Second Chance
by Jessy
(2009)
Wszystko zaczęło się, gdy miałam 8 lat. Mieszkałam w Kanadzie, w Whitehorse
z rodzicami i bratem. Nie bez powodu osiedliliśmy się tu. Spodobała nam się nazwa, a
szczególnie jej część - horse. Rodzice postanowili już dużo wcześniej, że będę jeździć
konno, bo widzieli jak kocham zwierzęta i bronię ich, gdy są krzywdzone, nawet gdy
muszę stanąć oko w oko z silniejszym i większym przeciwnikiem. Mnie to jednak nie
zrażało. Osiem lat to może trochę za późno na naukę jazdy konnej, ale ja byłam pilną
uczennicą i już po roku świetnie sobie radziłam w przeciwieństwie do szkoły. Zresztą
tak chyba mają wszystkie dzieciaki, które czymś się zajmują od małego. Wolałam jeździć
górskimi i leśnymi dróżkami niż siedzieć w ławce i słuchać gadaniny nauczycieli. Często
nie chodziłam do szkoły, ale rodzice nie gniewali się. Nauczyciele też nie mieli nic
przeciwko, wiedzieli, że szybko nadrobię materiał. Jeżdżąc konno brałam udział w
wielu konkursach, zdobywałam nagrody - nie tylko medale, ale i pieniądze. Moi rodzice
są bardzo mądrzy. Przeczytali już chyba wszystkie książki. Chciałabym im kiedyś
dorównać swoją mądrością. Mam nadzieję, że to mi się uda... kiedyś.
Dziś mam 17 lat. Chodzę do pierwszej klasy liceum (przetrwałam 1 semestr choć było
ciężko, ale teraz gorsze piekło - dosłownie). Jest początek wiosny. Nie mieszkam już w
Whitehorse. Przygoda z końmi skończyła się, chociaż może nie do końca. Nadal
odwiedzam te piękne zwierzęta jeżdżąc do pobliskich stajni. Pomagam tam.
Wyprowadzam konie na padok, czyszczę je, karmię, lecz już nie jeżdżę. Sama nie wiem
dlaczego. Nie znam powodu. Być może znudziło mi się to lub po prostu stwierdziłam,
że to dla małych dziewczynek, a nie dla prawie dorosłej osoby.
Zatrzymaliśmy się w Portland. Nie mogliśmy dłużej mieszkać w Whitehorse, bo ludzie
zaczęli gadać na nasz temat, a szczególnie na temat Michaela, mojego brata. Pewnego
dnia nie wrócił do domu na noc. Była jesień. Zimna. Wietrzna. Zamartwiałam się o
niego razem z rodzicami, bo go kocham, mimo że Michael był egoistą, ale czy nadal nim
jest? Nie wiem. To w końcu mój brat, jedyny. Dbał tylko o swój tyłek. Nikomu nie
pomagał, nikt go nie obchodził, nawet własna rodzina. Zmieniał dziewczyny, jak
rękawiczki. Następnego dnia wrócił. Ale był jakiś odmieniony. Wyglądał inaczej, mówił
inaczej. Nie wiedziałam, co mu się stało. Zastał mnie z rodzicami siedzących w kuchni.
Rodzice spojrzeli na siebie, dali sobie jakiś znak i powiedzieli Michaelowi by wyszedł na
dwór. Sami zaraz wstali i ruszyli za nim. Ja też chciałam. Ruszyłam w stronę drzwi, ale
tato powiedział bym została. Posłuchałam się. Rodzice długo nie wracali. Gdy w końcu
się pojawili, był z nimi Michael. Poprosili mnie bym wysłuchała ich do końca, a dopiero
potem coś powiedziała. Opowiedzieli mi o tym, że mój brat stał się wampirem, dlatego
wygląda jak nie on, dlatego mówi jak ktoś inny. Nie chciało mi się w to wierzyć.
Myślałam, że to bzdury, a potem niepotrzebnie powiedziałam to na głos. Michael w
nieludzkim tempie podszedł do mnie. Zaczął warczeć. To było tak przerażające, że się
popłakałam. Wyraz jego twarzy, złość na niej za to, co powiedziałam była nie do
opisania. Cudem rodzicom udało się go powstrzymać. Inaczej pewnie zabiłby mnie.
Zawsze się wkurzał. Dowiedziałam się też, że rodzice mają wampirów - znajomych,
którzy chronią nas, ale nigdy wcześniej mi o tym nie powiedzieli, ponieważ uważali, że
jestem zbyt młoda, żeby to zrozumieć. Ja jednak doskonale wszystko rozumiałam.
Tamtego wieczoru, od razu po wszystkim Michael wyjechał. Nie wiem dokąd. Nawet
rodzicom tego nie zdradził. Wiem, że nie chciał mnie wtedy skrzywdzić. Czuję w głębi
duszy, że jest dobry, tylko chowa to. Nie wiem, czego się boi. Nie wiem... Został
przemieniony w wieku 18 lat, ale już wtedy wyglądał, jak dojrzały mężczyzna. Minęło 9
lat. Ogromny szmat czasu. Nie odezwał się, nie dał żadnego znaku życia. Żadnego listu,
żadnej wiadomości na automatycznej sekretarce.
Moi rodzice też są wampirami, ale są jak anioły. Z własnej woli chcieli stać się nimi, po
to by mnie chronić. Jakby nie patrzeć, byłam zagrożona. Maria i Tyler – moi rodzice -
nigdy nie chcieli spróbować mojej krwi. Dostają ją od innych wampirów, zapewne z
kostnicy - ofiary wypadków, morderstw są pełne tej ambrozji, jak to mówi mój tato
żartobliwie.
*
Rozdział pierwszy
- Jessy, wstawaj! Czas do szkoły. - powiedziała moja mama wchodząc do mojego
pokoju.
- Jeszcze 5-10 minut, mamo. Proszę. Coś mi się należy od życia.
- Wstawaj. I to w tej chwili, bo znowu spóźnisz się, tak jak wczoraj.
Nagle poczułam, że jest mi zimno. To mama podeszła i zrzuciła moją kołdrę z łóżka.
Podziałało. Wstałam i poszłam do łazienki na poranne oblucje. Kiedy już się umyłam i
ubrałam, zeszłam na śniadanie.
- Mamo, nie musisz mi robić kanapek. Sama to potrafię. Wystarczy, że mnie budzisz.
- Wiem, kochanie, ale nadal nie mogę się przyzwyczaić, że już nie jesteś moją małą Jessy.
Tą słodką dziewczynką.
- To się przyzwyczaj. Powoli staję się kobietą.
Gdy skończyłam śniadanie, spakowałam drugie do plecaka. Wychodząc pocałowałam
mamę w policzek.
- Podwieźć cię? - zapytała mama.
- Nie, dzięki. Mam przecież swój samochód. - Od roku mam prawko. Zdałam za
pierwszym razem. Mamy kilka samochodów, w końcu dorobiłam się kasy jeżdżąc
konno, a rodzice pracowali jako prawnicy w Whitehorse przez 3 lata (ale po incydencie
z Michaelem i po ich przemianie rzucili tę robotę. Obawiali się, że ich koledzy z sądu i
kancelarii mogą coś wywęszyć, bo przecież widywali ich codziennie.) Było mnie stać,
więc kupiłam sobie czarne BMW Z4 coupe. Mama nie chciała zgodzić się na takie auto.
Mówi, że przyciąga za dużo gapiów, a ja jej odpowiadam, że na szkolnym parkingu
stoją lepsze. Na razie mi wystarcza, zadowala mnie, ale nie mówię, że nigdy go nie
zamienię na inny samochód.
Chodzę do Portland High School. To 15 km od mojego domu. Szkoła jest naprawdę
fajna. Wiele się dzieje. Mam paru ludzkich przyjaciół. To są świetne osoby. Ich nigdy nie
zmienię. Zawsze mogę na nich liczyć. Pomagamy sobie nawzajem.
Wsiadłam do samochodu i ruszyłam powoli. Nie muszę się spieszyć. Pierwszy jest
angielski. Pani profesor Smith zawsze się spóźnia, a potem tracimy kolejne minuty, bo
nam opowiada, co się jej przytrafiło. Nie jest źle z moimi ocenami. Radzę sobie. No
może nie jestem prymuską, ale nawet bym nie chciała. Wszyscy później mówiliby na
mnie, że jestem kujonem, a nie chcę być za taką postrzegana. Dojeżdżałam już. Parking
był już prawie zapełniony. Zaparkowałam samochód na końcu parkingu. Wysiadłam,
wzięłam plecak i ruszyłam w stronę drzwi. Przy nich czekała na mnie Sarah i Annabelle
ze swoim chłopakiem - Johnem. Miły gość. I przystojny.
- Cześć. Co słychać? Jak wam minął weekend?
- Dobrze. Byłam z Johnem na koncercie. - odpowiedziała Annabelle. - A ty, co
porabiałaś?
- Ja... hm... to co zwykle. Rozmyślałam, nudziłam się, odrabiałam lekcje. Chodźmy już
na ten angielski, bo zostało tylko 10 minut do dzwonka. - popędziłam nas. Mam
wspólny plan lekcji tylko z moimi przyjaciółmi. Dobrze się złożyło. Dziś omawialiśmy
Romea i Julię Shakespeare'a. Osobiście wolę film z DiCaprio. Jest dla mnie bardziej
zrozumiały i ciekawszy. Lubię czytać książki, nawet bardzo, ale nie lektury. O nie! Na
angielskim siedziałam z Annabelle. Nie za bardzo dzisiaj na nim uważałyśmy.
Wolałyśmy plotkować. Annabelle mówiła mi też o imprezie pod koniec tygodnia w
klubie Wild.
- Ann, nie namawiaj mnie. Wiesz, że nie lubię takich spotkań.
- No chodź, przecież będziemy z tobą. - zauważyłam, że Anastacia nas podsłuchiwała.
Nie lubiła nas, a szczególnie mnie. Gada na lewo i prawo, że jestem bezwartościowa, ale
i tak nikt jej nie słucha.
- Ok, zastanowię się, ale nic nie obiecuję.
- Jak nie pójdziesz, to przyjadę do ciebie i wyciągnę cię z domu. Musisz się zabawić,
rozluźnić. - Przegadałyśmy całą lekcję. Na szczęście pani Smith nic nie zadała.
Zadzwonił dzwonek i poszłyśmy pod salę od matmy. To czarna magia dla mnie. Nawet
najprostsze zadania czy równania sprawiają mi kłopoty. Dzisiaj jednak nie było tak źle.
Robiliśmy równania kwadratowe. O dziwo, zrozumiałam.
- Jessy, chodź do tablicy. Teraz ty zrobisz to działanie. - poprosił mnie pan Stanley. Jest
miłym facetem. Nigdy na nikogo nie krzyczał. Być może ma stalowe nerwy lub po
prostu przymyka oko na złe zachowanie uczniów. Nawet jeśli to dziesiąty raz z rzędu.
- Bardzo dobrze. Widzę, że z tym nie masz żadnych problemów.
- Panie Stanley, w pewnym momencie na pewno się pojawią. Jak za każdym razem.
Później przeszliśmy do zadań tekstowych. Nie wiem, co się stało w nocy z moim
mózgiem, ale wyrywałam się do każdego zadania, co zaskoczyło nawet Annabelle.
Dostałam piątkę od pana Stanleya za aktywność i nie zadał mi do domu nic, natomiast
reszcie klasy owszem.
- Co ci się stało? - zapytała mnie Ann, gdy usiadłam już do ławki.
- Nie mam pojęcia. Może coś mi przeskoczyło w tej główce - popukałam się w nią na
znak - i teraz będzie mi już łatwiej na matmie. - Byłam z siebie bardzo dumna.
Zamierzałam oczywiście pochwalić się tym moim rodzicom. Być może to dziecinne,
mówić o takich rzeczach rodzicielom, ale wiem, że oni będą cieszyć się ze mną.
Kolejne dwie lekcje to w-f. Nie lubię ćwiczyć, ale gdy chodzi o grę w siatkówkę, biegnę
jak na zawołanie. Jestem naprawdę dobra. Jestem jedną z najlepiej grających dziewczyn.
Mecz się przeciągnął parę minut po dzwonku, jednak moja drużyna wygrała. Przybiłam
piątkę z Annabelle i Sarah. Dziewczyny wyszły na korytarz. Ja natomiast weszłam do
szatni i przebrałam się. Nie lubię paradować w stroju od w-fu. Jestem wstydliwa. Nie
chcę również, aby wszyscy chłopcy się na mnie patrzyli bo w końcu strój trochę
odkrywa, a białe bluzki niestety są robione tak, żeby zawsze w tradycyjnym miejscu
prześwitywały. Moje przyjaciółki są odważniejsze i nie przejmują się tym, co ludzie
sobie o nich pomyślą, i co będą mówić. Na drugiej lekcji grałyśmy z chłopakami w piłkę
nożną. Z reguły oni grają brutalnie, kopiąc wkładają w to całą swoją siłę i dziewczyny
się boją, dlatego nie chcą z nimi grać. W przeciwieństwie do mnie. Tyle razy już
dostałam piłką w swoim życiu, że się uodporniłam na urazy i kontuzje. Dziś stałam na
bramce. Nie znoszę tego. Nie ma co robić. Stoi się i tylko broni, żeby przeciwnik nie wbił
gola. Zdecydowanie wolę grać w ataku. Czuję wtedy adrenalinę i moc w sobie. Gdy
skończyliśmy, zadzwonił dzwonek i zaczęła się najdłuższa przerwa, obiadowa. Poszłam
razem z Annabelle, Johnem i Sarah na stołówkę. Siadaliśmy, gdzie popadnie. Po paru
minutach dołączył do nas Reid. Jest chłopakiem Sarah. Moim zdaniem nie pasują trochę
do siebie. Mają zbyt odmienne charaktery. Sarah to szatynka, ma ciemnoniebieskie oczy.
Jest wysoka i ubiera się elegancko do szkoły. Reid jest luzakiem. Nie bierze wszystkiego
do siebie. Jest pogodnym człowiekiem, ale potrafi się wściec, gdy coś mu nie pasuje.
Bardzo kocha Sarah, tak samo jak ona jego. Siedząc i jedząc obgadywaliśmy trochę
nauczycieli, uczniów, a także wymienialiśmy się różnymi informacjami, co słychać w
świecie. Mało dziś zjadłam i zupełnie co innego. Tylko dwie kanapki, sałatkę i do tego
wypiłam sok pomarańczowy. Jakoś nie miałam apetytu.
- Hej, co powiecie na imprezę w piątek wieczorem? - O nie. Annabelle znowu swoje.
- Czemu nie. Chętnie się wyszaleję. - odpowiedział Reid.
- Tylko jest mały problem.
- Jaki? - zainteresowali się wszyscy oprócz mnie.
- No...Jessy nie chce iść. Nie wiem już jak jej przemówić do rozumu. - skarżyła się na
mnie Ann.
- My coś wymyślimy. Nie martw się. Przekonamy ją.
- Jessy, Ann ma rację. Nie możesz wiecznie siedzieć w domu. Musisz się rozerwać. Nic
lepszego nie masz do roboty. Nie wykręcaj się! - pogroził mi palcem John.
- Ech... dobra, mogę iść. Ale długo tam nie zabawię. Wiecie, że to nie są moje klimaty.
Wolałabym iść na kręgle albo do restauracji.
- No to jesteśmy umówieni. - ucieszyła się Sarah. - A o której otwierają klub?
- Hm... jeśli dobrze pamiętam, to o 18. - odparła Annabelle.
- Ludzie, zaraz mamy chemię. Chodźmy już. - upomniałam swoich przyjaciół. Jestem
osobą punktualną i nie lubię spóźnień. Ruszyliśmy w stronę pracowni chemicznej.
Ostatnio pisaliśmy klasówkę, więc dziś zaczynamy nowy dział. Będziemy się zajmować
tlenkami, wodorotlenkami i solami. Nie przepadam za chemią, równaniami i całą teorią,
ale doświadczenia uwielbiam, szczególnie te z wybuchami, np. robienie fajerwerków.
Facet, który uczy nas chemii ma na imię Joel i pozwolił nam mówić do siebie po imieniu
ze względu na to, że jest młody. Poza tym dobrze tłumaczy, ma podejście do uczniów i
większość go lubi. Na chemii siedzę z Johnem, bo jest najlepszy z naszej grupy i kiedy
mamy kartkówkę lub klasówkę trochę mi podpowiada i dziękuję mu za to. Lekcja dosyć
szybko minęła, dostaliśmy dwa zadania do domu, ale proste, więc będę miała więcej
czasu wolnego dla siebie. Kolejna i ostatnia jest matma. Dalej robiliśmy zadania, ale już
się nie wyrywałam, dałam szansę innym na zrozumienie i zarobienie jakiejś dobrej
oceny. Gdy wreszcie lekcje się skończyły, poszłam do szafki, ubrałam się w płaszcz i
wolnym krokiem skierowałam się na parking do mojego samochodu. Moi przyjaciele
dopiero wychodzili ze szkoły. Pomachałam im na pożegnanie i wsiadłam do auta.
Zapaliłam silnik i również z wolnym tempem wyjechałam z parkingu. Na prostej
drodze trochę przyspieszyłam, do 100 km/h. Może to dziwne, jak na dziewczynę, ale
lubię szybką jazdę. Jednak dziś nie miałam, po co się spieszyć. Oprócz mnie na drodze
było parę samochodów. W domu byłam po 12 minutach. Wchodząc poczułam od progu
zapach obiadu. Mama przygotowała lasagnę. Włoskie jedzenie jest wyśmienite.
Rzuciłam plecak gdzieś w kąt i zasiadłam do stołu. Rozkoszowałam się zapachem i
smakiem jedzenia. Do picia miałam wodę.
- Jak ci minął dzień w szkole? - zapytała mnie mama.
- A bardzo dobrze. Z matematyki dzisiaj dostałam piątkę za aktywność. Wyrywałam się
do rozwiązywania zadań i pan Stanley mnie pochwalił.
- Cieszę się. Zawsze mówiłam, że jesteś zdolna. Raz mniej, raz bardziej.
- Dzięki mamo. Pójdę do swojego pokoju i odrobię lekcje, a później pogram trochę na
gitarze, bo jutro jest muzyka. - Tak, mam gitarę. Elektryczną i do tego czarną.
Uwielbiam muzykę, więc postanowiłam nauczyć się grać na gitarze, aby samej sobie
układać jakieś melodie i odgrywać kawałki ulubionych zespołów. Uporałam się z
lekcjami i powtórzyłam dwa razy materiał, żeby mieć pewność, że umiem wszystko na
jutro. Wzięłam gitarę, nuty i zaczęłam sobie grać Far away, Nickelback. Każdy z grupy
miał miesiąc na przygotowanie jednej piosenki, a później odegranie jej w klasie. W
międzyczasie poznawaliśmy różne metody grania na gitarze, perkusji, keyboardzie,
saksofonie, itd, żeby potem móc założyć zespół, jeśli ktoś wiąże swoją przyszłość z
muzyką i idzie w tym kierunku. Ja nie zamierzam grać w zespole, choć przyznam, że
byłoby super, ale jakoś nie ciągnie mnie do tego. Wolę grać dla siebie i moich przyjaciół,
kiedy jedziemy gdzieś razem. Ja gram, a oni śpiewają. To jedna z form na zabicie nudy.
Odegrałam Far away i odłożyłam gitarę. Na zegarku wybiła 18.30. Spojrzałam za okno.
Robi się już jaśniej, dzień jest dłuższy, ale powoli zmierzchało. Postanowiłam, że pójdę
na spacer. Przejdę się skrajem lasu. Nic mi przecież nie grozi. Zbiegłam po schodach i
poszłam do kuchni. Mama siedziała w salonie i coś dziergała.
- Jess, idziesz gdzieś?
- Tak, idę na spacer tylko szukam latarki.
- Ciemno już, zostań lepiej.
- Mamo, nie bądź przesądna. Nikt mnie nie zaatakuje. Dobra, znalazłam latarkę. Idę!
- Weź płaszcz! - krzyknęła do mnie mama, gdy wychodziłam.
- Wzięłam. - Nie musiałam krzyczeć, usłyszała mnie. W końcu jest wampirem. Taty, jak
zwykle nie ma w domu. Znalazł sobie pracę w jakiejś firmie przewozowej i aktualnie
dostarcza artykuły budowlane albo przewozi meble z magazynów do sklepów. Ludzi w
firmie jest dużo, ale nie widują go prawie wcale, więc nic nie podejrzewają. Dostaje
telefon, jedzie po towar, a następnie na miejsce rozładunku. Potem odstawia samochód
do firmy i wraca do domu. Ma stałą pensję.
Na dworzu było chłodno. Spojrzałam na niebo. Było bezchmurne, świeciły gwiazdy.
Szłam sobie wolnym krokiem i się czasem potykałam o drobne kamienie. Mieszkaliśmy
na uboczu miasta, więc nikt mnie nie widział i mogłam przeskoczyć przez niskie
ogrodzenie na drugiej stronie drogi, które odgradzało mnie od lasu. Tak, jak sobie
obiecałam, szłam skrajem lasu. Słyszałam pohukiwanie sowy, a nawet dwóch. Reszta
zwierząt się pochowała i poszła spać. Ale chyba się pomyliłam, nie wszystkie śpią.
Nagle usłyszałam za sobą jakiś szmer. Wyjęłam szybko latarkę z kieszeni płaszcza,
zapaliłam ją i poświeciłam naokoło swojej osoby. Nie zobaczyłam nic. Serce waliło mi,
jak oszalałe. Trochę to nawet bolało. Myślałam, że wyrwie mi się z piersi i pobiegnie w
siną dal. Zaśmiałam się z tej myśli i pomogło, serce przybrało równiejszy rytm. Poszłam
dalej. Po około dwóch minutach znów usłyszałam hałas. Tym razem z mojej prawej
strony. Cały czas miałam włączoną latarkę. Powoli obróciłam się i wtedy zobaczyłam
dwa lśniące żółto kółeczka. To były oczy. Wilka. Cofnęłam się parę kroków, by pokazać,
że nie chcę zająć jego terytorium i już sobie idę, ale on w tym momencie ruszył w moją
stronę. Patrzył się na mnie z zaciekawieniem i nie warczał. Zdziwiło mnie to, bo nawet
pies w takiej sytuacji groźnie by zareagował. Wilk zrobił jeszcze jeden krok w moją
stronę, jeśli mogę tak powiedzieć bo jakby nie patrzeć ma cztery łapy. Zawył, aż
podskoczyłam do góry i cicho jęknęłam, a potem odwrócił się i pobiegł znikając w
ciemnościach. Stałam cała sztywna przez parę minut. Moja dusza chciała jak najszybciej
stąd wiać, ale ciało ją zatrzymywało. Gdy się ocknęłam zaczęłam biec do domu
najszybciej, jak potrafię. Po drodze potknęłam się przeskakując płotek. Wpadłam z
impetem do domu. Mama jednak o nic nie pytała. Wiedziała, że i tak prędzej, czy
później jej powiem. Umyłam się raz dwa i położyłam do łóżka, lecz nie mogłam przez
długi czas zasnąć. Myślałam o tym wilku. Myślałam o tym, dlaczego mnie nie
zaatakował i dlaczego patrzył się na mnie w ten sposób. Nie obserwował mnie, starał się
wyczytać coś z mojej twarzy lub przeniknąć w głąb mojego umysłu....