogiej cudzoziemcom,
z Francji, do której od tamtych czasów straciłem wiele sympatii, wydostałem się do
Anglii, którą pokochałem i którą po jedenastu latach tam przeżytych uznać jestem
gotów za drugą ojczyznę, Lechoń popełnił samobójstwo w New Yorku, Pawlikowska
zmarła pod koniec wojny w smutnym mieście Manchester. Wierzyński zmarł na serce
w Londynie.
W miarę lat i trosk życia na obczyźnie, tymczasowości wszelkich poczynań, pogłębiał
się nurt nostalgiczny i coraz głośniej dochodził do głosu gniew przeciw zbrodniom
okupantów. Nie mogliśmy się oderwać myślą i wyobraźnią od tragedii rozgrywającej
się w kraju. Wyszliśmy z jednego domu. Pokolenie nasze wychowane w tradycji walk
niepodległościowych przywitało powstanie wolnego państwa polskiego jak szczęśliwe
zakończenie pięknej powieści dla młodzieży.
Aby przywołać ten czas, pozwolę sobie zacytować parę luźnych strof mego poematu:
„Popiół i wiatr”:
Ach, jakże mi nie mówić o tych dniach radości,
O tej chmurnej jesieni, gdy w szumiącym wietrze
Szedł nad miastem rodzinnym pierwszy wiew wolności,
Kiedyśmy pełną piersią pili to powietrze,
Nocą w ciemnych Alejach stłoczeni szpalerem,
Czekając, aż zapłonie świt nad Belwederem.
Na Krakowskim, w kawiarni, w zadymionej sali,
Na estradce niewielkiej, codziennie wieczorem
Jacyś młodzi poeci wiersze swe czytali
I uciszał się nagle tłum „Pod Pikadorem”,
I szumiały Muz skrzydła w małej kawiarence,
Gdy Lechoń kartkę z wierszem w drżącej trzymał ręce.
Pamiętam dzień premiery. Widzę przed oczyma
Całą zgodną Warszawę w jednej małej salce.
W czerwonej wchodzi sukni wyniosła Sulima,
Strug siedzi z Nowaczyńskim, Berent przy Messalce.
Dzwoniąc szablą od progu idzie piękny Bolek,
Ulubieniec Cezara i bożyszcze Polek.
Czas był piękny i piękni byli w Polsce ludzie.
Jeszcze stała nad nami mgła romantyczności.
Słabi, ale radośni, jak po wielkim trudzie
Nieśmiałym szliśmy krokiem po drodze wolności,
Lecz mieliśmy odwagę i kark mieli twardy,
Nim w błoto nie zepchnęły nas czasy pogardy.
Jeszcze Nike zwycięska łazienkowskim parkiem
Szła szeleszcząc skrzydłami wśród jesiennych krzaków.
Jeszcze się nie roiło wrzaskliwym jarmarkiem
Kunktatorów, statystów, lizusów, cwaniaków.
Jeszcze się przed cenzorskim nie trzęsły obliczem
Łazienkowskie satyry śpiewając z Kudliczem.
Jak z dawnej fotografii patrzą na mnie twarze
Szczupłe, drobne i sutym nie zarosłe życiem.
Tych oczu i tych wspomnień nic już nie wymaże,
Choć jak w wodzie wzburzonej zmąconym odbiciem
Czas ten obraz rozwieje, splącze i wykrzywi —
Tam żyjemy, w tych wierszach młodzieńczych prawdziwi.
Wojna 39 roku rozbiła nas i rozrzuciła po świecie. Niektórzy wrócili do domu. Inni
zostali na obczyźnie. Nieszczęścia narodowe rozdzielały nas i łączyły.
Poetą można być tylko we własnym języku. Pięknie o tym mówił Mickiewicz:
„Niepodobieństwem jest wypowiedzieć słowa twórcze nie znając tajemnic języka.
Wszystkie te trudności poznałem, za każdym skinieniem mej myśli czuję ciężar
łańcucha”.
Dziś, gdy poeci emigracji wojennej wracają rytmem polskich swych strof do ojczyzny,
jest moim obowiązkiem przypomnieć, że zmarli moi przyjaciele wierni byli temu
przykazaniu, które pozostawił nam Stefan Żeromski: „Tylko poezja polska nie opuści
cię, nie zdradzi i nie znieważy, żołnierzu, ona jedna nie zlęknie się twych snów i twych
czynów”.
PAPIEROWE TYGRYSY
Zwierzył mi się mój młodszy kolega Andrzej Dobosz, że w czasie studiów
uniwersyteckich, gdy w literaturze panowały produkcyjniaki, a w malarstwie
socrealizm, najmniej komunikatywne utwory awangardowe miały smak owocu
zakazanego i przyjmowano je bezkrytycznie i radośnie jak gryps do celi więziennej
przemycony z dalekiego świata. Moda przyjęła się, choć zwłaszcza u nas jest to moda
niebezpieczna, bo zbyt wygodna. Niekomunikatywność służy niestety obu stronom:
zarówno tej, która niechętnie widzi poezję wkraczającą na teren problematyki
moralnej, jak i grafomanii zwolnionej z wszelkich rygorów rzemiosła.
Różne są stopnie odwagi, ale wydaje mi się, że niemałej trzeba śmiałości, aby
zaatakować papierowe tygrysy i święte krowy tak przydatnej konwencji. Od czasów
pięknej książki Żeromskiego „Snobizm i postęp” można by zaryzykować uwagę, że
postęp wzmógł snobizm. Do mętniactwa sztuki dołączyło się mętniactwo krytyki. W
recenzjach zalęgły się nowe słowa i terminy naukowe. „Cechy symulatywne wariantów
semiotycznych”, „strukturalne odwzorcowania”, „parametry aksjologiczne”. Wyrażenia
podobne mają prawo obywatelstwa w naukowych pracach językoznawców, ale w
recenzji z tomiku wierszy w tygodniku literackim budzą litość i grozę. Ośmielają
zaciemniaczy tekstów i zniechęcają malejącą gromadkę czytelników poezji. Nie moja
to sprawa rozprawiać się z semiotyczną koncepcją teorii sztuki. Niech sobie z nimi
radzi nasz supercomputer Lem, który już dał zdrową kontrę modnym tezom de
Saussure’a. Osobiście nie ufam panom, którzy rozcinają każdy włosek na dwoje, a gdy
tak spreparowanym pędzlem sami zaczynają malować, prezentują kicze. Gdy Andre
Breton nawoływał poetów do „bezsensu”, było to jego dobre czy złe prawo pisarza.
Gorzej, gdy ta wątpliwa doktryna znajduje zaplecze naukowe. Roland Barthes
poważnie odrzuca wszelką odpowiedzialność literatury za formowanie świata.
„Pragnie, by krytyka — podobnie jak literatura — nie miały sensu” (K. Zalewski,
„Teksty”, str. 180).
Głosiciele „bezsensu” są z zasady śmiertelnie poważni. Zawsze mnie to
zastanawiało, czemu nie interesują się nonsensem w jedynej dziedzinie, gdzie nonsens
się sprawdza, to jest w domenie humoru. Tam sprawdzian jest niezawodny. Gdy pure–
nonsens nie śmieszy, nie ocali go żadna historiozofia. Jako jeden z weteranów tego
rodzaju pisarstwa muszę stwierdzić, że chodzi tu o cechy humoru bardzo specyficzne i
trudne do zdefiniowania zarówno w twórczości, jak i w percepcji, są bowiem czytelnicy
inteligentni, ale absolutnie niewrażliwi na tę piękną sztuką operowania tekstem.
Współpracowaliśmy zgodnie z Tuwimem pisząc „W Oparach Absurdu”, „Pracowitą
Pszczółkę” i liczne dodatki pism codziennych i tygodników. Współpraca z innymi,
skądinąd dowcipnymi pisarzami, nam się nie udawała. Lechoń popadł w
niedopuszczalny w tym fachu grzech satyry. Bruno Winawer w dydaktykę. Krótki okres
współdziałania z Witkacym był zgodny („Lakmusowy papierek” i mój wiersz „Hipon”).
Bezbłędnym odbiorcą i działaczem był Mrozek, nim osiągnął mistrzostwo i rozgłos
europejski.
Nikt tu nie może rościć sobie praw do prekursorstwa. Oczywistym głupstwem są
wszelkie spory o pierwszeństwo w literaturze, gdyż wszystko, co zamyślimy, kiedyś i
gdzieś się już objawiło, a rotacja czasu przybliża nam lub oddala kierunki niemodne.
Pogardzana „secesja” swym tryumfalnym nawrotem przypomniała to prawo cykliczne
swym dawnym dufnym szydercom.
Modny obecnie banał świadomy, „platitude” Ionesco (na temat gotowania jajka)
wymyśliliśmy z Tuwimem pięćdziesiąt lat temu podając przepis na wrzucanie listu do
skrzynki oraz sposób picia wody przy pomocy szklanki. I cóż z tego? Niedawno ktoś mi
z podnieceniem tłumaczył, że kiedy w Europie o niczym nie mieli pojęcia, Witkacy już
przewidział Chińczyków. Przewidział ten problem również Wilhelm drugi zwany
Wilusiem.
Lesław Eustachiewicz słusznie przypomina dwie wypowiedzi teoretyczne:
„Wychodząc z teatru człowiek powinien mieć wrażenie, że obudził się z jakiegoś
dziwnego snu, w którym najpospolitsze nawet rzeczy miały dziwny, niezgłębiony urok,
charakterystyczny dla marzeń sennych, nie dający się z niczym porównać”. A oto inna
cytata: „Wszystko może się wydarzyć, wszystko jest możliwe i prawdopodobne. Czas i
miejsce nie istnieją. Na błahej podstawie rzeczywistości fantazja snuje i tka nowe
wzory: mieszaninę wspomnień, przeżyć, swobodnych pomysłów, nonsensów i
improwizacji. Osoby rozdwajają się, podwajają, są dublowane, roztapiają się,
zgęszczają i jednoczą.”
Pierwsza cytata to Witkacy z roku 1919, druga to Strindberg z roku 1901. To, co
napisał osiemnaście lat wcześniej od Witkacego znakomity pisarz skandynawski, ani
nie umniejsza, ani nie wywyższa Witkacego. Tekst Strindberga czyta się dziś jak
komentarz do sztuk Gombrowicza, któremu to również nie pomaga ani szkodzi.
Powinowactwa z przeszłością są oczywistą koniecznością. Utwór literacki winien się
łączyć z tym, co już napisane, i od puścizny tradycyjnej różnić. Ci, co odkrywać chcą
wszystko na nowo, nie widzą nic, a ci, którzy zbytnio sens zaciemniają, przeważnie
mało mają do powiedzenia. Słusznie powiada Lem: „Należy pamiętać, że ten, kto
przekazuje chaos, nie przekazuje nic”. Im to mamy do zawdzięczenia klęskę urodzaju
rodzimej grafomanii. W jednym z ostatnich swoich esejów autor „Doliny Issy”
przychodzi mi w sukurs: „Słonimski całkiem słusznie ostrzegał przed modnym
awangardowym bełkotem, który piszących kapłanów sztuki coraz bardziej
wyobcowywał” („Prywatne obowiązki”, str. 85). To wyobcowanie jest w moim odczuciu
przewiną główną.
Film i teatr stosują terapię wstrząsów, coraz trywialniej naśladując orgiastyczne
widowiska starego Rzymu. Znudziły się pokazy sodomii, nim Rzym upadł. Nie lękajcie
się papierowych tygrysów, zaufajcie własnemu rozsądkowi i przyrodzonej ludzkiej
potrzebie wzruszeń! I jeszcze jedno. Nie stać nas na zrywanie więzi z tradycją, a
burzenie pomników kultury narodowej nam właśnie najbardziej zagraża, bo sprzyja
niwelacji gruntu pod place budowy owych gmachów dominacji i pychy, o których pisał
Mochnacki.
OGRÓD BOTANICZNY
Jest czas wakacji i w mieście wyludnionym miło przechodzić ulicami nie potrącany
przez przechodniów, nie ogłuszany hałasem samochodów, nie zatruwany spalinami. W
Botanicznym Ogrodzie ławki są puste. Wchodząc tu rankiem w dzień powszedni wiem,
że bądę mógł samotnie przemierzyć dobrze mi znajome alejki i ścieżki. Idąc od wejścia
w kierunku Alej Ujazdowskich mniej zwracam uwagi na piękne drzewa i egzotyczne
krzewy i nachylam się często nad roślinami wodnymi i roślinami mokrych łąk.
Odczytuję wypisane na poszarzałych tabliczkach nazwy łacińskie, i przez to już niemal
piękne, i polskie, prawie zawsze brzydkie i odstręczające. Paprocie okazują się
prastarymi mieszkańcami naszego globu, ale do łacińskich nazw rodowych dodawano,
jak znaki szczególne w paszporcie, ułomne nazwy w rodzaju: ,,Nosecznica samcza”.
Obok egzotyczny przybysz z Himalajów nazwany pięknie „impatiens glaudulifera
royle” po polsku napiętnowany został nazwą „niecierpek szorstki”. Nie wiem, kto
wymyślił owe wszystkie: „tawuła kutnerowata”, „szczotlicha siwa”, „przegorzan lepki”,
„naradka rojnikowata” lub „knieć błotna”. Nie są to nazwy ludowe, bo to, co na wsi
nazywa się ładnie „lwi pyszczek”, tu okazuje się „wyżlinem większym”. Rozbieżność
między nazwą a przymiotnikiem zdradza nieautentyczne pochodzenie. Nie może być
„nasięźrzał pospolity”, bo już samo imię jest zbyt niepospolite. Wszystkie te nazwy,
pewnie z całym naukowym usprawiedliwieniem, wymyślali zasłużeni botanicy, ale
piękne rośliny zbyt często brzydko zostały ochrzczone.
Mam nawyk czytania i to, że pochylam się nad tymi tabliczkami, nie wynika z chęci
pogłębienia mojej wiedzy botanicznej, ale z nierozumnej potrzeby odczytywania
napisów. Podobnie nie mogę zasnąć, nim oczu nie zmęczę jakąkolwiek lekturą. Kiedyś
w podróży poślubnej, gdy znaleźliśmy się w Kornwalii w Forey, w pokoju hotelowym
bez książek i gazet, Janka dała mi do czytania napis na pudełku zapałek, a ja się
odwdzięczyłem proponując jej jako lekturę etykietkę na butelce wody mineralnej.
Zwalczam więc nałóg odczytywania wszystkiego, co napisane, lepiej bowiem patrzyć
na te krzewy, trawy i kwiaty niż zaśmiecać pamięć ich nieprzydatnymi imionami.
Dopiero odchodząc z niskich mokradeł sztucznych i miniaturowych wydm
nadmorskich, które nigdy ze sobą w naturze nie sąsiadują, dopiero po drugiej stronie
głównej alei ozdobionej pięknymi lilakami, które my z uporem nazywać będziemy
bzem, w czworoboku rosarium spotykam pierwszy polski napis pełen uroku i
osobistych powiązań. Oto przede mną piękna „Róża drobnokwiatowa Jundziłła”.
Czyżby to był gość z majątku Jaszuny? Dóbr dziedzicznych Jundziłłów i Balińskich,
rodzinnych stron mego przyjaciela, znakomitego poety Stanisława Balińskiego?
Tu, w rosarium, barwy i kształty róż sztamowych i rozłożystych nie przeczą słowom,
a zapach delikatny przywodzi pamięć czasów odległych i miejsc znajomych. W
„Przewodniku po Ogrodzie Botanicznym Uniwersytetu Warszawskiego” „Rosarium”
nazywa się „różanką”, co uważam za niekonieczne i niezbyt szczęśliwe spolszczenie.
Słuszna natomiast wydaje mi się korektura „róż herbacianych” na „róże herbatne”
(rosa thea). Przewodnik starannie opracowany przez W. Gajewskiego i L.
Karpowiczową próbuje przekazać uroki kolorystyczne róż. Są więc róże
„ciemnołososiowe”, „łososiowożółte”, „pomarańczoworóżowe”,
„karmazynowoczerwone”, „złelonobiaławe”, „koralowoczerwone”, „złotożółte”,
„pomarańczowożółte”, „miedzianożółte”. Rozbraja bezradność tych prób. Tryumfują
nazwy związane z miejscem i czasem. Miejscem jest Europa. Czasem: „La belle
epoque”, „Clara Rammerstoop”, „Mary Hart”, „Wiener Charme”, „Prince de
Luxembourg”, „Crimson Glory”, „Contessa de Sastrago”, „Golden Showers” roztaczały
swe uroki w kryształach paryskiego Ritza, berlińskiego Adlonu czy londyńskiego
Savoyu. Zdobiły urocze ogródki angielskich domków, pielęgnowane przez amatorów–
hodowców, roztaczały swe uroki w parkach i na tarasach pałacowych. Spotkały się
dzisiaj na skrawku ziemi warszawskiej, stłoczone razem, ale wciąż piękne, troskliwie
pielęgnowane przez zasłużonych pracowników Ogrodu Botanicznego.
Sztachety ogrodu zamykają cały mikrokosmos życia naszej stolicy. Są tu zapachy
traw i bylin stepowych, smutne drzewa północy i bujna flora naszych łąk, pól i lasów,
zadziwiająca swą siłą przetrwania. Nie brak, jak niemal wszędzie, śladów martyrologii
narodowej, pracy organicznej, zniszczeń wojennych i troskliwej odbudowy.
Przy wejściu wita nas tablica z napisem: „Pamięci odnowicieli Ogrodu Botanicznego
po zniszczeniach I i II wojny światowej profesorów Zygmunta Wóycickiego, Bolesława
Hryniewieckiego, Romana Kobendzy”. W głębi ogrodu w okrągłym otoku ceglanej
ruinki słabo czytelna płyta przypomina przechodniom: „W tym miejscu dnia 3 maja
1792 r. złożono kamień węgielny pod budowę Świątyni Opatrzności. Sejm Czteroletni
pragnąc uczcić uchwalenie Konstytucji 3–go maja postanowił wybudować tę świątynię.
Plan budowy opracowali najwybitniejsi architekci ówcześni Dominik Merlini i Jakub
Kubicki… Zachowane do dziś ruiny zapoczątkowanej budowli były w latach niewoli
miejscem patriotycznych manifestacji”. Wychodząc z tego mikrokosmosu naszych
dziejów widzimy przed sobą fasadę Obserwatorium Astronomicznego, skąd mądry pan
profesor Zonn ma piękny widok na kwiaty i gwiazdy. Badać może tajemnice kosmosu i
śledzić, sztachetami zamknięty, warszawski mikrokosmos.
ANKIETY
Każdy z nas ma trudności z wypełnieniem ankiety. Trudności to wyrażenie zbyt
łagodne, gdyż prawidłowe wypełnienie kwestionariusza jest właściwie niewykonalne.
Jeśli kto twierdzi, że wypełnił prawdziwie i pełnie kwestionariusz paszportowy, to
kłamie. Na pewno urzędnik skoryguje go i słusznie. Bo albo nie wpisze, jak miała z
domu matka żony, myśląc, że jak jedzie sam, to matka żony nieważna, albo wpisze
wszystkich krewnych, których ma za granicą, choć nie wie, czy się któremuś właśnie
nie urodziło dziecko albo nawet bliźniaki. Jak na małym skrawku rubryki pomieścić,
kiedy i jakie kraje zagraniczne odwiedzałem, gdy byłem prawie wszędzie z wyjątkiem
Australii i bieguna południowego? Nie napiszę gdzie, bo nie mam dość miejsca i nie
napiszę kiedy, bo nie pamiętam. W dowodzie osobistym powiedziano, że nie mam
„cech szczególnych”. Zawsze, gdy to wpisuję do kwestionariusza paszportowego, mam
poczucie poniżenia. Nie jest łatwo pisarzowi pogodzić się brakiem cech szczególnych,
zwłaszcza na wynos. W rubryce „gdzie pracuję” zmuszają mnie do całkowitego mijania
się z prawdą. Muszę napisać, że w Związku Literatów Polskich, gdzie nigdy nie
pracowałem, bo nawet prezesurę Związku, którą piastowałem od 1956 do 1959 roku,
nie mogę nazwać pracą. Skłamię nawet, jeśli napiszę, że pracuję w domu, bo jako
nałogowy poeta–recydywista pracuję na ulicy, w ogrodzie, w kawiarni, w autobusie i w
pokoju kąpielowym.
Aby otrzymać honorarium za tak zwane „spotkanie autorskie”, trzeba wypełnić stek
formularzy, co zwykle zajmuje niemal tyle czasu, co odpowiadanie na znacznie
rozsądniejsze pytania audytorium. Nieufność do statystyk opartych na
kolekcjonowaniu formularzy dręczy mnie zwłaszcza w stosunku do „spotkań
autorskich”. Słowo pisarz oznacza dla szerszej publiczności „dobry pisarz”. Niestety
przeważna część pisarzy to są pisarze niedobrzy. Znaczna część zawodowych
literatów–prelegentów odwala tygodniowo po kilka takich występów. Spotkania
gromadzą czasem po kilkanaście osób. Ale w statystyce wygląda to imponująco.
Tysiąc! Dwa tysiące spotkań! Fundusze na kulturę odfajkowano, a wydać je trzeba, bo
na rok następny zmniejszą dotację. Tak to ankiety wspomagają statystykę, a
statystyka nas okłamuje. Jedna jest tylko rubryka w ankiecie, którą całkowicie
aprobuję: „Niepotrzebne wykreślić”. Oczywiście ankiety.
Brak zaufania do tych kwestionariuszy rodzi mój sceptycyzm w stosunku do
wszelkich testów i statystyk. H. I. Eysenck podaje wzór Mandsleya: kwestionariusz
lekarski do niedawna jeszcze stosowany, który decydował o stanie psychicznym
pacjenta. Trudno coś z niego wywnioskować, tyle tam pytań dających możność
nieścisłych odpowiedzi, natomiast jeśliby chodziło nie o zdrowie psychiczne, a o
chorobę wieńcową, myślę, że każdy kardiolog zainteresowałby się pytaniami: 1) Czy
miewasz zawroty głowy? 2) Czy miewasz palpitacje lub gwałtowne bicie serca? 14) Czy
łatwo się irytujesz? 21) Czy miewasz bóle w okolicy serca? 23) Czy niepokoisz się
stanem swego zdrowia? 25) Czy pocisz się nadmiernie bez fizycznego wysiłku? 32) Czy
cierpisz na bezsenność? 33) Czy brak ci czasem tchu, chociaż nie wykonałeś żadnej
ciężkiej pracy? Pacjenta, który by na te pytania odpowiedział twierdząco, należałoby
natychmiast położyć na oddziale kardiologicznym.
H. I. Eysenck pociesza nas, że nastąpiła wyraźna poprawa w stawianiu pytań
ankietowych i w odczytywaniu odpowiedzi. Podaje przykład badań statystycznych na
temat recydywizmu, czyli częstych powrotów do więzienia. Naczelnik więzienia w
Alcatraz chlubił się, że w jego więzieniu recydywizm został zlikwidowany i Alcatraz ma
najniższy procent powtórnie uwięzionych. Autor spokojnie wyjaśnia ten sukces
więzienniczy. Alcatraz przeznaczone jest dla skazanych na śmierć lub dożywotnie
więzienie, a tacy oczywiście mniej mają okazji do popełnienia nowych przestępstw i
powrotu za kratki.
Są pytania ankietowe, na które nikt nie odpowiada negatywnie. Eysenck podaje taki
przykład: „W pewnym znanym eksperymencie postawiono pytanie: »Czy masz większe
poczucie humoru niż przeciętne?«” 98 procent oczywiście odpowiedziało pozytywnie.
Mam pełny szacunek dla pozostałych dwu procent. Są pytania bezwartościowe i są
wręcz głupie. W „Przekroju” w „Psychozabawie” punkt czwarty zadaje pytanie: „Czy
często oglądasz mecze w telewizji nie tyle dla emocji sportowych, co dla rozrywki?” A
czy emocja sportowa nie jest rozrywką i czy rozrywka nie polega właśnie na emocji?
Mniejsza, gdy te głupie pytania stawia się tam, gdzie chodzi o zabawą. Gorzej, gdy to
się dzieje w nauce. W tegorocznych pytaniach maturalnych, jak podaje J. Borowska w
„Trybunie Ludu”, było takie: „Wykaż, że współczesna literatura polska (okresu
międzywojennego i powojennego) potwierdza słowa Wł. Broniewskiego: »Człowiek jest
dobry, mądry, spokojny — pola chce orać pięknie i żyźnie«… Jedna z uczennic
napisała, że literatura współczesna nie potwierdza słów poety. Słusznie konkluduje
autorka artykułu, że uczennica formalnie powinna dostać stopień niedostateczny. „Na
szczęście nauczyciele uznali jej pracę za doskonałą”. Pocieszający jest fakt, że znalazło
się paru rozsądnych nauczycieli, którzy oczekują od młodzieży samodzielności
myślenia, i z lekka zasmuca fakt, że tę samodzielność okazała tylko jedna uczennica.
ROMANTYZM
Mylą się w naszym życiu dwa pojęcia: zdrowy rozsądek, którego jako racjonalista
bronię, oraz trzeźwa praktyczność, której nie ufam. Jest jeszcze czynnik trzeci,
któremu pozostaję wierny. Romantyzm, optymizm, wiara w człowieka, zapał, bez
którego życie ma wszelkie znamiona bytu jałowego. To, co ponad przywarami
zwierzęcego stada jest jak materia lotna; związek ze światem, poczucie
odpowiedzialności, które nie da się uciszyć ani zepchnąć na grządki wolterowskiego
ogródka w Ferney.
O wygodach i obowiązkach przebywania na wieży z kości słoniowej mądrze mówi
Panofsky w „Lekcji humanisty”, pięknym szkicu Joanny Guze: „Obserwator może tylko
podnieść alarm. Żeby zaś mógł przynajmniej tyle uczynić, musi trwać na posterunku w
swej wieży”. Trzeba by dodać, że aby ten alarm nie był fałszywy, aby umiał dostrzec
zło, często musi ze swej wieży schodzić między ludzi. Praktyczniej jest oczywiście
zamknąć się w byle pokoiku własnej wygody i nie za często wyglądać przez okno. Ten
kult sprytu i praktyczności dziwne ostatnio przybiera formy i osobliwych znajduje
apologetów. Łączy się zgodnie z „demaskatorstwem” i wyszydzaniem pięknych kart
historii. „Popioły” Wajdy to obraz nędznych łachudrów, kondotierów, straceńców.
„Warszawiankę” w telewizji odarto z poetyckiego słowa, pokazano z tanim realizmem
na zasadzie „panowie w stolicy palili cygara”. Wiarus brnął przez błoto, padał, ba,
nawet zażywał tabakę. Zabrakło dramatycznego efektu „Warszawianki” — wejścia
Wiarusa, bo Wiarus od początku był wszechobecny. W zamian za to pokazano nam, jak
pada trupem. Oczywiście, gdyby to reżyserował Wajda, pokazano by nam jeszcze, jak
tego trupa myją.
Do apologetów realizmu, trzeźwości, praktyczności dołączył się ostatnio
niezmordowany mistrz reportażu i reklamy, imponujący żywotnością Melchior
Wańkowicz. Słyszałem jego „gawędę” w telewizji, z której dowiedziałem się wielu
nowych dla mnie rzeczy. Za przykład praktyczności i realizmu Melchior Wańkowicz w
lipcu 1972 roku przedstawił nam Czechosłowację. Opowiadał o swoich dawnych
peregrynacjach po Zaolziu. Muszę przyznać, że nie zrozumiałem tej lekcji. Pamiętam
natomiast ponury dzień 30 września 1938 roku, gdy „przedstawiciele czterech wielkich
mocarstw na konferencji w Monachium doszli do pełnego porozumienia i pomyślnie
załatwili sprawę Czechosłowacji”. Tak brzmiał komunikat oficjalny, który nam
odczytano ze sceny na premierze molierowskiego „Świętoszka”. Nie bez pikanterii był
fakt, że wiadomość o tym triumfie trzeźwej i praktycznej polityki odczytał aktor grający
w sztuce rolę lokaja pana Tartufe’a.
Drugą rewelacją gawędy był stosunek Anglików do powstania warszawskiego.
Twierdził pan Melchior, że pod zdawkowymi wyrazami współczucia dla
„nieszczęśliwych bohaterskich Polaków” jego czujne ucho reportera dosłyszało
śmieszek, kpinkę z polskiej głupoty. Nie wiem, z kim pan Wańkowicz wtedy rozmawiał.
Sądząc z jego dzieł rozmawiał o wszystkim z wszystkimi reprezentując pełną talię
poglądów, zręcznie nimi grając. Pamiętam wiele kreacji Wańkowicza, nieraz się z nim
sprzeczałem i w tej sprawie zgodzić mi się trudno. Cyniczne powiedzenie Anglika,
który jakoby radził, aby sprzymierzać się zawsze z silniejszym, nie bardzo mi pasują do
roli Anglii wobec Niemiec i Francji i do samotnej walki z Hitlerem, którą Brytyjczycy
prowadzili. Byłem w Anglii w czasie battle of Britain, podziwiałem determinację, zapał i
wiarę tego „narodu kupców”. Romantyzm ocalił Anglię, trzeźwy realizm omal jej nie
zgubił. Profesor L. Namier, jeden z najwybitniejszych historyków angielskich, urodzony
w Chrzanowie, z którym z tego właśnie powodu dość często się w czasie wojny
widywałem, mówił mi wiele o wyjątkowej głupocie polityki trzeźwego realizmu, tego
balance of power, który nakazywał popierać państwo pobite przeciw państwom
zwycięskim i który skłonił rządy Wielkiej Brytanii do popierania Hitlera w obawie przed
Francją. Gdyby nie romantyzm, Anglia przegrałaby wojnę. Gdyby nie romantyzm, nie
byłoby Państwa Polskiego, gdyby nie romantyzm, nie odbudowano by Warszawy. Jeśli
cechą Polaków jest romantyzm, budować można w Polsce tylko socjalizm
romantyczny.
MISS TROTWOOD
Karol Irzykowski napisał kiedyś, że „każde czasy są przełomowe”. Zależy, co się
nazywa przełomem. Dla urzędnika monarchii austriacko–węgierskiej mógł być
przełomem fakt obniżenia pensji emerytalnej albo zwyżka cen anyżówki. Dopiero w
dwudziestym wieku skończył się względnie miarowy cykl rozwoju cywilizacji
technicznej i nagle, w tempie przyspieszonym, zaczęły się pojawiać zachwycające
wynalazki, wspaniałe osiągnięcia. Coraz wspanialsze i coraz straszniejsze! Szybkość
przemian triady: Przeszłość, Teraźniejszość, Przyszłość okazała nam naprawdę groźną
przełomowość lat, w których żyjemy. Jeszcze wszystko być może. Nie jest to więc
kataklizm, ale właśnie przełom. Ludzkość zdolna do wyprodukowania wszelkich dóbr w
ilościach nieograniczonych i do urzeczywistnienia utopii wiernie towarzyszącej historii
rodzaju ludzkiego, jest również zdolna w ułamku sekundy zniszczyć nie tylko siebie
samą, ale całe życie organiczne naszej planety. Trzecią możliwością jest anty–utopia,
nihilacja jednostki, zagłada wszelkiej indywidualności, koszarowy koszmar, który nam
prorokują już za lat dwanaście.
„Future Shock”, jak to określił Alvin Toffer, stał się głównym tematem rozważań ludzi
myślących. Zatroskano się o lekceważoną humanistykę, bez której piękna Urania
przerodzić się może w Harpię. Przywraca się więc rangę literaturze malującej wizje
przyszłego szczęśliwszego świata.
I oto zarysowały się sojusze, o których już pisałem na łamach „Tygodnika
Powszechnego”, w ankiecie na temat „Populorum progressio”. Zwracałem wtedy
uwagę na podobieństwa orędzia Jana XXIII i apelu wygłoszonego przez H. G. Wellsa w
1942 roku na posiedzeniu British Associacion. O nieprzypadkowych sojuszach polskiej
inteligencji z etyką chrześcijańską wiele dowiedzieć się może czytelnik z interesującej
książki Bohdana Cywińskiego „Rodowody niepokornych”.
Jaka jest droga ratunku, gdzie szukać możliwości ocalenia? Wydawać by się mogło,
że taką możliwość dać nam może: odrodzenie moralne, planowanie globalne i rozwój
wiedzy. Mamy w dziedzinie moralnej nieprzemijające wartości chrześcijaństwa, mamy
zarysy planowania i mamy rozwój nauk ścisłych. Te trzy elementy musiałyby się
przenikać i wzajemnie uzupełniać; nie możemy przecież oddawać prawa
dysponowania zdobyczami wiedzy jednemu tylko narodowi czy kontynentowi, nie
możemy dozwolić, aby nauka działała pod kontrolą gangsterów czy fanatyków.
Uczonych musi obowiązywać planowanie globalne, a planowanie takie nie może być
sprzeczne ani z nauką, ani z moralnym prawem jednostki. Łatwo wyrażać takie
dezyderaty! Trudniej wykonać. W czasie walk francuskich w cyrku, pamiętam, jakiś
kibic krzyknął: Te, połóż go! Życzenie dość kłopotliwe, gdy przeciwnik ma dwieście
dwadzieścia kilo żywej wagi. Pierwszy z postulatów wydaje się sprawą kluczową. Bez
wstrząsu moralnego, bez norm etycznych obowiązujących jednostkę, diabli wezmą
nasze wszystkie poczynania. Porywacze samolotów, szantażyści igrający życiem
niewinnych ludzi, obłędne walki religijne na ulicach irlandzkich, zamachy na lotniska,
niszczenie dzieł sztuki, wreszcie surowość niezmienna i naruszanie prawa — nie da się
to wszystko opanować li tylko zakazami. Dziś sfrustrowany czy wręcz maniakalny
osobnik operuje bombą plastykową, ale wiemy, jak szybko rozwija się chałupnictwo
niszczycieli. Za lat parę niewielka grupka przestępcza operować już może bronią
atomową.
Piętnujemy działania antypolskie, antysemickie, antyamerykańskie, antyirlandzkie
czy antybrytyjskie. Warto by do naszego słownictwa wprowadzić termin bardziej
ogólny: działania antyplanetarne.
Ludzkość przypomina biednego, brudnego, małego Davida Copperfielda, stojącego
bezradnie przed obliczem surowej swej ciotki Miss Betsy Trotwood. Jaka będzie jego
przyszłość? Jaki czeka go los? Czy stanie się wyrzutkiem społecznym, zbrodniarzem
operującym w cuchnących dokach Tamizy i zginie śmiercią gwałtowną, czy też
wyrośnie na szlachetnego, pięknego młodzieńca, bohatera ulubionych naszych
powieści i zamieszka w ślicznym domku otoczonym uroczym ogródkiem? Na szczęście
ciotka Trotwood miała sporą dozę tego, co nazywamy common sense. Przywołała do
pomocy pana Babley, zwanego Dickiem, nieszkodliwego pomyleńca. „Oto masz przed
sobą młodego Davida Copperfielda i pytam ciebie, co powinnam z nim zrobić?” Hm,
mruknął Dick, co zrobić? Po zastanowieniu, które wzbudziło w nim nagłą decyzję,
powiedział szybko i zdecydowanie: „Co bym z nim zrobił? Wymyłbym go”. Ciotka
Trotwood z uznaniem przyjęła tę decyzję i kazała służącej przygotować kąpiel. Po
czym oczywiście David został nakarmiony, ubrany i oddany do szkoły.
Przydałaby się nam dziś taka Miss Trotwood. Każdy z nas marzył, aby wreszcie
władcy świata zasiedli spokojnie przy jednym stole, i powodowani troską o nasz los i
kierowani gospodarczym zdrowym rozsądkiem, uporządkowali tak potencjalnie bogatą
i tak przerażająco biedną naszą małą planetę. Ludzkość, jak mały David, przede
wszystkim powinna być umyta i oczyszczona, w wielu znaczeniach tego słowa,
nakarmiona i wykształcona.
Miss Trotwood miała jeszcze jedną cechę dodatnią; przepędzała kijem osły niszczące
jej trawniki. Dziś z pewnością przepędziłaby osłów niszczących nie tylko trawę, ale
wodą i powietrze. Nieszkodliwy pomyleniec Mr. Dick bawił się lepieniem latawców. My
bawimy się budową atomowych rakiet międzykontynentalnych.
W poprzednim felietonie broniłem romantyzmu. Dziś bronię zdrowego rozsądku.
Niestety, zarówno romantyzm, jak i zdrowy rozsądek niełatwo dochodzi do głosu. Miss
Trotwood znaleźć możemy wciąż jeszcze tylko na kartach pięknej powieści Dickensa.
NOWY WYRAZ
Ukazał się miesięcznik literacki młodych „Nowy Wyraz”. Są to przeważnie stare
wyrazy powtarzane po parę razy. Już na pierwszej stronie, w pierwszym zdaniu,
czytelnik znajduje rewelację na temat „profilu rodzącego się mimo trudności
administracyjnych pisma”. Wydaje mi się, że rodzić się profilem nie jest zbyt
wygodnie. Rekomendowałbym raczej głową lub przynajmniej en face. W ogóle profil mi
nie wystarcza. Wolę patrzeć prosto w oczy.
Czy potrzebne są „Nowe Wyrazy”? Czy nie warto by raczej przywrócić trochę sensu
starym słowom sprostytuowanym przez żurnalistykę i wyświechtanym przez
grafomanów? Nudzi mnie młoda poezja, wiersze strukturalne, poezja lingwistyczna,
mało mnie obchodzi, kto więcej używa rzeczowników, a kto zaimków, a czytelnicy
dawno przestali się interesować całkowicie dowolnie spisywanymi skojarzeniami. Jest
to rodzaj barów samoobsługowych. Sami piszą, sami siebie czytają i sami narzekają na
jakość potraw.
W pierwszym numerze „Nowego Wyrazu”, poza rozsądnym esejem T. Burka nie
znalazłem nic godnego uwagi i już odłożyć chciałem ten zeszyt, gdy oczy zmęczone
śledzeniem zawijasów poetyckich natrafiły na czytelne, uczciwe znaczki cyfr. To już
coś realnego. Nareszcie konkret, któremu warto się przyjrzeć. W ankiecie, którą
przeprowadził wśród młodych poetów Jan Marszałek, znalazłem poparty cyframi
istotnie prawdziwy „nowy wyraz”. Wyraz najwyższego oburzenia na warunki bytowe
młodych poetów. Cóż się okazuje? Mieszkamy w kraju, gdzie młody poeta, który już
zdążył mieć żonę i dzieci woła: „Nawet gdybym wypluł płuca, nie utrzymam się z
poezji”. Horrendum! Cytujemy: „W zeszłym roku za zbiór wierszy otrzymałem około
dwudziestu tysięcy. Za wiersze opublikowane w czasopismach literackich 2.800 zł. Z
radia otrzymałem dwa razy po tysiąc dwieście złotych. Razem dwadzieścia pięć tysięcy
dwieście złotych”. A więc przeszło dwa tysiące miesięcznie, co stanowi więcej, niż
zarabia asystent politechniki, młody lekarz czy starsza pielęgniarka, ale istotnie wyżyć
z tego niełatwo. Tylko jedno małe pytanie. Kto, gdzie i kiedy żył z pisania wierszy?
Przypominam sobie nazwiska paru wcale niezłych poetów, którzy nie wstydzili się
pracy. Któryś z nich był nauczycielem w Kownie. Jeden z poetów współczesnych T. S.
Eliot był urzędnikiem bankowym. Carl Sandburg był czyścicielem butów, a Leśmian
rejentem.
Z poezji wyżyć trudno choćby dlatego, że poezja nie jest pracą. Jest przygodą,
błogosławieństwem, przekleństwem lub chorobą młodzieńczą, na którą czasem
niestety chorujemy całe życie.
Cyframi również operuje autor ankiety podając liczbę literatów: „Wydaje się, że nie
mamy w Polsce zbyt wielu pisarzy ani literatów: ZLP liczy sobie obecnie niewiele
ponad tysiąc członków. Czy to jest dużo, jak na cieszący się tradycją kulturalną naród
liczący sobie ponad trzydzieści milionów ludzi i ponad dziesięć milionów w Polonii?” Jak
widzimy, chodzi o prosty zabieg, aby ilość przechodziła w jakość, co w literaturze nie
zawsze się sprawdza.
Podając liczbę członków ZLP redakcja dodaje, że ,,tylko około 50 proc. członków ZLP
czynnych jest jeszcze zawodowo”. A kto to sprawdził? Przez ile lat Proust był czynny
zawodowo? Jak długo Joyce pisał „Ulissesa”? Czy Kafka był członkiem Związku
Literatów? W jakich kategoriach żyją członkowie i komentatorzy tej niewesołej ankiety?
Ankieta to niewesoła, bo okazuje nie tylko fałszywe pojęcia o własnym zawodzie, ale
również nieudolność formułowania myśli, a często bezmyślność całkowitą. Rozwesela
nieco ten mroczny wizerunek wzajemne opluwanie się i oskarżanie o kumoterstwo,
lizusostwo oraz groźby, że ,,w razie zrobienia kariery wszystkie szykany odbije sobie z
nawiązką”. Redakcja w komentarzu do ankiety kończy: „Tekst traktujemy jako
zaproszenie do dyskusji”.
Nie podjąłbym tej dyskusji, gdyby nie głębokie przekonanie, że ankieta jest
krzywdząca, że maluje środowisko młodych pisarzy nieprawdziwie. Dowiadujemy się
bowiem z marginesowej uwagi autora ankiety, że chodzi tu o członków „Koła Młodych”
i członków ZLP!
A więc ta dość koszmarna ankieta nie obciąża środowiska młodych pisarzy i poetów
spoza kręgu opieki związkowej. Obciąża odpowiedzialnością wieloletnich
rygorystycznych opiekunów tego „Koła”. Towarzyszy tym działaniom
„wychowawczym” osobliwa polityka wydawnicza. Najpoważniejszego dziś miesięcznika
w Polsce, świetnie redagowanej „Więzi”, drukuje się znacznie mniej niż tego „Nowego
Wyrazu”.
Smutno się robi, gdy się porówna nakład tego niepotrzebnego pisma z nakładem tak
wartościowej publikacji jak „Teksty”. „Nowy Wyraz” ma nakład dziesięciokrotnie
większy. „Nowy Wyraz” 8.000 (osiem tysięcy), „Teksty” 800 (osiemset). Smutno się
robi, gdy się porówna ten „Nowy Wyraz” z atmosferą pism i klubów, którym
patronowali laureaci tegorocznych nagród państwowych, uczeni i ludzie tej miary, co
Maria Ossowska, Tadeusz Kotarbiński i Edward Lipiński.
„Trybuna Ludu” z dn. 8 sierpnia przypomniała słowa Marii Ossowskiej: „Przez
dyskusję, a nie przez formułowanie bezapelacyjnych nakazów albo zakazów kształci
się — jak myślę — świadomość moralna”.
IGRASZKI PAMIĘCI
Gdy jako dziesięcioletni uczeń wyjeżdżałem na wakacje letnie, rok był dziesiątą
częścią mego życia, a dziesięć tygodni spędzonych na wsi to był ogromny okres czasu,
nasycony odkryciami i emocjami, niemal cała epoka. Dziś takie parę tygodni to drobny
odcinek, wypełniony aż nadto dobrze znaną treścią, czterotysięczna bez mała część
życia. Zatrzymaliśmy w pamięci drobne szczegóły dzieciństwa, a dziś w czwartek nie
możemy sobie przypomnieć, co w środę było na obiad. Roztargniony profesor z
powieści Verne’a miał po prostu sklerozę i nasze igraszki pamięci są również jej
wynikłem. Być może jednak, zdarzenia dzieciństwa dokładniej zostały zakodowane i
utrwalone w magazynie pamięci, bo związane były z biologicznym nakazem
przetrwania. Jest to mój prywatny domysł przyrodniczy, ale wolę to skromne
przypuszczenie od mętnych i modnych metafizycznych rozważań nad zagadką czasu i
względnością trwania i przemijania. Skromniej niż współcześni nam poeci pisali o tym
starorzymscy władcy. Nie bez melancholii pisze w „Rozmyślaniach” Marek Aureliusz:
„Spójrz na przykład na czasy Wespazjana. Ujrzysz tam owe sprawy, ludzi żeniących
się, wychowujących dzieci, chorych, umierających, toczących wojny, ucztujących,
haniebnie aroganckich, podejrzliwych, spiskujących, życzących innym śmierci,
narzekających na swoje czasy, kochających, gromadzących bogactwa, żądnych władzy
konsularnej, królewskiej wszechmocy. Cóż, życie tych ludzi skończyło się. Przejdź teraz
do czasów Trajana. Znów wszystko to samo”. (Księga IV. Przekład Jana Kempki.)
Egzystencjaliści wyrzekają się Historii. Dawniej nazywano ją Mistrzynią Życia.
Kontynuator Tacyta — Ammianus Marcellinus, jeden z najznakomitszych historyków
rzymskich napisał trzydzieści jeden tomów, z których trzynaście zaginęło. Dziś nie
trzeba stuleci, wojen i upadku imperiów. Nasze pokolenie obserwować może, jak łatwo
pamięć historyczna zanika lub zniekształca zdarzenia jeszcze nam bliskie „Seneka
uważał przeszłość za czas, nad którym człowiek władny jest panować, ponieważ mógł
go przywołać z pamięci… Przeszłość liczyła się na równi z teraźniejszością, gdyż obie
pozwalały rzłowiekowi zapamiętać szlachetne dokonania i dobre uczynki” (Remy
Saiselin, „Tematy” nr 26).
Można mieć pewne wątpliwości co do skutków nauk etycznych Seneki, gdy się
zważy, że był on wychowawcą Nerona, a ten pupil chwały mu nie przysporzył. Myślę
jednak, iż miał rację kojarząc przeszłość z teraźniejszością i że niestety zapominają o
tym często ci, którzy piętnując innych wymazują z pamięci całe okresy własnego życia.
Pamięć ich przypomina kamieniarską siatkę, która przepuszcza tylko gruz pewnego
kalibru, odrzucając kamienie większe. Taka pamięć selektywna jest przyrządem
wygodnym i prostym w użyciu. Działa niemal automatycznie.
Czasem przypisuje się czyny nie popełnione nie żyjącym już pisarzom. Zmylony tym
obrazem przyszły historyk łagodniej oceni tych, którzy na łagodność nie zawsze
zasługiwali. Jest to zamazywanie przeszłości w kolorach barwy ochronnej. Pamięć
selektywna w tym wypadku uporczywie trzyma się wygodnej fikcji. Są jeszcze ci,
którzy dzisiaj bezpiecznie, bo z daleka, mówią prawdą o przeszłości. Słusznie. O
błędach mówić trzeba głośno i bez osłonek. Tych obowiązuje tylko rzecz drobna:
gramatyka. Właściwe posługiwanie się zaimkiem i czasownikiem osobowym w czasie
przeszłym, dokonanym i niedokonanym.
Wróciłem do Polski z własnej woli, aby dzielić los swego narodu i w miarę możności
pisać i drukować. Przyznaję, że w pierwszym okresie, ulegając nakazom, napisałem
parą głupstw, bo trochę w nie wierzyłem, a trochę wydawały mi się koniecznością nie
do ominięcia. Dość szybko wszedłem jednak w liczne kontrowersje na temat
obowiązków pisarza. Niedawno pewien interesujący pisarz i znakomity tłumacz na
łamach poważnego miesięcznika zagranicznego nagle zmienił się w małe dziecko z
dużą czarną brodą i naiwnie szuka odpowiedzi na pytanie, co skłaniało innych pisarzy
do kompromisów i uległości. Nie sposób oprzeć się chęci przypomnienia, że on sam
kiedyś należał do stawiających żądania. Jest to zjawisko znane klasycznej socjologii.
Maurice Halbwachs w „Społecznych ramach pamięci” mówi o dziecku, ,,które w
nowym otoczeniu od razu straciło zdolność przypominania sobie, czym się
zajmowało…” Nasze dziecko zapomniało o tym trochę za szybko. Przypomniało mi
jegomościa, który skarżył się lekarzowi: „Panie doktorze, ja tracę pamięć”. „Od kiedy?”
— zapytał lekarz. „Co od kiedy?” — spytał pacjent.
„BENIAMINEK”
W jednym z ostatnich numerów „Tekstów” znajdujemy wiele cennego materiału.
Znakomity felieton Tomasza Burka pt. „Teoria literatury Bohdana Czeszki” oraz
interesujące wypowiedzi Żółkiewskiego. Mnie osobiście najbardziej zajął esej Henryka
Markiewicza „Jak zrobiony był Beniaminek”, gdyż mówi o sprawach bliskich mi i, jak
sądzę, wciąż aktualnych.
Autor „Pałuby” opętany był nienawiścią do Boya. Markiewicz demaskuje perfidię
Irzykowskiego, który zarzuca Boyowi nie dość klerkowski stosunek do literatury, a sam
posługuje się najordynarniejszymi chwytami brukowej żurnalistyki. Markiewicz
przytacza różne opinie o tej brzydkiej książce, szkoda jednak, że pomija argumenty tak
bezsporne, jak odpowiedź samego Boya, którego — sądzę — warto dopuścić do głosu.
Tu już nie chodzi o zarzuty natury klerkowskiej, ale o zmyślenia i jawną demagogię.
Irzykowski przedstawia się jako sumienny krytyk, na dowód czego wspomina, że gdy
kiedyś pomylił jakiś tytuł powieści Żeromskiego — przyznał się! „Chętnie to prostuję,
nie mam dzieł Żeromskiego w domu i nie miałem czasu pytać znawców ani pójść do
biblioteki”. Boy komentuje to wyznanie: „Chętnie prostuję! Poszedłby do biblioteki,
gdyby miał czas! Czy to nie jest wzór sumiennego krytyka? Przypadkowo niemal
równocześnie pojawił się artykulik Irzykowskiego informujący o najnowszej literaturze
polskiej, a przeznaczony do niemieckiego czasopisma. W artykule tym przeczytałem o
sobie, że przetłumaczyłem około dwustu tomów arcydzieł literatury francuskiej; po
czym p. Irzykowski dodaje, jako jedyną informację o mnie: «Jako twórca samodzielny
wystąpił tylko raz, przed 25 laty, kiedy napisał kilkanaście frywolnych piosenek
kabaretowych». Ano cóż, pomyślałem: pewnie znów nie miał czasu pójść do biblioteki
ani spytać znawców; ujął mi ze dwadzieścia pięć moich własnych książek, ale za to sto
tomów przekładów dodał. Rzetelny człowiek. Ale tego p. Irzykowski nie sprostował…”
Oto parę innych przykładów z odpowiedzi Boya udzielonej Irzykowskiemu
(„Wiadomości Literackie” z dn. 2 lipca 1933): „Boy o Freudzie nie wspomina i nie lubi o
nim wspominać: konkurencja zanadto się narzuca”. — „Konkurencja! O Koperniku też
dość rzadko wspominam, też konkurencja” — mówi Boy. A dalej: „Gdzie Boy był
wtedy, kiedy na Tretiaka urządzono wielką nagonkę za ujemną ocenę charakteru
Słowackiego?” — „Pan Irzykowski wiedziałby doskonale, gdyby chciał, że wtedy
siedziałem w szpitalu i w książkach lekarskich i nie śniło mi się, że będę kiedyś
literatem”. Oto inny przykład metody klerkowskiej Irzykowskiego: „Przechodzień
Katerwy dlatego też nie znalazł oddźwięku w Warszawie, tu gdzie Boy czuje się
najwięcej u siebie”. Boy na to odpowiada: „Otóż faktem jest, że o ile sztuka p. Katerwy
była w istocie bezwartościowa, o tyle miała ona w Warszawie nie tylko oddźwięk, ale
grana była przeszło trzysta razy, no i że mnie w ogóle przy tym w Warszawie nie było”.
„Beniaminek” roi się od tego rodzaju zmyśleń i świadomych przekręceń. Niezbyt
ładnym chwytem było również przypisywanie Boyowi fortuny, którą jakoby zrobił na
„Bibliotece Boya”, w której, jak wiadomo, topił wszystko, co posiadał i co miała jego
żona. Warto sięgnąć do odpowiedzi Boya, aby odnaleźć rodowód niechęci
Irzykowskiego do „talentyzmu” w poezji. Pisze Irzykowski o sobie („Walka o treść”): ,,
… w tym okresie odmówiono mi również talentu poetyckiego — dlatego także z
pojęciem talentu jestem na stopie wojennej”. Boya zainteresowały te próby poetyckie
swego pogromcy i znalazł w „Życiu Krakowskim” z tego okresu taką oto perełkę:
„Ej łubko ma /Trzewiczki zzuj/ i cicho sza/ W koszulce stój.” Jak widzimy, nie tylko
Boy był autorem frywolnych wierszyków.
Słusznie Markiewicz przypomniał sprawę „Beniaminka”, dziwna była bowiem
absolutna głuchota krytyków na te wszystkie przekręcenia i zmyślenia. „Pałuba” nie
miała takiego uznania jak ten paszkwil. Tłumaczy to może poniekąd przedwojenny
sojusz sanacyjno–endecki, kokietowanie przez ówczesne władze elementów
faszyzujących i rosnąca w związku z tym niechęć do postępowych tradycji inteligencji
polskiej, której Boy był przedstawicielem.
Refreny historii przywróciły Irzykowskiemu popularność, stał się patronem i
„Beniaminkiem” pewnego znanego nam typu psychicznego. Dlatego warto było
sprawę „Beniaminka” przypomnieć. Oczywiście nie jestem w tym sporze bezstronny,
bo Irzykowski nie tylko Boya, ale i mnie zwalczał. Pocieszam się, że nie znosił również
Moliera.
P.S. W 25 numerze pisma „Student” poeta Ryszard Krynicki skarży się, że na
podstawie wypowiedzi członków Koła Młodych przy warszawskim oddziale ZLP
niesłusznie zaatakowałem całe środowisko młodych poetów:
„… Antoni Słonimski tendencyjnie wykorzystuje te żenujące i żałosne wypowiedzi
jako argument przeciw całej młodej poezji. Dziwię się temu uogólnieniu, bo jest ono
fałszywe…” Otóż wprost przeciwnie, krytykując wypowiedzi „Koła Młodych” napisałem:
„Nie podjąłbym tej dyskusji, gdyby nie głębokie przekonanie, że ankieta ta jest
krzywdząca, że maluje środowiska młodych pisarzy nieprawdziwie”. A dalej: „A więc ta
dość koszmarna ankieta nie obciąża środowiska młodych pisarzy i poetów spoza kręgu
opieki związkowej”.
Ryszard Krynicki opublikował parę interesujących wierszy, jest niewątpliwie poetą
obiecującym. Ale z tymi młodymi zawsze jest kłopot. Jak już umie pisać, to nie umie
czytać!
PO OLIMPIADZIE
Gdzież są te czasy, gdy ręka sięgająca kałamarza zwalniała pośpiech pisania, gdy
cisza za oknami sprzyjała zamyśleniu? I wtedy nie byliśmy sami, i wtedy świat
znajdował do nas drogę, ale więcej było czasu na przyswojenie sobie nowych myśli i
droga ta znaczona była niespiesznym kartkowaniem książki.
Dziś włączeni jesteśmy w jakąś gigantyczną sieć informacyjno–szokową. Mieszkanie
nasze przez okno telewizora napastują dramaty cudze i okrucieństwa popełniane na
wszystkich kontynentach świata. Jesteśmy wszędzie. To, co głosił McLuhan, stało się
prawdą dnia codziennego. Środek przekazu sam stał się przekazem. „Więź” w
numerze ósmym przypomina zdanie C. G. Junga: „Każdy Rzymianin otoczony był
niewolnikami. Niewolnik i jego psychika opanowali Rzym i każdy Rzymianin stał się
wewnętrznie, i oczywiście bezwiednie, niewolnikiem. Ponieważ żył stale w atmosferze
niewolnictwa, podświadomie zaraził się tą psychiką”. I tak jest obecnie, ale z tą
różnicą, że wzrosła siła wpływów, a zdolność oporu osłabła. Z niepokojącą łatwością
przyswajamy sobie zło, które nam świat narzuca. Uznajemy za normalne rzeczy
nienormalne i głęboko niemoralne, bo nasz system obronny już nie nadąża i nie
starcza nam czasu na przesiew, selekcję, przemyślenie.
Któryś z polityków chińskich podobno wyraził żal, iż armie japońskie zbyt szybko
opuściły Chiny, bo gdyby Japończycy dłużej pozostali, musieliby ulec o tyle starszej i
wyższej cywilizacji Chin. Teza o zwycięskiej zawsze wyższej cywilizacji należy już,
wydaje mi się, wyłącznie do historii starożytnej. Stało się coś przeciwnego. Narody
pozornie cywilizowane, jak to widzieliśmy na przykładzie Niemiec hitlerowskich,
podjęły tradycje barbarzyńskie w skali nie znanej czasom nowożytnym. Wiele lat po
wojnie, nie wstrzymany rozwój środków masowej informacji poddał nas wpływom filmu
i telewizji: brutalności ł okrucieństwa, które niestety człowiek łatwiej sobie przyswaja
niż dobro.
Jesteśmy wszędzie, więc za wszystko jesteśmy odpowiedzialni. Nonsensem jest
mówienie o nieingerencji pisarza w sprawy obcego państwa, bo cały glob stał się dziś
jednym wspólnym domem.
To, co się stało na Igrzyskach Olimpijskich, stało się więc w naszym domu. Piękna
idea jednoczenia narodów rozpoczęła się obłudnym widowiskiem wykluczenia drużyny
rodezyjskiej. Oburzamy się słusznie na apartheid, ale w tej sprawie moralne prawa
Ugandy, która wyrzuciła ze swego kraju Azjatów, wydają się nam co najmniej wątpliwe.
Zwalczamy rasizm. Czy antysemityzm nie jest rasizmem? Czy wszystkie państwa,
które podpisały Kartę Narodów Zjednoczonych, stosują się do nakazów tej Karty?
Olimpiada monachijska rozpoczęta obłudą zakończyła się morderstwem i masakrą.
Bolejemy, że polityka i fanatyzm wdarły się na teren pięknej zabawy w jedność.
Wdarły się już dawno. To, co tak spektakularnie rozegrało się w Monachium, nie jest
przecież niczym nowym. Każdy dzień przynosi nam wiadomości o zbrodniach silnych i
bezradności słabych.
Jaka jest wobec nowej cywilizacji technicznej rola pisarza? Czy ma możność wyłączyć
się z tej sieci cały świat obejmującej? Wydaje się, że stara zasada angielska, że
moralność uprawiać trzeba przede wszystkim u siebie w domu, nie wystarcza. Bronić
trzeba jej wszędzie. Jak jej bronić? Starajmy się, aby głos naszego sprzeciwu docierał
tam, gdzie jest zagrożona.
Niewiele możemy zdziałać, ale nigdy nie jesteśmy całkowicie bezbronni, gdyż różną
można walczyć bronią. Pisarz ma prawo do milczenia. Jednego mu tylko nie wolno.
Sprzymierzać się z bezprawiem i okrucieństwem.
DALTONIŚCI
W znakomitej książce Aleksandra Krawczuka „Ród Konstantyna” znalazłem parę
uwag, które nawiązują bezpośrednio do teraźniejszości. „Za królowę umiejętności
uchodziła wtedy retoryka, czyli sztuka krasomówstwa”. „Każda epoka ma swoją
umiłowaną, snobistyczną dyscyplinę. Kto wie, jak nasi potomni oceniać będą płody
krytyków literackich i eseistów, tak modne obecnie i wychwalane. Kto wie, czy nie
powiedzą, że traktaty te są równie nienaturalne, zimne, powierzchowne i wręcz
nieczytelne, jak mowy antycznych retorów”. Warto zaznaczyć, że autor książki sam
jest stylistą nieefektownym, ale znakomitym.
Jeśli retorycy kwiecistością mowy kryli brak myśli — dzisiejsi krytycy i lingwiści swoją
myśl zaciemniają mową nieskładną i pretensjonalną. Jeden z działaczy na tym polu,
Edward Balcerzan, broni naukowców przed szydercami i aby uprzedzić ciosy, wykpiwa
prześmiewców. Czyni to jednak w sposób zdradzający kompletny brak poczucia
humoru. Powiada, że dla szydercy „inwarianta” kojarzy się z wariatem, a „kod” z
kotem, którego p. Balcerzan — nie wiem czemu — nazywa „sympatycznym i jakże
swojskim (?) obiektem”. Ten zabieg p. Balcerzana przypomina reżysera filmowego
nieostrożnie odsłaniającego przed widzem smutny, gipsowy kicz, który ma świadczyć o
talencie rzeźbiarskim bohatera filmu. Lepiej się w takich sytuacjach nie odsłaniać.
Przyjęło się u nas, że daltoniści piszą o kolorach. Stawar, przy całej swej
sumienności, nie napisał dobrej książki o Boyu, bo krytyk całkowicie pozbawiony
poczucia humoru książki o Boyu nie może napisać. Irzykowski, który też nadmiarem
dowcipu nie grzeszył, miał za złe Molierowi, że wyszydzając lekarzy działał przeciw
nauce. Molier kpiąc z pigularzy i konowałów, którzy wierzyli tylko w wapory i lewatywy,
ręce myli dopiero po operacji i krew puszczali gruźlikom — nie kpił z nauki, ale drogę
torował prawdziwej empirycznej wiedzy medycznej propagując tezy Harveya o
krążeniu krwi. I tu dochodzimy do istotnych przyczyn nieporozumienia. Pan Balcerzan
nie broni nauki, bo to, co nauką nazywa, nauką nie jest. Gdy zmęczeni mętniactwem
dzisiejszych kokietów „semantycznej struktury kanałów wiodących”, którzy
przyczynkarstwo kreują do rangi wartościującej, weźmiemy do ręki niełatwą zresztą
książkę Lema „Filozofia przypadku”, gotowi jesteśmy jego wnikliwym szyderstwom
przypisać rangę molierowską.
Powiada Lem: „…nic takiego jak «oderwana semantyka» dzieła — t j. odseparowana
od jego artystycznej oceny — nie istnieje. Powiedzieć, że istnieją dzieła o dużym
ładunku semantycznym — kiepskie, to tyle co powiedzieć, że istnieją dobre złe
książki”. W nowych świetnych przypisach do „Dialogów” przypomina Lem, że „…
systemy badane przez lingwistów nie są systemami…”
O humorze piszą ludzie bez humoru, o nauce — pseudonaukowcy, a o poezji krytycy,
którzy jej nie lubią.
Pisząc to wszystko popełniam nieostrożność narażając się potężnemu klanowi
awangardzistów i magów polonistyki. Kpiny z krytyków mszczą się na pisarzu, ale per
saldo mnie się to osobiście opłaca, bo jestem — czym się szczycę — nie tylko poetą,
ale i humorystą. Zyskuję trochę zabawy, a tracę niewiele, bo i tak moja poetyka nie
jest tam w ogóle notowana, a ja nie pretendowałem nigdy do grona „dumnych i
niezrozumiałych”.
Pamiętam, że gdy przed wojną powstała faszyzująca organizacja „Ozon” —
Mackiewicz w „Słowie Wileńskim” zgłaszając swój akces ubolewał, że statut tej
organizacji krzywdzi ludzi tak wartościowych, jak wileński profesor Rose i Antoni
Słonimski, którzy z racji swego pochodzenia do „Ozonu” nie będą mogli należeć.
Odpisałam mu wtedy, że nie jest to największa przykrość, jaka by mnie mogła spotkać.
Znacznie byłoby gorzej, gdybym do „Ozonu” musiał należeć.
CHLEBA NASZEGO
Powodzeniem na rynku księgarskim cieszą się wydawnictwa mówiące nam o „Życiu
codziennym Etrusków”, „Życiu codziennym w XIX wieku” czy „Życiu codziennym w
średniowiecznym Krakowie”. Jest w tym jakaś nostalgia do dawnych dobrych czasów.
Nie dla wszystkich one były dobre. Ale i dzisiaj świat dzieli się na sytych i głodujących;
nie wracajmy więc do banalnych przykładów niesprawiedliwości społecznych, bo
wszyscy chcemy poprawy bytu ludzkiego. Chodzi tu raczej o konkretne szczegóły tego
„Życia codziennego”, warunki, w których żył pracujący rzemieślnik, mieszczanin,
urzędnik. Przyznaję, że gdy biorę tego rodzaju publikację do ręki, szukam rozdziału na
temat jedzenia. I znów nie delektują się w opisach uczt wystawnych, obiadów
podawanych w pałacach, dworach polskich czy domach zamożnych mieszczan. Słynne
menu Balzaka wydaje mi się anegdotą, nie wierzę, że może człowiek zjeść na jednym
posiedzeniu takie ilości zup, mięsa, drobiu, dziczyzny, owoców i deserów. Interesują
mnie w „Życiu codziennym” właśnie sprawy codzienne, te pozycje, które zna mój smak
i które pamięć zachowała. Świetnie się jadało u Krzemińskiego, Simona i Steckiego,
Langnera — nie mówiąc już o „Europejskim”, „Oazie” czy „Bristolu”. Ale i to pomińmy,
jadali tam ludzie dobrze sytuowani. Zejdźmy do niższej kategorii, do barów i małych
knajpek, czyli mordowni. Za pięćdziesiąt groszy mógł tam akademik, profesor czy
robotnik zjeść znakomicie, a pieczywo dawano za darmo. I to jakie pieczywo!
I oto doszliśmy do tematu, który mi leży nie tylko na sercu, ale na wątrobie i na
żołądku.
Z książki Antoniny Jelicz „Życie codzienne w średniowiecznym Krakowie”
dowiadujemy się, że „średniowieczny krakowianin miał do wyboru aż 9 rodzajów
chleba i ciast, nie licząc odmian pomniejszych”. Było więc: „…pieczywo żytnie, a więc
chleb zwyczajny, zapewne dość ciemny, chleb czarny — niger, biały albus, suchary
zwane binarice czy biscoptum. Pieczywo pszenne obejmowało bułki, obarzanki, precle,
rogaliki, placki smażone na oleju czy pieczone. Dodatkiem do nich był mak lub ser.
Nadto każdy klasztor specjalizował się jakimś rodzajem pieczywa, które w dniu swego
patrona rozdawał ludności. Były takie chleby św. Agaty czy św. Mikołaja. Natomiast
trudno ustalić, z jakich przyczyn pieczywo średniowieczne miało czasami kształt
genitaliów”.
Mało nam z tych wspaniałych tradycji piekarniczych zostało. Pieczywo zmarniało, a
kształt genitaliów przeniósł się na ekrany filmowe, gdzie seks stał się chlebem
powszednim. Z książki p. Antoniny Jelicz dowiadujemy się, że przedział klasowy nie
miał wpływu na jakość pieczywa. „O wybrednym smaku ówczesnych świadczy fakt, że
królowa Jadwiga i jej dworki nie chciały kiedyś w podróży jeść pieczywa domowego i
musiano kupować dla nich pszenny chleb w Opatowcu”. Nie wyobrażam sobie, aby
nasze dworki wolały bułkę wrocławską i blade, miękkie kajzerki, czyli tak zwaną
„zgagę w kawałku”, od „Clix crackers” Burtona z PKO. Ale nie tylko za czasów królowej
Jadwigi lud miał chleb dobrze wypieczony i chrupiące kajzerki czy rogaliki. W każdej
warszawskiej „Nadświdrzańskiej” podawano koszyczek z paroma gatunkami
znakomitego pieczywa. Kiedyś — pamiętam — w pierwszy dzień świąt Bożego
Narodzenia, gdy wszystko było zamknięte, poszliśmy na kolację z Lulkiem Schillerem i
Jerzym Leszczyńskim do żydowskiej restauracji Hirszfelda na Bielańską. Jerzy
Leszczyński zwrócił uwagę kelnerowi, że podał pieczywo czerstwe. Kelner spojrzał na
niego z bezmiernym politowaniem, puknął się palcem w czoło i powiedział tylko jedno
słowo: „Święta…” Jako komentarz dorzucił łaskawie: „Boże Narodzenie. Świeże pan
możesz dostać tylko bajgełe”. Te bajgełe też były niczego.
Nie mam awersji do coca–coli, na którą w minionym okresie tak złorzeczono, i myślę,
że słusznie się ją wprowadziło, bo może zmniejszy trochę ilość konsumowanego
alkoholu. Podobno na przyszły rok mają znów zacząć w „Delikatesach” sprzedaż stonki
ziemniaczanej. Kto chce, niech kupuje. Ale na razie chciałoby się, aby „Życie
codzienne współczesnego warszawiaka” nie było życiem o wodzie i chlebie. A jeśli już,
to daj nam Boże wodę bez fenolu i chleb jak w średniowiecznym Krakowie.
GALERIA SZTUKI WSPÓŁCZESNEJ
Każde otwarcie nowej wystawy Muzeum Narodowego jest nie tylko zdarzeniem
artystycznym, ale i towarzyskim. Nie ma spotkań na premierach teatralnych, bo
premier jest parę i zaproszonych rozdziela się na różne grupy i kategorie. Na otwarciu
wystawy spotyka się cała inteligencja warszawska i sale Muzeum Narodowego
zmieniają się w salon warszawski. Dzięki niespożytej energii profesora Lorentza
mieliśmy znów święto artystyczne, jakim było otwarcie „Galerii Szuki Współczesnej”.
„Młoda Polska” przypomniała nam tak świetnych malarzy, jak: Wyspiański,
Malczewski, Wyczółkowski, Pankiewicz, Mehoffer, Wojtkiewicz i wielu innych. Nowo
otwarta wystawa przybliża nas o jedno pokolenie do formistów, grupy „Rytm”, grupy
„Szkoły Sztuk Pięknych”, „Bloku” czy „Artesu”. Bogato reprezentowani są „kapiści” i
grafika „Rytu”. Wystawa obrazuje bogactwo malarstwa ostatniego okresu i jego
kryzys. Do pewnego miejsca partycypujemy w odtwarzaniu natury w jej różnorodnym i
indywidualnym widzeniu i deformacji, ale mamy przedmiot odnośny dla wspólnej
konfrontacji, pokarm dla asocjacji; gdy zaczyna się abstrakt, czujemy się po prostu
wyrzuceni za drzwi. Są to obrazy, jak i wiele współczesnych wierszy, które mogły
powstać wszędzie i nigdzie. Dziękujmy Bogu, że łowcy bizonów z jaskini w Lascaux nie
byli abstrakcjonistami! Co by z nich zostało? Tłusta plama na kamiennej ścianie. Nie
mielibyśmy pięknych scen polowania, utrwalonego ruchu łowców i sylwetek
zaginionych zwierząt.
Zmienia się nasz stosunek do zadań muzealnych i zmienia się charakter nauczania.
Pamiętam czasy warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych, gdy mieściła się jeszcze na Hożej
w secesyjnym budyneczku, pamiętam szerokie korytarze Akademii na Powiślu,
pracownie paryskie czy muzeum Glasgow School of Art, gdzie dominował słynny C. R.
Mackintosh, propagator pogardzanej do niedawna i znów modnej secesji. Pamiętam
młodzież tych szkół, która nosiła jeszcze bródki, jak dziś je znów nosi. Trwał jeszcze
wtedy autorytet profesora, mistrza wobec czeladnika. Dziś profesor ma często
kompleks niższości wobec uczniów, bo nie wie, czego ma ich właściwie uczyć, a w
wyścigu oryginalności wygrywa udziwnianie, a traci naturalna i przyrodzona
człowiekowi dążność do doskonalenia uprawianego zawodu.
Powstają coraz to nowe gatunki awangardowe. Dominuje sztuka plastyczna
istniejąca na zasadzie nominacji. Cegła na ulicy jest cegłą, trzy krzesła w jadalni to
tylko krzesła, wieszak i palto na nim wiszące, o ile stoi w przedpokoju, jest tylko
wieszakiem; gdy znajdzie się na wystawie sztuki konceptualnej, staje się eksponatem.
Staje się dziełem sztuki przez nominację. Proponuję do licznych już nazw kierunków
awangardowych termin „nominatyzm” lub „dekretyzm”. Całe ogromne kolumny pism
zapełniają rozważania nad „dziełami”, które nie obchodzą nikogo, bo nie istnieją.
Dobrym pomysłem dyrektora Lorentza było zaopatrzenie nowo otwartej Galerii
Sztuki Współczesnej w salę pokazów filmowych. Film jest sztuką wizualną i domeną
znakomitych osiągnięć plastycznych. Dość wspomnieć Antonioniego „Powiększenie”,
filmy Lenicy, Borowczyka, Hellstroema, a zwłaszcza piękny, poetycki, głęboko
wzruszający film Tadeusza Konwickiego „Jak daleko stąd, jak blisko”. Konwicki dzięki
współpracy z operatorem Jahodą dał polskiej kinematografii dzieło o nieprzemijających
wartościach malarskich. Nie koniec na tym. Dał przykład artystycznej dokumentacji
czasów dzisiejszych i dni odchodzących. Jest tam ślub unicki, cmentarz żydowski,
procesja Bożego Ciała, pochód pierwszomajowy. Warto by w Galerii Sztuki
Współczesnej dawać stale regularne pokazy filmowe i rozpocząć je od pięknego filmu
Tadeusza Konwickiego.
WYWIAD Z SAMYM SOBĄ
Zaproponowano mi krótki wywiad telewizyjny. Ustaliliśmy spotkanie na pewną środę,
na godzinę szóstą. W poniedziałek telefon: „Czy możemy ze względów technicznych
przyjść pół godziny wcześniej?” Wyraziłem zgodę. W środę rano telefon: „Czy możemy
przyjść za miesiąc? Również ze względów technicznych”. Wyraziłem oczywiście zgodę,
ale ponieważ miesiąc już upłynął, postanowiłem dłużej nie czekać i ujawniam treść
wywiadu na łamach „Dialogu”, gdyż zarówno zapytanie, jak i przygotowana przeze
mnie odpowiedź zawiera myśli poczciwe i pożyteczne. Pytanie jest proste: „Wiemy,
czego państwo oczekuje od literatury; chcielibyśmy wiedzieć, czego pisarze oczekują
od państwa”.
Czego oczekujemy? Chyba nie tak wiele. Zacznijmy, niemal tradycyjnie, cytatą z
Conrada. Conrad, Proust, Camus, Dostojewski i Mann są chyba dziś najczęściej
cytowanymi pisarzami, co chlubnie świadczy o powadze problematyki moralnej w
literaturze. O tych, którzy chcą świat naprawić, tak pisze Conrad: „Przemawiają oni
autorytatywnie do naszego zdrowego rozsądku, naszej inteligencji, naszego pragnienia
spokoju czy też niepokoju, nierzadko do naszych przesądów, czasem do naszych obaw,
często do naszego egoizmu — ale zawsze do naszej łatwowierności”. („Murzyn z załogi
Narcyza”)
Ponieważ należę nałogowo do tych świat naprawiających, tego, co mówię, nie kieruję
do naiwności odbiorcy czy jego „łatwowierności”, a właśnie do „łatwości” pozostania
„wiernym” pewnym nakazom. Ponieważ mam mówić o teatrze i telewizji, spróbuję
przykładowo ograniczyć się do dwudziestu trzech centymetrów ekranu. Na ekranie
telewizyjnym panują wszechwładnie transmisje sportowe, a zwłaszcza futbol, ta
ogólnonarodowa bezkrwawa corrida, która bije na głowę wszystkie nasze programy
literackie, publicystyczne, teatralne i nawet filmowe.
Sport jest współzawodnictwem, podlega więc prawom rywalizacji. Musi trzymać
widza w napięciu. Niepowodzenie rozgorycza, a nawet czasem zwiększa spożycie
alkoholu, ale za to sukces wprowadza naród w euforię. Sam podlegam tym emocjom,
zastanawiam się więc nad samym sobą. Co budzi te emocje?
Myślę, że w tym radosnym podnieceniu niemałą gra rolę odnalezione, potwierdzone
poczucie wspólnoty i solidarności. Powstaje jakaś więź łącząca ludzi różnych sfer i
różnych formacji. Rozpadają się zapory obcości, każdy z każdym mówi o tym samym,
niemal tymi samymi słowami, nie z przymusu, ale z nieodpartej potrzeby. Nareszcie
temat nie kontrowersyjny! Coś, co przełamuje alienacje, leczy tę chorobę naszego
stulecia.
I sprawa druga. Odnalezione kryteria. Hierarchia ustanowiona nie modą,
koniunkturą, zawiścią, tchórzostwem czy nakazem. W sporcie decydują metry i
sekundy. Pierwszy na taśmie jest pierwszym na taśmie. Gol jest faktem dokonanym.
Kwestie sporne rozstrzyga film zwolniony lub fotokomórka. Emocji sportowych nie
zaciemnia brak skali wartościowania utrudniający odbiór sztuki nowoczesnej. W
sporcie obowiązują normy zdefiniowane. Obowiązują prawa równego startu. Dystans
jest oznaczony. Biegacz nie stanie do konkurencji z przeciwnikiem, któremu nie
pozwolono wyjść na bieżnię, bo takie zwycięstwo nie da mu poczucia dumy. Bokser nie
będzie się bił z przeciwnikiem, któremu dano prawo walczyć tylko jedną ręką. Nawet
drobna nadwaga jest niedopuszczalna. Obowiązuje prawo wyboru i specjalności,
oszczepnikowi nikt nie każe biegać w sztafecie, a dyskobolom skakać przez plotki.
Dlaczego o tym wszystkim mówię? Dlatego, że siłę zwalczania alienacji, moc łączenia
ludzi wspólną więzią, ustalenie kryteriów sprawiedliwych — wszystko to obowiązuje nie
tylko w sporcie. Obowiązuje również w teatrze i literaturze. A raczej powinno
obowiązywać również w teatrze i literaturze. Dziękuję państwu.
PODROŻ
Towarzystwa asekuracyjne oceniają bezpieczeństwo współczesnej komunikacji w
następującej kolejności: okręt, pociąg, samolot, samochód. Wobec tego przekorna
istota ludzka redukuje do minimum okręty pasażerskie i zapełnia lądy świata
samochodami. Truje nas spalinami i naraża na wypadki większą przynoszące rocznie
ilość zabitych i rannych niż niejedna wojna. Nie dla bezpieczeństwa wybieram zawsze,
gdy mam prawo wyboru, okręt, ale dlatego, że lubię. Przez Atlantyk przepływałem
„Mosellą”, „Piłsudskim”, „Queen Elisabeth”, „Rotterdamem”, „Augustusem” i
„Andesem”. Navigare necesse est, vivere non est necesse. A najlepiej i vivere, i
navigare.
Okręt jest jak dotąd najdoskonalszym środkiem pokonywania przestrzeni, kieruje się
również moralnością wyższej miary niż prawa lądowe. Na sygnał „Człowiek za burtą”
zatrzymują się największe okręty. Na lądzie wobec człowieka za burtą przechodzimy
spokojnie do porządku, a raczej nieporządku, dziennego. Nawet podział na klasy na
okręcie pozbawiony jest lądowej obłudy. Po prostu napis głosi First class only, bez
dodatkowych tłumaczeń o konieczności dialektycznej, historycznej czy taktycznej.
Prawidłowe funkcjonowanie życia okrętowego zapewnia zdrowy doping konkurencji.
Pociąg Warszawa Gł. idący do Mławy ma zapewniony demoralizujący monopol. Gdyby
na tej linii powstały konkurencyjne koleje, trzeba by powstawiać szyby, oczyścić
ubikacje i ukrócić chuliganerię w obawie, aby pasażerowie nie woleli jeździć do Mławy
„Canadian Railway”, ,,American Express” czy „Wagons–Lits”.
Podróż przestała być przygodą krajoznawczą. Nie odkrywa, ale potwierdza. Obrazy
pokrywają się ze wspomnieniem, wpisują się na właściwym miejscu, wypełniają
zaprojektowaną rubrykę. Potwierdza się smak kawy i sandwicza z szynką w paryskim
bistrze. Wiem, jak będzie w new–yorskim drugstorze, i wiem, jak będzie na „Batorym”
smakować pierwsze, przedwieczorne whisky, gdy sunąc Kanałem Kilońskim w
łagodnym blasku zachodzącego słońca usłyszę melodyjny sygnał oznajmiający, że
nadszedł oczekiwany czas obiadu. Wyznać muszę, że od pewnego czasu zachody
słońca na morzu nie są w stanie oderwać mego wzroku od pięknie uszeregowanych
obietnic menu okrętowego.
Podróż oddziela nas od natury, przestaje być przygodą krajoznawczą. W podróżach
przygodą jest konfrontacja własnych poglądów z odmiennym świata widzeniem,
przygodą było spotkanie dawnych przyjaciół w porcie Tilbury. Przygodą była rozmowa
z Czesławem, z Leszkiem, z Piotrem. Coraz mniej mi potrzeba ładnych widoków, a w
książkach nie szukam „pięknej prozy” i „płynnej narracji”, ale bystrej obserwacji i
humoru — tych enzymów prozy intelektualnej. Już coraz mniej mam ochoty przyglądać
się drzewom rosnącym w republice berneńskiej ani wracać do cierpliwym piórem
przekazanych tych drzew wizerunków.
Oczywiście wolę wciąż jeszcze „niespiesznego przechodnia” od „niecierpliwego
pasażera”, który zajął jego miejsce. Pośpiech wyklucza kontemplacje. Szybciej,
mocniej, głośniej — to slogany o przydatności handlowej. I pod tym względem uznać
trzeba wyższość okrętu nad drapieżnym pożeraczem czasu — samolotem.
Sześć godzin różniące czas między kontynentami dodawano nam na „Batorym”
taktownie, małymi dawkami, przez pełnych uroku dni jedenaście. W drodze powrotnej
samolot odebrał mi brutalnie pół dnia, wyrwał mnie z atlantyckiego poranku i rzucił w
noc paryską. Wylecieliśmy o dziesiątej rano z New Yorku, a już o pierwszej po południu
promienie słońca na chmurach niespodzianie różowiły się, budząc niepokój podobny
do lęku ptaków w czasie zaćmienia słońca. Niełatwo tracimy związek z naturalnym
biegiem czasu. W, moim wieku już nie można być astronautą. Nawet błyskawiczna
winda hotelowa była mi wrogiem, bo nie unosiła mnie do góry, ale strzelała moim
ciałem.
W New Yorku do mego pokoju na trzydziestym ósmym piętrze, pewnie tą samą
windą, dostała się mucha. Jak ja widać nie nawykła do zbyt szybkiej zmiany wysokości,
siostra–mucha poruszała się niemrawo i niespokojnie. Równie niemrawe i niespokojne
były moje myśli, gdy wciąż jeszcze kołysany wspomnieniem okrętu próbowałem
zasnąć, a pode mną kłębił się, huczał i dudnił New York.
POWRÓT
Ostatni raz byłem w New Yorku kilkanaście lat temu. Nie zmieniła się w zarysie
ogólnym imponująca bryła Manhattanu, ale wzbogaciła się o dwa piękne gmachy.
Trade–buildings i wklęsłe, o lustrzanych szybach wieżowce koło Rockefeller Center.
Omal nie napisałem „drapacze chmur”. Drapanie określa ruch określony, a
nowoczesna architektura amerykańska jest zwarta, statyczna i chmur nie drapie, ale
nad nie wyrasta, zwłaszcza gdy chmury te pod postacią smogu opadają na ulice.
Po trzech tygodniach pobytu w New Yorku śmieszne byłoby kusić się o jakieś
uogólnienia. Tyle widziałem co siostra–mucha, którą zostawiłem, na trzydziestym
ósmym piętrze mego hotelu.
Automatyzacja, elektronika, komputery, tworzywa sztuczne — wszystkiego tego w
takim nasileniu nie było jeszcze przed kilkunastu laty. Ilość i różnorodność produktów,
rzeczy, żywności, ta era of plenty oszałamia przybysza, ale nie zaspokaja widać
tubylców, bo w tym najbogatszym mieście świata półmilionowa armia narkomanów
atakuje co noc Manhattan. Czy to jest świat, który nas czeka? Czy to świat Jacques
Monoda? Czy istotnie ewolucja była nie doskonaleniem się, ale jednym pasmem klęsk
gatunku, który próbując wszelkich mutacji usiłował dostosować się i przetrwać? Czyżby
prawdziwym celem natury była niezmienność? W książce „Chance and Necessity”
Monod wyszydza Koestlera „The Roots of Coincidence” i élan vital Bergsona. Monod,
laureat Nobla w dziedzinie biochemii operuje materiałem naukowym, który trudno
odeprzeć laikowi, ale instynktownie jestem zawsze po stronie poszukiwaczy sensu
istnienia ludzkiego.
Zaproszony przez „Institute of International Education” miałem okazję do spotkań z
profesorami i uczniami. Tezy Monoda chętniej przyjmowane były przez elewów niż
przez wykładowców. New York mówił do mnie wieloma jeszcze głosami. Szukałem w
tych głosach mojego miejsca na ziemi. Płynne, bezbłędnie sformułowane truizmy
wygłaszali w telewizji obaj kandydaci na prezydenta. Ścierały się nie tylko różnice
światopoglądów, ale interesy ugrupowań społecznych, naprzeciw mego hotelu wiatr
powiewał szpalerem chorągwi zdobiących siedzibę Narodów Zjednoczonych łączących,
jak powiedział pewien wielki pisarz, nie ludzi, ale rządy. New York przemawiał do mnie
głosem rozsądku i krzykiem młodych poszukiwaczy doktryn ekstremistycznych. Mówił
też do mnie językiem przeszłości, wspomnieniami dawnych lat.
Późnym wieczorem dzwonił telefon: — ,,Tu Wilno.” (Czesław) „Tu mówi Lwów”
(Wittlin). „Tu Warszawa” — dawna nasza wspólna kochana Warszawa. Nieskończone
nocne rodaków rozmowy, huk samochodów, zaduch spalin, brak tlenu, brak tchu.
Przeliczyłem się z siłami. Skróciłem pobyt o tydzień i jak przedtem wypełniałem w
wyobraźni kolejne rubryki wymarzonej podróży, teraz z upragnieniem obliczałem etapy
powrotu. Samolot. Francja. Znów samolot. Okęcie. Przyjaciele. Czy będą? (Byli.)
Wreszcie dom. Listy, pisma z dwu miesięcy. Własny tapczan. Ulga. Spokój dobrnięcia
do celu. Sen. Ale poślizg czasu niósł mnie wciąż dalej i głębiej. Powrót prawdziwy to
powrót do dzieciństwa. Byłem znów na Niecałej, gdzie z Piotrem bawiliśmy się
ołowianymi żołnierzykami i czytali „Austryjaków w Warszawie”. Byłem znów w
gabinecie ojca, gdzie nad ceratową kanapką wisiał portret doktora Chałubińskiego. I
nagle wszystko stało się proste i jasne, a ojciec jak kiedyś znów trzymał mnie za rękę i
obaj wsłuchiwaliśmy się czujnie w dobiegający z ulicy stukot kopyt końskich bijących
kłusem w kostki drewnianej jezdni.
O MÓWIENIU WIERSZY
W obecnej dyskusji na temat poezji współczesnej przeoczono, wydaje mi się, pewien
fakt nie bez znaczenia. Poezja od tysięcy lat była mówiona, recytowana. Rym, rytm,
fraza poetycka ułatwiała zapamiętanie i powtarzanie wiersza. Gdyby nie heksametr —
Homer nie dotrwałby do naszych czasów. Miłośnicy poezji umieli na pamięć wiersze
swych ulubionych poetów. Deklamowano Horacego i Heinego, Ronsarda i Rimbauda,
Byrona i Mickiewicza. „Oda do młodości” była równie popularna, jak w pół wieku
później „Statek pijany”. Celem poezji jest, jak chce T. S. Eliot, dostarczanie
przyjemności. I oto nagle, po dwu tysiącach lat, odebrano czytelnikom tę dodatkową
przyjemność, jaką jest przywoływanie z pamięci strof ulubionego wiersza. Zjawiają się
wiersze, których nie sposób zapamiętać ani recytować, chyba na oficjalnych
konkursach, gdzie w jury zasiadają niemal wyłącznie „awangardziści”.
Ryszardowi Matuszewskiemu spór z awangardą przypomina walki krytyków
warszawskich z romantykami. Nic fałszywego. Romantycy porwali naród, a krzywiła się
na nich tylko grupa warszawskich krytyków. Dziś awangardę popiera grupa krytyków,
a krzywi się na nią naród. Gdy „Życie Literackie” kiedyś nazwało mnie Koźmianem,
gdyż jak on przeciwstawiał się romantykom, ja spieram się z awangardzistami,
zadepeszowałem: „Zgadzam się na Koźmiana. Stop. Depeszujcie, kto jest
Mickiewiczem”.
Niezbyt trafne również wydaje mi się porównanie dzisiejszych literackich
nonkonformistów do Don Kichotów, błędnych, samotnych rycerzy. Dziwni to błędni
rycerze. Odznaczeni nagrodami, honorami i tytułami, panują w pełnej glorii na
targowisku mody. Raczej za Don Kichotów uznać by trzeba tych nielicznych, którzy
bronią więzi z tradycją narodową i którzy swobodę wypowiedzi widzieć by chcieli nie
tylko w formalnych dowolnościach. Terror nowoczesności doprowadził do tego, że
redaktorzy pism. drukują wiersze, których nie rozumieją. Nie mimo ich
niezrozumiałości, ale właśnie dlatego, że są niezrozumiałe. Pisanie enigmatyczne,
ciemne, nieczytelne wygodne jest dla obu stron. Łatwiej je pisać i łatwiej drukować.
Należy upominać się o swobodę całkowitą dla wszelkich prób nowatorskich, ale nie
można godzić się na panowanie niepodzielne nowatorów, choćby z tego względu, że
wszelkie awangardy, jak wiadomo, odznaczają się brakiem tolerancji.
Powiada Matuszewski, że w połowie dziewiętnastego wieku szczytów poezji nie
wyznaczał „ani zacny Asnyk, ani zasłużona Konopnicka, ale ciemny i zawiły Norwid”.
Ale tego „ciemnego” Norwida moi rówieśnicy deklamowali z zapałem i recytowali z
pamięci, a dziś wśród czytającej poezję inteligencji nie spotkałem dotąd nikogo, kto by
umiał na pamięć choćby jeden wiersz awangardy. Oczywiście nie jest to jedyne
kryterium wartości, ale w pewnym stopniu tłumaczy niechęć czytelników do
niekomunikatywności.
Nie mamy dziś wielkich poetów, nie pogardzajmy więc poezją niższego lotu, ale
czytelną i bliską troskom i nadziejom narodu. Współczesny świat bije w nas sloganami
z siłą zwielokrotnioną przez środki masowego przekazu. Pisarze mówią do siebie lub do
ciasnego grona krytyków, udają filozofów — nie będąc filozofami, kokietują
naukowością — nie będąc uczonymi lub ukrywają swą niemoc w semantycznych
igraszkach. W epoce zmierzchu imperium rzymskiego pisywano wiersze o kształtach
graficznych dzbana lub liry. Puste to były dzbany i głuche liry. Chciałbym stanąć w
obronie tych czytelników, od których poezja się odwróciła, a którzy chcą wierszy
podatnych do mówienia. Choćby szeptem.
SCHIZOFRENIA
Świat jest szalony. Bezrozumne są wszystkie nasze poczynania. Życie jest
„opowieścią idioty, pełną furii i krzyku, który nic nie oznacza”, O szaleństwie świata
mówili już poeci od wieków. Ludzi obłąkanych zakuwano łańcuchami lub czczono jak
świętych. Dziś, gdy bardziej niż kiedyś to szaleństwo staje się groźnym i
powszechnym, niejaki pan R. S. Laing, bożyszcze campusów studenckich, jeździ po
Stanach Zjednoczonych propagując prawo do obłędu jako ,.najzupełniej racjonalną
obronę jednostki przed szaleństwem ogólnym”. Można by zauważyć, że ogół ma
również prawo do bezpieczeństwa, a prawo to wyraźnie koliduje z puszczaniem
wariatów na miasto. Dość już kłopotów z narkomanami, aby nam jeszcze dodawał
furiatów.
O ileż szlachetniej i mądrzej mówi o problemach chorób umysłowych polski
psychiatra profesor Antoni Kępiński w swojej pięknej książce „Schizofrenia”, którą
dedykuje: „Tym, którzy więcej czują i inaczej rozumieją i dlatego bardziej cierpią, a
których często nazywamy schizofrenikami”. Prof. Kępiński porusza pasjonujące
zagadnienie korelacji między schizofrenią a twórczością literacką. Wiemy, że Gerard
de Nerval, prekursor surrealizmu, niemal całe życie cierpiał na schizofrenię. Prof.
Kępiński przypomina klinicznego schizofrenika Fryderyka Hölderlina. „Finnegans
Wake” Joyce’a zalicza do utworów nieczytelnych. Przypomina wypadki dysocjacji, czyli
rozkojarzenia, neomorfizmy wyrazowe, neologizmy, kryptologizmy typowe dla
schizofreników, a często spotykane u pisarzy. Podaje na przykład tak trafne
neologizmy chorych jak „głębnia”, „słusznia” czy „liczbon”. Cytuje określenie H.
Moriera ,,1’estetique pseudodementielle”; składnia zostaje rozbita, dochodzi do
dysolucji zdania, pojawiają się neologizmy, a w piśmie często znikają znaki
przestankowe, które są „semaforami logiki”. Morier przy okazji cytuje A. Bretona
„Niepokalane poczęcie”, w którym autor naśladuje „lingwistyczny obłęd chorych
psychicznie i ich autentyczne myśli”. Od siebie dodaje prof. Kępiński: „Można snuć
analogie między stylem takich utworów, jak poezje Mirona Białoszewskiego a
schizofrenią”. Przytacza rozmowę z chorą, która zapytana „gdzie pani dziś była?”
odpowiada: „Miałam, ale nie byłam… Pytali się mnie, żeby poszła i dzisiaj do opydy
optry… a mnie też tam.”
Proszę sobie nie wyobrażać, że cytaty te mają służyć jako argument przeciw temu,
co się nazywa „mową podświadomości” — ma ona liczne obciążenia, ale pewne cechy
schizofreniczne mogą nawet literaturę wzbogacać. Wiemy, że lucidum intervallum
przynieść może olśniewające osiągnięcia twórcze. Mówią o tym książki medyków i
pisarzy, a w „Doktorze Faustusie” Manna znajdujemy obu tych dyscyplin połączenie.
Trzeba mieć pełne zrozumienie i współczucie dla schizofreników i nie odbierać uznania
i szacunku pisarzom tym cierpieniem dotkniętym.
Gorzej jest ze schizofrenią na innych terenach działalności ludzkiej, zwłaszcza tam,
gdzie spokój i bezpieczeństwo życia może być zagrożone. Motorniczego tramwaju,
kierowcę autobusu, kapitana okrętu badamy, czy nie jest daltonistą, czy ma
obowiązującą szybkość refleksu, czy nie cierpi na chorobę przestrzeni lub wręcz
schizofrenię. Niestety, te badania możliwe są tam, gdzie istnieją testy i kryteria, nie
dadzą się jednak zastosować do wielkich przywódców w rodzaju Hitlera i jemu
pokrewnych duchem i metodą. Japończyk, który strzela do pielgrzymów z Porto Rico,
aby dać wyraz swej solidarności z Palestyńczykami jest groźnym przykładem
dysocjacji. Porywacze samolotów okazują się przeważnie osobnikami maniakalnymi, co
stwierdzić można tylko post factum, trudno bowiem nie tylko rewidować pasażerów,
ale i poddawać ich na lotnisku badaniom psychicznym. Czy nie należałoby jednak
badać tych wszystkich, którzy zajmują stanowiska decydujące o naszym zbiorowym
bezpieczeństwie? Przyglądajmy się uważnie ich poczynaniom! Niech będzie przestrogą
słynna historia generała Potiorka, który w pierwszej wojnie światowej dowodząc
dywizją zajmował się badaniem ciężaru gatunkowego żołnierzy armii austriackiej. W
tym celu wsadzał żołnierza w pełnym uniformie do beczki z wodą. Gdy zainteresował
się ciężarem gatunkowym oficerów sztabowych i zaczął ich również wsadzać do
beczek z wodą, przebadano generała i okazało się, że od dawna cierpi na dementia
praecox, co nie przeszkadzało mu dowodzić dywizją, gdyż kryteria w tej dziedzinie są
płynne i nieustalone. Możemy czytać wiersze schizofreników, ale nie obdarzajmy ich
władzą wsadzania nas do beczki z wodą.
KWIATKI DO KOŻUCHA
Kanadyjski kwartalnik „Mosaic” połowę ostatniego numeru poświęca
pięćdziesięcioleciu „Ulissesa” Joyce’a. Pierwsze wydanie książkowe ukazało się
bowiem w Paryżu i Londynie w 1922 roku. Mam zaszczyt od początku istnienia, to
znaczy od lat sześciu, należeć do „Advisory Board” tego wydawnictwa, gdzie koleguję
z paroma profesorami amerykańskimi i angielskimi. Przyznać muszę, że udział mój w
tym gronie ma charakter całkowicie formalny i niewiele miałem okazji przysłużyć się
„Mosaic’owi”. Obecnie pragnę się poprawić i sygnalizuję, że numer następny
poświęcony będzie tematowi „The Eastern European Imagination in Literature”.
Artykuły w przekładzie angielskim lub francuskim przesyłać trzeba pod adresem:
„Mosaic”, Box 2 The Uniyersity of Manitoba, Winnipeg R3T 2N2, Canada. Oczywiście
nie odpowiadam za rezultat.
Ostatni numer liczący sobie stron 240 podaje wiele informacji, które powinny
zainteresować polskich czytelników „Ulissesa”, to znaczy co najmniej czterdzieści
tysięcy osób, bo taki był nakład polskiego przekładu. Lękam się jednak, że autorzy
artykułów tego wydania „Mosaic’u” przewyższają liczebnie czytelników polskich, to
znaczy takich, którzy „Ulissesa” przeczytali naprawdę, a nie szukali w nim tylko paru
scen erotycznych, jak uczniak, który przegląda cały tom encyklopedii, aby znaleźć
jedno słowo na literę „D”. Czterdzieści tysięcy egzemplarzy „Ulissesa” w Polsce to
kwiatek do kożucha, ale do kożucha, którego nie ma. Mimo mego podziwu dla
tytanicznego uporu i pracy Macieja Słomczyńskiego, sądzę jednak, że należało wydać
„Ulissesa” w ilości nieco skromniejszej, a drukowanie nieudanego przekładu Lewis
Carrolla w stu tysiącach egzemplarzy trudno uznać za rzecz normalną, zwłaszcza gdy
tyle mamy zaległości nie tylko w przekładach literatur obcych, ale w naszej klasyce i
nauce, gdy nie wydano dotąd historyków tej miary, co Bobrzyński, Kalinka, Koźmian
czy Askenazy.
Numer ,,Mosaic’u” otwiera studium Williama York Tindala, który przypomina, jak to
pan Foster Damon w roku 1929 odkrył, że główny bohater powieści Bloom to Chrystus.
W roku 1930 Stuart Gilbert stwierdził, że Bloom jest Ulissesem. Po czym stwierdzano,
że Bloom ma wiele łączności z Hamletem, Don Giovannim i Dantem. On sam, p. Tindal,
odkrył wreszcie, że Bloom jest Mojżeszem. Po tym wstępie miałem dosyć Tindala,
Blooma i Joyce’a na następne lat pięćdziesiąt.
Przyszedł do mnie niedawno przyjaciel, którego również „Ulisses” zdenerwował i
bardzo na mnie nakrzyczał. — „Więc jedni mi wmawiają, że Joyce to geniusz, a inni,
bardzo inteligentni ludzie, że to chłam, bujda i bzdura. Jedni mówią o »Weselu« Wajdy,
że piękne, a inni, że kłamstwo i sadystyczny kicz. Jeden pisze, że Wajda nie miał
żadnej koncepcji, inny, że miał za dużo. Kisiel chwali Irzykowskiego, a pan się go ciągle
czepia. Co wy w tych gazetach wypisujecie! Przecież ktoś za to musi być
odpowiedzialny.” Powiedziałem, że to chyba dobrze, że są różne opinie, że to zdrowsze
niż uzgodnione chóralne peany i koszarowe ćwiczenia: „ W lewo zwrot, w prawo zwrot.
Stój! Padnij!” — „No dobrze — powiedział mój przyjaciel — ale ja chcę wiarogodnej
informacji. Wiać co ja właściwie o tym »Ulissesie« czy o »Weselu« mam myśleć?” —
„No właśnie masz myśleć.” „Ale to przecież zależy częściowo od tego, co wy
napiszecie!” „No właśnie — odpowiedziałem. — Częściowo.”
Trzeba stosować samoobronę, aby za bardzo na nas nie wpływano. Nie dajmy się
zastraszyć. Na przykład dziś rano z trudem opanowałem panikę, gdy przeczytałem
mocną rzecz, którą p. Gottesman napisał w „Literaturze”: „Wbrew dość
powszechnemu sądowi polityka światowa dawno przestała być żeglowaniem po
zupełnie nieznanych wodach i oceanach”. Przestała, a ja nie zauważyłem. Tego
samego dnia też było o żeglowaniu w innej gazecie. W artykule „Spikerzy” p. Ryszard
Kosiński napisał o spikerach: „Trudny to i odpowiedzialny posterunek. Ważny jak
przewodnik po ciężkich szlakach górskich czy holownik prowadzący statek do
nieznanego portu”. Z tym holownikiem to chyba trochę p. Kosiński przeholował. Jeśli
okazuje się, że nawet spiker, który czyta z kartki tekst, zaprowadzić nas może do
nieznanego portu, to proszę się nie czepiać ani Joyce’a, ani Tindala, ani Damona i
Gilberta. Ani mnie. Odpowiadam tylko za to, co sam napisałem, no i czasem za to,
czego nie napisałem.
WÓDA
W Pałacu Kultury otwarto wystawę zorganizowaną przez Stołeczny Komitet
Przeciwalkoholowy. Dla kogo? Pijany nie pójdzie, a niepijącego nic ta wystawa nie
obchodzi. Podobnie rzecz się ma z tym, co teraz piszę. Niedawno na zebraniu jury
pewnej nagrody przez pół godziny wszyscy obecni chwalili jednego kandydata.
Zapytałem w końcu, czy jest jaki kontrkandydat. Okazało się, że nie ma. Po co więc
przekonywać już przekonanych? A jednak wystawę zorganizowano słusznie i temu, co
piszę, też chciałbym przydać pewną użyteczność. Na wystawę prowadzą młodzież. I
mnie o młodzież chodzi. Młodzież jest podatna na wpływy starszych, ó czym mówi
„John Barleycorn” Londona, oraz na szczęście ulega snobizmom.
Zamiast bezradnego biadolenia na alkoholizm, którego ani wystawami, ani
felietonami nie zwalczymy, warto pomówić nie o piciu, ale o paru picia rodzajach i
sposobach.
Czym innym jest popijanie, picie, upijanie się, chlanie, żłopanie, zalewanie się.
Chodzi więc, którą z tych powyżej wymienionych czynności należy popierać. Osobiście
jestem zwolennikiem popijania. Jako angloman ich metodę picia już wiele lat temu
uznałem za słuszną. Znany nam z „Klubu Pickwicka” Mr. Stiggins nie bez racji
stwierdził, że świat pełen jest ohydy, ale jeśli jest jakaś rzecz mniej wstrętna od
innych, jest nią płyn zwany rumem. („The liquor called rum”.) „Gorący, mój drogi
młody przyjacielu, z trzema kawałkami cukru.” Czerwononosy Mr. Stiggins miał rację,
gdy pochwalał napój, który trzeba preparować ł który się małymi łykami popija. Ważna
tu jest technika, uwaga, pewna celebracja, która wyklucza chlanie, żłopanie i
zalewanie się.
Niektórzy zamiast papierosów zalecają palenie fajki, która również wymaga pewnych
zabiegów i zaspokaja odruchy warunkowe. „Przekrój” ma nawet specjalną rubrykę:
„Fajka mniej szkodzi”. Otóż jest to twierdzenie bałamutne. Zależy jak komu. W
artykule o „Biernym paleniu” „Reader Digest” ostrzega, że dym fajki jest dla
otoczenia, a zwłaszcza dla niepalących, więc na nikotynę mniej uodpornionych,
wyjątkowo szkodliwy. Tu wkraczamy w dziedzinę rozważań moralnych. Pijący zatruwa
tylko siebie. Nie wlewa we mnie alkoholu przemocą. Palacz zmusza do wchłaniania
dymu, który jemu sprawia przyjemność, a niepalącemu i szkodzi, i sprawia przykrość.
Pijaków należy izolować, gdy są niebezpieczni dla otoczenia. Palaczy nie izolować tylko
na specjalne życzenie niepalących.
Ale wróćmy do alkoholu, a raczej właśnie nie wracajmy zbyt często. Najrozsądniejsze
picie to raz czy dwa razy dziennie, jeśli już ktoś musi, po małym kieliszku. Starszym
ludziom wolno dwa trzy razy dziennie po dużym. Myślą tu o sobie, ale nie godzę się na
wybór dokonany przez Mr. Stiggłnsa. Wolę whisky. Pewien wybitny kardiolog udzielił
mi w tym pełnej aprobaty. Bertrand Russell ostatnie piętnaście lat życia wypijał trzy
setki dziennie i w ten sposób dożył setki. Niewiele osiągnąć możemy w zwalczaniu
przyczyn alkoholizmu. Możemy dawać przykład, propagować sposób i obyczaj oraz, co
nie jest bez znaczenia, możemy utrudniać.
Dziennikarz angielski David D. Tennant podaje dość szczegółowo informacje o tym,
jak w różnych krajach utrudnia się pijaństwo. Podróżny, który wybiera się do Indii,
musi mieć na paszporcie specjalny stempel: „Okaziciel niniejszego dokumentu
upoważniony jest do konsumpcji alkoholu”. W hotelu w Bombaju, opowiada Tennant,
aby wypić jedno whisky, musiał się trzykrotnie legitymować. Indie są, jak wiadomo,
krajem pod tym względem wyjątkowym. W Australii w Sydney bary zamyka się
wieczorem między szóstą trzydzieści a siódmą trzydzieści, żeby pijak miał szansę zjeść
w domu kolację. W Adelaidzie po godzinie ósmej nie wolno podawać alkoholu. Kelnerzy
zabierają kieliszki ze stołów i podają wino w porcelanowych naczyniach. Tak zresztą
było i u nas, w „Oazie” na dole w restauracji piło się w filiżankach, a na górze na
dancingu zakaz nie obowiązywał. Są kraje, gdzie w barach podają piwo lub wino, a
mocniejsze trunki tylko w pokojach hotelowych. W Szwecji w niektórych lokalach
podają alkohol tylko temu, co zamawia pełne danie restauracyjne, to znaczy odwrotnie
niż u nas, gdzie coś do zjedzenia można dostać tylko, gdy się zamówi wódkę. Ponieważ
w Polsce picie whisky jest zbyt kosztowne, można by na zasadzie „gin and tonic”
wódkę rozcieńczać wodą, ale i to jest niestety niewykonalne. Nasza woda nie nadaje
się do picia. Cóż więc zostaje? Pić mniej, rzadziej, nie na pusty żołądek, na wesoło, a
nie na ambicjonalną zgrywę. Tak piją gentlemani. Może to zachęci naszych młodych
snobów. Mieszkałem jedenaście lat w Anglii i tylko raz widziałem w hotelu „Esplanada”
trzech nie ogolonych pijanych facetów, którzy rozrabiali na całego bijąc gości i lustra.
Byli to trzej marynarze, Polak, Łotysz i Amerykanin.
Zbyt daleko posunięte zakazy doprowadziłyby u nas tylko do większej produkcji
bimbru. Całkowity zakaz byłby zbrodnią. Gdyby nie wolno było we Francji pić kawy, nie
mielibyśmy Balzaka. Gdybyśmy nie znali wina, nie byłoby może cywilizacji
śródziemnomorskiej. Ale nie byłoby jej również, gdybyśmy nie znali umiaru. Wzorów
tego umiaru trudno by szukać w sąsiedztwie najbliższym czy w naszej szlacheckiej
przeszłości. Sam widziałem, jak Maurycy Potocki, właściciel Jabłonny, chlał wódę.
Trzysta lat wcześniej Wacław Potocki przestrzegał go wcale ładnym, choć nie
lingwistycznym wierszem:
Niech każdy zna i swoje, i winną naturę,
A wedle niej do zdrowia przybiera mezurę.
„WESELE”
,,Puszczyku!
Zgrałeś się przy zielonym
stoliku”
(Akt II scena 7)
Nie miałem zamiaru pisać o „Weselu” bo mam nadciśnienie i doktor mi polecił, abym
unikał irytacji. Powiedziałem mu, że to niewykonalne, bo ja z tego żyję. Irytacja jest
głównym źródłem moich dochodów. Drugą przyczyną tej recenzji było, jak się mówi,
mnóstwo listów od czytelników. To mnóstwo to po prawdzie cztery listy. Ale im
uległem.
W krwawym filmie Andrzeja Wajdy dwa są grzechy główne, dwa popełniono tu
przestępstwa. Prawdę historyczną zlekceważono, poezję zmasakrowano. Sen
Wyspiańskiego o Polsce wolnej, żal do współczesnych, ból, sarkazm, ten porachunek
poetycki z własnym pokoleniem Wajda przetłumaczył na język filmu, a raczej na
wrzask i bełkot. Inteligencję tych czasów przedstawił nam jako bandę niezdolnych do
czynu kabotynów, którym w pijackim zamęcie coś tam we łbach się majaczyło. Kazał
nam zapomnieć, że z tego środowiska, z tej ziemi już za lat trzynaście wyszli pierwsi
od lat polscy żołnierze.
Niechęć swoją do romantycznych kart naszej historii wyraził już Wajda w „Popiołach”
Żeromskiego. Już nam pokazał, że napoleonidzi, którzy nieśli do Polski sztandary
wolności i hasła rewolucji francuskiej, to były żałosne łachudry, kondotierzy spraw
przegranych, niepochowane trupy ziemi jałowej.
W tendencjach „Wesela” dopatrzono się lęku szlachty przed rzezią chłopską. Pisze K.
T. Toeplitz: „W interpretacji Wajdy pojawia się — być może nie w pełni uświadomiona
—sugestia, że być może niepodegłościowe szlachty i inteligencji, choć
niekonsekwentne i lunatyczne, zrodziło się jednak pod wpływem lęku przed buntem
ludowym”. Warto przypomnieć, że pierwsi polscy żołnierze szli z Krakowa na Kielce nie
ze strachu przed Szelą. Nie z obszarnikami ich łączono, ale z Polską Partią
Socjalistyczną. Warto przypomnieć Witosa i Rataja i to, że nie zabrakło chłopa
polskiego ani pod Tobrukiem, ani na gruzach Berlina. Wydaje mi się, że Wajda uczepił
się tak upiornego widma Szeli, bo w tych odrąbanych głowach, w kurzu krwi bratniej i
w krwi kurzej, widział możność zadziałania szokiem, co uważał pewnie za jedyną
szansę zainteresowania odbiorców, tam gdzie szok, seks i brutalność są atrybutami
sukcesu. Ambitny Wajda chciał zrobić z „Wesela” film światowy. Potrzeba mu było krwi
i Cepelii, i aby dla tych dwu elementów miejsca starczyło, poobcinał kosą chłopską
najpiękniejsze strofy naszej poezji narodowej. Wszystkie niemal delikatne dialogi
„Wesela” zagłuszył muzyką taneczną i wrzaskiem pijanej czeredy. Wyspiański
nieomylnym instynktem teatralnym sceny swego dramatu umieszcza obok izby
weselnej. Pisze wyraźnie w pierwszych słowach „Wesela”: ,,Noc listopadowa; w chacie,
w świetlicy. Izba wybielona siwo, prawie błękitna, jednym szarawym tonem półbłękitu
obejmująca i sprzęty, i ludzi, którzy się przez nią przesuną. Przez drzwi otwarte z boku,
ku sieni, słychać huczne weselisko”. Wyspiański opisuje z całą wzruszającą
dokładnością ten pokój, w którym przeżył sen „Wesela”. Pisze, gdzie kołyska i
pośpione dzieci, gdzie wisi „fotografia Matejkowskiego Wernyhory”.
Wajda wyprowadzając „Wesele” z ograniczonych konwencji i możliwości teatralnych
mógł pokazać obie izby, mógł pokazać i taniec, i sad, i chochoły, i Wernyhorę tak, jak
go widział Wyspiański, ale nie wolno było tekstu, słów dialogu, strof, na których
wyrosła miłość paru pokoleń do poezji, poświęcić dla nużącego efektu filmowego,
banału hałaśliwego tańca i „realistycznej” wrzawy, przez którą czasem tylko udawało
się przebić słowom Wyspiańskiego. Wtedy na krótko Wyspiański zwyciężał Wajdę.
Chwilami w pięknych sekwensach pejzażu lub niektórych partiach dialogu wydawało
się, że zwycięstwo Wyspiańskiego się utrwala, gdy znów przesadne delektowanie się
okrucieństwem albo wymyślona bzdura przywracała uczucie niesmaku. Czyż nie było
wymyśloną bzdurą pokazywanie kosy Czepca pod gardłem poety? Film nie musi
trywializować. Niedomówienia działają pewniej od łopatologii. Nie trzeba nam było ani
Kozaków, ani austriackich żołnierzy.
To, co Wyspiański musnął piórem, Wajda przywalił łopatą i kosą. Reżyser ma prawo
do śmiałych poczynań, ale ta śmiałość rozgoryczyła tych, co na „Weselu” wyrośli, a
tym, co „Wesela” nie znali, dał trudnego do odczytania chłopskiego thrillera,
„Hitchcocka ? la paysanne”. Nigdy nie byłem głosicielem hasła: „Ale świętości nie
szargać, bo trza, żeby święte były”. Sam niemało w życiu naszargałem i nie jestem
lękliwy, ale tych słów z tekstu „Wesela” nie ośmieliłbym się wykreślić.
OBRONA TELEWIZJI
Eric Haffer mniema, że pierwszą potrzebą człowieka była nie praca, lecz zabawa.
Zależy, co się nazywa pracą. Przed małżeństwem wynajmowałem kiedyś tak zwany
„umeblowany pokój przy rodzinie”. W tej rodzinie było dwóch chłopców, którzy grali w
futbol na korytarzu, traktując drzwi do mego pokoju jako bramkę. Ktoś ich zapytał, czy
nie przeszkadzają mi w pracy. Młodszy odpowiedział: „Kiedy pan Słonimski nie pracuje.
On albo śpi, albo pisze”. Właściwie miał sporo racji. Życie tak dziwnie mi się ułożyło, że
pisanie było dla mnie zawsze walką, zabawą, grą, nałogiem, a niepisanie przy
dłuższym okresie przykrością powodującą uczucie frustracji. Więc wciąż jeszcze „śpię
albo piszę”. Może jedynie tylko trochę gorzej. Oczywiście myślę o spaniu. Racja
przyrodnicza Erica Haffera polega na trudności rozgraniczenia, czym była praca
człowieka pierwotnego, a czym była zabawa. Bardzo to zależy do klimatu i epoki.
Polowanie i rybołówstwo bywa dziś zabawą i może tak było w początkach życia
naszego gatunku w bogatym otoczeniu naturalnym. Zbieranie owoców mogło wtedy
nie wymagać specjalnego wysiłku.
Niedawno pewien świetny aktor i uroczy człowiek opowiadał w radio o swoim
dzieciństwie. Gdy ja w jego wieku siedziałem pięć godzin w klasie, w zaduchu
kilkudziesięciu nie domytych kolegów, on pasał krowy i z pełnym zrozumieniem czytał
Sienkiewicza, Żeromskiego i Mickiewicza. Ja męczyłem się nad zadaniami, których nie
rozumiałem. Nienawidziłem zwłaszcza cyklistów, którzy krążyli wokół wypełniających
się i opróżniających basenów, pociągów, których nie rozumiałem. Nienawidziłem
zwłaszcza „B” i „C”. Nie znosiłem Mickiewicza, bo kazano mi się go uczyć na pamięć, a
„z wież Alpuhary” był tylko w mojej wyobraźni enigmatycznym „zwierzęciem”. Nikt
mnie nie pytał, czy rozumiem, co czytałem.
Wiele lat temu Jerzy Stempowski napisał śliczny esej o powrocie do cywilizacji
pasterskiej. Sielanka pasterska, nieodłączny atrybut poezji osiemnastowiecznej,
obrazy Arkadii tej z Peloponezu i tej spod Nieborowa założonej przez Helenę
Radziwiłłową bliższe są wymarzonej utopii wellsowskiej niż zatłoczone, zatrute
spalinami bogate metropolie świata współczesnego. Ale od cywilizacji technicznej nie
ma odwrotu. Narzekając na zło, którego nam cywilizacja nie skąpi, zapominamy o
dobrych jej stronach. Znam ludzi, którzy z dumą oznajmiają, że nie patrzą na telewizję.
Jeśli kto nie ma innych powodów do samozadowolenia i ten jest dobry. Ja patrzę na
telewizję i uważam ją za jeden z cudów obiecywanych nam przez futurologów mego
dzieciństwa: Jules Verne’a, Bellamy’ego, Wellsa. Nie wiem, czy Eric Haffer ma rację, iż
głównym przeznaczeniem człowieka jest zabawa, ale z pewnością stwierdzić możemy,
że czy w pracy, czy w zabawie człowiek jest istotą należącą do gatunku stworzeń
stadnych. Ma również pewną cechę towarzyszącą mu od zarania dziejów. Potrzebę
doskonalenia. Zdobywczość wobec natury i wytrwałość w walce z przeciwnościami.
Ostatnie pół wieku to wielka feeria, wspaniały przegląd zdobyczy ludzkich, niestety
często przeciw ludziom skierowanych. Telewizja bywa zła i dobra, słuszna i niesłuszna,
hałaśliwa, niepotrzebna, kształcąca lub demoralizująca, podobnie jak nasze spotkania,
dyskusje, zebrania czy rozmowy. Nie na wszystkie tematy musimy rozmawiać, nic nas
nie zmusza do wysłuchiwania głupstw. Wymknąć się telewizji łatwiej niż uciec od
nudnych czy niemądrych ludzi. Wystarczy jedno przyciśnięcie palca, a drażniący nas
obraz maleje, szybko zmienia się w czarny kwadracik i znika. Ten zabieg trudniejszy
jest do wykonania, gdy chodzi o ludzi.
Telewizja nie rywalizuje z książką, ale powoduje wzrost poczytności, co stwierdzono
we wszystkich krajach, a porównanie oryginału z przeróbką telewizyjną kształci
krytycyzm. Dla publicysty telewizja jest narzędziem badawczym, jak dla doktora
wziernik, rentgen, termometr i sprawdzian ciśnienia. Wszystko to samo można
powiedzieć o prasie w naszym kraju, kto stale pisze, ten musi czytać.
Telewizja broni nas od samotności. Jednym przyciśnięciem palca w szarej ścianie
samotnego pokoju otworzyć możemy okno, przez które wejdzie do naszego domu
drugi człowiek. Mówi do nas, nie zgadzamy się z nim lub zgadzamy. Ale już nie
jesteśmy sami. Przez okno telewizji widzimy świat, oglądamy sztuki i filmy, zaproszeni
do opery, jak z wygodnej loży, słuchamy najświetniejszych śpiewaków Europy,
obserwujemy zmagania sportowe lepiej niż królowa Elżbieta na kortach Wimbledonu.
Wszystko to przywykliśmy nazywać gumą do żucia, ułatwioną bezmyślną
konsumpcją, co słusznie piętnuje Kisiel. Słuszność Kisiela jest niewątpliwa, jeśli chodzi
o zagapioną w telewizor młodzież, a zwłaszcza dzieci. Jest jednak prawdą częściową.
Dla ludzi, którzy zeszli ze sceny życia, dla samotnych, starych, zapomnianych,
opuszczonych, radio i telewizja są pięknym miłosiernym darem duchów opiekuńczych.
O radiu będzie w następnym felietonie i nawet pochlebniej niż o telewizji. Oczywiście
z powodów najzupełniej osobistych.
OBRONA RADIA
Wyższość radia nad telewizją polega przede wszystkim na bogactwie programów. Od
piątej rano do późnej nocy można nie słuchać radia na trzech programach.
Radio nie operuje okrucieństwem, gdyż słowo najbardziej jaskrawe i brutalne nie
działa tak deprymująco jak autentyczny widok trupów, zniszczeń i obraz krwawych
walk pokazywanych niemal co dzień w telewizji. Nawet młodzieżowe programy
przyrodnicze nie wolne są od scen obrzydliwego wzajemnego pożerania się wszystkich
stworów natury. Gdy ukazały się na ekranie dwa węże, synek moich przyjaciół
powiedział nie bez podniecenia: „Zaraz jeden drugiego połknie”. Nie mylił się
młodociany znawca życia.
Innym podlega prawom radio i telewizja, jeśli chodzi o konserwację. Zepsute radio to
zwyczajne pudełko. Zepsuty telewizor to chore zwierzę w domu. Radio bardziej
rygorystycznie stosuje się do programu i wiadomo, że w porze oznaczonej usłyszymy
program zapowiedziany. W telewizji różnie bywa. Kiedyś zgodnie z programem
otworzyłem telewizor, ciekaw, co z „Warszawianki” Wyspiańskiego zrobi reżyser
Goliński. Zobaczyłem na ekranie kosze pełne kapusty. Pomyślałem sobie, że to ostra
alegoria, że głowy kapuściane, warchoły nieodpowiedzialne. Pokazało się parą
furmanek; Wciąż jeszcze tylko trochę się dziwiłem. Furmanki, podwody, wiadomo,
wojna, pewnie zaraz będzie wojsko. Nagle ukazał się na ekranie samochód.
Pomyślałem, że reżyser zbyt już śmiało sobie poczyna. Samochód w 1831 roku! To już
więcej niż inscenizacje pani Zamków. Okazało się, że wbrew programowi był to nie
zakończony jeszcze zapóźniony i trwający nie o swojej godzinie reportaż wiejski
Kubery. Uspokoiłem się, ale nie na długo. Gdy kiedyś otworzyłem telewizor na ważne
międzynarodowe spotkanie piłkarskie, mimo iż mecz już się zaczął, na małym ekranie
trwała wciąż jeszcze rozmowa z niezbyt atrakcyjnym pisarzem, który wysławiając się
nie bez trudu chciał nas przekonać o głębi własnych przeżyć. A minuty płynęły. Powoli
mobilizowała się nienawiść kibiców całej Polski, rosła jak groźna chmura, z której
gdyby piorun strzelił, spaliłby i mówcę, i jego interlokutora.
Telewizyjne sprawozdania spotkań piłkarskich polegają głównie na tym, że spiker
wykrzykuje nazwiska piłkarzy. Gdy chodzi o naszych, to nikomu to niepotrzebne, bo
widzimy, że Lubański ma piłkę i że podaje ją do Szołtysika. Jeśli chodzi o piłkarzy
zagranicznych, mało nas obchodzi nazwisko piłkarza, któremu owładnięci
szowinistycznym szałem życzymy, żeby się potknął, przewrócił i złamał nogę. Zwykle
mecze oglądam zamykając głos i komentarza słucham z radia, zwłaszcza gdy
komentatorem jest Tomaszewski.
Mały japoński tranzystorek stoi na moim stoliku nocnym. Gdy budzę się ze snu, co
niestety często mi się zdarza, otwieram radio i błądzą po uciszonej, mniej zatłoczonej
skali fal krótkich i ultrakrótkich. Słychać sygnały statków z dalekich mórz, rozmowy
krótkofalowców, stacje w dzień nieuchwytne, nadawane w językach egzotycznych.
Wczesnym rankiem przestrzeń radiowa zaludnia się. Pierwszy odzywa się zawsze
zwycięski bohaterski baryton. Słucham przez chwilę bezbłędnej oksfordzkiej wymowy
spikera BBC, omijam dziwne, jak przez robota wygłaszane, komunikaty radia Tirana,
aby wreszcie doczekać naszej zapowiedzi pogody. We dnie panuje tłok w eterze i
głośniejsze stacje wymuszają pierwszeństwo jak ciężarówka na szosie albo Adam
Ważyk w rozmowie.
Zasada, że lepsze jest wrogiem dobrego, potwierdza się dobitnie w radiu. Gdy złapie
się wreszcie słabo nadawaną stację i chce się poprawić słyszalność, już tej fali tego
dnia nie odnajdziemy. Przez dzień cały słodkim głosikiem spikierki różnych stacji
mówią najgorsze rzeczy o swoich sąsiednich krajach. Ale jednym drobnym
przesunięciem cieniutkiej linijki wskaźnika uciec możemy z tej stujęzycznej wrzawy w
utajony tuż obok czysty nurt muzyki przemawiającej w języku życzliwym dla
wszystkich ludzi ziemi.
Jeśli telewizja jest pociechą opuszczonych, to radio, dodać trzeba, jest wiernym
towarzyszem nie tylko samotnych, ale najuboższych. Dla ociemniałych jest całym
światem. Ma to i stronę smutną. Niewidoma bohaterka Dickensowskiego „Świerszcza
za kominem”, Bertha Plummer, mogła wierzyć, że świat jest dobry. Nie było jeszcze
wtedy radia.
DRABINA
W lutowym numerze miesięcznika „Poezja” ukazał się artykuł Adama
Hanuszkiewicza pt. „Drabina”. Nie sposób zwykłemu śmiertelnikowi bez zawrotu głowy
wejść na szczyt tej drabiny. Stojąc na niższych szczeblach przyziemnego rozeznania
dowiadujemy się od Hanuszkiewicza, że Szekspir nie był pisarzem, ale „scenarzystą”.
Są tam jakieś słowa, ale nie ma to większego znaczenia. Ot, po prostu, do mieszkania
Szekspira w Stratfordzie na Henley Street nocą ktoś się zakradł i wpisał do jego
„scenariusza” różne hocki–klocki w rodzaju monologu Hamleta.
Autor „Drabiny” uważa, że utwory Słowackiego, Krasińskiego, Wyspiańskiego nie
nadają się do grania. Prosta z tego decyzja. Nie nadają się? To nie grać! Tylko kto ma
decydować, co się nadaje? Hanuszkiewicz godzi się na pewien kompromis.
Ostatecznie, sztuki te można grać, jeśli on je przerobi, potraktuje jako ramę, którą
sobą wypełni. Prostaczek stojący na niższych szczeblach drabiny ma ochotę zapytać,
czemu więc znakomity aktor sam sztuk nie pisze?
Jeśli słowa mają znaczenie pomniejsze, to przecież i o „scenariusz” nietrudno! Fabuła
wielu arcydzieł daje się sprowadzić do prostego szablonu, treść można znaleźć w
każdej niemal wzmiance rubryki kryminalnej czy obyczajowej. Kiedyś na warszawskich
występach Barbary Jefford można było za złoty osiemdziesiąt nabyć program
„Pagartu” i znaleźć tam gotowe wzory arcydzieł szekspirowskich. O „Romeo i Julii’
program powiada: „Julia w noc księżycową odkrywa Romeo pod swym balkonem.
Ponieważ okrutny los nie pozwala jej wyjść za mąż za Romeo, wypija truciznę i
umiera”. „Otello” opowiedziany jest równie szczegółowo: „Desdemona błaga senat o
pozwolenie towarzyszenia ukochanemu mężowi Otello na Cypr. W chwili gdy układa
się do snu, zazdrosny Otello dusi ją”. Czy to nie wystarcza? Resztę zrobi reżyser.
Z wyżyn „Drabiny” Hanuszkiewicza osobliwy roztacza się widok na historię literatury
i teatru. Słowa, idee, konflikty, charaktery ludzkie nie autorzy tworzyli, ale
inscenizatorzy. Dowiadujemy się, że „autorami teatru polskiego w latach dwudziestych
byli Schiller, Osterwa i Horzyca. A nie Rostworowski, Jasnorzewska–Pawlikowska i
Cwojdziński”. Schiller, Osterwa i Horzyca pracowali często razem i nie zawsze łatwo ich
wyodrębnić, zwłaszcza Horzycę. Ale czemu tylko oni? Był również teatr Jaracza,
Adwentowicza, Zelwerowicza, Węgierki i dziesiątki różnych scen polskich wystawiały
nie tylko Cwojdzińskłego, ale również Mickiewicza i Żeromskiego, Wyspiańskiego i
Słowackiego, Norwida i Shawa, Sofoklesa i Witkacego. Reżyser, aktor, inscenizator to
odtwórcy. Twórcą jest autor. Postać Tartufe’a powołał do życia nie aktor–Molier, ale
Molier–pisarz. Szekspir mógł być miernym aktorem, ale był wielkim poetą.
Od Sofoklesa po Becketta twórcami byli pisarze. Twórcy dajemy niekwestionowane
prawo do eksperymentu, odtwórcę niech ogranicza takt i szacunek dla autora.
Biblioteka klasyków nic może być bankiem przeszczepów stosowanych doraźnie.
Istotnie, w Anglii przerabiają Szekspira najdziwaczniej. Sam już widziałem Hamleta we
fraku, nago i na trapezie. Ale Anglicy mają go u siebie w domu na co dzień. Gdy
Laurence Olivier postanowił Hamleta przekazać szerokim masom, uczynił to w filmie z
całą skromnością, powagą i poszanowaniem tekstu. I tu przychodzimy do sprawy dość
zasadniczej. Nie zgadzam się z „Drabiną” Hanuszkiewicza. W moim poczuciu
społecznym jesteśmy świadkami zjawiska nowego i obowiązującego. Powstały potężne
środki masowego przekazu. Telewizja i film. Miliony mieszkańców naszego kraju
dorastają, dosięgają poziomu, który pozwala na partycypację w dorobku kultury
światowej i trzeba im ten proces ułatwić, a nie utrudniać egocentrycznym
udziwnianiem arcydzieł literatury. Nowy odbiorca powinien znać treść autentyczną
utworu choćby po to, aby syn rozmawiając z ojcem nie mieszał Wernyhory z
Wajdelotą, a Wajdeloty z Wajdą. Choćby po to, aby wiedział, że warszawski „Faust” to
koszmar Szajny, a nie dramat Goethego.
Powtarzam. Nie jestem przeciwnikiem najśmielszych przeróbek sztuk Szekspira czy
Goethego, ale kwestionuję prawo pierwszeństwa przyznane eksperymentatorom. A
może konwencje dawnej poetyki sprzeczne są z wymaganiami telewizji? Nic
podobnego. Pokonał już tę trudność sam Adam Hanuszkiewicz, gdy taktownie
ustępując miejsca Większemu Adamowi, dał nam pięknego „Pana Tadeusza”.
Jeśli chodzi o repertuar i specyfikę polską, to przypominać trzeba prawdę wciąż w
naszym życiu aktualną, że nie wolno nam lekkomyślnie odrywać się od dramatu i
poezji romantycznej.
ZŁO MNIEJSZE
Niechętnie daję się wciągać w polemiki osobiste i sprostowania, gdyż są u nas
niestety rewiry chronione, odbywa się więc ta gra we własnym i dość ograniczonym
kółku. Nie odpowiadałbyś więc na list podpisany przez doktora Marcinkowskiego, ale dr
Marcinkowski wystąpił „za komitet” i we wstępie zaznacza, że przemawia „imieniem
Prezydium Krakowskiego Aktywu Przeciwalkoholowego”.
Postawiony przed osąd publiczny wobec tak poważnego gremium, ze skruchą muszę
się wytłumaczyć z paru żartów i przyznać do paru grzechów. Ale również sprostować
pewne nieścisłości i zwrócić uwagę na zasadniczy aspekt sprawy, który jest u nas
częstym, historycznie niemal tradycyjnym wyborem między złem większym a złem
mniejszym. Po pierwsze, niestety, już w pierwszym zdaniu epitet „niepijący” w
zastosowaniu do mnie jest nieścisły, bo sam się przecież przyznaję do „popijania z
umiarem’. Wzruszyła mnie bardzo troska dra Marcinkowskiego o dobre imię Bertranda
Russella, którego dyskretnie nazywa „Lordem R.”. Mogę uspokoić cały „Komitet” i
osobiście dra Marcinkowskiego, że znakomity uczony i pisarz, którego miałem zaszczyt
znać osobiście, nie jest w Anglii uważany za wzór cnót wstrzemięźliwości, i to nie tylko
jeśli chodzi o whisky. Chętnie przyznaję, że był to wypadek wyjątkowy i że nie każdy,
który pije trzy setki dziennie dożyje setki. Niedelikatność, którą popełniłem wobec
,,Lorda R.”, wynika z mojej nieopanowanej i nie zawsze stosownej chęci wypowiadania
się w sposób żartobliwy. Niemniej trudno w Anglii kogoś, kto pije parę whisky dziennie,
nazwać alkoholikiem, a pewien premier angielski W. Ch., jak mi wiadomo, dochodził do
litra nie tracąc powszechnego szacunku. Jest to sprawa temperamentu i odporności
osobistej i nie zmienia faktu ogólnego, że sposób picia jest z pewnością w Anglii
bardziej cywilizowany i mniej szkodliwy. Jeśli chodzi o mnie osobiście, to autorytetowi
prof. Buge z roku 1885 mogę przeciwstawić znanego kardiologa sir Johna Parkinsona,
który parę lat temu zapewnił mnie, że „brandy is good for you”. Prawdopodobnie nie
odmawiał sobie samemu. Doktor Marcinkowski niesłusznie zarzuca mi, że propaguję
alkoholizm. Licząc się z faktem picia wódki jako ze zjawiskiem nieodwracalnym,
powodowany zmysłem realizmu, proponuję zło mniejsze. Ograniczenia i utrudnienia ze
strony dystrybutora oraz sposobu picia bardziej stosowne dla społeczeństwa
współczesnego.
Życie niemal co dzień zmusza nas do wyboru. W programie telewizyjnym, w
restauracji, na zebraniu. I zawsze nieodmiennie ten sam smutny refren. Wyboru
musimy dokonać między złem mniejszym a większym. Nie ma dobrych sznycli po
wiedeńsku. Są żylaste i obrosłe garnirowaną bułką albo zupełnie niejadalne. Może więc
wybrać sztukę mięsa? Nie ma tej dawnej, wielkiej, poprzerastanej bryły kruchego jak
pasztet mięsa. Możemy liczyć na włóknisty niezgryżliwy ochłap. Może więc zły sznycel
będzie jednak lepszy od złej sztuki mięsa? A może sztuka na drugim programie będzie
lepsza od idiotycznej telewizyjnej zgrywy zatytułowanej „Pojedynek”, gdzie dwu
dorosłych panów szyje sobie spodnie, skacze na trampolinie i montuje zlew?
Ostatecznie możemy zrezygnować z obu programów i zamknąć telewizor. Do
restauracji możemy nie chodzić i jakoś wyżywić się sposobami domowymi. Ale są
okresy życiowe, w których, jeśli chcemy działać, musimy się zdecydować na przykry, a
czasem nawet dramatyczny wybór między złym i niedobrym.
Są ludzie, którzy nie chcą podejmować podobnych decyzji. Dobre ich prawo wybrać
banicję do krain ułudy i ogłosić swą nieobecność w ojczyźnie. Cóż, kiedy zawsze jakoś
tak dziwnie się dzieje, że ci, co mówią: „wszystko albo nic”, wybierają w końcu
wszystko, i to w najgorszym wydaniu.
Całe życie wtrącałem się w nie swoje sprawy, bo mam taką naturę. Nawet z tego
powodu niechętnie chodzę do teatru, bo muszę siedzieć cicho i nie wypada mi się
wtrącać do tego, co na scenie mówią. Alkoholizm w Polsce zwalczać trzeba wszystkimi
sposobami. Podałem parę prób przykładowych wcale według mego mniemania
niegłupich. Za formę żartobliwą przepraszam i zapewniam o moim pełnym szacunku
dla doktora Marcinkowskiego i całego Prezydium Krakowskiego Aktywu
Przeciwalkoholowego, którego zdrowie piję podwójną whisky.
WIOSNA
Gdzież są te łąki i te trzciny,
Te mokre trawy, bujne chwasty?
Rok tysiąc dziewięćset dwunasty
Był rokiem pięknej koniczyny.
Pamiętam wierzbę — dziś już siwa —
I mech zielony na tej ławce.
Wilgoć radosna, szczodrobliwa
Rosnąć kazała każdej trawce.
Staw zmalał bardzo, już jest słaby,
Ledwo się trzciny w nim zamoczą,
Młode zostały tylko żaby —
Jak rechotały, tak rechoczą.
Ubogi las łysiną świeci,
Pola zorane w bruzdy troską.
Jak cię postarzył, moja wiosko,
Rok dziewięćset trzydziesty trzeci.
Gdzież są twe wody i twe deszcze?
Wiatry cię suszą, słońce złoci.
Może w mych oczach tylko jeszcze
Zostało trochę tej wilgoci.
Tak w roku 1933, a więc dokładnie czterdzieści lat temu, wspominałem scenerię
dzieciństwa i wczesnej młodości. Nakładane na siebie wspomnienia tworzą jak gdyby
stopnie, po których zejść można w czas miniony. Cień księżyca na tarczy słonecznej
wywołuje zjawisko protuberancji, ujawnia koroną płomieni normalnie
niedostrzegalnych. Widzimy tę koroną, ale patrzymy na nią z ziemi okrytej mrokiem
zaćmienia. Poczucie gęstniejącego mroku jest ceną, którą płacimy za tę krótką erupcję
gorącego, żywego wspomnienia młodości.
Chronologia rymowanego zapisu nietrudna jest do odtworzenia. Mając lat trzydzieści
siedem maluję krajobraz, który utrwalił się w pamięci szesnastoletniego chłopca.
Wracam z tej wycieczki zasmucony zmianami, jakie tam zastałem. Niedawno w 1973
roku przypadkiem znów znalazłem się w tej samej okolicy. Las nie świeci łysiną, bo
wycięty, pola zabudowane, stawu nie ma, więc i żaby nie rechoczą. Wioskę i folwark
przy garbarni braci Raabe, gdzie spędzałem wszystkie szkolne wakacje, pożarło
miasto, a raczej tak przygnębiająca zaniedbaniem brzydota podmiejska. W porównaniu
z nie tynkowanymi domkami bez stylu i nawet koligacji architektonicznych, jakże
pięknie świeciła niebieskimi ścianami i burą strzechą słomianą szeroko rozbudowana
karczma na czternastej wiorście od Warszawy przy szosie modlińskiej.
Przyjaciel ojca, Jakub Raabe, zaproponował, abym wakacje spędzał nie w
pensjonatach skolimowskich, ale na prawdziwej wsi w Łomiankach. Byłem wtedy dość
blady i mizerny, gdyż we wczesnym dzieciństwie nie bawiłem się w Ogrodzie Saskim
czy Łazienkach, ale godzinami klęczałem w kościele Świętego Antoniego przy ulicy
Senatorskiej. Nasza służąca Klimcia, którą wysyłano ze mną na spacer, jako bigotka,
bardziej dbała o moje życie pozagrobowe niż o cerę w życiu doczesnym. Wychowanie
domowe polegało poza tym na lekturze dość chaotycznej książek z wypożyczalni.
Ojciec interesował się moją lekturą, a nawet czasem za bardzo, bo wykradał mi
powieści Verne’a, Gąsiorowskiego czy Przyborowskiego, które to książki ja mu z
gabinetu lekarskiego z powrotem wykradałem.
Gdy Jakub Raabe zdecydował, że zabiera mnie do Łomianek, ojciec odwiózł mnie
dorożką na ulicę Dziką, do wielkiego domu z rozległym podwórzem, gdzie mieścił się
kantor firmy Raabe i warszawskie ich mieszkanie. Był to dawny pałac z początków
wieku dziewiętnastego, gdy ta część miasta była jeszcze dzielnicą arystokratyczną. Za
mego dzieciństwa gnieździła się tam biedota żydowska i gdy wjeżdżaliśmy
dwukonnym powozem na ulicę Dziką, widok ten budził zainteresowanie przechodniów
nie mniejsze niż splendor karocy jakiegoś potentata, który sto lat wcześniej wjeżdżał
na teren ubogich wiosek podmiejskich przy drodze do Ujazdowa, gdzie obecnie
mieszkam.
Do Łomianek jechało się na Buraków i Młociny. Od czerwca do września braliśmy
udział w życiu folwarku. Wiem do dziś, jak piękne jest i trudne zharmonizowanie
ruchów przy zwykłym koszeniu trawy, jak męczy parę godzin podnoszenia widłami
snopków zboża czy siana. Chłonęliśmy wszystkie radości obcowania z naturą.
Gdy nadchodzi wiosna, wracają niezapomniane wspomnienia uroków wiejskich.
Świeża zieleń traw, kolory pierwszych motyli trzepoczących się w siatce, złowionych w
słonecznym pyle leśnej polany, śliska chityna wonnicy piżmowej na liściach wierzby,
zapach stajni i bzów. Czemu ta wilgoć radosna, szczodrobliwa staje się tak
upragniona?
Stłoczeni w kurzu i brudzie miejskim, depcząc rozpalone asfalty ulic oddalamy się od
wszystkiego, co wilgotne, bujne, rosnące, i schodzimy kamiennymi schodami lat w
oschłość i suchość, które są przeciwstawieniem młodości. I pocieszmy się, że dopóki ta
oschłość nie objęła naszych serc, jeszcze jesteśmy młodzi.
SZANUJMY NERWY
Nie bez zdziwienia niedawno przeczytałem w gazecie, że ,,zmarł twórca
»Warszawianki«”. Wydała mi się ta wiadomość nieco spóźniona, gdyż jak wiadomo
Wyspiański zmarł w 1907 roku. Mowa była o założycielu klubu sportowego
„Warszawianka”. Zastanowiła mnie dwuznaczność pewnych wyrażeń. Nie tylko to, że
dla mego pokolenia „Warszawianka”, i to w cudzysłowie, to utwór Wyspiańskiego, ale
również osobliwe użyte słowo „twórca”. Chyba właściwsze byłoby założyciel lub
organizator? 18 kwietnia w dzienniku stołecznym znalazłem dużymi literami wybity
tytuł: „Sen o Szpadzie”. I znów chodziło nie o piękną prozą Żeromskiego, a o turniej
szermierczy. To samo pismo w tym samym numerze na pierwszej stronie umieściło
wielki napis: „Czas do odzyskania”. Czyżby arcydzieło Prousta „? la recherche du
temps perdu” było tematem artykułu organu partii? „Czas do odzyskania”, jak się.
okazało, to hasło słusznej ochrony czasu marnowanego przez biurokrację. Akcję tę
oczywiście poprzeć należy, ale zmylony klimatem tych słów poczułem się nagle
wyobcowany, osamotniony w moich skojarzeniach i dawnym słów rozumieniu.
Po śmierci Picassa przeczytałem, że ten wielki malarz był również „wielkim
humanistą”. Słowo humanista dodaje się dziś do tytułów wyższej rangi jak niegdyś na
liście do właściciela Pipidówki pisało się „Jaśnie Oświecony”. Można powiedzieć o
Picassie, że był geniuszem, demonem, rewolucjonistą i burzycielem, ale dlaczego ten
namiętny wielbiciel okrucieństwa i krwi rozlewanej na wszystkich arenach w
nieludzkiej, bestialskiej walce byków, nazywany jest „humanistą”? Chyba dlatego, że
to słowo umarło, zmartwiało, stało się tytułem jak „pan radca” czy „pan dyrektor”.
Słowa umierają i rodzą się. „Maska gazowa”, ten osobliwy rekwizyt drugiej wojny
światowej, dla mego ojca oznaczałby dwa jednoznaczne pojęcia. „Maska” kojarzyła się
tylko z maskaradą, balem maskowym w Teatrze Wielkim. „Gazowa” była tylko lampa.
Jeśli walczymy o ochronę czasu, o czystość ubikacji, warto się upomnieć nie tylko o
czystość języka, ale zwrócić słowom ich prawdziwe, nieprzedawnione obywatelstwo i
uszanować historyczne parantele.
Można by do grzechów głównych dnia powszechnego biurokracji, brudu, niechlujstwa
i niepunktualności, która niszczy nie tylko czas, ale i nasze nerwy, dołączyć również
niegrzeczność, opryskliwość i przysłowiowe polskie pieniactwo.
Ponieważ mówiąc o różnych picia sposobach objawiłem już moją anglomanię, pragnę
w obronie nerwów zaproponować rodakom pewien zwyczaj, który jest cenną zdobyczą
mieszkańców Wielkiej Brytanii. Otóż proponuję, aby nie każde zdanie zaczynać od
przeczenia. Słowo „nie” jest często wyżyciem się, przerzuceniem własnego
niezadowolenia i własnej frustracji na przygodnego rozmówcę. Anglicy, jeśli nie
zgadzają się z czyimś zdaniem, zaczynają odpowiedź od wyrażenia zgody. Jeśli na
przykład ktoś będzie się upierał, że wodospad Niagara znajduje się w Ameryce
Południowej, dobrze wychowany Anglik odpowie: „Oczywiście, ma pan całkowitą rację,
ale wydaje mi się, że ostatnio zgodnie z obserwacjami niektórych podróżników,
wodospad ten został przeniesiony do Ameryki Północnej”.
Jestem anglofilem i również, do czego się nieraz przyznawałem, snobem naukowym.
Otóż chciałbym przypomnieć, że używanie słowa „nie” jest rodzajem małej agresji i jak
każdy objaw agresji wywołuje u napastowanego dodatkowe wydzielanie się adrenaliny,
hormonu zwężającego naczynia krwionośne, a to dla ludzi sercowych w starszym
wieku jest wysoce szkodliwe.
Jeśli wam ktoś powie, że to, co pisze X, jest brednią, nie mówcie „nie”, tylko
powiedzcie: „tak, ale Y chyba pisze jeszcze głupiej”, i mały kryzys już zostaje
zażegnany! Jeśli wam powie znajomy, że Z ma ,,kiełbie we łbie”, nie sprzeczajcie się,
że to nie są kiełbie, a płotki, bo jest to szczegół niewart konfliktu.
Miałem przyjaciela, Polaka, w Paryżu, który pewnej pani, do której bez skutku się
zalecał, powiedział w końcu: „na nie to ja mam ładniejsze”.
Nie szafujmy na co dzień zbyt często tym słówkiem przeczącym. Słowo „nie” warto
zachować na użytek sytuacji i spraw ważniejszych.
* Na .półce I.B. znajdowały się dzieła de Sade’a i inne dzieła literatury
sadomasochistycznej. W tym wypadku istnieje bezpośredni związek z sadystyczną
pornografią. Nie wątpię, że na Brady’ego i Hindley wywarła wpływ ich lektura.
* ) Brady był niewątpliwie wielbicielem de Sade’a. Cytował go jak gdyby Ewangelię.