Jego krótka mowa została przyjęta z wielką powagą, rzadko się bowiem zdarzało, by
gospodarz wypowiadał tak stanowcze słowa.
Chyba nietrudno będzie otaczać przyjaźnią taką piękną pannę, pomyślał Karl i wstał,
podając jej rękę.
- Witaj u nas, Mario. Rzeczywiście wyrosłaś od ostatniego spotkania... Pamiętam cię z
warkoczami i w krótkiej sukience - uśmiechnął się, obrzucając ją uważnym spojrzeniem.
Odpowiedziała mu również uśmiechem, ale pośpiesznie cofnęła rękę. Potem przywitała się z
jego młodszym bratem, Evenem - Olai. Ten zarumienił się i zaczął się jąkać, zdołał jednak
wykrztusić słowa powitania. Najmłodszy z chłopców, Jørgen, nie miał tego rodzaju problemów, był
jeszcze za młody, by jego uścisk dłoni wyrażał coś więcej niż tylko powitanie.
- Witaj, Mario, mam na imi Jørgen. Prawie ci nie pami tam, czy naprawd ju tu by a ?
ę
ę
ę
ę ż
ł ś
- Oczywiście, że była!
Młodsza siostrzyczka machała z przejęciem łyżką. Tulva Karina zarumieniła się ze złości,
kiedy wszyscy wy - buchnęli śmiechem. Jest taka mała, a wolałaby już być duża, zwłaszcza teraz,
gdy jest w domu ktoś jeszcze młodszy.
Mała Gudrun natomiast siedziała milcząca i śledziła przybyłą z uwagą. Ta najmłodsza
córeczka Tulvy natychmiast podbiła serce Marii, jej wielkie, ciemnobrązowe oczy i pyzata mała
twarzyczka sprawiły, że Maria gorączkowo zaczęła szukać czegoś w swoim worku. Po chwili bez
słowa wyciągnęła w stronę dziewczynki niewielką, zawiniętą w gałganek paczuszkę.
Dziecko z wahaniem przyjęło podarunek, rozwiązało pakiecik małymi, zręcznymi
paluszkami, a wszyscy pochylali się do przodu, by zobaczyć, co tam jest.
- Och! Jaka piękna!
Oczy dziecka rozbłysły, Maria patrzyła uradowana, jak dziewczynka z czułością przytuliła
malutką lalkę. Randar wyrzeźbił z drewna główkę z ładną buźką, mama uszyła korpus i wypchała
go miękkim ptasim puchem, Maria zaś wyhaftowała malutką sukienkę.
Lalka była zapakowana w kawałek kraciastego materiału i dziecko troskliwie otuliło nim
figurkę niczym chustką.
- Chodź, Tulva, będziemy się bawić!
Chciała zabrać ze sobą starszą siostrę, tamta jednak podskoczyła szybko do Marii, która
wydobyła z worka drugie małe zawiniątko. Dziewczynki ze śmiechem wybiegły na podwórze, a w
izbie nadeszła kolej na chłopców. Dwaj starsi dostali piękne skórzane futerały na noże, starannie
wykonane, z imionami właścicieli. Jorand wypalił imiona w skórze za pomocą rozpalonego żela
znego drutu i otoczył je wianuszkami z kwiatów.
Każdy z młodszych chłopców dostał woreczek na pieniądze, prawdziwą sakiewkę, taką,
jakimi posługują się handlarze koni, z inicjałami właścicieli i podobizną konia.
Chłopcy dziękowali i kłaniali się, potem oni również zniknęli. Czekała na nich praca, trwały
właśnie żniwa i chłopi nie mieli ani chwili do stracenia. Even też zaraz wyszedł, zabierając ze sobą
obu parobków. Dla nich Liv przysłała po parze ciepłych rękawic z jednym palcem. Młodsze służące
poszły do swoich zajęć, została tylko stara Christine, by pomóc Tulvie w zmywaniu talerzy i
kubków. Christine dobiegała sześćdziesiątki i bardzo chorowała na reumatyzm. Tulva zlecała jej
lżejsze posługi i nie zamierzała pozostawić starej kobiety własnemu losowi. Będzie mieszkać w
Solgarden do końca życia, zasłużyła sobie na to po blisko czterdziestu latach pracy dla rodziny
Evena.
Została również Birgit, gotowa zabrać się do roboty. W gospodarstwie było sporo przędzy,
którą należało ufarbować, a w nowej izbie stał wysoki warsztat tkacki i czekał na późne jesienne
wieczory, kiedy zacznie się tkanie. Kobiety w Solgarden nigdy nie próżnowały.
Maria zaproponowała swoją pomoc, została jednak stanowczo usadzona na krześle przy
palenisku. Podano jej duży talerz z mięsem i chlebem i kazano jeść. Jakiemuś młodemu cielęciu w
obejściu coś się musiało stać i zaszlachtowano je akurat teraz. Cielęcina! Minęły całe wieki, odkąd
Maria próbowała innego mięsa niż baranina z ich domowego uboju.
- A teraz siadaj i opowiadaj o wszystkim, o małych i wielkich sprawach, jak wy tam żyjecie.
Czy twoja mama jest wciąż taka radosna, jak przedtem? A co z małym Jorilem? I z Randarem, on to
jest już pewnie całkiem dorosły.
Maria nie wiedziała, od czego zacząć, ale starannie unikała opowiadania o swoim dziwnym
przybranym bracie.
Tulva słuchała uradowana o coraz większych umiejętnościach Liv i o wszystkim, czego
dokonała w okolicy. Irytowała się tak samo jak Maria na wieść o niesprawiedliwym, złym
traktowaniu matki przez mieszkańców wsi.
- Ludzie są fałszywi! W jednej chwili szukają jej pomocy, a potem zamiast podziękowania
odwracają się od niej plecami! Rzeczywiście żyjemy w strasznych czasach. Wprost trudno
uwierzyć, że tam, nad fiordem, nie ma ani jednego sprawiedliwego człowieka - mamrotała
gniewnie.
- To prawda, ja myślę to samo. Ale pewnego dnia ja im pokażę, tym niczego nie
rozumiejącym, złym ludziom. Zostanę najlepszą znachorką, jaką kiedykolwiek widzieli, ale nie
uzyskają ode mnie pomocy, jeśli nie będą mnie dobrze traktować - odpowiedziała Maria.
- Tak, wcale bym się nie zdziwiła, gdyby udało ci się zmienić nastawienie ludzi - stwierdziła
Tulva, ale potrząsnęła głową, bo nie wydawało jej się to łatwe. Jeśli na samym początku człowiek
trafi na złą półkę, rzadko kiedy uda mu się ją zmienić i osiągnąć wyższą pozycję w społeczeństwie.
A Maria, biedactwo, ona musi się wspinać z samego dna...
To jednak zdawało się nie martwić młodej dziewczyny. Wyglądała na zadowoloną i pełną
zapału, kiedy tak siedziała w cieple izby, a słowa płynęły niepowstrzymanie. Z zaufaniem
opowiadała kobietom o swojej ukochanej rodzinie, o zwierzętach w oborze i o nowych budynkach,
jakie wzniesiono w zagrodzie. Mama w jednej szopie trzyma setki pęczków ziół, suszone rośliny
zakrywają sufit, niczym las zwieszają się wiązkami spod belek. Niektóre dodaje się do jedzenia,
innych używa do farbowania tkanin. A z ziół leczniczych mama sporządza maści i wywary. Maria
wiedziała, że matka nie traci nadziei, iż uda jej się znaleźć lekarstwo na chorobę Jorila. Cień
smutku przemknął po jej twarzy. Tulva zauważyła to i pospieszyła z pytaniem, czy Maria myśli o
czymś niebezpiecznym.
- No a Randar, on już pewnie towarzyszy swemu przybranemu ojcu w jego podróżach?
Maria otrząsnęła się z zamyślenia i uśmiechnęła niepewnie.
- Owszem, teraz już zawsze chodzi z Jorandem. Kiedyś odziedziczy jego topór... Myślę, że
jest zadowolony.
Nie powiedziała nic więcej, lecz Tulva wyczuwała, co dręczy tę dziewczynę. Aha, więc o to
chodzi, myślała. W takim razie lepiej unikać tematu.
Zauważyła, że Maria tłumi ziewanie, zrozumiała, że jest zmęczona.
- No, to teraz pora na odpoczynek, idź i połóż się, obudzimy cię na kolację - zarządziła
gospodyni.
Biblioteka pastora to prawdziwy raj, uznała Maria. Była tutaj niespełna tydzień i nie
znudziło jej się jeszcze oglądanie wszystkich pięknych książek, zdmuchiwała kurz z delikatnego
papieru i starała się domyślać zawartości stronic. Na niektórych znajdowały się piękne, kolorowe
ilustracje. Jedna wielka gruba księga, oprawiona w brunatną skórę i ze złotymi napisami na
okładkach, zawierała wiele obrazów z cudownych miejsc. Maria oglądała dziwne stworzenia, pół
ludzi, pół konie. Oglądała rysunki najrozmaitszych morskich potworów i pięknych dziewic,
siedzących na skałach, wynurzających się z morza, które śpiewały i grały na nieznanych
instrumentach. W wodzie szamotali się młodzi marynarze, walczący z niechybną śmiercią.
Śpiewem syren zostali zwabieni na ostre skały.
Co za historia!
Maria straciła siedem przedpołudni, by opanować litery, teraz potrafiła już składać owe
dziwne znaki i dźwięki w słowa. Jąkając się, była w stanie przesylabizować proste sformułowania i
krótkie zdania. Ale dziwny język książkowy był prawie niepodobny do słów, które znała wcześniej!
Niemal żaden wyraz nie został napisany tak, jak można by przypuszczać.
- To po duńsku - wyjaśnił pastor. - Musisz się przecież nauczyć czytać w tym języku, w
którym pisze się książki!
Kiwała głową z dzielną miną, ale nie mogła się powstrzymać od stwierdzenia, że to
wszystko jest dużo trudniejsze, niż sądziła.
- Poczekaj tylko, jak zaczniemy lekcje łaciny. To będzie naprawdę trudne - odparł pastor
sucho i poszedł zjeść swój podobiadek. Maria tymczasem pociła się dalej w pełnym kurzu pokoju.
Tego dnia miała się właściwie ćwiczyć w pisaniu, ale pastor przepadł gdzieś przed trzema
godzinami, a ona wypełniła do ostatniego miejsca tabliczkę, którą jej zostawił. Rysik zrobił się
mokry, tak mocno go ściskała.
Wyraźne litery stały w równych rządkach, wypisane z wielką siłą. Nie były takie ładne i
eleganckie jak litery pastora, ale przecież w pełni zrozumiałe.
Miała też przy sobie kosztowną książkę o czerwonych skórzanych okładkach i białych
czystych kartkach, którą ofiarował jej pastor. To jej własna książka, przez nią zostanie zapisana. Na
pierwszej stronie stało teraz pięć wspaniałych liter i niemal biło w oczy:
Maria.
Moje imię, myślała.
Napisałam swoje własne imię, to mój znak! Tuż obok ostatniego „a" widniała śliczna mała
różyczka. Po prostu z grubego gęsiego pióra nagle spłynęła kropla atramentu, pióro niełatwo
poddaje się rękom nie przywykłym do tego wymagającego rzemiosła. Najpierw Maria wpadła w
irytację, skrobała plamę paznokciem, próbując ją usunąć. To okropne! Jej pierwsze litery na praw
dziwym papierze!
Wkrótce jednak spostrzegła, że atrament tworzy jakiś wzór, na karcie pojawił się kwiat,
jakby sam z siebie.
Był niewielki, płatki korony układały się w maleńkie miseczki. Nawet słupki pyłkowe widać
było pośrodku niezwykłej plamy.
Kluczyki Maryi!
Kwiatek inaczej zwany pierwiosnkiem!
Maria jęknęła, uśmiechnęła się sama do siebie. Jakie to dziwne!
Ten kwiat powinien stać się jej znakiem, po którym wszyscy będą ją rozpoznawać.
Pospiesznie znowu chwyciła pióro i zanurzyła w czarnym atramencie. Z językiem w kąciku warg
rysowała kopie tamtej plamy na wewnętrznej stronie okładki w swojej książce. Nie wypadło to aż
tak dobrze jak za pierwszym razem, nie bardzo przypominało ten mały, dobrze znany kwiatek,
który zakwita wysoko na łodyżce, ponad grubymi, soczystymi liśćmi.
Ale i tak może stać się jej znakiem.
Kwiat nosi to samo imię co ona, pachnie przyjemnie i posiada wielką siłę. Maria sama
przygotowywała dobre maści z liści kluczyków Maryi i widziała, jak matka używa naparu z tej
rośliny do lekarstw przeciwko kaszlowi, a także przeciwko zatrzymywaniu wody w organizmie.
Kiedy jednak żuje się świeże listki, w ustach powstaje silny, cierpki smak, a sok piecze w język.
Ha, tym bardziej ten właśnie kwiat powinien stać się jej znakiem! Ludzie powinni się
dowiedzieć, że ona również potrafi wywołać gorycz w ustach, gdyby za bardzo dotknęli ją
gadaniem i złymi plotkami!
Maria niecierpliwie chodziła po pogrążonym w półmroku gabinecie pastora. Co prawda
gospodarz kazał wstawić dwie nowe, bardzo kosztowne szyby w oknie, przy którym stało biurko,
lecz ciężkie zasłony pastorowej przepuszczały niewiele dziennego światła. Maria czuła niekiedy, że
się udusi, i miała nieprzepartą ochotę rozsunąć je energicznie. Odchyliła ostrożnie ciężką materię na
boki, poczuła pod palcami miękki, delikatny aksamit. Jasny strumień słonecznego światła wpadł do
mrocznego wnętrza, wyglądał niczym kolumna podpierająca sufit. W smudze światła poruszały się
setki tysięcy pyłków kurzu, na niektórych grzbietach książek w głębi gabinetu mieniły się złocone
napisy.
Nagle Maria usłyszała kroki na korytarzu, pastor wrócił! Spuściła zasłony, okrążyła biurko i
usiadła pośpiesznie przy końcu pulpitu, na miejscu, które jej wyznaczył. Mimo że zasłony opadły,
promień światła wciąż rozjaśniał ciemny pokój.
Kiedy Mogens Skanke otworzył drzwi i stanął w progu, niemal uwierzył, że przy jego
biurku siedzi anioł. Promienie słońca pieściły jasne, lśniące włosy, a światło otaczało głowę Marii
niczym aureola. Ładna twarz dziewczyny nie zwróciła się ku niemu, niebieskie oczy wciąż
wpatrywały się w tabliczkę. Palce zaciskały się kurczowo na rysiku, różowy koniuszek języka
oblizywał tak samo różowe wargi.
Jaki piękny widok!
Pastor chrząknął i postąpił kilka kroków w głąb pokoju. Teraz Maria podskoczyła na swoim
siedzeniu, bardzo chciała być doskonałą uczennicą.
- No, i jak idzie?
- Dziękuję, bardzo dobrze, mój panie. Proszę spojrzeć, zapisałam całą tabliczkę, którą mi
pastor zostawił.
Mruczał coś zadowolony, oglądał pełne zawijasów litery.
- A wiesz, co tu zostało napisane?
- Nie... to jakieś dziwne litery i dźwięki, nie bardzo do siebie pasują... TEMPORIS FILIA
VERITAS...
- To łacina, moja droga, to twoje pierwsze łacińskie słowa. Są bardzo stare, zostały zapisane
przed setkami lat w Aleksandrii. Ale są to słowa wieczne, prawdopodobnie jedyne wiecznotrwałe
słowa poza Pismem Świętym. A oto ich znaczenie: „Prawda jest córą czasu".
- Niezwykłe! Proszę uczyć mnie jeszcze!
Pastor recytował więc stare zdania, słowa, i mądre formułki. Mimo woli chwycił ją za rękę.
- HOMINENS, DUM DOCENT, DISCUNT! Ludzie, ucząc innych, uczą się sami.
Uśmiechnęła się lekko zakłopotana, chciała jednak sprawiać wrażenie mądrej, więc skinęła
głową. Pastor zaśmiał się krótko.
- Dość już tego! Powinnaś wracać do pisania, moja mała, zdolna uczennico!
Podał jej kolejną grubą księgę o leczniczych ziołach, zawierającą przepisy na lekarstwa.
Maria podziękowała pastorowi i natychmiast z zapałem oddała się nowemu zadaniu. Potem aż do
końca dnia czytała pastorowi, słowa czasami jej się plątały, ciągle trzeba było korygować wymowę.
Gdy jednak na podwórzu rozległ się dzwon zawiadamiający o końcu roboczego dnia, przebrnęła już
przez trzy strony zniszczonej, cudownej księgi.
Ileż tam było ciekawych rzeczy! O niektórych sprawach wiedziała już dawniej, niektórych
mogła się tylko domyślać. Obco brzmiące nazwy roślin zostały uporządkowane i ułożone w
pamięci, a pamięć Maria miała wyjątkową, więc nie zapomniała żadnej z interesujących informacji.
Teraz głowę miała ciężką od nauki, przez cały dzień napełniała ją nowymi wiadomościami.
Pomyśleć, że wszystkie te książki, szczelnie wypełniające pokój, zawierają dużo więcej
wiedzy!
Musi przeczytać je wszystkie, musi...
Ale pastor poklepał ją po ramieniu, rozbawiony jej młodzieńczym zapałem.
- No, no, myślę, że na dziś wystarczy. Tulva z pewnością czeka na ciebie z kolacją, a ja
mam jeszcze do napisania kilka listów. Zobaczymy się jutro, chociaż nie będę miał dla ciebie wiele
czasu. Pokazałaś jednak, że sama potrafisz pracować równie dobrze, to zdumiewające, jak szybko
się uczysz. Czytasz prawie jak student, naprawdę!
- O, drogi panie pastorze, to wszystko pańska zasługa. To pan tak znakomicie tłumaczy,
litery i dźwięki natychmiast układają się w mojej głowie na właściwym miejscu, kiedy pan mówi
mi, jak je składać.
- No dobrze, moje dziecko, masz bardzo pojętną głowę. A dzisiaj przekonałaś się, że
czytanie to jedynie narzędzie, litery są tylko drogą. Dotychczas nauczyłaś się panować nad nimi,
wkrótce poznasz pełną radość z tego, że świat się przed tobą otworzy - odparł pastor zadowolony.
Odmówił krótką modlitwę, pobłogosławił dziewczynę i z pożegnalnym pozdrowieniem
odesłał ją do domu.
Zostawszy sam w swoim ogromnym gabinecie, zadowolony usiadł w wygodnym fotelu przy
biurku i studiował starannie wykaligrafowane imię Marii, widać było, że brak jej jeszcze wprawy.
Inni pastorzy patrzyliby pewnie bez sympatii na to, że wprowadza do świata wiedzy jakieś
biedne dziecko. Uważali oni na ogół, że parafianom będzie najlepiej, jeśli zostaną przy tym, co
mają. Czytanie i pisanie dałoby im dostęp do źródeł, których w żadnym razie nie powinni
poszukiwać. Jakby się potoczyły losy świata, gdyby każdy komornik umiał czytać i tłumaczyć
liczne pisma oraz pouczenia, których udzielają mądrzy mężowie? Przestaliby prawdopodobnie
okazywać szacunek swoim przełożonym, zarówno w kościele, jak i w państwie. Mogens Skanke nie
bał się jednak kroczyć własną drogą. Co prawda początkowo odniósł się sceptycznie do pomysłu
Liv, kiedy Ole przybył na plebanię z prośbą, by proboszcz przyjął na naukę córkę kata. Był to
jednak winien jej matce, to ona przecież uratowała jego jedyne dziecko. Nikt inny tego nie dokonał,
nawet jego pokorne modły i zaklęcia nie zdziałały nic przeciw demonowi, który odbierał ciału córki
wszelką siłę.
Natomiast Liv, Liv przegoniła zło swoimi ziołowymi lekami i mocą, jaka została jej dana.
Potem odrzuciła propozycję przyjęcia zagrody i wyjechała do domu, do swego nieczystego
opiekuna i grzesznego życia, które wiodła gdzieś nad fiordem. Przekonał więc samego siebie oraz
małżonkę, że jest jego obowiązkiem spełnić prośbę Liv, okazać jej córce Marii łaskę i dać jej
wiedzę.
To niewinne dziecko, które zrządzeniem losu pomieszało jego szyki... Już w momencie
kiedy Maria się urodziła, Bóg przekazał mu, że to będzie jego przybrana córka. Liv jednak wtedy
wolała uciec, niż oddać córkę pastorowi, zatem teraz on sam odnosi w pewnym sensie zwycięstwo,
bo to właśnie Liv błaga go, by przyjął Marię na naukę.
Cóż, nieoczekiwanie dla niego okazało się to też dużą przyjemnością. W ciągu ostatnich dni
cieszył się z wielkiej żądzy wiedzy, którą okazywała ta młoda dziewczyna, a także z powodu jej
bystrego umysłu. Wszystko pojmowała z niezwykłą łatwością, pastor nigdy nie musiał powtarzać
swoich lekcji. Teraz czytała już wszystko, w każdym razie łatwiejsze dzieła. Ta książka, którą dzi
siaj położył przed nią, została napisana prostym, potocznym językiem i chociaż większość słów
była duńska, nawet niewykształcona osoba mogła je z łatwością zrozumieć. Praca została napisana
przez niejakiego Hansa Christena i nosiła szumny tytuł „Mała książeczka o powszechnych
chorobach, które mogą dręczyć wielu ludzi".
Marii podobała się jej treść, widział to wyraźnie, książka zawierała bowiem mieszaninę
porad domowych, przepisów zielarskich oraz omówienie dziwnych metod stosowanych, gdy ciało
nie funkcjonuje tak jak trzeba.
Dziewczyna wiele wiedziała o tych sprawach, rozumiał to od początku. Przeszła znakomitą
szkołę u swojej matki, chociaż znajomość religii i rozumienie zasad katechizmu pozostawiały wiele
do życzenia. Ale i na te sprawy przyjdzie czas.
Mogens Skanke rozsunął zasłony, pomachał jeszcze ręką Marii, odchodzącej w stronę
Solgarden. Szła lekko i swobodnie, jej drobne stopy po prostu tańczyły na grubym piasku, którym
wysypano podwórze, pastor słyszał, jak dziewczyna wesoło pozdrawia parobków, czyszczących
koło stajni uprząż i powóz. Zapadał wieczór, pastor podziękował Bogu za taki dobry i bogaty w tre
ści dzień, po czym skierował się do jadalni, gdzie przy stole czekały już na niego żona i córka.
Obie z pochylonymi głowami zatopione były w długiej modlitwie przed jedzeniem, ledwie
skinęły mu głowami, gdy zajmował miejsce u szczytu stołu.
Tutejsza plebania urządzona została w niezwykły sposób. Niewiele widziało się tego
rodzaju izb po wsiach, pastorowa sama wszystko zamówiła w mieście i dopilnowała transportu.
Przywiozła ze sobą piękne zasłony z aksamitu i adamaszku, białe lniane obrusy i wspaniałą
zastawę, którą dostała w posagu. Nawet w powszednie dni nakrycia umieszczano na pięknych
tacach, posrebrzanych, z inicjałami pastorowej. Na nich stawiano talerze z cienkiej porcelany, dumę
gospodyni. Sprowadziła je poprzez swoją dawną przyjaciółkę, małżonkę biskupa z Bergen. Serwis
dostarczono na plebanię razem z zapasem soli i wina, o ile pastorowa się orientowała, była to
jedyna tego rodzaju zastawa w tej części kraju.
Bardzo lubiła zapraszać na herbatę małżonki lensmana oraz wójta, a także kilka
zamożniejszych gospodyń. Nie przestawały się dziwić i klaskać w dłonie na widok całej
wspaniałości plebanii.
Jeśli ma się wytrzymać prymitywne wiejskie życie, trzeba mieć wokół siebie jakieś ładne
rzeczy, powtarzała Cecilia Magdalena.
Córka, blada i wciąż słabująca Maria Cecilia, uśmiechnęła się do ojca i chciała mu
opowiedzieć wrażenia całego dnia. Towarzyszyła kucharce do nowej stacji pocztowej, którą
zbudowano na Dosen. Kupiec już się wprowadzał, okazało się, że jest to obcy i dość dziwny
człowiek. Przywiózł ze sobą mnóstwo pięknych rzeczy, ludzie ustawili nawet na placu jakieś
niezwykłe urządzenie, wydające cichutkie tony, kiedy uderzało się w struny.
Mówiono, że kupcowa potrafi grać na tym cudzie, który co prawda posiadał struny, ale
brzmiał zupełnie inaczej niż zwykłe instrumenty.
- Słyszałem o takich nowych muzycznych wynalazkach. Za moich czasów w Niemczech
widziałem nawet pewną młodą kobietę grającą na czymś takim, dźwięk przypominał harfy
niebiańskie...
- Och, ojcze, czy nie mogłabym dostać czegoś takiego? Tak bym chciała wydobywać piękne
dźwięki, wygrywać na instrumencie ulubione pieśni... Może moglibyśmy zapraszać ludzi ze wsi na
śpiewanie psalmów, mówiłeś, że tak właśnie robiono w Kopenhadze.
Pastor potrząsnął głową, przecież go chyba na coś takiego nie stać. Nigdy nie był bogatym
człowiekiem, większość kosztowności wniosła do jego domu żona, która otrzymała je od ojca.
Ojciec małżonki był kapelanem u pewnego barona na zachodnim wybrzeżu i jego poczciwa Cecilia
została bogato wywianowana. Nie było zresztą całkiem pewne, czy bez upomnień i namów ojca
poświęciłaby swój dziewiczy wianek i zgodziła się towarzyszyć pastorowi na tę oddaloną od świata
placówkę. Ojciec jednak z niechęcią obserwował sposób bycia swojej najstarszej córki, nie
podobało mu się, że z każdym upływającym rokiem stawała się coraz bardziej chłodna uczuciowo i
coraz bardziej kłótliwa. Może z tego właśnie powodu konkurenci do jej ręki tak długo dawali na
siebie czekać? Mimo sporego posagu ojcu Cecilii nie udało się jej wydać za mąż, dopóki nie
przyszedł tak pożądany list od proboszcza z Lyster. Proboszcz, jego dawny kolega ze studiów,
owdowiał i odczuwał dotkliwy brak kobiety w domu... Cecilia skończyła właśnie trzydzieści lat,
wiek wstydliwy jak na niezamężną niewiastę.
Któż mógłby być bardziej odpowiedni?
Zdarzało się, że Mogens żałował swego szczerego listu do przyjaciela Lauritiusa, lecz został
on napisany w pewną późną noc, gdy samotność w pustej plebanii wydawała się nie do zniesienia.
Właściwie chciał tylko zapowiedzieć swoją krótką wizytę, sądził bowiem, że zmiana otoczenia
odgoni ponure myśli. Kiedy jednak kolega odpowiedział i dał do zrozumienia, że w przyszłości oni
obaj mogliby zostać rodziną, trudno się było wycofać. Mogens pojechał do Hordaland, by sprowa
dzić do domu nową żonę.
Teraz Cecilia siedziała przy stole i powoli jadła zupę, którą Kari z Sina z wielką
starannością przygotowała. Nieszczęsna kucharka nie znała się na lepszym jedzeniu. Wyszukane
przepisy pastorowej nie zawsze dawały rezultat zgodny z oczekiwaniami. Często musieli przełykać
dziwne połączenia tradycyjnego jedzenia chłopskiego z tym, co pastorowa nazywała cuisine. W
młodości pani uczyła się francuskiego, tutaj jednak nie miała żadnych korzyści ani z tego, ani z
cierpliwie wyuczonej sztuki konwersacji. Jedyne co mogła zrobić, to przekazywać swoje
umiejętności ukochanej córce Marii Cecilii. Wszystko poświęciła dla tego dziecka! Sama omal nie
umarła przy porodzie, wspomnienie potwornego bólu jeszcze teraz, tyle lat później, wywoływało w
niej dreszcz grozy. Dziewczynka miała czternaście lat i była śliczna niczym anioł, uważała matka.
„Anioł" starał się właśnie wydobyć z ojca jak najwięcej informacji o tej obcej dziewczynie,
która spędza tyle czasu w jego gabinecie.
Kim ona właściwie jest, ludzie gadają...
- Nie musisz się przejmować tym, kim jest Maria. Najważniejsze, że ma otwartą głowę i
pojętny umysł. W ciągu siedmiu dni nauczyłem ją więcej, niż zwyczajny normalny uczeń zdoła
sobie przyswoić w ciągu całego roku.
Mogens nie przejmował się tym, że przestraszone oczy córki wpatrują się w niego pytająco.
Widział, jak wierci się na krześle, rozumiał, że zazdrość musi szarpać serce mało zdolnej
dziewczynki.
Z pewnością jest ładna ta jego Maria, niemal przezroczysta, kruchej budowy, z długimi
włosami, artystycznie upiętymi nad czołem w koronę. Miła i troskliwa, uprzejma i mówi pięknie,
tak jak on sam. Wielkiego intelektu nigdy jednak nie objawiała i Mogens uznał, że córka pod tym
względem podobna jest do matki.
Natomiast Maria, córka Liv...
Mogens nic nie mógł na to poradzić, że przy porównaniach jego córka wypada tak blado. Co
prawda jest trochę młodsza, nic jednak nie wskazuje, by z latami nabrała większego
zainteresowania i talentów do trudnych dziedzin nauki. Filozofii, teologii... Mogens wiedział, że
jego marzenie, by móc dyskutować z synem, nigdy nie zostanie spełnione. Żona nie mogła urodzić
mu więcej dzieci, okazało się, że jej ciało było w stanie wydać na świat tylko tę słabowitą
dziewczynkę. Przez jakiś czas po narodzinach córki odwiedzał jeszcze małżonkę w jej sypialni, lecz
po trzech czy czterech bezpłodnych latach zrezygnował i odtąd oszczędzał obojgu tej rutyny nie
dającej radości żadnej ze stron.
Mimo to był zadowolony ze swego życia.
Bóg nie zawsze odpowiada na wszystkie modły swoich wiernych, pod tym Mogens gotów
był podpisać się pierwszy. Teraz skończył posiłek, ucałował obie panie na dobranoc i poszedł do
swego pokoju, by podziękować Panu za miniony dzień. I za Marię...
Ledwie jednak pastor zdjął ubranie i starannie powiesił na wieszaku, nagle na podwórzu
rozległy się jakieś podniecone głosy, ktoś wywołał wielkie zamieszanie.
Pastor wyjrzał na zewnątrz, płonęło tam co najmniej z tuzin pochodni. Światło odbijało się
zimno w żelaznych prętach i kosach, ludzie o czerwonych twarzach wołali i krzyczeli coś w stronę
plebanii.
Co to się dzieje?
Pośpiesznie włożył spodnie i naciągnął na siebie żakiet, po czym boso zbiegł po schodach i
otworzył drzwi wejściowe. Nie są to chyba buntownicy, którzy chcieliby go wyrzucić z parafii?
Nie, skądże, nigdy jeszcze nie słyszał na wsi o sobie złego słowa, ludzie go lubili za niewielkie
zainteresowanie pieniędzmi i sprawami materialnymi. Spotkał rozzłoszczoną gromadę na
podwórzu, musiał mówić głośno i zdecydowanie, ale zdołał ich uspokoić i zapytać, o co chodzi.
- Ścigamy czarownicę, pastorze, i potrzebujemy pańskiej pomocy! Skierowała swoje złe
oczy na samego wójta, a w ubiegłym tygodniu umarła sąsiadka, która się z nią pokłóciła, i jeszcze
pewien mężczyzna, co chciał ją oszukać w handlu... Baba posługuje się czarami, jest nałożnicą
diabła, sama przysięgała, że ześle demony i małe diabełki na każdego, kto odważy się ją tknąć.
Mogens Skanke uniósł ręce i przywoływał tłum do zachowania rozsądku. Widział teraz, że
nie są to mieszkańcy jego wsi, stali przed nim mężczyźni i młodzi chłopcy z Jostedalen. Owa
nieduża wioska położona u stóp potężnego lodowca zawsze żyła jakby bliżej różnych górskich
zjaw, nieustannie gadano tam o strachach, huldrach, strzygach i upiorach.
Przypuszczał, że dzisiejszy pościg wziął się z czegoś takiego.
- No już, już, dobrzy ludzie. Powiedzcie mi teraz, kogo ścigacie?
- Starą Annę z garbem! Zniknęła z Lundestad, domyśliła się zapewne, że nie będziemy
dłużej znosić jej piekielnych sztuczek. A kiedy pan von Salén przyszedł do wsi, przekonaliśmy się
ostatecznie, jaką niebezpieczną kobietą jest ta czarownica!
- Tylko że to ona jest również waszą jedyną pomocnicą w nieszczęściu, czyż nie uratowała
wielu z was i życia, i zdrowia?
- Ha! Kto wie, ilu wróciłoby do zdrowia bez niej, gorzkie lekarstwo, które zazwyczaj
rozdaje, mogło przecież sprowadzać jeszcze większą chorobę!
- No tak, tak, ale mimo to potrzebowałbym czegoś pewnego... jakiegoś wyraźnego dowodu,
że naprawdę jest czarownicą!
- Wędrowny kapłan, szanowny Peter von Salén, sam widział trzy małe diabełki wpełzające
pod szopę w obejściu Anny i czuł dziwne ukłucia jakby szpilkami, albo może to były zęby żmii,
kiedy starał się przemówić jej do rozumu. Nie był jednak niczego pewien, dopóki w ubiegłym
tygodniu Bóg nie zesłał mu widzenia, z którego wynikało, że inwentarz Anny jest zaczarowany i że
osiem jej kóz to tak naprawdę dworacy diabła, którzy zamieszkali u Anny, by szkodzić całej wsi!
Ogorzała twarz Mogensa zbladła. Von Salén!
Czy mógłby to być... Nie, on byłby już za stary... Ale pastor, który przed blisko
czterdziestoma laty posłał jego ojca pod katowski topór, nazywał się von Salén. Peter von Salén to z
pewnością młodszy brat albo syn. Prawdopodobnie jeden z tych licznych, pełnych zapału, lecz nie
powołanych na własną parafię sług Bożych, którzy zarabiają na życie, wędrując po kraju jako
kaznodzieje. Ludzie chętnie takich przyjmują, zwłaszcza kiedy droga do kościoła jest długa i
stroma...
Gdyby ten człowiek wywęszył, że syn Jona Skanke przeciwstawił się ukaraniu czarownicy,
to sam Mogens mógłby podzielić los ojca. Czarna księga... Z pewnością też by ją wywęszyli, a
gdyby się o tym dowiedział biskup, sytuacja Mogensa Skanke byłaby nie do pozazdroszczenia.
Musi tedy pomóc motłochowi...
- Dobrze, moi przyjaciele, rozumiem, że spełniacie ważną misję na chwałę Pana. Nie
możemy pozwolić, by wśród nas żyły czarownice. Jak czytamy w Piśmie Świętym w Księdze
Wyjścia, rozdział...
- Nie, nie, pastorze, my wszystko wiemy, nie potrzeba nam słowa Bożego. „Czarownicom
nie pozwólcie żyć", mówi głos Pana. Potrzebujemy twojej pomocy, bo ta kobieta uciekła nam
gdzieś w okolicy waszej parafii. Tropiąc jej ślady przeszliśmy przez góry, ale zapadł zmierzch i
musimy przerwać poszukiwania. Pozwól nam tutaj przenocować, a jutro powiedz swojej owczarni,
że czarownica musi zostać znaleziona, zanim zdąży rzucić urok na kogoś w waszej wsi!
Wywijający widłami do siana nieduży, krępy mężczyzna był najwyraźniej przywódcą
gromady. Sprawiał wrażenie bystrego i inteligentnego, z pewnością jednak w swojej rzadko
zaludnionej dolinie jest to zwyczajny, ubogi chłop.
Pastor uznał, że najlepiej będzie podporządkować się podnieconemu tłumowi, i poprosił, by
rozbili obóz w ogrodzie. Znajdą tam paszę dla koni, on sam przyśle kilka antałków piwa, by
orzeźwili się po męczącej wędrówce. A jutro rano na pewno im pomoże tak, aby owa bestia została
ujęta i skazana.
- Tak, musimy ją ukarać! Będzie najlepiej, jeśli skończymy z tym diabelstwem natychmiast
- wykrzyknął nieduży człowieczyna, demonstracyjnie machając widłami.
- Nie, nie, w żadnym razie nie mordujcie jej sami. Powinna zostać postawiona przed sądem,
tak jak się godzi, i zanim zostanie posłana na stos, muszą się wypowiedzieć świadkowie.
Pamiętajcie, że takie wiedźmy mają potężną siłę, i jeśli nie spłoną na oczyszczającym stosie, diabeł
może wezwać ich dusze z powrotem na ziemię, a to by było nieszczęście tych wszystkich, którzy
się z nią rozprawili - przestrzegł pastor.
Nie życzył sobie żadnych samosądów w parafii, biskup natychmiast by się o tym
dowiedział.
Sprawiedliwy sąd i zgodna z wyrokiem egzekucja natomiast, tak, to przysporzy Mogensowi
szacunku i chwały, że okazał się czujny w sprawie zagrożenia czarami i oczyścił z nich swoją
okolicę.
Już dawniej zasłużył sobie na dobrą opinię, gdy za jego sprawą inna czarownica została
zgładzona, a tym samym unieszkodliwiona. To z jej nędznej kryjówki wyjął księgę, która
dostarczyła mu tylu interesujących wiadomości.
ROZDZIAŁ IV
Uszczęśliwiona Maria biegła wąską ścieżką, prowadzącą ku wyżej położonym zagrodom.
Solgarden wyglądało jak niewielki pański dwór, z daleka jaśniała świeżo dobudowana do głównego
domu izba. Aż tutaj widziało się lśniącą na kalenicy blachę. Nikt nie miał wątpliwości, że mieszkają
tam ludzie zamożni, chociaż nie mogło być porównania z pięknym domem pastora.
Stopy dziewczyny same odnajdywały drogę, w niewielkim zagajniku ścieżka robiła się
coraz węższa i coraz mniej widoczna pod gęstymi koronami drzew. W lesie panowała cisza, na
drzewach zaczynały się już pojawiać żółte liście. Wkrótce nastanie wrzesień, zbiory zbóż i wykopki
Już teraz pod wieczór powietrze robi się chłodniejsze, a ciemność zapada nagle zaraz po kolacji.
Świat pogrążał się powoli w szarówce, tylko różowe smugi na zachodniej stronie nieba
przypominały ciepłe, jasne promienie słońca za dnia.
Maria zatrzymała się, usiadła na okrągłym kamieniu i zaczęła żuć podniesione z ziemi suche
źdźbło. Jak chętnie poczytałaby jeszcze!
Nie ma chyba sensu wracać do domu, by pomagać Tulvie przy kolacji teraz, kiedy setki
książkowych stronic w bibliotece pastora kuszą i wabią.
Dzisiaj zasmakowała prawdziwej sztuki, po raz pierwszy posłużyła się tą cudowną magią.
Mogła wchłaniać w siebie wiedzę z martwych, czarnych znaczków rozsianych po papierze.
Przekonała się, że to potrafi!
A więc to tak można objawiać myśli innym ludziom, samemu nie wypowiedziawszy ani
słowa! Co tam, nawet nie trzeba znać tych ludzi ani się z nimi spotykać!
Jakie to fantastyczne, że dzisiaj mogła siedzieć i poznawać myśli jakiegoś zmarłego przed
wieloma laty balwierza. On kiedyś, bardzo dawno temu, także siedział przy stole i spisywał swoje
doświadczenia, a teraz bez ograniczeń przekazuje je Marii i innym, którzy opanowali magię
czytania.
Rzeczywiście, nie istnieją granice dla kogoś, kto umie czytać!
Maria była jak pijana, myślała o wszystkim, czego może dokonać, gdy przyswoi sobie
doświadczenia innych, dotyczące ziół, lekarstw i sztuki uzdrawiania. W jednej z książek widziała
też dziwne obrazki, ludzi pozbawionych skóry, powykrzywiane szkielety oraz starannie narysowane
wewnętrzne organy ciała. W innym miejscu zobaczyła straszną scenę, mężczyzna w dziwacznych
spodniach przywiązał swego pacjenta do czegoś w rodzaju fotela i usuwał mu z nogi wielką,
paskudną kulę przy pomocy noża w kształcie półksiężyca. Z podpisu pod rysunkiem zrozumiała
niewiele, zarówno litery, jak i słowa były zbyt trudne dla jej wciąż jeszcze skromnych umiejętności.
A jeśli Tulva jej wygląda?
Nie, nie jest w stanie jeszcze wracać do domu. Najchętniej odpoczęłaby tutaj w lesie,
ciesząc się samotnością po przytłaczających odkryciach, jakich dokonała dzisiejszego dnia.
Tulva i dziewczynki mogą poczekać, zresztą chyba specjalnie za nią nie tęsknią, chociaż
uchyla się od swoich obowiązków w oborze. Myślą pewnie, że pastor zatrzymał ją dłużej albo że
została zaproszona na kolację do pięknej jadalni.
Maria wyciągnęła się na trawie i wpatrywała się w gęste listowie. Czasem jakiś ptak
zaśpiewał na cześć konającego dnia, z rozrzuconych daleko od siebie zagród dobiegało niekiedy
szczekanie psa.
Życie jest wspaniałe!
Dzisiaj Randar powinien ją widzieć, wśród tych wszystkich ciężkich ksiąg w pięknym
gabinecie! I zobaczyć także pastora, który ją chwali... Mama byłaby z pewnością dumna, gdyby
wiedziała, że Maria w niespełna tydzień opanowała trudną sztukę czytania.
Gdy Maria marzyła o tym, czego dokona dzięki swojej nowo opanowanej sztuce, pewna
stara kobieta, potykając się, mozolnie schodziła w dół ku ścieżce. Spieszyła się okropnie, szła od
strony hal, nie znała celu tej szalonej ucieczki, żywiła jednak nadzieję, że kiedy ciemności zapadną,
znajdzie na brzegu jakąś nie strzeżoną łódź. W młodości umiała posługiwać się parą wioseł, teraz
też nie powinno się to okazać zbyt trudne, jeśli tylko zdoła zepchnąć łódź na wodę.
Musiała stąd uciekać, kradzież łodzi to drobiazg w porównaniu z tym, o co już została
oskarżona. Jeśli ją złapią, nikt nawet nie wspomni o żadnej łodzi, chociaż zwykle za coś takiego
karzą biedaka wysoką grzywną w srebrze albo chłostą, co najmniej trzydzieści razów na gołe plecy.
Anna Lundestad nie miała prawie nic, ale w węzełku zarzuconym na ramię dźwigała dziwne
rzeczy. Ubranie było brudne po licznych upadkach na mokrą od nocnego deszczu ziemię, suknia od
kolan w dół zwisała w strzępach. Na głowę włożyła skórzany kapelusz jeszcze po zmarłym mężu,
nogi bolały i piekły w zbyt dużych chodakach na drewnianych podeszwach. Przez ostatnie dwie
doby biegła, szła, a nawet czołgała się przez las i zarośla. Teraz stara kobieta po prostu padała ze
zmęczenia, ale coś w głębi duszy skłaniało ją, by nie przystawała. Jeszcze tylko kawałeczek, teraz...
Dawny, dobrze znany ból w piersiach wzmógł się bardzo od popołudnia. Znalazła sobie
osłoniętą skalną półkę i odpoczywała tam przez ostatnie godziny, lecz strach, że prześladowcy
zaraz nadejdą, jej nie opuszczał. Dlatego zmusiła się, żeby wstać i iść dalej, pociągnęła tylko łyk
wzmacniającego i łagodzącego ból ziołowego wywaru, zanim ponownie ruszyła w drogę. Uciekając
z domu, Anna w pośpiechu zebrała większość swoich napojów i maści, a także różne groźne
składniki do sporządzania wyciągów i naparów, nie chciała bowiem, by ludzie pastora coś takiego
znaleźli... Wszystko spoczywało teraz na jej garbatych plecach i bała się, że ciężar ją zadławi,
zanim prześladowcy zdążą odebrać jej życie.
Od dawna ryzykowała, zdawała sobie sprawę, że niektórzy ludzie nadkładają drogi, by tylko
jej nie spotkać. Czarownica, powiadano o niej. Wiedźma! A ona nie zrobiła zbyt wiele, by przerwać
ludzkie gadanie. Szczerze powiedziawszy lubiła ten szacunek i lęk w ich oczach, kiedy się zbliżała.
Nigdy przedtem nie było łatwo zdobyć odrobiny świeżego mleka czy osełki masła. W
ostatnich latach żyła tym, co zdołała wyżebrać lub zarobić, gdy ktoś chorował w okolicznych
zagrodach. Dla siebie i dla swoich owiec. Nie była specjalnie popularna, wiedziała o tym dobrze,
lecz fakt, że wzbudza w ludziach lęk, sprawiał jej wielką przyjemność. Anna miała za sobą bardzo
trudne życie, a kiedy mąż umarł przed wielu, wielu laty, nie zrobiła nic, by ukryć swoje
zainteresowanie dla wszystkiego co mistyczne i nieziemskie. Raz czy dwa nawiązała nawet kontakt
z samym Złym. Zostawił wówczas kilka małych bobków w palenisku, w miejscu, w którym
widziała go tańczącego w płomieniach.
Sama Anna święcie wierzyła w swoje zdolności, we wszystkie te postrzępione kawałki
papieru zapisane dziwnymi znaczkami i formułami. Nie potrafiła tego przeczytać, kiedy jednak
trzymała je nad głową w księżycową noc i mamrotała niezrozumiałe zaklęcia, zazwyczaj
uzyskiwała to, co chciała.
A co, może krowa tej chytrej baby Jorde nie padła? Kiedy Anna raz przyszła do niej ze
swoją bańką po mleku, baba dała jej ledwie miseczkę skwaśniałego płynu. Wtedy Anna spokojnie
wlała do bańki mleko przeznaczone dla kotów, ale przysięgła, że baba pożałuje skąpstwa.
W głębi duszy Anna z pewnością użalała się wielokrotnie na swój los. Wolałaby raczej
widzieć radość i ciepło w oczach współmieszkańców. Skoro jednak nie mogła tego osiągnąć i skoro
już posiadła nad nimi złą władzę, to niech tak będzie. Gdyby tylko nie był się pojawił ów wę
drowny pastorzyna! Siedziałaby spokojnie w domu i nie musiała w ostatnich swoich dniach kryć się
przed pościgiem. Anna wiedziała, że jej życie dobiega kresu. Nie chciała za nic skończyć na
płonącym palu, nie pociągało jej też wcale konanie gdzieś w obcym lesie.
Musi dalej, dalej... Gdzieś .tam, nad fiordem, w małej górskiej zagrodzie mieszka jej
najmłodsza siostra. Domostwo leży daleko od ludzi, niemal pod samym szczytem wysokiej góry.
Siostra żyje tam od trzydziestu lat z mężem i gromadką dzieci. Zawsze powodziło im się jako tako i
Anna uznała, że znajdzie u nich schronienie, spędzi z krewnymi ostatnie dni. Mimo że nie widziała
siostry chyba ze dwadzieścia lat...
Stara kobieta kuśtykała dalej, niczym chore zwierzę skradała się pomiędzy drzewami,
przedzierała przez zarośla. 2 jej piersi wydobywało się piskliwe rzężenie za każdym razem, gdy
wciągała powietrze, i coraz ciężej było jej wlec za sobą nogi. Anna osiągnęła podeszły wiek
siedemdziesięciu lat i nie wyglądała wcale na mniej. Jej twarz pokryta była grubą skórą,
pomarszczoną i nie mytą. Włosy, cienkie i siwe, małymi kosmykami zwieszały się spod ronda
brązowego kapelusza. Wspierała się na sękatym kiju i brakowało jej tylko brodawki na nosie oraz
skradającego się za nią czarnego kota, by w pełni odpowiadała wyobrażeniu o prawdziwej
wiedźmie.
Czarnego kota zresztą kiedyś miała, zdechł jednak dawno temu, zostawiając po sobie żal
oraz wgłębienie na zużytym sienniku, na którym oboje sypiali. Anna kochała kota, mimo to nie
reagowała, gdy ludzie gadali, że zabiła go, by zdobyć ważne składniki dla swoich okropnych
magicznych napojów. Mówiono, że używa krwi nowo narodzonych dzieci i tłuszczu wytopionego z
ludzkich zwłok, szeptano o wężowych językach i kocim szpiku!
Owszem, podejmowała w swoim życiu różne eksperymenty, niektóre maści nawet działały...
Ale podtrzymywała opinię czarownicy głównie po to, by zdobyć pożywienie i jaki taki
respekt.
Teraz znalazła się w pobliżu schodzącej w dół ścieżki, którą od jakiegoś czasu dostrzegała
pośród drzew. Nigdzie ani śladu człowieka, na szczęście. Wiedziała, że to jest jej szansa. Powinna
tu zostać, nie zbliżać się do wsi, póki wieczór jeszcze jasny. Nie mogła jednak dłużej czekać,
prześladowcy biegli z pewnością tuż za nią. I na pewno mieli psy. Starała się je zmylić, wchodząc
raz po raz do małej rzeczki, przecinającej dolinę niedaleko Lyster. Chyba jej się udało, bo nie
słyszała za sobą szczekania groźnej sfory. Ale w każdej chwili mogą ponownie podjąć trop, a wtedy
ona powinna siedzieć już w łodzi daleko na wodach fiordu.
Ucieczka pozbawiła stare ciało sił, Anna czuła, że płuca zaciskają się boleśnie, a nogi
uginają się pod nią niczym zwiędłe łodygi. Jeszcze dzielił ją spory kawałek od wody, lecz tamten
zagajnik wyglądał na odpowiednią kryjówkę, przynajmniej zanim się nie ściemni. Tam dalej... Tam
na pewno zarośla są dużo bardziej gęste. Ukryje się wśród nich i w końcu odrobinę odpocznie.
Maria od dłuższej chwili widziała zbliżającą się mozolnie staruszkę. Przez cały czas słyszała
świszczący oddech.
Jak ta biedaczka wygląda!
Obdarta, brudna, z węzełkiem na plecach. Brązowy kapelusz przekrzywił się, głowa kiwała
się, jakby za moment miała spaść z ramion, kobieta zataczała się i w każdej chwili mogła runąć na
ziemię.
Nieszczęsna istota!
To musi być jakaś biedna znachorka. Któż jednak był tak niemiłosierny i wypędził chorą na
noc? Maria zawołała do chwiejącej się postaci, wstała z miejsca i ruszyła jej na spotkanie.
Tamta spoglądała na nią z przerażeniem w oczach. Ostatkiem sił zawróciła gwałtownie i
chciała uciekać do lasu. Była śmiertelnie wystraszona!
Maria zdołała ją zatrzymać.
- Zaczekaj, pozwól, że ci pomogę! Chyba nie jesteś całkiem zdrowa, biedna garbusko. Jacyż
to źli ludzie odmówili ci schronienia?
Nieznajoma wpatrywała się w nią z lękiem, lecz także ze zdumieniem.
- Młoda panienko... Ja... Ja już nie mogę...
Nogi odmówiły jej posłuszeństwa, byłaby upadła, lecz Maria zdołała ją podtrzymać.
Dziwny smród uderzył w nozdrza, gdy stara osunęła się jej w objęcia, z całych sił jednak usiłowała
opanować obrzydzenie. Ta nieszczęsna potrzebuje pomocy.
- Chodź, chodź ze mną, biedaczko. Tulva z Solgarden na pewno znajdzie ci coś do jedzenia i
posłanie w kącie. Kto odpędził cię od swego progu, powiedz mi, a ja nakłonię samego pastora, by
go przywołał do porządku - mówiła Maria stanowczo, przesadzając może z wiarą w swój wpływ na
pastora.
Zmusiła się, by ostrożnie pogłaskać starą po cienkich, brudnych włosach, uśmiechnęła się,
chcąc jej dodać odwagi, i wspierając nieszczęsną, poprowadziła ścieżką w dół.
Przez dłuższy czas słychać było jedynie świszczący oddech. W końcu obca zatrzymała się,
długo i mocno kaszlała, po czym usiadła na pieńku.
- Zaczekaj... Ja nie mogę... Nie mogą mnie zobaczyć...
- Co ty mówisz? Gonią cię?
Maria nie chciała uwierzyć, że ktoś ściga tę wynędzniałą istotę.
- Nie wiesz, kim jestem, dobra panienko. Ale ludzie pastora i połowa Jostedalen goni mnie,
chcą mnie spalić za czary...
Maria stała z otwartymi ustami. Prawdziwa wiedźma!
Nie, to niemożliwe. Ta nędzna istota miałaby być niebezpieczną i podstępną czarownicą?
- Więc jesteś wiedźmą? To dlaczego nie lecisz na miotle, zamiast kuśtykać na chorych
nogach?
Anna musiała się uśmiechnąć. Maria roześmiała się również.
- Nie wierzę, że jesteś czarownicą, wyglądasz tak sympatycznie. Pamiętam, miałam kiedyś
sen o babci... Ja jestem bękartem, trzeba ci wiedzieć...
Maria nie miała pojęcia, jakim sposobem to bolesne określenie nagle pojawiło się na jej
wargach; nigdy przedtem o tym nawet nie myślała.
Babcia...
Oczy Anny napełniły się łzami.
Nigdy nikt nie nazywał jej babcią!
Matką zresztą też niezbyt długo. Jej córeczka zaginęła, w wieku trzech lat została
uprowadzona przez podziemne istoty. Dziecko poszło kiedyś z nią i krowami w góry, dawno,
bardzo dawno temu, gdy Anna była świeżo poślubioną gospodynią, pełną radości życia. Mąż też
wtedy żył, zmarł, niestety, ledwie w rok po zniknięciu córeczki. Szukali dziecka oboje, w końcu
jednak on uwierzył, że mała została uprowadzona do wnętrza góry i odmieniona na zawsze.
Przekonywał Annę, że nigdy więcej jej nie zobaczą. Innych dzieci nie zdołał spłodzić, bowiem
wkrótce potem w pewien mroźny lutowy dzień porwała go kamienna lawina.
Anna przyjmowała niekiedy mężczyzn w swojej izbie, zwłaszcza jako młoda wdowa. Ale
nasienie żadnego z nich nie było w stanie jej zapłodnić, jakby jej kobiece wnętrze wysuszył żal po
utracie córeczki i męża. Nigdy więcej w jej łonie nie poruszyło się życie. Ból, że musi trwać z
takim przekleństwem, przycichł w miarę upływu czasu, lecz w młodych latach wiele nocy prze
płakała z powodu swojej utraconej kobiecości. Na starość też nie było jej dane doznać dziecięcej
miłości, skąd niby miałyby jej się wziąć wnuki? Maria widziała, jak stara walczy ze zmęczeniem i
rozpaczą. Potrzebowała pomocy, nie tylko na ów straszny kaszel.
Dziewczyna błyskawicznie podjęła decyzję.
- Pomogę ci, biedna babko. Musisz mi jednak powiedzieć, jak się nazywasz. Ja jestem Maria
Livsdatter, chodzę na nauki do pastora i wiem dużo o sztuce uzdrawiania oraz sile roślin.
Anna splunęła na ziemię, podniosła wzrok i popatrzyła na Marię z wielkim
zainteresowaniem.
- Ach, tak? Ja umiem trochę tego i tamtego, ja... bardzo bym chciała mieć wnuczkę taką jak
ty i przekazać jej to wszystko. Dobiegam już kresu, wkrótce moje ciało usmaży się na stosie...
- Och, nie! Nie mogą tego zrobić! Czy masz jakąś kryjówkę? Bo ja mogłabym cię schować
na kilka dni w takiej małej grocie, tutaj niedaleko. Ale nie wiem jak długo.
Anna opowiedziała o swoich planach, chciała tylko trochę odpocząć i znaleźć jakąś łódkę....
Maria kiwała głową, wydawało jej się, że to dobre rozwiązanie. Wątpiła jednak, czy stara
znajdzie dość sił na długą, nocną wyprawę łodzią. Żeby tak Ole... On by pomógł tej uciekinierce,
tak jak kiedyś chętnie pomógł matce Marii.
Zrobiło się późno, kiedy zmęczona kobieta mogła się w końcu położyć na posłaniu z gałęzi i
suchej trawy, które Maria dla niej przygotowała w ziemnej grocie, kilka minut drogi od Solgarden.
Tę grotę odkryła ostatniej niedzieli, błądząc po okolicy w poszukiwaniu nowych ziół i
roślin. Otwór był ukryty wśród kamieni i wysokich traw. Trudno się tam dostać, nie widziała wokół
ani śladów owiec, ani ludzi. Bardzo się obie namęczyły, zanim dotarły do wejścia, przez ostatni
kawałek drogi Maria musiała ciągnąć staruszkę za sobą.
Nareszcie została ułożona wygodnie, okropny świst w piersi przycichał w miarę, jak ciało
odpoczywało.
Maria żałowała, że nie ma ze sobą żadnej ze swoich wzmacniających mieszanek, kubek
naparu z kwiatu lipowego i podbiału z pewnością złagodziłby trudności oddychania. Może odrobina
naparstnicy przydałaby się również, by wzmocnić udręczone serce... I okruszyna bardzo
niebezpiecznego czarnego lulka na poprawę snu.
Anna uśmiechnęła się na te słowa, mówiąc, że sama potrafi sobie pomóc. Gdyby tylko
Maria zechciała jej podać węzełek.
Wzięła brudne zawiniątko i wydobyła stamtąd dziwny przedmiot: był to rodzaj butelki,
wykonanej z pustej w środku gałęzi czarnego bzu, po obu końcach zatkanej korkami.
Przyłożyła rurkę do ust i pociągnęła trzy potężne hausty, krzywiąc się przy tym okropnie.
Wkrótce zaczęła oddychać lżej, na policzkach pojawiły się niemal młodzieńcze rumieńce, a
oczy zapłonęły nową energią.
Co to za niezwykłe lekarstwo?
Maria była bardzo ciekawa.
Anna odpowiadała chętnie, dumna, że może pokazać, co potrafi...
Dawno już ciemności spowiły ziemię, a Maria wciąż jeszcze nie otrzymała odpowiedzi na
wszystkie swoje pytania, stara kobieta wiedziała dużo, bardzo dużo, chociaż nigdy nie nauczyła się
czytać. Cudowne formułki i przepisy, niebezpieczne mieszanki ziołowe, tajemnicze rytuały i
potężne środki, dzięki którym można zdobyć uczucie drugiego człowieka... Maria tak bardzo
chciała wiedzieć więcej i więcej!
Teraz musiała jednak wracać do domu, do Solgarden, w przeciwnym razie bowiem zaczną
jej szukać. Tulva i tak na pewno się już niepokoi, pastor nie trzymałby jej przecież tak długo nad
książkami.
2 miłością uścisnęła dłoń starej, poprawiła mech na posłaniu i otuliła ramiona Anny
zniszczoną męską kurtką.
- Śpij teraz, Anno, i bądź spokojna. Jutro przyjdę.
Wcześnie rano, zanim inni zdążą się obudzić, przyniosę ci coś do jedzenia. A później
wymyślimy, jak zdobyć dla ciebie łódź!
- Dobranoc, Mario, ty pełna życzliwości panienko... Na pewno otrzymasz nagrodę za to, co
zrobiłaś dla starej wiedźmy.
Anna pomachała na pożegnanie i Maria zniknęła w ciemnościach.
Staruszka została sama, lecz czuła, że jakieś dziwnie słodkie uczucie rozsadza jej piersi.
Ta młoda kobieta przejęła się jej losem!
Czyste oczy dziewczyny patrzyły na nią ciepło i z szacunkiem, nie było w nich ani śladu
nienawiści i obrzydzenia, z jakimi zwykle ludzie na nią spoglądali!
Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów ktoś pogłaskał ją po głowie, uścisnął dłoń i w
ogóle okazał jej życzliwość!
Anna nie była w stanie powstrzymać łez.
Z głębi piersi wyrwał się szloch, ochrypły, dziwny dźwięk, jakby stara kobieta nie
wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. Co by powiedzieli prześladowcy, gdyby zobaczyli, że ona,
niebezpieczna wiedźma, leży tu i szlocha, ponieważ ktoś okazał jej trochę ludzkiego ciepła?
Teraz już mogła spokojnie umrzeć, spotkanie z tą młodą kobietą dało jej niewypowiedzianie
dużo. Była wzruszona, wdzięczna, zdziwiona. Coś ciepłego, bardzo przyjemnego rozrastało się w
jej ciele, chłód, który osłaniał ją przed ludzką pogardą i gniewem, zniknął, jej serce było teraz
czyste i otwarte jak świeżo zaorana wiosną ziemia.
Nie!
Musi jeszcze żyć!
Znużone ciało musi wytrwać jeszcze przez jakiś czas. Teraz ma przecież dla kogo żyć!
Maria, ona chciałaby się dowiedzieć jeszcze tak wiele... Może Anna zdoła kupić sobie od losu
potrzebny czas, by przekazać tej pięknej kobiecie swoje doświadczenie. Innej zapłaty niż ciepła
troskliwość i życzliwe słowa tamtej nie potrzebuje.
Jeszcze czuła na swoim pooranym zmarszczkami policzku delikatny dotyk dłoni Marii. Że
ktoś mógł to zrobić...
Wiedźma zasnęła ze szczęśliwym uśmiechem na swoich bezbarwnych wargach.
Odzyskała spokój.
Kiedy Maria następnego ranka wróciła do groty, Anna wciąż jeszcze spała. Zniszczona
twarz wygładziła się, bruzdy i zmarszczki stały się mniej wyraźne. Maria uklękła przy śpiącej i
zaczęła ją budzić, delikatnie głaszcząc kościstą dłoń.
- Anno - szeptała. - Czas się obudzić.
Stara w pierwszej chwili nie zareagowała, leżała niczym martwa, lecz serce biło, pierś
podnosiła się i opadała z cichym pojękiwaniem.
Maria potrząsnęła ją lekko, wprost bała się, że sterczące kości Anny zachrzęszczą pod skórą,
kiedy się poruszy.
W końcu tamta otworzyła z uśmiechem oczy.
- Dzień dobry, młoda przyjaciółko. Już przyszłaś?
- Tak, musiałam się wymknąć jak najszybciej. Tulva myśli, że jestem w oborze i pomagam
przy obrządku. Masz tutaj, przyniosłam trochę jedzenia, musisz chyba być wygłodniała!
- O, nie tak wiele mi potrzeba, wzięłam ze sobą trochę, kiedy uciekałam, tylko że tak ciężko
nieść...
Anna zabrała się za jedzenie ciepłej jeszcze kaszy, była gęsta i smakowita, na powierzchni
rozlały się duże plamy roztopionego masła. Maria zdołała też zdobyć trochę kupnego cukru,
chociaż czyniła to z nieczystym sumieniem.
Gdy stara jadła, Maria przedstawiała jej swoje plany zorganizowania dalszej ucieczki.
- Na cyplu, w pobliżu opuszczonej zagrody komorniczej, leży łódź. To kawałek drogi stąd,
ale myślę, że w nocy zdołam cię tam zaprowadzić. Łódź jest bardzo ciężka, leży jednak na wodzie
od wiosny, więc chyba nie przecieka. Ona zaniesie cię na fiord, a skoro stała tak długo, to na pewno
nie zawiedzie. Nikt jej też nie będzie na razie szukał, a jeśli ktoś w ogóle zauważy jej zniknięcie, to
pomyśli, że się rozpadła i utonęła. Zostawię kawałki liny pomiędzy kamieniami, żeby wyglądało
jeszcze bardziej prawdopodobnie: lina się przerwała, łódź poszła na dno.
Anna kiwała z wolna głową, ale bez specjalnego zapału. Maria stwierdziła też ze
zdziwieniem, że nie wygląda na przestraszoną.
- Tak więc wyruszysz w drogę do siostry? Stara najwyraźniej rozmyślała o czymś innym.
- Co? Ach, tak! Mam nadzieję, że ich odnajdę, minęło przecież tyle lat. Nie wiem nawet, czy
jeszcze żyją, ale siostra miała tyle dzieci, że może ktoś przyjmie ciotkę...
- Świetnie! Zobaczysz, będzie ci tam naprawdę dobrze! Ale... byłoby chyba bezpieczniej,
gdybyś nie posługiwała się tam swoją sztuką, o której mi opowiadałaś. Rodzina gotowa się
przestraszyć, jeśli zobaczy główki żmii i inne rzeczy z twojego węzełka.
Anna otarła wargi i ponownie skinęła głową.
- Masz rację. Prawdę powiedziawszy, to ja się już zastanowiłam. Zostawię wszystko tutaj, w
tej grocie. Będziesz jedynym człowiekiem, znającym kryjówkę, a może kiedyś moje zbiory ci się
przydadzą? Należą teraz do ciebie, młoda przyjaciółko, jesteś jedyną życzliwą duszą, jaką
spotkałam w ciągu trzydziestu lat!
Maria zaniemówiła. To naprawdę podniecające! Ale czy wolno jej przyjąć dar? Przecież
Annę ścigają, grozi jej śmierć za czary. Czy ona sama powinna ryzykować? A jeśli ktoś odnajdzie
kryjówkę?
Ale rzeczy w węzełku Anny były naprawdę niezwykłe, to jasne. Chętnie by wypróbowała
jedną czy drugą formułkę. Pomyśleć, jaką władzę nad Randarem i jego uczuciami mogłaby
zdobyć...
Podziękowała więc gorąco za dar, zaproponowała jednak, by zakopać wszystko gdzieś
głęboko. Dla pewności!
Anna zgodziła się, Maria może zrobić, co chce. Miała tylko nadzieję, że dziewczyna nauczy
się używać owych silnych środków oraz tajemniczych zaklęć. Ona, która potrafi czytać, będzie je
mogła stosować o wiele skuteczniej niż sama Anna!
Maria podziękowała raz jeszcze i wstała, by wrócić do domu. Musi pożegnać się z Tulvą,
zanim wyruszy w drogę do pastora.
- Żegnaj, Anno, zobaczymy się wieczorem. Siedź tu sobie cicho, a jak tylko się ściemni,
wrócę i zaprowadzę cię do łodzi.
Dziewczyna odwiązała jeszcze robótkę, którą nosiła przy fartuchu, motek szarej włóczki i
zaczętą na szydełku rękawiczkę.
- Będziesz miała czym zająć palce - rzekła do starej. - Dzień może ci się dłużyć w mroku,
pośród kamiennych ścian i pajęczyn - rzekła z uśmiechem.
Anna także się uśmiechnęła, obejrzała rękawiczkę i przyjęła robótkę bez słowa. Nie chciała
ranić Marii, mówiąc, że pokrzywione palce nie są już dość zręczne, by się zajmować taką pracą.
Młoda dziewczyna wyszła, przemknęła niepostrzeżenie przez zagajnik, zaszeleściły pod jej
stopami krzewinki jagód. W kilka minut później żegnała się z Tulvą przed wyjściem na plebanię i
w biegu wkładała swój piękny czepeczek.
Czuła się ładna i zadowolona, tanecznym krokiem pobiegła ścieżką wiodącą do probostwa.
Ale co to?
Tłum mężczyzn z psami i widłami kłębił się na dziedzińcu. Pastor Mogens stał na schodach
i rozmawiał z niedużym, pokracznym człowieczyną. Przy stajni czekały trzy obce konie.
Ludzie wyglądali na zagniewanych i gotowych na wszystko.
Nagle pojęła.
To oni ścigają Annę!
Och, nie, zdążyli dotrzeć już tutaj?
Niebezpiecznie będzie przedzierać się wieczorem na cypel. Ale czy może wierzyć, że
tymczasem nikt nie odnajdzie Anny? Kryjówka znajduje się ledwie kilka minut drogi od
Solgarden... Co się stanie, jeśli chłopcy...
Szybko zbliżyła się do ganku, chciała usłyszeć, co tamci mówią.
- ...liczę tedy, że natychmiast wezwiesz wszystkich młodych ludzi. Wiedźma jest tutaj,
między nami, widzieliśmy jej ślady na drodze. Nie mogła zajść za daleko, jest i zmęczona, i głodna.
Tylko sam Diabeł mógł dać tej starej siły, by nam uciekła, i z jego pomocą ukrywa się tu gdzieś
niedaleko - gardłował chłop.
Maria spostrzegła, że pastor w zamyśleniu kiwa głową.
Czy on popiera tę żądną krwi bandę?
Och, tak, właśnie podaje prowodyrowi rękę na pożegnanie i obiecuje wysłać parobków oraz
dzierżawców, by sprowadzili tu wszystkich mężczyzn z parafii.
Wiedźma musi być złapana, i to natychmiast!
ROZDZIAŁ V
Maria stała bez ruchu, kiedy gromada polujących na czarownicę przygotowywała się do
wyjścia z plebanii Mogens zauważył, że przyszła, i twarz mu się rozjaśniła.
- Dzień dobry, Mario! Jak widzę, nie tracisz czasu. Naprawdę trudno o pilniejszą uczennicę
od ciebie. Dzisiaj jednak mam mnóstwo spraw do przemyślenia, ci ludzie twierdzą mianowicie, że
w naszej wsi ukrywa się zbiegła wiedźma. Muszę im pomóc zorganizować obławę, oni nie ustąpią,
dopóki nie schwytamy nieczystej. A ty, moje dziecko, nie słyszałaś niczego podejrzanego?
- Nie... żadnej wiedźmy... nie widziałam...
Maria spuściła wzrok, czuła, że policzki pokrywa rumieniec. Jak może tak stać i kłamać
samemu pastorowi? Ale przecież nie ma innego wyjścia.
- Nie, no nie spodziewałem się niczego podobnego. Oczywiście, że nie widziałaś. Cóż, jeśli
jest ktoś w całej parafii, kto cokolwiek wie o sprawie, to już ja go nakłonię, by wyjawił wszystko.
Ukrywanie czarownicy to wielki grzech. Ludzie, którzy dzielą dom z kimś takim, którzy dają mu
jeść, muszą z nim dzielić również stos.
Maria zadrżała. Przedtem nie zastanawiała się za bardzo nad całą sprawą.
Czy naprawdę dopuściła się czegoś aż tak niebezpiecznego?
2 trudem przełknęła ślinę, pastor zwrócił uwagę na jej rozpłomieniony wzrok, uznał jednak,
że to skutek powszechnego przecież lęku przed magią i czarami.
- No, no, nie masz się czego lękać. Prawdę powiedziawszy, to myślę, że chodzi tu jedynie o
starą kobietę, przeciwko której zwróciła się ludzka podejrzliwość i strach. Ta nieszczęsna chyba
niczego specjalnego nie potrafiłaby dokonać, z pewnością umie znacznie mniej niż ja albo i ty -
uśmiechnął się pastor uspokajająco.
Poprosił, by poszła sama do gabinetu i studiowała książki, które dla niej wybrał. To proste,
dobre księgi, pisma Lutra wydane po duńsku oraz własne notatki pastora z życia parafii
Odpowiednia lektura dla kogoś początkującego, Maria dowie się z nich o małych i większych
wydarzeniach w tej pięknej okolicy. Zapiski czynione są zresztą w miejscowej mowie, więc z
łatwością je zrozumie.
Maria bez słowa weszła do domu.
Usiadła wygodnie w fotelu swego nauczyciela i pochyliła głowę nad papierami.
Ale tego jest!
A wszystkie notatki czynione sztywnym, trochę zbyt zamaszystym pismem pastora.
„Rocznik Parafii Lyster, opowiadający o zamieszkujących ją Ludziach i Zwierzętach”
Maria, sylabizując, odczytywała pierwszy arkusz.
„Ni - niej - sze za - pis - ki pas - tor Mo - gens Skan - ke po - czy - nił dla do - bra współ -
czes - nych, a tak - że na po - ży - tek i ku za - do - wo - le - niu przy - szłych po - ko - leń...”
Uff, nie jest łatwo łączyć sylaby w takie długie słowa.
Dziewczyna pocąc się czytała dalej.
Po dłuższym czasie wpatrywania się w pismo oczy zaczęły ją boleć, a w ustach zasychało
od kurzu. Marzyła o kubku wody. Czy mogłaby wymknąć się na podwórze i napić przy studni?
Owszem, pokusa była wielka. Pastor wciąż nie wracał i chyba nieprędko można się go spodziewać,
ma przecież dzisiaj tyle kłopotów!
Myśli Marii znowu skierowały się ku Annie, dziewczyna trwała jednak w przekonaniu, że
pościg nie znajdzie starej. Grota jest znakomicie ukryta w zaroślach, a młodnik wokół taki gęsty,
trzeba wiedzieć, gdzie znajduje się otwór, by pochylić właśnie te brzózki, które należy.
Szybko przebiegła przez podwórze; nie spotkała nikogo. Woda w studni była zimna i
smakowała cudownie, wspaniale orzeźwiała i przemywała zaschłe gardło.
Maria sprawiła się szybko, zanim resztę wody z czerpaka wylała do koryta dla zwierząt,
zanurzyła w niej ręce. Wkrótce potem, odświeżona, siedziała znowu na swoim miejscu pogrążona
w czytaniu.
Kolejny arkusz świadomie wybrała z głębi stosu, tam bowiem pastor pisał o nowszych
czasach i bliższych wydarzeniach.
Nagle zauważyła, że wśród starannie numerowanych kartek brakuje dwóch. Arkusz nr 134
zawierał informacje o roku 1650, następny po nim był arkusz nr 137 z roku 1652.
Brakujące strony opisywałyby czasy, kiedy ona przyszła na świat.
Och, jaka szkoda! Już się cieszyła, że może znajdzie własne imię pośród innych nowo
narodzonych, wypisane ręką pastora. Dawno temu zdarzyło się, że mama przytuliła ją z bardzo
poważną twarzą. Maria zapytała mianowicie, gdzie się urodziła i kto pomagał mamie, a także dla
czego Liv była wtedy taka młoda, a mimo to już wyszła za Joranda. Wtedy mama cichym głosem
wyjaśniła, że Jorand nie jest ojcem Marii i że przyszła na świat w Lyster. Jej ojciec nie żyje, a
matka nie może powiedzieć, kim był...
Wówczas dziewczyna nie wgłębiała się specjalnie w te sprawy, właściwie było jej wszystko
jedno. Ale w miarę jak dorastała, zaczynała pojmować, że matka nie chce wspominać tamtych lat, a
ojciec Marii nie był człowiekiem, którego kochała.
Nie chciała jej dręczyć dociekaniami, teraz jednak pragnienie, by wiedzieć, jak to było, nie
dawało jej spokoju. Mogens musiał się orientować, był przecież tutejszym proboszczem już
wówczas, przed szesnastu laty. Zapyta go o te brakujące strony, jak tylko wróci!
Maria straciła zainteresowanie dla czytanego tekstu, myśli wędrowały do matki, do
Meisterplassen i Randara. W Bogu nadzieja, że z nimi wszystko dobrze.
Ledwie dwa tygodnie minęły, odkąd ich opuściła, a wydaje się, jakby pół życia miała za
sobą.
Iluż nowych rzeczy zdążyła się nauczyć!
Wspaniale będzie wrócić do domu i opowiedzieć im o wszystkim, dziewczyna odczuwała
tęsknotę niczym ssący ból w piersiach.
Nie, nie może tak siedzieć i użalać się nad samotnością. Spotkało ją przecież wielkie
szczęście, los zesłał jej wielką szansę, wiedziała o tym mimo trawiącej tęsknoty.
Najlepsze co może zrobić, to nauczyć się możliwie jak najwięcej, zwłaszcza o medycynie, o
funkcjach ludzkiego ciała i metodach leczenia znanych w dalekim świecie. Mama z pewnością
chciałaby o nich usłyszeć!
Maria z nową siłą podjęła zmagania z opornymi literami i trudnymi sformułowaniami.
Kiedy koło obiadu pastor wrócił, ona przeczytała już osiem pełnych stron z cienkiej książki,
zatytułowanej: „Pożyteczna księga medyczna dla biednych i bogatych, młodych i starych". Niejaki
Christiern Pedersen napisał niewielki przewodnik lekarski, zawierający dobre rady oraz recepty na
rozmaite dolegliwości. Maria chłonęła wiedzę tak, jak suchy mech chłonie wodę po letnim deszczu.
Mogens był z niej wielce zadowolony.
- Teraz możesz sobie zrobić przerwę i wyjść trochę na słońce. Weź swój posiłek i zjedz go u
Kari z Sina. Ona jest v pralni, właśnie farbuje wełnę - powiedział pastor.
Zgodnie z poleceniem Maria poszła do niewielkiego budynku na skraju obejścia. Z trzech
zawieszonych nad ogniskiem kotłów pachniało dziwnie, a nawet dość nieprzyjemnie. Mieszanina
woni mokrej wełny, ługu i wywarów roślinnych kręciła w nosie, w małym pomieszczeniu panowała
wilgoć i gorąco.
Kari napełniła jeden z saganków krzewinkami i owocami czarnych jagód, w drugim
gotowała liście i korę brzozową. W trzecim bulgotała jakaś nieokreślona, żółtozielona ciecz, do
której Kari z Sina wkładała właśnie kilka motków wełnianej przędzy. Ciągnęła stamtąd woń...
woń... tak, całkiem po prostu woń uryny.
W ciągu najbliższej godziny Maria nauczyła się wiele o zasadach farbowania tkanin, Kari z
Sina z wyraźną przyjemnością dzieliła się swoimi umiejętnościami z tą tak młodą, a już tyle
wiedzącą panną. Ona, Kari z Sina, też umie coś wartościowego, chociaż nigdy nie nauczyła się
pisać, nawet własnego imienia nie potrafi złożyć, ale swoje wie. Zdaniem Marii niektóre składniki
farbiarskie były po prostu obrzydliwe, nie wiedziała, że można wełnę farbować w ludzkim moczu, a
potem wyrabiać z niej ubrania! Ale kolor to daje bardzo ładny, ciepły, złocisty z czerwonymi
refleksami, zwłaszcza jeśli dorzucić parę garści pokruszonych liści ze specjalnych krzewów. I kolor
jest trwały, ubrania nie szarzeją i nie blakną na słońcu, jak to często bywa przy innych barwnikach.
Przerwa na posiłek minęła, w bibliotece czekają książki. Mogens obiecał, że po obiedzie
będzie z nią czytał. Maria bardzo się na to cieszyła. Kiedy pastor czyta, wszystko idzie znacznie
szybciej. Ona sama nie musi tak bardzo wysilać oczu, może koncentrować się wyłącznie na
rozumieniu wszystkich trudnych słów.
Tym razem pastor wyjął z szafy wielką, ciężką księgę.
Oprawiona w skórę, na grzbiecie wytłoczono nazwisko autora. „Henrik Smidt", przeczytała
Maria.
A na pierwszej stronie, pośród zakrętasów i różyczek, wypisano dwa słowa: KSIĄŻKA
LEKARSKA.
- Z tej książki czerpali wiedzę moi koledzy w czasach, kiedy w Kopenhadze uczyłem się na
księdza. My, teolodzy, często bywaliśmy w salach wykładowych medyków, przedmioty studiów
przecież są sobie bliskie. Przez jakiś czas zastanawiałem się nawet, czy i ja nie powinienem zostać
lekarzem, ale ojciec mój odradzał mi to jak najsurowiej i przestrzegał przed takim wyborem z całą
mocą. Tak więc zostałem duchownym - zwierzył się pastor i nie wiadomo czemu wzruszył na
koniec ramionami.
Otworzył księgę i zaczął czytać. Bez proszenia tłumaczył jej wszystkie trudniejsze słowa,
przekładał łacińskie terminy, mówił, co po norwesku znaczą stare duńskie sformułowania. Maria
siedziała z na wpół otwartymi ustami i chłonęła wszystkie nowe wiadomości Tymczasem pastor
zdjął z półki następną książkę, która z kolei zawierała mnóstwo ilustracji. Pozwalał swej uczennicy
oglądać obrazki przedstawiające wewnętrzne organy ludzkiego ciała, a także szkice instrumentów i
przyrządów medycznych, które skonstruował pewien wielki lekarz w dalekim kraju. Maria uważała,
że wyglądają groźnie i niebezpiecznie, ale kiwała głową, gdy pastor opowiadał, jakie są pożyteczne
i przydatne lekarzowi. Nieważne, że pacjenta muszą przerażać. Niektóre obrazki ledwo zdążyła
zauważyć, pastor przewracał pospiesznie strony z lekkim rumieńcem na policzkach.
Przeglądali właśnie bardzo interesujący rozdział na temat ludzkiego serca i maksymalnego
czasu życia ludzi, gdy z dziedzińca dobiegły jakieś krzyki i zamieszanie.
To znowu ludzie z Jostedalen!
Pastor poczuł, że serce tłucze mu się w piersi. Co się stało tym razem? Czyżby byli
niezadowoleni z pomocy, jaką im okazał?
Na tyle znał ludzką naturę, by wiedzieć, że należy się lękać takiej zbiorowej wściekłości,
jaką zawsze wzbudzały polowania na czarownice. Ludzie wyglądali, jakby postradali rozum, trudno
było sobie wyobrazić, że ci żądni krwi, zbrojni w cepy, siekiery i widły tropiciele to zwykli chłopi,
uprawiający górskie poletka, i stateczni ojcowie rodzin.
Owszem, bogobojny von Salén wykonał kawał roboty, żeby ich aż tak podjudzić!
Pastor bąknął jakieś przeprosiny pod adresem Marii, w pół słowa zatrzasnął księgę i opuścił
bibliotekę.
- Zostań tutaj! - zawołał od drzwi. - To nie są sprawy dla młodych dziewcząt.
Maria stała niczym przyrośnięta do podłogi. Co on chciał przez to powiedzieć?
Ostrożnie zakradła się do okna i leciutko odsunęła brzeg zasłony. Przez szparę widziała
krążących po podwórzu mężczyzn, wymachujących kosami i widłami do siana. Wołali coś i śmiali
się. Nawet ten ich mały pokraczny przywódca odwrócił się i wykrzywił do pastora w paskudnym
uśmiechu. Triumfująco wyciągnął w górę zaciśniętą pięść i wskazał na wjeżdżający właśnie w
obejście wóz.
Och, nie!
Maria o mało nie zemdlała z przerażenia.
Na wozie siedziała Anna!
A więc udało im się!
Wieźli ją na małej furce, skrępowaną i zakneblowaną, kapelusz gdzieś zniknął, a siwe włosy
w pozlepianych kosmykach zwisały na ramiona.
Z czoła spływała jej krew, zalewając policzki, i nawet z tej odległości Maria widziała, że
twarz staruszki została zmasakrowana ciosami męskich pięści i cięciami bicza.
Jak oni mogli! Jak mogli w taki sposób potraktować tę nieszczęsną kobietę! Trzeba
koniecznie...
Nie!
Nic nie może zrobić!
Jedno jedyne słowo obrony i sama znajdzie się na stosie. Maria zmagała się ze sobą. Po raz
pierwszy w życiu jej piękne i szlachetne zasady zostały wystawione na taką próbę. Fałsz i
ukrywanie ze strachu własnego zdania to najgorsze cechy, jakie znała. Zawsze pogardzała ludźmi,
którzy w jednej chwili przyjmowali od kogoś przyjaźń i życzliwość, by w drugiej zdradzić,
wyprzeć się go, bo nie mieli dość siły, by pokazać, co czują.
Czyż nie przeklinała wszystkich mieszkańców osady nad fiordem za to, że tak właśnie
odnoszą się do jej matki?
Owszem, ale teraz, teraz... wszystko stało się takie trudne.
Czuła gorycz w ustach.
Jeśli chce żyć, sama musi zachowywać się tak jak tamci.
Będzie musiała wyprzeć się starej, przysięgać, że nigdy jej nie spotkała, patrzeć na nią z
taką samą nienawiścią jak zebrany na podwórzu tłum.
Kobiety i dzieci ze wsi też ciągną gromadnie za furą, dzieciaki z wrzaskiem i wyzwiskami
wtykają kije pomiędzy deski wozu, raniąc boleśnie staruszkę.
Kobiety biegną krzycząc, niektóre z niemowlętami na rękach. Wytykają starą palcami, plują,
szydzą z wiedźmy i dziękują Bogu, że została pojmana. Maria czuła, że ją mdli, kiedy patrzyła, jak
staruszka cierpi, a jej udręka jest rozrywką dla oszalałego tłumu.
Ale co mogła zrobić?
Znękana zaciągnęła na powrót zasłonę i osunęła się na podłogę pod oknem.
Wielkie łzy spływały jej po policzkach, łzy wściekłości i bezsilności.
Anna już została skazana, tyle Maria była w stanie pojąć.
Ona sama nie miała najmniejszej szansy, by jej pomóc.
Chyba że...
Mogłoby się przecież tak zdarzyć...
Może nie jest jeszcze za późno, może mogłaby wrócić na probostwo w nocy i rozciąć starej
więzy, pomóc jej przedostać się nad wodę, do tej wymarzonej łodzi?
2 pewnością nie będą jej zbyt pilnie strzegli, chyba zamkną ją w niewielkiej piwniczce pod
głównym domostwem plebanii. Już i przedtem używano tego pomieszczenia, gdy jakiś złodziej lub
inny przestępca został pojmany w okolicy.
Marię wszyscy znali, może uda jej się zakraść tu niepostrzeżenie i pomóc Annie uciec,
zanim odstawią ją na ting i osądzą.
Tak, jest taka możliwość!
Z właściwą młodym ufnością Maria uspokoiła się trochę, czuła nową siłę i wolę działania.
Pewne ryzyko, oczywiście, zawsze istnieje, ale nie wolno jej przecież zdradzić nowo pozyskanej
przyjaciółki. W Annie było coś niezwykłego, co od pierwszej chwili z ogromną siłą pociągało
Marię. Dziewczyna nigdy nie miała babki, właściwie nigdy przedtem nie rozmawiała z naprawdę
starym człowiekiem. Kiedy więc spotkała nieszczęsną staruszkę, nawiązała się między nimi jakaś
szczególna więź. Tak musiało być, Maria nie potrafiłaby inaczej tego wytłumaczyć.
Teraz trzeba tylko działać ostrożnie, by pastor niczego się nie domyślił.
Musi nauczyć się udawać. Najlepiej, żeby z oczu Marii również biła nienawiść do
czarownicy, kiedy będzie rozmawiała o jej losie. Musi zdradzić swoją przyjaciółkę, musi mówić o
niej okropne rzeczy, szydzić z niej w obecności pastora. Za nic nie wolno dopuścić do tego, by
zaczął ją podejrzewać o sympatię dla czarownicy!
Maria zastanawiała się, co mówić i jak się zachowywać. Kiedy nareszcie na korytarzu
rozległy się kroki, stała pośrodku pokoju z rękami skrzyżowanymi na piersiach, gotowa do
wygłoszenia, co mianowicie sądzi o takich okropnych ludziach jak ta kobieta.
Ale gdy pastor z trzaskiem zamknął za sobą drzwi, nogi się pod nią ugięły, a całe ciało
drżało niczym w febrze. On zatrzymał się bez słowa, jego twarz miała wyraz, jakiego Maria nigdy
przedtem nie widziała.
Nie to jednak było najgorsze.
W wyciągniętej dłoni pastor trzymał kłębek szarej włóczki i rozpoczętą, robioną na szydełku
rękawiczkę. Wciąż nic nie mówiąc, podawał jej robótkę ze spojrzeniem, w którym wściekłość
mieszała się z bólem.
Długo stali na przeciwko siebie. Maria czuła, że język odmawia jej posłuszeństwa, chciała
protestować, zaprzeczać, ale nie była w stanie wykrztusić ani słowa.
Pastor także milczał, po chwili podszedł bliżej i cisnął robótkę w jej stronę.
Maria instynktownie zasłoniła się.
Teraz sparaliżowane ciało przeniknął strach, przerażenie tchnęło życie w pobladłe policzki.
Dziewczyna rzuciła się do Mogensa, zaczęła go błagać. Odepchnął ją od siebie tak mocno,
że upadła, zaplątana we własną spódnicę.
Robótkę zdołała jednak ukryć pod fartuchem.
- Mario, ty znałaś tę kobietę! Nawet nie próbowała zaprzeczać.
- Ukryłaś kobietę, ściganą za czary! Czy zdajesz sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwo
może to ściągnąć na nas oboje?
Najpierw zdawało jej się, że on ma na myśli gniew Boga, zaraz jednak zrozumiała, że pastor
lęka się zupełnie innych mocy.
- Teraz nie masz wyboru. Jeśli chcesz ujść z tego z życiem, będziesz musiała stanąć przed
sądem i świadczyć przeciwko czarownicy. Musisz opowiedzieć wszystko, co wiesz, i najlepiej,
żeby to były naprawdę straszne rzeczy! Gdyby twoje zeznania nie przekonały sędziów, iż rzeczy
wiście pragniesz jej ukarania, wtedy biada ci, nieszczęsna! Twoje życie zawisło na bardzo cienkim
włosku, oni z największą chęcią poślą cię na stos razem z tą babą.
- Ale ja przecież nigdy... oni przecież nie mogą mnie pojmać...
- Owszem, mogą, jeśli tylko zechcą. Za tym całym polowaniem stoi pastor von Salén, a ja
go znam - rzekł pastor z goryczą.
Mogens Skanke uznał, że powinien opowiedzieć Marii historię swego ojca i starszego von
Salén. Mówił jej o rozsiewaniu plotek w parafii, o prześladowaniach, o sfałszowanych próbach
niewinności, wreszcie o żałosnym i upokarzającym końcu swego ojca pod ciosem katowskiego
topora.
Maria wciąż siedziała na podłodze tam, gdzie upadła, zaszokowana historią pastora i
zdumiona, że zechciał się z nią podzielić swoją tajemnicą. Widocznie Mogens bardzo jej ufa.
- Rozumiesz tedy, iż gdyby dziewczyna, która pobiera u mnie nauki, ściągnęła na siebie
choćby najmniejsze podejrzenie o czary, ze mną również byłoby źle. Niewiele potrzeba, aby ludzie
zaczęli gadać o mnie różne rzeczy, a zaprawdę nie zawsze trzymałem się jedynie świętego pisma.
Posiadam w swoich zbiorach zarówno środki magiczne, jak i księgi, które moim przeciwnikom
dostarczyłyby aż nadto oczywistych dowodów... W ostatnich latach... Wiesz, mężczyźni też nie są
wolni od oskarżeń o czary, wcale nie!
O, tak, Maria słyszała o tym, zdarzało się wcale nierzadko, że i mężczyzna kończył na
stosie. Chociaż na jednego w ten sposób, zgładzonego czarownika przypadało co najmniej pięć,
sześć kobiet, oni też nie mogli czuć się bezpieczni. I duchowni byli narażeni, wystarczyło, że nie
dość surowo tropili wszelkie ślady zła, by wzbudzać nieufność. Zawsze znajdą się też ludzie, którzy
mają z pastorem jakieś nie załatwione porachunki, nikomu nie brak przeciwników, nawet jeśli nie
zdaje sobie z tego sprawy.
Mogens własnych parafian raczej się nie lękał, gdyby jednak ten von Salén zaczął szperać...
nikt nie mógł przewidzieć, co się stanie, panowały czasy wielkiej, powszechnej podejrzliwości.
Maria musi ratować własną skórę, musi też ratować pastora.
- Powinnaś się dobrze zastanowić, zanim odpowiesz na pytanie, co myślisz o Annie
Lundestad. Pomyślmy... to jasne, że znałaś jej kryjówkę, oni o tym wiedzą. Czy to ty wskazałaś jej
grotę?
- Tttak... była taka udręczona, musiała odpocząć...
- Uff. W takim razie twoja sytuacja jest jeszcze gorsza. Ale dlaczego, na Boga,
zdecydowałaś się pomagać tej starej? Dlaczego nie uciekłaś?
- Wyglądała na chorą... ścigana... było mi jej żal.
- Dobrze, dobrze. Spokojnie możemy przyjąć, że nie wiesz, dlaczego tak postąpiłaś. I,
oczywiście, nie wiedziałaś, że to czarownica?
- Wiedziałam. Ona sama zaraz mi o tym powiedziała.
- Maria, jak ty mogłaś! Musiała cię chyba zaczarować czy co? Tak! Tak właśnie było!
Zaczarowała cię! To oczywiste. Nie wiedziałaś, co robisz, byłaś kompletnie w jej władzy,
zaprowadziłaś ją do groty. Sędziowie z pewnością uwierzą w taką historię. Ludzie opowiadają
niestworzone rzeczy o nadprzyrodzonej władzy czarownic, które potrafią zmusić każdego
niewinnego człowieka, by im służył.
- Ale... to nie całkiem tak...
- Musi tak być, Mario, jeśli chcesz z tej historii wynieść głowę!
Pastor znowu przemawiał gniewnie, patrząc jej ze złością w oczy. Dziewczyna skuliła się na
podłodze, nie wiedziała, co odpowiedzieć. Ale przecież nie może składać kłamliwych zeznań o tej
sympatycznej Annie!
Czy jednak wolno jej ryzykować własne życie, a może również i życie pastora?
Boże, dlaczego trzeba dokonywać takich wyborów?
Bezradnie spoglądała na swego nauczyciela.
- Och, najlepszy panie Mogensie, nie mogę przecież kłamać, nie mogę oczerniać tej starej
kobiety! Ona mi zaufała...
- Ja również! Jeśli wciągniesz siebie i przy okazji mnie w ratowanie kobiety, która już i tak
została skazana, to okażesz się głupsza, niż sądziłem. Musisz zrozumieć, że Anna będzie stracona
mimo wszystko. Twoje zeznania nie uratują starej. Jedyne, co możesz uzyskać, opowiadając
wszystko dokładnie i tak jak było, to zapewnić jej towarzystwo w drodze na stos. A ja... przysięgam
ci... zrobiłbym co w mojej mocy, by ci na to nie pozwolić! Nawet gdybym musiał...
Pastor nie dokończył zdania, ale groźba wisiała w gęstym powietrzu dusznego pokoju. Jego
napięta twarz drgała, a Maria raz po raz słyszała ostry zgrzyt, kiedy Mogens z całych sił zaciskał
szczęki Nigdy przedtem nie widziała nikogo w takim wzburzeniu. Wyglądał groźnie, dużo groźniej
niż demony na obrazach w starym kościele.
- Panie Mogensie, ja bardzo dobrze rozumiem, jakie niebezpieczeństwo nam grozi. Ale czy
nie ma innego wyjścia, tylko kłamstwo i po twarz?
- Nie, Mario. Owoce głupstwa, które popełniłaś, musisz teraz zebrać w samotności. Ale ja ci
pomogę. Przygotujemy twoje zeznanie tak, że z pewnością ani jedno sędziowskie oko nie
pozostanie suche. Ty, czysta i niewinna, zostałaś podstępnie zwabiona przez wierną służkę samego
Szatana! Poproszę moją małżonkę, by ci uszyła białą suknię, przećwiczysz tu przede mną wszystko,
co masz powiedzieć, a potem damy im przedstawienie, jakiego jeszcze nie widzieli!
Humor pastora wyraźnie się poprawił, widoki na wyjście z trudnej sytuacji rysowały się
wyraźniej, gdy Maria zrozumiała, na czym polega niebezpieczeństwo i jak mu się przeciwstawić.
Polecił jej wrócić do pracy, przekonany, że dziewczyna pojęła jego intencje i gotowa jest
świadczyć przeciwko czarownicy.
Tego popołudnia godziny w bibliotece dłużyły się bardzo. Maria płakała i modliła się na
przemian, chodziła tam i z powrotem po ciemnym pokoju, załamując ręce z rozpaczy. Szlochała i
żaliła się, wiedziała jednak, że z tą trudną sytuacją sama sobie nie poradzi.
Czy ma kłamać, oskarżać Annę, przyłączyć się do tamtych, którzy nie rozumieją, że ścigają
samotną, niewinną starą kobietę?
Czy powinna raczej złożyć w ofierze życie swoje, a przy okazji również życie pastora w
obronie szlachetnych zasad?
I jedno, i drugie zdawało się tak samo niemożliwe.
Z każdą mijającą godziną, z każdym kolejnym okrążeniem pokoju, od jednej półki z
książkami do drugiej, rozwiązanie wydawało się coraz mniej oczywiste, a wnioski zmieniały się
coraz częściej.
Żeby tak miała z kim porozmawiać!
Najwyraźniej przejęła pogląd pastora na sprawę. Jeśli teraz mu się przeciwstawi, to w
najlepszym razie powinna się liczyć z bardzo szybkim powrotem do Meisterplassen i końcem
nauki. To byłoby okropne, zostać odesłaną do domu, w niełasce, z opinią niepojętnej uczennicy. Co
mama sobie pomyśli? I Randar... Nie byłoby mu czym imponować w takiej sytuacji, o, nie!
Raz po raz wracała pogróżka pastora, że jeśli Maria nie zechce zeznawać przeciwko
czarownicy, to sama trafi razem z nią na stos. Takie zakończenie jednak wyobrażała sobie z trudem.
Przecież nie zrobiła niczego złego! Czy mogą wydać ją na śmierć tylko za to, że okazała jakiejś
starej kobiecie odrobinę życzliwości?
Ale śmiertelna groźba ciążyła, gniotła boleśnie w piersiach i powodowała, że myśli krążyły
coraz bardziej bezładnie.
Musi z kimś porozmawiać.
Z Tulvą?
To taka miła i pełna wyrozumiałości osoba, poza tym nie przesadza w okazywaniu szacunku
sługom Kościoła. Gdyby to ona spotkała Annę w lesie, postąpiłaby z pewnością tak samo.
Chociaż może nie. Tulva tak jak wszyscy boi się tłumu, na pewno nie chciałaby zostać
okrzyknięta obrończynią czarownicy. Poza tym Tulva nigdy też nie wypowiadała się w obronie
czarnych sztuk, wprost przeciwnie, Maria na własne uszy słyszała, jak Tulva z gniewem wspomina
jakieś dawne wydarzenie, gdy to sam Mogens miał się jakoby posługiwać magiczną księgą. To na
pewno tylko jakieś ludzkie gadanie, uznała Maria, chociaż sprawa zainteresowania pastora magią
wydawała jej się niezwykle podniecająca.
W końcu, udręczona, opadła na fotel.
Na pulpicie leżała otwarta księga, przypominając jej, z jakiego mianowicie powodu ona
sama się tu znajduje.
Teraz jednak nie była w stanie czytać, litery rozmazywały się, krążyły przed oczyma,
rozmywały się w czarne plamy.
Nie potrafiła na nic się zdecydować, nie umiała znaleźć wyjścia z tej nieznośnej sytuacji.
Gdyby jeszcze Anna. - Maria chciała porozmawiać z nieszczęsną, zapewnić, że nadal
pozostaje jej przyjaciółką.
Myśl o tym, by pomóc ściganej staruszce ponownie uciec, wydawała się coraz mniej realna.
Pominąwszy, że teraz było to już prawie niemożliwe, to w żadnym razie nie uda się uwolnić starej
tak, by udział dziewczyny nie został odkryty. Coś jednak mogłaby dla biedaczki zrobić, byleby
tylko wolno jej było z nią przez chwilę porozmawiać! Anna musi być okropnie przerażona i
samotna w tej wilgotne piwnicy probostwa. Bolą ją z pewnością wszystkie rany i skaleczenia, jakie
zadali jej źli ludzie!
Maria pragnęła złagodzić przynajmniej tę udrękę, nie chciała nawet myśleć, że przecież za
kilka dni wszystkie cierpienia Anny się skończą.
Rozpaczliwe trzymała się myśli, że coś powinna dla niej uczynić. Cokolwiek zrobi, będzie
to lepsze, niż siedzieć tu w samotności i miotać się w bezsilnej rozpaczy. Maria odsunęła od siebie
konieczność decydowania, jak postąpi w przyszłości, postanowiła skupić się na tym, jak zanieść
Annie trochę jedzenia i lekarstw, jak ją pocieszyć, a może nawet pogłaskać przyjaźnie po twarzy.
Wymknęła się za drzwi, na palcach przeszła wzdłuż ściany i znalazła się na tyłach domu, w
pobliżu wejścia do piwnicy. Główny dom plebanii został zbudowany na zboczu, a piwnicę
wykopano pod jadalnią. Przechowywano tam przetwory, warzywa, beczki z solonym mięsem i
rybami Maria nigdy nie była w środku, dobrze jednak znała niskie, ciężkie drzwi. Teraz stał przy
nich jakiś mężczyzna. Młody. 2 pewnością niewiele starszy od niej, tak jej się przynajmniej
wydawało. I wygląda sympatycznie, stwierdziła zdumiona. Zebrała się na odwagę i podeszła bliżej,
chciała go zagadać.
Wygładziła spódnicę, ładnym ruchem głowy odrzuciła chmurę pięknych złocistych włosów
na plecy. Jedwabny szal opadł na ramiona i odsłonił smukłą szyję.
Wyprostowana, kołysząc lekko biodrami, wyszła zza narożnika domu i z uśmiechem
skierowała się w stronę wartownika.
Chłopak na jej widok drgnął, mocniej chwycił drąg, który trzymał w rękach, i oparł się o
drzwi.
Maria wciąż się do niego uśmiechała, z zadowoleniem stwierdziła, że wypuścił drąg, zdjął
czapkę z głowy i miętosi ją onieśmielony w dłoniach, bąkając jednocześnie jakieś pozdrowienie.
- Czego ty szukasz? - zapytał w końcu. - Stoję tu na warcie i nikogo nie wolno mi
wpuszczać! Sam pastor polecił pilnować, żeby niebezpieczna czarownica nie uciekła.
- Oczywiście! - odparła Maria. - Jak widzę, wybrał do tego ważnego zadania najlepszego
człowieka. Ale... powiedz mi, czy ona... jest naprawdę taka groźna, jak gadają?
- O, tak! - Młody człowiek poczerwieniał z przejęcia, bardzo chciał opowiedzieć tej ślicznej
pannie o swoim strasznym więźniu. - Ona mogłaby cię zaczarować jak nic, ta baba rzuca urok na
krowy, na jej rozkaz giną dzieci, a kobiety wariują i robią się niebezpieczne same dla siebie. A
kiedyś sprowadziła chorobę na wioskowego kowala tylko dlatego, że nie chciał naprawić jej czar
nego saganka... kowal umarł... nagle, bez powodu, wpadł do własnego paleniska, a potem przez trzy
dni męczył się okropnie poparzony, aż w końcu wyzionął ducha.
Chłopak dygotał ze zgrozy, oczyma wyobraźni widział te potworne oparzenia, od których
nieszczęsny kowal tracił rozum.
Maria kiwała głową, starała się sprawiać wrażenie, że chłopak bardzo jej imponuje i że jest
przerażona opowieścią.
- No, a ty... Ty się pewnie nie boisz starej wiedźmy... taki silny, młody chłopak... A poza
tym ją pewnie powiązali i odebrali jej czarodziejskie przedmioty.
- Jasne, baba nic ci nie zrobi, przynajmniej dopóki nie będziesz jej patrzeć w oczy. Ręce i
nogi ma powiązane, została przykuta łańcuchem do grubego słupa. Nie wyjdzie stąd, to jedno jest
pewne. A drzwi, jak widzisz, też dobrze zaparte.
Maria nie odpowiedziała nic, podeszła tylko bliżej do przestępującego z nogi na nogę
chłopca. Nigdzie nie widziała żywej duszy. Czy może się odważyć...?
Ostrożnie położyła mu rękę na plecach, oparła piersi na jego pozbawionym muskułów
chłopięcym ramieniu i spojrzała mu głęboko w oczy.
- A jak ci na imię...?
Chłopak chrząknął, wzrok miał rozbiegany, policzki płonęły, gdy patrzył jej w oczy i czuł
tak blisko delikatne ciało. W głowie mu się kręciło, zapach lawendy unoszący się od jej włosów
sprawiał, że tracił panowanie nad sobą.
- Ech... ja...
Głos się załamał, po chwili jednak młodzieniec zdołał wykrztusić:
- Jestem Jostein Haraldssonn Hamre, najstarszy syn Haralda Hamre, sędziego ludowego.
- O... No tak, ja od razu wiedziałam, że to nie jakiś zwyczajny wiejski parobek. Wiesz co,
Jostein...
Palcami pieściła kark młodzieńca, łaskotała delikatnie po spoconej szyi, a potem dłoń
zaczęła się wolno przesuwać w dół, do pasa.
- Wiesz co... ja bym tak strasznie chciała zobaczyć tę wiedźmę... tylko na chwileczkę...
mógłbyś mnie wpuścić?
Pod chłopakiem kolana się uginały, w dole brzucha i między nogami czuł bolesne
pulsowanie, jakby cała krew zebrała się właśnie tam i pod skórą policzków. Chociaż trawiło go
pożądanie i złocistoczerwona mgła przesłaniała mu oczy, zdołał zachować resztki rozsądku.
Jakieś nadludzkie poczucie obowiązku sprawiło, że cofnął się gwałtownie i spojrzał na nią
surowo.
- Nie, mowy nie ma! Otrzymałem polecenie, by drzwi do piwnicy nie otwierać pod żadnym
pozorem! Tylko sarn pastor ma prawo tam wejść!
Maria zrozumiała, że uwodzicielskie sztuczki na nic się nie zdadzą, i rozzłościła się. Taki
żółtodziób śmie się jej opierać!
- Ach, tak? Dobrze. W takim razie wrócę tu z pastorem! Bo widzisz, pastor zrobi wszystko,
o co go poproszę, i może nawet opowiem mu, jak pod młodym wartownikiem uginały się kolana i o
mało nie zemdlał, gdy tylko zobaczył dziewczęcą szyję.
Z tymi gniewnymi słowami odwróciła się na pięcie i szybko odeszła. Prychała ze złością,
ale na koniec obejrzała się jeszcze, by przestraszonemu chłopakowi posłać głęboko pogardliwe
spojrzenie.
Jeszcze mu pokaże!
Dziwne, ale pastor Mogens zgodził się spełnić jej pokorną prośbę. Przystał na to, by
porozmawiała z Anną, pożegnała się z nią, poprosiła o wybaczenie zdrady i wszystkiego, co będzie
musiała o niej powiedzieć przed sądem. Maria z łatwością przekonała pastora, że zamierza
zeznawać przeciwko starej, choć w głębi duszy wcale nie była tego taka pewna. Wszystko się w
niej przeciwko temu potwornie burzyło.
Jeszcze większy zamęt zapanował w jej umyśle, kiedy z małą oliwną lampką w ręce zeszła
do staruszki uwięzionej w piwnicy. Pastor objął straż na zewnątrz.
Chyba jednak nie wierzył w gadanie, że stara jest bardzo niebezpieczna...
Maria jęknęła zrozpaczona, to, co zobaczyła, było gorsze od wszelkich wyobrażeń, od
wszystkiego, co kiedykolwiek przeżyła.
Wychudłe ciało zostało okrutnie skrępowane: lewa ręka przykuta do prawej stopy, a prawy
nadgarstek do kostki lewej nogi. Prześladowcy powyrywali pojmanej włosy, naga czaszka bielała
pomiędzy rzadkimi kosmykami. Anna leżała jak martwa, jedynie świszczący oddech dowodził, że
życie jeszcze się w niej tli. Maria rzuciła się na podłogę, podniosła starą i przytuliła mocno do
siebie.
- O, moja droga, co oni ci zrobili... Jak ty musisz cierpieć! Co to za potworni, okrutni ludzie!
To oni zostali opanowani przez diabła, żeby się tak strasznie obejść ze starą kobietą!
Anna uśmiechała się blado. Jej pomarszczona twarz wyglądała teraz jakby młodziej niż
wtedy, dobę temu, kiedy Maria spotkała ją w lesie. Z ciemnych oczu ciekły łzy, może z żalu, a
może sprawił to swąd z lampki...?
- Co mogłabym dla ciebie zrobić? Nie jestem w stanie cię stąd wydobyć, przez cały czas cię
pilnują...
Anna potrząsnęła tylko głową.
- To nic, moja mała Mario. Ja wiem, co mnie czeka. Koścista dłoń chciała pogłaskać Marię
po włosach, ale napięte więzy nie pozwalały na to. Anna jęknęła, jedyne, czego pragnęła, to nieco
wygodniejsza pozycja.
Całe ciało pulsowało, ból naciągniętych mięśni zagłuszał rwanie w licznych ranach.
Maria otarła łzy i spod szerokiego fartucha wyjęła spore zawiniątko.
Ostrożnie skubała palcami miękki biały chleb, kęsy zanurzała w na wpół roztopionym maśle
i wsuwała biedaczce między spieczone, popękane usta. Przyniosła też garnuszek mleka, które rano
Tulva dała jej na drugie śniadanie.
Anna zjadła trochę i popiła, wkrótce jednak potrząsnęła głową, że dość.
Teraz Maria wyjęła maleńki pojemniczek z szarym proszkiem. Pochodził jeszcze ze starych
zapasów Marty, Maria dostała go od matki. Proszek był mieszanką drobno utartych liści lulka
czarnego, naparstnicy i dziurawca oraz ziaren pieprzu. Można z niego sporządzić napój, można też
zażywać razem z jedzeniem. Miał gorzki i bardzo cierpki smak, uspokajał jednak nierówno bijące
serce i odganiał złe myśli. W dodatku łagodził bóle i poprawiał samopoczucie.
To silnie trujące lekarstwo, Maria dobrze o tym wiedziała. Gdyby zażyć go zbyt dużo albo
kurować się nim za często, można ciężko zachorować. Dla Anny jednak, której przecież i tak
niewiele zostało na tym świecie, nie miało to wielkiego znaczenia. Mogła spokojnie poddać się
kojącemu działaniu mieszanki.
Wkrótce też staruszka się uspokoiła, Maria próbowała poluzować trochę więzy, masowała
otarte nadgarstki i opuchnięte kostki.
Szeptem opowiedziała Annie o tym, że prześladowcy znaleźli robótkę, i o zagrożeniu, w
jakim znalazła się ona sama, a także pastor.
- Ale ja cię nie zdradzę, Anno! Za nic mnie nie zmuszą, bym cię kłamliwie oskarżała!
Anna, słysząc, jak okropnie naiwni i nieroztropni są młodzi, potrząsnęła głową. Żeby tak
wysoko stawiać swoje zasady, mieć tyle uporu, tyle poczucia sprawiedliwości! Wzruszenie
mieszało się z oburzeniem, czy Maria wie, ile musiałaby wycierpieć, gdyby młyńskie koło losu
pochwyciło ją w swoje tryby?
Mimo to stara była szczerze wdzięczna za tę dziecięcą prostoduszność. Mój Boże, czy
naprawdę siedzi przy niej ta młodziutka dziewczyna, gotowa całkiem niepotrzebnie poświęcić się
za jej stare, udręczone ciało?
Anna rozkoszowała się uczuciem, cudownym i wprost niepojętym, że w końcu znalazła
człowieka, który bez żadnych warunków okazuje jej przyjaźń. Szybko musiała się jednak otrząsnąć
z marzeń i powiedzieć, co sama o tym sądzi.
- Mario, musisz już iść. Pożegnajmy się, nigdy więcej się nie zobaczymy. Trzeba ci
wiedzieć, że jesteś jedynym człowiekiem na ziemi, którego nie chciałabym zostawić, tylko tego mi
żal, że muszę ciebie opuścić. Ten zły świat, to nie jest miejsce, o które chciałabym walczyć. A inni
ludzie... tacy zimni, przesądni, źli, tak łatwo ich oszukać i przekabacić... Tylko ty, ty jesteś
wyjątkowa. I ty miałabyś poświęcić swoją młodość, swoje gorące serce, te zręczne dłonie dla takiej
starej i nic już nie wartej baby jak ja? Nie, gdyby tak się stało, nie mogłabym umrzeć spokojnie.
Obiecaj mi, że zrobisz wszystko, co pastor ci każe! Że będziesz ratować siebie.
Maria zaczęła protestować. Nigdy w życiu nie wypowie złego słowa o Annie! Niech ją
straszą, jak chcą, z dumą złoży swoje zeznania w jej obronie, powie o swojej przyjaźni...
- Zamilcz, dzieciaku!
Anna mówiła ostrym głosem, oddech stawał się coraz bardziej świszczący, wydawało się, że
lada chwila obolałe płuca zatrzymają się, nie zdołają już zaczerpnąć powietrza.
Przerażona Maria ucichła.
- Posłuchaj mnie i zrób, jak ci mówię - ciągnęła Anna, patrząc ze wzruszeniem na
dziewczynę. - Masz opowiedzieć przed sądem, że cię zaczarowałam, że wciągnęłam cię w to
wszystko diabelską siłą. Powiedz im, że przyleciałam na miotle, usiadłam przed tobą na ścieżce,
zaczarowałam cię, odebrałam mowę, pozbawiłam woli i zmusiłam, byś mnie zaprowadziła do
groty, że ukradłam ci robótkę, odmieniłam zmysły... Patrz, daj im to!
Napięła spętane ręce i szukała czegoś po omacku, a potem wyciągnęła do Marii jakiś
przedmiot lśniący w nikłym świetle oliwnej lampki Łańcuszek? Na jednym końcu coś wisiało.
Jakby maleńki dzwoneczek. I przymocowany do łańcuszka... nie, to nie było ładne.
W żadnym razie nie mogłaby to być na przykład zapinka do świątecznego stanika. Figurka...
Chrystus na krzyżu! Tylko że krzyż został odwrócony do góry nogami, a Jezus miał brzydką,
wykrzywioną twarz.
- To jest jedyny i najważniejszy dowód. Dostałam go kiedyś od wędrownego handlarza,
który odwiedził mój dom. Zostało na nim wyryte, że jestem służebnicą Diabła, to glejt, który dał mi
Zły we własnej osobie. Ha, może to nawet prawda, Mario! Bo przecież oni tego nie znaleźli, choć
zdarli ze mnie ubranie!
Anna zdumiewająco silnym szarpnięciem oderwała figurkę od łańcuszka.
Maria przyglądała się wszystkiemu zaszokowana, wkrótce jednak dostrzegła szelmowski
błysk w starych załzawionych oczach.
Z niechęcią przyjęła tę obrzydliwą małą figurkę, wsunęła do woreczka po jedzeniu i. ukryła
pomiędzy fałdami spódnicy. Potem Anna wzięła łańcuszek i położyła go na białej dłoni Marii.
Maleńki dzwoneczek, a ściślej mówiąc połówka kulki, nareszcie poruszył się bezgłośnie. Anna
wyszeptała:
- To jest wszystko, co mi zostało jako pamiątka po córeczce. Teraz będzie należało do
ciebie. Ona zachowała drugą część. Niegdyś była to moja najcenniejsza własność. Popatrz, części
można złożyć razem, tworzą wtedy pojemniczek, do którego mogłam wkładać różne rzeczy, takie,
które przynoszą szczęście, wiesz... ludzie powiadają, że łańcuszek zapewnia kobietom płodność..
Stara uśmiechnęła się tajemniczo, w jej oczach znowu pojawił się błysk. Maria ledwie miała
odwagę oddychać, kiedy palce dotknęły dziwnej ozdoby. Słowo „dziękuję" wydało jej się zbyt
mało warte w tej sytuacji.
Słyszała, że czekający na nią pastor niecierpliwie przestępuje z nogi na nogę, po czym
znowu opiera się o drzwi.
- Muszę iść. Ale czy ty naprawdę jesteś pewna, że powinnam cię poświęcić, wydać tym
ludziom? Nie boisz się stosu? Śmierci?
Nieszczęsna więźniarka, skulona w okropnej pozycji na ubitym z ziemi klepisku, związana i
udręczona ponad wszelkie wyobrażenie, sprawiała mimo wszystko wrażenie, jakby dostąpiła
niebiańskiej łaski.
- Nie, moja kochana. Ty ukoiłaś moje cierpienia, ugasiłaś żal. Nie tylko dlatego, że
przyniosłaś takie skuteczne lekarstwa i opatrzyłaś moje okaleczenia, uleczyłaś najboleśniejszą ranę,
jaka dokuczała mi prawie przez całe życie, które spędziłam w samotności. Z ciepłem, które mi
dałaś, w sercu bez lęku wyjdę na spotkanie śmierci - powiedziała Anna spokojnie. - Poza tym -
dodała - poza tym wcale nie wiadomo, czy prześladowcy zabiorą mi tak wiele dni życia. Tak czy
inaczej mój czas minął, czuję, że choroba naprawdę chwyta mnie za gardło! Może nawet umrę, za
nim tamci zdążą zebrać drewno na przeznaczony dla mnie stos - wykrztusiła zmęczona i zdawało
się, że ta myśl naprawdę ją raduje.
Maria nie mogła pojąć, skąd ta nieszczęsna, skazana na śmierć kobieta może mieć tyle
poczucia humoru i spokoju. Cieszyła się jednak, że nie dręczy jej upokarzający strach.
Pastor zastukał w drzwi.
- Maria, musimy iść! Co wy tam robicie, posnęłyście czy co?
- Nie, nie, już wychodzę, muszę tylko porządnie opatrzyć jej rany - odpowiedziała głośno.
- Szczęśliwej drogi - szepnęła do Anny, całując jej wychudłe policzki. - I niech cię Bóg
błogosławi!
- W jego łaskę nie wątpię, a tobie z całego serca dziękuję, moja młoda przyjaciółko. Zabiorę
ze sobą pamięć o tobie! Postaraj się dokonać czegoś pożytecznego w życiu, nie zbaczaj na tę
niebezpieczną drogę, którą ja musiałam wędrować! Gdybyś jednak potrzebowała czegoś z mojego
węzełka, to znajdziesz go pod szarym głazem w osypisku kamieni ponad wejściem do groty...
Pozdrowienia Anny brzmiały w uszach Marii, gdy zawiesiła łańcuszek z połówką kulki na
szyi i poczuła, jak metal dotyka skóry. Otworzyła drzwi wiodące do świata, na chwilę, po
panującym w piwnicy mroku, oślepiło ją słoneczne światło. Lampę zostawiła w środku, miała
nadzieję, że pastorowi nie będzie potrzebna.
On najwyraźniej nie myślał o takich sprawach, jak najszybciej wyprowadził ją z piwnicy i
polecił młodemu strażnikowi podjąć wartę. Tamten zarumienił się i odwrócił głowę, kiedy Maria
mijała go z triumfującym uśmiechem. By podkreślić, jak wielkie ma wpływy na plebanii, poufale
ujęła pastora pod rękę, jakby był jej ojcem.
W dwa dni później Anna Lundestad została wywieziona z plebanii.
Sąd zebrał się po pięciu dniach i przez dwie doby przesłuchano blisko sto osób, które
uważały, że mają coś do powiedzenia na temat czarownicy. Ani jeden świadek nie zeznawał na jej
korzyść. Maria długo miała nadzieję, że obejdą się bez niej, niestety wkrótce pastor oznajmił
jednak, że sędziowie koniecznie chcą się dowiedzieć, co ona wie. Potrzebowali, mimo licznych ra
portów mieszkańców Jostedalen, ostatecznego dowodu, jeszcze jednej wiarygodnej historii. A jako
uczennica pastora Maria zasługiwała na szczególne zaufanie...
Bała się tego, ona, nieślubne dziecko, przybrana córka kata, nagle wyniesiona do tego
stopnia, że sędziowie okazują jej wyjątkowe zainteresowanie! To nie może oznaczać niczego
dobrego.
Właściwie z ulgą, w każdym razie bez buntu, przedstawiała swoją opowieść, pastor spisywał
zeznania, a dwaj najszacowniejsi mieszkańcy wsi pełnili rolę świadków. Kiedy przekazała straszną
figurkę, wszyscy trzej jęknęli przerażeni, a potem długo wymieniali pospieszne, spłoszone
spojrzenia. Coś tak okropnego! Maria nie mówiła nic, kiwała tylko głową potakująco, kiedy pytali,
czy figurka pochodzi z kryjówki czarownicy. Wypytywali ją, gdzie się podziała reszta rzeczy Anny,
niczego bowiem nie znaleziono, ani w grocie, ani przy niej samej. Maria wzruszyła ramionami,
zmrużyła oczy i wydała z siebie jakiś kompletnie niezrozumiały dźwięk Na koniec złożyła
własnoręczny podpis pod zeznaniami. Dumna była ze swojej umiejętności pisania, wiedziała, że
przynajmniej co trzeci dorosły posługuje się krzyżykiem lub innym znakiem, kiedy trzeba podpisać
coś ważnego.
Zarazem jednak zdawała sobie sprawę, że podpisuje wyrok śmierci na Annę, i współczucie
dla nieszczęsnej kobiety boleśnie raniło jej serce.
Maria miała wrażenie, że na myśl o czekającej Annę śmierci cierpi bardziej niż ona sama.
Wyrok zapadł wkrótce po jej zeznaniach i, jak oczekiwano, Anna została skazana na śmierć.
Sędziowie jednak okazali jej ostatnią łaskę i pozwolili uniknąć stosu. Postanowiono, że czarownica
zostanie ścięta, a jej głowa nadziana będzie na pal i wystawiona - ku przestrodze i dla postrachu - w
pobliżu miejsca sądu. Miało to być ostrzeżenie dla wszystkich, którzy zajmują się mrocznymi
sprawami. Poza tym przy takim wyroku było mniej prawdopodobne, że jakaś władza zwierzchnia
wtrąci się do procesu. Najlepiej żeby wszystko załatwić jak najszybciej. A przeciwko czarownicom
należy po prostu działać, nie czekać na przeciągające się procedury, różne przeszkody i zbędne
formalności. Zwlekanie z egzekucją przyciągnęłoby też z pewnością na miejsce kaźni tłumy
ciekawskich oraz wędrownych handlarzy!
W wieczór poprzedzający stracenie Anny Maria płakała w objęciach Tulvy.
Kiedy jednak następnego ranka zbolała i z czerwonymi oczyma spotkała pastora, ten miał
jej do przekazania dobrą nowinę. Otóż tym razem ofiara wymknęła się katowi z rąk.
Dwaj pobożni ludzie, którzy mieli przyprowadzić Annę na miejsce kaźni, znaleźli ją w
więzieniu martwą.
Maria przyjęła tę wiadomość z ulgą, lecz także z wielkim bólem.
Cieszyła się, że Anna uniknęła upokorzeń w ostatnich chwilach życia. I cieszyła się jeszcze
bardziej z tego, że ani Jorand, ani Randar nie będą odpowiedzialni za jej śmierć.
Teraz, kiedy wszystko miała za sobą, uświadomiła sobie, że jej bolesne uczucie do Randara
chyba by nie przetrwało, gdyby wiedziała, że to on uniósł zimny, lśniący topór nad karkiem
nieszczęsnej Anny. Nigdy przedtem Maria do końca nie zdała sobie sprawy z tego, co tak dokładnie
oznacza jego praca.
Nigdy przedtem nie zastanawiała się bliżej, z czym się łączą nieustanne wyprawy Joranda i
Randara. Zawsze wiedziała, czym się zajmują, ale dopiero los Anny uświadomił jej wszystko z
okrutną jasnością:
Jej ukochany Randar unosi topór nie tylko nad karkami przestępców i łotrów!
Nie zawsze było prawdą, że skazani zasłużyli na taki los.
Wyobrażenia i iluzje dzieciństwa pękły niczym bańka mydlana, sprawiając jej dojmujący
ból.
Maria stała się dorosła.
ROZDZIAŁ VI
Długi, mroczny orszak posuwał się wolno po cmentarzu kościoła Dale w Lyster. Ludzie
przypominali ciemne motki wełny, czarne sylwetki ostro rysowały się na tle śniegu pokrywającego
wieś i całą dolinę. Odziane na biało drzewa, szare, ciężkie niebo i niemal bezwietrzna pogoda.
Jezioro w dole, po zimowemu nieprzyjazne i chłodne, wkrótce lód pokryje je od brzegu do brzegu.
Kondukt w milczeniu skręcił między drzewami, kierując się do miejsca pochówku przy
południowej ścianie kościoła.
Tutaj został wykopany głęboki, czarny dół.
Rozrzucona ziemia wyglądała na białym śniegu niczym brzegi poszarpanej rany, grób ział
szyderczą pustką ku Mogensowi Skanke, prowadzącemu orszak.
Spiżowy zazwyczaj głos łamał się, gdy kapłan torował sobie drogę w śnieżnej pokrywie
półmetrowej głębokości.
Podczas nabożeństwa wszyscy widzieli, jak za oknami śnieżynki wirują ciężko w żałobnym
tańcu. Głos pastora wznosił się i opadał, kapłan przemawiał do swoich parafian, głównie jednak
mówił do siebie.
Dzisiaj odprowadzano na wieczny spoczynek jego świętej pamięci małżonkę.
Trzech ludzi pastora, w tym kolega, proboszcz z Sogndal, oraz stryj zmarłej, niosło czarną,
solidną trumnę. Dźwigali ją przez zaspy, a potem bez trudu zsunęli w dół po niewielkim zboczu. W
końcu przy grobie ostrożnie ustawili skrzynię na przygotowanych deskach i linach przerzuconych
nad ciemnym otworem. Tuż za pastorem, po jego śladach, szła drobna dziewczyna, szeroka czarna
suknia wlokła się za nią, zagarniając masę śniegu. Lekkie i miękkie skórzane buty były
przemoczone i nie dawały ani odrobiny ciepła. Za nią postępowała młoda kobieta, z mnóstwem
jasnych loków wydobywających się spod kaptura ciemnej szerokiej peleryny.
Oprócz nich jeszcze dwie kobiety, nieduże, drżące z żalu i grudniowego chłodu, podążały za
trumną. Siostra i szwagierka zmarłej.
Kawałek za nimi kroczyli miejscowi zamożni i lepiej sytuowani gospodarze, a na końcu w
szarych samodziałowych ubraniach komornicy i parafialna biedota.
Najstarsi ludzie nie pamiętali tak długiego orszaku na pogrzebie.
Nie żeby pastorowa była osobą szczególnie kochaną, większość parafian rzadko miała
okazję ją pozdrowić przy spotkaniu, uważali, że przypomina złamany kwiat. Prowadziła na plebanii
bardzo samotne życie. Tam było jej królestwo, tam miała swoje skarby i kosztowności, wspaniale
urządzony salon, do którego sprowadziła nawet brokatowe tapety, srebrną zastawę, malowane szkło
oraz piękne cudzoziemskie rzeźby. Powiadano, że tęskni za domem i dlatego stara się stworzyć
choćby wspomnienie swego dzieciństwa spędzonego w baranowskiej rodzinie.
Urodziła tylko jedno dziecko, które omal nie odebrało jej życia. Teraz córka, Maria Cecilia,
była prawie dorosłą panną, ale odziedziczone po matce drobne ciało sprawiało, że wyglądała na
dwunastoletnią dziewczynkę.
Jasnobrązowe włosy nosiła gładko zaczesane i zebrane na karku w skromny węzeł, czepek
trzymała teraz w ręce, a drżące, niepewne płatki śniegu osiadały na jej gołej głowie. Nie płakała.
Stojąca obok córki pastora młoda kobieta też nie. Jej policzki zdawały się w ten ponury
dzień niemal bezwstydnie czerstwe. W oczach nie pojawiła się ani jedna łza, lecz pełne usta ułożyły
się w wyraz głębokiego żalu, kiedy usłyszała, jak głos pastora załamuje się podczas żałobnej mowy:
- ...moja droga, wierna małżonka, szczerze oddany przyjaciel, ukochana matka naszej
jedynej córki...
Mogens Skanke nie wygłosił długiej mowy nad grobem zmarłej żony, zakończył słowami
podziękowania i błogosławieństwem dla jej podążającej do Pana duszy.
Po czym grudy przemarzniętej ziemi uderzyły głucho o drewniane wieko, czterej mężczyźni
wyciągnęli deski i trumna zakołysała się niebezpiecznie na dwóch grubych linach.
Raz czy drugi uderzyła o ściany grobu, ale zsunęła się wolno, jak trzeba, i ostatecznie
spoczęła na dnie.
Żałobnicy odśpiewali psalm, ale choć było ich wielu, głosy ledwo docierały na dół do
fiordu.
Wkrótce orszak ponownie ruszył przed siebie, teraz ostatni byli pierwszymi Służba i
komornicy szybko znaleźli drogę do siedziby proboszcza, gdzie miała się odbyć stypa z
poczęstunkiem dla wszystkich mieszkańców parafii.
Czas spędzony w ciepłej i jasno oświetlonej plebanii, coś smakowitego do zjedzenia,
kufelek słodkiego piwa, czegoś takiego nikt przecież nie odmówi, nawet gdyby nigdy za życia
nieboszczki pastorowej nie spotkał.
Maria Livsdatter Meisterplass od ponad czterech lat pobierała u pastora nauki. Teraz była
już dwudziestoletnią panną i dziewczęce ciało dawno nabrało kobiecych kształtów. Tego dnia
głowę miała ciężką od zmartwień, nigdy jakoś nie potrafiła radzić sobie z wieloma problemami na
raz. Na szczęście było mnóstwo praktycznych spraw do załatwiania, co najmniej setka ludzi
przybyła na probostwo, do pięknego salonu, do biblioteki pastora, tłum gromadził się w sieniach, a
nawet w starej izbie. Mężczyźni tłoczyli się na podwórzu przy ganku, nie mając odwagi wejść do
eleganckich pomieszczeń plebanii w swoim ordynarnym, drewnem podbitym obuwiu.
Pomachała im ręką, wołając, że zaraz przyniesie coś także dla nich.
Bywało, że stypa mogła się okazać bardzo wesołym wydarzeniem, nierzadko organizowano
muzykę i tańce, gdy tylko zmarły spoczął w Panu i został złożony w ziemi. Tym razem jednak
odeszła sama pastorowa i nikt podobnych rozrywek nie oczekiwał. Wszystko powinno się odbyć
statecznie, solidny poczęstunek i słowo Boże. Pastor umiał się postawić, kiedy tego od niego
wymagano, ale trzymał się mocno licznych niepisanych zasad, jeśli chodzi o sprawy moralności i o
to, co przystoi.
Nikt się nawet nie domyślał, co krąży po głowie Mogensa, kiedy siedział w swoim fotelu w
bibliotece i kiwał głową przechodzącym obok gościom. Dziękował za kondolencje, z tym i owym
zamienił parę słów. Śledził wzrokiem szwagra o ptasim profilu, który krążył po pokojach,
przyglądając się uważnie srebrom, książkom i obrazom. Jego małżonka dyskretnie dotykała
grubymi palcami a to brokatowych zasłon, a to obrusów, jakby sprawdzając, ile mogą być warte.
Dostrzegał Evena i Tulvę Solgarden oraz ich dwóch synów, zwłaszcza starszy zwracał uwagę
pastora. Even - Olai, zdaje się. Udało mu się wprowadzić Marię do kąta i popisywał się teraz przed
nią. Pastor widział, że dziewczyna zasłania usta dłonią, tłumi śmiech; odsuwała się od niego, jakby
syn Solgardenów mówił coś nieprzystojnie zabawnego.
A to łobuz!
Pastor Mogens - czuł narastającą irytację, co sobie ten parobek wyobraża, stoi tu i szczerzy
zęby do najbardziej wartościowej panny w parafii!
Uczennica pastora, oddana nauce i wiedzy!
To on sam przez ostatnie cztery lata ją formował, niczym miękka glina uzyskiwała pod jego
zręcznymi palcami dojrzałość. Cóż, aż tak fizyczne porównania nie są może najstosowniejsza,
pastor nigdy nie dotknął jej inaczej, niż gładząc po ojcowsku włosy lub całując lekko w policzek. W
ostatnich czasach jednak jego myśli zbyt często wymykały się spod surowej kontroli, a potem
musiał błagać Boga o wybaczenie podczas spędzanych samotnie w kościele nocy.
Nieczyste myśli o Marii nawiedzały go od pewnego wiosennego dnia, blisko pół roku temu.
Dziewczyna stała się naprawdę cudowna!
Ale najwspanialsze ze wszystkiego jest to, że ta istota za nim podąża, jest jego następczynią
i jedyną kobietą, jakiej kiedykolwiek okazywał szacunek oraz zainteresowanie.
A z drugiej strony, jej myśli od dłuższego czasu otwierają przed nim nowe horyzonty. Jej
mądre pytania oraz inteligentne odpowiedzi dają mu głębokie zadowolenie które z całą pewnością
można nazwać duchowym. Maria opanowała teraz zarówno łacinę, jak i język duński, sprawiało mu
radość, że kształtuje ją na wyjątkową kobietę, osobę, która mogłaby zrobić furorę nawet w
najwytworniejszych cudzoziemskich salonach.
To wszystko by przepadło, zniknęło, gdyby pozwoliła się omamić prostemu wiejskiemu
chłopakowi! Cóż za żałosna gra!
Nie wolno do tego dopuścić!
Wyglądało na to, że Maria z oddali i poprzez oddzielający ich tłum odczuła irytację pastora,
bo wyrwała się przejętemu adoratorowi i podeszła do Mogensa z tacą pełną owsianych ciasteczek
oraz smarowanych masłem żytnich podpłomyków.
- Drogi przyjacielu, jak się czujesz w tych smutnych chwilach?
Troskliwie pogłaskała jego zgarbione ramiona i podsunęła ciastko.
Twarz Mogensa rozjaśniła się. Jak dobrze widzieć wpatrzone w siebie ciepłe oczy Marii!
Jej twarz, piękne rysy, złociste włosy wijące się delikatnie na skroniach i nad uszami...
Pastor westchnął ciężko, co ona odebrała jako wyraz wielkiego smutku i bólu.
- Dziękuję, Mario, za dobre słowo. Nie wiem doprawdy, jak się teraz potoczy moje życie.
Gdyby nie ty...
- Chciałabym na zawsze zostać twoją przyjaciółką, wiesz o tym. Może zdołam też pomóc
Cecilii - westchnęła Maria.
Córka pastora często była nazywana Cecilią. Mogłyby bowiem wynikać nieporozumienia,
gdyby obie dziewczyny używały imienia Maria. Zmarła pastorowa co prawda również nosiła imię
Cecilia, ale to nie miało akurat wielkiego znaczenia, nikomu by przecież nie przyszło do głowy
zwracać się lub mówić o niej po imieniu.
Mogens Skanke ponownie skulił się w fotelu, kiedy Maria odeszła, by dojrzeć, czy wszyscy
goście mają co jeść i pić. Zatrzymywano ją często, wielu chciało z nią rozmawiać, podziękować za
przysługę, zapytać o radę w trudnej sprawie.
Maria, wychowanka kata, zajmowała we wsi pozycję, jakiej przed nią żadna kobieta nie
osiągnęła.
Ludzie mieli do niej zaufanie, czy to chodziło o chorobę, czy o cierpienia duchowe. Pytano
ją, jak pielęgnować chore jagnię, słabowite niemowlę, o rany, które nie chcą się goić, a także o
dziwne męskie przyzwyczajenia...
Była czymś więcej niż znachorką, czymś więcej niż tak zwaną mądrą kobietą, która wie, co
robić w razie choroby. Ta młoda dziewczyna stała się lekarką i doradczynią w każdej sprawie,
autorytetem, do którego się zwracali, gdy zimne wiatry zaczynały wiać w oczy.
A Maria kochała swoje położenie.
Jako uczennica pastora zawarła znajomość ze światem, którego ze względu na swoje
skromne pochodzenie nie umiałaby sobie nawet wyobrazić.
Zawarta w książkach wiedza z łatwością przenosiła się z pergaminowych stronic do jej
spragnionej nauki głowy. Maria uczyła się bez trudu, pastor wielokrotnie nie posiadał się z
podziwu, jak szybko pojmuje, a także potem dalej rozwija nowe wiadomości. Zadawała głęboko
uzasadnione pytania, coraz częściej zdarzało się, że nie znajdował odpowiedzi. Ale to nic, pastora
cieszyło owo pragnienie wiedzy, nawet jeśli przy okazji ujawniało jego niedoskonałość.
Pewnego razu westchnął głęboko, dotykając palcami jej długich włosów.
- Gdybyś ty była młodym chłopcem... sprzedałbym większość tego, co posiadam, i wysłał
cię do najlepszych nauczycieli w Europie! - Zaraz jednak uśmiechnął się i potrząsnął głową. - A
zresztą, nie, wolę nie przemieniać cię w mężczyznę! Straciłbym ów cudowny widok, jakiego mi
codziennie dostarczasz!
Uśmiechnęła się na ten komplement. Pastor często robił takie sympatyczne uwagi, ale nie
było to w najmniejszym stopniu natrętne ani nie naruszało ich przyjaźni.
Mogens Skanke był dobrym człowiekiem. Zawdzięczała mu ciekawe i pełne treści życie.
Cieszyła się też, że jej rzadkie umiejętności uratowały już niejedno istnienie w okolicy. Ziołowe
mikstury i maści matki, liczne lekarskie książki pastora oraz wrodzona zdolność leczenia uczyniły z
Marii naprawdę niepospolitą znachorkę.
Potrafiła zahamować najcięższe choroby, stosowała nieznane dotychczas metody ze
zdumiewającymi rezultatami. Ludzie wprost nie wiedzieli, co o tym myśleć, była prawdziwym
darem niebios, aniołem... A może czerpała swe umiejętności z mrocznych zakątków
wszechświata...
Maria uśmiechała się na myśl o okazywanym jej pełnym lęku zaufaniu, zawsze starała się
wszystkich traktować uprzejmie i z szacunkiem. Często też odmawiała przyjęcia zapłaty, w każdym
razie od najbiedniejszych. Ostatnio zresztą zabierała ze sobą trochę jedzenia, coś do ubrania czy
woreczek ziół na herbatę, kiedy szła do domu, gdzie ludzie nie bardzo mieli czym oszukać głód.
Dzięki temu jej opinia niezwykłej uzdrowicielki, prawie bóstwa, zyskiwała nową pożywkę.
Ona jednak nie czuła się aniołem. Miała temperament i charakter najzupełniej odmienny niż
te niebiańskie uskrzydlone istoty.
Młodzieńcza miłość do Randara bladła z upływem lat, to prawda. Maria nie była już nawet
w stanie wyobrazić sobie, jak on wygląda. Pamiętała tylko jego długie czarne włosy oraz unikające
jej spojrzenia niebieskie oczy. Tamtej tragicznej nocy po śmierci Anny dokonała obrachunku ze
swymi uczuciami, nie mogła już dłużej otaczać tęsknotą i marzeniami człowieka, o którym
wiedziała, że jest wysłannikiem śmierci. Postanowiła o nim zapomnieć. Potem nie jeździła z
odwiedzinami do domu, tylko przez kilka letnich tygodni widywała matkę i młodszego braciszka,
kiedy przybywali, by spędzić lato na halach z Tulvą i jej inwentarzem. Wtedy nigdy nie mówiło się
o Randarze.
Dziwne jednak, że nikt inny nie potrafił wzbudzić w jej sercu tęsknoty. Nie brakowało jej
przecież wielbicieli i takich, którzy chętnie zaczęliby przychodzić w konkury. Zwłaszcza kiedy
przeniosła się z Solgarden na plebanię i zamieszkała na małym stryszku nad spichrzem, sobotnie
wieczory miewała niespokojne. Nierzadko pod jej oknem spotykało się dwóch albo nawet i trzech
skradających się zza węgła młodzieńców pełnych nadziei. Dotychczas jednak żadnemu nie
pozwoliła wejść na górę.
Gdyby oni wiedzieli, że ich piękna i wymarzona często przewraca się w pościeli i nie może
zasnąć, trawiona straszną tęsknotą za czymś... za kimś...
Wtedy pewnie nic by ich nie powstrzymało.
Tymczasem ona na zewnątrz sprawiała wrażenie niedostępnej panny, a kawalerowie
zastanawiali się i dyskutowali, skąd się w niej bierze ten chłód królowej śniegu. Przecież taka jest
dobra i czuła dla swoich pacjentów, taka łagodna i zawsze uśmiechnięta dla wszystkich! Nie wolno
tylko za bardzo się do niej zbliżyć, żadnych poufałych gestów, żadnych czułych słówek, bo wtedy
natychmiast ucieka.
Ona sama tego nie pojmowała. Co się z nią dzieje? Większość jej rówieśników już dawno
znalazła sobie kogoś, pozaręczali się, pożenili, a gospodarscy synowie i córki w wieku dwudziestu
lat nierzadko mieli po dwoje, troje dzieci. Ona nie potrafiła sobie wyobrazić takiego życia, jak
bowiem mogłaby się zajmować uzdrawianiem, skąd by brała czas na czytanie nowych książek i na
długie rozmowy ze swoim najlepszym przyjacielem, pastorem? Nie, nawet najbardziej cierpliwy i
wyrozumiały mąż zacząłby w końcu protestować, że żona więcej czasu spędza u ludzi i w księżej
bibliotece niż w domu. Trzeba zatem czekać, a potem się zobaczy...
Gdyby tak Randar...
Gdyby on potrafił znaleźć sobie nowe miejsce do życia, uwolnić się od tej ponurej sławy,
której się dorobił jako wychowanek i następca kata. Maria nie mogłaby przecież zachować ani
pozycji i ludzkiego poważania, ani owego pomieszanego z uwielbieniem i zarazem lękiem
szacunku, jakim ją teraz darzono, gdyby się z nim związała. Nałożnica kata... Przekonała się o tym
nazbyt boleśnie w czasach, kiedy mieszkała w Meisterplassen i musiała patrzeć, jak wyszydzano i
mieszano z błotem jej ukochaną matkę.
Wszyscy goście zostali obsłużeni, pastor powiedział parę słów i przytoczył odpowiedni
fragment Pisma, dzbany z piwem opróżniono, a przez piękne szyby w oknach probostwa zaczął
zaglądać wczesny zimowy mrok.
Nie było tańców, wesołości, śmiechów ani zabawy. Pożegnanie pastorowej dokonywało/się
jak przystoi, w nastroju powagi, czego ona sama z pewnością by sobie życzyła.
Teraz na podwórzu słychać było ostatnie kroki, przemarznięty, sypki śnieg skrzypiał pod
stopami, zapowiadając siarczysty mróz.
W tych rejonach kraju wczesna zima mogła być bez - śnieżna, z czarną ziemią i krótko, ale
pięknie świecącym za dnia słońcem, albo jak w tym roku, zima niczym przed końcem świata:
śnieżna, z siarczystym mrozem, który powoli wdziera się w ciała i dusze ludzi.
Rzadko się zdarzało, by fiord zamarzł całkiem jeszcze przed Bożym Narodzeniem, ale
dzisiejszej nocy słyszano trzaski narastającego lodu. Wkrótce skuje taflę wody grubą, lśniącą
pokrywą, później ludzie wyrąbią w niej małe otwory i będą łowić ryby.
W salonie probostwa panowała cisza. Maria stała przez chwilę przy drzwiach, przyglądając
się ojcu i córce.
Mogens siedział przy długim stole, przed nim leżała otwarta Biblia. Twarz miał zmęczoną i
dziwnie wydłużoną, jakby coś go bardzo dziwiło. Może to śmierć żony stanowiła dla niego szok?
Ale przecież wiedział już jesienią, dokąd sprawy zmierzają. Biedaczka niedomagała długo,
zapadała się w siebie w milczeniu, w końcu umarła równie skromnie i bez dramatów, jak żyła. Pa
stor czuł się nędznikiem, człowiekiem bez serca, dławiły go wyrzuty sumienia.
Nie ubolewał z powodu śmierci żony!
Ani razu nie udało mu się wzbudzić w sobie prawdziwego żalu, jedynie jakiś rodzaj smutku,
gdy myślał o swoim pozbawionym treści małżeństwie.
No, cóż! Całkiem bezowocne ono nie było, mimo wszystko to właśnie zmarła żona dała mu
jego jedyne dziecko. Cecilia wyglądała niczym młodsza, za to bardziej wyrazista kopia swojej
matki. Odziedziczyła po niej tę jakby przezroczystą urodę, jasnoniebieskie oczy przywodziły na
myśl stojącą wodę. Była życzliwa, uprzejma, spokojna i obdarzona dobrym sercem. Delikatne ciało
nie zostało jednak stworzone do życia na wsi, w chłopskim gospodarstwie, pasowałaby już raczej
do jakiejś niezbyt dużej posiadłości. Mogens nie miał wielkich nadziei, że zdoła znaleźć
odpowiedniego dla córki kawalera, zwłaszcza że panna nie była też wymarzoną kandydatką do
spełnienia zmysłowych oczekiwań młodego mężczyzny...
Może jakiś student teologii, nieśmiały, o raczej niewygórowanych świeckich potrzebach...
Owszem, przy kimś takim Cecilia mogłaby znaleźć swoje miejsce na ziemi... jako małżonka
młodego pastora zostałaby może szczęśliwą panią domu i żyła bez szczególnych zmartwień. Nie,
jego droga córka nie wywrze wpływu na dzieje świata.
Maria podeszła do Cecilii i delikatnie objęła jej drobne ramiona. Dziewczyna pogłaskała ją
w odpowiedzi po ręce, cieniutkie palce były lodowate i odcinały się bielą na różowej dłoni Marii.
- Moja droga, zaparzę ci kubek ziela melisy, dobrze? Biedactwo, jesteś z pewnością bardzo
zmęczona. Chodź, pomogę ci się rozebrać, zaraz przyniosę gorące kamienie i na - grzeję łóżko.
Gorąca herbata cię uspokoi - mówiła Maria.
Cecilia powiedziała dobranoc ojcu i bezwolnie wyszła za Marią z salonu. Udały się
schodami na górę do małego pokoiku pastorówny. Panował tam dojmujący chłód. Maria odgarnęła
futrzaną narzutę, wyjęła z paleniska trzy gorące kamienie, owinęła je starannie w gruby wełniany
materiał i ułożyła w łóżku. Ogrzały posłanie, a okrycie zrobiło się przyjemnie ciepłe.
Cecilia zdjęła suknię i szeroką białą halkę, resztę, czyli wełnianą bluzkę, spodnią halkę i
koszulę zostawiła, w tym wszystkim, rozdygotana, wsunęła się do łóżka. W chwilę później wypiła
przyniesiony przez Marię gorący napój i zasnęła. Młoda osierocona dziewczyna budziła w Marii
głębokie uczucia opiekuńcze. Mimo to zostawiła ją samą i ciężko stawiając zmęczone nogi na
stopniach zeszła na dół. Mogens wciąż siedział bez ruchu nad Biblią, przeczytał chyba nie więcej
niż stronę. Maria była zaskoczona tą jego głęboką żałobą. Od dawna podejrzewała go raczej, że
najbardziej ze wszystkiego pragnąłby się uwolnić od ciągłego narzekania żony i jej pełnych
wyrzutu, prześladujących go spojrzeń.
- Mogens, czy nie znajdujecie pociechy w słowach Pana, że osiągnie zbawienie każdy, kto
przyjdzie do niego z czystym sercem? Pani... ona przecież nigdy nie popełniła nic złego, zawsze
działała w poczuciu obowiązku, z niezłomną wiarą, jestem pewna, że zajęła już należne jej miejsce
pośród błogosławionych...
W odpowiedzi pastor westchnął głęboko i uśmiechnął się bez radości.
Potem zamknął Biblię, wstał i ujął młodą kobietę za ręce. Bez słowa poprowadził ją do
biblioteki, pokoju, w którym od ponad czterech lat spędzali swoje najlepsze chwile.
Skłonił ją uprzejmie, lecz stanowczo, by usiadła na krześle, potem rozpiął białą kryzę
kapłana i odłożył na bok w jakimś symbolicznym geście. Zdjął grubą, pięknie haftowaną szarfę, na
której nosił ciężki, srebrny krzyż. Stał pośrodku pokoju, ubrany na czarno, i wyglądał na dużo
starszego, niż w rzeczywistości był.
Żal musiał mu zmącić umysł, Maria z trudem go poznawała.
Poprosił, by siedziała spokojnie i w milczeniu wysłuchała, co ma jej do powiedzenia. Nie
wolno jej przerywać, nie wolno wypowiadać swego zdania, dopóki on nie skończy. W przeciwnym
razie mogłaby go opuścić odwaga i ufność...
Maria siedziała więc bez ruchu, starając się panować nad reakcjami, jakie wywoływało w
niej szokujące oświadczenie pastora. Wieczorem w dniu, kiedy jego małżonka została złożona do
zimnego grobu, on zwracał się do innej ze słowami miłości. Mówił o swojej tęsknocie, o
samotności i o swoim grzesznym pożądaniu jej. Bez żadnej powściągliwości, choć z głębokim
wstydem, wyznawał jej swe tajemne i bynajmniej nie ojcowskie uczucia.
Na koniec podszedł do Marii, chwycił jej ręce w miażdżącym uścisku i błagał, by została
jego żoną.
Okazał wielkie zrozumienie dla jej zakłopotania, pojmował, że doznała szoku, że jest
zaskoczona jego gorącymi uczuciami.
Szczerze mówiąc, Maria nigdy nie myślała o nim jak o mężczyźnie z krwi i kości ani
obiekcie kobiecej tęsknoty... Był ojcem i nauczycielem, człowiekiem Bożym i pasterzem parafian.
Oczywiście, że słyszała o chutliwych kapłanach, goniących młode dziewczęta po parafii i
ściągających na nie wstyd oraz nieszczęście... Mogens jednak nie należał do takich, zawsze była
tego najzupełniej pewna.
Kiedy teraz leżała na swoim zimnym posłaniu i słyszała trzaski narastającego na fiordzie
lodu, propozycja pastora stawała się coraz bardziej rzeczywista.
Maria Livsdatter - pastorowa!
Nie, coś takiego zbyt trudno sobie wyobrazić.
Korzyści z takiego małżeństwa byłyby ogromne, łatwo je dostrzec. Mogłaby wieść spokojne
życie w zasobności, mogłaby dalej prowadzić swoją pracę dla chorych, może nawet stworzyć na
plebanii miejsce skupiające wszelką wiedzę na temat zielarstwa, sztuk leczniczych i wielkiej
nauki...
On by ją nosił na rękach, wiedziała o tym, dałby jej wszystko, czego by zapragnęła, a co
byłoby w jego mocy.
Ludzie zdążyli zapomnieć, kim jest Maria, w jakiej grzesznej ziemi rosły niegdyś korzenie,
z których czerpała soki Ona sama też odrzuciła i zostawiła za sobą mało wartościowe życie w
Meisterplassen. Jorand i Randar chyba by jej już nie poznali Blisko pięć lat to szmat czasu...
Skuliła się na posłaniu rozdygotana, objęła własne ciało zimnymi ramionami i wtuliła twarz
w lodowatą poduszkę.
Nigdy nie potrafiła rozważać wszystkich za i przeciw dotyczących jej osoby, z trudem
oceniała, jakie wyjście byłoby dla niej lepsze. Ona, która z taką pewnością siebie i stanowczością
ordynowała i rozdzielała lekarstwa, przemieniała się w bezradną dziewczynkę, kiedy musiała
decydować o własnym życiu.
Sen długo dawał na siebie czekać, starała się bardzo, ale myśli wciąż nie pozwalały jej
zasnąć. W końcu jednak znalazła się w innym świecie i rozpaczliwie walczyła z napływający cmi
uczuciami, z jakąś nieznaną, palącą tęsknotą.
Kiedy następnego dnia zimowe słońce stało już wysoko na niebie, a jego blade promienie
wpadały do pokoju, Maria obudziła się drżąca. Włosy pokrywała cieniutka warstewka szronu, która
powstała z jej gorącego oddechu podczas gwałtownych marzeń tej nocy.
Wciąż jeszcze czuła pulsujące gorąco w dole brzucha, piersi napinały się, całe ciało drżało z
zimna i wspomnień niezwykłego snu. To Randar odwiedził ją dzisiejszej nocy, zawstydzona bała
się do tego przyznać. Bardzo jeszcze niedoświadczona w miłości, nie wiedziała, skąd jej serce brało
te wszystkie cudowne szczegóły. Oszołomiona, wciąż widziała stanowczego mężczyznę o
ciemnych włosach, który we śnie brał ją w posiadanie, całował i pieścił, nie licząc się z jej
sprzeciwem. Obejmował ją mocnymi ramionami, podporządkowywał sobie jej dzikie ciało, badał
wszystkie najtajniejsze zakątki, a na koniec złamał dziewiczą pieczęć i pociągnął ją za sobą w
szalony wir pożądania.
Ale wtedy, nieoczekiwanie, pojawiła się przed nią twarz innego mężczyzny. To Mogens, ten
stary, który nagle położył się na niej i pokrywał jej piersi wilgotnymi pocałunkami.
Nie! To szaleństwo! Niemożliwe! Mogens to przyjaciel, kochany ojciec, uważny nauczyciel,
niezłomne wsparcie...
Ale nie kochanek!
Nagle, z jasnością, jaka nastaje, kiedy promienie słońca przebiją się przez zasłonę gęstej
mgły, pojęła: To niemożliwe, ona nie może wyjść Mogensowi na spotkanie, nie może pozwolić, by
przybył do niej jako małżonek. Zasłużył sobie na lepszy los, niż kochać kobietę, która każdego dnia
widzi przed sobą twarz innego, która nieustannie snuje tajemnicze marzenia o dalekim, nieosią
galnym kochanku.
Będą musieli oboje trwać samotnie w swoim bezżeństwie, próbować ocalić resztki
wzajemnej przyjaźni i zaakceptować to, że marzenia nigdy się nie spełnią.
ROZDZIAŁ VII
Pierwsze oznaki nie wzbudziły szczególnej uwagi.
Nagle zachorowało dwoje dzieci komornika w dolinie na skraju Lyster. Najpierw po prostu
źle się czuły, były słabe i rozkapryszone, potem zaczął je dręczyć suchy, dławiący kaszel. Na
drobnych ciałkach pojawiły się paskudne, sinoczarne wrzody. Malcy, chłopiec i dziewczynka, nie
mogli nic jeść ani pić, i na oczach zrozpaczonych rodziców po prostu dogorywali.
Kiedy w końcu wezwano Marię, jedno dziecko było już nieprzytomne. Na widok chorych
młoda kobieta poczuła, że jej ciało przenika paraliżujący strach, a sztywny z przerażenia język
odmawia posłuszeństwa. Z trudem odwróciła się do znękanej matki, nie mogąc powstrzymać łez.
Tamta pojęła chyba, jak poważna jest sytuacja, mimo to, gdy Maria musiała powiedzieć, że
nic już nie można zrobić, wybuchnęła rozpaczliwym krzykiem.
- Dam im zioła na złagodzenie bólu, ale uzdrowić mógłby je tylko cud od Boga - wyszeptała
Maria.
Odprowadziła szlochającą kobietę na bok i zaczęła wypytywać.
Kiedy dzieci zachorowały? Ile dni trwała słabość, zanim pojawiły się wrzody? I
najważniejsze ze wszystkiego: Czy zanim dzieci zachorowały, stykały się z innymi ludźmi?
Matka wyjaśniała szeptem wszystko, co mogła sobie przypomnieć.
Dzieci skarżyły się na zmęczenie i bóle brzucha jakieś trzy, cztery dni przed tym, zanim
porobiły się te okropne wrzody. Kaszlały strasznie, a czasem odkaszliwały jakąś ciecz pomieszaną
z krwią. Białka oczu najpierw zrobiły się czerwone, a potem żółte, tak jak teraz. A czy się z kimś
spotykały?
No pewnie! I matka, i ojciec byli dniówkowymi robotnikami, wynajmującymi się w
większych gospodarstwach i dworach. Ona zajmowała się praniem, przeważnie robiła to pod
dachem, ojciec dzieci w ostatnim tygodniu pracował z chłopami w lesie, a poza tym był w Fuhr,
gdzie pomagał nastawiać piwo.
Maria starała się przypomnieć sobie wszystko, czego się nauczyła o tej chorobie, cała
okolica stanęła właśnie oko w oko z trudną do wyobrażenia tragedią.
W książkach medycznych Maria znajdowała wielokrotnie różne teorie odnośnie do
przenoszenia się zarazy i sposobów jej ograniczania. Wiedziała, że teraz ona sama może przenieść
ją dalej. Przypominała sobie twierdzenie pewnego Francuza, uważał on mianowicie, że choroba
rozprzestrzenia się poprzez małe zakażone zwierzątka, które czepiają się mocno skóry lub ubrania i
w ten sposób mogą być przenoszone od człowieka do człowieka. Podobne do wszy, tylko dużo
mniejsze, takie malutkie, że się ich nie widzi...
Dwoje chorych dzieci na posłaniu kaszlało strasznie, oboje znajdowali się już chyba w
ostatniej fazie. Wkrótce wątroba i nerki odmówią posłuszeństwa, płuca już, już prawie ustają.
Maria rejestrowała jedynie zewnętrzne objawy, wiedziała jednak dostatecznie wiele o
funkcjach ciała, by zdawać sobie sprawę, że na oba biedactwa zapadł już wyrok. Zastanawiała się,
czy podać im duże porcje uśmierzającego wywaru z czarnego lulka... ale nie mogła się zdecydować.
Dopóki w ciele tli się jeszcze iskierka życia, wciąż jest nadzieja, przekonywała sama siebie. Ale
serce jej krwawiło na widok małych, wykrzywionych cierpieniem twarzyczek. Strużka krwi
torowała sobie drogę po brodzie chłopca. Spierzchnięte wargi dziewczynki były jedną wielką raną,
wrzody popękały w buzi i pod błyszczącymi, zbolałymi oczami małej. Dzieci miały przepocone,
pozlepiane włosy.
Matka usiadła na podłodze, wzięła w ramiona oba małe ropiejące ciałka i zaczęła śpiewać
uspokajająco psalm nadziei, potem pieśń o radości, wreszcie kołysankę.
Kiedy ostatnie dźwięki przebrzmiały, dziewczynki nie było już wśród żywych. Opadła
ciężko na ramię matki, która siedziała nadal, pozwalając łzom płynąć i wciąż pełnym rozpaczy
głosem nucąc synkowi ostatnią, dodającą otuchy pieśń. Maria wyszła z domu, matka powinna
zostać sama ze swoim umarłym i umierającym dzieckiem. Ona nie miała tu już nic do zrobienia.
Musi jednak uczynić wszystko, co możliwe, by powstrzymać rozwój nowej zarazy,
zmniejszyć liczbę ofiar!
Setki lat minęły, ale ludzie w małej parafii pośród gór nie zapomnieli o Czarnej Śmierci,
która w połowie czternastego stulecia pustoszyła kraj. W tej dolinie niemal wszystkie zagrody były
po jej przejściu wymarłe.
Po tamtej stronie gór, w Jostedalen, przeżyła tylko jedna mała dziewczynka, krążyła potem
po lasach niczym dzikie zwierzę, dopóki trzej myśliwi jej nie znaleźli i nie sprowadzili z powrotem
do świata. Przerażoną, lękliwą niczym górska przepiórka. Wciąż jeszcze ludzie opowiadają sobie
jej niewiarygodną historię.
W późniejszych czasach mniejsze epidemie nawiedzały raz po raz okolicę, ludzi dręczyły
różne zarazy, ospy, dyfterytu, tyfusu, szkarlatyny. Maria nigdy jednak nie słyszała, by ktoś
wspomniał, że kiedyś do górskich dolin wróciła dżuma na podobieństwo tamtej Czarnej Śmierci.
Niestety, te objawy, jakie dzisiaj zobaczyła, zgodne są ze strasznymi opisami wielkiej
dżumy.
Nogi się pod nią uginały na myśl, że podobny masowy pomór mógłby dotknąć parafię.
Wszystkich ludzi, których zna i kocha! Wszystkich przyjaciół, dorosłych i dzieci, mój Boże!
Nie, to się nie może wydarzyć!
Maria głęboko wciągnęła powietrze, musi za wszelką cenę myśleć rozsądnie, nie wolno ulec
panice. Najpierw trzeba zadbać, by rodzina zmarłych dzieci nie przenosiła dalej zarazy. Trzeba
wysłać wiadomość do wszystkich, którzy stykali się z tymi ludźmi, żeby nie wychodzili z domu.
Następnie musi przygotować ogromne ilości ziół, nie wiedziała, gdzie je znajdzie, na szczęście była
jesień i większość roślin dojrzała.
Czyżby jesień 1672 roku miała być dla tej okolicy Jesienią Śmierci?
Nie, dopóki córka Liv jest w stanie utrzymać się na nogach, pomyślała z ironicznym
uśmiechem.
Nie wolno jej się poddać, nie może pozwolić, by uzasadniony lęk, jaki wywołuje wiedza o
chorobie, ją przytłoczył. O, tak, bywają chwile, gdy wiedza jest ciężka do udźwignięcia!
Najpierw powinna odszukać komornika, ojca dzieci, przekazać mu pierwsze wskazówki.
Trzeba mieć nadzieję, że dorośli w rodzinie się nie zarazili... najczęściej pod ostrą kosą dżumy
padają dzieci i starcy.
Potem trzeba wrócić do domu. Jeśli zaraza będzie się rozprzestrzeniać tak, jak Maria się
obawia, należy zebrać jak najwięcej ludzi, którzy potrafią pielęgnować chorych. I mężczyzn do
kopania grobów...
W trzy dni później Maria nie miała wątpliwości, że spełnią się jej najgorsze przeczucia.
Dwoje komorników w zagrodzie, gdzie choroba się pojawiła, dogorywało z ciałami
pokrytymi takimi samymi czarnymi plamami i wrzodami jak te, od których pomarły dzieci.
U sąsiadów wszystkich dręczył potworny kaszel, a poza tym ludzie pokładali się zmęczeni,
nie mogąc utrzymać się na nogach. Nawet dalej we wsi, nad wodą, choroba znalazła już ofiary, w
które wbiła szpony.
Całkiem wolnych było osiem, może dziesięć zagród i te izolowały się tak, jak im Maria
kazała. Nawet kot nie mógł się przemknąć między zdrową a chorą zagrodą! Nie wszyscy rozumieli
sens takiego postępowania. Na co się zdadzą te wszystkie surowe reguły? Dżuma dotyka tych,
którym była przeznaczona, bez względu na wszystko. Maria jest bez serca, skoro zabrania jakiejś
kobiecie odwiedzić konającego brata!
Zdarzało się, że ludzie tracili respekt i zaufanie dla Marii, nie pojmowali znaczenia jej
rozporządzeń. Mimo że tłumaczyła im, iż choroba może wędrować z nimi, rozprzestrzeniać się
poprzez nich, nie nadążali za tokiem jej myśli, nie byli na to przygotowani. Zrozpaczeni, prze
mykali się ukradkiem pomiędzy zabudowaniami, by pożegnać kogoś bliskiego lub popłakać przy
jego marach.
Coraz częściej na cmentarzu rozkopywano tłustą ziemię, coraz więcej rodzin pogrążało się
w żałobie.
Maria najbardziej cierpiała nad okrutnym losem dzieci. Strasznie było patrzeć na ich
zmienione cierpieniem ciała. I na ich matki! Równie chore i zrozpaczone, osłabione do tego
stopnia, że nie były w stanie reagować na żałosne krzyki i wołania malców, kiedy okropne wrzody
pękały i ból stawał się nie do zniesienia. Kilku młodych mężczyzn dobrowolnie zgłosiło się do
grzebania zmarłych. Codziennie widziało się nędzne furki w drodze do lub z cmentarza. Mogens
również nie zaznawał chwili odpoczynku, przez całe dnie był na nogach, pocieszał zrozpaczonych,
płaczących lub złorzeczących ludzi. Modlił się z nimi, dodawał otuchy, błagał swego Pana, by stra
szna zaraza rozluźniła śmiertelny uścisk.
- Cośmy takiego uczynili, co sprowadziło na nas to nieszczęście? - pytali go, a najbardziej
niepogodzeni unosili ku niebu gniewnie zaciśnięte dłonie i bluźnili okrutnemu Bogu. Niektórzy
przypominali sobie złe znaki, jakie pojawiały się ostatniego lata. Czyż nie widzieli wszyscy w samą
noc świętojańską ognistej łuny na wschodniej stronie nieba? I czyż las nie zżółkł nieoczekiwanie
wcześnie tego roku? Już w sierpniu wyglądał jak jesienią. Niektórzy widzieli też jakoby na kilka
dni przed wybuchem zarazy chmarę dziwnych czarnych ptaków krążących nad okolicą. No a
czarownica, czarownica, którą pojmali przed prawie pięciu laty, czyż nie groziła im przekleństwem,
kiedy z niej szydzili?
Mogens nie potrafił dać im odpowiedzi, żałośnie prosił tych ludzi, by okazali cierpliwość i
zachowali wiarę, że Bóg wie, co robi, zsyłając na nich tę próbę. Modlił się z nimi po prostu.
Nauczył ich nowych psalmów błagających o pociechę i odwagę w trudnych czasach. W końcu sam
się załamał. Po trzech dobach prawie bez snu i całkiem bez jedzenia, nawet ten silny kapłan nie był
w stanie znieść więcej.
Maria nie miała czasu się nim zajmować, właściwie nie bywała na plebanii, wciąż
wędrowała od domostwa do domostwa.
Dzieci, te niewinne dzieci!
Najwięcej troski poświęcała właśnie im.
To one dostawały najlepsze lekarstwa, nie zaniechała żadnych starań, by im pomóc.
Odwiedziła właśnie zagrodę Hedda, gdzie z ośmiorga dzieci zachorowało pięcioro.
Ale dzieci w Hedda były zawsze zadbane i krzepkie, miały pod dostatkiem odpowiedniego
jedzenia, nie pracowały zbyt ciężko. Przed epidemią tryskały siłą, pulchne ciałka i rumiane policzki
czyniły z nich okazy zdrowia. Jeśli ktoś może przeżyć tę potworną chorobę, to powinny to być
właśnie dzieci z Hedda.
Ojciec też zachorował, ale starał się jak mógł ukrywać trawiącą go słabość. Maria dawała
mu do picia wywar z podbiału, tymianku, kwiatów rumianku, siemienia lnianego i odrobiny
drogocennego czosnku z prywatnych zapasów proboszcza.
Włamała się do narożnikowej szafy pastora, w której przechowywano zagraniczne lekarstwa
o tajemniczym działaniu. Te z nich, które rozpoznawała, bo wcześniej czytała o nich w
medycznych książkach, wypróbowywała w leczeniu chorych.
Pieprz, wódka i kilka kropel oleistego soku wyciśniętego z korzenia kozłka lekarskiego, taką
mocno działającą miksturę znalazła w tej szafie.
Korzeń kozłka lekarskiego bardzo łatwo przedawkować, nie wszyscy dobrze tolerują silne
lekarstwa, toteż stosowała miksturę z największą ostrożnością, ale była naprawdę przerażona, gdy
jeden z najciężej chorych umarł wkrótce po jej zażyciu...
Sierpień tego ponurego roku minął, nastał wrzesień. W ciągu ostatniego tygodnia zaraza
pochłonęła tuzin ofiar. Choroba oszczędziła dotychczas tylko kilka zagród w parafii, wśród nich
Solgarden, gdzie Even i Tulva trzymali dzieci i służbę w zamknięciu. Zwłaszcza służący marudzili i
protestowali, coraz gorzej było z jedzeniem, brakowało wody na pranie, w piwiarni spleśniał
nastawiony słód...
Tulva była jednak nieubłagana. Każdy, kto choćby nos wystawi za płot, nie będzie mógł
wrócić.
Zebrała Wszystkich domowników w dużej izbie, tam modlili się wspólnie, śpiewali nabożne
pieśni, próbując uciszyć dręczący wszystkich strach przed czającą się na zewnątrz śmiercią. Całymi
dniami słyszeli bicie kościelnych dzwonów, odzywały się raz po raz, by ostrzegać, że dżuma szaleje
nadal.
Kto jeszcze żyje, a kto już umarł?
Tulva modliła się za swoich najbliższych, których na razie dane jej było zachować, zaciskała
ręce tak, że palce bielały. Maria, kochane dziecko, co z nią? Wciąż biega od łóżka jednego chorego
do drugiego ze swoimi ziołami i maściami, z ciepłymi pomocnymi dłońmi?
Czy to prawda, co powiedziała? Że choroba siedzi w małych zwierzątkach, które
przechodzą od chorych i wżerają się w ciała zdrowych?
Skoro tak, to Maria sama musiałaby już dawno umrzeć, nikt przecież nie dotknął tylu
chorych co ona...
Tulva błagała swego Boga, by pomógł tej dziewczynie wytrwać, by nie dopuścił do
załamania. Ona musi być silna, musi dodawać otuchy ludziom, nie poddawać się aż do dnia, w
którym kościelne dzwony przestaną wysyłać zawiadomienia o śmierci.
Modlitwy Tulvy zostały chyba wysłuchane, bowiem Maria wciąż się trzymała. Mimo to w
trzecim tygodniu zarazy wyglądała już jak cień człowieka, wynędzniała, coraz słabsza. Od dawna
wiedziała, że przynajmniej od czasu do czasu powinna trochę odpocząć, coś zjeść i przespać się
parę godzin. Pobudzające wywary, od których kręciło jej się w głowie, pozwalały utrzymać się na
nogach po dwadzieścia godzin bez przerwy. Ale bywały momenty, gdy natura się buntowała,
dziewczyna kuliła się w jakimś miejscu i zapadała w głęboki, pozbawiony marzeń sen i zrywała się
później nagle, gdy tylko organizm otrzymał najbardziej niezbędną porcję odpoczynku.
Musi wytrwać!
Z doświadczenia wiedziała już teraz, jakie lekarstwa pomagają najbardziej. Pozmieniała
swoje przepisy i recepty, mieszała teraz zioła z zagranicznymi środkami z szafy pastora i dodawała
wielkie ilości proszku, który znalazła w schowanym kiedyś węzełku Anny. Informacje na
woreczkach wyblakły, stały się prawie nieczytelne, zdołała się tylko zorientować, że to stary,
bardzo silny środek przeciwko dżumie. Maria postanowiła podjąć szansę, jaką dawał jej los,
najpierw wypróbowała lekarstwo na młodym chłopcu. Radził sobie z chorobą znakomicie i on
pierwszy w całej wsi wyzdrowiał, przeżył trzecie stadium dżumy z ropiejącymi guzami.
Nie zastanawiała się, co ten proszek zawiera, spróbuje to odtworzyć później. Na szczęście
działał nawet w bardzo malutkich dozach i obliczyła, że starczy go dla co najmniej czterdziestu
chorych.
Jakie gorzkie szyderstwo losu! Dzięki skarbom pozostawionym przez ściganą bezlitośnie
czarownicę Maria mogła uratować życie połowie wsi! Powinna im to chyba powiedzieć, tym
szczęśliwym wybranym, którzy przeżyją okrutną chorobę.
Ów cudowny, niezwykle pięknej roboty łańcuszek, który dostała od Anny, powiesiła sobie
teraz na szyi jako talizman. Łańcuszek nosił ślady rozerwania, jakby ktoś kiedyś szarpnął go
brutalnie z wielką siłą. Prawdopodobnie był też niegdyś znacznie dłuższy. Na końcu przytwier
dzono coś w rodzaju przepołowionej kulki lub dzwoneczka, ale nie miał serduszka, nie mógł więc
dzwonić. Maria ciągle podziwiała to przerwane filigranowe cacko.
Łańcuszek mienił się i lśnił niczym najprawdziwsze złoto. Nie zastanawiała się specjalnie,
jakim sposobem taka piękna rzecz znalazła się w posiadaniu biednej wiejskiej znachorki. Pamiętała
natomiast makabryczną figurkę, którą Anna nosiła na łańcuszku. Trafiła pewnie do kieszeni
któregoś urzędnika, który przypieczętował tamtą sprawę.
Doznawała pociechy, mogąc gładzić ręką drobne, śliskie, powiązane na nowo ogniwka.
Jakby zniszczona ozdoba emanowała z siebie ciepło, ogrzewała ją, dodawała sił i energii.
Jeden późny wieczór następował po drugim, noce robiły się coraz chłodniejsze, były też
bardziej rozgwieżdżone niż poprzednio. Maria wlokła za sobą nogi prawie niewidoczną ścieżyną
między plebanią a Solgarden. Nie chciała tam wstępować, ludzi z Solgarden nikt nie widział od
chwili, gdy wybuchła zaraza. Maria wierzyła, że w tym domu wszyscy są zdrowi. W ogóle nie
przyjmowała do wiadomości, że przyczyna panującej we dworze ciszy może być zgoła odwrotna...
Nie, Even i Tulva z pewnością dają sobie radę, a nie chciała łamać własnych zakazów ani
też ryzykować, że sama tam zawlecze chorobę. Wzdychała z wdzięcznością do swojej Najświętszej
Panienki, dziękowała jej za to, że sama się nie zaraziła. Wierzyła, że Wszechmogący z sympatią
spogląda na jej starania i być może w swojej łaskawości traktuje ją jako narzędzie do walki ze
straszną plagą. Może dlatego unosi nad nią swoją opiekuńczą dłoń?
Maria przestała się już jakiś czas temu zastanawiać, na jakie niebezpieczeństwo się naraża,
pilnie tylko baczyła, by zmieniać wierzchnie ubranie i bardzo starannie się myć, kiedy szła od
jednej zagrody do drugiej lub kierowała się do kolejnego dworu.
Ręce miała teraz czerwone i pokryte ranami, na delikatnych dłoniach porobiły się już blizny.
Wątpiła, czy kiedykolwiek odzyska dawną jasną, miękką skórę. Nieustanne mycie w żrącym ługu
sprawiło, że jej ręce wyglądały trzykrotnie starzej niż ona sama.
Chociaż gdyby Maria miała lustro, z pewnością widziałaby, że ta straszna walka z chorobą
wyryła głębokie ślady również na jej wychudzonej twarzy. Włosy nie myte od ponad dwóch
tygodni, zapadnięte głęboko oczy. Na czole pojawiły się głębokie zmarszczki, od nosa do kącików
warg biegły dwie głębokie bruzdy. Mimo wszystko była ładna, jej ciemnoniebieskie oczy
promieniały radością, kiedy widziała, że stan któregoś z pacjentów się poprawia.
Tego wieczora nastąpi chyba przesilenie zarazy, myślała. W ciągu dnia odwiedziła
wszystkie zarażone domostwa we wsi. Musiała, niestety, przyjąć do wiadomości, że zmarło jeszcze
dwoje chorych, ale jednocześnie pięciorgu dzieciom wyraźnie się poprawiło. Coraz częściej
udawało jej się powstrzymać chorobę we wcześniejszym stadium. Już przy pierwszych objawach
kaszlu lub zmęczenia i bólu mięśni kazała chorym kłaść się do łóżka i pić nieograniczone ilości
wody. Ludzie nie byli do tego przyzwyczajeni, zwłaszcza starsi, którzy uważali, że woda służy do
warzenia piwa, a w razie konieczności umycia twarzy. Teraz jednak pili, Maria uratowała przecież
tylu ludzi, taka młoda kobieta...
Po wielu próbach znalazła nareszcie odpowiednie lekarstwo i prosiła Boga o miłosierdzie,
jeśli to doświadczenie okupiła czyjąś śmiercią albo ją w jakichś przypadkach przyspieszyła... Nie
było innego sposobu nauki, za to teraz potrafiła wyleczyć niemal wszystkie nowe przypadki.
Dzisiaj musi się nareszcie wyspać, przynajmniej sześć godzin. Będzie też mogła
porozmawiać z Mogensem, może nawet zrobi im po filiżance gorącej ziołowej herbaty z
drogocennym koniakiem i odrobiną miodu.
Maria miała zaufanie do wzmacniających lekarstw, jakie sama zażywała, i rozdzielała je
wszystkim zdrowym, których spotykała. Nie chciała przyjmować do wiadomości, że mimo
stosowania tych medykamentów nie wszyscy uniknęli choroby, nie chciała myśleć o własnym
ryzyku i o nieubłaganej logice.
Bardziej martwiła się o pastora, on przecież także przez cały dzień stykał się z chorymi i
zarażonymi. Z lękiem spoglądała na jego drogą twarz, czy dziś wieczorem nie wygląda na bardziej
zmęczonego niż zwykle? Czy nie ma czerwonych oczu, błyszczących mocniej niż zazwyczaj?
Zatroskana przesuwała dłonią po czole starego kapłana, było trochę spocone, ale gorączki
nie stwierdziła. Z ulgą uśmiechnęła się do przyjaciela i podała wzmacniającą herbatę. Podziękował
jej spojrzeniem, siedzieli blisko siebie przy ogniu i popijali gorący napój. Opowiadała mu o sytuacji
w parafii, że znowu trzeba było wykopać dwa groby, ale też o tym, że choroba jakby daje za
wygraną, zmiana zaczyna być widoczna.
Zmęczona i wyczerpana po trzech nieludzkich tygodniach, oparła głowę o ramię pastora,
szukając wsparcia. On przycisnął ją do siebie, uważając, by jego własna obejmująca plecy
dziewczyny ręka nie zsunęła się zbyt nisko.
Kochał tę kobietę!
Dwukrotnie był żonaty, nigdy jednak nie przeżył niczego choć trochę przypominającego
uczucie, jakie żywi do niej.
Uwielbiał ją, była jego boginią, darem niebios i największą radością życia.
Kiedy tak z własnej woli tuliła się do niego, przepełniało go szczęście i niemal zapominał o
tej upokarzającej odmowie, jaką mu dała blisko rok temu. Może to dziwne, ale ich przyjaźń po
tamtym wydarzeniu wcale nie została zniszczona, przeciwnie, stała się chyba jeszcze głębsza.
Maria ufała, że on szanuje jej uczucia, rozumie, że nie może go kochać, on sam zresztą nie potrafił
sobie wyobrazić, że mógłby czegoś od niej żądać lub zmuszać ją do związku, którego sobie nie
życzyła.
Może kiedyś nadejdzie taki dzień, myślał Mogens i tulił do siebie to wychudzone, lecz silne
kobiece ciało, wspierające się o niego coraz bardziej.
Maria usnęła.
Kiedy się ocknęła, był już pełny dzień. Przerażona zerwała się z łóżka. Och, nie!
Zaspała! Zawiodła swoich chorych, którzy oprócz modlitwy mają tylko ją.
Ciało protestowało. Nie chciało się budzić, wciąż potrzebowało odpoczynku, choć przecież
musiała spać chyba z dziesięć godzin!
Chore dzieci w Hedda... dwoje starych, którym wczoraj wieczorem mówiła z nadzieją...
komornicy z Reitan... wszyscy na nią czekają, na lekarstwa, kojące dłonie.
Pospiesznie narzuciła na siebie suknię, włożyła czepek na nie uczesane włosy. Dosłownie w
biegu obmyła twarz lodowatą wodą, zakręciło jej się w głowie, kiedy chłód dotarł do rozgrzanej
jeszcze snem skóry.
Po chwili znalazła się na podwórzu, pomachała pospiesznie Cecilii, która odpowiedziała jej
gestem dłoni zza okna w bibliotece. Mogens tak ją odizolował, przestraszony, że również córka
może mu zostać odebrana. Kari z Sina rano i wieczorem stawiała pod drzwiami tacę z jedzeniem,
Cecilia nie rozmawiała z nikim od dwóch tygodni. Ma jednak książki, myślała Maria i nagle
ogarnęły ją wątpliwości, czy i w jakim stopniu córka pastora opanowała sztukę czytania.
Maria skierowała się do najbliższego dworu, gdzie oboje gospodarze chorowali, ale wczoraj
poczuli się znacznie lepiej. Natomiast dwaj parobcy i najmłodszy syn właścicieli nie reagowali na
lekarstwa ani żadne zabiegi i Maria w napięciu czekała na wiadomość, jak przeszła noc.
Na podwórzu panowała cisza, tylko jakiś starszy mężczyzna kręcił się między domem a
chlewem. Należał do licznej grupy ochotników, którzy chodzili z obejścia do obejścia i karmili
inwentarz. W niektórych zagrodach chorowali wszyscy, a zwierzęta w oborach i stajniach ryczały
rozpaczliwie z głodu.
Maria cieszyła się, że przynajmniej nie musi się kłopotać takimi sprawami jak pasza dla
zwierząt, przewożenie zwłok i kopanie grobów. Pielęgnowanie chorych pochłaniało ją całkowicie.
W domu najmniejszy chłopiec siedział na łóżku, które dzielił z ojcem i jednym z parobków.
Twarz małego wciąż była rozpalona, kaszlał okropnie, ale w oczach pojawił się na powrót blask.
Uradowana dała dziecku lekarstwo, posmarowała ropiejące rany maścią sporządzoną z długo
topionego owczego łoju zmieszanego z wywarem z jałowca, sokiem z rzepiku, jasnoty białej oraz
sokiem z korzenia łopianu. Wiedziała, że maść wyciągnie żółtą materię i sprawi, iż rany zaschną.
Blizny jednak nie znikną całkowicie, ślady owej potwornej jesieni będą wielu ludziom towarzyszyć
do końca życia.
Mimo wszystko dobrze było wiedzieć, że choroba jest w odwrocie. Gospodarz skarżył się
jeszcze na bóle głowy i słabość ciała, ale matka rodziny wstała już i krzątała się teraz, by zebrać
skromne zapasy jedzenia, jakie mieli, i nakarmić liczne gęby, które zaczęły znowu odczuwać głód.
Maria z ulgą powitała objawy zdrowia w tym domu i szybko ruszyła w dalszą drogę, niosąc
jak zawsze ostatnio swoją rzeźbioną szkatułkę z drewna. Ale kroki stawiała z coraz większym
trudem, organizm nie chciał jej słuchać po męczących tygodniach, które minęły.
Walczyła z przesłaniającą jej raz po raz wzrok czerwonoczarną mgłą. Zmuszała nogi do
każdego kolejnego kroku, potrząsała głową, jakby chciała odpędzić od siebie narastające
zmęczenie.
Najchętniej położyłaby się tam, gdzie stała, na drodze, na tej zimnej ziemi, i po prostu
zasnęła...
Dyszała zmęczona, oddychała z trudem, wciąż musiała odchrząkiwać. Czyżby to
zaziębienie? Nie ma przecież teraz czasu na takie sprawy!
Wciąż jeszcze czeka na nią tylu chorych, nadal życie co najmniej tuzina dzieci zależy od
tego, czy ona regularnie poda im lekarstwo, opatrzy wrzodziejące ciało.
Nie może się poddać śmiesznemu jesiennemu przeziębieniu!
Zanim jednak dzień dobiegł końca, Maria musiała ustąpić i zgodzić się, by gospodarz z
Hedda zawiózł ją furą do następnych zagród. Widział, że nieszczęsna ledwo się porusza i tylko
największym wysiłkiem jest w stanie utrzymać się na nogach. Wciąż jednak miała w szkatułce
lekarstwo, na które chorzy czekają, jeszcze trzy, może cztery domostwa. Z wdzięcznością przyjęła
pomoc. Obolałe ciało podskakiwało wraz z wozem po wyboistej drodze, a ciągnięta przez konia
furka skrzypiała rozpaczliwie, jakby się miała rozpaść.
Kiedy nareszcie, już po ciemku, wrócili na plebanię, chłop musiał sprowadzić na pomoc
samego pastora. Maria leżała bez życia, wszystkie siły uszły z młodego ciała, półotwarte oczy były
nieprzytomne.
Mogens czuł, że serce lodowacieje mu z przerażenia.
Ostrożnie wziął ją na ręce i zaniósł do salonu, tam rozścielił na podłodze przed kominkiem
skórzaną narzutę i ułożył chorą przy ogniu. Nakazał, by Kari z Sina obmyła i przebrała Marię,
podczas gdy on sam, przestępując niecierpliwie z nogi na nogę, czekał w bibliotece. Znalazł resztki
lekarstwa, jakie mu wiernie przez cały czas panowania zarazy przygotowywała, ów krzepki napój,
który miał powstrzymać chorobę, nie dopuścić, by zagnieździła się w ciele. Później, klęcząc przed
półprzytomną kobietą, zanosił desperackie modły, błagał Boga, by oszczędził mu najgorszego.
Niech się okaże, że to tylko naturalne załamanie, rezultat zbyt wielu nie przespanych nocy, skutek
zbyt wielkiego obciążenia.
Kiedy jednak nadszedł kolejny brzask i poranek oświetlił zimnym blaskiem twarz
nieprzytomnej kobiety, pastor musiał ze ściśniętym strachem gardłem przyjąć do wiadomości, że
jego ukochana ma na skórze paskudne ciemne plamy. Zanim doczekali południa, plamy zaczęły się
przemieniać w podeszłe cieczą wrzody. Pierś chorej poruszała się z największym wysiłkiem,
oddech był ciężki, świszczący.
Udręczone ciało nie mogło już dłużej stawiać oporu.
Mogens wykrzykiwał swoje protesty dalekiemu Bogu, bluźnierstwa i błagalne modły
płynęły na przemian ku malowanemu białym wapnem sufitowi w salonie probostwa. Kari z Sina i
Cecilia miały zakaz zbliżania się do chorej, zaglądały tylko ukradkiem przez okno i przerażone
widziały pastora nieustannie krążącego po pokoju, dostrzegały jego wykrzywione rysy, słyszały hi
steryczny, przenikliwy głos.
Nie dość że ich ukochana Maria znalazła się na łożu śmierci i będzie pewnie ostatnią ofiarą
dżumy, to jeszcze pastor postradał zmysły, jak szalony miota się po izbie, wykrzykując jakieś
niezrozumiałe słowa, albo klnie i płacze na przemian.
Drugiego dnia pastor leżał całkiem bez ruchu tuż przy chorej. Od czasu do czasu wlewał jej
do ust picie i lekarstwa, szczerze wierzył, że wybiera właściwe.
Nieustannie z parafii przysyłano po niego. Teraz, kiedy zaraza rozluźniła uścisk, ludzie
pragnęli, by błogosławił tych, co przeżyli, oraz ich dobytek.
Mogens jednak nie pamiętał o swoich obowiązkach wobec owczarni, odprawiał wszystkich
od drzwi i całą uwagę, a także największą troskliwość poświęcał kobiecie, która stała się sensem
jego życia.
Ona, która dokonała takich cudów, czyż sama nie zasłużyła na cud z nieba?
Czyż białe anioły nie powinny spłynąć do tego pokoju i zetrzeć jednym ruchem dłoni
strasznych czarnych plam z jej skóry? A kiedy już wszystkie rozpaczliwe modły zostały po
wielekroć odmówione, resztką sił wziął ją w ramiona i uniósł z podłogi. Potykając się i zataczając
zaniósł do piwnicy i dalej, do tajemnego korytarza, który łączył plebanię z kościołem. Po mozolnej
wspinaczce na kamiennych schodach dotarł do świętego pomieszczenia i ostrożnie ułożył chorą
Marię przy głównym ołtarzu.
Chora ledwo zauważyła, że zrobiło się wokół niej jasno, pastor zapalił bowiem wszystkie co
do jednej woskowe świecie, jak ich w kościele było ze sto. W murach świątyni panował chłód,
Mogens przyniósł jednak gorące kamienie i ciepłe futra, by ogrzać rozdygotane kruche ciało.
Potem rzucił się pokornie przed ołtarzem Pana i znowu modły wznosiły się i opadały na
przemian to w nadziei, to w rozpaczliwym żalu.
Kobieta na podłodze nie poruszała się, kaszlała tylko straszliwie, a czasami wypowiadała
szeptem jakieś obce, dziwne, warkliwie brzmiące imię.
ROZDZIAŁ VIII
W takim stanie Ole znalazł pastora, oszalałego z rozpaczy, mamroczącego coś
niezrozumiale przy białym obrusie ołtarza. Kobieta na podłodze jeszcze oddychała, ale z pastora nie
udało się wydusić jednego rozsądnego słowa. Nie potrafił im powiedzieć, co jest Marii, czy za
chorowała na dżumę, czy stało się coś innego. Towarzyszka Olego zdecydowanie podeszła do
śpiącej na podłodze postaci i ściągnęła z niej futrzane okrycie. Jaka wychudzona!
Przez grubą wełnianą spódnicę widać było sterczące kości biodrowe, przez co brzuch
wydawał się jeszcze bardziej zapadły. Maria poruszyła się ledwie dostrzegalnie, a ciało przeniknął
dreszcz, kiedy kobieta rozpięła jej bluzkę na piersiach.
Nowo przybyła, jakby wcale nie bojąc się zarażenia, dotykała skóry chorej. Niektóre strupy
już odpadły, gdzie indziej wciąż znajdowały się obrzmiałe wrzody, a z tych, które pękły, sączyła się
przezroczysta ciecz i żółta ropa. Marię nadal trawiła gorączka, dziewczyna nie była w stanie skupić
wzroku na pochylających się nad nią twarzach. Pastor wciąż mamrotał coś przy ołtarzu, chyba w
swoim zamroczeniu nawet nie zauważył, że przybyła pomoc.
Ole Seiderstad dość wcześnie dowiedział się o wybuchu zarazy w Lyster. Strumień łodzi,
wiozących z sąsiednich wsi całe rodziny, szukające schronienia w zachodniej części fiordu, gęstniał
z dnia na dzień. Docierały do niego ponure opowieści o całkiem opustoszałych osadach w rozległej
dolinie. Morowe powietrze przedarło się przez góry, do Lom i Fortun, zawleczone prawdopodobnie
przez wędrownych kupców, którzy teraz przenosili nieszczęście dalej, w dół fiordu.
Czarna łódź Olego jako jedyna płynęła pod prąd, mijając tłumy śmiertelnie przerażonych
ludzi. Na cyplach i wysokich brzegach płonęły watry.
Kiedy pogłoski dotarły do Meisterplassen, Liv rzuciła, co miała w rękach, i chciała
niezwłocznie ruszać do Lyster. Może jej od dawna utęskniona córka już tam leży chora! Płakała i
modliła się, szukała pociechy w ramionach Joranda.
- Maria z pewnością da sobie radę. - szeptał, starając się tchnąć w swoje słowa nadzieję i
pewność, że wszystko będzie dobrze.
Liv szlochała długo, potem przytuliła chorego syna i przycichła.
Ole przyglądał się z uwagą niewielkiej rodzinie, współczucie dla przestraszonej matki
mieszało się z własnym niepokojem o tę niezwykłą dziewczynę, którą dawno temu stąd wywiózł.
Wymienili z Jorandem spojrzenia.
Obaj myśleli to samo.
Żaden nie chciał, by Liv wyruszyła w drogę do opanowanej przez dżumę okolicy. Co
dobrego by z tego wynikło? Na nic się przecież tam nie zdadzą jej ziołowe wywary. A poza tym
jest potrzebna w domu, nie może opuścić poważnie chorego syna.
Ole chrząknął.
- Liv, rozumiem twój niepokój. Pozwól mi jednak powiedzieć... Mam nadzieję, że tym
razem nie pojedziesz. Musiałabyś bowiem popłynąć własną łodzią i sama wiosłować, wątpię, czy
starczyłoby ci sił, by dotrzeć tam w ciągu czterech czy pięciu dni. Nikt zaś nie wie, co się może
przytrafić w tak długim czasie, nie wolno ryzykować, że przyjedziesz do całkiem wymarłej wsi.
Poza tym narażasz się, że sama zachorujesz!
Liv protestowała, nie chciała słuchać.
Jorand starał się ją uspokoić, zmusił do milczenia.
Ole tłumaczył dalej:
- Ja sam wybiorę się do Lyster, dostanę się tam dużo szybciej, w dwa, góra trzy dni. Znam
pewną kobietę, która nie ma zbyt wiele do stracenia, to bardzo dobra znachorka, wiele razy
pomogła ludziom i zwierzętom w trudnej sytuacji. Nie posiadała może takich umiejętności jak ty,
ale jeśli w Lyster są jeszcze żywi ludzie, to z pewnością potrafi im pomóc.
Umilkł, coś w jego twarzy sprawiło jednak, że Liv zaciekawiona spojrzała mu w oczy. Ole
chrząkał i odwracał twarz.
- Trochę przypomina Martę, wiesz... Porozmawiam z Kari dziś wieczorem, ona potrafi się
zaopiekować twoją córką, jeśli...
Ole nie powiedział nic więcej, Liv uznała jednak, że propozycja jest rozsądna.
- Tylko czy ta Kari naprawdę potrafi opiekować się chorymi?
- Tak. Nie wiem, czy przeżyła kiedyś taką zarazę, ale to silna kobieta i zna wiele dobrych
rad na każdą dolegliwość. Mam do niej zaufanie. W każdym razie jest dzielna i chętna do pomocy.
Te pochwalne słowa sprawiły, że Liv i Jorandowi przyszło też do głowy co innego. Może to
nie przypadek, że Kari przypomina mu zmarłą Martę...
I tak oto Ole oraz Kari pewnego sierpniowego wieczora ruszyli w drogę do Lyster. Im dalej
w głąb fiordu się zapuszczali, tym częściej widzieli płonące na cyplach watry. Rozumni ludzie
zawsze palili ognie, ostrzegające przed niepokojem lub zarazą.
Tych dwoje jednak lekceważyło przestrogi i uśmiechało się do siebie, kiedy gdzieś z daleka
dostrzegało w zagrodach ludzi albo inwentarz.
Ktoś jednak przeżył!
Przepytywali po drodze. Mówiono im, że w Lyster blisko siedemdziesiąt osób poszło do
ziemi. Jakieś pięćdziesięcioro z nich to dzieci...
Ale nieszczęście dotykało też dorosłych, nawet dzielny tamtejszy pastor zachorował. Jemu
padło na mózg, teraz, szalony, chodzi podobno po kościele, gdzie jego młoda uczennica dogorywa.
Ole i Kari przyspieszyli tempo, zdjęci niepokojem, że przybędą za późno. Kiedy wkroczyli
do pustego kościoła, oboje zamarli z przerażenia.
Wiele tuzinów woskowych świec płonęło w lichtarzach. Niektóre wypaliły się już do końca,
na pięknych srebrnych świecznikach pozostały żółte, bezkształtne bryły. Wiatr wył i zawodził po
kątach. Przy ołtarzu leżała jakaś postać, przedziwnie wykrzywiona, mamrocząca coś w
niezrozumiałym języku. Twarz pastora była przed przybyszami ukryta, nie mieli jednak najmniej
szych wątpliwości, że biedak postradał zmysły.
Kobieta na podłodze wyglądała na umarłą.
Tylko delikatne drganie powiek świadczyło, że tli się w niej jeszcze iskierka życia. Kari
lękała się, że zobaczy na jej twarzy dobrze znane czarne plamy, z ulgą jednak stwierdziła, że rany i
wrzody na ciele chorej są innego typu. Kari widywała je już przedtem! To mniej straszna choroba,
choć też nazywana jest dżumą. Często atakuje gospodynie wiejskie i służące od krów, ludzie
mówią, że pochodzi od zaniedbanych zwierząt. Też się przy niej robią te paskudne wrzody i może
doprowadzić do śmierci, szczególnie słabszych. Dzieciom i starcom rzadko udaje się ją pokonać,
ale silni młodzi ludzie, owszem, młodzi mogą wyzdrowieć.
Chociaż ślady po ranach często pozostają im na resztę życia.
Kari natychmiast zabrała się do roboty. Najpierw umyła ciało leżącej na kościelnej podłodze
Marii, otwarte jeszcze rany nasmarowała maścią, a następnie skłoniła apatyczną dziewczynę, by
wypiła wzmacniający napój. Wkrótce potem chora zasnęła, wciąż pogrążona w gorączce.
Ole zajął się pastorem. Zaniedbany duchowny stracił z rozpaczy i zmęczenia wszelkie
rozeznanie. Ole spojrzał jednak głęboko w jego zaczerwienione oczy i zrozumiał, że rozsądek wróci
do nieszczęśnika, trzeba tylko, by wypoczął.
Zaprowadził Mogensa do sypialni i polecił Cecilii, by się zaopiekowała ojcem. Ta pisnęła,
bezradna, spłoszona niczym ranny ptak, załamując drobne białe rączki.
- Połóżcie go do łóżka! Dajcie mu gorącego piwa! Ogrzejcie łóżko kamieniami, a potem
dobrze go okryjcie i niech śpi, dopóki sam się nie obudzi. To może potrwać parę dni i nocy, sądzę,
że on potrzebuje dużo snu, pilnujcie, żeby za wcześnie nie wstał!
- Tak... oczywiście... jak pan każe, obcy przybyszu. Ale co z Marią? Czy ona...?
- Nie, jeszcze żyje. Módl się za nią, bo zdaje się, że to akurat potrafisz.
Ole zostawił nie wiedzącą co począć, irytującą go dziewczynę. Nie miał serca do takich
wiotkich, bezwolnych istot, przypominających raczej topniejące płatki śniegu niż kobiety. Nie,
kobieta powinna mieć w żyłach krew i być zdolna do działania, jak Marta i Kari! Obie
wychowywały się bez rodziców i obie miały trudne życie. Ole podziwiał takie kobiety, to właśnie
ich siła pociągała go najbardziej.
W końcu Kari zarządziła, że należy Marię ostrożnie przenieść z tego miejsca przy ołtarzu do
domu. Nie można jej zostawiać w zimnym kościele. Maria pojękiwała cicho, kiedy dźwigali jej
obolałe ciało na plebanię, a potem układali na posłaniu przygotowanym w salonie. Przez całą dobę
na kominku płonął ogień, Cecilia biegała między dwojgiem swoich pacjentów i żaliła się cicho nad
ich losem. Z pewnością umrą oboje, a wtedy ona zostanie na świecie całkiem sama... Co wtedy po
cznie, biedna, pozbawiona również matki sierota?
Ole zniecierpliwiony prosił ją, by zamilkła i raczej nastawiła saganek z kaszą na ogień, by
chorzy, kiedy już wyzdrowieją, nie musieli umrzeć z głodu.
Cecilia patrzyła na niego bliska szoku. Nigdy w życiu nie gotowała przecież kaszy. Stara
Kari z Sina przyszła jej z pomocą i wkrótce na eleganckim kominku pastora bulgotała smakowita i
pożywna mieszanka jęczmiennej kaszy, pszennej mąki, mleka i masła.
Ku swej ogromnej radości Ole zauważył, że Maria stara się otworzyć oczy, a skrzydełka jej
nosa drgają pod wpływem smakowitego zapachu jedzenia.
Kari podeszła do chorej i szeptała coś cicho.
Maria skrzywiła wargi w bladym uśmiechu, przyjmowała bez żadnych pytań zapewnienia
tej obcej kobiety, że już wkrótce będzie zdrowa.
Maria z trudem ogarniała nawiedzające ją wspomnienia, nie wiedziała, co jest wytworem
rozgorączkowanej wyobraźni, a co się zdarzyło naprawdę. Czy Randar tutaj był? Czy to Mogens
siedział przy niej i gładził jej rozpalone policzki? Czy to oczy mamy uśmiechały się do niej z taką
miłością?
Wzdychała ciężko, a potem znowu pogrążyła się we śnie. Kiedy ocknęła się ponownie, jej
oszołomiony mózg zarejestrował jedną znajomą twarz.
Ole jest przy niej!
Teraz już wszystko będzie dobrze.
ROZDZIAŁ IX
Trzy długie noce upłynęły w strachu i na modlitwach, zanim oczy Marii znowu się na
chwilę otworzyły i nadzieja mogła zastąpić lęk. Cała pogrążona w żałobie wieś wiedziała o jej
losie, we wszystkich domach i chatach zanoszono do nieba, pomieszane z rozpaczą po licznych
ofiarach dżumy, modły o zdrowie znachorki.
Kari Hjelme siedziała przy niej przez całą pierwszą noc, pielęgnowała ją, dawała picie,
nuciła cicho, by nie zasnąć, a może też i po to, by dotrzeć do serca chorej. W ciągu tej pierwszej
nocy Maria rozmawiała z nią nawet trochę, choć najwyraźniej sądziła, że to matka przyszła się nią
zająć. Nad ranem uspokoiła się nieco, gorączka zelżała, ciało nie było już takie rozpalone.
Następnej nocy jednak znowu zapadła w apatię, nie było z nią kontaktu, oddychała ciężko,
ze świstem, a z popękanych warg wydobywał się tylko jakiś niezrozumiały, warkliwy dźwięk,
jakby, czyjeś imię. Kari bała się, że nadchodzi koniec.
Trzeciej nocy znowu wróciła nadzieja.
Kari znalazła w szkatułce Marii sporo znanych sobie lekarstw, wzmacniające i pobudzające
zioła, a wśród nich silnie pachnące przyprawy i olejki pochodzące z obcych krajów. Maria
reagowała na leki, a kiedy masowali jej pokryte ranami ciało, wracało do niego życie, mięśnie
napinały się, a krew zaczynała krążyć z większą siłą.
Wtedy obudził się też pastor Mogens, nareszcie powrócił z długiej podróży, daleko od tego
świata. Oszołomiony, jakby przespał wiele lat, dużo szczuplejszy, z dwiema nowymi głębokimi
bruzdami na twarzy pokazał się w drzwiach salonu. Stał bez słowa, trochę chwiejnie, jak pijany.
Kari Hjelme zauważyła jego obecność dopiero, kiedy ukląkł obok niej i przyłączył się do
cichego śpiewu.
Popatrzyli na siebie nawzajem, ona starała się ocenić wychudłe oblicze, szukała w jego
oczach śladów umysłowej choroby, ale oczy pastora były teraz jasne i czyste, niebieskie, osadzone
głębiej, niż oczekiwała. Co chciały jej powiedzieć? Kari była mistrzem w tłumaczeniu ludzkich
uczuć, zdarzało się, że całe jej życie zależało od tego, czy zdoła dostrzec poza słowami ludzi ich
tajemne myśli i pragnienia.
Pastor był zakochany!
Szczerze powiedziawszy, nigdy jeszcze nie spotkała tak rozpaczliwego uczucia. Widziała,
że wstrzymuje oddech, a usta mu drżą, gdy ostrożnie stara się poprawić poduszkę pod głową Marii.
Chora leżała całkiem spokojnie, widać było jednak wyraźnie, że iskra życia rozpala się w niej z
coraz większą siłą. Pokryta ranami skóra zaczynała się zabliźniać, usta nabrały nowego
zabarwienia. Włosy miała jeszcze przepocone i matowe, ale Kari uczesała je jak mogła pięknym
szylkretowym grzebieniem i ułożyła wokół głowy dziewczyny niczym złocistą aureolę.
Kari wiedziała, że pastor porównuje teraz w myślach chorą z aniołem.
I nie myliła się.
Mogens miał w oczach łzy, serce omal mu nie pękło, czy to prawda, że ona nadal jest przy
nim? To bez znaczenia, że odrzuciła jego oświadczyny, że nie chce zostać jego żoną i że nie jest w
stanie wzbudzić w sobie miłości do niego. Trudno, jest starym człowiekiem, przeżył swoje
najlepsze lata. Jeśli Bóg właśnie teraz zesłał mu tę niezwykłą kobietę dla inspiracji i na pociechę, on
może mu tylko okazać za to największą wdzięczność. Bał się, że choroba Marii, a nawet cała
epidemia, została na niego zesłana przez Boga jako kara za nieczyste myśli.
Pożądał tej kobiety, chciał ją mieć tylko dla siebie, chciał sycić się jej młodym ciałem już
wtedy, kiedy jeszcze żyła jego ślubna małżonka...
Teraz Pan dał mu poważne ostrzeżenie, widział to całkiem jasno.
Nie wolno mu żywić dla niej takich uczuć. Ona nie została przeznaczona dla żadnego
mężczyzny, jest taka czysta, nawet nosi imię Najświętszej Dziewicy.
Obiecał sobie i swemu Bogu, że będzie walczył z wszelką pożądliwością, byle tylko mógł
dzielić z nią życie jako nauczyciel i troskliwy ojciec. Da jej wszystko, co sam potrafi, już przekazał
jej większą część swoich umiejętności.
Będzie jej bronił, chronił ją przed złem świata i gniewem Boga...
Mogens z trudem chwytał powietrze, serce przepełnione wzruszeniem groziło, że
wybuchnie, wydostanie się z piersi. Oczy miał wilgotne, ale wstydził się spojrzenia Kari, chociaż
ona patrzyła na niego szczerze, niczego nie osądzała.
Tych dwoje przy łożu Marii nie zamieniło ani słowa, ale rozumieli się bardzo dobrze.
Kari uznała za całkiem naturalne to, że ujęła dłoń pastora i pozwoliła mu pogłaskać złociste
włosy Marii Trzymała tę rękę długo, Mogens nie miał odwagi dotknąć delikatnej skóry, pięknej
twarzy, tak dobrze znanych, kochanych rysów. Siedzieli nie licząc czasu, czuwając przy śpiącej
młodej kobiecie. Kiedy ktoś przyniósł im posiłek, zjedli trochę, nie ruszając się z miejsca, nie
mówiąc ani słowa.
W końcu Kari przerwała milczenie, zaczęła mu opowiadać w skrócie, co się stało od tamtej
dramatycznej nocy w kościele do dzisiejszego wieczora. Wiedziała, że Mogens niewiele pamięta z
czasu, gdy przeżywał atak szaleństwa, zdawała sobie też sprawę z tego, że ktoś taki jak on nie
zechce zadawać pytań.
Bez owijania w bawełnę opowiedziała mu więc o jego zachowaniu, o krytycznym stanie
Marii, o stratach, jakie poniosła parafia, oraz o tym, jak ona i Ole zdecydowali się przyjechać do
Lyster. Przekazała mu pozdrowienia od Liv, w skrócie przedstawiła życie w Meisterplassen.
Potem umilkła, jakby zbierając siły do dalszego ciągu.
- Przyjechałam tu, żeby zabrać Marię z powrotem do domu. Ona powinna być teraz pod
opieką matki, Liv nigdy by mi nie wybaczyła, gdybym nie przywiozła jej córki, jak tylko
wydobrzeje na tyle, by znieść trudy podróży...
- Nie... nie wolno ci... nie możesz...
Mogens nagle podniósł wzrok, głos mu się załamał, kiedy dotarł do niego sens jej słów.
Zabrać Marię? W takim razie niech mu lepiej odbierze życie. Kari rozumiała, lecz była
nieustępliwa.
- Ona musi wrócić do domu, z pewnością to pojmujesz. Ja nie mogę tu zostać na długo, a
ona potrzebuje opieki, spokoju i odpoczynku. Jak myślisz, jakim sposobem zdołasz jej to
zapewnić? Przecież kiedy rozejdzie się po wsi, że Maria chodzi już o własnych siłach, to będą tu
ciągnąć tłumy potrzebujących jej pomocy.
Kari nie spuszczała wzroku z pastora, jej jasne, czyste oczy sprawiły, że zawstydził się tego,
czego ona z pewnością nie mogła wiedzieć. Ta obca kobieta posuwa się chyba za daleko, zapomina,
z kim rozmawia.
- Dżuma już raczej minęła, ale w ślad za nią pojawi się mnóstwo różnych chorób i
niedomagań. To wszystko wyssie z Marii życie, ona odda ostatnią kroplę krwi, by ratować
cierpiących. Nie, trzeba ją stąd zabrać, musi najpierw ocalić siebie.
Mogens nie chciał zrozumieć, szukał jakichś powodów... czegoś, z czego mógłby czerpać
nadzieję, co pozwoliłoby mu zatrzymać ukochaną. Ale przecież do końca rozsądku nie stracił,
stoczył ze sobą trudną walkę i przegrał.
- Rozumiem - rzekł wreszcie znużony. - Oczywiście, że ona powinna wyjechać. Ale proszę
cię, obca kobieto, opiekuj się nią dobrze! Bo jeśli coś się jej stanie, jeśli będzie cierpieć, a może
nawet umrze i mnie zostawi, to nie dam ci spokoju choćby spoza grobu. Obiecaj, że będziesz jej
strzegła, że będziesz ją pielęgnować i dbać o nią, jakbyś dbała o najdelikatniejsze jagniątko.
Kari bez słowa kiwała głową, otwarcie i z całą naturalnością wychodziła naprzeciw
rozpaczy pastora. Należała do tych nielicznych, których nigdy nie ogarnia zakłopotanie na widok
uczuciowych wybuchów czy załamań bliźnich.
Potem znowu siedzieli, czas nie istniał w pustym pokoju, pory dnia zmieniały się, a oni nie
wiedzieli, czy jest dzień, czy noc. Jedli trochę, kiedy przynoszono im posiłek, drzemali od czasu do
czasu, budzili się jednak zawsze po chwili, spłoszeni wizjami, jakie sprowadzało na nich to
niezwykłe czuwanie przy łożu chorej.
Kiedy jednak słońce pokazało się po raz pierwszy od ponad miesiąca, Maria uniosła głowę,
a potem, przepełniona jakąś nową siłą, wstała. Mogens jej towarzyszył, podeszli do drzwi i
otworzyli je szeroko. Okna również otwarto, zimne powietrze wypełniło izbę.
Kari z uśmiechem otuliła wełnianą kołdrą wychudłą kobietę, pastor przytulił ją do siebie,
szepcząc dziękczynną modlitwę, po raz ostatni musnął wargami włosy ukochanej. Potem
podprowadził ją do fotela przy kominku, opadła bez sił na siedzenie, a on pocałował ją w rękę w
sposób, jakiego nikt przedtem nie widział.
Maria nie dostrzegała w tym niczego nadzwyczajnego, uśmiechała się do niego, rozumiała.
- Do widzenia, Mogensie. Obiecaj mi jednak, że będziesz o siebie dbał. Ja tu wrócę, musisz
mi tylko dać słowo, że wtedy pozwolisz mi przeczytać tych pięć książek z twojej biblioteki, które
przede mną zamykałeś...
- Do zobaczenia, ukochana Mario. I niech Bóg cię strzeże, kiedy będziesz poza domem!
Pozdrów swoją matkę i jej... męża. I chłopców, ich jest dwóch, prawda? A teraz przygotuję coś dla
ciebie na drogę. Nie mogę pozwolić, byś pojechała do matki z pustymi rękami, po tylu latach w
moim domu...
Zostawił obie kobiety, odwrócił się pospiesznie i niemal wybiegł z pokoju.
• Maria wiedziała, że Mogens cierpi, wiedziała, jak ważne miejsce ona zajmuje w jego
sercu. Przykro jej było teraz stąd wyjeżdżać, zostawiać go, przeczuwała jednak, że tak jest najlepiej
dla nich obojga. A jego rodzona Maria, biedna, blada Cecilia... co z nią?
- Żyje, dżuma ją oszczędziła. W najgorszych dniach pielęgnowała swego ojca, szczerze
mówiąc, nie widziałam jej od tamtego wieczora, kiedy przynieśliśmy cię z kościoła - powiedziała
Kari.
Maria bardzo chciała zobaczyć swoją młodszą imienniczkę, pragnęła się upewnić, czy
zajmie się swoim nieszczęsnym ojcem...
Teraz jednak nie stać ją było na nic więcej, kuliła się bezradnie w fotelu. Długotrwała
choroba wyczerpała ją bardzo, a dni, zanim organizm zaczął się bronić, były bardziej
wyniszczające, niż pojmowała. Jak ona w ogóle sobie poradziła z chorobą, skąd wzięła siły? Teraz
czuła się osłabiona niczym roślina, której bardzo długo nie podlewano. Zwiędła, wysuszona,
bezwolnie opadła na poduszki, kiedy Kari zaniosła ją do łóżka.
- Pośpij trochę - zachęcała opiekunka. - Zbieraj siły. Już niedługo będziesz w domu, u matki
i ojca, bracia też już cię wyglądają.
Maria nie chciała prostować błędu. Zamknęła oczy i pogrążyła się w ciepłym strumieniu
sennych marzeń, lekko jak w zabawie uniosła się z posłania, krążyła w powietrzu, trwała na granicy
snu i jawy. Pojedzie do domu, oczywiście, że tak!
I wtedy przyszedł do niej jakiś mężczyzna, chciał pokazać jej drogę. Był ciemny, przystojny
i bardzo silny, o oczach niczym niebo i morze, płonących, zuchwałych...
Ludzie przy jej posłaniu słyszeli, że wypowiada imię Randara, ale nawet Kari nie była w
stanie poznać jej marzeń.
ROZDZIAŁ X
Był to najpiękniejszy jesienny dzień, jaki Maria kiedykolwiek przeżyła. Słońce świeciło
jasno z przezroczyście niebieskiego nieba. Zbocza gór ponad fiordem przystroiły się czerwienią,
różnymi odcieniami oranżu, głębokim brązem i płomienną, złocistą żółcią. Tafla wody była czysta i
spokojna, lśniła w słońcu jak to się rzadko zdarza na tych nieustannie szarpanych wichrami
fiordach.
Dziś wszystkie kolory odbijały się w wodzie, barwna paleta przeglądała się w gładkiej toni,
natura zmuszała ludzi, by zatrzymali się i zapatrzyli w zapierającą dech urodę tego krajobrazu.
Czy ten dzień został stworzony z mojego powodu? zastanawiała się Maria. Jakże dzisiejsza
podróż różni się od tamtej! Jakby całe życie minęło od czasu, kiedy po raz ostatni siedziała w łodzi
Olego. Wtedy celem było Lyster. Teraz z każdym silnym szarpnięciem wioseł zostawiała dalej i
dalej za sobą tamtą okolicę, wkrótce okrążą znany cypel i daleko przed sobą zobaczą
Meisterplassen.
Wiosłują już prawie dwa dni, ale tym razem przybijali do lądu i nocowali u znajomych
Olego. Odwieźli też Kari do domu i teraz zostali w łodzi tylko oni dwoje. Maria czuła jeszcze
muśnięcie policzka Kari na pożegnanie i doznawała jakiegoś dziwnego uczucia, że dawno już
spotkała tę kobietę. I że się jeszcze zobaczą.
Każdy znajomy punkt na lądzie, który mijali, sprawiał, że serce Marii zaczynało bić mocniej
i szybciej.
Z prawej strony wznosił się wiszący nad fiordem skalny masyw, stroma, porośnięta
krzewami ściana tuż nad ich głowami. Trzymali się brzegu, przepłynęli jakieś dwa, trzy metry od
skały. Maria obserwowała, jak przesuwają się obok niej popękane, jakby pokryte dziwnymi wzo
rami głazy. Kiedy odchyliła głowę do tyłu, mogła dostrzec szczyt skalnej ściany, porośnięty
pożółkłymi teraz osikami.
- W tym miejscu toczyła się kiedyś okrutna bitwa - opowiadał Ole. Wiosłował równo i
pewnie, łódź płynęła przez historyczną okolicę. Musieli okrążać długi, płaski półwysep, widzieli
rybaków, którzy wyciągali z wody sieci i liny, rozwieszali je do suszenia. Ciężkie wiklinowe kosze
świadczyły, że połów się udał.
Ole wciąż mówił o bitwie, o królu Sverrem i wspaniałych okrętach, które tutaj, w głębokim
fiordzie, znalazły miejsce wiecznego spoczynku. Wielu ludzi spoczęło też w zimnej wodzie, bitwa
była bowiem krwawa i dramatyczna, jak cały ten dwunasty wiek.
Maria nie mogła skupić się na opowieści Olego, wkrótce będzie w domu, wkrótce...
Mimo że Ole wiosłował nieustannie, ona podskakiwała na ławeczce zniecierpliwiona, że tak
się wloką. Dlaczego akurat dzisiaj nie ma ani odrobiny wiatru?
Ale ów ciepły, jasny jesienny dzień był niczym ostatnie pozdrowienie lata, nie zapowiadał
jeszcze sztormów ani śniegu.
Okrążyli koniec cypla Yhdsåker, na którym rozłożyły się dwa spore dwory w otoczeniu
mniejszych zagród komorniczych, bezpiecznie ulokowanych pod przerażająco wysokimi górami z
nawisami i sterczącymi skałami pod szczytem. Dalej fiord się rozszerzał, a krajobraz na brzegach
stawał się bardziej płaski. Po obu stronach wody leżały niewielkie, zapomniane zagrody. Żadna z
nich jednak nie była aż tak samotna jak Meisterplassen...
Liv na nich czekała. Nie mogła przewidzieć dokładnie, o jakiej porze się zjawią, ale
narastające podniecenie, mrowienie pod skórą nie pozostawiało wątpliwości. Matka zawsze wie,
kiedy należy się spodziewać powrotu dziecka. Liv nie potrzebowała żadnego posłańca, by mieć
pewność, że Maria wkrótce dotrze do domu! Odłożyła zmartwienia na bok niczym stare zużyte
ubranie i przez wiele dni chodziła z dzielnie podniesioną głową i niezłomną wiarą, że wszystko
skończy się dobrze.
A dzisiaj to nawet Joril był bardziej ożywiony.
Słabowity chłopiec tego lata rozkwitł, bywało, że pomagał matce przy żniwach. Kiedy
jednak nadszedł wrzesień z gorszą pogodą, znowu zbladł i przycichł. Liv przez całe dnie nie
spuszczała z niego oczu, bała się, że zachoruje na płuca albo gardło. Serce stawało jej ze strachu,
gdy tylko chrząknął. Wiedziała, że nie przetrzymałby takiej choroby płuc, jaką przeszedł minionej
zimy. Kaszlał krwią z lada powodu, a paskudne plamy na ciele były wielkie i niemal czarne. Bolały
go też kości, jakby te okropne plamy unieruchamiały również stawy nieszczęsnego chłopca.
Liv westchnęła głęboko, z lękiem spojrzała na syna siedzącego w wygodnym krześle. W
milczeniu kruszył brzozowe liście w specjalnym, zrobionym z drewna rozcieraczu do ziół, szczupłe
palce zręcznie wybierały grubsze szypułki i przesypywały miałki proszek do szmacianego
woreczka. Stanowił teraz dla matki wielką pomoc, to on przyrządzał większość mieszanek i maści,
na które wciąż mieli ogromne zapotrzebowanie.
Ale Joril nie był taki jak Maria...
Liv musiała ze wstydem przyznać, że córka zajmuje chyba więcej niż połowę jej serca... Ta
silna i zdrowa dziewczyna zawsze była nadzieją matki. Nie minął jeden dzień, a może i godzina, by
Liv nie myślała o niej i nie dziękowała ze szczerego serca Bogu za to, że dał córce szansę takiego
bogatego życia.
O, jakże się cieszyła, że wkrótce ją zobaczy!
A jakie to będzie interesujące słuchać o nowych umiejętnościach córki, dowiadywać się o
tych wszystkich dziwnych sprawach, z którymi się niewątpliwie u pastora zaznajomiła...
Liv nie myślała więcej o tym, że Maria mogłaby stać się ofiarą dżumy. Przez osiem długich
nocy leżała nie śpiąc ze strachu, Jorand bał się, że biedaczka postrada zmysły. Pot lał się z niej
strumieniami, serce przestawało bić, zimne ręce wczepiały się mocno w jego ciepłe męskie ciało,
ale nic, co robił, ani co do niej mówił, nie było w stanie zmniejszyć udręki. Liv walczyła nie tylko
ze swoim rozpaczliwym strachem. I nagle którejś nocy uspokoiła się.
Jakaś dziwna pewność emanowała z jej oczu.
Ciało odprężyło się, serce biło znowu spokojnym rytmem, myśli płynęły bez lęku. A kiedy
nastał ranek, wstała i zaczęła się przygotowywać do powrotu córki.
W nowej izbie czekało na nią łóżko.
Liv wiedziała, że Maria przywykła do lepszych warunków, mimo to cieszyła się, że pokaże
jej wszystkie nowe rzeczy, jakich się w Meisterplassen dorobili. Jorand rozbudował dom od strony
dużej izby tak, że teraz można było obie części od siebie oddzielić. Wyposażył nowe pomieszczenie
w dwie bardzo ładne solidne ławy z wysokimi oparciami, na których Randar wyrzeźbił kwiatki i
listki. Stół zrobili z jednej tylko, bardzo grubej deski, Liv nie pojmowała, gdzie znaleźli takie
wielkie drzewo. Ona sama utkała dwa piękne kilimy na ściany, dzięki którym pomieszczenie stało
się ciepłe i przytulne. W jednym rogu stało łóżko Randara, w drugim Jorila.
Sama Liv wolała zachować dawne, ulubione miejsce do spania w narożniku starej izby, tyle
lat sypiali tam z Jorandem, tyle razy w zimowe noce leżeli i rozmawiali, gdy na palenisku dogasały
polana. Bywało, że ogień trzymał się przez całą noc, w ogóle nie gasł, podobnie jak ich wzajemne
uczucia, które wybuchały często z siłą taką jak w czasach młodości.
Liv wkraczała już w okres bezpłodności.
Jorand nie miał pewności, przypuszczał jednak, że on sam niebawem skończy pięćdziesiąt
lat. Mimo to nadal był sprawny i silny, poruszał się jak zawsze lekkim, sprężystym krokiem, a w
ciemnych oczach miał dawny blask. Akurat teraz obaj z Randarem zawieźli łodzią do wsi dwie
owce na sprzedaż. Od dawna trzymali zawsze ze trzy, może nawet cztery zwierzęta ponad potrzeby,
chociaż każdej jesieni szlachtowali wiele jagniąt. Liv nienawidziła zabijania niewinnych maleństw,
rozumiała jednak, że nie zdołają przeżyć zimy bez owczego łoju, peklowanego mięsa i nowych
skórzanych ubrań. Każdego lata gromadziła więcej paszy, niż owce mogły zjeść. Jorand uważał, że
bardzo przesadza, ale tak było zawsze. On sam podzielał raczej powszechne przekonanie, że należy
przygotować tyle paszy, ile się zdoła, i hodować dwa, trzy zwierzęta więcej, niż się tą ilością uda
wykarmić. Jeśli któreś zdechną, nie straci się zbyt wiele, ale gdy przeżyją mimo wszystko, ma się
dodatkowy dochód.
Liv odpowiadała mu w takich chwilach ze złością. Co by zrobili z dwudziestoma pięcioma
owcami, skoro z pięcioma ledwie sobie radzą? pytała. I po co karmić mnóstwo zwierząt, których i
tak potem nie można sprzedać?
Niełatwo było Jorandowi przekonać ludzi we wsi, by handlowali z samym sługą
ciemności...
Wprawdzie uważał, że w ostatnich czasach sprawy układają się nieco lepiej, bo coraz więcej
ludzi miało jakieś długi wdzięczności wobec pary z Meisterplassen. Do powszechnie szanowanych
parafian nigdy jednak nie będą się zaliczać, Liv nie miała co do tego wątpliwości, choć było jej
bardzo przykro.
Nieoczekiwanie zapragnęła odpocząć, odłożyła więc pracę. Zawołała Jorila, który podszedł
do niej na niepewnych nogach. Już dawno jego wychudłe ciało zmieniło się, nabrał wyglądu
dorastającego chłopca, ale nic nie wskazywało, że będzie się nadal rozwijał. Bóle, z powodu
których tyle płakał w dzieciństwie, wcale nie ustąpiły, choć teraz chłopiec skarżył się rzadko. Prze
ciwnie, śmiał się dużo i z wielką troskliwością odnosił się do matki.
Oboje poszli wolno ścieżką w dół nad fiord. Liv wypatrywała, zdawało jej się, że w oddali
widzi jakiś ciemny punkt, może to łódź?
Serce zaczęło jej mocniej bić, trochę za bardzo ścisnęła ramię syna.
Ależ tak!
To łódź!
Mógłby to być Ole...?
Trudno rozpoznać łódź z takiej odległości.
Mimo to Liv wiedziała, że łódź Olego - Miedziaka sunie gdzieś po wodach fiordu i wiezie
raz jeszcze to, co ona ma w życiu najdroższego.
- Joril, wiesz, że Maria wraca do domu? Chłopiec spojrzał na nią najpierw z
niedowierzaniem, a potem z szerokim uśmiechem.
- Maria! Moja ukochana siostra, och, jak dobrze! Ale...
Jaka szkoda, że Joranda i Randara nie ma w domu. Oni też powinni witać ją na brzegu.
Liv przytuliła go, lekko pocałowała w brodę. Podtrzymując łokieć swego dorastającego
syna, zeszła ostatni kawałek dzielący ją od nabrzeża. Usiedli tam, przytuleni, i wspólnie
obserwowali zbliżającą się łódź, która najwyraźniej kierowała się do ich przystani. Liv nie miała już
wątpliwości, kto to płynie, a jednak, kiedy córka podniosła się w łodzi i machała im na powitanie
kolorową chustką, którą dostała od matki przed wyjazdem, nie mogła powstrzymać wybuchu
radości.
Jasne włosy, gęstsze i dłuższe niż jej własne, powiewały nad głową młodej kobiety w łodzi
niczym żagiel.
Wkrótce znalazła się w ramionach matki, śmiała się i płakała na przemian, obejmowała Liv,
a potem brata. Joril walczył dzielnie, żeby nie krzyczeć, gdy silne ręce siostry ściskały go mocno,
zostawiając mnóstwo siniaków na całym jego wyrośniętym ciele. Nie widział jej od ponad roku.
Ole był równie serdecznie witany, zaraz też zajął się wynoszeniem na brzeg pakunków
Marii. Joril mu pomagał, a obie kobiety, czule objęte, poszły w stronę domu. Joril zawsze chętnie
pracował, nie chciał, by go traktowano jak słabeusza albo jak dziewczynę wśród mężczyzn.
Maria z podziwem oglądała wszystkie nowe nabytki w domu swego dzieciństwa, ale stare
sprzęty czule gładziła.
Liv wzdychała ze łzami w oczach. Boże, jaka ta Maria dorosła!
Niewiele zostało z nieposkromionej, trochę szalonej młodej dziewczyny, którą kiedyś
wysłała z domu, a potem widywała rzadko podczas krótkich letnich wizyt.
Teraz miała przed sobą młodą, piękną damę, posiadającą wiele umiejętności i urodę, która
nawet matkę zaskoczyła. Twarz nosiła jeszcze ślady choroby i paskudnych wrzodów, skóra na
policzkach była napięta, a oczy zdawały się jeszcze większe i głębiej osadzone niż zazwyczaj. Ale
promieniała radością, dzięki czemu wyglądała na mniej wyniszczoną.
Jeśli Liv kiedykolwiek wątpiła, czy przed pięcioma laty podjęła słuszną decyzję, to teraz
przepełniała ją dobra pewność. Nic lepszego nie mogła była uczynić.
Tęsknota za córką, wszystkie złe myśli nie miały żadnego uzasadnienia. Maria w pełni
wykorzystała swoją życiową szansę.
Młoda kobieta nie miała odwagi zapytać wprost, ale płonęła chęcią, by dowiedzieć się, co
słychać u Randara. Liv opowiadała chętnie o swoim życiu z Jorandem, o tym, że wiedzie im się
lepiej i żyją dostatniej niż kiedykolwiek przedtem, a także o tym, że ona sama coraz częściej jest
wzywana do wsi.
- Macie też znajomych, ludzi, z którymi można porozmawiać?
Liv pochyliła głowę, nie bardzo wiedziała, jak odpowiedzieć na tak wprost zadane pytanie.
- Nie... cóż... najlepiej jest nam samym, tak jak zawsze było...
- Ależ, mamo! Nie chciałabyś mieć przyjaciół, nie tęsknisz, żeby pogawędzić z innymi
kobietami?
- Czy ja wiem... Przywykłam, że to Jorand jest moim najlepszym przyjacielem... Z nim
najchętniej rozmawiam...
- Mamo! Mężczyzna, to zawsze mężczyzna!
liv uśmiechnęła się lekko zakłopotana tym nie znanym jej doświadczeniem córki, ale
musiała przyznać Marii rację. Powiedziała z powagą:
- Wiem, Mario, że trudno ci będzie mnie zrozumieć.
Żyłaś przecież w Lyster przez tyle lat jako jedna z wielu. Nigdy nie mogłaś pojąć ludzkiej
nieżyczliwości, niechęci i złych słów. Ale taki jest mój los i muszę się z tym godzić. Pomagam
wszystkim, którzy mnie o to proszą, nigdy nie odmówiłam wsparcia człowiekowi w potrzebie,
skoro Bóg obdarzył mnie łaskawie zdolnością łagodzenia bólu i dał mi niezbędne do tego środki.
Nie mogę jednak oczekiwać niczego w zamian za pomoc, oprócz może pospiesznego
podziękowania, czasami odrobiny masła albo soli. Oni mnie nie poznają, kiedy przypadkiem się
spotykamy. Nie pozdrawiają mnie, nie chcą kupować moich wzorzystych kilimów, boją się, że ktoś
mógłby ich zobaczyć razem ze znachorką, nałożnicą kata. Ruchem ręki powstrzymała wybuch
córki.
- Nie, pozwól mi skończyć! Wiedziałam o tym, kiedy pewnego dnia zdecydowałam się tutaj
zamieszkać, i nie mogę się teraz skarżyć ani złościć na coś, czego zmienić nie mogę - oświadczyła
Liv stanowczo.
Maria zerwała się z miejsca i zaczęła chodzić po izbie, jakby się w dalszym ciągu
znajdowała w bibliotece pastora i chciała rozwiązać jakiś trudny problem.
Po chwili zatrzymała się, a jej wzrok lśnił złowieszczo.
- Mamo, tak nie można! Pozwalasz im się wykorzystywać, a potem obrzucać błotem. Nie
możesz dawać z siebie tyle takiej bandzie ciemnych nieuków, która wysysa z ciebie siły, a potem
odrzuca niczym ogryzioną kość! Musisz się postawić! Odmawiaj im pomocy! Pokaż, że jesteś
człowiekiem, który także wymaga szacunku, potrzebuje uczuć i... bliskości!
Tyrada została przerwana nieoczekiwanie ostrymi słowami Liv:
- Przestań! Nie zapominaj, kim jesteś, młoda damo! Mówisz do matki! Ułożyłam sobie sama
swoje życie, od chwili gdy skończyłam sześć lat, musiałam żyć z tym, co w ludziach najgorsze.
Mówisz, że powinnam walczyć o zachowanie twarzy, pouczasz, co mam robić. Ale nie zapominaj,
że wszystko, co zrobiłam, robiłam dla ciebie!
Maria nie powiedziała nic, zaskoczona i zawstydzona oparła głowę na ramieniu matki. Joril,
który wytrzeszczając oczy przysłuchiwał się kłótni, teraz podszedł do nich i pogłaskał obie po
głowach, po czym, chwiejąc się trochę, ruszył ku drzwiom. Usłyszał w dole nad fiordem stuk łodzi
o kamienie nabrzeża.
Obie kobiety usiadły, w ich oczach pojawiły się łzy nad tą straszną niesprawiedliwością
życia. Liv szeptem podziękowała córce za lojalność. Zwierzała jej się cicho, że tęsknota za
przyjaciółkami, sąsiadami, za ludźmi, z którymi można by się spotkać i porozmawiać, była dla niej
przez wiele lat nieznośnym ciężarem. Tłumaczyła też swojej młodej córce, jak człowiek z latami
uczy się akceptować swój los, trwać przy własnych wyborach i bez wielkiej goryczy rezygnować z
tego, czego mieć nie może.
Maria patrzyła na Liv. Po raz pierwszy sytuacja matki stała się dla córki jasna.
Potrafiła ją zrozumieć, ale nie zaakceptować.
Po smutnych wyznaniach Liv w głowie Marii zrodziła się pewna myśl: Przyjdzie taki czas,
że matka będzie mogła się cieszyć szacunkiem otoczenia. Gospodynie wiejskie będą musiały
zwracać się do niej uprzejmie, a nawet czuć się onieśmielone w jej obecności.
Już Maria o to zadba!
W takim stanie znaleźli je mężczyźni, kiedy weszli do izby. Matka i córka, siedzące obok
siebie, rozmawiały cicho twarzą przy twarzy.
Maria drgnęła, izba stała się nieoczekiwanie zbyt ciasna.
W drzwiach stał Randar.
Liv poczuła, że ręka córki w jej dłoni sztywnieje. Jakby nagle młode ciało zamarło.
Randar!
Jaki on wysoki! I włosy... czarniejsze, niż myślała!
Maria napotkała spojrzenie ciemnych oczu, wiedziała, że są głęboko niebieskie, dostrzegała
w nich jednak mroczne błyski. Po długim lecie Randar miał brązową skórę, widziała opalone silne
ręce pod zawiniętymi rękawami wełnianego swetra. Podszedł do niej z uśmiechem. Dziewczyna
wstała, mimo woli cofnęła się o krok.
- Maria! Nareszcie jesteś w domu! Jakaś ty dorosła... i ładna.
Zarumieniła się na ten nieoczekiwany komplement, mruknęła coś na temat, że on też
wydoroślał od ostatniego razu. Stali i spoglądali na siebie, wspomnienia przykrego pożegnania
sprawiły, że unikali patrzenia sobie w oczy. W izbie zaległa dzwoniąca cisza, nikt nic nie mówił.
Sytuację uratował Jorand, który odsunął Randara na bok, a sam chwycił Marię w pasie i
zakręcił się z nią w kółko, jakby wciąż miała sześć lat.
- Maria jest w domu, Maria do nas przyjechała! Wiedziałem, że wrócisz mimo wszystko, ty
mała córko rozbójnika!
Ona chichotała, wyrywała się temu niezwykłemu człowiekowi, który w jednej chwili
potrafił przyjaźnić się z małą dziewczynką, choć w następnej musiał unosić ostry topór nad karkiem
jakiegoś nieszczęśnika.
Liv uśmiechała się serdecznie do swojego mężczyzny, widząc, że nadal traktuje jej dorosłą
córkę jak rodzony ojciec.
Joril nie został już okręcony radośnie po izbie, był zbyt duży na takie zabawy, ale ojciec
pochwalił go za pracę, jaką wykonał w obejściu pod jego nieobecność. Niewiele tego było, Joril nie
miał dość sił. Dla niego samego jednak liczyło się, że zastępuje ojca, kiedy przez czasem długie
okresy bywa jedynym mężczyzną w domu.
Wkrótce nakryto do kolacji i szczęśliwi ludzie usiedli wokół stołu, zastawionego
przysłanymi przez Tulvę przysmakami, jak i specjałami Liv. Randar w drodze do domu ustrzelił
kaczkę, jedli ją teraz smakowicie przyprawioną z borówkami i chlebem. Maria czuła na sobie
spojrzenie Randara, starała się uśmiechać, swobodnie rozmawiała ze wszystkimi, jednak serce
skakało jej do gardła, a głos się załamywał za każdym razem, kiedy musiała się zwrócić do tego
młodego, ogorzałego człowieka, który zawsze burzył jej spokój.
Widziała, że coś się z nim stało.
Zmienił się. Nie był już taki nieśmiały, nabrał dorosłej pewności siebie. To już nie
czerwieniący się na jej widok chłopiec, niedoświadczony i uparty, którego mogła drażnić i wabić.
Randar stał się mężczyzną.
Maria wiedziała, że ona sama również podczas tych lat spędzonych u pastora przemieniła
się w dorosłą kobietę.
To nowe napięcie, jakie się między nimi pojawiło, to już coś innego niż tamto młodzieńcze
oszołomienie, beznadziejne zadurzenie i nieśmiałe marzenia.
Maria czuła żar nowych uczuć, uczuć, które przecież od dawna się w niej tliły, a które
jedynie myśl o Randarze mogła naprawdę rozpalić.
Mój Boże, nie była w stanie opanować gwałtownego bicia serca, obrzmiewania warg,
drżenia rąk i tego dziwnego ciepła, które wywoływało pulsowanie w całym ciele.
Z trudem dotrwała przy stole do końca posiłku, po czym natychmiast zabrała się do
zmywania, a Liv miała nareszcie czas przejrzeć podróżny kuferek córki i zobaczyć wszystkie zioła i
inne skarby, które tamta przywiozła. Jorand usiadł obok swojej ukochanej, równie ciekawy jak ona.
Zmęczony przeżyciami Joril skulił się na łóżku.
Tylko Randar siedział wciąż na swoim miejscu przy stole i przyglądał się krzątającej się po
izbie Marii.
Dlaczego nic nie mówi? Dlaczego gapi się milczący jak ryba?
Czuła narastającą irytację, rozgniewała się.
- Straciłeś mowę czy co? Siedzisz i wytrzeszczasz oczy, jakbyś nigdy nie widział kobiety!
Nie zmienił wyrazu twarzy, w oczach miał wesołe błyski, ale usta się nie uśmiechały.
- Bo też nie widziałem, w każdym razie takiej jak ty! Maria nie mogła uwierzyć własnym
uszom. Czy to możliwe, że Randar prawi jej komplementy w co drugim zdaniu? Tamten Randar,
którego znała, nigdy by tego nie zrobił. Tamten uciekał od niej onieśmielony, kiedy chciała mu się
zwierzyć ze swoich dziewczęcych tajemnic.
Teraz był zupełnie inny.
Teraz zuchwale patrzył jej w oczy, teraz to on ją doprowadzał do tego, że się rumieniła.
Najwyraźniej utraciła władzę, jaką niegdyś miała nad tym młodzieńcem.
Teraz on stał się myśliwym, choć Maria w ogóle czegoś takiego nie brała pod uwagę.
ROZDZIAŁ XI
Maria słyszała dźwięki dochodzące z posłania matki i Joranda. Zdławione jęki, głośne
westchnienia, chrzęst skórzanych okryć, przesuwanych po łóżku. Słyszała ciche trzeszczenie
drewnianego łoża, od czasu do czasu stłumiony krzyk, jak w bólu.
Świetnie wiedziała, co się tam dzieje.
Pomyśleć, że mama...
Maria rumieniła się skrępowana. Niełatwo było przyjąć do wiadomości, że matka jest nadal
młodą, cieszącą się życiem kobietą.
Od dzieciństwa Maria słyszała te przyciszone dźwięki z maminego łóżka, ale nie pamięta,
by kiedykolwiek przedtem tak na nią działały jak tej nocy. Miała sucho w ustach, czuła mrowienie
pod skórą, jakby pełzało tam tysiące owadów. Serce tłukło się w piersi jak szalone, młoda kobieta
instynktownie zaciskała uda.
Jakie gorące, i wilgotne!
- Randar, Randar, co ty ze mną robisz? - szeptała sama do siebie.
Przestraszona własną reakcją, zaciśniętą pięść wpychała do ust, sztywne futrzane okrycie
naciągała na głowę, żeby nic nie słyszeć. Nie chciała myśleć o tym, co dzieje się w małżeńskim
łożu.
Myśli jednak krążyły własnymi tropami, Maria nie była w stanie powstrzymać tęsknot, które
sprawiały, że pożar ogarniał jej ciało.
Zmuszała się do modlitwy, szeptała pacierze, których nauczył ją Mogens, przypominała
sobie jakieś uczone formułki, powtarzała trudne zdania.
Nic nie pomagało.
W końcu dała za wygraną, pozwoliła myślom toczyć się swobodnie, a jej własne dłonie
błądziły po delikatnej rozpalonej skórze. Tu i ówdzie znajdowała jeszcze niewielkie blizny po
przebytej chorobie, ale na ogół wyczuwała je tylko jako drobne nierówności na jedwabistej,
gładkiej powierzchni.
Czy Randar też kiedyś tak leżał, trawiony tęsknotą?
Zaczęła się zastanawiać... Czy on... kiedyś... z jakąś kobietą?
Nowe, podniecające, ale i bolesne fale przeniknęły jej ciało. Na samą myśl o tym poczuła w
piersiach palącą zazdrość. Nie!
Randar jest jej! Nigdy nie będzie należał do innej kobiety!
Powinna być cierpliwa. Powinna pokazać mu wszystko, co umie, powiedzieć mu wszystkie
miłosne słowa, jakich tylko pragnie, dać tyle czułości, ile potrzebuje. Tak, by w końcu pojął, że ona
już nie chce grać roli młodszej siostry.
Marzenia stały się spokojniejsze, słodsze, powoli nadchodził sen.
Widziała przed sobą Randara w przyszłości, dzieci Randara, ciemne jak on, ale obdarzone
jej rysami... Widziała Randara bawiącego się z nimi, Randara rzeźbiącego dla nich maleńkie
figurki... Siebie samą jako dumną żonę i matkę, niedużą, świetnie utrzymaną zagrodę, dom z
mnóstwem pokoi na książki, które będzie gromadzić, i lekarstwa, jakie sama sporządzi...
Słodkie marzenia, piękne obrazy.
Maria zasnęła z uśmiechem szczęścia na wargach, przytulona do poduszki.
Randar również słyszał miłosne westchnienia z łóżka swego przybranego ojca. Działały na
niego nieco inaczej niż na Marię. Nie podniecały jego wyobraźni, budziły natomiast w ciele
dorosłego już teraz mężczyzny dziwny niepokój.
Dawno zostawił za sobą bezbronnego, małego chłopca, a przeżycia z dzieciństwa otoczył
grubym murem niepamięci. Starał się nie myśleć o fizycznych zbliżeniach ludzi tak bardzo
przypominających ponure spektakle dokonujące się wiosną między zwierzętami.
To okropne dyszenie, te obrzydliwe mlaskania!
Wszystko to niegdyś dla małego chłopca oznaczało odrzucenie, izolację, zimno i głód.
Kiedy ojciec sprowadzał do domu kobiety, chłopiec musiał długie godziny spędzać w chlewie.
A te kobiety!
Często pijane, cuchnące, o długich brudnych włosach, z zepsutymi zębami!
Jeszcze się do niego szczerzą w koszmarnych snach, jeszcze czuje ból, jak wtedy, kiedy
chichocząc próbowały go łapać za żałosny chłopięcy członek. Randar dygotał z obrzydzenia raczej
niż z podniecenia na myśl o takich miłosnych doświadczeniach.
W ostatnich czasach jednak coraz częściej pojawiała się jakaś nieokreślona tęsknota...
Wiedział, skąd ona się bierze, dokąd go pcha, co, czy raczej kto, wywołuje to bolesne
uczucie pustki. Tęsknota odbierała mu sen, powodowała, że myśli krążyły wciąż tym samym torem,
nie pozwalała się na niczym skupić, oddalała go od świata.
Jorand wiele razy spoglądał na niego tak dziwnie, zdarzało się, że musiał go szturchnąć, by
chłopak się ocknął.
Noce też nie były od tego wolne. Gdy tylko przespał się kilka godzin, zaczynały się
pojawiać jakieś delikatne istoty, które przenosiły go do pełnych światła, dziwnych miejsc.
Czy to anioły?
Czy w snach odwiedzał niebo?
Istoty były kobietami, delikatnymi dłońmi muskały jego napięte ciało, śpiewały mu
niebywale podniecające pieśni, oplatały jedwabistymi włosami jego twarz.
Dziwne.
A jeszcze dziwniejsze, że te istoty miały takie znajome rysy... Życzliwe spojrzenia, wyraźne
brwi, złociste włosy, w znajomy sposób wygięte usta, zawsze lekko uśmiechnięte. Twarze młode,
mimo to dojrzałe.
Aż do dzisiaj nie wiedział, kogo mu przypominają. Kobiety ze snów, owe jasne, zwiewne
istoty, czułe i wabiące, wszystkie miały rysy Marii. Skąd, na Boga, wzięły mu się takie wizje?
Maria, ta postrzelona dziewczyna, stara się go uwodzić?
Nie była już taka jak dawniej. Zdawało mu się, jakby kobiety z sennych marzeń były jej
wysłanniczkami, jej myślami, które w jego głowie przekształcały się w obrazy, mające
przygotować go do powrotu Marii.
Jaka piękna:..
Taka dojrzała, a mimo to niewinna!
Widział, że szczupłe palce drżą, kiedy pierwszego wieczora sprzątała ze stołu, widział, że na
pięknych policzkach płoną rumieńce wywołane jego komplementami. Sam zresztą nie umiałby
powiedzieć, skąd mu się one biorą, po prostu ogarnęła go taka ochota, gdy tylko stanął na progu i
zobaczył. Gdy spojrzał jej w oczy.
Uczucie było całkiem nowe, nie znane, dziwne.
Nie potrafił porównać go z żadnym innym.
Jakaś mieszanina napięcia, jak w chwili, gdy się zaczyna polowanie na sarnę, i oszołomienia
w letnią noc, spędzoną pod kwitnącym krzakiem dzikiej róży, albo wzruszenia, gdy się stoi na
szczycie wysokiej góry, a głębia zdaje się człowieka wsysać z przemożną siłą.
I lęku. Lęk czai się zawsze niczym jakiś rozedrgany ton, podobny do tego, który Randar
odczuwa zawsze w chwili, gdy unosi w górę katowski topór, by za moment opuścić go na kark
nieszczęsnego skazańca.
W starej izbie w końcu ucichło. Ani Maria, ani Randar nie słyszeli już prowadzonej szeptem
rozmowy, którą wiedli w tę późną jesienną noc kochankowie, czekając, aż ciała znowu ogarnie
spokój.
Liv gładziła ukochanego po pokrytym zmarszczkami policzku, z wielką przyjemnością
odczuwała pod miękką dłonią jego szorstki zarost.
Jorand leżał spokojnie z ręką spoczywającą ufnie na jej ciepłym brzuchu.
Rozmawiali o Marii.
Liv miała takie wrażenie, jakby od dawna brakowało jej części serca, a teraz w jakiś
cudowny sposób ów kawałek znalazł się znowu na miejscu.
Wzdychała uszczęśliwiona, pełna zadowolenia po miłosnym zbliżeniu, a także dlatego, że
jej ukochane dziecko nareszcie śpi pod tym samym dachem.
Leżała rozkoszując się bliskością dwojga ciał, które wciąż jeszcze oddychały w tym samym
rytmie. Czekała, aż Jorand zaśnie, żeby mogła się wymknąć i umyć w specjalnym ziołowym
wywarze, którego od lat używała. Chronił ją przed zajściem w ciążę, okazało się, że recepta Marty
była skuteczna.
Liv bez zastrzeżeń ufała zostawionym jej przez Martę przepisom.
Z pewnością nie przeżyłaby kolejnej nieudanej ciąży.
Dzisiaj jednak Jorand nie zasypiał.
Nieoczekiwanie chrząknął i przytulił ją mocno do siebie.
- Liv, czy nie zauważyłaś dzisiaj wieczorem niczego specjalnego?
- Specjalnego? Oczywiście, to specjalny wieczór. Maria wróciła do domu!
- No właśnie! To dla nas wszystkich był wyjątkowy wieczór, ale dla jednego może
bardziej...
Liv spoglądała na Joranda w mroku, trudno było dostrzec rysy jego twarzy. Co on ma na
myśli?
- Dla Randara. - Tak?
- Sądzę, że on myślał o Marii więcej, niż przypuszczaliśmy.
Liv zdziwiła się. Jorand zwrócił na to uwagę? Czekała, co powie dalej, chciała dać mu czas.
- Widziałem w jego oczach coś nowego. Tak, Randar nigdy nie okazywał zainteresowania
dziewczętami, ja co prawda z tego powodu nie ubolewałem, bo skoro już tak się sprawy mają... nie
ma znowu tak wiele młodych kobiet, które chciałyby się poświęcić... zostać kobietą kata. Niewiele
jest takich jak ty, moja ukochana.
Umilkł.
- Chcesz powiedzieć, że Randar... i Maria... ale przecież oni są jak brat i siostra...
- No, może przedtem. Trudno jednak nie zauważyć, że każde z nich nosi w sobie inną krew,
nie ma żadnych więzów, które mogłyby stanąć na przeszkodzie... połączeniu się.
Liv zamyśliła się, próbowała spojrzeć inaczej na córkę i przybranego syna.
Dla Randara związek z Marią byłby niewątpliwym szczęściem. Przecież on właściwie nie
ma żadnych możliwości, biorąc pod uwagę jego zajęcie i pozycję.
Ale Maria...
Czy powinna poświęcić wykształcenie, całą swoją wiedzę, wszystko, co przeżyła, czego
doświadczyła podczas tych lat poza domem, i zostać gospodynią w Meisterplassen?
Nie, ona by się na to nigdy nie zgodziła.
Im więcej jednak Liv rozmyślała o minionym wieczorze, tym wyraźniej widziała, że jest
tak, jak przypuszcza Jorand.
Pomiędzy młodymi rodziło się coś nowego, niepewnego, co ledwie zaczynało się tlić.
No i czy Maria nie zareagowała jakoś dziwnie, kiedy Randar stanął w drzwiach?
Westchnęła głęboko, przechyliła głowę i dotknęła ustami szyi ukochanego mężczyzny. Jeśli
między tymi dwojgiem kiełkuje miłość, to nikt jej nie powstrzyma. Wiedziała o tym z własnego
doświadczenia.
- Trzeba czekać i patrzeć. Młodzi z pewnością nie potrzebują, byśmy się mieszali do ich
spraw. Może masz rację, a może ci się tylko wydaje? Sam Bóg wie, co Maria ukrywa w duszy -
szepnęła Liv, wsuwając swoją drobną rękę w jego szeroką, żylastą dłoń. - Mała Maria, moja
kochana dziewczynka... - westchnęła, posyłając modły do Najświętszej Panienki. Prosiła o opiekę
nad córką na licznych rozstajach życiowych dróg.
Raz jeszcze nocny spokój w Meisterplassen został zakłócony gwałtownym dobijaniem się
do drzwi.
Liv zerwała się na posłaniu, oszołomiona, choć wcale nie wyspana. Przez okienny otwór
sączył się do środka szary brzask, wskazując, że ranek jeszcze nie nadszedł.
Głośne stukanie nie ustawało.
Domyślała się, o co chodzi. Coraz częściej głośny hałas budził ją w środku nocy. Ktoś
potrzebuje pomocy. Narzuciła na siebie ubranie, rozpuszczone włosy wsunęła pod czepek. Jorand
również się obudził, ale zaraz z gniewnym mamrotaniem zasnął znowu.
Na dworze stał mały chłopiec, na oko dziesięcioletni. Ściągnął czapkę z głowy, Liv
uśmiechnęła się, widząc uprzejme zachowanie malca, którego nikt mu pewnie nie polecił okazywać
nałożnicy kata.
- O, szlachetna Liv Meisterplass, pomóż mi! Musisz iść do nas jak najprędzej, musisz dać
lekarstwa naszej mamie, żeby nam nie umarła!
Biedak dygotał z chłodu i rozpaczy, czapka w dłoniach była brudna i połatana.
Pociągnęła go w stronę paleniska, gdzie wielkie kamienie zachowały jeszcze sporo ciepła.
Dzwonił zębami po nocnej wędrówce, opowiadał, że pochodzi z Fjøra, przypłynął łodzią swego
ojca. Tata jest w górach, poluje z sąsiadami na ptaki, może ubiją jakąś sarnę, żeby było na zimę.
Mama, on i troje młodszego rodzeństwa zostali w domu sami, ale mama się przewróciła...
okropnie... leży teraz na łóżku i jęczy, na posłaniu jest pełno krwi...
Liv zapytała, jak chłopiec ma na imię i kim jest jego matka.
- Anna Jakobsdatter Stenehjem, a mój tata to pomocnik kowala, on jest bardzo zdolny! Ale
musisz iść do mamy, Liv Meisterplass, zawiozę cię łodzią, bardzo szybko, żebyś dała mamie
lekarstwo...
Łzy popłynęły z dziecięcych oczu, tak chciał być mężczyzną pod nieobecność ojca, ale teraz
ciężar okazał się zbyt wielki.
Liv wzięła go za rękę, drgnęła, czując lepką, ciepłą dłoń. Wolno odwróciła ją do światła.
Chłopiec szarpnął się, chciał ukryć ręce za plecami.
Biedak wiosłował tak szybko, że skórę na dłoniach miał kompletnie zdartą.
Liv pogłaskała go po włosach.
- Zaraz idę. Tylko obudzę moją córkę, ona też umie robić bardzo dobre lekarstwa. Obie
pomożemy twojej mamie, a jak Bóg da, to będzie żyła jeszcze przez wiele lat.
Wkrótce cała trójka znalazła się w łodzi, Maria jeszcze nie całkiem obudzona i
zarumieniona od snu. Kobiety ujęły wiosła, mały protestował przeciwko degradacji, ale specjalnie
się nie upierał. Okaleczone, krwawiące dłonie zdążyły zostawić lepkie ślady na uchwytach wioseł.
Na wschodzie niebo pojaśniało, ale trzeba jeszcze długo czekać, nim nad górami wzejdzie
jesienne słońce.
Mała osada spoczywała w ciszy, tylko czasem w obórkach pobekiwały owce.
Chłopiec najlepiej jak umiał opowiedział o nieszczęściu matki, upadła, kiedy niosła duży
saganek z wodą z pralni do izby. On z dwiema młodszymi siostrami zdołał zaciągnąć ją do domu i
ułożyć na posłaniu, ale najmłodszy braciszek krzyczy okropnie i chce, żeby mama wstała. On ma
dopiero rok i jest głodny, chce piersi, a mama leży i tylko jęczy z bólu.
Przyszła sąsiadka, ale jak popatrzyła na mamę, to zrobiła się jakaś dziwna na twarzy i
mamrotała coś do siebie pod nosem, i wtedy on wsiadł do łodzi, żeby prosić Liv.
- Bo ty uratowałaś mamę Johana i Eliny, kiedy poprzedniego lata urodziła im malutką
siostrzyczkę, a potem krew z niej uchodziła - wyjaśnił ufnie.
Liv pokiwała tylko głową, uśmiechała się uspokajająco do dziecka. Obawiała się jednak, że
tym razem będzie co najmniej tak samo trudno pomóc chorej, jak wtedy zatamować krwotok
rodzącej żonie gospodarza z Olavs Plassen.
Kobieta wciąż silnie krwawiła, poronienie nastąpiło jakiś czas temu, Liv wiedziała, że chora
musiała stracić wiele krwi. Zaaplikowała krople wzmacniające, a potem umyła w ciepłej wodzie.
Mieszankę ziołową trzeba podawać trzy razy dziennie z mlekiem, Liv instruowała sąsiadkę, jak
parzyć herbatę. Maria śledziła uważnie spokojne zalecenia matki, nie mogła się doczekać, by
przedyskutować z nią skład ziołowych mieszanek. W książkach lekarskich pastora nie znalazła
wiele na temat chorób kobiecych, odkryła wprawdzie gdzieś pod papierami broszurkę, zawierającą
dobre rady dla akuszerek, ale doświadczenie z tego rodzaju chorobami miała niewielkie.
- Każ jej się położyć głową w dół, tak żeby nogi miała wyżej niż głowę - poradziła cicho. -
To zatamuje krwawienie, kobieta nie osłabnie tak bardzo.
Liv stała chwilę bez ruchu, po czym jednak przekazała zalecenie chorej.
Maria z pewnością wie, o czym mówi.
Kiedy kobieta została umyta i ułożona na czystym posłaniu, a wywar ziołowy zaczął działać
i skurcze prawie ustąpiły, na dworze dały się słyszeć ciężkie kroki.
- Tata! Ojciec wrócił do domu! Dzieci w popłochu rzuciły się do drzwi. Najstarszy chłopiec
czystym, dźwięcznym głosem, który wyraźnie słychać było w izbie, opowiadał ojcu, co się stało.
- I wtedy ja przywiozłem Liv Meisterplass i mama już prawie wyzdrowiała...
Nagle rozległo się głośne plaśnięcie, chłop wymierzył synowi siarczysty policzek.
- Co? Katowska dziwka w moim domu?
Liv zesztywniała, sąsiadka bez słowa zniknęła za niskimi drzwiami wiodącymi do obórki.
Maria spoglądała pytająco na matkę, narastająca irytacja sprawiała, że drżała jej broda.
- Przeklęty gówniarzu, co ty sobie myślisz, żeby ściągać do domu to cholerne diabelstwo!
Matka i bez tego by wyzdrowiała, nie potrzeba nam tu żadnych czarów ani przeklętych świństw,
które ta wiedźma miesza!
Drzwi rozwarły się z trzaskiem, chłop zatrzymał się na chwilę w progu. Sprawiał wrażenie
zaskoczonego widokiem dwóch pięknych kobiet stojących z wysoko podniesionymi głowami przy
łóżku jego żony. Najmniejsze dziecko trzymało się rozpaczliwie spódnicy Marii i na widok
wykrzywionej gniewem twarzy ojca zaczęło przerażone głośno płakać.
- Won! Dziwki, diabelskie ladacznice! Co wy sobie myślicie, cholerne wywłoki, żeby
przychodzić tu i mieszać się w nieswoje sprawy! Wynosić mi się zaraz, wiedźmy z piekła rodem.
Jazda do swojego hycla!
Liv nie odezwała się ani słowem, zaciskała palce na łyżce z lekarstwem tak, że kostki jej
zbielały. Maria jednak nie była w stanie stać spokojnie, a tym bardziej milczeć.
Dwoma skokami dopadła chłopa i otwartą dłonią zdzieliła go w gębę. Ten osłupiał, z
gniewu, ale chyba jeszcze bardziej ze zdumienia.
Niebieskie oczka połyskiwały lodowato w półmroku izby. Maria patrzyła w nie uparcie,
stała tuż przy gospodarzu, jej wściekły oddech docierał do jego czerwonej twarzy.
- Stul pysk, nędzna kreaturo! Nie jesteś wart jednego słowa mojej matki. Ona właśnie
uratowała twoją żonę, oszczędziła temu drobiazgowi sieroctwa, tułania się po świecie i poniewierki.
Całą odpowiedzialność zwaliłeś na małego chłopca, a tymczasem twoja żona o mało nie umarła.
Jedno dziecko przy piersi, troje czepia się spódnicy, a teraz pod ścianą obórki pochowałyśmy ko
lejne, które nigdy nie zobaczy Bożego świata.
Maria głęboko wciągnęła powietrze i mówiła dalej:
- Teraz masz się od niej trzymać z daleka, niech odpocznie i wyzdrowieje. A jak nie
zapanujesz nad tym swoim cholernym narzędziem, to sama cię przeklnę w księżycową noc tak, że
już nigdy ten twój skarb się nie uniesie w górę!
Chłop gapił się bez słowa, wściekłość opuściła go i nieoczekiwanie pojawił się strach.
Instynktownie osłonił ręką swój najszlachetniejszy organ.
Może ta baba naprawdę rzuca uroki?
Pomyśleć, gdyby tak się stało...
Stał nadal niczym słup soli i patrzył, jak obie dumnie wyprostowane kobiety opuszczają
izbę. Najmłodsze dziecko wciąż wrzeszczało. Matka wychyliła się z łóżka i z największym
wysiłkiem wzięła je do siebie.
Pomocnik kowala klął teraz sam do siebie, spoglądał na drzwi, wściekły, że nie umiał się
zebrać i nie pokazał tym natrętnym wiedźmom, kto tu się boi.
Liv czuła lodowaty ciężar w piersiach, gdy Maria ciągnęła ją z całych sił na brzeg.
- I co teraz zrobimy? Ten drań nie odwiezie nas przecież do domu... jak my się stąd
wydostaniemy? Bo nikt nie zechce nam z pewnością wyświadczyć przysługi...
- Przestań narzekać, mamo! Jakoś się to załatwi. Przecież większość mieszkańców wsi ma
wobec ciebie dług, no nie? Nie odmówią nam, to zaledwie dwie godziny drogi...
Liv nie mówiła nic, wiedziała, że córka zrozumie, jak się sprawy naprawdę mają, gdy tylko
zacznie prosić o podwodę.
Maria nigdy nie chciała się pogodzić z tym, że pochodzi z absolutnie najgorszej części
społeczeństwa, że należy do tych, z którymi normalni ludzie za nic nie chcą mieć do czynienia.
Ale to nic nie pomoże, Maria będzie musiała tego dnia uznać świat takim, jakim jest,
przyjąć, że jej duma została podeptana i ona nie może temu zaradzić.
Pierwszy napotkany przechodzień patrzył w inną stronę, nawet się nie zatrzymał, kiedy
Maria go zagadnęła.
Na brzegu nad wodą siedziało dwóch chłopów i wiązało sieć. Maria pozdrowiła ich
uprzejmie i zapytała, czy nie mogliby przewieźć jej i matki do domu, za odpowiednią zapłatą,
oczywiście. Uskoczyła gwałtownie, gdy jeden z nich splunął z całych sił w jej stronę, a brązowa
ślina spadła na jej spódnicę. Innej odpowiedzi się nie doczekała.
Nad wodą bawiła się gromadka dzieci, na widok kobiet przerwały zabawę.
- Dziwka kata! Patrzcie, ma przyjaciółkę! Pewnie taka sama wywłoka, jak i ona! Chodźcie,
zrobimy, jak ksiądz kazał, przegonimy je kamieniami!
Dzieciaki zaczęły zbierać nieduże kamienie z nabrzeża i z dzikim wrzaskiem ciskać w
kobiety. Wyjąc, otaczały je kręgiem i rozkoszowały nieoczekiwanym uczuciem przewagi nad
dorosłymi.
Na coś takiego można sobie pozwolić jedynie wobec najmniejszych z małych, ale bardzo
jest przyjemnie móc choćby raz nad kimś górować!
Maria nie mogła powstrzymać łez. W ciągu tych paru krótkich chwil pojęła z bezlitosną
wyrazistością straszny los matki.
Nawet dzieci zostały zarażone przesądami własnych rodziców i zaślepione nienawiścią.
Bez słowa ujęła matkę pod ramię, biegły szybko wzdłuż brzegu i nie zatrzymały się, dopóki
w liściastym gęstym zagajniku nie znalazły schronienia przed dziećmi i ich okrutną zabawą.
Maria szlochając rzuciła się na ziemię pod dużą brzozą.
- Och, mamo... Jakie to okropne... Jak ty możesz... Liv nie była już w stanie utrzymywać
dawnej maski. Opadła na ziemię obok córki.
- Nie wiem. I chyba już dłużej tego nie zniosę... Maria, Maria, dlaczego ludzie są dla siebie
tacy źli...?
Córka również nie znajdowała odpowiedzi na to pytanie.
Kiedy obie kobiety dotarły do cypla kilka kilometrów za wsią, na podwórzu swego domu,
po drugiej stronie fiordu, zobaczyły męską postać. Fiord leżał pomiędzy nimi spokojny, nie musiały
wołać. Liv machała czepkiem, Maria zmęczona i zamyślona usiadła na dużym kamieniu nad
skrajem wody.
- Zobaczył nas! Patrz, macha w odpowiedzi! Wkrótce potem Jorand płynął ku nim, ich
własną dobrze znaną łodzią.
Maria domyśliła się, że nie po raz pierwszy matka w ten sposób wraca do domu ze swoich
wypraw do chorych.
Nawet nie przychodziło im do głowy, że powinni ją odwieźć, chociaż wezwana bez względu
na pogodę śpieszyła na ratunek w chorobie i nieszczęściu.
ROZDZIAŁ XII
W domu pomocnika kowala dzieciaki szlochały przerażone. Ojciec miotał się po izbie, klął
siarczyście, ciskał wyzwiskami, wściekłość i ów denerwujący strach, którym przepełniły go słowa
jednej z kobiet, wyładowywał na żonie i dzieciach.
Nieszczęsna chora zwlokła się resztką sił z posłania, czuła się okropnie zmęczona i słaba.
Wciąż jeszcze krew sączyła się z niej, nie była w stanie myśleć, nie odczuwała też żalu po nie
narodzonym dziecku. Ale wiedziała, że łzy przyjdą, dla niej zawsze rosnący brzuch był czymś ży
wym, dziecko tak samo bliskie jak te, które już urodziła.
Teraz została pustka, w dole jej ciała nic się nie poruszało, podtrzymując brzuch rękami,
kobieta wstała.
- Uspokój się, August. Dzieci straszysz! Proszę cię o wybaczenie, że zastałeś w domu te
kobiety, sama nie wiedziałam, że chłopak tam będzie szukał pomocy...
- Powinnaś lepiej pilnować bachorów, babo! Twarz miał wciąż jeszcze czerwoną od gniewu,
żona dostrzegała jednak, że powoli zaczyna się uspokajać. Przestał chodzić po izbie, przestał
wymachiwać rękami, siedział tylko przy palenisku i szarpał kawałek starej liny. Widziała, że
dziwnie mruży oczy, marszczy brwi i krzywi wargi w uśmiechu, od którego ciarki przeszły jej po
plecach.
Czy on czasem czegoś nie szykuje?
Chyba nie myśli znowu o jakimś przestępstwie...?
Bardzo dobrze znała jego przeszłość i wiedziała, że niegdyś jej mąż tylko cudem uniknął
katowskiego topora. Dwóch jego koleżków zostało powieszonych, trzeciemu odcięto rękę. Kradli
ziarno ze statku i zamordowali chłopca, który pilnował ładunku. W latach głodu złodzieje zboża nie
mogli liczyć na pobłażanie... August nie był aniołem, to prawda, ale dotychczas nie odważył się
jeszcze podnieść na nią ręki. Wiedziała, że jej ojciec ma nad nim niezwykłą władzę, domyślała się,
że ci dwaj zawarli jakąś umowę. Dopóki zięć nie łamie prawa ani nie postępuje nieuczciwie, teść
zachowa w tajemnicy to, co wie. I August okazywał respekt wobec tego, czym tamten mu groził.
Odkąd się z nią ożenił, nikt nie mógł mu niczego poważnego zarzucić. Ale teraz, teraz w twarzy
męża pojawiło się coś nowego, niebezpiecznego. Zadrżała z nagłego niepokoju, zgarnęła ze sobą
dzieci i poszła obrządzić owce.
August, pomocnik kowala, naprawdę miał złe myśli, jego umęczona kobieta lękała się nie
bez powodu.
Czy już nigdy ci przeklęci ludzie z Meisterplassen nie dadzą mu spokoju? Owa piękna
młoda kobieta, ta o kłującym, twardym spojrzeniu... czy rzeczywiście posiada władzę, o jakiej
mówiła? A jeśli to prawda, że może rzucić na niego i jego męskość urok? To by była prawdziwa
tragedia!
Nie, lepiej nawet nie myśleć!
Nie wolno dać się przestraszyć jakiejś katowskiej dziwce!
Niech znowu pojawi się dawny gniew, trawiący, nieustanny, wciąż żarząca się, choć
tłumiona nienawiść...
Jorand Jorandssønn!
Przeklęta czarna maska!
Teraz to już dość!
August nie będzie już tolerował ataków z tamtej strony.
Upokarzające wspomnienia powracały, a w żołądku pomocnika kowala rozrastały się
mdłości. Różne wizje przepływały przed jego oczyma, zawsze z tym wielkim mrocznym
człowiekiem z Meisterplassen niczym cień nad jego głową.
Miał znowu nie więcej niż siedem lat i bił się z gówniarzem z Fjøra. Miał ze sobą kolegów,
tamten smarkacz leżał już zakrwawiony na ziemi i piszczał żałośnie, gdy August zaciskał chwyt na
jego gardle. Naprawdę mu przyłożył!
I wtedy pojawił się Jorand, syn mordercy.
Mógł być jakiś rok starszy.
Odrzucił Augusta na bok jednym szarpnięciem, bez wysiłku.
Otaczające ich wyrostki wybuchnęły śmiechem.
Jorand, ten wyrzutek, na jeden moment odebrał mu kolegów.
Albo później, na placu targowym.
August zaciągnął tę ładną Ellę Holden w gęste krzaki. Dziewczyna zawodziła i krzyczała,
wyrywała się, jakby była nie wiem jaka ważna. Ale oczywiście sama też chciała, dlaczego miałaby
nie chcieć? On umizgał się i zabiegał o nią już ze dwa tygodnie. Czas najwyższy, żeby mu zapłaciła
za pomoc przy żniwach i kandyzowany cukier.
Ona jednak darła się i wzywała pomocy, ledwo zdołał ją uciszyć ciosem pięści prosto w
usta. Zdążył zerwać z niej ubranie, mocował się tylko jeszcze z własnymi spodniami, przez cały
czas oplatając ramieniem jej gardło i zaciskając dłonią miękkie, czerwone usta.
I znowu on stanął nad nimi Równie szybko jak poprzednim razem August został zepchnięty
z ofiary i odrzucony w krzaki. Ella rzuciła się katu na szyję, czego z pewnością potem gorzko
żałowała, ale akurat wtedy czepiała się wstrętnego sługi diabła i błagała go o obronę.
Ha!
Równie dobrze można prosić o pomoc samego Złego!
Później miały miejsce jeszcze inne wydarzenia, we wspomnieniach pojawiały się kolejne
epizody, August pozwalał, by przepływały przez jego głowę i umacniały podjęte postanowienie.
Jorand Jorandssønn przez ca e ycie wchodzi mu w drog . Zabi dwóch jego kamratów.
ł ż
ł
ę
ł
Groził, że i jego pośle do piekła tylko dlatego, że wrócił zbyt nagle i przyłapał Augusta, gdy
ten chciał uwolnić zwłoki dopiero co ściętego skazańca od pięknego skórzanego pasa i cennych
wysokich butów.
August wiedział, że ma dość sił, by skończyć z wrogiem, zadać mu ostateczny cios. Kto by
zresztą żałował kata?
Najlepiej rozprawić się za jednym zamachem razem także z tym młodszym. A już zajęcie
się babami z Meisterplassen to dla chłopaków ze wsi naprawdę prosta sprawa. Chorowity smarkacz,
którego kat spłodził ze swoją nałożnicą, i tak długo nie pociągnie.
Wiedział, gdzie szukać pomocy w swojej sprawie, słyszał, że wielu ma porachunki z tymi z
Meisterplassen...
Ani Liv, ani Maria nie odezwały się słowem, kiedy Jorand przypłynął, by zabrać je do
domu. Nastał wieczór, obie kobiety były milczące i poważne. Nawet żarty Randara nie padały na
podatny grunt.
Joril wyczuwał napiętą atmosferę, szybko jednak poszedł spać. Znał Liv, wiele razy
widywał ją już w takim stanie. Wiedział, że wiele łez wylała nad ludzką podłością i nienawiścią.
Jutro znowu będzie uśmiechnięta, myślał. Joril czuł się zmęczony i słaby, najchętniej siedział przy
palenisku albo kładł się do łóżka.
Liv też wcześnie powiedziała „dobranoc", a Jorand poszedł w jej ślady.
Zostali więc we dwoje, Randar i Maria.
Dziewczyna odnosiła wrażenie, że dostrzega swe własne uczucia niczym rozchodzące się po
izbie rozjarzone promienie. Randar siedział na podłodze i coś rzeźbił. Ona raz po raz spoglądała na
jego szczupłą sylwetkę, widziała, jak spodnie napinają się na udach, kiedy tak trwał ze
skrzyżowanymi nogami. Ręce, takie silne, opalone na brązowo, głaskały drewno, a zręcznie
poruszany nóż wycinał maleńkie wiórki. Maria wzięła robotę na drutach, palce szybko przesuwały
oczka. Gruba szara wełna przemieniała się w skarpety, krótkie i długie skarpety dla
przemarzniętych męskich nóg... może jego...
Napięcie ustąpiło, teraz, kiedy ręce miały się czym zająć... Maria próbowała wyglądać na
obojętną, gdy pytała:
- Co robisz, Randar?
Odwrócił się i roześmiał zaczepnie:
- Podejdź bliżej, to zobaczysz!
Wahała się przez chwilę, po czym jednak wstała i pochyliła się nad nim.
W żylastych rękach spoczywała maleńka figurka. Zupełnie niepodobna do tych wszystkich
dziwnych zwierząt i trolli, jakie kiedyś dla niej rzeźbił.
Jęknęła unosząc dłoń do ust.
To jej własne policzki ostry nóż rzeźbił tak pieszczotliwie! Nie tylko drewniana figura z
długimi włosami, nie tylko zarys ledwie przypominający ludzką postać, jak tamte, które zabrała ze
sobą do Lyster, ale wyraźna twarz...
Jasny, twardy sosnowy korzeń przemienił się w piękną rzeźbę. Włosy opadały falami na
ledwie zaznaczone ramiona, oczy były półprzymknięte, usta ukształtowane dokładnie tak jak jej
własne przez czułą i staranną dłoń. Można się było domyślać dwóch krągłych łuków w miejscu
piersi, dalej jeszcze praca się nie posunęła. Korzeń dzielił się na dwoje tam, gdzie figura powinna
mieć nogi. Odnosiło się wrażenie, że w bezkształtnym kawałku drewna ukrywa się kobieca postać.
Trzeba tylko ściąć to, co niepotrzebne...
- Maria... ja wiem, co ty myślisz.
Mówił teraz szeptem, szelmowski uśmiech i skłonność do żartów zniknęły.
Ciemnoniebieskie oczy napotkały jej spojrzenie.
- Ja sam o tym nie wiedziałem, dopóki nie wróciłaś... pracowałem nad tą rzeźbą przez wiele
miesięcy. Ta kobieta...
Czule pogłaskał palcami martwe policzki.
- Ta kobieta najpierw była jedynie obrazem ze snu. Przychodziła do mnie każdej nocy,
przemieniała mnie, sprawiała, że czułem się dziwnie nieporadny, powodowała, że zapominałem...
całe zło...
Umilkł, widziała, że słowa więzną mu w gardle.
Przemogła się i położyła dłonie na jego rękach. Siedzieli tak przy sobie na podłodze,
drewniana figurka leżała między nimi. Ogień trzaskał na palenisku, pachniało suchym drewnem.
Mimo to w porównaniu z pożarem, jaki szalał w duszy Marii, ciepło ognia było niczym samotny
promyk jesiennego słońca.
Nie miała odwagi oddychać, jak pijana słuchała jego opowieści, docierającej do niej z
daleka.
On mówił niepowstrzymanie, odwracał od niej twarz, chciał wylać z siebie wszystko, co złe,
wszelki strach, wstręt, okropne wspomnienia.
Po prostu musiał.
Był pewien, że ona powinna to wiedzieć.
Niewiele zachował w tajemnicy, oszczędził jej tylko najbardziej przykrych szczegółów z
najwcześniejszego dzieciństwa.
W końcu prawie wszystko zostało powiedziane, ona z pewnością zrozumie.
- Teraz wiesz, Mario. Może pojmujesz więcej... musiałem cię bardzo rozgniewać tamtego
dnia... tamtego dnia przed twoim wyjazdem...
- Tak - przyznała szeptem. - Myślałam, że mnie nie lubisz...
- Nie lubię? Ja... Ja cię kochałem, już wtedy, ale tyle rzeczy przeszkadzało, zamykało drogę.
Koszmary... nie rozumiałem ich, odsuwałem od siebie to, co wstrętne, nie znosiłem kobiet blisko
mnie. Na samą myśl o tym, że...
Widziała, że Randar drży, nóż wypadł mu z ręki, drewniana figurka również i oparła się na
jej białych palcach noszących ślady blizn po chorobie.
- Moja kochana... To ty przychodziłaś do mnie w snach. Jesteś taka piękna... taka czysta...
nie taka jak kobiety, które budziły we mnie wstręt. Jedyna, z którą chciałbym być blisko...
Ostrożnie przyciągnął ją do siebie. Poczuła silne ciało, mocne ramiona, obejmujące jej
plecy. Słyszała jego oddech, coraz szybszy, gorący.
Zacisnął powieki, poddawał się strumieniowi uczuć, który nareszcie się w nim otworzył.
Tyle lat samotności.
Całe życie bez pieszczoty.
Miał wrażenie, że był niczym zamarznięta rzeka, teraz lód puścił. Wody ruszyły, żywe,
kłębiące się jak wiosną w wartkim strumieniu, naszła go ochota, by odchylić głowę do tyłu i wyć
niczym szalony wilk do księżyca. Płacz dławił go w piersi, nagle stał się znowu małym chłopcem.
Jeszcze mocniej przyciągnął Marię do siebie, była taka ciepła i delikatna i w ten zimny
jesienny wieczór pachniała latem.
Wbił palce w jej gęste, jasne, miękkie włosy, rozwiązał wstążkę i na plecy Marii opadła
ciężka, złocista fala. Z jakimiś niezrozumiałymi słowami pochylił się nad nią i zanurzył twarz w tej
pachnącej miękkości. Oboje wiedzieli, że jeśli posuną się jeszcze dalej, to już żadne nie potrafi
zapanować nad tym, co może się stać.
Serce tłukło się w piersiach Marii, nie była w stanie myśleć. Nie odważyła się powiedzieć
ani słowa, nie miała nawet odwagi się poruszyć, bała się, że ta bliskość, ta cudowna pewność może
się rozprysnąć niczym kruche szkło.
On ją kocha.
Dopiero teraz pokazał, jak wielkie ciężary musiał przez całe życie dźwigać. Ale kiedy jej już
o wszystkim opowiedział, może się zacząć coś nowego.
Ona należy do niego. Nie istnieje nic, czego mogłaby mu odmówić.
W sercu Marii odzywał się jeszcze głos rozsądku, ale w tym momencie przysięgała samej
sobie, że złoży w ofierze wszystko, co będzie musiała, by zostać kobietą Randara.
Gotowa jest nawet przyjąć ten sam los, który stał się udziałem jej matki.
On nie wiedział, o czym Maria myśli, ale wyczuwał nową siłę w delikatnym ciele, które
obejmował. Patrzył w jej dzielne, błyszczące oczy, ostrożnie położył dłonie na jej głowie, pochylił
się i dotknął wargami jej ciepłych ust.
Powoli, bardzo powoli poznawali się nawzajem.
Nic więcej wokół nich nie istniało.
Kilka kroków dalej leżał Joril i wiedział, co się dzieje.
W małżeńskim łożu Liv i Jorand domyślali się, co może oznaczać cisza w izbie.
Liv poczuła się nagle taka stara. Jorand nie potrafił znaleźć słowa na określenie lęku, który
go nieoczekiwanie ogarnął. Tych dwoje młodych odnalazło się i nic więcej w tej sprawie nie można
było zrobić. Może się to okaże szczęściem dla nich wszystkich? Może Randar będzie mógł przeżyć
to samo niepojęte szczęście, które stało się jego udziałem od tamtego dnia, gdy w czarnym lesie
znalazł bezradną młodą dziewczynę?
Czy miałby nie życzyć tego swemu przybranemu synowi?
Przeciwnie, Jorand cieszył się w jego imieniu. Skąd więc bierze się ten bezimienny,
lodowaty lęk?
Poszukał chętnego ciała Liv, zrozpaczony chciał przegnać chłód nigdy nie słabnącymi
uczuciami.
Potem jednak jego ciało mimo wszystko było puste i martwe, a nie przepełnione radością i
spokojne jak zazwyczaj. Czuł, że coś ciężkiego, nieruchomego przygniata mu piersi. Ręce drżały
niczym u starca.
Jorand pomyślał, że jeśli istnieje anioł śmierci, to właśnie teraz przeszedł przez izbę.
- No to żegnaj, Randarze! Teraz pójdziemy każdy w swoją stronę. Mam nadzieję, że
będziesz na miejscu jeszcze przed obiadem. Śnieg jest dobry, a narty porządnie nasmarowane
owczym łojem.
- Jasne, to powinna być dobra podróż... Ale może moglibyśmy zrobić sobie małą przerwę i
coś zjeść?
Jakby się obaj trochę wahali. Coś niedobrego wisiało w powietrzu i chcieli jak najszybciej
ruszać dalej. Randar zmierzał do Slinde, by zająć się zwłokami pewnej starej, posądzanej o czary
kobiety, do której nikt nie chciał się zbliżyć.
Jorand natomiast miał do wypełnienia obowiązek daleko w dolinie, gdzie jakiś włóczęga
został złapany ze skórzanym workiem pełnym sreber, skradzionych w kościele sąsiedniej parafii.
Wyrok łatwo było wydać, mądrzy mężowie bez zwłoki postanowili, że kat powinien zadbać, by
ręce złodzieja nigdy więcej nie wyciągnęły się po cudzą własność.
Już przedtem zdarzało się, że Jorand i Randar się rozdzielali i każdy szedł wykonać swoje
zadanie, nigdy jednak nie było to takie trudne jak dzisiaj.
O świcie, kiedy się tylko obudził, Jorand słyszał ponad lasem krzyk głodnego jastrzębia.
Głos ptaka przeniknął go do szpiku kości i ów dziwny lęk, nie wiadomo z jakiego powodu, znowu
rozrastał się w jego duszy.
Ledwie był w stanie pocałować Liv na pożegnanie, przyciągnął ją tylko do siebie
gwałtownie niczym w trwodze.
Ona została na progu, spłoszona, jej oczy mówiły, że też ma złe przeczucia.
Dzień wstał zimny i wilgotny, śnieg leżał gęstą pokrywą na zboczach gór, fiord stał ciemny,
martwy. Kiedy obaj mężczyźni zjedli żytni chleb nasycony tłuszczem i wypili zimne kwaśne
mleko, nie pozostało już nic więcej do powiedzenia. Pożegnali się cicho i umówili, że za dwa dni
spotkają się w tym samym miejscu.
Podwójne ślady nart niczym ciemne koleiny rozchodziły się w dwie różne strony. Obaj się
jeszcze obejrzeli, pomachali sobie nawzajem.
Jorand szedł szybko, dopóki nie dotarł do płaskiego występu na zboczu góry. Stąd narty
poniosą go same spory kawałek, dopóki nie będzie musiał ponownie się wspinać na zbocze nad
doliną, która wkrótce powinna się przed nim otworzyć. Daleko w dole rozciągał się fiord, Jorand
zmierzał do małej wioski na kamienistym brzegu. Zagrody leżały rzadko, rozproszone na stokach.
Trzeba będzie co najmniej pół dnia, by dojść do skupiska domostw, gdzie w zamknięciu
przetrzymywano skazanego. Jorand skulił się, z upływem czasu coraz bardziej nie lubił swego
przeklętego sposobu zarabiania na życie. Wrzaski bólu, wrzący olej, krwawiące kikuty...
Coraz częściej nie wystarczała mu ciężka peleryna, którą starał się przesłaniać oczy, kiedy
czynił swoją ponurą powinność. Nie wolno dopuścić, by to, co robi, kaleczyło mu serce,
przerażenie skazańca nie może stać się jego lękiem... Wtedy bowiem on sam byłby skazany. Kat,
który nie chce wykonać wyroku, nie ma wielkiego wyboru. Dla niego istnieje tylko śmierć.
Jorand szedł ciężko, nogi stawiały opór, nie chciały go nieść w dolinę.
Kiedy w gęstym lesie stanęło przed nim nieoczekiwanie pięciu mężczyzn, zrozumiał, że nie
opuszczający go, dziwny lęk za chwilę znajdzie ujście. Rozpoznawał Augusta, pomocnika kowala,
tego drania, którego kiedyś złapał na gorącym uczynku okradania zwłok.
Nienawiść ziała ze zmrużonych oczu.
August stał bez ruchu. Czekał.
Jorand przystanął także, wiedział, że nie jest to przypadkowe spotkanie. Obejrzał się,
oceniał możliwość ucieczki. Nogi miał jednak słabe i przemarznięte, wiedział, że tamci natychmiast
go dogonią.
Nie ruszał się tedy, patrzył w wąskie szparki oczu swego przeciwnika, cała nienawiść
skupiła się w tym spojrzeniu.
- No co, synu mordercy, jesteś sam? To jeszcze lepiej, tego drugiego możemy podejść
później. Dzisiaj twoja kolej, plugawy draniu. Dzisiaj skazaniec nie będzie krzyczał, nie użyjesz ani
topora, ani oleju! Już więcej nie zobaczysz krwi żadnego nieszczęśnika, teraz ty sam zatańczysz z
małymi diabełkami!
Jorand cofnął się instynktownie, jedna narta trzasnęła. Tamci roześmiali się, podeszli bliżej.
Jeden z nich trzymał w rękach cienką linę.
Jorand zdecydował się walczyć. Z czułością pomyślał jeszcze o tej, którą zostawił w domu,
o synu, o Marii i Randarze.
Potem uniósł głowę, strząsnął z siebie strach, dłonie zacisnęły się na stylisku topora, który
niósł na ramieniu.
Walka była krótka i dramatyczna.
Kiedy nadszedł zmierzch, na brudnym śniegu leżały trzy trupy. W gałęziach wysokiej sosny
ostrzegawczo hukała sowa. Pomiędzy drzewami widniały głębokie ślady dwóch ciężko stąpających
ludzi. Wkrótce potem zaczęło znowu padać i zanim nadszedł kolejny ranek, biały puch okrył ciężką
kołdrą sztywne, zamarznięte ciała.
Pod świeżym śniegiem ledwie majaczyły ślady krwi.
Randar czekał niecierpliwie całą dobę, aż do zapadnięcia nocy następnego dnia.
Listopadowy mróz szczypał w policzki, palce u nóg zdawały się martwe mimo grubych futrzanych
butów i podwójnych grubych wełnianych skarpet. Pierwsze godziny oczekiwania przespał pod
skalnym nawisem, gdzie wyznaczyli sobie spotkanie. Małe ognisko ogrzewało raczej wzrok niż
ciało, nie bardzo było czym podsycać w ten zimowy czas mdłe płomienie. Młody człowiek ułożył
się wygodnie, pewien, że wkrótce rozlegnie się z góry dobrze znane pohukiwanie Joranda. Chociaż
od chwili, gdy się rozstali, sypał zdumiewająco gęsty śnieg i hale zostały na pewno zasypane grubą
warstwą, to Randar wiedział, że Jorand jest mistrzem w jeździe na nartach i ucieszy się, że przyszło
im w takich właśnie warunkach wracać do domu.
Złowieszcza cisza stała się jeszcze straszniejsza z nadejściem nocy. Randar próbował
odsuwać od siebie niespokojne myśli, istniało przecież sto powodów, dla których Jorand mógł się
spóźnić.
Ale dopóki...
Zadanie wykonał pewnie bez trudu...
Zawsze, kiedy udawali się w różnych kierunkach, dawali sobie dość czasu, żeby żaden nie
musiał się spieszyć.
Dygotał przez całą noc, nawet myśl o Marii nie była w stanie powstrzymać lodowatych
dreszczy. Wstał, ciało miał tak samo sztywne jak kapelusz, pod którym chował twarz podczas snu i
który pokrył się szronem z jego oddechu.
Co się mogło stać?
Na wschodzie zaczynało świtać, w jakiś czas potem blade zimowe słońce pojawiło się na
niebie i być może za parę godzin dotrze do jego skalnej półki.
Trzeba iść szukać Joranda!
Randar stanął na grubych brzozowych nartach, przywiązał je starannie do futrzanych butów
sznurami uplecionymi z cienkich wierzbowych witek i pasków skóry nasączonych łojem. Był to
jego wynalazek, przeznaczony specjalnie dla tych, którzy lubią jeździć na nartach nawet po bardzo
stromych zboczach.
Ruszył w drogę, ale plecak i zawiniątko z zapłatą zostawił w obozowisku. Aż do wiosny nie
pojawi się tu z pewnością żaden człowiek.
Niełatwo było się przedzierać przez zasypany śniegiem las, strome rozpadliny i nawisy
zmuszały go wielokrotnie do wybierania okrężnych dróg. Krzyczał i nawoływał, ale nie wymawiał
imienia ojca.
Nigdzie ani śladu człowieka, wszędzie martwy bezruch. Po blisko trzech godzinach
mozolnej wędrówki w głębokim, kopnym śniegu wyszedł ż lasu i zobaczył zagrody w dolinie, które
wyglądały teraz jak białe mrowiska.
Ruszył w stronę pierwszej z nich, być może mieszkańcy widzieli wracającego do domu
Joranda.
Oparł narty o ścianę obórki, z pleców i głowy wędrowca unosiła się para.
Przez podwórze szła starsza kobieta z dwoma wiadrami Na jego widok zatrzymała się i
szczelniej otuliła chustą.
- Ktoś ty? - zapytała, spoglądając lękliwie ku chacie.
- Randar Meisterplass, dobra kobieto. Nie bój się!
- Bać się? Wynoś się stąd, diabelski pomiocie! Czego chcesz od bogobojnych ludzi? Staraj
się lepiej robić, co do ciebie należy, zamiast się włóczyć po okolicy i pozwalać, by Ola
Nypeplassen kradł bez umiaru!
- Prosz was, gospodyni, powiedzcie mi, czy cie nie widzieli, by Jorand Jorandssønn t dy
ę
ś
ę
przechodzi ?
ł
- Stary kat? Nie. Czy nie powiedziałam wyraźnie? On się tu nie pokazał, a siedzieliśmy i
czekaliśmy do późnego wieczora, żeby zobaczyć, jak łobuz zapłaci za swoją niegodziwość! Ale kat
nie przyszedł. No to mój chłop i jeszcze jeden wzięli się za sprawę, ale niestety, złodziej nie przeżył
kary i skonał na miejscu. Sędzia i pastor nie mieli nic przeciwko temu, bo jak się rzecz rozniesie, to
może jeden z drugim złodziejaszek się zastanowi, nim zacznie okradać nasze kościoły i spichlerze.
Randar wsparł się mocno na kiju, którego używał jadąc na nartach. Nagle ciało zrobiło się
takie ciężkie. Jorand nigdy nie dotarł na miejsce. Co się mogło wydarzyć?
Kobieta stała, szeroko rozstawiwszy nogi, nie spuszczała oczu z przybyłego. Najwyraźniej
lubiła mieć to i owo do opowiedzenia.
- No i co, kacie? Złe nowiny?
- Złe. Szukam Joranda. Nie przyszedł na umówione miejsce. Może ty czasem...?
- Nie widziałam czarnego. A zresztą to nie moja sprawa pilnować wszelakiego plugastwa,
które krąży po nocach - odparła baba i splunęła na śnieg, po czym ujęła wiadra i odwróciła się od
Randara bez słowa pożegnania.
Nie całkiem obojętnie obejrzała się jednak i dodała jeszcze:
- Nie ty jeden dzisiaj kogoś szukasz. Baba pomocnika kowala i stara z Kariplassen rozpytują
po całej parafii o męża i synów, którzy nagle gdzieś się zapodziali... może razem poszli do piekieł...
są siebie warci, takie same ścierwa wszyscy czterej...
Randar przystanął, starał się jakoś rozeznać w tym, co usłyszał.
We wsi brakuje czterech ludzi?
Mogłoby to mieć coś wspólnego ze zniknięciem Joranda?
Żona pomocnika kowala...
Nagle przypomniał sobie, jak to przed kilkoma tygodniami Liv i Maria wróciły do domu
upokorzone. Czyż nie wzywano ich wtedy do żony pomocnika kowala? Czyż to nie ów
poszukiwany pomocnik tak je wtedy źle potraktował, nawymyślał im i w końcu wypędził?
Tak jest!
August, pomocnik kowala, ten straszny łobuz. Wróg Joranda, o tym wszyscy wiedzą.
Czyżby August i synowie tej jakiejś Kari spotkali Joranda? Kariplassen... Mogłaby to być
wdowa po Josefie Strondssønie, potworze, który został ścięty przez Joranda, skazany na śmierć za
to, że zgwałcił pewną kobietę i jej córkę na letnim pastwisku w górach jakieś pięć lub sześć lat
temu? Nie dość że tak okrutnie obszedł się z tymi biedaczkami, to później zamknął je w szałasie i
podpalił. Myślał, że uda mu się wymknąć sprawiedliwości, nie zauważył jednak, że mały syn
zamordowanej kobiety zdołał się schować, a potem opowiedział o przestępstwie z budzącymi grozę
szczegółami...
Ów morderca miał trzech synów i Randar jeszcze pamiętał ich wściekłość, kiedy sędzia
ogłosił, że ojciec będzie musiał zapłacić nie tylko głową, lecz także majątkiem. Stali na placu i
złorzeczyli, przysięgając zemstę zarówno sędziemu, jak i katu. Tylko że niejeden miota
przekleństwa na przedstawicieli sprawiedliwości nikt więc nie traktował ich specjalnie poważnie...
Tymczasem wszystko wskazuje na to, że synowie Josefa nie zapomnieli. Pomocnik kowala
też nie.
Gniew w nim narastał w miarę, jak nabierał strasznej pewności.
Jorand nigdy nie dotarł na miejsce.
Rodziny poszukują kowala i jego kamratów.
Nie miał już wątpliwości, że stało się coś okropnego. Serce jednak nie chciało uznać, że
ukochany przybrany ojciec być może padł, zaatakowany od tyłu gdzieś w lesie na drodze ku
dolinie. Wolno powlókł się z powrotem po śladach własnych nart, nogi nie chciały jednak iść,
mięśnie bolały przy każdym kroku.
Nagle przystanął i zaczął nasłuchiwać.
Krzyk kruka.
Wściekłe wycie, to prawdopodobnie lis.
Widział czarne ptaszyska zlatujące się w dole niedaleko stąd. Pewnie jakieś zwierzę padło,
może sarna, która na swoich zbyt cienkich nogach nie jest w stanie uciekać po głębokim śniegu.
Randar nie zastanawiał się specjalnie nad tym codziennym w naturze dramatem, głowę miał
pełną złych myśli i niepokoił się o los ojca.
Wkrótce dotarł do miejsca, gdzie zwierzęta walczyły o jedzenie, lisy wcale się nie
przestraszyły samotnego człowieka.
Na śniegu była krew, lis odkopywał z zapałem coś ciemnego. Randar podszedł bliżej.
W głowie mu szumiało, przemarznięte ciało nie należało już do niego.
Nie chciał wierzyć w to, co widział.
Wiedział już jednak wszystko, zanim z niewielkiego kopczyka pod sosną zdążył odgarnąć
śnieg. Dobrze znany but, dokładnie taki sam jak jego, sterczał spod śniegu. Biała, sina dłoń
zesztywniała zaciśnięta na kawałku gałęzi.
Jego własna twarz była równie nieruchoma jak tamta, przemarznięta, w której tkwiły
martwe oczy ojca. Śnieg roztopił się, a potem pokrył warstwą lodu tak dobrze znane rysy, bo w tym
ciele nie było już ani odrobiny ciepła.
Z zaciśniętych warg Randara nie wydobył się najmniejszy nawet dźwięk.
Kiedy uniósł ciężkie, sztywne ciało i starał się wziąć je na plecy, rozległ się tylko jęk, jakby
dryfujący lód uderzył o nabrzeże.
Zatoczył się do tyłu, ciężar był zbyt wielki. Potknął się na jeszcze jednym kopczyku, zaklął
cicho, gdy spojrzała na niego stamtąd martwa twarz. Nie był to pomocnik kowala. Randar rozejrzał
się wokół, tym razem wiedział, czego szuka. I rzeczywiście, kilkadziesiąt metrów dalej dostrzegł
kolejne wzniesienie pod śniegiem. Następny człowiek spotkał tu swoje przeznaczenie. Ale i to
zesztywniałe oblicze nie miało kulfoniastego nosa Augusta, pomocnika kowala.
Trudno, nie będzie się tym przejmował.
On musi zanieść Joranda do domu.
Potem przyjdzie czas na żałobę i kobiece łzy.
Ale wtedy też wybije godzina zemsty.
Randar odpędził od siebie wszelkie myśli, starał się koncentrować na swoim nieludzkim
wysiłku. Ciężkie, zamarznięte na sztywno ciało ojca i wychowawcy spoczywało na jego plecach
niczym wielka kłoda drewna. Narty nie chciały nieść, brnął więc po kolana w śniegu. Raz po raz
musiał przeciągać zwłoki za sobą przez gęste zarośla i pod niskimi gałęziami.
W butach miał pełno śniegu, który stopniał, a potem znowu zamarzł na lód. Ale nawet
dojmujący ból nie był w stanie pokonać rwącego pulsowania w dołku i w piersiach, Randar miał
wrażenie, że serce mu pęknie. Zmuszał się do marszu, próbował biec, rzucał się naprzód niczym
oszalały, nie czuł, że gałęzie rozorują mu twarz, zostawiają głębokie krwawiące bruzdy na gładkiej
skórze. Zgubił czapkę. Nie zauważał słońca, które w środku dnia ogrzewało trochę ziemię, nie
dostrzegł lisa, który na moment stanął jak wryty na jego drodze.
Przedzierał się desperacko naprzód, narty, które mu przeszkadzały, odrzucił ze złością.
Głębokie, prymitywne warczenie w gardle osiągnęło kulminację, kiedy Randar dotarł do
obozowiska z wygasłym ogniem.
Skulił się na ziemi przytłoczony zwłokami, przyciskał do siebie worek i wył z bólu niczym
zwierzę, a echo niosło się po górach.
We wsi ludzie zdejmowali broń ze ścian, szukali jej po kryjówkach.
Widocznie wilki wcześnie tego roku pojawiły się w okolicy.
ROZDZIAŁ XIII
Żadne z nich nie było potem w stanie powiedzieć, jak zdołali przeżyć najbliższe trzy dni po
tym, jak Randar przyniósł do zagrody swoje tragiczne znalezisko.
Obie kobiety zaczęły się niepokoić, kiedy zobaczyły, że w łodzi siedzi tylko Randar.
Liv poczuła, że serce jej zamiera, gdy dostrzegła na dnie łodzi podłużny kształt. Jak
skamieniałe stały na podwórzu, kiedy Randar szedł ciężkim krokiem ku domowi.
Nie musiał nic mówić.
Twarz młodego człowieka miała dwie głębokie bruzdy jak u starca.
- On nie żyje - szepnęła Liv.
Głos jakby nie należał do niej. Randar skinął tylko głową, stał z opuszczonymi rękami, obie
rozumiały jego rozpacz, w obu narastało to samo uczucie.
- O Boże...
Maria objęła matkę w pasie. Liv chwiała się.
Randar wprowadził kobiety do domu.
Joril spojrzał na nich ze swego miejsca przy palenisku. Leżał tam i robił zęby do grabi.
Przerażony nie spuszczał oczu z trójki przy drzwiach.
- Tata nie żyje - wykrztusiła Liv.
Dopiero teraz łzy popłynęły jej z oczu, rzuciła się na podłogę obok syna, przycisnęła go do
siebie. Młodzi z trwogą słuchali jej rozpaczliwego szlochu.
Joril spoglądał zaszokowany na Randara.
- Jakim sposobem... kto...
- Został 2amordowany. Zamordowany przez jakichś nędzników, ludzi, którzy nie uznają
naszych obowiązków i prawa sędziego. Ale to nie wszystko...
Opowieść Randara była twarda i pełna goryczy. Maria ujęła jego lodowatą dłoń, próbowała
ją ogrzać. On jej nie cofnął, ale nie odwzajemnił pieszczoty.
- Och, mój drogi! Masz całkiem odmrożone palce! Chodź, musimy je ogrzać... w
przeciwnym razie możesz je stracić... są całkiem sine!
Maria zrozpaczona oceniała odmrożenia ukochanego. Mróz sprawił, że ciało na rękach
miało martwą, sinobiałą barwę, a na końcach palców porobiły się czerwone, wypełnione cieczą
pęcherze. Na dwóch środkowych palcach ciało odstawało od kości, jakby je długo moczono w
słonej wodzie.
Liv także spojrzała na odmrożenia, niemal wdzięczna, że są jakieś praktyczne sprawy,
którymi trzeba się zająć mimo tej niepojętej tragedii.
Randar patrzył zdumiony, obie kobiety sprawiały wrażenie, że całkiem zapomniały o
strasznej wiadomości, i całą energię skupiały teraz na jego nieważnych odmrożonych palcach u rąk
i nóg.
Joril siedział w milczeniu, ramionami objął podciągnięte w górę kolana i kiwał się wolno w
tył i w przód.
- O Boże, to wygląda okropnie!
Maria jęknęła, kiedy ostatecznie udało jej się zdjąć oblodzone wełniane skarpety z nóg
Randara. Stopy były izolowane dodatkowo wyściółką z siana i mchu, ale nie zdołały utrzymać
ciepła, gdy obuwie wypełniło się wodą. Palce u nóg były w jeszcze gorszym stanie niż u rąk.
Gangrena!
Liv spoglądała na córkę przerażona, pojmowała, z jakimi uczuciami musi się ona teraz
borykać.
Takie odmrożenie może się w najlepszym razie skończyć utratą palców. Gdyby się jednak
wahać z ich usunięciem, ryzykuje się utratę całej ręki lub nogi.
Szansa na przeżycie nie jest w takim przypadku zbyt wielka.
Ale Randar zdawał się tego nie dostrzegać, siedział po prostu z na wpół przymkniętymi
oczyma, jakby z dala od tego świata. Jeśli ich szok, ich ból był tak wielki, to co musiał przeżyć on
podczas makabrycznej wędrówki, kiedy niósł na plecach zwłoki swego przybranego ojca?
Nie umiały go teraz o to pytać.
Musiały połączyć wszystkie swoje umiejętności i zapomnieć o własnym palącym bólu.
- Wywar z sosnowych igieł. Ziarna pigwy i maść z jagód... Czy mamy jeszcze jajka?
- Tak, myślę, że są. Zaraz przyniosę, a Joril nastawi saganek wody i nagotuje wywaru.
- Maria... ja się kiedyś nauczyłam... wiesz...
Liv wahała się, niepewna, co jej oczytana córka powie na takie zaskakujące metody.
- Widzisz, ja kiedyś widziałam podobne odmrożenia... pewien młody chłopak przewrócił się
zimą i leżał, aż dostał strasznych odmrożeń. Jego matka... ona polewała całe jego ciało moczem...
- Tak? - Maria wzdrygnęła się, ale też wykazała zainteresowanie.
- Tak, widziałam na własne oczy. Ona mi potem wyjaśniła, że to najlepszy sposób, żeby
powstrzymać gangrenę, bo nie ma czasu, żeby gotować wywar... i rany tego chłopca zagoiły się
prawie bez śladu.
Randar dopiero teraz pojął, jak poważne grozi mu niebezpieczeństwo, jęknął z bólu, kiedy
starał się poruszyć opuchniętymi palcami.
- Ja też słyszałem o czymś podobnym. Pomóżcie mi tylko wyjść na dwór, to sam się
postaram o lekarstwo...
Liv podparła go, ledwie zdołał zrobić te trzy kroki na swoich poranionych nogach.
Zaraz potem opatuliły go futrzanymi narzutami i napoiły wzmacniającym a zarazem
nasennym wywarem.
Zapadł w niespokojny sen, mieszanka z ziela lulka czarnego i cudzoziemskiego proszku ze
skrzyneczki Marii powaliła go kompletnie.
Tej nocy to Liv używała noża, a Maria ocierała krew swego ukochanego. Rany
nasmarowały białkiem jajek i starannie obandażowały.
Kiedy nastał ranek, Randar obudził się z zakrwawionymi szmatami na rękach i nogach.
Musiał ofiarować trzy palce u rąk i cztery u nóg, ale żył. A kiedy kobiety z twarzami we
łzach męczyły się nad wykopaniem w przemarzniętej ziemi grobu, przyszedł do nich i upierał się,
że on to zrobi.
Tłukł łopatą w lód i kamienie, zaciskał zęby tak, że twarz miał całkiem zdeformowaną z
bólu i żalu.
Kiedy czarna dziura została wykopana i ciemniała na białym tle ich pięknego zagajnika,
Randar zemdlał i musiały go zanieść do domu.
Z pogrzebu żadne z nich nie zapamiętało wiele, tylko kopiec czarnej ziemi i kilka dużych
kamieni wskazywało miejsce ostatniego spoczynku kata.
Żywi mieszkańcy Meisterplassen wypełniali dnie pracą, ale w sercach panowały gorycz i
ból. Tylko Maria mogła niekiedy przeżywać jaśniejsze chwile nadziei i radości w tym ponurym
czasie.
Pełne wdzięczności spojrzenie matki, ciężka dłoń na włosach, kiedy pochylała się nad
posłaniem Randara i smarowała maściami jego chore członki.
Joril garnął się do niej, cicho i bez słów, ale z jakąś niewypowiedzianą rozpaczą, która
sprawiała, że Maria brała czule w ramiona swego dorosłego młodszego brata.
Odpoczywał przy niej, z głową na jej kolanach, obejmując ją mocno w pasie.
Śpiewała mu stare, dobrze znane kołysanki z czasów, kiedy byli dziećmi i nie wiedzieli
jeszcze nic o tragicznych stronach życia.
Zmartwiona wsłuchiwała się w jego ciężki oddech, w zdławiony kaszel, który coraz częściej
dochodził z jego posłania za zasłoną.
Joril z trudem znosił napięcie.
Było oczywiste, że wkrótce się rozchoruje.
A ostatnim razem ledwie uszedł z życiem...
Gdyby tak...
Maria z przerażeniem chwytała powietrze.
Tak źle Bóg nie może się z nimi obejść, nie może zabrać również Jorila w tę zimę śmierci!
Ale kaszel nie ustępował, przeciwnie, stawał się coraz bardziej męczący.
Maria i Liv, bezradne, patrzyły rankami na ciemne plamy krwi na poduszce chłopca. Często
z bladych warg sączył się cienki, czerwony strumyk.
Nic nie było w stanie zatrzymać krwawienia. .
Liv starała się zdławić strach, całą siłę woli skupiała na jednym: Zatamować krwotoki syna!
Wiedziała, że to właśnie potrafi, że ma taką władzę, w jej drobnych, białych dłoniach spoczywał
dar, z którego tak często korzystała. Ileż to już razy udawało się zmusić krew, by się zatrzymała,
wysuszyć ten strumyk...
- Mamo... ja już więcej nie mogę...
- Ciii, dziecko, jeszcze będziesz zdrowy! Tylko musisz walczyć, musisz zostać z nami, nie
poddawaj się, mój kochany!
- Mamo... czy myślisz, że ja pójdę tam, gdzie on jest?
- Oczywiście, że pójdziesz... nie, co ja gadam, na razie nigdzie nie pójdziesz! Zostaniesz z
nami, będziesz zdrowy. Musisz być zdrowy! Jak bym sobie bez ciebie poradziła?
Łzy spływały na twarz syna, Liv rozpaczliwie zaciskała chude dłonie i widziała, jak palce
raz jeszcze zostawiają ślady na cieniutkiej skórze.
Ale krwotok został zatrzymany, Joril zasnął.
Liv siedziała na krawędzi łóżka syna, czuła, jak jej ciało i dusza burzą się przeciwko jeszcze
jednej rozpaczy.
Pustka. Wypełniała ją nieznośna pustka.
Maria i Randar leżeli przytuleni do siebie w jego łóżku. Mieli świadomość, że Liv od dawna
wie.
Maria przytulała się do ukochanego mocno, jak tylko mogła się odważyć.
On w odpowiedzi przygarnął ją do siebie jeszcze mocniej.
Żal, gniew, desperacja i fizyczne cierpienie mieszały się w jeden straszliwy ból, który pchał
go ku jedynemu światłu jego życia, ku Marii, tylko dla niej żył.
Kładł swoje spękane wargi na jej miękkich ustach tak, jakby szukał sensu istnienia. Ta sól
na języku to jej łzy czy jego pot?
Maria czuła męskie ciało, twarde, napięte, drżące gorączkowo. Ona sama była spokojna,
cicha radość dawała jej siłę, by go pocieszać. Kochała go, cieszyła się stwierdzając, że pieszczoty
sprawiają jej przyjemność pośród bólu, wypełniającego teraz ich życie.
Dotykała napiętej twarzy, wygładzała z troską głębokie bruzdy ciepłymi, szukającymi
wargami i lekkimi pocałunkami.
Jego dłonie wciąż jeszcze były pozawijane w delikatne, pięknie tkane szmatki, okaleczone
palce nie potrafiły odczuć, że pachnąca kobieca skóra płonie. Ale jego wargi odnalazły drogę w dół
szyi, ku miękkim piersiom z czekającymi twardymi, ciemnymi stożkami.
Na chwilę ukrył twarz w miękkim gniazdku znacznie poniżej i rozkoszował się jej
pieszczotliwymi palcami, które delikatnie badały każdy grający mięsień na jego plecach.
Oszołomiony nowymi doznaniami, całował całe jej ciało, przesuwał językiem po silnych
mięśniach, które ona ukrywała pod miękkimi, kobiecymi kształtami. Zawahał się na moment, kiedy
dotarł do jej ud, ale zaraz potem kontynuował swoją odkrywczą podróż. Tulił pokryte zarostem
policzki do jej najbardziej tajemniczych miejsc, do których okaleczone dłonie nie miały jeszcze
dostępu.
Nareszcie wyciągnął się przy niej, jego pulsująca męskość dotykała jej drżącego biodra.
Zwróciła się ku niemu, zarzuciła mu ramiona na szyję i przyciągnęła do siebie.
Była gotowa, nigdy niczego nie pragnęła tak bardzo.
Przywarli do siebie niczym dwoje tonących w tym samym nurcie i niczego już nie bronili
swoim ciałom.
Maria słyszała jego przyspieszony, gorący oddech, opleciona silnymi ramionami Randara,
była tak rozkosznie pochłonięta przez wszechogarniające uczucie. Dni pod znakiem śmierci ulotniły
się, żal i lęk zostały zepchnięte przynajmniej na ten czas, kiedy uległa porażającej sile miłości.
Nie bała się, rozkoszowała się tylko tymi nowymi prądami przenikającymi jej ciało i
radością na twarzy ukochanego, jaką dostrzegała w mdłej poświacie dogasającego ognia.
Uścisk wokół jego szyi zelżał, Maria opadła na posłanie, a tymczasem serce, które przed
chwilą tłukło się jak szalone, powoli odnajdowało własny rytm. On się od niej nie odsunął, leżał
spokojnie, wciąż tuląc ją do siebie.
- Maria, Maria, żebyś ty wiedziała...
- Mój kochany, ja wiem...
- Ty... Jesteś wszystkim, co mam...
- Tak, Randarze, jestem twoja. Na zawsze, niezależnie od tego, co życie nam przyniesie.
Nietrudno było mu to obiecać, wiedziała, że nie ma niczego na świecie, co by było więcej
warte. Ani książki, ani nauka, ani nawet zadowolenie z tego, że ludzie okazują respekt dla jej
wiedzy. Gdyby musiała to wszystko rzucić, i tak zostałaby z tym tak bardzo znajomym, a
jednocześnie tak niezwykłym mężczyzną.
Nawet los taki, jak los matki...
Teraz po raz pierwszy pojmowała naprawdę, dlaczego matka wybrała swoją trudną drogę.
- Nigdy, nigdy cię nie zawiodę. Obiecaj mi, że będziesz mnie tak trzymał, dopóki życia...
- Ja sam też tylko tego pragnę. Ale czy naprawdę mogłabyś zostać tutaj ze mną, ty, która
próbowałaś innego życia w domu pastora?
- Nie mów o tym. Później będziemy mieć dość czasu na takie sprawy.
Szturchnęła go, nie chciała, by zniszczył jej szaloną radość w tej cudownej chwili.
Jej ręce zaczęły błądzić po jego ciele, z przejęciem i zaciekawieniem, chciała poznać go
najlepiej jak to możliwe. On również czuł, że wypełnia go nowy rodzaj radości, ale gdzieś tuż obok
krąży czarny ptak.
Kiedy ranek nareszcie nadszedł, żadne z nich nie spało. W środku mroźnego listopada
przyszła do nich nowa nadzieja, teraz łączące ich więzy zacieśniły się jeszcze bardziej.
Maria odczuwała rodzaj wstydu, że musi napotykać martwe, smutne oczy matki, gdy jej
własne spojrzenie promienieje radością życia i ciepłem miłości.
Delikatnie odprowadziła matkę na bok i opowiedziała jej, jaką decyzję podjęła.
- Nigdy więcej już od ciebie nie odjadę, mamo. Nigdy nie będziesz sama, a ja zawsze będę
się tobą opiekować. Moja droga, kochana mamo, ile ty musiałaś się nawalczyć, ile wycierpiałaś!
Dopiero teraz potrafię w pełni zrozumieć twój wybór. I potrafię również zrozumieć twój nieutulony
żal. Kochałaś go tak bardzo...
Liv nie potrafiła opanować łez, pozwoliła, by córka otarła jej twarz. Łzy znalazły sobie
drogę na policzkach, które zaledwie w ciągu kilku dni stały się szare i bardziej pomarszczone niż
przedtem.
- Moje kochane dziecko, ty zawsze miałaś dar pocieszania... Zawsze potrafiłaś sprawić, że
znajdowałam coś, dla czego warto żyć, mieć nadzieję...
- Musisz się z tego otrząsnąć, mamo, masz jeszcze dla kogo żyć. Joril, Randar, ja... i
wszyscy, którym potrzebne są twoje uzdrawiające dłonie, kiedy nadejdzie choroba i nieszczęście.
- Tak... Ale to się teraz wydaje pozbawione sensu...
- Sama wkrótce odnajdziesz znowu sens. A teraz odpocznij sobie, ja tymczasem zajmę się
Jorilem. Już nie musisz sama za wszystko odpowiadać!
Liv westchnęła z wdzięcznością, czuła, jak słowa Marii ogrzewają i wypełniają pustą
przestrzeń w sercu. Maria chce tu zostać...
Kocha tego dziwnego mężczyznę, którego jej ukochany nazywał synem. Jak matka, tak i
córka... Liv miała nie tylko dobre odczucia, wiedząc, że córka wybiera tę samą drogę co ona.
Będzie jej z pewnością ciężko, zwłaszcza że przecież dobrze zna też inne życie.
Dni mijały szybko, robiło się coraz ciemniej, listopad miał się ku końcowi. Joril wciąż był
tak samo słaby, ale krwotoki ustały. Przeważnie leżał w łóżku, a Maria i Liv pielęgnowały go,
wciąż poważnie zaniepokojone.
Randar też stanął na nogi. Klął jednak i złorzeczył swoim sztywnym, nieruchomym rękom,
jakby się wstydził paskudnych kikutów na obu dłoniach. Zaciskając zęby, ćwiczył chodzenie na
okaleczonych stopach. Maria pocieszała go jak mogła, gładziła obolałe ręce i codziennie
przypominała mu, jak bardzo kocha każdą najmniejszą część jego ciała.
Obie kobiety miały bardzo długie i pracowite dnie, bowiem ani Joril, ani Randar nie mogli
im w niczym pomagać. Owce trzeba było obrządzać dwa razy dziennie, jedną przeznaczono do
zabicia, żeby mieć świeże mięso na święta. W spichlerzyku wisiały peklowane, a potem wędzone
jagnięce szynki, które ugotowane będą największym świątecznym przysmakiem, w piwnicy prze
chowywano solone mięso i ryby. Pod sufitem wisiały grube kiełbasy, przyprawione ziołowymi
mieszankami, które przygotowywała Liv, a w kącie izby znajdował się z dnia na dzień mniejszy
zapas podpłomyków. Ziarno na kaszę mielono w żarnach codziennie.
W pewien cieplejszy dzień Maria wyszła nad wodę, by złapać parę świeżych ryb dla
odmiany. Nigdy przedtem nie łowiła na linkę, w ogóle miała niewielkie doświadczenie w łapaniu
ryb. To nie jest kobiece zajęcie, teraz jednak postanowiła się nauczyć! Dumna niczym młody chło
pak przyniosła do domu dwa mizerne dorsze i jedną fląderkę. Randar zaśmiewał się, kiedy później
smażyła przy palenisku swój lichy połów zgodnie z wszelkimi zasadami. Ukarała go, nie
pozwalając mu próbować, a potem nawet Dv udało jej się rozśmieszyć, kiedy rozkoszowała się
potrawą, a Randar mógł jedynie zlizywać sos z jej palców.
Dzień powszedni powoli zagarniał ich znowu w swoje tryby.
O ile jednak Joril i Maria powoli odzyskiwali lepszy nastrój, to Randar wciąż miał ponurą
minę, często wychodził z domu, zajmował się czymś w obejściu. Maria słyszała, jak trzaska
drzwiami, docierały do niej twarde uderzenia siekiery, najwyraźniej z małego warsztatu, który
urządził sobie nad jedną z szop.
W końcu poszła wąską ścieżką przez podwórze i zdecydowanie otworzyła drzwi.
Randar podskoczył, uniesiona w górę siekiera zatrzymała się.
Na podłodze leżało mnóstwo ślicznych figurek, wszystkie pocięte i połamane, z niektórych
zostały jedynie wióry.
- Co ty robisz?
- Cholera... Niech to piekło pochłonie...
Odrzucił siekierę pod ścianę i rozpaczliwie tłukł pięściami w chropowatą powierzchnię
pieńka do drewna. Z czerwoną twarzą miotał Marii najgorsze przekleństwa, wzywał największe
nieczyste siły:
- Te przeklęte, okaleczone ręce! Nic już nie potrafię nimi zrobić! Nawet noża nie potrafię
utrzymać!
Podeszła do niego i przytuliła rozdygotane ciało.
- Randar, nie mów tak. Nie złość się, a przede wszystkim nie poddawaj. Nauczysz się
wszystkiego od nowa, zobaczysz, potrzeba ci tylko czasu...
- Czasu? Nie, ja nie umiem, niczego już nie umiem. Co ze mnie za gospodarz, nawet swoich
codziennych obowiązków nie mogę wykonać. Zdradziłem jedynego ojca, jakiego miałem... nie
obroniłem go... te cholerne potwory go dojadły.
- Ciii... Nie wolno ci tak mówić. Nie było cię przy nim, nie mogłeś mu pomóc. Musisz
przestać o tym myśleć, musisz się pogodzić...
Ale nie umiała do niego dotrzeć. Nowy, straszny wyraz pojawił się na jego twarzy. Od całej
postaci bił lodowaty chłód.
Powoli się uspokoił, ale ponury nastrój go nie opuścił.
- Jeden z nich uciekł... jeden żyje. August, pomocnik kowala... to on zamordował Joranda...
zapłaci mi za to, co zrobił, jeszcze mam dość sił, żeby spuścić mój topór na jego kark!
Maria stała bez słowa, zaszokowana tym nowym, pełnym nienawiści obliczem człowieka,
którego, jak sądziła, zna. Więc to takie myśli krążą mu po głowie?
Wszystko w niej protestowało.
- Nie! Nie! Nie wolno ci myśleć o zemście i mordowaniu, ten nędznik nie jest wart twojego
życia! Oni dowiedzą się, kto to zrobił, będą cię ścigać i ciebie również zetną! Jak w ogóle możesz
myśleć o czymś takim, czy nie bierzesz żadnej odpowiedzialności za mnie i za mamę? Ani za
rodzonego syna Joranda, który cię potrzebuje?
Odepchnął ją od siebie, po raz pierwszy od czasu, gdy stali się dorośli.
- Wrócę! Nikt nie zobaczy, nikt nie będzie świadkiem mojej zemsty. Dopadnę Augusta,
pomocnika kowala, w taki sposób, że żaden żywy człowiek nie domyśli się, co mu się przytrafiło!
- Nie! Nie wolno ci! Nie możesz! Nigdy więcej cię nie zobaczę, jeśli wyjdziesz z domu w
takiej sprawie!
- Zamilcz, Mario, ty tego nie rozumiesz! Muszę iść, muszę spłacić dług wobec Joranda. W
przeciwnym razie nigdy nie zaznam spokoju...
Urwał. Maria nie wiedziała, co powiedzieć ani co zrobić, by wybić mu z głowy te
niebezpieczne myśli.
Błagała, prosiła, groziła i przeklinała.
Przygarnął ją do siebie, ale nie odpowiadał ani na prośby, ani na przekleństwa.
W końcu przycichła, uniosła mokrą od łez twarz i spojrzała mu w oczy.
Opanowała się i rzekła tak spokojnie jak tylko mogła:
- Randarze Meisterplass, musisz wybierać. Jeśli odejdziesz teraz ode mnie w tej strasznej
sprawie, jeśli naprawdę najważniejsza jest dla ciebie zemsta, to nie kochasz mnie tak jak ja ciebie.
Jeśli wybierzesz śmierć i gwałt zamiast tego, co ja ci chcę dać, to znaczy, że nie jesteś tym
mężczyzną, którego kocham.
Randar tłukł pięściami w zimną ścianę aż do krwi.
ROZDZIAŁ XIV
Liv spoglądała pytająco na córkę, która wyładowywała swoją gorycz, gwałtownie
wyrabiając w dzieży ciasto na placki. Małe, gniewne dłonie ugniatały szarożółtą masę, kleistą od
nadmiaru wody i kwaśnego mleka. Słyszała pełne złości mamrotanie Marii, widziała, jak wargi
zacinają się, by po chwili znowu ciskać niezrozumiałe przekleństwa.
Liv nie mówiła nic, siedziała nadal przy stole, patrząc spod oka na młodą kobietę. Co się
stało?
Coś między Marią a Randarem, to pewne.
Cała obszerna izba zdawała się być wypełniona gniewem córki, to coś więcej niż zwykła
sprzeczka zakochanych.
Czy powinna się wtrącić?
Nie, Maria z pewnością sama zadecyduje, czy zwierzyć się matce czy nie. Joril również
zauważył, że zanosi się na burzę, i pokuśtykał ku drzwiom, żeby schronić się w małym warsztacie
stolarskim.
Tam jednak wcale nie było lepiej. Przekleństwa Randara niczym się nie różniły od tych,
które miotała Maria.
Zrezygnowany Joril zabrał nieduży stołek, który ozdabiał, i wrócił do izby, by, jak
wielokrotnie przedtem, szukać spokoju w swoim kącie za zasłoną.
Maria rozpaliła ogień pod kamienną płytą, a potem rzucała małe porcje kleistego ciasta na
rozgrzany tłuszcz z takim rozmachem, że aż się rozpryskiwało.
Ogień trzaskał, wkrótce ciastka zaczęły się od spodu rumienić. W izbie pachniało
smakowicie świątecznymi wypiekami, ale ona nie miała głowy do takich przyjemności, czuła, że
ciało napina się w proteście przed tym, co miało nastąpić.
Nie mogła uwierzyć, że ów oszalały mściciel w szopie na drewno to ten sam czuły
kochanek, z którym spędziła wiele nocy. Ten cudowny, oszałamiający, a zarazem niewiarygodnie
wymagający kochanek... ten mały chłopiec, jakim się od czasu do czasu stawał, otwarty i
bezbronny niczym dziecko.
Wciąż pamiętała radość płonącą w jego oczach, dumę, z jaką ledwie pięć dni temu podawał
jej piękny miedziany naszyjnik z imieniem ukochanej wytłoczonym na zapięciu. Objął dłońmi jej
szyję, rozpiął mały łańcuszek, zawsze przez nią noszony jako pamiątka po czarownicy Annie i
własnym dawnym życiu. Ostrożnie zawiązał rzemyk, którym ona sama kiedyś połączyła zerwane
ogniwka, i z niezgłębionym uśmiechem przymocował swój dar do łańcuszka, tak bliskiego Marii.
Dawne i nowe życie... połączył je w jedno, i to bardziej niż sam przypuszczał.
No a teraz!
Teraz gotów jest zniszczyć wszystko, poświęcić miłość dla zemsty i odwetu.
Ona tego nie zniesie, niech Randar wybiera!
Przygnębiona, dalej smażyła świąteczne placuszki, ale nasłuchiwała, czy ukochany nie
wraca czasem do domu. Nie może przecież na wieki zostać w tym warsztacie, zaraz się ściemni, a
praca poza domem przy takim zimnie to nic przyjemnego. Czuła, jak gniew przemienia się w
bolesny ucisk w piersiach na myśl o tym zgrabnym mężczyźnie, który w każdej chwili może się
ukazać na progu i spojrzeć na nią z gniewem. Nie wiedziała, czy zniesie jego pełen wyrzutu wzrok,
nie była pewna, czy serce sprosta jeszcze jednej konfrontacji.
Musi jednak okazać siłę, nie może pozwolić, by uczucia wzięły górę i wpędziły wszystkich
w jeszcze większe nieszczęście! Jeśli pozwoli Randarowi ścigać morderców Joranda, to on nigdy z
tej wyprawy cało nie wróci. Gdyby nawet owe podłe szczury nie zdołały go zabić, to i tak zaraz
wyciągnie się po niego ręka sprawiedliwości. Nawet kat nie jest niezastąpiony... Mordercy i inni
okropni przestępcy nadal chętnie chwytają się wątpliwego ratunku, by uniknąć wyroku śmierci,
ktoś się zawsze godzi przyjąć tę straszną funkcję.
Maria musi użyć całej siły, by przemówić mu do rozsądku, w przeciwnym razie za jego
żądzę zemsty zapłacą wszyscy czworo. A marzenia o spokojnym życiu w Meisterplassen mogą
porzucić na zawsze.
Randar nie wrócił do wieczora. Pozostała trójka jadła w milczeniu swój czarny codzienny
chleb, gotowaną brukiew i trochę solonej ryby. Wyłożono' też kawałek dopiero co upieczonego
świątecznego kołacza i zapalono jedną ze świec, jakie Liv wylała, żeby było na Wigilię. Świeca
paliła się jasno, dużym, silnym płomieniem, była piękna, w trzech różnych odcieniach błękitu. Ma
ria nawet nie zapytała, jakich to ziół Liv dodała do wosku, by uzyskać taki wspaniały efekt.
Trzymała głowę sztywno, nieobecna myślami gryzła twardy chleb i rybę, całą uwagę skupiała
wciąż na tym, czy na dworze nie rozlegną się znajome kroki.
Liv ubrała w słowa to, co gnębiło Marię:
- Czy Randar gdzieś poszedł?
- Nie wiem. Ale łódź jest na swoim miejscu... - Joril odpowiadał niepewnie, spoglądał to na
jedną, to na drugą.
- Ja też nie wiem. Myślę, że poszedł do lasu, żeby się zastanowić i trochę ochłonąć - rzekła
Maria z udaną obojętnością.
Liv patrzyła na nią ze współczuciem, widziała, że córka walczy z płaczem. Gdy tylko Joril
wrócił do siebie, ujęła ręce Marii i zmusiła ją, by spojrzała matce w oczy. Cóż za pełna ironii ulga
odczuwać inny niż ta straszna żałoba niepokój. Nawet jeśli miłość może być źródłem goryczy, to
najgorsze jest wiedzieć, że nie ma już o kim marzyć ani za kim tęsknić.
- Maria, dziecko kochane, co się między wami stało?
- Och, mamo, wszystko przepadło... zniszczone... powinnam go była zmusić... zagrozić
mu... on był taki wściekły...
Maria opowiedziała o rozpaczy Randara, o jego planach zemsty, o szalonym pragnieniu,
żeby się rozprawić z mordercami Joranda.
- On uważa, że zawiódł Joranda... nie może sobie znaleźć spokoju... ale przecież nie
powinien poświęcać nas wszystkich, nie wolno mu... to nieobliczalne przedsięwzięcie!
Liv ocierała łzy z policzków Marii, patrzyła, jak ta jej silna córka przemienia się znowu w
małą, przestraszoną dziewczynkę. Dobrze wiedziała, co to znaczy stracić ukochanego. Tak, znała
każdy zakątek i każdą tajemną kryjówkę w zróżnicowanym krajobrazie rozpaczy.
Strach o Marię przeniknął jej pogrążone w żałobie serce, Boże, nie dopuść, by córkę
spotkało to samo nieszczęście!
- Mario, on od ciebie nie odejdzie! On ciebie kocha! Widziałam blask w jego oczach, kiedy
na ciebie patrzył, widziałam, jakie zmiany dokonały się w tym skrytym, upartym chłopaku. Otrzyj
łzy, jesteś największym skarbem, jaki Randar posiada. Kiedy się opamięta, porzuci myśli o zemście
i zrozumie, że już nic nie zwróci nam Joranda...
Twarz Liv zdawała się taka drobna i naznaczona cierpieniem, wciąż jeszcze świeży ból
zmieniał rysy. Ale jej spokój zaskakiwał wszystkich młodych. To ona pocieszała Jorila, kiedy
rozpaczał po ojcu, to ona kładła małą dłoń na pochylonych ramionach Randara i gładziła jego
niesforne czarne włosy.
Maria westchnęła z wdzięcznością, słysząc jej uspokajające słowa, i uściskała gorąco matkę.
W jej oczach dostrzegała własne odbicie, jakby zawsze trwała w duszy kobiety, która ją urodziła.
Czy to tak właśnie jest, kiedy ma się córkę? Naprawdę tak?
Nagle ogarnęła ją całkiem nowa tęsknota, teraz wiedziała, jak nazwać to marzenie.
Dziecko...
Chciała mieć dziecko o rysach i oczach Randara!
Uśmiech wypłynął na wargi, kiedy zobaczyła małego człowieczka, któremu wyobraźnia
dała jej jasne włosy i ciemne, tajemnicze oczy Randara.
Nieoczekiwanie roześmiała się głośno, a zaskoczona matka przyłączyła się po chwili do jej
wyzwalającego śmiechu.
Joril pomyślał pewnie, że w głowach im się pomieszało, i szczelniej zaciągnął swoją
zasłonę. Ale również on odczuwał cichą radość, że śmiech nadal jest możliwy, chociaż Joranda nie
ma z nimi i już nigdy nie będzie.
Obie kobiety w izbie śmiały się i śmiały, aż w końcu zaczęły śpiewać. Nuciły dla siebie
nawzajem, śpiewały dobrze znane stare pieśni i podnoszące na duchu psalmy. Joril zasnął
ukołysany ich głosami, bóle mu tego wieczora nie dokuczały i mimo wielkiej żałoby poczuł, że
życie ma jednak swoją wartość. Tata z pewnością by się bardzo martwił, gdyby widział ich
bezradnych i pogrążonych w smutku. I zawsze lubił pieśni, te łagodne tony, które Liv znowu w
sobie odnalazła.
Podczas gdy ogień płonął spokojnie na palenisku w Meisterplassen, szczupła postać
przemykała pomiędzy okrytymi ciężkimi czapami śniegu brzozami, kierując się ku Eidet. Randar
nie chciał ryzykować, że zostanie odkryty, a tak by się stało, gdyby wyruszył łodzią na tę
brzemienną w skutki wyprawę. Las i kamienne osy - piska pod śniegiem stwarzały wszelkie
możliwe przeszkody na jego drodze, okaleczone ręce i stopy odebrały mu nie tylko siłę, lecz także
zwinność, a jednak parł do przodu, nie poświęcając ograniczeniom najmniejszej uwagi. Był niczym
zdesperowane zwierzę, myśli krążyły tylko wokół tego jednego.
Musi odszukać morderców Joranda i zabić ich.
Pójdzie przez całą noc, potem zdobędzie konia i nowe ubranie u chłopa, o którym wiedział,
że nie pogardzi jego szylingami. Potem będzie szukał, dopóki nie odnajdzie pomocnika kowala i
jego kompana, bo najprawdopodobniej uciekł z przynajmniej jednym współwinnym. I kiedy robota
zostanie wykonana, Randar odzyska nareszcie spokój. Na razie nie był w stanie zastanawiać się nad
dalszą przyszłością, czepiał się jedynie obrazu Marii i myśli o jej miękkich, czułych ramionach,
które zarzuci mu na szyję, gdy tylko pojmie, że dopełnił zemsty i nie zostawił po sobie śladów.
Randar miał do wykonania zadanie, ostatnią posługę syna dla ukochanego ojca. Czyż może
pozwolić, by mordercy Joranda chodzili wolno po świecie?
To po prostu niemożliwe.
Kiedy z nieludzką siłą, przepełniony gniewem, przedzierał się przez zarośla i pokryte lodem
zbocza, zdawało mu się, że miejsce i czas zlały się w jedno, i znowu czuł ciężar zwłok przybranego
ojca na swoich szerokich barkach.
Syn kata niewiele wiedział o grze, jaką tej nocy podjął los. Kiedy on na własnych nogach
spieszył ku rodzinnej wsi morderców, dwóch mężczyzn płynęło łodzią, niemal bezgłośnie
poruszając wiosłami po wodach fiordu i biorąc kurs na Meisterplassen. Spodziewali się, że
zaskoczą we śnie wszystkich czworo: Randara, Liv, Jorila i Marię.
Obaj mieli przy sobie dobrze wyostrzone noże rzeźnickie, jeden zaopatrzył się też w wąską,
giętką, podobną do lancy broń, odziedziczoną po pewnym krewniaku, który brał kiedyś udział w
wielkiej wojnie.
August, pomocnik kowala, czuł, jak krew pulsuje w ranie, jaką wciąż miał w zadku, ale ból
go nie powstrzymywał. Przypominał mu tylko nieustannie, że robota nie została wykonana do
końca.
Nie wystarczyło zobaczyć, jak krew Joranda barwi brudny śnieg.
Ów nędzny diabeł pociągnął za sobą na tamten świat trzech z pięciu kamratów, którzy go
zaatakowali!
To wołało o pomstę do nieba! I August radował się, że już niedługo zobaczy, jak obie
kobiety tamtego czołgają się u stóp jego i koleżki, jak całkowicie bezbronne kładą się przed nimi na
plecach.
Najtrudniejsze będzie, oczywiście, skręcić kark temu psu, Randarowi! August liczył jednak,
że wszystko pójdzie gładko, byle tylko zakradli się nie zauważeni do izby i dopadli tamtego we
śnie.
A już z tym całym Jorilem to w ogóle nie trzeba się liczyć, to żaden mężczyzna i nie będzie
stwarzał najmniejszych problemów dla dwóch silnych chłopów, doświadczonych w bójkach jak
oni. Może niech szczeniak żyje jak najdłużej, żeby widział, jak jego matka i siostra jęczą ze strachu
i rozkoszy, gdy oni, dwaj prawdziwi mężczyźni, zechcą im pokazać, do czego zostały stworzone.
August uśmiechał się złowieszczo, ale w mroku nikt nie widział jego twarzy. Knut
wiosłował bez słowa, rozumiał widocznie, że lepiej trzymać język za zębami Głos niesie się po
wodzie daleko. A domostwo na górze było niemal przerażająco mroczne i niedostępne, zwłaszcza
teraz, zimą. Blady księżyc dawał akurat tyle blasku, że rozróżniali trzy nieduże budynki w obejściu.
Promyki zimnego światła połyskiwały na falach, łódź kiwała się niespokojnie, lecz siedzący w niej
ludzie trwali niczym kamienne posągi, czując przez ubranie dotyk lodowatej broni.
Ostrożnie przekradli się na brzeg. Knut był tu kiedyś, pamiętał, że przyszedł z matką za
jakimś interesem. Już wtedy bał się i nienawidził pyskatej dziewuchy, mieszkającej w tym domu.
Miała na imię Maria, ale nie była to żadna łagodna dziewica, o, nie!
Zapamiętał, że ciągnęła go do zabawy, a potem wyśmiała głośno, gdy chował się za
matczyną spódnicę. Teraz to już nie jest taka smarkula, a dziś wieczorem dowie się, że mężczyzna,
na jakiego Knut wyrósł, chętnie się zabawi. Ciekawe tylko, czy bardzo się ucieszy, kiedy on
przyciśnie ją z całych sił...
August obiecał mu, że może robić, co chce z dziewczyną, on sam zadowoli się matką, która
zresztą wcale nie wygląda najgorzej jak na swoje lata. Ani jedna owca nie zostanie przy życiu,
kiedy oni dwaj załatwią tu dzisiejszej nocy swoje interesy. I okolica będzie na zawsze uwolniona od
znienawidzonego czeladnika Diabła.
Muszą, rzecz jasna, zatrzeć ślady, nie opuszczała ich jednak pewność, że ludzie ze wsi nie
będą zbyt surowym okiem patrzeć na ich przestępstwo. Cokolwiek by mówić, zniweczą przecież na
zawsze wężowe gniazdo, jakim jest ta przeklęta zagroda.
Skobel u drzwi ustąpił z cichym trzaskiem. August nie słyszał najmniejszego szmeru, który
by wskazywał, że ktoś nie śpi. Do brzasku pozostało jeszcze sporo czasu. Zakradli się do środka.
Ciężkie buciory posuwały się bezszelestnie po podłodze izby w stronę paleniska. Wewnątrz było
jeszcze ciemniej niż na dworze, ale księżyc świecił prosto w okienny otwór i jego blask padał na
śpiącą w dużym łożu osobę.
- To kobieta - szepnął August i obaj mężczyźni wytężali wzrok, by się zorientować, gdzie
śpi Randar. Wypatrzyli tylko Marię w drugim końcu izby, spała niespokojnie, rzuciła się ku ścianie
i obaj napastnicy wpadli na siebie przerażeni.
- Bierzemy każdy swoją. Chłopów nie ma w domu - oznajmił August szeptem.
Knut stał gotowy przy łóżku Marii, August pewną ręką chwycił Liv za włosy. Jak na
komendę obaj rzucili się do akcji, śpiące kobiety zostały brutalnie ściągnięte na podłogę. Obie
krzyczały rozdzierająco z przerażenia i broniły się jak oszalałe, szarpały się, kopały, tłukły na
pastników pięściami. Matka i córka uświadomiły sobie niemal równocześnie, że zostały
zaatakowane, obie, i pojęły, jak poważna jest sytuacja.
Są w domu same, Randar jeszcze nie wrócił!
Albo może ci złodzieje spotkali go po drodze i usunęli...? Na myśl o tym Maria poczuła, że
zaraz zemdleje.
- Nie! Nie! Puść mnie! Coście zrobili Randarowi i...?
- Maria!
Liv chciała ją powstrzymać, w tym jednym słowie zawarła ostrzeżenie, jak bardzo poważna
jest sytuacja. Napastnicy nie mogą się dowiedzieć, że Joril jest w domu, bo zaraz się na niego rzucą.
Nie wolno dopuścić, żeby Maria go zawołała!
- Czego chcecie? Dlaczego napadacie nocą na bezbronne kobiety? Nic wam nie jesteśmy
winne!
Głos Liv brzmiał przejmująco, udało jej się jednak pokazać, że się nie boi, mimo iż tamten
w upokarzający sposób szarpał ją za włosy i dławił za gardło.
Napastnicy nie odpowiadali, popatrzyli tylko na siebie w blasku księżyca i skinęli głowami,
po czym obaj zaczęli zdzierać z kobiet cienkie koszule, w których spały. August zmienił zdanie,
rzucił się na Marię, a znacznie spokojniejszą Liv zostawił Knutowi.
Maria wrzasnęła, ale zaraz wściekły gniew przesłonił strach. Walczyła zaciekle niczym
bogini wojny, tłukła pięściami i kopała, miotając przy tym na pomocnika kowala najstraszniejsze
przekleństwa. Przekraczały one wszystko, co dotychczas słyszał, ba nawet tamta straszna lekcja,
jakiej mu udzieliła w jego własnym domu i której tak się przeraził, teraz zbladła. Zacisnął zęby i
brutalnie wepchnął kobiecie do ust brzeg jej własnej koszuli. Maria gryzła, ale on zdążył cofnąć
palce. Oderwał kawał tkaniny i skrępował jej tym nogi, po chwili szamotaniny udało mu się
związać jej ręce na plecach.
Była bezbronna.
Liv nie miała siły walczyć z Knutem, ale parobek czuł się nie najlepiej.
Do diabła, ta baba mogłaby być jego matką!
I jeszcze raz we wspomnieniach zobaczył matkę, jak pokornie dziękuje za jakieś proszki i
lekarstwa...
Zapragnął nagle, żeby czas się cofnął, żeby nigdy nie zawierał z Augustem tej umowy, ale
na to teraz już za późno. Zamordować kobietę to potrafi, ale zgwałcić ją... Nie, czuł bolesne ssanie
w żołądku na samą myśl o tym.
- Zapal lampę, jakąś świecę, albo coś takiego! Chcę widzieć, jak się ta dziwka będzie pode
mną wić!
August wycharczał polecenie. Knut szukał dokoła, domyślał się, że w palenisku są na
pewno rozżarzone węgle umiejętnie przysypane popiołem, żeby doczekały rana. Zapalił jakąś
smolną drzazgę i wtedy zobaczył świecę na stole. Strzeliła płomieniem, teraz widział przerażone
oczy Liv, których spojrzenie sprawiło, że się odwrócił.
- Dobrze, chłopcze, nacieszmy się trochę, zanim podusimy te dziwki i znikniemy! To nawet
lepiej, że tamci gdzieś poleźli akurat dzisiejszej nocy! Możemy trochę poczekać i później się na
nich zaczaić - zachichotał.
Maria krztusząc się rzucała kolejne przekleństwa, wykręcała ciało w rozpaczliwych próbach
pozbycia się knebla.
- Popatrz no, ta śliczna panienka chce nam coś powiedzieć!
August czuł się teraz całkowicie bezpieczny, to on kontrolował sytuację. Wyciągnął knebel
z ust Marii.
- Więc to znowu ty, Auguście, pomocniku kowala? Ty śmierdzący dręczycielu własnej
żony, ty przeklęta świnio! Nie myśl, że rzucisz mnie na kolana, i nie wyobrażaj sobie, że zbliżysz
się do mnie z tym swoim żałosnym narzędziem!
- Stul pysk, dziwko! Zaraz zobaczysz...
- Musiałbyś mnie zabić, żebym przestała cię przeklinać. Ja się wcale ciebie nie boję! Jak
mnie tylko dotkniesz, to Randar nie da ci spokoju, dopóki nie wbije noża w twoje nędzne bebechy!
Liv przełykała ślinę zaszokowana sposobem mówienia córki. Przypominała wściekłą kotkę,
kiedy tak siedziała na podłodze i miotała przekleństwa na gwałciciela. Liv pragnęłaby ją uciszyć,
bała się, że rozzłoszczeni napastnicy po prostu je obie zamordują. Ale język odmawiał jej
posłuszeństwa, trwał niczym przyklejony do podniebienia, poza tym ten młodszy trzymał ją w po
zycji leżącej. Liv zamknęła oczy, modliła się.
Już nie miała sił więcej się bać, czuła się po prostu martwa. Boże drogi, oszczędź Marię, ona
przecież ledwo rozpoczęła życie. Niech mnie zgwałcą, niech mnie zabiją... mam tam przecież
kogoś, kto na mnie czeka.
Bóg chyba słyszał jej błagania, bo kiedy znowu otworzyła oczy, zobaczyła, że śmierdzący
gwałciciel bez powodzenia próbuje się wedrzeć pomiędzy białe uda Marii.
Klął i złorzeczył, szukał jedną ręką między swoimi nogami, a drugą zaciskał mocno na szyi
Marii. Ręce jej rozwiązał wtedy, kiedy nabrał przekonania, że dziewczyna nie będzie mu się już
opierać.
Ona leżała z zamkniętymi oczyma, jak nieżywa, tylko wargi poruszały się w bezgłośnych
przekleństwach. Białe zęby połyskiwały między opuchniętymi, czerwonymi wargami.
Jedna jej ręka z wolna odsuwała się w tył, w stronę koszyka pełnego jałowcowych gałązek,
stojącego w pobliżu. Przerażenie odebrało Liv dech, kiedy pojęła, o co chodzi Maria szuka ostrego,
zakrzywionego sierpa, który tam leżał.
Mężczyzna nad nią znowu zaklął, rozczarowanie, że nie może dopiąć swego, odebrało mu
zuchwałość i przemieniło mocnego gwałciciela w przestraszonego chłopca.
Kamrat trzymający Liv poczuł wyraźną ulgę, że sam uniknął takiej poniżającej sytuacji.
Szef, jak widać, nie może zmusić swego narzędzia, by się podniosło, on też ma kłopoty!
August, pomocnik kowala, zrobił się purpurowy, swoje upokorzenie wyładowywał na Marii.
Grad potężnych ciosów spadł na jej twarz, kobieta jęknęła cicho, ale nie wypuściła sierpa z ręki.
Starała się ocenić swoje szanse i zapanować nad bólem wywołanym brutalnymi ciosami.
Czy Joril zdołałby pomóc Liv?
Tamten młodszy napastnik, który w ciężkich buciorach siedział okrakiem na plecach jej
bezbronnej matki, nie wyglądał na takiego zdesperowanego ani tak przenikniętego złem jak August.
Może ucieknie, kiedy zobaczy Jorila? Joril, Joril, ty mój biedny, ukochany braciszku, któryś
nigdy nawet muchy nie zabił.
Wiedziała, że chorowity brat musi czuwać, i miała nadzieję, zdoła się włączyć do walki,
która się teraz rozegra.
W chwili gdy August zachwiał się nad nią, dokładnie w momencie, kiedy zwolnił uścisk na
jej gardle, by podnieść się i przydać siły ciosom swoich pięści.. Jednym jedynym ruchem wbiła
sierp w kark i pociągnęła go ku sobie w śmiertelnym uścisku.
Maria uderzyła z całych sił, usiłując jednocześnie wywinąć się wciąż jeszcze mocnym
rękom trzymającym jej szyję.
Szarpnęła mocno, poczuła, jak żelazne ostrze natrafia na kość. Ciało gwałciciela zwiotczało
nad nią, po czym zwaliło się na podłogę, ręce czepiały się jeszcze bezsilnie jej ciała, w oczach
pojawiło się zdumienie i strach, którego nie potrafiła znieść. Zobaczyła, że tamten młodszy rzuca
się ku nim. Ostatkiem sił zamachnęła się raz jeszcze, nagle na jej twarz buchnęła ciepła, czerwona
ciecz, która ją oślepiła.
Jakby z innego świata słyszała, że obok, ledwie kilka metrów dalej, rozgorzała śmiertelna
walka.
Kiedy Maria zdołała się nareszcie wydobyć spod ciężaru martwego pomocnika kowala,
zobaczyła, że jeszcze jedno ciało pada na podłogę. Krzyk matki zagłuszył okropne charczenie
Knuta, wszędzie tryskała krew, najbardziej z ust młodszego z napastników. Ale Maria nie widziała
jego oczu, wytrzeszczonych, zwróconych ku innemu światu, ona patrzyła tylko na brata, który leżał
obok bez ruchu. Liv wyła z rozpaczy, jej głos przenikał ściany małej izby, jakby miała nadzieję, że
krzyki zdołają przywrócić syna do życia.
I on jakimś cudem otworzył oczy, bez wyrazu spoglądał na zrozpaczone twarze matki i
siostry.
Jego młode oblicze jaśniało jakimś wewnętrznym światłem w półmroku i ów dziwny
spokój, w którym się pogrążał, nadawał mu... dojrzały wygląd.
Maria chciała pocieszać, pomagać, chciała biec po swoje lekarstwa, ale on nie przestawał
patrzeć jej w oczy, drogocenne sekundy mijały. I młoda kobieta pojęła nagle, co daje mu tę nową
otwartość, tę niewytłumaczalną zuchwałość.
- Joril... dziękuję ci... mój kochany, uratowałeś nas... Ujęła jego dobrze znaną twarz w
dłonie, Liv trzymała jego krwawiącą rękę. Joril uśmiechnął się, ruch warg sprawił, że jasny,
chłopięcy wąsik stał się wyraźniej widoczny.
- Mama... Maria... Teraz jesteście bezpieczne. Ja...
Z trudem zaczerpnął powietrza, oczy stawały się coraz większe.
- Nareszcie... mężczyzna... zrobiłem to...
Żadna z nich nie była już w stanie powstrzymywać łez, pojmowały, co on chce powiedzieć.
- Najdzielniejszy, najsilniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek znałam, mój jedyny brat! -
Maria szeptała mu te słowa do ucha w nadziei, że Joril nadal ją słyszy.
I chyba tak było, bowiem słabnący chłopiec zasnął z wyrazem godności, jakiego nigdy u
niego nie widziały.
Kiedy ułożyły go potem na futrzanej narzucie, by go umyć i ubrać, odkryły, że Joril ma
tylko jedną jedyną ranę. Krew na jego rękach pochodziła od martwego napastnika. Ale całe jego
chude ciało pokrywały wielkie, granatowe sińce. Ręce i nogi miał opuchnięte i żółtozielone od
dawniejszych urazów. Nigdy przedtem nie widziały go takim i płakały z tym większą goryczą.
- Nie umiałam mu pomóc - żaliła się Liv martwym głosem.
- Joril był dzielny - odrzekła Maria, jakby sama sobie. - Najdzielniejszy ze wszystkich...
I cieszyła się, że zdążyła to powiedzieć konającemu bratu. Oczy matki patrzyły gdzieś w
dal, jakby nic nie widziały. Maria objęła brata i czuwała. Żeby nie zostawić go samego i żeby nie
utracić zmysłów.
ROZDZIAŁ XV
Randar dotarł do Fjæra, zanim się jeszcze całkiem ściemniło. Dostał konia i jedzenie od
znajomego, przyjacielem nazwać by go nie mógł, raczej wspólnikiem w handlu. Chłop z
podupadłego gospodarstwa Eidet wiedział, jak cenne są różne przedmioty, które kat zdobywa dzięki
swojej profesji. Przebąkiwano o jakichś obcych, którzy przynajmniej raz w roku odwiedzali jego
nędzne domostwo, a przyczyna była z pewnością taka, że zarówno gospodarz, jak i jego żona
potrafili nieźle zarobić, nie ruszywszy nawet palcem, kiedy innym pot oczy zalewał przy harówce w
polu.
Czaszki... członki wisielca... włosy czarownic... Niebezpieczne i budzące wstręt rzeczy, ale
bardzo wartościowe, skoro obcy przyjeżdżali po nie z daleka.
Randar chichotał pod nosem, zastanawiając się, czy te okropności rzeczywiście mają
pożądane magiczne działanie. Bo przecież przeważnie były to nogi zajęcy, kości lisa, penisy jeleni i
wysuszone serca owiec... nędzna zapłata za świetnego konia!
Nie przywykł do konnej jazdy, ale zwinne ciało szybko przystosowało się do rytmu.
Wyprostowany, swobodnie obejmujący udami grzbiet zwierzęcia tworzył jakby jedno ze swoim
wierzchowcem, ogarnęło go nieoczekiwane poczucie wolności i na chwilę zagłuszyło ciężkie myśli
o bardzo ryzykownej wyprawie, którą podjął. Kiedy jednak wątły blask światła uprzytomnił mu, że
zbliża się do domu Augusta, pomocnika kowala, ponownie zacisnął zęby i poczuł, że dobrze znane
szaleństwo znowu dławi go w gardle.
Ten przeklęty!
Morderca Joranda!
Randar nie miał najmniejszych wątpliwości, że to właśnie August wprawił w ruch tę okrutną
machinę. Nienawidził Joranda, nienawidził go, od kiedy Randar pamięta. Jorand jednak nigdy nie
dopuścił, by go ta nienawiść ugodziła, pogardzał Augustem tak samo jak większością głupich,
pełnych przesądów mieszkańców wsi. Raz jednak słyszał, jak ojciec mówi ze współczuciem o żonie
pomocnika kowala, i to by się zgadzało z tym, co jesienią spotkało w jego domu Liv i Marię.
Syn kata postanowił, że jeśli najpierw spotka właśnie kobietę, to odniesie się do niej dobrze.
Gdyby jednak próbowała kryć męża albo zacierać ślady przestępstwa, to...
Nie zamierzał dać się rozpoznać, miał przytroczony do siodła tłumoczek, zawierający czarną
pelerynę i wojskowe spodnie. Liczył na to, że jeźdźca w takim stroju nikt nie weźmie za
znienawidzonego kata. Wiedział, że wygląda dostojnie w tych ciemnozielonych mundurowych spo
dniach ze srebrnymi guzikami Wysokie buty błyszczały i świadczyły, że nosi je człowiek nawykły
do konnej jazdy. Peleryna została utkana z dobrej farbowanej wełny, podszyta kupną tkaniną i była
czarna podobnie jak kapelusz, który nasunął sobie na oczy. Pożyczył też od znajomego chłopa ostry
nóż i obciął włosy, które przez wiele lat związywał rzemieniem nisko na karku. Nawet gniady ogier
został zmieniony kilkoma czarnymi plamami na bokach wymalowanymi sadzą. Otrzymał też czarną
grzywę i ogon. Teraz Randar wyglądał jak cudzoziemski oficer, o jakich ludzie po wsiach sobie
opowiadają.
Chciał też zmienić głos, mówić odmiennym od miejscowego dialektem, ćwiczył się w tym
przez całą drogę.
No cóż, więcej zrobić nie można, albo się uda, albo wszystko upadnie.
Gdyby nóż wzbudził podejrzenia co do jego tożsamości, niewiele mógłby na to poradzić.
Walka byłaby przegrana.
Ale Annie Jakobsdatter Stenehjem nawet by do głowy nie przyszło, że ów dostojny pan to
ten sam hycel, którego kiedyś widziała, jak ciągnie jakiegoś skazanego złodzieja do katowskiego
pieńka. Była zadowolona, że Augusta nie ma w domu, kiedy powitał ją głębokim ukłonem i
pochwalił bluzkę, którą sobie właśnie uszyła. Ciężkie od pokarmu piersi napinały gruby materiał.
Troje ciekawskich dzieci wyglądało z łóżka w kącie, pewnie obudziło je głośne stukanie do drzwi.
Kiedy zobaczyła srebrne guziki i kosztowne buty, poprosiła przybysza do izby pewna, że to
nie może być wędrowny oszust ani złodziej. Prosiła o wybaczenie, że dom taki prosty i biedny,
pospiesznie powiesiła nad ogniem saganek z przyjemnie pachnącą zupą.
- Żałuję, szanowny panie, ale gospodarza nie ma w domu. Wróci lada moment, poszedł
tylko załatwić jakiś interes...
Bardzo chciała, żeby gość usiadł, zjadł zupę, porozmawiał z nią. Takiego przystojnego
mężczyzny jeszcze nie widziała w swojej wsi A może to wędrowny kupiec... albo ten nowy wikary,
o którym ludzie gadają, że ma przybyć?
Nie, ten pan na pewno rzadko stawia swoje kształtne nogi na stopniach ołtarza. Jego ciemne,
mieniące się oczy pod czarnym kapeluszem zdają się świadczyć o... czymś zgoła odwrotnym.
Randar widział, że kobieta nie spuszcza wzroku z jego kapelusza, więc zdjął go, choć nie
bez wahania.
- Dobrze, mogę trochę poczekać, jeśli to prawda, że gospodarz ma wrócić dzisiejszego
wieczora. Mam dla niego wiadomość od pewnego bogatego i znanego mistrza kowalskiego. Myślę,
że wasz mąż się ucieszy, kiedy usłyszy, jakie nowiny mu przynoszę.
- Wiadomość? Czy to znaczy, że ktoś chce go zatrudnić do jakiejś prawdziwej roboty?
- Tak, jeśli wypełni to zadanie, nigdy już nie będzie się musiał kłopotać o pieniądze - odparł
Randar i nie mijał się z prawdą.
Gospodyni nakryła do stołu najlepiej, jak potrafiła, uciszyła dzieci, sama usiadła na małym
stołeczku i niemal błagalnym spojrzeniem śledziła ruchy jedzącego gościa.
Randarowi było jej żal.
To dobra kobieta, a już niedługo zostanie bezradną wdową z gromadką drobiazgu.
Spoglądał na jej okrągłą twarz, poszukiwał śladów brutalności męża. Niczego takiego nie odkrył i
bardzo żałował. Ale oczy kobiety były smutne i matowiały za każdym razem, kiedy wypowiadała
imię męża.
Może i ona odetchnie z ulgą, kiedy August, pomocnik kowala, nie będzie już mógł deptać
jej godności?
Randar opróżnił talerz, a potem siedział jeszcze przez jakiś czas, jak grzeczność nakazuje.
Kobieta miała mnóstwo pytań, ale on odpowiadał jej niechętnie, półsłówkami. Na koniec zaczęła
narzekać, że ten interes Augusta zabiera więcej czasu, niż myślała. Gdyby gość nie odmówił, to na
stryszku jest łóżko, mógłby tam przenocować. Kłamstwa bez trudu płynęły z jej ust, wiedziała
przecież dobrze, że Augusta można się spodziewać nie wcześniej niż za jakieś pięć, może nawet
osiem dni. Popłynął przecież do wuja nad wielkim fiordem, żeby przywieźć doroczny ładunek wina
dla bogatych mieszkańców wsi.
Gość grzecznie podziękował, nie, nie zanocuje u niej, prosił tylko, by przekazała mężowi
wiadomość. Gdyby chciał podjąć się tego tajemniczego, a bardzo dochodowego zadania, to niech
jutro wieczorem przyjdzie na nabrzeże Knuta. Z pewnością się dogadają.
Kobieta dziękowała i kłaniała się, trochę mu się narzucała, wiedziała jednak, że ów piękny
przybysz nie zechce dotrzymać jej w nocy towarzystwa. Jeżeli to prawda, że ma pracę dla jej
chłopa, to z pewnością przyjdzie znowu.
Gość pożegnał się uchylając kapelusza, starał się zawrzeć trochę ciepła w uśmiechu i udało
mu się to do tego stopnia, że żona pomocnika kowala leżała bezsennie w tę księżycową noc, gdy jej
mąż opuszczał ziemski padół.
Randar zrozumiał, że pomocnik kowala się nie pojawi. Czekał od zachodu słońca, ale nikt
nie zbliżył się do starego, położonego na uboczu nabrzeża, które teraz było jedynie przystanią dla
kilku wychudzonych mew.
Tyle razy przemyślał na zimno swoje plany, że żaden ponury szczegół nie mógł mu sprawić
zawodu.
August, pomocnik kowala, będzie mógł rozstać się z tym światem bez niepotrzebnego
cierpienia.
Gdyby jednak nie chciał powiedzieć, kto był z nim w lesie tamtego okropnego dnia, to
Randar miał wiele wypróbowanych metod, by go do tego zmusić. W starej skrzynce czekały
narzędzia, których ojciec nauczył go używać. Był tam na przykład zardzewiały żelazny
wyłamywacz palców u nóg. Były wymyślne cęgi, imadła i kajdany z ostrymi kolcami. Były też
często używane, solidne kneble wykonane z pozszywanej skóry, które miały uzmysławiać ofierze,
że nikt nie usłyszy wołania o pomoc.
Randar ukrył to wszystko w starym szałasie w lesie na zboczu, który znakomicie się
nadawał na miejsce przesłuchań.
Tam wykopał też zawczasu głęboki dół. Nikt nie zauważy świeżego grobu, kiedy się zasypie
śniegiem i zakryje na dodatek wielkim krzakiem.
Wszystko zostało przygotowane, August, pomocnik kowala, zniknie na zawsze.
Żeby tylko przyszedł!
Randar znał go na tyle dobrze, by wiedzieć, że chciwość jest głównym motorem jego
działania. Z wyjątkiem może popędu płciowego. Randar skrzywił się na wspomnienie tych
wszystkich historii, które August rozsiewał o sobie jako wielkim uwodzicielu kobiet i niebywałym
wprost kochanku. Wiedział jednak, że musi swoje ofiary wybierać bardzo starannie, przeważnie
biedne dziewczęta i kobiety, za którymi i tak nikt by się nie ujął. Nie miały ani silnego ojca, ani
męża, który pomści zgwałconą żonę. Ta świnia August naprawdę zasługuje na to, żeby mu obciąć
jaja! Na samą myśl o tym Randar zadrżał i na moment cień zwątpienia osłabił jego gniew. Czyżby
mimo wszystko nie był w stanie wykonać tych niezbędnych zabiegów, które mogłyby ujawnić
resztę bandy morderców?
Wciąż widział płonące gniewem oczy Marii, kryształowo jasny obraz przywołującej go do
rozsądku kobiety sprawił, że Randar się skulił.
Maria... dlaczego ty nie możesz zrozumieć?
Ale kiedy wszystko będzie już za mną... kiedy nastanie nowy ranek...
Wtedy w moim sercu pozostanie tylko jedno pragnienie, wtedy wrócę do domu i do ciebie!
Zresztą pewnie nawet nie zauważyłaś, że mnie nie ma, ty moja gniewna ukochana!
Wybaczysz mi, że zlekceważyłem twoje żądanie, zrozumiesz, że jestem mężczyzną i synem
Joranda!
Dokładnie w tym momencie, kiedy August, pomocnik kowala, został trafiony ostrzem
sierpa, Randar odsunął od siebie obraz ukochanej, zacisnął silne dłonie na stylisku topora, oparłszy
się o lodowaty pień drzewa.
I zasnął.
- Hej, człowieku, śpisz?
Randar drgnął, zerwał się na równe nogi, oszołomiony trzymając się za głowę. Ostre,
szarobiałe światło nowego dnia przenikało jego zmęczony mózg.
Stał przed nim jakiś chudziutki, źle ubrany chłopiec, z rękami na wzór dorosłych
niegrzecznie wepchniętymi głęboko w kieszenie. 2 pewnością dlatego, że były lodowato zimne.
- Czego chcesz, dziecko? Nie wiesz, że to niebezpieczne zachodzić człowieka w ten sposób?
Mogłem pomyśleć, że jesteś złodziejem, i... zabić cię!
Chłopak pochylił głowę, jeden drewniak wbił w kupkę przemarzniętych liści pod śniegiem.
- Ja... ja znalazłem was tutaj, panie... wiedziałem, że to wasz koń rży tam w szałasie na
zboczu... i słyszałem, co mówiliście do naszej mamy...
Nareszcie Randar pojął, dlaczego chłopiec wydaje mu się dziwnie znajomy, to przecież ta
sama potargana głowa sterczała nad oparciem łóżka wczoraj wieczorem. I to pewnie też on
sprowadził kiedyś pomoc do chorej matki.
- Tak? I dlaczego przyszedłeś? Czy to ojciec cię przysłał?
- Nieee... on jeszcze nie wrócił. Ja go widziałem, jak wychodził razem z Knutem, wzięli
jego łódź, musieli się wyprawiać gdzieś na drugą stronę fiordu... pewnie do naszego wuja w
Fresvik...
Randar zdołał się w końcu rozbudzić. Może chłopiec potrafi mu powiedzieć, gdzie się
podział pomocnik kowala.
- Fresvik? A po co tam?
- Nie wiem... ale kiedy stamtąd wraca, zawsze ma ze sobą duże antałki, które bardzo cuchną.
Wtedy mama musi dwa razy odmawiać wieczorne pacierze... To się nazywa wino, ale jest cierpkie i
paskudne, kiedyś zwymiotowałem, bo tata zmusił mnie, żebym się napił!
Randar kiwał ze zrozumieniem, tylko najbogatszych było stać na wino odpowiedniej
jakości, wiedział o tym dobrze. Sam nigdy tego podobno szlachetnego napoju nie próbował, ale
słyszał, że jest cierpki i kwaśny. Pomocnik kowala też raczej nie znał smaku dobrego wina, robił
pewnie dobre interesy, sprzedając kiepskie wino bogatym mieszkańcom wsi, a oni byli zbyt
napuszeni, żeby przyznać, iż nie bardzo im smakuje ten nowomodny napój, który tak sobie chwalą
ludzie z naprawdę dobrego towarzystwa...
- Wiecie, panie... ja myślę, że nie macie co czekać tutaj na tatę. On chyba nie wróci przed
przyszłą niedzielą, sam powiedział mamie. Ona pewnie zapomniała o tym, kiedy rozmawiała z
wami... a poza tym ona woli o nim nie myśleć.
Randar pogłaskał chłopca po głowie, poczuł, że chude ciało dygoce z zimna. Pospiesznie
wyjął z worka kawałek wełnianej tkaniny, którą Maria utkała dla niego jako szalik, ale nikt go
jeszcze w tym nie widział. Podał szal chłopcu, który natychmiast starannie się nim opatulił,
podziwiając piękne wzory na końcach.
- To mówisz, że tata pojechał do Fresvik z Knutem... a zaraz, który to Knut?
Otrzymał odpowiedź i znowu skinął głową.
Teraz wiedział, gdzie może spotkać tych dwóch.
Na otwartym morzu.
Kat już zaczął układać nowy plan, choć wargi dziękowały jeszcze chłopcu i upominały go,
by nikomu nie opowiadał o ich spotkaniu.
- Bo może się zdarzyć, że kiedy ojciec wróci do domu, to znowu ci naderwie ucho -
tłumaczył Randar, gładząc ostrożnie opuchnięte i sinoczerwone lewe ucho małego.
Chłopiec ruszył biegiem przed siebie, uszczęśliwiony, że może dzielić tajemnicę z tym
dostojnym, bogatym człowiekiem.
Randar pospiesznie spakował swoje rzeczy, nie odważył się jednak jechać dalej za dnia.
Powróciła senność, postanowił tedy przeznaczyć dzień na odpoczynek i odnowę sił. W szałasie na
zboczu było tak samo zimno jak na dworze, ale znalazło się tam miejsce i dla jeźdźca, i dla jego
konia, a także trochę siana, na którym mógł się ułożyć.
Gdy tylko znowu zapadł zmrok, Randar zerwał się i odjechał dobrze znaną ścieżką w górę
do Havelin i Bondevik, i dalej do Fardal. Droga wiła się po stromych zboczach, dopiero pod Fardal
krajobraz stał się nieco bardziej płaski. Góry wisiały nad niewielką równiną pomiędzy stromymi
skałami a wzburzonym fiordem. Z wody wyłaniał się spory cypel, Randar znał dwóch gospodarzy,
którzy uprawiali tutejszą urodzajną ziemię. Znał też legendę o tym, że pewien olbrzym akurat w
tym miejscu przeskoczył fiord. Tuż nad ścieżką, którą podążał, można było zobaczyć odcisk
potężnej prawej stopy z pięcioma palcami. A na wzniesieniu po drugiej stronie znajdował się taki
sam odcisk stopy lewej...
Ale Randar nie zastanawiał się teraz nad legendami.
Uważnie wpatrywał się przed siebie, prowadził konia pewną ręką, jednak noc stała się na
powrót dniem, kiedy nareszcie zatrzymał zmęczonego wierzchowca. Znowu pozwolił sobie na
trochę odpoczynku, choć nie odważył się oderwać oczu od powierzchni wody. Żadna łódź z
pomocnikiem kowala i jego kompanem nie mogła przemknąć obok niego. Ostatni kawałek cypla
pokonał piechotą. Plan miał gotowy. Nawet kat może pozyskać sobie potężnych pomocników,
myślał z goryczą.
Randar czekał. Ani jedna łódź nie mogła pokonać wąskiej cieśniny, by człowiek w szałasie
na skraju cypla nie zacisnął palców na naładowanym monstrualnym karabinie. Ciężka ołowiana
kula zostanie wystrzelona z ważącej piętnaście funtów broni, gdy tylko spust zostanie zwolniony.
Randar był pewien umiejętności strzeleckich swojego pomocnika, mówiono o nim, że jest na pół
dzikim łowcą niedźwiedzi, szanowanym właśnie za to, że potrafił się tak sprawnie obchodzić z
muszkietem. Ołowiana kula z pewnością trafi celnie, a stara drewniana łódź Augusta nie utrzyma
się długo na wodzie, gdy ołów zrobi wyrwę w burcie tuż pod powierzchnią wody.
I wtedy Randar będzie już tylko musiał wyciągnąć z wody dwa mokre psy. Był pewien, że
obaj, podobnie jak większość ludzi mieszkających nad fiordem, nigdy nie nauczyli się pływać. Po
nurkowaniu w lodowatej wodzie nie będzie już żadnych problemów, by ich związać i przesłuchać.
A potem będzie mógł spokojnie dokonać zemsty.
Znowu jednak Randar niepotrzebnie przeżywał udrękę czekania. Łódź Augusta się nie
pokazała. Dwaj czekający mężczyźni na zmianę pełnili wartę. Jeden spał, a drugi pilnował, by broń
nie zamokła, i nie spuszczał oka z fiordu.
Randar cenił podobnego do wołu człowieka, którego wezwał na pomoc i któremu zdradził
swoje plany.
Wiedział, że Bjønna - Jens będzie milczał jak grób.
Może się przecież zdarzyć, że opłaci mu się komitywa z katem.
Godziny wlokły się nieznośnie, czasami tylko na wodzie pojawiała się jakaś łódka, płynąca
tam lub z powrotem. Ale ta, której wypatrywali, nie pokazała się również trzeciego dnia.
Czwartego Randar zaczął się niepokoić, że może nie powinien był wierzyć informacjom
chłopca. Ogarniało go ciężkie przygnębienie, ale trzymały go na miejscu bolesne, czarne myśli o
zemście. Nie może się teraz poddać! Parę godzin niespokojnego snu na dobę nie dawało
odpowiedniego wypoczynku, cały był obolały od fizycznych i psychicznych obciążeń.
Bjønna - Jens mamrotał coś niecierpliwie we własną brodę i coraz bardziej upodabniał się
do wielkiego, gniewnego niedźwiedzia, którego ktoś obudził, zanim śniegi stopniały. Randar miotał
się po zimnym, nędznym szałasie, przeklinał swoje przemoczone buty i coraz bardziej brudną,
śmierdzącą potem pelerynę.
Ani buty, ani peleryna nie dawały już ciepła.
Klął głośno tylko po to, by odpędzić od siebie myśl o ciepłym palenisku w domu.
I o ciepłej kobiecie...
Czy to te myśli, czy coś innego, niepojętego skłoniło tej nocy jego udręczony umysł, by
zacząć wiązać nową sieć... nie, nie wiedział, skąd się to wzięło. Po raz pierwszy jednak od wielu
tygodni odwiedziła go we śnie kobieta z marzeń, ta, która była Marią, ale nie tylko nią.
Stała przed nim, piękniejsza niż kiedykolwiek, z nie znaną mu, bezdenną rozpaczą w
pięknych oczach. Za nią płonęła wielka świeca, oślepiała go, jej blask kładł się bolesnym ciężarem
na sercu i sprawiał, że nieme usta nie były w stanie się poruszyć. Kobieta machała do niego,
odwracając się równocześnie, zdawało mu się, że tysiące głosów powtarza szeptem jej pożegnalne
słowa. Chciał ją pochwycić, ona jednak rozpłynęła się w świetle, jeszcze złociste iskry z jej włosów
drgały przez chwilę w powietrzu, potem one także rozmyły się i Randara otoczyła gęsta ciemność.
Obudził go własny krzyk, odkrył, że szarpał we śnie pelerynę tak mocno, iż rozdarł ją na
całej długości. Rozpacz, że utracił kobietę ze snu, dręczyła go tak, jakby się to stało naprawdę.
Natychmiast skierował wzrok w stronę fiordu, wypatrywał domów po drugiej stronie
szaroniebieskiej, słonej wody.
Ale nad fiordem leżała, przywodząca na myśl starą wełnę mgła.
I chociaż nic nie mąciło mu wzroku, nie mógł zobaczyć małej łódki, która akurat w tej
chwili odbijała od nabrzeża Meisterplassen. Przerażonego pobekiwania pięciu małych owiec też nie
mógł słyszeć. Dwie przygnębione kobiety pewnie poruszały wiosłami, świadome celu, do którego
zmierzają, ale już wkrótce poczuły obie rwący ból w rękach i plecach.
Łódź była wyładowana po brzegi, piętrzyły się na niej skrzynie i kufry, koszyki i węzełki.
Pięć owiec zmuszono delikatnie, by uklękły, a potem przywiązano do dna łodzi. Maria wiosłowała
z całej siły, nie wiedziała, że za każdym wyrzutem wioseł zbliża się do cieśniny, w której zmęczony
Randar odłożył właśnie muszkiet.
Kiedy gorycz, pragnienie zemsty i straszny gniew wypływały powoli z tego dumnego
człowieka, ona z uporem wznosiła nieprzebyty mur wokół swego serca.
Opuściła Meisterplassen i wiedziała, że chyba nigdy tu nie wróci.
Czas rozpaczy i łez miała za sobą, ostatnie wylała poprzedniego wieczora nad kartkami
swojej czerwonej książki. Atrament rozmazywał się na stronicach, kiedy pospiesznie spisywała
bolesne doświadczenia ponurych dni.
Cały strach i tęsknotę, każdy ponury szczegół tamtej złej nocy zawarła między skórzanymi
okładkami.
Dziękowała Bogu za sztukę pisania, czując, jak niepojęte przeżycia ostatniego tygodnia
bledną i rozmywają się w spływającym z jej pióra atramencie.
Kiedy doszła już do opisu samotnego grobu Jorila, łzy przestały płynąć.
Kilka linijek poświęciła na pieśń pochwalną dla młodszego brata, z uśmiechem na wargach
opisywała drobne epizody, momenty czułości i dobroci, która powinna na zawsze rozjaśniać pamięć
o nim. Pisała nie myśląc o żadnym czytelniku, chciała tylko utrwalić bolesne wspomnienia, by
mogły żyć na wieki Ta księga Marii była jej pomocą naukową, książką kucharską, Biblią i
testamentem. Teraz wypełniała jej stronice prostą poezją, rytm słów i nastrój wierszy tłumił
niedostatki gramatyczne jej języka.
Zatrzymała na chwilę pióro, przymknęła udręczone oczy i szukała właściwych słów.
Potem znowu pióro skrobało po papierze zdecydowane, twarde, jakby spisywało zaklęcia.
Proste, często nieporadne zdania zapełniały księgę Marii na przemian z soczystymi, pełnymi
życia opisami.
Meisterplassen, 18 grudnia 1672:
Odchodzę, odchodzę od tego miejsca i od jego jedynego, zatwardziałego w gniewie
mieszkańca. Nigdy ono nie dało nikomu trwałego szczęścia. Obiecałam mojej matce spokój i będzie
go miała.
Po czym zatrzasnęła książkę i dokładnie zapięła maleńki zameczek. Książka wylądowała w
zapakowanym po brzegi podróżnym kuferku, gdzie już przedtem znalazły swoje miejsce cenne
lekarstwa i wszystkie rzeczy bliskie jej sercu. Nie widziała, albo nie chciała widzieć, że w jednym
rogu sterczy coś białożółtego, mała figurka wyrzeźbiona w drewnie.
W niedużej szkatułce znajdował się także ów dziwny naszyjnik, starannie połączony z
połyskującym złociście kawałkiem starego łańcuszka.
Nie nosiła go już jednak na szyi. Metal był taki zimny, wolała, żeby nie dotykał delikatnej
skóry pod ubraniem.
Ogarnęła ją ochota, by zostawić pożegnalną kartkę, wiedziała jednak, że przecież Randar nie
będzie szukał pomocy kogoś umiejącego czytać, by dowiedzieć się, co chciała mu przekazać.
Zresztą chyba nie ma potrzeby mówić mu już niczego więcej.
On sam dokonał wyboru, kiedy wyruszył szukać zemsty.
Nie powinien być zaskoczony, że na niego nie czekała.
Jednak fakt, że nie zastanie ani Liv, ani Jorila będzie z pewnością ciosem.
I że nie ma owiec. Ani kur.
Maria poczuła ból w sercu na myśl o samotności Randara, drżała wyobrażając sobie, jak to
będzie, kiedy wróci do zagrody, w której czekają na niego tylko groby Joranda i Jorila.
Ale nie mogła postąpić inaczej. Musiała ratować resztki swego życia. I życia matki, jeśli tam
jest jeszcze co ratować. W ostatnich dniach Liv nie wypowiedziała ani jednego słowa, siedziała
tylko bez ruchu z pustką w oczach i patrzyła przed siebie. Maria nie była w stanie wmusić w nią
jedzenia i dawała jej silne uspokajające zioła, by biedaczka mogła w nocy spać.
Dobrze wiedziała, że matka będzie potrzebowała wiele czasu i ciepła, by ta lodowa skorupa
między nią a rzeczywistością stopniała.
Istniała tylko jedna możliwość.
Mogens!
On jej nie zawiedzie.
On ją kocha, wiedziała o tym z całą pewnością.
On by jej nigdy nie opuścił dla jakiejś głupiej zemsty. On się nią zajmie, pozwoli jej
odpocząć w bezpiecznym domu, na plebanii w Lyster. I matka też z pewnością otrzyma własny
pokój oraz opiekę, Mogens na pewno się o to zatroszczy.
Jak cudownie będzie znowu się spotykać z życzliwymi ludźmi!
Jak wspaniale usiąść znowu obok kołowrotka Tulvy i słuchać jej perlistego śmiechu!
Jedyną reakcją Liv na plany Marii był delikatny uśmiech na dźwięk imienia Tulvy.
To córce wystarczyło.
Gdyby to była prawda, że między zakochanymi istnieje jakaś niewidzialna więź, jakaś
wspólnota myśli i doznań, to Randar nie pozwoliłby akurat teraz, by wierzchowiec unosił go w
góry, jak najdalej od Fjæra.
Podczas gdy Maria walczyła z przeciwnym wiatrem i prądem, on opuścił wąską cieśninę,
którą ona za mniej więcej godzinę będzie musiała pokonać.
Tylko Bjønna - Jens siedział wciąż ze swoim karabinem, zastanawiając się nad dziwnym
zachowaniem młodego kata. Nie znał płynących obok kobiet, chociaż przez jakiś czas nadziwić się
nie mógł, że w takiej po brzegi wyładowanej łodzi znajdują się tylko dwie drobne kobiety.
Całkiem nieoczekiwanie kat odrzucił worek, który przez cały czas nosił przewieszony przez
ramię. Nawet Bjønna - Jens miałby kłopot ze zrozumieniem dziwnych dźwięków, jakie Randar z
siebie wydawał. Potem rzucił się jak długi na ziemię, twarzy Bjønna - Jens nie widział, ale gdyby
go nie znał, to by pomyślał, że ten dorosły chłop, wymachujący toporem nad głowami skazańców,
siedzi i beczy niczym dziecko. Kiedy jednak Randar znowu wstał, w jego stalowoniebieskich
oczach nie było śladu łez.
- Idę do domu - oznajmił krótko.
Nóż o pięknie rzeźbionym i nabijanym srebrem trzonku zmienił właściciela. Stal była
niebieskoszara i miała właściwy dźwięk.
Randar wymamrotał jakieś podziękowania za pomoc, wyciągnął rękę na pożegnanie i
otrzymał zapewnienie, że obietnica zachowania niedopełnionej zemsty w tajemnicy będzie
dotrzymana.
Potem odszedł.
Koń był teraz żwawszy, ale czarne plamy z daleka informowały, że został przemalowany.
Jens dziwił się temu wszystkiemu, ale życie go nauczyło, by puszczać dzień w niepamięć zaraz po
zachodzie słońca.
Idę do domu, idę do domu, idę do domu...
Randar miał wrażenie, że stukot kopyt galopującego konia układa się w takie właśnie
błogosławione słowa, tworząc w jego głowie rytmiczną pieśń.
Nie wiedział, dlaczego, nie chciał się wdawać w rozważania o przyczynach, ale nagle jego
mózg przeszyła jakaś błyskawica. Jakby trwająca latami ciemność nieoczekiwanie została
rozjaśniona cudownym światłem.
Odłożył tak długo pielęgnowane plany zemsty z tą samą łatwością, z jaką jego ręka
odrzuciła rozdartą pelerynę.
Miał wrażenie, że się topił i teraz znowu wydobył się na światło.
Znowu mógł swobodnie oddychać!
Znowu czuł, że krew płynie w jego żyłach, że głowa unosi się ku jasnoszaremu, zimowemu
niebu.
Śnieg, taki biały i czysty, cieszył się jak dziecko, kiedy koń wydeptywał zabawne ślady pod
skałami. Zaraz w dole zobaczy Meisterplassen. Szkoda, że nie ma po tej stronie łodzi!
Zagroda wydawała się taka bliska i droga sercu, ładne małe budyneczki, dobrze znana
dróżka w górę od kamiennego nabrzeża...
Jakże chętnie rzuciłby się do wody i przepłynął wpław czerpiąc siłę z wszechogarniającej
miłości.
Musiał jednak pokonać piechotą długą drogę przez Sogndal, z nadzieją, że tratwa będzie się
znajdować po jego stronie cieśniny, potem jeszcze będzie musiał przejść przez wzniesienia, a na
koniec obejść odnogę fiordu od strony Eidet. Następnie czekało go wiele mil drogi przez gęsty las
po trudnym, nierównym terenie. I trzeba będzie czekać, aż się ściemni, zanim przejdzie przez wieś i
dotrze do domu chłopa, z którym handluje.
Jak zdoła przeżyć jeszcze jedną noc w samotności i jeszcze jeden dzień bez Marii?
Tęsknota za nią była trudna do zniesienia, jakby otrzymał potężny cios w żołądek, kulił się
w bolesnym pożądaniu ukochanej, które rozpaliło się w nim teraz, kiedy stłumił nienawiść i myśli o
zemście. Ale z każdym stukiem końskiego kopyta, z każdym zmęczonym krokiem przybliżał się do
domu.
Krew pulsowała mu na szyi, ręce miał otarte po kilku dniach trzymania lejców, znalazł się w
końcu na wysokim wzniesieniu, skąd wyraźnie było widać Meisterplassen.
W tej samej chwili odezwały się dzwony kościelne w dwóch parafiach, wyśpiewywały
wyjątkową pieśń, którą można usłyszeć tylko raz w roku. Słuchał tego jak dalekiego echa swego
serca.
Oszołomiony pojął, że jest niedziela, ostatnia niedziela długiego adwentu.
Dzwony witają Boże Narodzenie.
Piękne dźwięki docierały z daleka, w rozproszeniu, przypominały mu o innej Wigilii, dawno
temu, kiedy Maria była jeszcze płaczącym niemowlęciem u piersi matki, a on sam przestraszonym
małym chłopcem.
Ile ciepła dała mu ta kobieta, a później również jej córka! Dopiero teraz zrozumiał, że one
obie uratowały go przed tym nieludzkim życiem, jakie mu los przeznaczył.
Sprawiły swoją troskliwością, że złagodniał, dały mu dobro, które mógł przeciwstawić
brudowi i okrucieństwu świata. Dlaczego nigdy nie zdobył się na to, by im podziękować? Dlaczego
nigdy nie przytulił do siebie Liv i nie szeptał jej pełnych uczucia słów?
Powinien to zrobić!
Gdy tylko przekroczy próg domu, natychmiast otworzy przed nimi swoje zatwardziałe serce,
powie, jak wiele im zawdzięcza. I nigdy, nigdy więcej nie odejdzie od Marii, przepełniony
gniewem i nienawiścią!