Skrok Zdzisław
ODKRYWCY OCEANOW
Wstęp
„Ocean — część Przyrody najbardziej odległa w niezmienności i majestacie swej potęgi od ludzkiego ducha — sprzyjał od wieków
przedsiębiorczym narodom ziemi. A wśród wszystkich żywiołów jest tym, któremu ludzie zawsze byli skłonni się powierzać, jakby jego ogrom
zawierał nagrodę równą swej wielkości'” — pisał w Zwierciadle morza Joseph Conrad, pisarz, który stworzył niezapomniane dzieło poświęcone
Morzu i Człowiekowi.
Morze ze swą kuszącą obietnicą ukrytą poza horyzontem fascynowało ludzi od najdawniejszych czasów. Dzieje poznania mórz, odkrycia
lądów zagubionych w ich bezmiarze były jedną z najbardziej niezwykłych przygód ludzkości. Były przygodą kosztowną — drogo opłaconą
życiem wielu żegla- rzy-odkrywców, ale były przygodą potrzebną.
Wyprawy odkrywcze były potrzebne tak jak zawsze potrzebna jest nadzieja, że istnieją gdzieś poza horyzontem lądy szczęśliwsze,
sprawiedliwsze, bogatsze. Żeglarze, którzy wyruszali na ich poszukiwanie, nie byli jedynie zwykłymi odkrywcami, ich misja była o wiele
ważniejsza niż odnalezienie nie znanych wysp i opisanie tamtejszych bogactw; oni na morza wyruszali jako wysłannicy całej ludzkości, a
głównym celem ich wypraw — ukrytym często poza oficjalnymi deklaracjami — była realizacja odwiecznego marzenia ludzkości o świecie,
gdzie nic panuje przemoc, niesprawiedliwość i głód.
Już legendarny władca sumeryjskiego miasta Uruk w głębinach odległych mórz poszukiwał rosnącego tam cudownego ziela, które miało
przywrócić życie jego zmarłemu przyjacielowi. Jazon, bohater innego, greckiego z kolei, mitu żeglował wśród wielu niebezpieczeństw na kraj
znanego wówczas świata, w celu zdobycia złotego runa - najwyżej wówczas cenionego bogactwa. Średniowieczni żeglarze wyruszali na
zachodnie Morze Mroków w poszukiwaniu Wysp Szczęśliwych, lądów zamieszkałych przez fantastyczne ludy i zwierzęta. Dzieło to przejęli po
nich odkrywcy doby Renesansu, poszukując w Nowym Świecie Krainy Amazonek, Źródła Wiecznej Młodości i obfitujących w złoto Siedmiu
Miast Cibola. Ich następcy - żeglarze epoki Oświecenia z równym zapałem poszukiwali na Pacyfiku Arkadii i Terra Australis Incogni- ta. O tym
ostatnim, wielkim kontynencie południowym wspomina już około 150 roku p.n.e. astronom Hipparch z Nicei, a żyjący w II wieku n.e. naj-
większy geograf starożytności Klaudiusz Ptolemeusz umieścił go na swej mapie świata. Zarys tego ogromnego lądu zajmującego całe
południowe antypody uparcie umieszczali na swych mapach nawet XVI!I-wieczni kartografowie.
Na poszukiwanie tych rzeczywistych i wyimaginowanych lądów, skarbów i dziwów wyruszali jedynie najodważniejsi żeglarze. Wielu
skutecznie
li się go, morska przestrzeń fascynowała ich swym ogromem i swobodą, a zarazem przerażała wielością niebezpieczeństw i łatwością śmierci.
Jeden z siedmiu greckich mędrców dowiedziawszy się, jak gruba jest ściana okrętu, krzyknął: „A więc taka odległość dzieli żeglarza od
śmierci!”
Ta niepewność losu sprawiała, że żeglarze łatwo ulegali fatalizmowi i magicznym przesądom. Realne niebezpieczeństwa przybierały postać
fantastycznych wyobrażeń, jawiąc się jako Scylla i Charybda lub Symplegady w opowieściach żeglarzy starożytnych, jako Mare Tenebrarum
(Morze Mroków) czy Zona Torrida (Strefa Płonącego Morza) w relacjach żeglarzy średniowiecza. Jeszcze na mapach zawartych w atlasie
Abrahama Orteliusa Theatrum orbis terrarum wydanym w 1570 roku ujrzeć można olbrzymie potwory bez trudności pożerające całe statki.
„Morze jest otwarte dla wszystkich” — pisał Conrad — ale zarazem starożytny epigram powiada, że „istnieją trzy rodzaje ludzi: ci którzy
żyją, ci którzy umarli i ci którzy pływają po morzu”. A więc ci którzy pływają po morzu stanowią jakiś specjalny, różniący się od innych
gatunek ludzi. Ja- kimiż to cechami charakteru odznaczać powinien się człowiek morza? Jakie walory jego duszy wydobywa obcowanie z
morskim żywiołem, a jakie są z tego powodu głęboko skrywane?
Tu jeszcze raz warto odwołać się do Conrada, którego utwory poświęcone były w istocie nieustannemu śledzeniu wzajemnej konfrontacji
ludzi
i morza, ciągłej analizie zachowań człowieka wobec potężnego żywiołu. W Murzynie z załogi „Narcyza” tak pisze o marynarzach: „Byli
niegdyś mocni, a mocni są ci, co nie znają zwątpienia ani nadziei. Byli niecierpliwi i wytrwali, burzliwi i pełni poświęcenia, niesforni i wierni.
Ludzie dobrej woli usiłowali ich przedstawić jako jęczących nad każdym kęsem pożywienia i wypełniających swe obowiązki z lęku o własne
życie. W rzeczywistości jednak zaznali wprawdzie znoju, niedostatku, gwałtu, rozpusty — nie znali jednak strachu i nie mieli w sercach złości.
Byli trudni do kierowania, ale łatwi
odstraszał przejmujący bezmiar przestrzeni wodnej, jej nieustanna zmienność i gwałtowność. „Pomimo swego czaru, który znęcił tak wielu ku
gwałtownej śmierci — pisał Conrad — ogrom morza nie był nigdy kochany na podobieństwo gór, równin. a nawet pustyni”. Żeglarze kochali
morze i ba-
do pobudzenia — małomówni ale dość męscy, by gardzić w głębi duszy sentymentalnymi głosami, które biadały nad surowością ich losu. Los
ten był jedyny w swoim rodzaju i ich własny; zdolność znoszenia go wydawała im się przywilejem wybrańców! Ich pokolenie żyło milczące, ale
niezbędne, nie znało słodyczy tkliwych uczuć ani schronienia, jakim jest dom rodzinny — i umierało wolne od posępnej groźby ciasnej mogiły.
Byli wiecznymi dziećmi tajemniczego morza”.
Zgadzając się z conradowską wspaniałą charakterystyką dawnych marynarzy, podkreślając p
rz
«<ł* wszystkim ich młwagę, wytiwaiuść i
tuman-" tyzm, musimy jednak uzupełnić ten obraz, powiedzieć nieco o mniej chwalebnych cechach żeglarzy przecierających odległe szlaki
morskie. Nie jest tajemnicą, że dzielni wikingowie, którzy na kilka stuleci przed Kolumbem penetrowali wybrzeża Ameryki. byli doskonałymi
żeglarzami, ale zarazem trudnili się morskim rozbojem, budząc przez ponad dwa stulecia postrach w całej Europie. W wielkich wyprawach
odkrywczych, jakie wyruszały z Hiszpanii i Portugalii na przełomie XV i XVI stulecia. znaczną część załogi stanowili skazańcy — de-
Kregudos — którzy w zamian za darowanie winy brali udział w ryzykownej ekspedycji. Już starożytni piraci żeglując po odległych akwenach
zdobywali sławę odkrywców; w czasach nowożytnych rozgłos zdobył Anglik. William Dampier, który z ciekawości. chęci zysku i w
poszukiwaniu przygód kilkakrotnie okrążył Ziemię zajmując się głównie pi
ractwem i penetracją odległych lądów.
Warto również powiedzieć o codziennym życiu dawnych żeglarzy, odkrywców nieznanych obszarów świata, przywódców wielkich wypraw
odkrywczych. Warto pomyśleć o kolejnych dniach mijających na kruchych, wąskich pokładach, na których odległość dzieląca żeglarza od
śmierci była równie niewielka jak ta, która zdumiała starożytnego mędrca. Warto uświadomić sobie ciasnotę panującą we wszystkich
pomieszczeniach okrętu (począwszy od czasów starożytnych statki wszystkich wypraw odkrywczych były przeładowane ponad miarę głównie
ze względu na niebezpieczeństwa, jakie niosły za sobą lądowania na nieznanych wybrzeżach), podmuchy wiatru i wdzierającą się na pokład
sztormową falę na przemian z równikowym słońcem, przed którym nie było nigdzie schronienia.
Wreszcie warto pamiętać o najbardziej nieubłaganym wrogu wszystkich dalekomorskich wypraw minionych czasów — o szkorbucie, który
po kilku tygodniach nieprzerwanej podróży i przy niezachowaniu właściwych zasad dietetyki zbierał obfite i tragiczne żniwo. Richard Walter,
uczestnik odbytej w latach 1740-1744 wyprawy dookoła świata dowodzonej przez lorda Ansona, opisał straszliwe objawy tej choroby:
„Niełatwo jest wyczerpać wszelkie dolegliwości z nią związane. Powodowała ona febry połączone z gniciem ciała, kłucie w boku, żółtaczkę,
bóle reumatyczne, a także obstrukcję. Towarzyszyły im
trudności w oddychaniu, co uważano za najgroźniejszy objaw szkorbutu. Czasami całe ciało, specjalnie nogi, pokrywało się ohydnymi
wrzodami, a równocześnie gniły kości i mięśnie przenikało coś w postaci grzybni. Najbardziej jednak niezwykłym zjawiskiem, w które trudno
było uwierzyć, gdyby obserwowano je tylko raz, było otwieranie się blizn po ranach odniesionych przed wielu laty”.
Oprócz sztormów i szkorbutu nad uczestnikami dalekomorskich wypraw żeglarskich wisiały nieustanne groźby — dla kapitana bunt załogi,
a dla żeglarzy możliwość stracenia głowy lub co najmniej dotkliwych kar w wypadku naruszenia dyscypliny. Na obydwie strony czekało ryzyko
lądowania na odległych, zamieszkałych przez dzikie ludy wybrzeżach, gdzie wielokrotnie dochodziło do tragicznych dla przybyszów potyczek.
Przykładami mogą tu być choćby okoliczności śmierci Magellana i Cooka.
Trwająca kilka tysiącleci morska przygoda odkrywania świata była niemal od początku do końca epoką okrętów żaglowych. Najbardziej
typowym okrętem starożytności był smukły, mający niewielkie zanurzenie trójrzędowiec (triera) poruszany zwykle przez pięćdziesiąt wioseł i
stąd zwany pięćdziesięciowiosłowcem (pentekontera). Był on tak lekki, że jego załoga swobodnie mogła wyciągnąć go na brzeg. Dzięki
smukłości i lekkości mógł osiągnąć znaczną prędkość (6-7 węzłów), co odgrywało szczególną rolę podczas akcji bojowej. Do dalekich wypraw
odkrywczych i kolonizacyjnych był
on jednak nieprzydatny z powodu małej ładowności i niedostatecznej morskiej dzielności. W tym celu używano pojemnych,
szerokokadłubowych jednostek wiosłowo-żaglowych, niezbyt szybkich, ale za to pojemnych i wystarczająco statecznych do stawiania oporu
sztormowym falom.
Podobnie przedstawia się rzecz z okrętami wikingów, z których najbardziej znaną, budzącą grozę i szybką jednostką był słynny langskip —
„długi okręt”, zwany również często drakkarem lub sne- karem ze względu na fantastyczne głowy smoków i wężów zdobiące jego stewy. Do
dalekomorskich wypraw był on — podobnie jak grecka triera — nieprzydatny z powodu niewielkiego zanurzenia i małej ładowności. Na
północnych szlakach używali wikingowie szerokich, wyposażonych w potężną stępkę, żaglowo-wiosłowych statków zwanych knarami.
Okrętem żeglarzy epoki wielkich odkryć geograficznych była bez wątpienia karawela. Dzięki zastosowaniu skośnego ożaglowania
gafiowego te niewielkie jednostki mogły żeglować ostro na wiatr, dokonując wyczynów niemożliwych dla średniowiecznych żeglarzy.
Wenecjanin Cadamo- sto, który w roku 1456 odbył podróż morską kara- welą aż poza przylądek Bojador, będący przez cale średniowiecze
najdalszą południową granicą europejskiej żeglugi, donosił z zachwytem: „Karawela to najlepszy statek spośród wszystkich, jakie kiedykolwiek
pływały po morzu”. Inny żeglarz tych czasów pisał w tym samym tonie: „Karawele świetnie
lawirowały [halsowały] zwracając się do wiatru to jedną, to drugą burtą jakby posiadały wiosła”.
Karawele osiągały doskonałą prędkość (do 15 węzłów), były jednak zbyt mało pojemne (50-100 ton wyporności) i wkrótce zastąpiono je
potężniejszymi jednostkami, z których po skomplikowanej ewolucji wyłoni! się następny okręt stosowany w dalekich odkrywczych podróżach
— galeon. W przeciwieństwie do karaweli była to jednostka potężna (osiągająca ponad 1000 ton wyporności), kil- kupokładowa i silnie
uzbrojona w baterie dział rozmieszczone na kilku pokładach. Jego ożaglowanie składało się z wielu pięter żagli rejowych stawianych na
grotmaszcie i fokmaszcie oraz żagli skośnych umieszczonych na bukszprycie i bezanmasz- cie.
\
W XVIII stuleciu w dalekich wyprawach żeglarskich poczęto używać szybkich, dobrze uzbrojonych jednostek zwanych fregatami. Żaglowce
te, jedne z najpiękniejszych w dziejach żeglugi, łączyły w sobie wszystkie zalety wymagane w dalekomorskiej żegludze. Były szybkie, zwrotne,
dzielne, a zarazem wystarczająco pojemne. Używali ich wielcy odkrywcy, tacy jak Cook czy Bougainville. Dzięki mm ostatnie większe białe
plamy zniknęły z map oceanów.
Niezłomny żeglarz i dzielny statek nie gwarantowały powodzenia w dalekich podróżach morskich.
Potrzebne były jeszcze umiejętności i przyrządy nawigacyjne.
Starożytni żeglarze niechętnie wypuszczali się na otwarte morze, starając się płynąć w pobliżu lądu.
który mógł dać schronienie przed gwałtownym sztormem. Ich podstawowym przyrządem nawigacyjnym była wówczas sonda, czyli kamienny
ciężarek umocowany na linie, służący do określania głębokości wody. Wiedza nawigacyjna zawarta była w ustnych, przekazywanych z
pokolenia w pokolenie, informacjach o przeszkodach rozrzuconych na szlakach podróży. Ślady tej wiedzy odzwierciedlającej doświadczenie
wielu pokoleń starożytnych żeglarzy odnajdujemy w Odysei Homera, na przykład kiedy nimfa Kalipso ostrzega Odysa przed
niebezpieczeństwami, jakie napotka w drodze na upragnioną Itakę. W czasach rzymskich owa ustna wiedza nawigacyjna przybrała postać
pisanych morskich przewodników, zwanych periplusami, które przyrównać można do dzisiejszych locji, zawierających opisy tras morskich i
charakterystykę wybrzeży widzianych od strony morza.
Starożytni potrafili również orientować się w kierunkach świata obserwując Gwiazdę Polarną, zwaną przez nich Gwiazdą Fenicką od
żeglarzy fe- nickich, którzy jako pierwsi mieli posługiwać się nią w nawigacji. Znane im było również ogólne pojęcie szerokości geograficznej,
którą ustalali na podstawie porównywania wysokości poszczególnych gwiazd obserwowanych jednocześnie z tego samego punktu.
Podobnych obserwacji dokonywali wikingowie. Mierzyli oni wysokość Gwiazdy Polarnej lub Słońca ponad horyzontem w punkcie
początkowym drogi, a następnie dokonywali tych samych pomia-
rów w czasie żeglugi stwierdzając, że jeżeli żeglowali na północ wysokość ta ulegała powiększeniu, gdy zaś zmierzali na południe — malała. W
grobach wikingów odkrytych na Grenlandii natrafiono na
drewniane przyrządy służące do tego rodzaju pomiarów.
W średniowieczu do ustalania szerokości geograficznej używane było rozpowszechnione w
Europie przez Arabów astrolabium i kwadrant. Arabscy żeglarze dostarczyli również do Europy zapożyczony na Dalekim Wschodzie kompas
magnetyczny. Wraz z tym urządzeniem pojawiły się tak zwane mapy portolanowe, na których obok linii brzegowej podane były namiary
kompasowe, poz
walające żeglarzowi ustalić właściwy kurs prowadzący go do portu będącego celem jego podróży.
W okresie wielkich odkryć geograficznych w dalszym ciągu podstawą morskiej nawigacji była tak zwana nawigacja zliczeniowa, polegająca
na utrzymywaniu kierunku przy pomocy kompasu, ustalaniu szerokości geograficznej poprzez pomiary wysokości gwiazd i na dokładnym
zliczaniu przebytej drogi za pomocą okrętowego logu. Nawigację taką stosował zarówno Kolumb w swej pierwszej podróży do Nowego Świata,
jak i Magellan w czasie pierwszego okrążenia kuli ziemskiej.
Prawdziwy rozwój astronawigacji polegającej na ustalaniu pozycji statku jedynie z położenia gwiazd nastąpił dopiero w połowie XVIII
wieku. Wówczas to pojawił się sekstant — przyrząd służący do pomiarów wysokości gwiazd, którego wynalazek przypisywany jest
angielskiemu matematykowi i astronomowi Johnowi Hadleyowi. Nieco wcześniej John Harrison skonstruował chronometr, zegar przenośny o
dużej dokładności, pozwalający wraz z sekstantem na obliczanie długości geograficznej.
Wówczas także, w drugiej połowie XVIII wieku, począł wyłaniać się na mapach świata pierwszy właściwy obraz naszego globu.
Tysiącletnie wysiłki wielu pokoleń żeglarzy uzyskały swe spełnienie, wielka morska przygoda poznawania świata dobiegała końca, do historii
przechodzili jej ostatni bohaterowie. Świat żaglowców istnieć miał jeszcze jedno stulecie, ale i ono szybko minęło. Epoka wielkich żeglarzy
została ostatecznie zamknięta, jej
i i *£$ ’»*♦ - V •
/•/. ';, ,'v-' ;■ '
î*^^y
:
\'■•'.Ï"'S^ 7
S
': ';v‘-'. -
« ...
t
.; Ç -■ -, ■
j¿¿
bohaierowie przenieśli się na karty podręczników geografii, a ich nieliczne ocalałe okręty znalazły schronienie w muzeach. Pamięć o ich
czynach przetrwała jednak ponad upływającym czasem, tworząc opowieść fascynującą każde nowe pokolenie.
Najwięksi z nich i najsławniejsi, jak Kolumb. Magellan czy Cook, doczekali się wnikliwych studiów i bogatej literatury. Autor niniejszej
książki starał się pokazać także mniej znanych odkrywców, równie odważnych i zasłużonych, o których istnieniu i czynach przypominają
jedynie nazwy odległych mórz, wysp i zatok, traktując ją jako
wprowadzenie do tego pasjonującego tematu. Jeżeli czytelnik zaciekawiony tą lekturą zechce sięgnąć po inne, obszerniejsze opracowania i
wzbogacić swoją wiedzę o morskim odkrywaniu świata, zamierzenie autora będzie spełnione.
Pamięć o wielkich i niezwykłych czynach jest bo- w iem jednym z najcenniejszych elementów ludzkiej kultury, a jak powiada kilkakrotnie
już cytowany Conrad, „Na niezmiennym morzu stale towarzyszy człowiekowi świadomość jego przeszłości, pamięć czynów dokonanych wśród
jego niespokojnych fal przez ludzi mądrych i śmiałych”.
pESSf SR
C
SP
Nieznani żeglarze czasów najdawniejszych
Nieznane są imiona najdawniejszych żeglarzy, nie wiemy, kto pierwszy zbudował statek pełnomorski, kto odważył się żeglować nim w
nieznane. Nie wiemy, kto rozpoczął morskie dzieło poznania świata i jakie motywy nim kierowały; czy była to prosta ciekawość i ambicja, czy
też już wówczas'myślano o podboju odległych lądów, o zyskach płynących z handlu i o szerzeniu własnych, uznanych za najlepsze idei
religijnych i politycznych.
Jedno nie ulega wątpliwości: żeglarze tacy istnie- i ich wyprawy były śmiałe i dalekosiężne. Świadczą o tym chociażby znaleziska
archeologiczne ukazujące, że już w epoce kamienia pewne przedmioty i idee wędrowały wzdłuż wybrzeży bądź też przedostawały się z wyspy
na wyspę przebywając tysiące mil. Nośnikami ich byli twórcy kultur megalitycznych, owi najdawniejsi żeglarze Starego Świata, którzy jako
pierwsi wykorzystywali morskie szlaki dla uprawiania handlu i szerzenia swych religii.
Jak prawdziwi ludzie morza twórcy kultur megalitycznych zamieszkiwali prawie wyłącznie wyspy i wybrzeża lądów. W tych rejonach
bowiem pozostały do naszych czasów świadectwa ich trudu, a zapewne i głębokiej wiary: gigantyczne budowle megalityczne, których technika
powstania stanowi do dziś niezupełnie rozwiązaną zagadkę. Najstarsze konstrukcje tego typu pochodzą z piątego ty
siąclecia p.n.e., najmłodsze datowane są na drugą połowę drugiego tysiąclecia p.n.e. Ci pierwsi żeglarze nie zagrzewali miejsca, gnani z wyspy
na wyspę, z kontynentu na kontynent jakimś tajemniczym religijnym lub tylko kupieckitp nakazem. W ciągu kilku tysiącleci ich kultura
rozprzestrzeniła się na cały świat, dając świadectwo niezwykłej, niepojętej
________
dziś śmiałości i znajomości żeglarskiego rzemiosła.
Budowle megalityczne odkryto nad brzegami Morza Śródziemnego (tam, jak się sądzi, znajdowała się kolebka kultury megalitycznej), w
Anglii, Francji, Hiszpanii, na Bliskim Wschodzie, na śródziemnomorskim wybrzeżu Afryki, w Indiach, Indonezji, Oceanii i Ameryce
Środkowej. Jeżeli są to w istocie (co nie jest jeszcze dziś dowiedzione) dzie
ła jednego ludu, przyznać musimy, że był to największy w dziejach rodzaju ludzkiego lud żegła- rzy-odkrywców, któremu żadna ze znanych
nam potęg morskich nie mogła dorównać odwagą i przedsiębiorczością.
Te dalekie podróże wzdłuż wybrzeży wielkich kontynentów odbywały się na kruchych, niewielkich jednostkach. Nie wiemy o nich
właściwie nic. Mamy jedynie rzadkie, pojedyncze znaleziska, jak choćby drewniane wiosło neolityczne odkryte w południowej Danii, lub też
staramy się odtworzyć
ich wygląd na podstawie bliższych lub dalszych analogii. Wiemy na przykład, że już w połowie III tysiąclecia p.n.e. starożytni Egipcjanie
stosowali dość powszechnie żagiel jako środek napędowy swych statków, znali oni również wiosło sterowe ułatwiające żeglugę. Czy urządzenia
te znane były budowniczym megalitów? Z kolei młodsze o około pół tysiąclecia wyobrażenia statków pochodzące z Półwyspu
Skandynawskiego, w które to okolice również docierali megalityczni żeglarze, pozbawione są masztów i widać na nich, że główną siłą napę-
dową są tam wioślarze.
Równie wiele tajemnic ale zarazem podziwu otacza ludy od najdawniejszych czasów zamieszkujące wyspy Oceanii. Ludy te, znane pod
ogólną nazwą Austronezyjczyków, pod względem antropologicznym są mieszaniną dwóch podstawowych ras: żółtej i czarnej. Gdzieś w
początkach II tysiąclecia p.n.e. pod wpływem gwałtownych ruchów ludnościowych, jakie ogarnęły cały kontynent euroazjatycki,
Austronezyjczycy zepchnięci zostali z południowych Chin na Półwysep Indochiński i na wyspy Indonezji, gdzie znaleźli się około połowy tegoż
tysiąclecia. Stamtąd rozpoczęli jedyne w swoim rodzaju dzieło kolonizacji wysp Pacyfiku. Najpierw zasiedlona została Melanezja, a wśród
osadników przeważali ludzie będący przedstawicielami rasy czarnej i żółtej wzajemnie przemieszanej. Później przyszła kolej na największą
przygodę — odkrycie i kolonizacja rozrzuconych na ogromnym obszarze, odległych od siebie o wiele dni drogi wysp Poli
nezji. Dzieła tego dokonywano przez setki lat, a zakończeniem jego było dotarcie do samotnej, rzuconej z dala od innych archipelagów Wyspy
Wielkanocnej. Na wyspie tej, podobnie jak na Markizach i Karolinach, znajdowały się już wówczas kamienne budowle i posągi świadczące o
pobycie megalitycznych żeglarzy w tych rejonach. Ich twórcy jednak dawno już wyginęli bądź też odpłynęli w nieznanym kierunku. Oni
również musieli być dzielnymi i znającymi swe rzemiosło żeglarzami, skoro odkryli tę leżącą wśród bezmiaru wód wyspę.
Mieszkańcy wysp Oceanii do dziś uznawani są przez wielu za najdzielniejszych żeglarzy świata. Jeszcze dó niedawna można było widzieć
ich lekkie łodzie, wyposażone w żagiel i boczny statecznik, pokonujące ogromne przestrzenie Pacyfiku i bezbłędnie trafiające do celów podróży.
Ich wiedza nawigacyjna, którą czerpali nie z podręczników, ale z osobistego doświadczenia i przekazywanej z pokolenia w pokolenie tradycji,
była ogromna. Jak ukazał to Bronisław Malinowski w Argonautach Zachodniego Pacyfiku, mieszały się w niej nierozdziel- nie elementy
racjonalne i magiczne. „Argonauci Pacyfiku” żeglowali nie tylko rozumem, ale i sercem. W czasie budowy łodzi czy też w trakcie przy-
gotowywania wyprawy wykonywano wiele czynności magicznych, pozornie całkowicie nieprzydatnych. Jednakże to one właśnie gwarantowały
poprawne i bezbłędne spełnienie wszystkich czynności realnie decydujących o szczęśliwym zakończeniu wyprawy, a także wlewały w serca jej
uczestników
tak potrzebną wiarę w powodzenie przedsięwzięcia. Uważając uderzenia wiatru za głos bogów a pioruny za wyraz gniewu Pana Piorunów,
polinezyjscy żeglarze nie przestawali walczyć z rozszalałym żywiołem i bacznie go obserwować. Na tym obszarze, gdzie wyspy są jedynie
ziarnkami piasku wobec bezmiaru oceanu, potrafili oni z obserwacji gwiazd, z kierunku wiatru czy zabarwienia morskiej wody ustalić właściwy
kurs i ustalić własną po/ycję. Nie dysponując zegarami mieli doskonałe wyczucie czasu i nie prowadząc dzienników pokładowych ani nawigacji
zliczeniowej potrafili bezbłędnie ustalić którego dnia, po ilu dniach żeglugi powinna ukazać się określona wyspa. Równie niezwykłe dla
dzisiejszego nawigatora, korzystającego / wielu udoskonalanych przez całe stulecia urządzeń, jest ich poczucie przestrzeni. Na prowizorycznych
mapach, ułożonych na nadbrzeżnej plaży za pomocą kilku muszelek i patyków, potrafili ukazać ogromne akweny, a później z raz zapamiętanym
obrazem żeglowali przez wiele dni trafiając pewnie do celu.
Byli więc żeglarzami genialnymi? Byli poskromi- cielami morza, po których później nikt już nie dokonał czynów równie śmiałych? Czy oni
— żeglarze Oceanii a także inne wspomniane i całkowicie nam nie znane nawet ze znalezisk archeologicznych prehistoryczne ludy nie dokonały
najświetniejszych czynów w dziejach morskich wypraw i odkryć, pozostawiając nas — ludzi Europy, dysponujących symbolicznym sposobem
rejestracji wydarzeń, a
więc posiadających historię pisaną, jedynie w roli naśladowców?
W dużej mierze na pytania te odpowiedź jest twierdząca. I warto uświadomić sobie już na wstępie tej książki, która ma zamiar zapoznać
czytelnika z postaciami wielkich żeglarzy-odkrywców, że będzie to opowieść o wielkich żeglarzach kręgu naszej, europejskiej kultury, biorącej
swój początek z najdawniejszych cywilizacji piśmiennych starożytnego świata: ze starożytnego Egiptu, Mezopotamii, Grecji. Należy jednak
pamiętać, że poza tym kręgiem istniały wcześniej lub też współcześnie z nimi cywilizacje bezpiśmienne, w których jedynym sposobem
utrwalania mijającego czasu była ustna tradycja, przekazywana z pokolenia w pokolenie i ginąca wraz z całym ludem.
Nasza europejska cywilizacja wyłoniła się zresztą również ze świata, gdzie słowo mówione było głównym narzędziem utrwalania tradycji, a
mity — symboliczne opowieści o czynach bogów i ludzi stanowiły główne źródło wiedzy o przeszłości. Mity te dzięki późniejszemu utrwaleniu
ich w piśmie dotrwały do naszych czasów, wydłużając niejako wstecz poza przeszłość historyczną (czyli utrwaloną w piśmie) obraz dziejów
minionych. Bohaterami tych opowieści niejednokrotnie są żeglarze lub też bohaterowie, którzy poza wieloma innymi czynami wsławili się też
morskimi podróżami.
Najsławniejszym mitem tego rodzaju jest oczywiście Odyseja, nieśmiertelny poemat o sztuce żeglowania i walce z morskim żywiołem, ale
także o
--------------- ifff
radości i pięknie morskiej wędrówki. Jej bohater, Odys, uosabiający najlepsze cechy człowieka morza, jest prawzorem żeglarza niezłomnego,
którego kolejne pokolenia morskich wędrowców brać mogą za wzór godny naśladowania. I on jednak — jeżeli w ogóle możemy mówić o
chronologii wydarzeń dziejących się w mitach — miał swych poprzedników. Byli nimi Argonauci, greccy bohaterowie, którzy na okręcie
nazwanym „Argo” (Lotna) wyruszyli z Grecji na wschód aż na Morze Czarne, zwane wówczas jeszcze Morzem Niegościnnym (Pontos
Axeinos), zanim następne pokole-
I nia greckich żeglarzy nie przemianowały go na I Morze Gościnne (Pontos Euxeinos). Tam, w odleg- I łej Kolchidzie, Argonauci, którym
przewodził te- I salski książę Jazon a towarzyszył mu wśród innych | greckich bohaterów Laertes — ojciec Odysa, zdo- I być mieli złote runo
strzeżone przez stuokiego I smoka.
Już sama podróż z Grecji do podnóża Kaukazu obfitować miała w wiele niebezpieczeństw. U wejścia na Morze Czarne czyhały na żeglarzy
Symple- gady — pływające skały, które miażdżyły największe okręty w swym potężnym uścisku. Jeszcze większe przygody oczekiwały
Argonautów w dro- | dze powrotnej. Przeklęci przez bogów za śmierć Absyrtosa, syna władcy Kolchidy Ajetesa, którego pocięte na kawałki
ciało wyrzucano co chwila za burtę aby w ten sposób opóźnić pogoń, greccy żeglarze wiele lat musieli się błąkać po nieznanych morzach, zanim
powrócili do rodzinnej Tesalii. Ta część mitu jest szczególnie interesująca, gdyż — wprawdzie w sposób bardzo mglisty — ukazuje nam zasięg
greckiej ojkumeny, czyli świata wówczas poznanego. Istnieje kilka różnych wersji na temat trasy, jaką powracać mieli do ojczyzny zdobywcy
złotego runa. Jedna z nich, najbardziej tajemnicza, powiada, że na skutek zamknięcia przez Ajetesa cieśniny Bosfor Argonauci wybrali szlak
północny. Trasa ta interesowała wielu późniejszych starożytnych geografów, a dyskusję w tej sprawie prowadzono przez wiele stuleci. Diodor
Sycylijski, historyk i pisarz grecki żyjący w I wieku p.n.e.. w
kilku zdaniach przedstawił istotę zagadnienia. Pisał on:
..Wielu pisarzy zarówno dawnych jak i ostatniej doby twierdzi, że Argonauci po zrabowaniu runa dowiedziawszy się, że wyjście z Pontu
[dziś Morze Czarne] zostało uprzednio zablokowane przez okręty Ajetesa, dokonali bohaterskiego czynu godnego podziwu i pamięci. Jadąc w
górę rzeki Tanais [obecnie Don] aż do jej źródeł i przeciągając swe okręty przez niektóre miejsca, dostali się na Morze Zewnętrzne [u pisarzy
starożytnych mianem tym oznacza się najczęściej Bałtyk], płynąc z kolei w dół inną rzeką. Następnie płynęli od północy do zachodu mając
ziemię po lewej stronie i w pobliżu Gedai- ry [obecnie Kadyks] wpłynęli do naszego morza".
Zagadka ta do dziś stanowi interesujący temat dla historyków, gdyż opis podróży Argonautów żywo przypomina wędrowanie szeroko
znanym w średniowieczu szlakiem „od Waregów do Greków", przebiegającym przez obszary Ukrainy i Białorusi, a łączącym wybrzeża Morza
Czarnego z Bałtykiem. Jeżeli więc przyjmiemy, że szlak ów znany był już w starożytności, uznać możemy również, że „krasnolice nawy
Achąjów” żeglowały po wodach Bałtyku już w II tysiącleciu p.n.e. Hipotezę tę. być może nazbyt śmiałą, starał się udowodnić jeszcze w okresie
międzywojennym polski socjolog i historyk Stefan Czarnowski w rozprawie zatytułowanej Argonauci na Bałtyku. Twierdził on, że wprawdzie
brak jakichkolwiek dowodów na to, iż żeglarze greccy już w II tysiącleciu p.n.e. zapu
szczali się aż tak daleko, ale udawać się tam mogli oni kilkanaście stuleci później, gdy w połowie 1 tysiąclecia p.n.e. powstały ich pierwsze
kolonie na Krymie. Oni też — jak sugerował Czarnowski — stworzyli tę nową wersję podróży Argonautów, każąc im żeglować po tak
odległych i nieprzyjaznych akwenach.
Następcami dzielnych Argonautów był Odys i jego towarzysze. Kirke, ostrzegając Odysa przed niebezpieczeństwem Pływających Skał,
wspominała o dzielnej „Argo”: „Jedną z naw prujących morze, która wyminęła tę skałę była »Argo« znana w całym świecie, płynąca od
Ajetesa. Zresztą i ją rzuciły fale na srogie skały, tylko Hera ją wyprowadziła, gdyż miły jej był Jazon”.
Odys i jego towarzysze są doskonałymi żeglarzami, dobrze znają sprawy morza, potrafią z nim walczyć, ale również cieszyć się z jego
łaskawości. Cała Odyseja pachnie morzem, jest w niej zapach wysychającej w słońcu soli, mokrego drewna i morszczynu, jest w niej śmiertelne
zmęczenie walką i radość odpoczynku, jest przerażenie nadchodzącą nawałnicą i błogość oglądanych znowu lądów. Jest tam wszystko, co
doznać może żeglarz w czasie długiej wędrówki po „siwym morzu”.
„Dzeus chmurozbiórca posłał naszym okrętom wiatr Boreasza i burzę niezmierną, chmurami okrył ziemię i morze, z nieba spuścił noc.
Pędziliśmy na łeb. Wicher na troje, na czworo rozszarpał nam żagle. Ściągnęliśmy je na pokład i w śmiertelnym lęku wiosłami pchaliśmy okręty
do lądu. Dwie noce i
dwa dni bez przerwy leżeliśmy tam„ znojem, smutkiem złamani. Lecz kiedy trzeci dzień uczyniła pię- knowłosa Jutrzenka ustawiliśmy maszty,
rozpięliśmy białe żagle, każdy zajął swoje miejsce a wiatr i sternicy prowadzili okręty”.
W Odysei zawarł Homer kwintesencję marynarskiego losu. Jest tam śmiertelna walka z szalejącym żywiołem, żal za zaginionymi
towarzyszami, jest radość z pierwszych kroków postawionych na twardym lądzie, ze snu przywracającego siły i jeszcze większa szczęśliwość na
widok statków znowu stawiających żagle, sterników siadających do sterów i szumu wody rozgarnianej spiesznie sunącym kadłubem.
Wszystkie te uczucia zawarte są w Odysei i choć doświadczyło ich wiele pokoleń późniejszych żeglarzy i opisało wielu pisarzy, w utworze
tym powiedziane są one, najprościej i najpiękniej. Stąd też Odys, ów niezłomny, gnany przekleństwem bogów wędrowiec, jest prawzorem
wszystkich wielkich żeglarzy, jacy po nim przemierzać mieli oceany świata. Wszyscy wielcy żeglarze są następcami i towarzyszami Odysa,
wszyscy oni dzielą jego los, trud i radość.
Odyseja jest również hołdem złożonym wszystkim bezimiennym żeglarzom, którzy na długo przed Homerem żeglowali po „rybnym
morzu”, przezwyciężając strach przed Nieznanym, personi- fikowanym w postaci krwiożerczych potworów i złośliwych boginek. W ciągu
dziesięciu lat swej wędrówki Odys odwiedził wiele z tych odległych
akwenów odkrytych wcześniej przez nie znanych nam greckich żeglarzy. Uczeni do dziś spierają się o identyfikację tych miejsc, starając się
wyznaczyć jak najbardziej wiarygodną trasę owej podróży. Ale Odyseja nie jest tajnym przewodnikiem żeglarskim po Morzu Śródziemnym —
jak sugerował E.Mireaux. Jest to opowieść o samym żeglowaniu, o walce z nieubłaganym Fatum oraz o dziwach odległych krajów. Tak jak
wyobraźnia średniowiecznych geografów zaludniła nieznane obszary świata Psiogłowcami, Jednostopymi Olbrzymami. Amazonkami, tak
starożytni poprzez usta Homera przekazali nam własną wizję obszarów położonych poza „światem zamieszkałym". Zamieszkiwali tam więc
okrutni jednoocy Cyklopi. Lolofagowie żywiący się kwiatami lotosu, jedzący lud/kie mięso Lestrygonowie, znajdowała się lam wyspa Ajaja
zamieszkiwana przez zręczną czarodziejkę Kirke i wyspa Ogygia należąca do łaskawej nimfy Kalipso. Na próżno jednak staralibyśmy się dziś
odnaleźć te miejsca. Z równym skutkiem moglibyśmy szukać krainy Eldorado czy Źródła Wiecznej Młodości, których z takim uporem
poszukiwali podróżnicy doby wielkich odkryć geograficznych. Żeglarze wszystkich czasów tworzyli fantastyczne opowieści snute w portowych
tawernach, skąd zasłyszane przez dostojnych geografów, którzy nigdy nie widzieli odległych krajów, trafiały wprost na karty poważnych ksiąg.
W Odysei, podobnie jak w innych marynarskich opowieściach, fantastyczne przygody, nieznane lu
dy i kraje-służyć mają podkreśleniu odwagi i przedsiębiorczości żeglarza oraz ukazaniu różnorodności i niezwykłości «wiata. Odyseja jest
również opowieścią o nieustannym wędrowaniu i odkrywaniu dalekich lądów, jest relacją o ludzkiej tęsknocie za nieustanną wędrówką, o
ciekaw ości świata, a także
o cenie, jaką należy zapłacić za realizację tego marzenia.
Oprócz tego utwór Homera zawiera wiele solidnej wiedzy żeglarskiej. Są tam informacje o astro- nawigacji: ,,Patrzył w Plejady i w późno
zachodzącego Wolarza, i w Niedźwiedzicę, którą też zowią
Wozem, ona się w miejscu obraca i śledzi Oriona, a jedyna z gwiazd nie kąpie się w Okeanie”. Jest tam wiele o przyjaznych i nieprzyjaznych
wiatrach: Bo- reaszu wiejącym z północy. Zefirze z zachodu, No- tosie z południa i Eurosie ze wschodu. Jak w pod
ręczniku szkutnictwa podany jest sposób wykonania prostego statku:
„[Odys] ścinał drzewa, praca szła raźno. Dwadzieścia ich wyciął, obrąbał spiżem, ostrugał sprawnie i pod sznur wymierzył. Tymczasem Kali
pso arcyboska przyniosła świder. Wszystkie belki przewiercił i złożył razem, wreszcie tratwę spoił
kolkami i klubami [...]. ¿aczem stawiał pomost: bunty wbijał prosto jeden przy drugim i nakrywał je długimi deskami. I maszt zrobił z
przymocowanymi doń rejami, i rodeł do sterowania. Na koniec całą tratwę oszańcował plecionką z wierzbiny, którą suto obłożył gałęziami.
Tymczasem Kalipso ar- cyboska przyniosła płótno na żagłe. On i z tym się
dobrze sprawił. Uwiązał tryski, nawłoki, hycliny i lewarami zapchnął na boskie wody słone”.
Następcami Greków w panowaniu na Morzu Śródziemnym byli Rzymianie. Następcą Homera miał być Wergiliusz, który na wzór Iliady i
Odysei stworzył opowieść o czynach bohaterskich Eneasza, uciekiniera ze zniszczonej przez Greków Troi i założyciela potężnego później
Rzymu. Podobnie jak Odys, bohater Eneidy wędrował wiele lat po morzu, doznając wielu niebezpieczeństw. Jednakże
było to inne wędrowanie. Wszystkie ważniejsze wydarzenia tej podróży rozgrywały się na lądzie. Morze było jedynie dalekim bezbarwnym tłem
ożywającym jedynie wówczas, gdy grozą swego rozszalałego żywiołu miało wzmocnić dramatyczność dziejącej się akcji. Rzymianie nigdy nie
byli ludźmi morza i nawet odnosząc na nim sukcesy i przekształcając Morze Śródziemne w swe własne morze wewnętrzne, w „mare nostrum”
republiki rzymskiej, nie przestali być lądowymi szczurami. Obawiali się morza i nie ufali mu, z największym zapałem (podobnie jak nasi
sarmaccy podróżnicy w rodzaju Borzymowskiego czy Paska) opisywali jego niebezpieczeństwa.
Średniowiecznym Odysem nazwać można świętego Brendana, bohatera zbioru irlandzkich opowieści spisanych w języku łacińskim około
IX wieku n.e. pod tytułem Navigatio Sand i Brendani. Święty Brendan jako postać historyczna był celtyckim mnichem żyjącym w pierwszej
połowie VI wieku n.e. Opowieść o jego przygodach zawiera jednak wiele elementów fantastycznych i jest zapewne wyrazem mglistej
podówczas wiedzy o rozciągającym się na zachód od Zielonej Wyspy Morzu Mroków.
Posłuszny boskiemu nakazowi św. Brendan wy-
ruszył w tym kierunku w towarzystwie innych mnichów. Podróż trwała siedem lat i obfitowała w fantastyczne spotkania i odkrycia. Na jednej z
wysp natrafiono na pokutującego tam Judasza, gdzie indziej napotkano pobożnego pustelnika. Jedna z wysp okazała się grzbietem ogromnej
ryby. na innej przebywały cudowne ptaki i syreny, z którymi św. Brendan potrafił — dzięki darowi boskiemu — porozumiewać się. Żeglarzom
groziły również niebezpieczeństwa, których jednak unikano dzięki pomocy Bożej. W momencie, gdy do statku św. Bren- dana podpływały
ogromne morskie potwory demonstrując swe wrogie zamiary, mnich rozpoczynał śpiewanie pobożnych pieśni, które przemieniały straszliwe
monstra w łagodne baranki.
Po powrocie do Irlandii św. Brendan wyruszył niebawem w następną podróż, tym razem w poszukiwaniu Wysp Błogosławionych, na
których mnisi mogliby się modlić oddzieleni od wszystkich ziemskich pokus. Po czterdziestu dniach żeglugi ujrzano górę lodową, a w dali
rysował się pokryty śniegiem ląd. Na brzegu ujrzano ogromne zwierzęta wyposażone w płetwy. Stamtąd skierowano się na południe aż do
wyspy, na której żył pustelnik, pełnej kwiatów, owoców i pięknie upierzonych ptaków. Były to poszukiwane Wyspy Błogosławione. Brendan
wyruszył jeszcze dalej na zachód, aby zbadać położony tam ląd. Po wylądowaniu żeglarzom ukazać się mial człowiek. Oznajmił on, że znajdują
się na wielkim kontynencie, który w przyszłości zostanie skolonizowany przez przybyszów ze wscho
du. Z tą wiadomością św. Brendan powrócił na Irlandię i już nigdy więcej nie wyruszał na morze.
Późniejsi geografowie wiele uwagi poświęcili owej relacji z żeglugi po Morzu Mroków, dopatrując się w niej pierwszego sprawozdania o
lądowaniu w Nowym Swiecie. Wyspami Błogosławionymi miał być Archipelag Bahama, ośnieżonym lądem
—
Nowa Fundlandia, a sam św. Brendan uważany był za pierwowzór meksykańskiego Quetzalcoatla,
o którym legenda powiada, że przybył ze wschodu wyłoniwszy się z morza, ubrany w długą szatę i brodaty, i że nauczył mieszkańców Meksyku
wielu użytecznych rzemiosł, głosząc także braterstwo wszystkich ludzi.
Dziś trudno wyłowić spośród tych wielu fantastycznych elementów ziarno prawdy. Żegluga św. Brendana jest przede wszystkim opowieścią
o dziwach odległych lądów. Ważną jej część stanowi wątek dydaktyczny, mający ukazać czytelnikom potęgę wiary i cuda dokonywane przez
świętego męża. Zapewne opowieść ta, podobnie jak Odyseja, zawiera duży zasób wiedzy geograficznej ówczesnych ludzi, ale autorzy tych
opowieści bardzo swobodnie posługiwali się tą wiedzą, podporządkowując wszystko nadrzędnemu celowi — zadziwieniu czytelnika, ukazaniu
mu potęgi bogów lub wzorców postępowania.
Podobnie rzecz się miała z autorami Opowieści Sindbada Żeglarza, których znaczną część stanowią relacje zasłyszane z ust autentycznych
żeglarzy w portowych tawernach wschodniej Arabii czy po-
..i,.::"
f
V
«.*
Ł
^ i - .
;
.--.
***;» ' «i*K’K*Źyv,<*f 0*4» •
-;
•- jfo
>$£BB&&-.. ■ - M fam*
mM
29
łudniowych Indii. Istnieją zresztą motywy wspólne dla Brendana i Sindbada, jak na przykład opowieść o wyspie, która okazała się grzbietem
wielkiej ryby. Dowodzą one, że nawet w tak zamierzchłych czasach żeglarskie opowieści krążyły po odleg
łych portach wzbudzając podziw mieszkańców lądu i dumę żeglarzy, tych bezimiennych żeglarzy, po których dotrwały do naszych czasów tylko
te fantastyczne mity i opowieści — jedyne świadectwa ich odwagi, przedsiębiorczości i miłości morza.
Fenicjanie — odwaga i kupiecki interes
Chociaż to Grecy dokonali najwięcej odkryć morskich, o których pamięć dotrwała do naszych czasów, i choć to oni gnani chęcią zysku czy też
zasiedlenia odległych lądów lub też z prostej bezinteresownej ciekawości i umiłowania żeglugi pływali aż poza Słupy Heraklesa i do dalekich
Indii, to jednak nie im przypadł honor największych żeglarzy starożytności. Obdarzono nim lud niezbyt wysoko ceniony przez Homera,
wzbudzający pogardę, ale i strach w późniejszych pokoleniach greckich żeglarzy, i będący w późniejszych jeszcze czasach śmiertelnym
przeciwnikiem Rzymu. Mowa tu o Fenicjanach — mieszkańcach wschodnich wybrzeży Morza Śródziemnego i ich pobratymcach — Kartagin-
czykach.
Lud ten można nazwać „Holendrami starożytności". jedyną bowiem siłą. która skłaniała Fenicjan do wyruszenia na morze i odbywania
dalekich ryzykownych podróży, była pogoń za zyskiem. Nie dbali oni o sławę odkrywców dalekich lądów, utrzymując W tajemnicy położenie
swych odległych kolonii, źródeł surowców i przebieg szlaków. Stąd też me zachowały się żadne sporządzone przez nich relacje o owych
odkryciach. Nieliczne informacje, jakie przetrwały do naszych czasów, pochodzą ze źródeł niechętnych im Greków i Rzymian. Oni sami pilnie
strzegli swych kupieckich tajemnic, przenosząc ponad wszystko kupiecki interes, dla które
go gotowi byli poświęcić nawet życie — jak ów fe- I nicki kapitan, który widząc, że jest śledzony przez I grecki okręt, wolał wpłynąć na skały i
zatopić swój I okręt, aby również zniszczyć jednostkę natrętnego I rywala.
U Homera żeglarz fenicki to doskonale znający swe rzemiosło nawigator, ale równocześnie oszust | kręcący się po morzach na statkach
załadowanych cennymi towarami, porywający podstępnie ludzi w portach, aby ich sprzedać gdzie indziej. Z tych to czasów pochodzi wrak
statku odkryty U brzegów Anatolii (przy przylądku Gelidonya) w początkach lat sześćdziesiątych naszego stulecia.
Znaleziska archeologiczne szczątków ładunku wskazują na to, że był to statek fenickiego kup- ca-wędrowca podróżującego od portu do
portu i handlującego wyrobami brązowymi. Dokładniejsza analiza znalezisk pozwoliła również ustalić przybliżoną datę katastrofy na pierwsze
lata XII wieku p.n.e., a więc na czasy, w których Homer umieścił wojnę trojańską. Byłby więc nieznany, fenicki kapitan z przylądka Gelidonya
kupcem spieszącym pod Troję z nadzieją na wielkie zyski, jakie zwykle oczekują handlarzy bronią w czasach wojny?
Już starożytni pisarze jednogłośnie przyznają, że Fenicjanie byli największymi żeglarzami swych czasów. Ich życie nierozłącznie związane
było z
morzem, z dalekimi niebezpiecznymi wyprawami. Niektórzy badacze są nawet skłonni tłumaczyć ponury, mistyczny, pełen krwawych ludzkich
ofiar charakter fenickiej religii owym fatalizmem żeglarskiego losu skazanego często na nieuniknione przeznaczenie i łaskę bezlitosnego
żywiołu.
W dalekich wyprawach morskich Fenicjanie nie mieli sobie równych. Już od XII wieku p.n.e., czyli od czasów upadku ogromnej niegdyś
morskiej potęgi minojskiej Krety, Fenicjanie przejęli kontrolę nad wszystkimi prawie szlakami Morza Śródziemnego. Usadowili się w
Hiszpanii, gdzie interesowały ich głównie kopalnie srebra i cyny. Zablokowali Cieśninę Gibraltarską, wypływając już w tych odległych czasach
na Atlantyk w kierunku Wysp Brytyjskich, gdzie na Półwyspie Kornwalijskim przez całe stulecia eksploatowali kopalnie cyny. Według jednego
z badaczy mieszkańcy Gades, fenickiej kolonii założonej w XII wieku p.n.e. w południowej Hiszpanii, wypływali na połów atlantyckiego
tuńczyka aż na Morze Sargassowe.
Prawdziwy rozkwit morskiej potęgi Fenicjan nastąpił z chwilą (pisarze starożytni zgodnie podają rok 814 p.n.e.) założenia na afrykańskim
wybrzeżu miasta-państwa Kart Hadaszt, czyli Kartaginy. Ośrodek ten szybko wyrósł na ogromną potęgę morską kontrolującą przez kilka
wieków całą żeglugę w zachodniej części Morza Śródziemnego. Mieszkańcy tego zamożnego miasta dokonali też najśmielszych i najdalszych
wypraw w czasach starożytnych.
Wcześniej jednak dowiadujemy się z Biblii o wyprawie fenickich okrętów króla Hirama do kraju Ofir w celu przywiezienia szlachetnych
kruszców
i kosztowności potrzebnych dla przyozdobienia Świątyni Pana, wznoszonej przez izraelskiego króla Salomona. Czytamy tam: „Nabudował też
Salomon okrętów w Asjongeber, który jest blisko Ajlat na brzegu Morza Czerwonego w Ziemi Idumej- skiej. I posłał Hiram na owych okrętach
sługi swe, mężów żeglarskich i morza świadomych, ze sługami Salomonowymi. Gdy przypłynęli do Ofiru nabrali tam złota czterysta
dwadzieścia talentów i przywieźli do króla Salomona”.
Do dziś trwają spory na temat lokalizacji owego złotonośnego kraju Ofir, ale generalnie uczeni zgadzają się, że — sądząc z opisu podróży —
leżeć on musiał gdzieś na wybrzeżu afrykańskim, przy czym przyjmuje się zarówno czerwonomorskie wybrzeża Etiopii, jak i brzegi dalekiego
Mozambiku.
Trzy stulecia po wyprawie do kraju Ofir, już w służbie innego władcy — egipskiego faraona Ne- cho (VII/VI wiek p.n.e.) Fenicjanie odbyli
jeszcze bardziej śmiałą podróż opływając po raz pierwszy Afrykę. Relację o tej wyprawie przekazał nam grecki historyk Herodot:
„Libia [Afryka] jest wokoło oblana morzem prócz tej części, która graniczy z Azją, a udowodnił to pierwszy, o ile wiemy, Necho król
Egiptu. Ten mianowicie, zaprzestawszy kopania kanału, który z Nilu miał się ciągnąć do Zatoki Arabskiej [Morza Czerwonego], wysłał
Fenicjan na okrętach z pole-
ceniem ażeby w drodze powrotnej wpłynęli przez Słupy Heraklesa [Gibraltar] na morze północne [w tym wypadku Morze Śródziemne] i tą
drogą wrócili do Egiptu. Fenicjanie więc wyruszyli z Zatoki Arabskiej i płynęli przez morze południowe [Ocean Indyjski]. Ilekroć nastała jesień
lądowali i obsiewali pola, do jakiejkolwiek okolicy w Libii dotarli i oczekiwali tam żniwa: skoro już zboże zebrali płynęli dalej, tak że po
upływie dwóch lat skręcili w trzecim roku przy Słupach Heraklesa i przybyli do Egiptu. A opowiadali oni — co mnie nie wydaje się wiarygodne
— że podczas swej jazdy dookoła Libii mieli słońce po prawej stronie”.
Ta ostatnia wątpliwość wyrażona przez dostojnego historyka jest dla nas największym dowodem, że wyprawa ta w istocie opłynąć mogła
kontynent afrykański lub chociażby dotarła do półkuli południowej, gdzie właśnie występuje owo nie znane na półkuli północnej zjawisko.
Istnieją również pewne przesłanki aby sądzić, że owa podróż na zlecenie faraona Necho nie była jedyną. Strabon, na przykład, podawał, że
według opowieści żeglarzy aleksandryjskich Fenicjanie z Gades pływali regularnie do Indii wokół Afryki. Interesującego dowodu w tej sprawie
dostarczył niejaki Eudoksos, żeglarz grecki z Kyzikos, żyjący w II wieku p.n.e., który żeglując już po raz drugi do Indii został zapędzony daleko
na południe i wylądował na afrykańskim wybrzeżu. Tam właśnie natrafił na szczątki rozbitego okrętu, z którego zabrał dziobnicę z wyobrażo-
nym na niej koniem, rozpoznaną przez wspomnia
nych żeglarzy z Aleksandrii jako fragment statków budowanych w Gades. Tenże sam rzymski geograf podaje, że na zachodnim wybrzeżu
Afryki istniało nieprzerwanie już od XII wieku p.n.e. wiele miast fenickich, które istniejąc prawie tysiąc lat (!) przetrwały zburzenie Kartaginy
w II wieku p.n.e.
Była to więc zamierzona i trwająca całe stulecia akcja kolonizacyjna prowadzona na niespotykaną skalę. Jej przykładem może być ogromna,
zaplanowana z rozmachem wyprawa fenickiego admirała Hannona odbyta około 500 roku p.n.e. Relację o niej zawdzięczamy greckiemu
historykowi Polibiu- szowi, któremu udało się skopiować tekst wyryty na kamiennej steli umieszczonej w świątyni Baala w Kartaginie. Głosił
on między innymi, że Karta- gińczycy wysłali pod przewodnictwem Hannona wyprawę złożoną z 60 pięćdziesięciowiosłowców, na któfych
znajdowało się 30 tysięcy ludzi. Flota minęła Gibraltar i skierowała się na południe. Po drodze zakładano kolonie, jedna z nich powstała na
wysepce Ceme położonej w takiej samej odległości od Gibraltaru co i Kartagina. Stamtąd po uzupełnieniu zapasów wody ruszono dalej na po-
łudnie i po pięciu dniach osiągnięto zatokę nazwaną Rogiem Zachodnim. Skopiowana przez Poli- biusza relacja powiada:
„Była tam wielka wyspa a na wyspie słone jezioro, na nim zaś jeszcze jedna wyspa, na której wylądowaliśmy. W dzień widzieliśmy tylko las,
ale w nocy pojawiły się liczne ognie i słyszeliśmy dźwięki piszczałek i cymbałów, huk bębnów i krzyki tłumu.
Przejął nas strach i wróżbici poradzili nam opuścić wyspę.
Odpłynęliśmy w pośpiechu i zbliżyliśmy się do płonącego wybrzeża pełnego dymu. Wielkie strumienie ognia spływały do morza a do
brzegu nie można było się zbliżyć z powodu gorąca. Przejęci lękiem ruszyliśmy pośpiesznie i przez cztery dni widzieliśmy nocą ziemię pełną
płomieni. Pośrodku strzelał ogień wyższy niż inne. który zdawał się sięgać gwiazd. W dzień widać było, że jest to najwyższa góra, którą
nazwaliśmy Rydwanem Bogów.
Stamtąd żeglując przez trzy dni dotarliśmy do zatoki nazwanej Rogiem Południowym. W głębi zatoki znajdowała się wyspa, tak jak
poprzednio z jeziorem i z wyspą położoną na niej. Zamieszkiwało ją wielu dzikich ludzi, wśród których przeważały kobiety z ciałem
porośniętym długimi włosami. Nasi tłumacze nazywali je gorylami".
Zatoka zwana Rogiem Południowym była najdalszym miejscem, do którego dotarła wyprawa łłannona. liczeni do dziś toczą spór o
identyfikację tych okolic i na ogół przyjmuje się, że podany w relacji opis odpowiada obrazowi Zatoki Gwinęj- skiej Rydwan Bogów, będący
bez wątpienia czynnym wulkanem, może być aktywnym do niedawna wulkanem Kamerun, który jest również największym wzniesieniem w
rejonie Afryki Zachodniej.
Mniej więcej w tym samym czasie co Hannon wyruszyła poza Słupy Heraklesa inna wyprawa dowodzona przez Himi Ikona. Żeglarz ów
skierował się w przeciwną stronę: popłynął na północ w kie
runku Kassyterydów - Wysp Cynowych, które z dużym prawdopodobieństwem identyfikowane są z Wyspami Brytyjskimi. Opis tej podróży
zachował się w relacji żyjącego w IV wieku p.n.e. rzymskiego poety Avienusa Rufusa Festusa, który pisał:
„Jak okiem sięgnąć na zachód, otchłań jest bez kresu, w dali rozciąga się pełne morze. Nikt nie zwiedził tych mórz, nikt nie zapuścił się tam
na okrętach z powodu braku wiatrów wiejących na pełne morze; żaden podmuch z nieba nie sprzyja rufie, powietrze spowija rodzaj mglistego
płaszcza, nieustanne mgły przysłaniają otchłań, a światło jest przyćmione przez chmury. [...] morze nie jest jednak głębokie, dno przysłania
zaledwie płytka warstwa wody; zwierzęta morskie krążą nieustannie to tu. to tam; wśród wlokących się wolno znieruchomiałych okrętów
pływają potwory”.
Niektórzy sądzą, że opis ten, a szczególnie niebezpieczeństwa w nim przedstawione, dotyczy Morza Sargassowego charakteryzującego się
dużą ilością wodorostów podpływających tuż pod powierzchnię i wzbudzających przerażenie u pierwszych żeglarzy. Wydaje się jednak bardziej
prawdopodobne, że Himilkon nie dotarł aż tak daleko, a w sprawozdaniu swym celowo zamieścił opisy kilku fantastycznych niebezpieczeństw
mających odstraszyć wszystkich żeglarzy, którzy by zamierzali udać się w podróż do zazdrośnie strzeżonych przez Fenicjan Wysp Cynowych.
Afryka, Indie i północna Europa nie były najdalszymi lądami odwiedzanymi przez fenickich i kar-
tagińskich żeglarzy. Do spraw najbardziej kontrowersyjnych, ocierających się o fantastykę, a często
— stwierdzić to należy z ubolewaniem — stanowiących ulubiony materiał do wszelkiego rodzaju fałszerstw, należą wizyty owych
najdzielniejszych żeglarzy starożytności w Nowym Swiecie. Popularna w starożytnym świecie opowieść głosiła, że po zdobyciu przez Rzymian
Kartaginy resztki obrońców zdołały, podobnie jak Eneasz z płonącej Troi, umknąć na morze i po wydostaniu się poza Gibraltar skierowały się
ku znanym już wcześniej, choć utrzymywanym w tajemnicy Wyspom Szczęśliwym. Nie wiadomo jednak jak daleko na zachodzie leżała owa
łagodna kraina. Być może była nią Madera lub też znane dobrze Fenicjanom Wyspy Kanaryjskie, na których zresztą żeglarze wysłani w I wieku
n.e. przez mauretańskiego władcę Jubę II odnaleźli ruiny świątyni fenickiej bogini Tanit.
Jeszcze bardziej zagadkowa jest inskrypcja sporządzona alfabetem fenickim, odnaleziona w roku 1874 w położonej na wybrzeżu
brazylijskim miejscowości Parahyba. Odkrycia tego dokonał dyrektor brazylijskiego Muzeum Narodowego, Polak z pochodzenia, Władysław
Netto. Tekst ów głosił:
„Jesteśmy synami ziemi Kanaan [nazwą tą w starożytności oznaczano wschodnie wybrzeża Morza Śródziemnego], królewskiego miasta
Sydonu. Zostaliśmy zapędzeni przez sztorm na ten obcy brzeg górzystego kraju i oczekujemy zmiłowania bogów. W dziewiętnastym roku
panowania króla Hirama
wypłynęliśmy z portu Ezion-Geber na Morzu Czerwonym. Tam burza porwała naszych dziesięć okrętów i przez dwa lata tułaliśmy się dookoła
ziemi Ham [Afryka]. Ręka Baala rozproszyła nas i zgubiliśmy gdzieś naszych towarzyszy. [...] Przy innym brzegu dziesięciu naszych
towarzyszy poniosło śmierć. Zgrzeszyli przeciwko bogom. Niech bogowie zmiłują się nad nami”.
Do dziś nie wiadomo, co sądzić o tym napisie. Analiza lingwistyczna dowodzi, że sporządzono go przy pomocy znaków bardzo
archaicznych, o których istnieniu nie wiedziano jeszcze w XIX wieku, ma więc to być dowód przemawiający za autentycznością znaleziska.
Uczeni jednak są ostrożni, podobnie „niewątpliwym” — i co zadziwiające zbliżonym w treści napisem — był słynny kamień z Kensington,
który miał dowodzić, że skandynawscy żeglarze już na kilka wieków przed Kolumbem docierali do amerykańskich Wielkich Jezior. Dopiero
dokładne badania pozwoliły stwierdzić, że zabytek ów był zręczną mistyfikacją.
Zarówno zwolennicy autentyczności napisu z Parahyby, jak i ich adwersarze są jednak zgodni w jednej kwestii: znajomość sztuki żeglarskiej
i odwaga fenickich żeglarzy pozwalają sądzić, że mogli oni bez trudu odbywać aż tak dalekie podróże, zagadką jest tylko to, czego mogli
szu|cać na tych odległych lądach ci najwięksi i najprzebieglejsi kupcy i żeglarze starożytności.
Podróż Pyteasza z Marsylii do krańców świata
Konkurentami Fenicjan zarówno w dziedzinie handlu, jak i w dziele dalekich wypraw morskich byli Grecy. Ponieważ Gibraltar został już w po-
czątkach I tysiąclecia p.n.e. zablokowany przez Fenicjan, główna aktywność żeglarzy Hellady zwróciła się na wschód. Już w połowie
wspomnianego tysiąclecia żeglowali oni po Oceanie Indyjskim docierając do Indii, a nawet jak pisał M. Cary w Starożytnych odkrywcach
„kilku śmiałków zapędziło się do brzegów samych Indii i przywiozło pierwsze autentyczne informacje o tym kraju”.
W roku 325 p.n.e. wyruszył z ujścia Indusu na południe jeden z wodzów Aleksandra Macedońskiego — Nearchos. W czasie długiej
wędrówki po oceanie Grecy natrafili na wiele dziwów. Pewnego dnia na przykład ujrzeli bezludną wyspę, o której tamtejsi żeglarze mówili, że
jest poświęcona słońcu i nazywa się Nosala i że ktokolwiek stanie na jej brzegu, ten natychmiast znika. Nearchos wysłał kilku ze swych ludzi
dla sprawdzenia prawdziwości tej opowieści i ludzie ci rzeczywiście zniknęli bez śladu. Później napotkano na nie znane Grekom wieloryby,
które bardzo przeraziły żeglarzy i dopiero niezłomna postawa Nearchosa sprawiła, że wszystko zakończyło się szczęśliwie. Nakazał on, aby
okręty ruszyły ku ogromnym potworom w szyku bojowym. „Zagrzmiały trąby - pisano później 1 szeroko rozległy się uderzenia wioseł. Bestie
wi- | -------------------------
doczne tuż przed dziobami statków zanurzyły się nagle w głębinę. Wkrótce jednak wynurzyły się znowu za ich rufami i ponownie wyrzuciły w
górę ogromne fontanny wody”.
W II wieku p.n.e. dwukrotne podróże do Indii odbywał wspomniany już Eudoksos z Kyzikos.
W późniejszych czasach greccy, a później rzymscy żeglarze potrafili już spożytkować wiejący regularnie na Oceanie Indyjskim monsun.
Jako pierwszy uczynił to podobno grecki kupiec Hippalos. Grecy usiłowali również przełamać fenicką blokadę Gibraltaru i wypłynąć na
Atlantyk, aby dotrzeć do znanych im ze słyszenia Wysp Cynowych i dalej aż do brzegów obfitujących w ceniony przez nich elektron-bursztyn.
Z wypraw tych nie zachowała się żadna relacja poza — znanym zresztą i tak jedynie z odpisów — sprawozdaniem podróżnika zwanego
Pyteaszem z Marsylii, który w pierwszej połowie IV wieku p.n.e. miał dotrzeć do Wysp Brytyjskich i dalej aż do tajemniczego północnego lądu
zwanego Ultima Thule. Kolonię w Marsylii założyli przedsiębiorczy kupcy i dzielni żeglarze z greckiego miasta Fokai, które w VII i VI wieku
p.n.e. prowadziło najbardziej aktywną działalność spośród greckich metropolii w zachodniej części Morza Śródziemnego. Potrafili oni
skutecznie przeciwstawiać się monopolowi Fenicjan i mężnie walczyli z fenicko-etruską koalicją. Współczesny im Herodot
pisał: „Fokajczycy byli pierwszymi z Hellenów, którzy przedsiębrali dalekie wyprawy morskie; oni to odkryli wybrzeża Adriatyku, Tyrrenię,
Tberię i Tartessos. Odbywali zaś swe podróże nie na [zwykłych] statkach ale na pięćdziesięciowiosłowcach”.
Pyteaszowi udało się przemknąć przez pilnie strzeżony Gibraltar i wypłynąć na Atlantyk. Następnie skierował dziób swego okrętu na
północ, w stronę Wysp Cynowych. Płynąc wzdłuż brzegów Europy dotarł do przylądka Land’s End (starożytne Balerium), leżącego na znanym
z kopalni cyny Półwyspie Komwalijskim. Tam zwiedził interesujące go bardzo kopalnie tego kruszcu i opisał sposób wydobywania go na
powierzchnię. „[...] wydobywają oni cynę w sposób bardzo pomysłowy. Złoże jest skaliste, zawiera jednak warstwy gliniaste, wzdłuż których
kopią chodniki. Po wytopieniu i oczyszczeniu cyny, przekuwają ją młotami na bloki, które transportują na pobliską wyspę zwaną Ik- tis”.
Następnie, jak sądzić można z ocalałych fragmentów sprawozdania, Pyteasz opłynął wokoło Wyspy Brytyjskie, używając zresztą jako pierwszy
ze starożytnych nazwy Brytania na • oznaczenie Wysp Cynowych. Relacja z tej części podróży w odpisie Diodora brzmi:
„Brytania, podobnie jak Sycylia ma kształt trójkąta o bokach nierównej długości. Leży ona ukośnie w stosunku do Europy. Przylądek
najbliższego lądu stałego zwany Kantium odległy jest jak mówią o 100 stadiów [około 18 km], w miejscu tym morze tworzy silny prąd. Drugi
przylądek zwany
jest Balerium i leżeć ma o cztery dni żeglugi od kontynentu. O trzecim wiadomo, że wybiega daleko w morze i jest zwany Oraka. [...] Cały
obwód wyspy liczy 42 500 stadiów [około 7520 km]. O mieszkańcach Brytanii powiadają, że powstali z gleby i że zachowują dotychczas
pierwotny tryb życia. [...] Ich domy są prymitywne, zbudowane po większej części z gałęzi lub kłód drzewa. W czasie żniw ścinają same tylko
kłosy, bez słomy, po czym składają je w podziemnych spichlerzach”.
Jeszcze ciekawszych informacji dostarczył Pyteasz o leżącym dalej na północy lądzie zwanym Ultima Thule. Obserwował tam tajemnicze
zjawisko, które nazwał „płucami morza”, a o któryiji rzymski geograf Strabon pisał: „Przytoczył również Pyteasz opowiadanie o Thule .i
tamtejszych okolicach, gdzie nie ma już właściwie ani lądu, ani morza, ani powietrza, lecz jest mieszanina tych wszystkich elementów, podobna
do płuc morza, w której i ląd i morze i w ogóle wszystko jest zawieszone i ona jest jakby istotą wszechrzeczy, ani przejść ani przepłynąć przez
nią nie sposób”.
Do dziś nie wiadomo, jakie zjawisko opisał grecki podróżnik. Być może chodzi tu o mało znany starożytnym żeglarzom Morza
Śródziemnego fenomen pływów morskich lub też ujrzał on jeszcze bardziej niezwykłe dla przybysza z ciepłych akwenów morze pokryte krą
lodową i mgłą, co czynić mogło rzeczywiście wrażenie zaniknięcia i zlania się w jedno wszystkich odrębnych dotychczas elementów świata.
Powracając ż Ultima Thule odwiedził Pyteasz jeszcze jeden kraj i ten fragment podróży jest dla nas
— mieszkańców wybrzeży Bałtyku — szczególnie interesujący. Oto dotarł on do kraju, skąd pochodził bursztyn — surowiec ceniony na równi
wówczas z kornwalijską cyną. Pliniusz Starszy w swej Historii naturalnej pisał:
„Pyteasz twierdzi, że w pobliżu Guiones, plemienia germańskiego, znajduje się aestuarium oceanii Metuonis, długości 6000 stadiów, skąd o
jeden dzień żeglugi oddalona leży wyspa Abalus. Tam w okresie wiosny jest on [bursztyn] wyrzucany na brzeg, a jest on wymiotem stałego
morza. Mieszkańcy używają go zamiast drew do ognia i sprzedają swym sąsiadom Teutonom”.
W innym miejscu Pliniusz nazywa ową burszty- nodajną wyspę Balcią lub Basilią, co łatwo już skojarzyć z nazwą Bałtyk. Pisarz ten
wspomina również, że wyspa ta leży „w odległości trzech dni żeglugi od wybrzeży Scytii”. Jeżeli jeszcze uświadomimy sobie, że dla
starożytnych geografów Scytia rozciągała się aż po Wisłę, gdzie przebiegała granica pomiędzy Scytią i Germanią, a germańskie plemię Guiones
identyfikowane jest ze skandynawskimi Gotami przybyłymi w rejon Pomorza Wschodniego w II wieku n.e. i wcześniej zamieszkującymi
południową Szwecję, to wówczas nabierzemy przekonania, że Pyteasz dotrzeć mógł na wody Bałtyku. Tajemniczą wyspą był zapewne
obfitujący w bursztyn Półwysep Sambijski leżący zgodnie ze starożytnym obrazem świata na północ od Scytii. Po
dobny pogląd już w XIX wieku wyrażał Joachim Lelewel, twórca polskiej geografii historycznej.
Wizyta na wyspie Abalus była ostatnim etapem podróży Pyteasza. Powrócił on do Marsylii mając za sobą 9-10 tysięcy przebytych mil.
Wkrótce również opublikował dzieło zatytułowane O Oceanie, gdzie opisał swą podróż i zamieścił obserwacje geograficzne. Pomimo że
rozprawa ta zachowała się jedynie we fragmentach, już z tych resztek stwierdzić możemy, że marsylski żeglarz nie był tylko podróżnikiem
wędrującym ku dalekim krajom cyny i bursztynu jedynie z chęci kupieckiego zysku. Kierowała nim w dużej mierze chęć — jakbyśmy to dziś
powiedzieli — zdobycia czystej wiedzy, ciekawość świata charakterystyczna dla człowieka nauki
i eksploratora świata. Jego opisy odwiedzanych lądów zawierają oprócz informacji czysto praktycznych wiele danych ściśle naukowych, tylko
nieznacznie przydatnych w kupieckim rzemiośle. Dokładne pomiary, ustalanie wzajemnego położenia („Brytania leży ukośnie w stosunku do
Europy”), opisy tajemniczych zjawisk („płuca morza”), wszystko to dowodzi, że tę daleką wyprawę na północ odbył Pyteasz-geograf, a nie
Pyteasz-kupiec.
Jeszcze ciekawsze są obserwacje Pyteasza dotyczące nawigacji. On pierwszy, jak się wydaje, określił rzeczywistą pozycję Gwiazdy
Polarnej. „W rzeczywistości nad biegunem nie ma gwiazdy, lecz pusta przestrzeń, której granicę wyznaczają trzy gwiazdy; a te wzięte razem z
punktem biegunowym, tworzą z grubsza kwadrat, jak powiada Py-
teasz z Marsylii” — pisał jeden z rzymskich geografów. W czasie swej podróży Pyteasz obserwował również położenie Słońca na
poszczególnych szerokościach geograficznych, nanosząc na mapę odwiedzanych obszarów linie równoleżników. On również jako pierwszy
dostrzegł związek pomiędzy Księżycem a przypływami i odpływami morza. Pomimo to, a może właśnie z powodu tak wielkich, wyrastających
ponad ówczesną wiedzę odkryć, wielu starożytnych geografów nie dowierzało Py- teaszowi. Jeden z największych geografów starożytności,
Strabon, miał go za „arcyłgarza". „To co
Pyteasz powiada o Thule — pisał — i innych tamtejszych miejscowościach, jest jak wynika z opisu znanych krain całkowicie zmyślone, gdyż,
tak jak to już powiedziano wyżej o owych krajach, podał on ogromnie mętne wiadomości”.
Podobne opinie wyrażali inni starożytni pisarze, Polibiusz i Artemidor. Cóż, w dziejach ludzkości często dopiero potomni potrafili właściwie
ocenić genialność odkryć i wynalazków, które dla współczesnych wydawały się nieprawdopodobne lub bezwartościowe.
Wikingowie — żeglarze północy
Skandynawowie to bez wątpienia najdzielniejsi i najbardziej przedsiębiorczy żeglarze średniowiecza. Ich smukłe, wojenne drakkary i krzepkie,
kupieckie knary znane były na wszystkich szlakach ówczesnego świata. W wiekach IX, X i w początkach XI każde nadejście lata było dla
mieszkańców Skandynawii sygnałem do wyruszenia na morze. Konungowie, jarlowie, hersirowie — normandzcy możni — zwoływali wówczas
wolnych — bondów, sposobili broń i żywność. Wyprawy te, w których handel mieszał się ze zwykłym rabunkiem i działalnością osadniczą,
nazywali Skandynawowie wyruszaniem na „wiking”, stąd też bierze się nazwa nadana średniowiecznym przybyszom z północy Europy —
wikingowie.
Imię to przez blisko dwa stulecia budziło postrach w całej Europie. Normanowie, Danowie i Szwedzi pustoszyli Anglię, Irlandię, Francję,
Niemcy, Hiszpanię, Włochy, Ruś i zapuszczali się nawet do brzegów Afryki i na Morze Kaspijskie. Wiele rejonów Europy skolonizowali na
stałe (Anglię, Irlandię, Normandię, południowe Włochy
i Sycylię), zakładając tam swe państwa, w których zresztą stosunkowo szybko miejscowa ludność i kultura wzięły górę nad zdobywcami.
Bardziej trwałą zdobyczą Skandynawów okazała się Islandia. Miała ona to, czego Normanowie nieustannie poszukiwali — tereny nadające
się do
osadnictwa. W IX wieku większość ziemi na Półwyspie Skandynawskim była w rękach starych, zamożnych rodzin. Dla młodych wyruszenie
na morską wyprawę było najlepszą drogą do zdobycia bogactwa, sławy, a także ziemi, bowiem mimo wszystko Normanowie byli
społeczeństwem pasterzy i rolników, którzy jedynie dla wspomnianych już celów wyruszali na dalekie wyprawy, większość czasu spędzając
przy bardziej pokojowych zajęciach. Na odległej, północnej wyspie osiedlali się też skazani na banicję. A tych było wśród Normanów niemało.
Gwałtowność ich charakteru, nie-
okiełznana duma, obsesja zdobywania sławy - która obok bogactwa była najwyższym dążeniem wikinga - powodowały, że społeczeństwo nor-
mańskie znajdowało się w nieustannej wojnie wewnętrznej. Skandynawskie sagi obfitują w opisy krwawych starć, podstępnych i bezlitosnych
mordów. Jak się oblicza, ośmiu na dziesięciu Normanów ginęło w tamtych czasach gwałtowną śmiercią w młodym wieku. Przed całkowitym
rozpanoszeniem się przestępstw i przemocy miały chronić Normanów thingi — zgromadzenia ludzi wolnych, na których rozstrzygano wszelkie
spory. Główną karą stosowaną przez te zgromadzenia wobec szczególnie niebezpiecznych przestępców była banicja — nakaz opuszczenia kraju.
Często na wygnanie udać się musiała cała rodzina, gdyż tradycyjne prawo skandynawskie uznawało odpowiedzialność zbiorową.
W takiej właśnie sytuacji znalazł się Ingolf Ar- narsson, który musiał opuścić Norwegię z powodu morderstwa, jakie popełnił jego brat. On
to pierw-
SZ
^Jf^
Zypłynąl na
*
s
*
anc
*'ę * został tam na stałe osie ając się w pobliżu dzisiejszego Reykjaviku. y o to około 874 roku. W sto lat później z podob-
0
*
5U
®
C
'* Norwegię i zamieszkał na Jednak*
orva
*
<
*’ ojciec Eryka zwanego Rudym, daiace
C1
^?
u
tych stu lat prawie wszystkie na- zostałv iu*
°
U
J
U z
'
em
'
e
nadmorskie w Islandii
TiS K2r i lsg. ii« H
położony w Sód’®
Wy
”
klmi
y zachodniej części wyspy. Jak
powiada Księga o zasiedleniu Islandii, w początkowym okresie kolonizacji każdy, ktokolwiek tam przybył, miał prawo zająć tyle ziemi, ile mógł
obejść w ciągu jednego dnia z płonącą pochodnią w ręku zapalając na krańcach tego obszaru ogniska. Prawo'to przysługiwało również kobiecie i
ona dostawała tyle ziemi, ile zdołała obejść od wschodu do zachodu słońca prowadząc ze sobą na postronku krowę.
Po śmierci ojca Eryk zapragnął zdobyć bogatsze gospodarstwo i w tym celu zorganizował zamach na dom sąsiada. Jego niewolnicy
podkopali zbocze góry, która zawaliła się na dom, grzebiąc wszystkich znajdujących się tam ludzi. Za czyn ten i za jeszcze wiele innych
zabójstw islandzki althing skazał Eryka na banicję. Eryk przygotował wówczas statek i wczesną wiosną 981 roku wyruszył na zachód w stronę
lądu, który widział niejaki Gunnb- jorn, gdy zapędził się zbyt daleko w kierunku zachodnim. Według Sagi o Eryku Rudym „Eryk wypłynął na
morze od strony lodowca Snaefell i znalazł ową ziemię. [...] Dotarł do góry lodowej zwanej [dawniej] Midhjokull, a teraz nazwanej Blaserk.
Stamtąd udał się wzdłuż lądu na południe, aby zobaczyć, czy nie znajdzie się jakieś miejsce do zamieszkania”. Ziemia ta okazała się przyjazna
dla przybyszów. Eryk spędził tam trzy lata (tyle zwykle wynosił okres banicji) i powrócił na Islandię. Aby zachęcić ludzi do osiedlenia się na
nowym lądzie i by podkreślić obfitość tamtejszych łąk, nadał krajowi temu nazwę Grenlandia — Zielony Kraj.
Latem 985 roku czternaście statków z osadnikami wylądowało na zachodnich wybrzeżach Grenlandii. Każdy ze znajdujących się wśród
osadników dwunastu wodzów objął władzę nad innym fiordem. Eryk też zamieszkał nad swoim fiordem i wybudował dom w miejscu, które
nazwał Brattahlid.
Jeszcze tego samego roku jesienią do wybrzeży Grenlandii przybił kupiecki statek Bjamiego Her- jolfssona. Żeglarz ten, który, jak powiada
saga, ,już w młodości ukochał podróże morskie”, nie przybył jednak do Zielonego Kraju prostą drogą. Po opuszczeniu Islandii „trzy dni płynęli,
odkąd ląd skrył się za wodą. A potem skończył się pomyślny wiatr i nadciągnął sztorm północny. Była mgła i nie wiedzieli dokąd płyną. Trwało
to wiele dni. Wreszcie ukazało się słońce. [...] Wówczas wciągnęli żagiel na maszt i płynęli [cały] dzień, aż ujrzeli ląd”. Tym lądem nie była
jednak Grenlandia, ale jak wynika z drobiazgowej analizy Farleya Mowata. znawcy akwenów północno-amerykań- skich i autora Wypraw
wikingów, był to ląd zwany dzisiaj Nową Fundlandią. Bjami ujrzał więc kontynent amerykański. Nie wylądował jednak na nim, gdyż nie
przypominał on wybrzeży Grenlandii, które znał z opisu. Skierował więc statek na północ i mimo nalegań załogi, aby zatrzymać się w niezna-
nym kraju, przez dziewięć dni żeglował, mając korzystny południowo-zachodni wiatr. Dziewiątego dnia żeglarze ujrzeli lodowce Grenlandii i
wylądowali szczęśliwie, trafiając wprost na osiedle ojca Bjamiego — Herjolfa.
Wieść o odkryciu nowego lądu wzbudziła duże zainteresowanie na Grenlandii. Wszyscy też wypominali Bjamiemu, że nie zachował się jak
prawdziwy wiking, ale jak kupiec, którego nie interesuje na świecie nic poza zyskiem. Szczególnie podniecony był zapewne syn Eryka Rudego.
Leif, który być może już wówczas podjął zamiar popłynięcia na zachód i dokładnego spenetrowania rozciągających się tam ziem. Do jego
realizacji miał przystąpić dopiero po dziesięciu latach. Saga o Grenland- czykach powiada:
„Zaczęto niebawem wiele mówić o wyprawach na poszukiwanie nowych ziem. Leif, syn Eryka Rudego z Brattahlid. udał się w odwiedziny
do Bjar- niego Hcrjolfssona i kupił od niego statek, i zebrał załogę złożoną z trzydziestu pięciu ludzi. [...] Przygotowali statek do wyjścia na
morze i odpłynęli [...] i znaleźli kraj, który Bjami odkrył na statku. Podpłynęli do brzegu, rzucili kotwicę i spuścili łódź na wodę. i zeszli na ląd.
ale nigdzie nie widzieli trawy. Wielkie śnieżne góry widniały w oddali, ale wszystko od tych śnieżnych gór aż do morza było jak jedno
kamienne urwisko i wydawało im się, że jest to ląd niezdatny do niczego.
Rzekł wówczas Leif:
—
Nie postąpiliśmy tak jak Bjami, który nie wylądował w tym kraju. Zaraz nadam mu nazwę: będę go zwał Hellulandią.
W róciłi na statek i wypłynęli na morze, i znaleźli inny kraj. (...] Ten kraj był płaski i pokryty lasem, i wszędzie |były| białe piaski, i brzeg nie był
stromy.
Wtedy powiedział Leif:
— Niech kraj ten otrzyma nazwę odpowiednią I do swych cech i zwie się Marklandią.
Przysposobili statek do podróży i kiedy wszyst- I ko było już gotowe, wyszli na morze płynąc z wia- I trem z północnego wschodu [...] nim
ujrzeli ląd. I Popłynęli w tym kierunku i dopłynęli do wyspy, I która leżała na północ od lądu, i weszli na nią, i ro- I zejrzeli się wokoło przy
pięknej pogodzie. Na tra- I wie była rosa i dotknęli tej rosy rękami, i polizali ją, I i zeznali, że jeszcze nigdy nie zakosztowali czegoś I tak
słodkiego".
Położony naprzeciw wyspy ląd był zielony i urodzajny. Rzeki obfitowały w ryby, a w przybrzeżnych wodach znajdowały się wieloryby i
foki. Największą jednak niespodzianką było znalezienie przez jednego z członków załogi, Tyrkera, winorośli. Tyrker pochodził z kontynentu i
znał tę roślinę, nie mogło więc być mowy o pomyłce. Leif nazwał ów ląd Winlandią, fczyli Krajem Wina.
W tej okolicy Grenlandczycy spędzili zimę. Nad brzegiem jeziora, z którego wypływała rzeka uchodząca do morza, wybudowali drewniane
chaty. Klimat był tam łagodny, że nawet zimą przywiezione przez nich bydło mogło paść się na wolnych od śniegu polanach. Zapewne już tej
zimy w czasie długich bezczynnych wieczorów opowieściom wikingów towarzyszył sporządzony z wyciśniętych dzikich winogron, chwalony
przez wszystkich, napój alkoholowy.
Z nastaniem wiosny 1003 lub 1004 roku Leif
*MmT»».i •
a
’^v*' ';■_ *. -
‘T- •- » - v * <
CT ^ V
Eriksson powrócił bez przeszkód na Grenlandię, przywożąc wiele doskonałego drewna (którego ciągły brak odczuwano na tej wyspie) i
winogron. W czasie drogi powrotnej okręt jego zabrał z niewielkiej wysepki położonej koło wybrzeży Grenlandii rozbitków - piętnaście
mężczyzn i kobiet — i wraz z nimi wylądował w Brattahlid.
Wyczyn, jakiego dokonał Leif, zyskał mu sławę i bogactwo. Od tej pory zwano go Leifem Szczęśliwym. Wkrótce po tym udał się on do
Norwegii, gdzie na dworze Olafa Tryggvasona przyjął chrzest, a następnie z ramienia tego władcy, a wbrew swemu ojcu, szerzył wiarę
chrześcijańską na Grenlandii.
Odkryte pr/ez Lcifa ziemie zapragnął poznać jego brat Thorwald Eriksson. Wraz z trzydziestoma towarzyszami dotarł on do Winlandii i
spędził zimę w osiedlu wybudowanym przez Leifa (w sagach /wie się ono Leifbudir). Z nadejściem wiosny Normanowie przedsięwzięli wiele
wypraw rozpoznawczych i ponownie spędzili zimę w Leifbudir. Badając dalej wybr/eża Winlandii Thorwald wybrał stę na północ i w czasie tej
podróży sztorm wyrzucił jego okręt na brzeg, a jego stępka uległa złamaniu, lam też dokonano naprawy, a pobliski przylądek dla upamiętnienia
tego wydarzenia nazwano Kia- tarness (Przylądek Stępki).
W dalszym ciągu podróży Normanowie natrafili u ujścia jednej z rzek na krajowców. W krótkiej potyczce prawie wszyscy Indianie zostali
wymordowani. ale jednemu udało się zbiec i zawiadomić
współbraci. Przeciwko Normanom wypłynęła flotylla skórzanych łodzi, które jednak nie odważyły się zbliżyć do skandynawskiej knary.
Znajdujący się w nich ludzie jedynie z dala zasypywali Normanów strzałami. Jedna z nich trafiła Thorwalda Erikssona i stała się przyczyną jego
śmierci. Przeczuwając zbliżający się kres, Thorwald rozkazał towarzyszom:.. Radzę wam, abyście się przygotowali i wrócili jak najrychlej. Ale
najpierw zawieźcie mnie na przylądek, który uznałem za tak dobre miejsce na zamieszkanie. Chyba powiedziałem prawdę, mówiąc, że
mógłbym pomieszkać tam czas jakiś. Tam mnie pochowacie i postawicie krzyż nad moją głową i u moich stóp, i zawsze odtąd miejsce to
zwijcie Krossaness (Przylądek Krzyża)”.
Po śmierci Thorwalda jeszcze jeden z synów Eryka Rudego próbował odnaleźć Winlandię. Był to Thorstein, mąż Gudhirdy. Według Sagi o
Eryku Rudym w wyprawie Thorsteina miał wziąć udział również i sam Eryk. Wyprawa ta nie dotarła jednak do Winlandii. Sztorm zaniósł ich
okręt daleko na południe i uniemożliwił utrzymanie właściwego kursu. Saga powiada:
„Przez długi czas sztormy rzucały nimi po oceanie i nie mogli podążać pożądanym kursem. Dostrzegli brzegi Islandii, a później ptaki wód
irlandzkich. Statek ich po prawdzie był rzucany tam i sam po całym morzu.
Jesienią zawrócili wyczerpani trudami, wystawieni na chłód i opadając z sił. Przybyli do Eriksf- jordu na samym początku zimy.
Wówczas Eryk powiedział:
— Byliśmy radośniejsi, gdy wyruszaliśmy z tego fiordu latem, ale przynajmniej jeszcze jesteśmy żywi, a mogło być gorzej”.
Wkrótce po powrocie Thorstein zmarł na zarazę, a wdowę po nim — Gudhirdę poślubił następny eksplorator amerykańskiego kontynentu,
Thorfin Karlsefni. Był to zamożny kupiec islandzki, który około roku 1019 osiedlił się na Grenlandii. Wyprawa, którą zorganizował Thorfin,
liczyła około 140 ludzi i jej celem była kolonizacja urodzajnej Win- landii.
Thorfin popłynął na południe szlakiem Thor- walda Erikssona. Odwiedził najpierw Hellulandię i Marklandię, później odnalazł Krossaness,
gdzie był pogrzebany Thorwald i dopłynął do Winlandii, a nawet odnalazł znajdujący się tam Leifbudir. Saga o Eryku Rudym powiada nawet,
że to nie Leif, ale właśnie Karlsefni odkrył Hellulandię (Ziemię Płaskich Kamieni) i Marklandię (Kraj Lasów).
Zimę spędził Karlsefni nad cieśniną zwaną Cieśniną Prądów (Straumfjord). Miejsce to nie było najszczęśliwiej wybrane, gdyż ludziom
dokuczały mrozy, a okolica niezbyt obfitowała w zwierzynę. Gdy nadeszła wiosna, której oczekiwali z niecierpliwością, jeden z przywódców
wyprawy postanowił poszukiwać terenów kolonizacyjnych na własną rękę i odłączył się wraz z dziesięcioma ludźmi. Karlsefni z pozostałymi
dwoma okrętami wyruszył na południe wzdłuż wybrzeża. Po dłuższym czasie Normanowie dopłynęli do dużego zalewu, w głąb
którego można było się przedostać tylko w czasie przypływu. Tam, u ujścia rzeki wpadającej do zalewu, założono obozowisko nazwane Hop i
spędzono w nim zimę. Tym razem okolica była bardziej sprzyjająca osadnikom. Klimat był ciepły, w lasach napotkano wiele zwierzyny, a na
zboczach rosła winorośl. Tam też doszło do spotkania z tubylcami. Początkowo były to kontakty pokojowe. Krajowcy wymieniali futra na
kolorowe tkaniny i nie znany im nabiał. Później jednak, gdy w czasie kolejnej transakcji jeden z nich został zabity przy próbie kradzieży broni,
doszło do zbrojnego starcia. Atak dużej liczby tubylców został odparty ze stratą dwóch ludzi po stronie Grenlandczyków. Obawiając się
następnego ataku Karlsefni zdecydował się opuścić Hop i powrócić do Straumfjordu. Tam spędzili zimę i wiosną wyruszyli na północ. W
Marklandii napotkali pięciu Skraelingów (tak nazywali tubylców), z których jeden miał być brodaty! Normanom udało się schwytać dwóch
chłopców, którzy po wyuczeniu języka opowiadali o jakimś nieznanym kraju zamieszkiwanym przez białych ludzi, leżącym gdzieś daleko na
zachodzie. Według Normanów mogła to być Hvitramannlan- dia, czyli Irlandia Wielka.
Tego samego lata wyprawa powróciła na Grenlandię i spędziła zimę w osiedlu Eryka Rudego. W czasie trwania wyprawy przyszedł na świat
Snorri
— syn Thorfina Karlsefniego i Gudhirdy, pierwszy znany Europejczyk urodzony na kontynencie amerykańskim. Na podstawie czynów Thorfina
pow
stała Saga o Thorflnie Karlsefnim. Na nim też kończy się lista grenlandzkich żeglarzy penetrujących nieznane wybrzeża Ameryki Północnej.
Saga o Grenlandczykach wspomina jeszcze o jednej wyprawie, jaką podjęła nieślubna córka Eryka Rudego, Freydhis Eriksdottir i dwaj
pochodzący z Islandii bracia Helgi i Finnbogi. Wyprawa składała się z dwóch statków. Jeden z nich należał do Freydhis. drugi do wymienionych
braci. Obydwa statki dopłynęły do Leifbudir i tam postanowiono spędzić zimę. Wkrótce jednak między mężczyznami wybuchły kłótnie o
kobiety i Freydhis, pragnąc /dobyć statek lslandczyków i pozbyć się ich konkurencji, namówiła Grenlandczyków do zamordowania obydwu
braci i towarzyszących im ludzi. Jak powiada saga, ona sama własnoręcznie zabiła toporem pięć kobiet, których żaden z mężczyzn nie chciał
po/bawić życia.
To opowiadanie jednak, choć fascynujące swym okrucieństwem, nie dotyczy bezpośitdnio naszego tematu, warte poznania są natomiast
podejmowane pr/e/ wielu uczonych i pseudouczonych próby dokładnej identyfikacji odwiedzanych przez Normanów miejsc. Na ogół większość
hipotez lokalizuje Hełłulandię na Ziemi Baffina (lub na północnym Labradorze), Marklandię na Labradorze i Winlandię na Nowej Fundlandii.
Znajduje również jednak poparcie hipoteza, że Wintandia leżała znacznie bardziej na południu, na wybrzeżach Nowej Anglii. Z tego leż
względu w jednym z parków Bostonu wznosi się pomnik Leifa Erikssona — od
krywcy Ameryki i pierwszego Europejczyka mieszkającego w Nowej Anglii. Jednakże większość argumentów przemawia raczej za północnym
położeniem Winlandii. Tym bardziej że w X-XII wieku rejon północnego Atlantyku przeżywał optimum klimatyczne charakteryzujące się o
wiele wyższymi przeciętnymi temperaturami roku niż obecnie. Lasy pokrywały wówczas cały Labrador, a na Nowej Fundlandii znaleźć można
było winną latorośl.
Pogląd ten potwierdzają również niedawne badania archeologiczne prowadzone przez norweskiego uczonego H. Ingstada, który na
północnym wybrzeżu Nowej Fundlandii, w głębi zatoki Epa- ves, znalazł pozostałości po staroskandynawskim osiedlu. Znajdujące się tam
resztki budowli były bardzo zbliżone do budynków wznoszonych przez średniowiecznych Skandynawów. Podobne cechy posiadały znalezione
tam przedmioty. Na tej podstawie Ingstad wysnuł wniosek, że znalezione osiedle było niczym innym tylko wybudowaną przez Leifa Erikssona
osadą nazwaną Leifbudir. Za tą lokalizacją przemawiają również charakterystyczne formy ukształtowania naturalnego okolicy. Są one zgodne z
opisem podanym w sagach. Nie wiadomo jak daleko na południe dotarła wyprawa Thorfma Karlsefniego. Niektórzy uczeni opierając się na
szczegółowej analizie sagi twierdzą, że wyprawa ta odkryła Nową Anglię, a nawet wypłynęła na leżącą jeszcze bardziej na południe Zatokę
Chesapeake i obozowała na obszarze stanu Maryland.
Odnalezienie słynnego i budzącego do dziś na
miętne dyskusje kamienia z Kensington (środkowoamerykański stan Minnesota) sprawiło, że poczęto rozważać prawdopodobieństwo
odwiedzania przez Normanów rejonu Wielkich Jezior. Już do fantastycznych hipotez — opartych jedynie na niejasnych poszlakach — zaliczyć
należy możliwość docierania wikingów w rejon Morza Karaibskiego, a nawet dalej — do Peru i Oceanii.
Nawet tak odległe akweny nie były zresztą w stanie przerazić skandynawskich żeglarzy. O ich wojennej odwadze i okrucieństwie mieli
okazję przekonać się średniowieczni mieszkańcy Europy. Przez kilka stuleci, począwszy od niespodziewanej napaści na irlandzki klasztor na
wyspie Lindisfarne w roku 793, Europa żyła w nieustannej trwodze i przerażeniu. Pojawiające się nagle na horyzoncie żagle zwiastować mogły
przybycie okrutnych wikingów, których wizyty łączyły się nieodmiennie z morderstwami, rabunkiem i pożarami. Mieszkańcy nadmorskich
okolic Europy Zachodniej bardziej obyci z pługiem i sierpem niż z bronią łatwo ulegali potężnym skandynawskim mieczom i toporom bo-
jowym. Waleczni i okrutni najeźdźcy, dysponujący przewagą liczebną i lepszą organizacją, szybko zdobywali przewagę. Wiązali jeńców,
rabowali dwory i kościoły i spiesznie odpływali znikając równie szybko jak przybyli, a o ich pobycie świadczyły jedynie łuny pożarów i ciała
pomordowanych obrońców. Najazdy te trwały kilka stuleci i nawet władcy dysponujący wyszkoloną armią nie byli w stanie zabezpieczyć przed
nimi swych posiadłości.
Zwinne, płaskodenne okręty wikingów wpływały daleko w górę rzek, pojawiając się niespodziewanie w miejscach zdawałoby się bezpiecznych.
W całej Europie Zachodniej panowała wówczas trwoga. Kapłani porównywali najeźdźców do szatana i przypominali proroctwo Jeremiasza:
„Od północy otworzy się złe na wszystkie obywatele ziemie”. W kościołach modlono się: „Od wściekłości Normanów zachowaj nas Panie”, a
każdy dzień spędzony w pokoju był dobrodziejstwem, którym radowano się tak jak ów anonimowy poeta irlandzki, który pisał:
Dziś spokój. Wiatr nam bije w oczy.
Fala się dźwiga od dna morza.
Dziś sztorm. Wikingów krzyk, krew, pożar Nie zbudzą nas pośrodku nocy”.
Tak jak w boju, równie dzielnymi i nieprześcig- nionymi byli wikingowie w sztuce żeglowania. Er- mold Nigel, poeta frankoński, pisał o
nich: „Są to ludzie zwinni i bystrzy, zręcznie władają bronią, żeglowanie po morzu jest ich rzemiosłem, a okręt mieszkaniem. Mają piękne
oblicza, szlachetną postawę, i są wielkiego wzrostu". Poeta ów nie przesadzał, gdyż okręt był rzeczywiście domem, największym bogactwem i
dumą wikinga. Jego wysoko wyniesione stewy ozdobione były łbami smoków i innych zwierząt. Jaskrawokolorowe, czworokątne żagle
wykonane były z surowej wełny lub skóry. Równie barwne były umieszczone wzdłuż burt tarcze pokryte fantastycznymi malowidłami. Spoza
nich wyzierały żelazne hełmy zdobione zwie-
50
IMJk/./Ąffl %/4
*M/.\ H/ł/ZL
±M*-/
IMIMŁ
rzęcymi rogami, potężne topory i długie miecze, które ceniono równie wysoko jak okręty, sławiąc je w pieśniach i opowieściach. Ceniono ich
legendarną moc, nadając im wymyślne nazwy: „ogień bitwy". „wiedźma tarczy", „kąsacz kolczugi” czy „krwawa błyskawica”. Również okręty
miały swe specjalne miana: „Morski koń”, „Smok”, „Długi wąż", „Żuraw”.
Zarówno statki znalezione w grobowcach skandynawskich wodzów, jak i ich wraki podniesione z dna morza pozwalają poznać budowę i
zdolności żeglowne przeciętnego okrętu wikingów. Ogólnie dzieliły się one na jednostki bojowe, gdzie podstawowym pędnikiem były wiosła,
oraz na statki handlowe, których głównym środkiem napędu był wiatr. W dalekich wyprawach używano oczywiście tych ostatnich, ceniąc ich
dzielność i wytrwałość. Kadłuby ich zbudowane z cienkich elastycznych klepek i giętkich wręgów były odporne na uderzenia wysokich
morskich fal. Stateczność zapewniały im potężne stępki, a żagiel rozpięty na ruchomej rei oraz urządzenie przypominające bom spinakera na
dzisiejszych jachtach pozwalały żeglować nawet kursem ostro na wiatr. Stateczność i elastyczność kadłuba chwalił norweski kapitan, który w
roku 1893 przepłynął Atlantyk na kopii wikińskiego statku znalezionego w Gokstad. Twierdził on, że i kadłub okrętu atakowany przez falę
wyginał się i i skręcał jak żywa istota, usuwając się spod ciosów i I uginając elastycznie pod naporem wody.
W swych dalekich wyprawach wikingowie po-
sługiwali się astronawigacją, obserwując Gwiazdę Polarną i Słońce. Szczególnie obserwacja położenia ponad horyzontem Gwiazdy Polarnej
zwanej przez Normanów — Przewodnią, umożliwiała im z dokładnością do kilku stopni określać szerokość geograficzną. Umiejętność ta,
będąca największym
flBtpnijMSi wńritkMi rMwi&0, pwwt»kkt fu ŚP**bk flf tóitsteh mwynti rncjttmi. Pt MMifllf dfMtldb poć/wy m m.hod f>> tttt M 4o tpanu
tifntMcnł} *K do dwu nu Imm utwkota ffiogtcłtk/ncj wy+ili pr<.'» <*■*»*•& prmtrtem pod ^kładem, jeżeli i imiHA I po*!*.! pffiow k»t> tu
fLz fur,,/.' ■**<> ?>y^v rapcłnH** ładunkiem W praktyc jnfcrytytfc |w<tiwl| fclomr prtyk/oiH: J< < i ,vA t *»* rałog spęiizali cały c/as żeglugi
*ywfc<i>8ci Gwiazdy V v*d'
K
»>n\t przewożonych lam s/tuk by ^E|iM§fcvyMMf>i W pdNtó* *\hrW' *i *•«.' Bafażen/ na zimne bryzgi
wody, któryc ■Bp* «**«w •»«**.*
MfentaJp im Vfor/r Północne, nie spożyw
mo/iiwu punk ty mmu pr ;•«*/ »idr dni ciepłego pokarmu. Tam rówt Hw‘WNVW piMiłfwin IM iponóh aafhĘi * pcttc/)*ślt /kvne sztormy, w
Łióff obfituje ten a Mor4« Pi>4n«*ntfyir<aKrfcitfi mu o każdej porze roku.
Mfwrtd hyk> pr<5y \u\ pi m< i
Te niezwykle ciężkie warunki, których nie znaji
liW#
|WW* .fMiafltiy. Wyspy Okm dza oawtt członkowie załóg niewielkich jachtów
tl <fe Affvy4x. m im*. <: prtemtemjęcydi połnocny Atlantyk, ukształto- «fełftltt tfMWjm Mi <wwc* mti
muiuh. nie mniej niż nieustanne
wyprawy I
Mrtt gtwfcsi« frn prmittrnii! •>«mnr niezłomny charakter wikinga. One tom Imji l|pri^B dfotiAmd »•utzeptly mu pogardę śmierci i dumę ze
zwycięstw / SfcaasiYM wtwe j»- ośmm&mydi nad wrogiem i rozszalałym żywio- / ton alMrKHWk lir- fcai One również sprawiły, że ten
skandynawski / t fj& Si#
ju/ 0 Ml fomeMBftb shktp • > pfy n41* wy m/ na przestwór morza poko- /
:¿tai* |MfeWVP> kM<w «.fcW jtft> ogrom i wolność i porzucił swe dotych- /
aaatme pokojowe zajęcia, aby poświęcić się woj- / ^■iMMtowMMYb w« lóBSlntfci opzj wAwsiucft wr i jcffartfeu - najbardziej wówczas
niebez.-
IwIiMłliHnwfMw pm/mym i aa/wyzej cenionym zajęciom ¡MB B i HjH «nH *li pMŚNty *sgłMN za -
l a.sco da (tamy żegluga Jo Indii
Pod koniec średniowiecza mi esz.kańcó w turopy nic/byt interesowały zimne północno-zachodnie akweny. Niewiele mogły one doiurc/yc poza
sztokfiszami i futrami polarnych zwierząt Niegdyś tak intensywna żegluga łącząca Grenlandie i Islandię ze Skandynawią prawie zamarła W XV
wieku już żaden europejski statek nie zawinął do ponów Grenlandii. Oczy Europy Zachodnie) poczęły zwracać się ku wschodowi, a główna
przyczyna tego było coraz większe zapotrzebowanie na towary dalekowschodnie.
Ludzie zamożni rozsmakowali się we wschodnich przyprawach: pieprzu, szafranie, go/dzik ach Damy chciały ubierać się w chiński jedwab
Rycerze cenili broń wykonana przez wschodnich płatnerzy. Za wszystko to płacono głownie złotem Z roku na rok jednak kruszcu tego było
coraz mniej, a ponadto szlaki wschodnie znajdował\ się we władaniu fanatycznych wyznawców Mahometa, co w ogóle uniemożliwiało handel
Pozostawało więc jedyne wyjście — dotrzeć do Indii i Chin drogi* okrężną. omijając terytorium państwa Turków Państwo to jednak było
ogromne i l#dem me udało się go obejść. Pozostawała więc lyłio droga morska. Którędy? To proste - wokoł Afryki, tak jafc pływali starożytni
/egłarze Afryka przyciągała uwagę leszcze t innych powodów Silami ad saharyjskic karuwans przy wo/ił\ złoi v niMd. który muł być
wydobywany pr/e/ czarnych „dzikusów" w kraju Waranga, położonym gdzieś po/a ogromni) pustynią
Już w roku 1291 dwaj bracia Viva Ido pochodxt)- cy / Genui: l f goli no i Guido usiłowali drogi) okrężna wokół Afryki dopłynąć do Indii.
Przygotowali dwu- galery. opuścili rod/inne miasto i po przepłynięciu Gibraltaru skierowali swe siatki mt południc Nigdy juz potem więcej o
nich nie »łys/itno.
W XIV wieku zachodnie wyhr/eża Afryki stały się obiektem zainteresowaniu Portugalii Kraj ten znajdujący się kilka wieków pod
panowtiniem Arabów przejął wiele / ich dorobku kulturalnego. W Portugalii i Hiszpanii stała wówczas najwyżej w Europie wiedza
geograficzna. fam powstawały najlepsze w świecie mupp*' mundl mapy całego znanego wówczas świata. Już w XIV wieku pojawiły nę na nich
dzięki portugalskim żegłur/om zapomniane od c/asów starożytności Wyspy Kanaryjskie i Azory.
W roku 134J król Portugalii. Alfons IV. wysłał na południe flotę trzech okrętów dowodzonych prze/ Mikołaja de Recco. Pięć lat później
Jaimc Ferrar wyruszył w tym samym kierunku w pon/u- kiwaniu Rzeki Złota i nigdy nie powrócił. Prawie ptęćdziesiaf lal później żeglujący w
podobnym celu
I opez z Sewilli ro/łwł swój okręt na brzegach Wysp Kanaryjskich (na wyspie Gran Canaria).
i
1
I
I
I
Wszystkie te trudy i porażki nie były daremne — I dały początek dalszym świetnym odkryciom Portugalczyków. Nadchodził właśnie wiek
XV — stulecie przełomu. Dla Portugalii rozpoczęło się ono w| roku 1415. Wówczas to wojska dowodzone przez dwudziestojednoletniego
księcia Henryka i jego dwóch braci zdobyły Ceutę — arabską twierdzę leżącą na afrykańskim brzegu. Jak podają późniejsi panegiryści. już
wówczas infant Henryk, syn króla Jana 1, olśniony bogactwami zdobytymi w Ceucie i ogarnięty chęcią szerzenia wiary chrześcijańskiej,
zapragnął wyprowadzić swój naród na ocean, odkryć nieznane lądy, dotrzeć do bogatych Indii. W
Ceucie również dowiedział się Henryk wiele o afrykańskim zlocie przywożonym przez arabskie karawany z głębi Czarnego Lądu. Opowieści te
mówiły
o kopalniach szlachetnego kruszcu rozrzuconych w kraju położonym nad wielką rzeką. Rzeka ta uważana była przez starożytnych geografów za
dopływ lub górny bieg Nilu, a leżący nad nią kraj identyfikowano z biblijnym Ofirem. Rio de Oro — Rzeka Złota stała się na wiele lat mirażem
ściganym przez portugalskich żeglarzy.
Osiągnięcie go nie było łatwym zadaniem. W myśl starożytnych i średniowiecznych opinii dalej na południe od Wysp Kanaryjskich
rozciągała się Zona Torrida — strefa gorąca zabójczego dla ludzi. Za najdalszy na południe zasięg bezpiecznej żeglugi uważano przylądek Nun.
Portugalczycy wywodzili jego nazwę od słowa „nie” (no), choć dziś jest bardziej prawdopodobne, że pochodzi ona od mauryjskiego słowa nun
oznaczającego rybę. Przylądek Nun umieszczali Portugalczycy w okolicach obecnego przylądka Bojador. Punkt ten na wydanej w 1373 roku
mappe mumii nosi nazwę Caput Fi- nis Africae, za którym Morze Mroków — Mare Tenebrarum — wrze od żaru spadającego z nieba. Przez
wiele lat nie było śmiałka, który by odważył się przekroczyć tę granicę. Jak pisał kronikarz czynów Henryka, Gomes de Zurara, żeglarze z
niechęcią odnosili się do projektów ambitnego infanta.
„Jaki pożytek osiągnie infant — powiadali — zarówno ze zguby naszych dusz, jak i naszych ciał, bo przecież udział w tej wyprawie to
zwyczajne sa-
mobójstwo. [...] Jest rzeczą powszechnie znaną, że poza Przylądkiem [Nun] nie ma ludzi ani miejsc przez nich zamieszkałych. Ziemia jest tam
równie piaszczysta jak pustynie Libii [Sahary], gdzie brak wody, drzew zielonej trawy. Morze jest tam tak płytkie, że na odległość mili od
brzegu jego głębokość sięga jednej stopy. Prądy są tak silne, że żaden statek, który popłynie poza Przylądek, nigdy nie zdoła powrócić stamtąd.
Dlatego nasi ojcowie nigdy go nie przekraczali”.
Końcowa część tej wypowiedzi ma swoje racjonalne uzasadnienie. Statki wyposażone w ożaglowanie rejowe, które popłynęły na południe
aż za przylądek Bojador, nie mogły już powrócić na północ, gdyż niekorzystny układ wiatrów i prądów w tym rejonie stanowił skuteczną
przeszkodę. Jedyną radą było wówczas — co później dopiero spostrzegli żeglarze pływający wokół Afryki — wypłynięcie głęboko w ocean w
kierunku północno-za- chodnim i na wysokości Azorów dokonanie zwrotu na wschód.
Jak podaje ten sam kronikarz, pierwszym, który odważył się płynąć za groźny przylądek i powrócił stamtąd, był Gil Eannes. Przekonał się
on, że nie ma tam nic groźnego i uradował tym księcia, który wynagrodził go hojnie i pasował na rycerza.
Odkrycie to dokonane w roku 1434 wprowadziło przedsięwzięcie infanta w nową fazę. Jego siedziba — zamek Sagres położony w
południowej Portugalii na wybiegającym w morze Przylądku Św. Wincentego — stała się ośrodkiem, gdzie opraco
wywano projekty dalekich wypraw i gromadzono wszelkie możliwe informacje o odległych lądach i akwenach. Henryk zwany już wówczas „El
Navegador” — „Żeglarz”, założył tam szkołę nawigatorów, obserwatorium astronomiczne i pracownię kartograficzną.
Po opłynięciu przylądka Bojador na następne odkrycia nie trzeba było długo czekać. Co roku dwie lub trzy eskadry karawel opuszczały port
w Lagos i defilując u stóp zamku Sagres, żegnane
przez Henryka, kierowały się na południe. W roku 1436 Portugalczycy osiągnęli zwrotnik, w roku 1441 Przylądek Biały, a w pięć lat później
Dinis Dias dotarł do Przylądka Zielonego.
Wyprawy te zaspokajały ciekawość i dostarczały informacji geograficznych, ale nie spełniały podstawowego celu 1 nie przynosiły złota ani
innych bogactw mogących zwrócić księciu zainwestowane pieniądze. Jak na ironię Portugalczycy nazwali Złotą Rzeką (Rio de Oro) jedną z
okresowych rzek zachodniej Sahary, w której nie znaleziono później ani odrobiny złotego kruszcu. Nieco dochodu dostarczali schwytani na
wybrzeżu afrykańskim niewolnicy, ale i ten proceder szybko stawał się niebezpieczny, gdyż krajowcy poczęli stawiać coraz bardziej zaciekły
opór. Gdy w roku 1446 Nuno Tristao dotarł do Gwinei-Dissau i zapuścił się w głąb lądu, łodzie Portugalczyków zostały zasypane zatrutymi
strzałami i z dwudziestu pięciu ludzi zginęło dwudziestu, w tym również dowódca.
Te niepowodzenia nie zrażały jednak ani Henryka, ani jego poddanych. Na wybrzeżach zakładano pierwsze stałe bazy handlowe, które
później przekształciły się w umocnione faktorie. Jedną z pierwszych była faktoria wzniesiona na niewielkiej wyspie Arguin położonej u
wybrzeży Mauretanii. Handel ten obok Portugalczyków uprawiali również znajdujący się w służbie księcia Henryka Włosi. Jeden z nich —
Aloise Cadamosto — bogaty kupiec wenecki kilkakrotnie podróżował aż w okolice Przylądka Zielonego, przywożąc stamtąd wiele
cennych towarów i interesujące relacje. Czytamy lam między innymi o dziwnych zwyczajach krajowców, o wyczynach słoni, o konio-rybach,
nie znanych w Europie hipopotamach, o kobietach, które pod wpływem mody rozciągają swój biust do niespotykanej długości.
W roku 1456 w czasie swej drugiej podróży Ca- damosto przypadkowo odkrył Wyspy Zielonego
Przylądka — archipelag bezludny, ale obfitujący w różnoraką zwierzynę. Było to ostatnie większe odkrycie za życia infanta Henryka zwanego
Żeglarzem, który sam nigdy nie widział odkrytych w jego imieniu ziem, nawet tych najbliższych, bo — jak pisał Zurara — „źle znosił podróże
morskie”. Książę, który blisko pięćdziesiąt lat swego życia poświęcił otwieraniu świata i któremu Pprtugalia zawdzięczała swe morskie
imperium, zmarł 13 listopada 1460 roku.
Po jego śmierci ostygł na pewien czas zapał Portugalczyków do dalekich podróży. Odkrycie przez Fernando Po i Lopo Gonsalvesa rejonu
Zatoki Gwinejskiej wykazało, że nie tam jeszcze kończy się afrykański kontynent, ale że ciągnie się on dalej na południe i że być może — jak
sądzili niektórzy geografowie — biegnie on nieprzerwanie aż do bieguna południowego. Z tych też powodów w Portugalii postanowiono na
razie skupić się na eksploatacji terenów odkrytych. O jej charakterze świadczą nazwy nadane poszczególnym rejonom afrykańskiego wybrzeża:
Wybrzeże Kości Słoniowej, Wybrzeże Niewolnicze, Złote Wybrzeże. Na tym ostatnim wzniesiono kosztem licznych ofiar faktorię San Jo- rge
de Mina (Sw. Jerzy od Kopalni), w pobliżu którego znajdowały się kopalnie złota.
Ożywienie wypraw nastąpiło w dwadzieścia lat po śmierci Henryka. W roku 1481 na tron królewski w Portugalii wstąpił Jan II, który od
początku swego panowania wykazywał duże zainteresowanie sprawami morskich odkryć. W rok później na
montorium Passim — południowego krańca Afryki. Ostatni z krzyży ustawianych przez niego na wybrzeżu, zwanych padroes i głoszących
przynależność tych ziem do króla Portugalii i papieża, odnaleziono na brzegu Namibii w XIX wieku.
Podobne krzyże ustawiał Bartolomé Diaz, który w dwa lata później wyruszył śladami Cao. Jemu to przypadł w udziale zaszczyt dopłynięcia
do południowego krańca Afryki, który nazwał Przylądkiem Burz, a którą to nazwę król Portugalii Manuel Szczęśliwy przemienił na Przylądek
Dobrej Nadziei. Przylądek ten długo uchodził za najdalej na południe wysunięty cypel Afryki i dopiero po la-
jego rozkaz wyruszył na południe Diego Cao, który odkrył ujście rzeki Kongo i dotarł do położonej dalej Angoli. W następnej wyprawie (1485-
1486) Diego Cao brał również udział Martin Behaim, norymberski kartograf i nawigator, twórca słynnego globusa. Cao dotarł prawie do
upragnionego Pro-
tach okazało się, że jeszcze dalej położony jest przylądek Agulhas (Igielny).
Dwie karawele Diaza minęły obydwa przylądki i wypłynęły na Ocean Indyjski. Płynęły jeszcze kilka dni w/dłuż brzegów Nalalu. ale brak
żywności zmusił ich załogi do powrotu. Mimo to dokonali wielkiej rzeczy: żeglowali po Oceanie Indyjskim, przed nimi stała otworem droga do
Indii i skarbów całej Azji.
Ten krótkotrwały pobyt Portugalczyków za Przylądkiem Dobrej Nadziei był niejako otwarciem dotychczas prawie nie znanej połowy świata.
Wkroczyć do niej miał jednak nie Diaz, ale inny portugalski żeglarz — dwudziestoośmioletni wówczas Vasco da Gama. Doświadczeniem
morskim bez wątpienia przewyższał go odkrywca Przylądka Dobrej Nadziei, jednakże w myśl praktykowanej przez królów Portugalii zasady
niewywyższania ponad miarę żadnego z admirałów, Bartolomé Diaz nie mógł stanąć na czele wyprawy do Indii, która — jak się spodziewano
— miała przynieść wielką sławę i wiele zaszczytów jej admirałowi. Diaz uczestniczył w przygotowaniach do wyprawy i przy jego pomocy
wyekwipowano trzy statki o nazwach: „Sa5 Rafael”, Sao Gabryiel” i „Berrio”. Pierwszym osobiście dowodził Vasco da Gama, drugi prowadził
jego brat Paulo da Gama, a trzeci płynął pod komendą doświadczonego szypra Gonzalo Coelho. Dodatkowo zakupiono jeszcze statek
transportowy, który załadowano żywnością i sprzętem i który w drodze do Indii miano porzucić lub rozebrać, a uzyskane w ten sposób elementy
zużyć jako części zapasowe dla pozostałych jednostek.
W wyprawie uczestniczyło około stu pięćdziesięciu ludzi, a tuż przed wyruszeniem dołączono do nich dwunastu skazanych na śmierć
złoczyńców, których miano w zamian za darowanie życia używać do szczególnie niebezpiecznych misji.
Latem 1497 roku wszystkie przygotowania zo
stały zakończone. Vasco da Gama odebrał od króla ostatnie rozkazy i listy do władców w Indiach i do chrześcijańskiego księdza Jana, którego
państwo istnieć miało w Indiach Bliższych (tzn. Etiopii) i z którym Portugalczycy starali się skontaktować różnymi drogami, również drogą
lądową, widząc w nim potencjalnego sojusznika w walce z Maurami (Arabami).
W sierpniu flota opuściła ujście rzeki Tag, a Alvaro Velho — uczestnik wyprawy i autor relacji Roteiro da prima viagem Da Vasco da Gama
em 1497 (Sprawozdanie z pierwszej podróży Vasco da Gamy w roku 1497) — zapisał:
„W imię Boga! Amen!
W roku 1497 król Manuel, pierwszy tego imienia w Portugalii, wysłał cztery okręty w podróż odkrywczą i na poszukiwanie korzeni. Vasco
da Gama dowodził tą flotą. (...] W sobotę dnia 8 lipca 1497 roku opuściliśmy Rastello.
Oby nam Pan Bóg dał dobrą jazdę! Amen!”
Po krótkim postoju na Wyspach Zielonego Przylądka, gdzie uzupełniono zapasy wody, żywności i drewna, okręty posłuszne układowi
wiatrów wiejących na południowym Atlantyku wyszły daleko na zachód w morze, aby następnie już prawie spod brzegów Brazylii zwrócić się
na południowy wschód w kierunku Przylądka Dobrej Nadziei.
4 listopada osiągnięto okolice południowego cypla Afryki i da Gama zdecydował się przybić do brzegu. Uczyniono to w niewielkiej
zatoczce, której nadano imię Sw. Heleny — patronki dnia, w któ
rym odbyło się lądowanie. Tam podczas tygodniowego postoju doszło do spotkania z ludnością tubylczą, która, jak można sądzić z relacji
Alvaro Velho, należeć musiała do koczowniczych Hoten- totów. Pomimo prób pokojowego nawiązania kontaktów niebawem doszło do
zbrojnego starcia, w trakcie którego sam Vasco da Gama został raniony oszczepem. Po tym incydencie flotylla wyruszyła
na 1X101*7#* í nn nnhmÍAí'in D—-»»Dn^
ra
' \To.
P
1
d/iei rzuciła kotwice w zatoce Sao Bras (dziś Mos- selbaai). W czasie dwutygodniowego postoju rozebrano statek transportowy, a jego części i
ładunek rozdzielono. Handlowano również z tubylcami, którymi jak w poprzednim wypadku byli niscy, czarni Hotentoci. W zamian za
dzwoneczki, mosiężne bransolety i pierścionki Portugalczycy uzyskali wiele żywności, w tym woły „równie rosłe i smaczne jak w Portugalii**.
Około 10 grudnia okręty ruszyły na północ, zatrzymując się kilkakrotnie dla zdobycia wody i żywności. Od zatoki Sao Bras rozpoczynało
się już wybrzeże, którego nie znał Bartolomé Diaz, i Vasco da Gama cały ten odcinek ciągnący się aż do 30 stopnia szerokości południowej,
gdzie dotarł w dzień Bożego Narodzenia, na/wał Terra Natalis,
od czego utworzono dzisiejszą nazwę tego kraju — Natal.
10 stycznia Portugalczycy zawinęli do zatoki De- Ingoa. gdzie wreszcie ich tłumacz — Martin Alfonso — znający mowę czarnych
mieszkańców z kraju Kongo mógł się porozumieć z ludźmi, którzy pojawili się na brzegu. Różnili się oni wyglądem od spotykanych na
południu Hotentotów i byli od nich bardziej życzliwi. Należeli — z czego jednak Portugalczycy nie zdawali sobie sprawy — do ogromnej grupy
językowej bantu, która zamieszkiwała zarówno w basenie rzeki Kongo, jak i we wschodniej Afryce.
Ujęty ich życzliwością Vasco da Gama nazwał okolicę zatoki Delagoa Ziemią Dobrych Ludzi (Terra Da Boa Gente), a wpadającą do niej
rzekę Rzeką Miedzianą (Rio da Cobre), gdyż ilość miedzianych ozdób noszonych przez mieszkańców tych okolic wskazywała na obfitość tego
kruszcu (dziś rzeka ta nosi nazwę Limpopo). Płynąc dalej na północ nie zauważyli Portugalczycy Sofali — miasta położonego na wybrzeżu
Mozambiku, będącego wówczas głównym portem eksportującym złoto wydobywane w leżących w głębi kraju kopalniach. W okolicach ujścia
Zambezi dostrzeżono natomiast pierwsze oznaki obecności Arabów („białych Maurów”), co miało być nieomylnym znakiem, że upragnione
Indie znajdują się w pobliżu. Z tej też okazji nazwano Zambezi Rio dos Bonos Signaes — Rzeka Dobrych Znaków, a u jej ujścia ustawiono
krzyż, u którego stóp pogrzebano
kilku zmarłych na szkorbut marynarzy. Kontynuując swą podróż Portugalczycy napotykali coraz więcej oznak obecności Arabów. W portach
stały znane im z Morza Śródziemnego arabskie statki, a miasta swą architekturą przypominały budowle mauryjskie północnej Afryki czy nawet
ich rodzinnej Portugalii.
Przybycie do tych ośrodków „niewiernych psów” z zachodu było dla arabskiej społeczności kupieckiej szokiem. Kupcy ci jasno widzieli
zagrożenie, jakie niesie ze sobą włączenie się Europejczyków do indyjskiego handlu. Za wszelką też cenę próbowali oni zniszczyć ekspedycję
Vasco da Gamy lub chociaż nie dopuścić jej do Indii. Inne stanowisko zajmowali miejscowi władcy, którzy z przybyciem silnie uzbrojonej
eskadry poczęli łączyć swe plany politycznych rozgrywek z sąsiadami. Dzięki temu w dużej mierze flota Vasco da Gamy ocalała.
Blisko miesiąc trwał postój w mieście Mozambik, podczas którego starano się zebrać jak najwięcej informacji o Indiach i „państwie księdza
Jana". Od początku wroga ludność odmawiała Portugalczykom dostępu do wybrzeża, a pod koniec postoju Vasco da Gama musiał wydać rozkaz
bombardowania miasta, aby móc uzyskać dostęp do źródeł wody. 27 marca 1498 roku Portugalczycy opuścili Mozambik i zamierzali płynąć do
najbogatszego miasta na tym wybrzeżu, jakim była Kilwa. Arabski pilot przekonał ich jednakże, aby popłynęli raczej do Mombasy, gdzie
spotkać mogą chrześcijan
mieszkających w oddzielnej dzielnicy i swobodnie uprawiających handel. W postępowaniu jego krył się podstęp, gdyż sądził, że najsilniejszy
wówczas w tym rejonie sułtan Mombasy zdoła zniszczyć stosunkowo słabą flotę „niewiernych psów”. Podstęp nie powiódł się jednak.
Alvaro Velho pisał: „Towarzyszący nam piloci zapewniali nas, że w mieście mieszkają Maurowie i chrześcijanie. Ci ostatni posiadają
własnego władcę, a za przybyciem naszym przyjmą nas życzliwie i zaprowadzą do swych domów. Opowiadali to jednak dlatego tylko, że
odpowiadało to ich zamiarom, a nie było prawdą. O północy przybyła barka ze stu ludźmi, uzbrojonymi w krótkie szable i tarcze. Przybywszy
na statek komendanta usiłowali oni dostać się z bronią na pokład. Ale nie pozwolono im na to”.
Gdy ta pierwsza konfrontacja zakończyła się niepowodzeniem, Maurowie próbowali podstępem zwabić Portugalczyków do portu, ale i tym
razem dzięki przypadkowi zasadzka nie powiodła się, bowiem „[...] we wtorek, gdy podnieśliśmy kotwicę — pisał ten sam autor — aby wjechać
do portu, okręt komendanta [Vasco da Gamy] nie mógł ruszyć z miejsca i zderzył się z następnym statkiem. Wobec tego raz jeszcze opuściliśmy
kotwice. Gdy Maurowie, którzy byli na pokładzie, ujrzeli, że nie płyniemy naprzód, zeskoczyli do łodzi uwiązanej przy okręcie. Dwaj piloci,
których przywieźliśmy z Mozambiku, skoczyli do wody i zostali wyłowieni przez Maurów. W nocy komendant kazał dwóch
pozostałych Maurów wziąć na spytki, lejąc im wrzącą oliwę na skórę, aby się dowiedzieć, czy nie knuto przeciw nam zdrady. Wyjawili oni. że
wydany był rozkaz, aby nas schwytano natychmiast gdy tylko wejdziemy do portu, aby pomścić się za nasze postępowanie w Mozambiku”.
Po tym incydencie Portugalczycy opuścili redę niegościnnego miasta i popłynęli na północ do Ma- lindi, gdzie władał szejk wrogo
nastawiony wobec władcy Mombasy. Dopłynęli tam w dzień Wielkiej Nocy i /ostali życzliwie przyjęci Napotkali lam również wiele statków
należących do chrześcijan mieszkających w Indiach, którzy od razu stali się ich sojusznikami. Oni to utwierdzili Portugalczyków w przekonaniu
o bliskości Indii i ich bogactwach.
Na ro/ka/ życzliwego szejka Małindi najwybitniejszy wówczas pilot na Oceanie Indyjskim. Ah- mad ibn Mad/id. autor doskonałych jak na
owe c/asy map. zobowiązał się doprowadzić okręty Portugalczyków do Indii Nie przeczuwał on zapewne, w jak groźnym dla całej Azji
Południowo-Wschodniej przedsięwzięciu bierze udział. D/ięki jego wskazówkom Europejczycy poznali tajemnice monsunowej żeglugi i w pełni
ją zastosowali. 24 kwietnia flotylla Vasco da Gamy wyruszyła | Malindi i niesiona monsunem dotarła 17 maja do wybrzeży Malabaru. a w kilka
dni później rzuciła kotwice na redzie bogatego miasta Kalikat.
Po jedenastu miesiącach żeglugi, utraciwszy wskutek chorób połowę swych załóg, portugalska
ekspedycja dotarła do celu. Morska droga do Indii i ich legendarnych bogactw stała się faktem. Wrota do azjatyckiego sezamu stanęły wreszcie
otworem. Jednocześnie w tych właśnie dniach rozpoczynała się jedna z największych przygód ludzkości — konfrontacja odmiennych kultur i
podbój całego świata przez nienasyconych mieszkańców Europy.
Już ta pierwsza wyprawa Portugalczyków ukazała mieszkańcom Indii prawdziwe oblicze przybyszów. Zostali oni przyjęci życzliwie przez
władcę Kalikat. Zamorina, noszącego tytuł „Pana Mórz”, któremu wręczyli listy od króla Manuela. Później jednak — jak powiadają portugalscy
kronikarze — za sprawą zazdrosnych o konkurencję kupców arabskich stosunek władcy do Vasco da Gamy zmienił się i doszło nawet do
uwięzienia kilkudziesięciu przebywających w mieście Portugalczyków. Przywiezione przez Vasco da Gamę prezenty wydały się Zamorinowi
niegodne jego majestatu i odmówił ich przyjęcia, a ofiarowane przez Portugalczyków towar>', za które chcieli otrzymać szlachetne kamienie,
perły i przyprawy korzenne, nie znajdowały nabywców z powodu swej niskiej jakości.
Pod koniec sierpnia Vasco da Gama postanowił opuścić Kalikat i wracać do Portugalii. Był to najwyższy czas. gdyż do miasta zbliżała się
silna flota muzułmańskich okrętów. Ścigani Portugalczycy schronili się na wyspach Amindiwach. Tam doszło do starcia z kilkoma pirackimi
statkami należącymi do znanego w tym rejonie pirata zwanego Timoi / Onor. Na wyspach tych ujęto również podejrza
nego Maura, którego początkowo wzięto za szpiega. Na torturach zeznał on, że w istocie był szpiegiem władcy Goa, który zamierzał zaatakować
Portugalczyków. Vasco da Gama postanowił zabrać tego człowieka do Portugalii, ponieważ znał on doskonale Indie. Jak powiadał jeden z
ówczesnych portugalskich kronikarzy, agent ten miał zeznać, że jest „Żydem pochodzącym z Poznania w Królestwie Polskim, stolicy
Wielkopolski, dużego miasta dobrze obwarowanego i świetnie zaopatrzonego w żywność”. Miał on wywędrować stamtąd najpierw do
Portugalii, a później do Indii. Człowiek ten okazał się inteligentny i dzięki swej wiedzy i zdolnościom zrobił karierę na królewskim dworze w
Portugalii. W Lizbonie przyjął chrzest i imię Kasper (Gaspar), a Vasco da Gama nadał mu swe nazwisko rodowe. Wkrótce po tym stał się on
doradcą królewskim do spraw Indii i brał udział w kilku wyprawach do tego kraju.
Podróż powrotna do Portugalii była dla okrętów Vasco da Gamy bardzo ciężka. Po drodze wyprawa napotykała na sztormy i pasy ciszy,
które znacznie osłabiały szybkość żeglugi. Przedłużająca się podróż spowodowała wybuch chorób, z których najbardziej dotkliwą był szkorbut.
W Zanzi- barze Vasco da Gama zmuszony był wydać rozkaz zatopienia „Sao Rafaela” z powodu dużych przecieków. Jego załoga bez trudu
pomieściła się na pozostałych dwóch jednostkach, taki był niedobór ludzi. W początkach marca 1499 roku wyprawa minęła Przylądek Dobrej
Nadziei, a w lipcu dotarł do
Lizbony dowodzony przez Gonzalo Coelho statek „Berrio”. Sam Vasco da Gama pojawił się tam dopiero w końcu lata, gdyż zatrzymał się
dłużej w porcie Santiago, leżącym na wyspie o tej samej nazwie z archipelagu Wysp Zielonego Przylądka. W mieście tym zmarł jego brat —
Paulo, zmęczony trudami podróży.
W czasie audiencji u króla Portugalii dzielny żeglarz uzyskał liczne nagrody i tytuły honorowe. W zamian wręczył Manuelowi list pisany do
niego przez władcę Kalikat, który brzmiał: „Vasco da Gama szlachcic Waszego dworu, przybył do mego
f* 9IN
*r ** , .
-•- '. • ^ í V» r ..i'^4 ■ --vi. fj¡ • •.„
■i r.
;■■ ł,
kraju, co mię bardzo ucieszyło. Kraj mój zasobny jesi w cynamon, goździki, imbir, pieprz i kamienie drogocenne. Chętnie wymieniałbym je z
Wami na złoto, srebro, korale i sukno purpurowe".
Jak się rychło okazało, nie o takim sprawiedliwym handlu myśleli Portugalczycy wysyłając swe siatki do Indii. Marzyły im się o wiele
większe zy
ski, które zdobyć mogli jedynie przemocą i siłą. Dla ich osiągnięcia gotowi byli do najwyższych ofiar. Przykładem tego była już wyprawa Vasco
da Gamy. Spośród stu sześćdziesięciu ludzi, którzy brali w niej udział, do Portugalii powróciło pięćdziesięciu pięciu zmęczonych, opuchniętych
od szkorbutu marynarzy.
Krzysztof Kolumb — Admirał Oceanu
Wśród wielkich żeglarzy postać odkrywcy amerykańskiego kontynentu należy do największych. Jego pierwsza wyprawa na zachód uznawana
jest za jedno z najbardziej przełomowych wydarzeń w dziejach ludzkości.
Na początku warto wyjaśnić, w czym leży istota wyczynu Kolumba. Dlaczego odbyty w roku 1492 rejs trzech hiszpańskich żaglowców na
zachód i dopłynięcie do lądu, który wcale nie był celem wyprawy, uważany jest za wydarzenie przełomowe w dziejach ludzkości porównywane
do lotu pierwszego człowieka w przestrzeni kosmicznej? Przecież przed Kolumbem ląd ten odkrywało wielu rzeczywistych i rzekomych
podróżników. A więc dlaczego właśnie on?
Odpowiedź jest prosta. Oto Kolumb dokonał swego dzieła w historycznie odpowiednim czasie. Odkrycie jego pociągnęło za sobą zmiany
przekształcające cały ziemski glob. Narodziła się nowa epoka, upadły dotychczasowe potęgi polityczne i gospodarcze, a na ich miejscu wyrosły
nowe, czerpiące swe bogactwo z terytoriów zamorskich. Zmianom uległy szlaki handlowe, ludzie coraz śmielej wypływali na otwarty ocean
gnani ciekawością odległych krain i chęcią zdobycia bogactwa. Przemiany te dotknęły nawet tak wydawałoby się odległe dziedziny jak
filozofia, literatura i sztuka. W dniu 12 października 1492 roku, gdy Kolumb
ujrzał brzegi wyspy San Salvador,.zakończyło się mroczne średniowiecze i narodziła się epoka oceaniczna — jak ją nazwał angielski historyk
Arnold Toynbee — której pierwszym etapem był europejski Renesans, a która ze swą niepohamowaną chęcią poznania i opanowania całego
świata, nieustannie przekształcana, dotrwała aż do naszych czasów, kiedy to wyrosła z niej epoka kosmiczna.
Odkrycie Ameryki przez wikingów nie wywarło żadnego wpływu na losy Ameryki ani Europy. Były to raczej krótkotrwałe wizyty nie
niosące za sobą żadnych konsekwencji. W czasach Kolumba czyny wikingów opiewały jedynie sagi, którym mało kto dawał wiarę. Ich niegdyś
zamożne osady grenlandzkie porastała już trawa, wymierali właśnie ostatni potomkowie dumnych Skandynawów, zde- generowani i dręczeni
licznymi chorobami. Leif Eriksson nie był postacią, na której wzorował się Kolumb — jest prawie pewne, że nic nie słyszał on
o walecznym odkrywcy Winlandii.
Przyjrzyjmy się więc bliżej sylwetce człowieka, który swą wytrwałością i odwagą zmieni) gwałtownie bieg dziejów świata. Nieślubny syn
Kolumba. Hernando Colon, autor pierwszej biografii Admirała zatytułowanej Dzieje żywota i znamienitych spraw Admirała don Krzysztofa
Kolumba tak pisał:
„Był ci Admirał człekiem postawy dobrze ukształtowanej, wzrostu więcej niż średniego, twarzy
pociągłej o policzkach cośkolwiek wydatnych. Członki jego ciała nie miały skłonności ni do tycia, ni do nadmiernej szczupłości. Nos orli, oczy
niebieskie. rozświetlone jasnym i żywym kolorem. W młodości włos jego posiadał odcień złocisty, ledwo atoli skończył lat trzydzieści, zbielał
mu do szczętu.
W jedzeniu, napitku, a także w doborze strojów cechował go umiar i skromność. W konwersacji z obcymi był przyjemny, z domownikami luby,
acz nie opuszczała go nigdy łagodna a ujmująca powaga”.
Poza tym sympatycznym, ale pozbawionym szczegółów opisem brak nam dokładniejszych informacji o pierwszych latach życia Krzysztofa
Kolumba. Wiadomo, że pochodził z włoskiego miasta Genui, będącego wówczas zamożną i potężną republiką kupiecką. Ojciec jego, Domenico
Colom- bo. początkowo był tkaczem, a po bankructwie pracował jako stróż bram iniejskich oraz zajmował się sporadycznie handlem winem.
Ten właśnie rodowód Odkrywcy jest dziś prawie powszechnie uznawany, choć nie brakowało uczonych, którzy usiłowali udowodnić, że
Kolumb urodził się w Hiszpanii, że był Portugalczykiem lub Żydem, a nawet że pod tym nazwiskiem występował grecki rozbójnik Bissipat lub
francuski korsarz Coulon. Podobne spory wzbudzały dyskusje wokół ustalenia daty urodzin Żeglarza. Do dziś też nie wiadomo, czy urodził się
on w roku 1446,1447 czy 1451. Najczęściej przyjmuje się tę ostatnią datę zakładając, że w momencie odkrycia Ameryki Kolumb liczył 41 lat.
Wykształcenia szkolnego nie otrzymał i wychowy
wany był w domu. Jak wspominał pod koniec ży- go wielu rodaków pływało wówczas we flocie Por- cia, pierwszą morską podróż odbył w
wieku lat tugalii i których cenił infant Henryk. Wprawdzie dziesięciu. Później jeszcze przez kilka lat uprawiał od kilkunastu lat nie było go już
na świecie. ale za- rzemiosło tkackie, odbywając w tym czasie podró- początkowane przez niego wyprawy nabierały co- że po Morzu
Śródziemnym. Mając lat dziewiętnaś- raz większego rozmachu. Okręty Portugalczyków cie ostatecznie porzucił zajęcia lądowe i poświęcił
osiągnęły już wówczas równik, przywożąc coraz się morzu. Rozpoczął pracę początkowo jako zwy- więcej niewolników, złota i wiadomości
geograficz- kły marynarz, a później został agentem handlo- nych. Działały również aktywnie założone przez in- wym genueńskiej firmy „Casa
Centurione”.
fanta szkoły nawigacyjne i kartograficzne. Bez-
W roku 1476 nastąpił przełomowy moment w sprzecznie — w okresie poprzedzającym wielkie życiu młodego marynarza. Genua
zorganizowała odkrycia — Portugalia była najdogodniejszym uzbrojony konwój mający płynąć do Anglii i Ni- miejscem do przygotowania
wielkiej wyprawy. Ko- derlandów. Wśród konwojujących okrętów znaj- lumb w pełni wykorzystał te możliwości, dował się flamandzki statek
„Bechalla”, na który Początkowo wraz ze swym bratem Bartolomeo zaciągnął się Kolumb. Podczas rejsu, na wysokości prowadził pracownię
kartograficzną. Później pły- wybrzeża Portugalii, genueńska flotylla została za- wał na portugalskich statkach, biorąc udział | atakowana przez
korsarskie okręty francuskie. Bi- wyprawach na Azory, do Gwinei, do Anglii i Islan- twa trwała cały dzień. Wśród zatopionych okrętów dii. Ta
ostatnia podróż nie jest pewna i opiera się znalazła się „Bechalla”, ale „Kolumb — jak pisze jedynie na dość wątpliwej informacji Hemando jego
syn — wymiarkowawszy, że od lądu dzieli ich Colona, który w swej biografii ojca zapisał słowa odległość dwu legoa [około 10 km] czy coś
podob- wypowiedziane rzekomo przez Kolumba: „W roku nego, wyskoczył do wody. Za czym, chwyciwszy się 1477, w miesiącu lutym,
pojechałem wodą sto le- unoszącego się na fali wiosła, jakie podsunął mu goaza wyspę Tile. Zasię do tej wyspy.która jest jak los łaskawy, to
popychając je przed sobą, to odpo- Anglia duża Anglicy jeżdżą ze swymi towarami, czywając na nim wspomagany przez Stwórcę, któ-
szczególnie żeglarze z Bristolu. Zasię w czasie kie- remu spodobało się dać mu siłę i zachować go do dym ja tam był morze nie było
zamarznięte, za to wielkiego czynu, dotarł wreszcie do brzegu”.
zmiany poziomu wfody były tak duże, iż w niekió-
Następne wypadki potoczyły się bardzo korzyst- rych miejscach w porze przypływów i odpływów nie dla przyszłego Admirała. Wylądował
na wyb- poziom opadł lub wznosił się o dwadzieścia sześć rzeżu Portugalii koło miasta Lagos. Mieszkańcy je- łokci”. Wyspę Tile utożsamiano z
lądem Thule go przyjęli życzliwie młodego genueńczyka, które- znanym starożytnym geografom, do którego do-
72
trzeć miał Pyteasz z Marsylii. On również, podobnie jak Kolumb, zwrócił uwagę na ogromne pływy morza tam występujące. Na mapie
Ptolemeusza ląd Thule umieszczony był na tej samej szerokości geograficznej co Islandia, stąd. choć z wieloma zastrzeżeniami, identyfikuje się
Thule z tą wyspą.
W roku 1480 poślubił Kolumb Felipę Muinz Pe- restrello, córkę Bartolomeo Perestrello — żeglarza pływającego pod rozkazami infanta
Henryka. Jak sądzą niektórzy, piękna i bogata dama wyraziła chęć poślubienia niezbyt zamożnego i nie piastującego wysokiego urzędu
genueńczyka pod wpływem matki, która dostrzegła w nim zapał, z jakim mówił
o sprawach morza. W posagu młodej małżonki znalazły się najcenniejsze dla Kolumba skarby — mapy i notatki zgromadzone przez zmarłego
teścia. Młoda para zamieszkała po ślubie na położonej obok Madery wysepce Porto Santo, gdzie brat Fe- lipe byl gubernatorem i gdzie narodził
się ich jedyny syn Diego, zwany później don Diego Colon, drugi wicekról Indii. Na tej też wysepce miał narodzić się plan popłynięcia do łndii
drogą wprost na zachód bez uciążliwej, a być może nierealnej — jeśli kcmtynent Afryki łączyć się miał z rozciągającą się na południu Terra
Australis — drogi wokół Czarnego Lądu.
Podejmując plan bezpośredniej podróży do Indii Kolumb opierał swe kalkulacje na dziełach starożytnych i średniowiecznych geografów.
Podstawą wszelkich rozważań geograficznych w tych czasach była nadal nauka aleksandryjskiego myśliciela Pto
lemeusza. Oprócz tego znał Kolumb mapę świata sporządzoną przez florenckiego kartografa i astronoma Paola Toscanelliego, dzieło
zatytułowane De Imagine Mundi kardynała Pierre’a d’Ailly, słynny globus ziemski Martina Behaima pokazujący na zachód od Europy
tajemniczą wyspę Antillię- oraz opisującą cuda wschodu książkę Marco Polo Opisanie świata.
W liście skierowanym do Kolumba Toscanelli przekonywał przyszłego odkrywcę, że najbliższa droga do Indii prowadzi przez Ocean
Zachodni. Sądził on, że aby dotrzeć do Japonii żeglarze wypływający z Lizbony muszą przepłynąć 5 tysięcy mil. W rzeczywistości odległość ta
wynosi ponad 11 tysięcy mil. Kolumb ocenił ją jeszcze niżej twierdząc, że odległość dzieląca Wyspy Kanaryjskie od Japonii wynosi jedynie
2400 mil. W obliczeniach swych przyszły Admirał Oceanów popełnił podwójny błąd. Założył, że długość stopnia geograficznego na równiku
wynosi jedynie 45 mil, a nie jak w rzeczywistości 60 mil, oraz przyjął, że długość Euroaz- ji wynosi 283 stopnie, co spowodowało, że położenie
Tokio przypadało na południk, na którym leży dziś Hawana, i stąd odległość do przebycia skróciła się do 68 stopni.
Takie wyobrażenie świata ukazał również Martin Behaim na swym globusie z roku 1492, a więc z czasu poprzedzającego bezpośrednio
odkrycie Ameryki. Wśród innych argumentów skłaniających do podjęcia transoceanicznej podróży do Ci- pangu i Kataju (tak za Markiem Polo
nazywano
Japonię i północne Chiny) były wzmianki starożytnych geografów o istnieniu zachodniego lądu. przytaczane przez kardynała d'Ailly, a także
różnorakie znaleziska wyrzucane przez ocean na zachodni brzeg Europy: nie znane w Europie rośliny, egzotyczne gatunki drewna, nawet
znalezione na Azorach czółno z trupami dwóch czerwonoskó- rych ludzi. Twierdzono również, już po odkryciu Ameryki, że Kolumb
dysponował mapą, na której wyobrażone były kontury leżącego na zachodzie lądu.
Pochodzenie tej mapy do dziś jest tajemnicze, ale istnieje opowieść, że mieszkając na Porto Santo Kolumb gościł u siebie sternika
angielskiego okrętu, który zagnany sztormem dotarł do nieznanych zachodnich wysp. Przed śmiercią żeglarz miał wręczyć Kolumbowi mapę
odkrytych przez niego terenów i ich opis. Byłby to więc jeszcze jeden pretendent do godności odkrywcy Nowego Świata, a jego istnienie
obniżałoby wartość wyczynu Kolumba —
o wiele mniejszej już bowiem trzeba odwagi aby popłynąć do miejsc, o których wiadomo, że istnieją. Mapa Kolumba jest tajemniczą zagadką,
która zapewne nigdy nie zostanie wyjaśniona, gdyż gdyby nawet tak było jak powiada opowieść, to przyszły Admirał Oceanów zrobiłby
wszystko, aby nie ujawnić swych nadzwyczajnych informacji. Przed wyprawą skłaniałaby go do tego obawa przed konkurentami, a po
wyprawie chęć wykazania swych jak największych zasług w pomyślnie zrealizowanym przedsięwzięciu.
Jeżeli więc nawet wiedział Kolumb dokładnie dokąd płynie, to fakt ten jeszcze bardziej zmobilizował go do realizacji wyprawy. W roku
1483 przedstawił on swój plan królowi Portugalii Janowi II. Władca ten inteligentny i obdarzony wyobraźnią w pełni doceniał znaczenie
dalekich wypraw morskich i on to właściwie w dwadzieścia lat po śmierci swego wuja Henryka Żeglarza podjął jego dzieło. W przypadku
Kolumba popełnił on jednak błąd. Nie uwierzył w możliwość bezpiecznego dotarcia do Indii drogą zachodnią. Umocniła go w tym przekonaniu
rada złożona z najmądrzejszych kosmografów i kartografów królestwa. Oprócz średniowiecznych argumentów przepowiadających okrętom
zapuszczającym się zbytnio na zachód stoczenie się z krzwizny Ziemi wprost w otchłań piekieł, wytknęli oni również „gadatliwemu ge-
nueńczykowi" — jak nazwał go opisujący spotkanie kronikarz Barros — błędy w matematycznych obliczeniach i stwierdzili, że większe
nadzieje budzi droga wschodnia, tym bardziej że w tym czasie okręty Portugalczyków żeglowały już w pobliżu Przylądka Dobrej Nadziei.
Rok czasu stracił jeszcze Kolumb na kołatanie do drzwi króla Portugalii. Doświadczając jednak dalej nieprzychylności w połowie 1485 roku
opuścił potajemnie swą dotychczasową przybraną ojczyznę. Sekretność ta wynikała zapewne z obawy przed tajną policją króla Portugalii,
rzadko darowującą życie ludziom, którzy odwiedzali położone na afrykańskim brzegu faktorie, a później zamierzali zre-
7 — Odkrywcy oceanów
u
UpwiMt /
iMbi A
MMlmMM 4# CiPMMM* M0MMdtall J*>
S
» ł ^./.H;ą.. <
dMI
I MMWM
I
M
*
M
v.i - itigi dl Mam
Iw p*J«d i^flNlNI MMMtl lam» fe -łumfea Jo- MU IM MiK CfMMlwt M w«p>’<yju/łni HpMM| purt ageHt ktp ■• m i:‘jR ¿awt<M4 l< tria
MMMMMI* Mm pAlliM^) MMł Kfflh| &•« • fcdM* MHliM# fc-Myi* •'■>. lam Mi W paUelaM HlMMMM ^łm vv/fc^h- .■A' I i k.ł^i*ia H, •
-hunta pj. *!**».<-» : tfddfe Ml • l»»W«WH»l ♦Wago PMMMiMma-
fli fRl PHfi Al ffcMM ¿’ii'Viiii^i.ie ij« PUnt
lMI|P MWKMMI i ■•<*• HNtNI JfMVil Ml Hi |HMMl )ifc > Miayi* tu fckn**luf 4S k 4 laOuł.» MMNplltm* •• wn w*« iwami * /.win
I «HlaitfeM M
M
UMM toowu • **pMt fc«< iWM^ MI■»
T
v *
• •■.'• ffMwM JMMM
M kM>
.
•.,» i.m >)■.! • HI U«i . o*wm
#£fe i
•
:
$*• wanpwrw k wwwwi .-Att la Vt tu
I Mf*M MnMM i; ¿ł* 4 |M
1
’ l!H'| k : łft»WHj ! ■ iMftH MmImM l-il ^n^ltłhłn- -ku .-Iow i
;
at »»a ^H|BtfM| dat *• ■■ ;•■*.• •» '
1
'■ MU
WV^KINNI » fcmdaM. ilu -i*‘ «tewife <w wmu Im+ooa In f#M|H MmŁhImI Hf ulwi M(|MM. aMtel MM| tdM|
M HHfjliTlI Hm
!:
> i;i'i
,v >:■..■• .
diMlat Mfc
MaiMa • *h Wwiw w il4*l
ti$>fe gatftfev a. Ml jMuduut uwałti :,uk*
MHMM
#
M
MMMM
. fcMlpaa ma od^uviia paaplml
f>M# I
ptHtto«*v % . ma
lamaM MMMMI dMdMf p|
MMMM
Na m WI
MMM
» MMflMMM* 'tpowiedmka. Ai lilnin
11
MMMI
. w^MM
1
H
MN
MAMM MM* Amnw Kolumb
OM*"* * Mit #91 M>0 > pMŃhMit Mf#MM M***?«» *MP**
•ftnf.» m w*m kemm/t !+•* I—« »»*—<»> Upi fMfflHfefc>tB**9 W
MMMMI wid/iał. pMrt, At I 4r^MI ^ir> | | wyc/erpanv. la rnntoyo Nm —lunął Mf jtd> i IImMM La Kabała, do wgio ■M| Mi MMir udać
Mę do ł ran iItmIm dwom d/łałał już jego ‘ kum wacMiei sural ik naklo-
VII do finansowania
itśmkm M> lyio HohiwboMi me podobał się i m^Ii Imb^ Talra) Podobnie oceniał go tfipMM*} ImmAimi. Udało mu się również mIImk
krokMfio fMMtnefo rozpatrzenia pro- ■»iH i | mi mmi • Mika Rada wypowiedziała się M|MfMM Kałami lyiMiyl w kierunku Francji. i.v ęm
lAi MmMwI dogonił go posłaniec Iza- Ml lidMM. podobno pod wpływem ł .uisa San- MMI MMiMI dwora i ¿amożnego bankieraJ «ftMfdamrti
a| pr/%^i4pK do reah/acji wyprawy. %MpMlM tMMli UHMM przez Kolumba zoata- % fMMl Mmmm |*4fc Granada — rdonkwista ftaMMMla
MMMl «Ammbmmm. Komet jednej epo-
ll MMMPM# pMMMl^ aMMfpMflf
P Immm MW Mit pudptaaaa aoMala poMUf- M| pWM ImImI# a Immnm %ł>nna ..Kapitu* IM fC(|MlMMa|. mmmm wnmki umowy, mmmmm
mmmni i MMdl adtoywc*. fam rowma#
Iw MMM /*J*»bvuf| Ciranadmr «pora^iMMy nmil Na do Wieliiapa Clmm aawiadMMpM? go o oda wyprawy. *1 mapi 1412
M
I
V
Hdiml
prryutapd do malflMp pnMdMfWMMil H
M
M
M
M
miało |lit>'Mrt/ si. ma dwie larmMle lyly la
ft
.Mila
M
i Pinia CHydwiama dmaadnl cdalmv
MM
* bard/tej azanoMane^o w Palm rodu flumm I >/)<.• k i mm nie/ i I
MMM
P
KVMMWI
udała Mf /wariować blisko daniftimMiMMilMi aalw gę
He/ przykłada hnionów mala I
MM
* dmł^i
"4»‘ic mar^nh w\ ło/one pr/e/ Kolumbu na siole w dniu ol'Ios. i-nta /.n lapu 1 r/tvi siatek „Santa Marię v\\najął Kolumb od Juana dr la ('osa i pi
/cviuktvI na okręt Hago wy
Wreszcie 3 sierpnia wszystko było gotowe. Po wysłuchaniu mszy i przyjęciu komunii trzy statki wyszły w morze. Pierwszym celem były
Wyspy Kanaryjskie. Kolumb już w czasie swych wcześniejszych atlantyckich rejsów odkrył, że tam właśnie rozpoczyna się regularny i stały
pasat mogący bezpiecznie nieść statki na zachód. Według niego również przez Wyspy Kanaryjskie przechodzić miał ten sam równoleżnik co
przecinał Japonię i tajemniczą wyspę Antillię. Założenie to było bardzo istotne z punktu widzenia ówczesnej nawigacji, która mimo
dysponowania już prymitywnymi przyrządami służącymi do pomiaru kątowego położenia gwiazd ponad horyzontem, była w istocie nawigacją
zliczeniową.
Tak też. uczynił Kolumb opuszczając 6 września po zakończeniu naprawy „Pinty" Gomerę — najbardziej zachodnią z Wysp Kanaryjskich.
Przed nimi S jak sądził - było do przebycia 2400 mil, pogoda dopisywała, a pasat wiał jednostajnie na zachód. Później jednak, gdy zbliżył się
trzeci tydzień podróży, marynarze, którzy dotychczas nigdy nie byli tak długo pozbawieni widoku lądu, poczęli szemrać i okazywać swe
niezadowolenie. 6 października - po miesiącu żeglowania — flotylla znajdowała się na 65 stopniu długości zachodniej i przebyła już około 2500
mil. Wiedział o tym jednak tylko Kolumb i kapitanowie pozostałych dwóch statków, nie chcąc bowiem jeszcze bardziej obniżać morale załóg.
Admirał zdecydował się fałszować zapisy rzeczywistych przebiegów dobowych. Na tej
długości geograficznej Kolumb począł obawiać się, że minął już Japonię i następnego dnia, widząc nadlatujące od południowego zachodu ptaki,
skierował swe statki w tę stronę. Oznaki lądu były coraz liczniejsze, ale nikt nie mógł go dojrzeć i nastroje buntownicze osiągnęły apogeum.
Wówczas to, prawdopodobnie 9 października, Kolumb przyrzekł, że jeżeli w ciągu trzech najbliższych dni nie napotkają lądu, gotów jest wydać
rozkaz odwrotu. W ciągu dwóch następnych dni obserwowano coraz więcej ptaków, zwiastujących bliskość lądu, kawałków drewna i źdźbeł
trawy. 11 października tuż przed zmrokiem Kolumbowi wydało się, że widzi odległe światełka lądu. Wszyscy oczekiwali z niecierpliwością
nadejścia dnia. Jak pisze Samuel Mo- rison, autor biografii Krzysztofa Kolumba, „[...] wraz z ostatnimi ziarnkami piasku przesypującymi się po
raz szósty w czasie nocnej wachty [...] kończyła się era historycza, której początek sięga zarania dziejów. Jeszcze kilka chwil, a przeznaczenie
odwróci klepsydrę i zacznie odmierzać nową epokę, w której i my żyjemy”. Zgromadzeni na pokładzie „Santa Marii” marynarze odśpiewali
pieśń Salve Regina. Następnego dnia ujrzano ziemię. Była to niewielka wysepka w archipelagu Bahama. Jej indiańska nazwa brzmiała
Guanahani, Kolumb nazwał ją San Salvador, a w naszych czasach nazywa się ona Watling Island.
Bartolomé Las Casas w swej Historia de Las Indias opisał ów epokowy moment: „Ujrzeli niebawem nagich ludzi. Admirał dobił do brzegu
na
firtÉ i •':V"
;
'
í
-
v
• »'■'
;-.v •
:
• . T i l
>¡
' ¿
r
■ •' :
f i
\; ■
I^S^^».r '■•■- Of> ~ ¿^s. *.<■•.«
í?
« k'-- VVí'’‘> : ’ ./■ ' ^ > '
Jfíj,*.v'-»
,yk-*ó* ii,-' .*■ r vk* ¿Vi i .;;C.v»££' * * S ’ •
t* • * '»
v
n<■,■•■■..•* ■.'- '■■- ■.»/; ^-,;• i|^‘yrt ^^„:. ' _ *.* ' *'
k>
* i ; - •
1
.-'■ 'Vv*-?. t ;
‘ ■'. - 4 i,i. «.y, i. #'» V
77
dobrze uzbrojonej szalupie, a wraz z nim równocześnie Martin Alonso Pinzón i brat jego Vicente Yanez Pinzón, kapitan »Niñy«. Admirał
rozwinął sztandar królewski, a dwaj kapitanowie chorągwie Zielonego Krzyża. Wysiadłszy na ląd ujrzeli drzewa bardzo zielone, liczne strugi
wodne oraz owoce rozmaitego rodzaju. Admirał przywołał obu kapitanów oraz innych ludzi załogi, [...] zażądał od nich, aby uznali i
potwierdzili legalnie objęcie w posiadanie tej wyspy wobec wszystkich obecnych”.
Niebawem pojawili się przyjaźni krajowcy, którzy, jak pisał Kolumb, „chcieli się dzielić z nami wszystkim, co posiadali, przy czym
okazywali nam tyle miłości, jak gdyby pragnęli zarazem oddać nam swoje serca”. Tego samego dnia wieczorem flotylla ruszyła dalej na zachód
w poszukiwaniu „Kataju, złota i przypraw korzennych”. Żeglarze wzięli w posiadanie króla Hiszpanii kilka innych wysp, a następnie dotarli do
brzegów lądu zwanego przez krajowców Colba (Kuba). Jego piękna przyroda zrobiła tak ogromne wrażenie na Odkrywcy, że uznał go za
półwysep kontynentu Azji, za początek kraju Wielkiego Chana. Tam też Hiszpanie po raz pierwszy zetknęli się z mnóstwem ludzi „idących ku
swoim wioskom z płonącymi głowniami w rękach i ziołami, z których pili dym, jak to jest tam w zwyczaju”. Te zwoje palonych liści zwali
Indianie tabacos; zwyczaj ich palenia szybko rozpowszechnił się wśród Hiszpanów, a za ich pośrednictwem wśród innych ludów europejskich.
Po opłynięciu północnych wybrzeży Kuby Ko
lumb przepłynął Cieśninę Zawietrzną i dotarł do brzegów Haiti, którą nazwał Hispaniolą. Poszuki-
wal wszędzie złota, którego jednak krajowcy nie posiadali zbyt wiele, a pytani o nie wskazywali na zachód podając nazwę krainy Babeque.
Martin Alonso Pinzón dowodzący „Pintą” popłynął tam samowolnie, nie udało mu się jednak odnaleźć tej złotodajnej krainy. Kolumb
prowadząc „Santa Marię" i „Ninę” płynął wzdłuż północnych wybrzeży Haiti handlując z krajowcami. W czasie jednego z postojów, w noc
Bożego Narodzenia „Santa Maria” — największy statek wyprawy — osiadła na mieliźnie. Nie udało się jej uratować, a z towarów wydobytych
z wraka i z jego części powstała pierwsza osada hiszpańska w Nowym Swiecie, nazwana przez Kolumba Fuorte de la Navidad (Fort Bożego
Narodzenia). W osadzie zostało 39 osadników.
Kilka dni później, 4 stycznia 1493 roku, Kolumb wyruszył w drogę powrotną na pokładzie „Niñi”. Następnego dnia nastąpiło spotkanie z
„Pintą”, która również skierowała się na wschód. Karawele przecięły Morze Sargassowe i pośrodku oceanu dostały się w objęcia potężnego
sztormu. Kilka dni trwała rozpaczliwa walka o życie, w której obydwa statki uległy ponownie rozdzieleniu. „Niña” zawinęła 15 lutego na
należące do Portugalii Azory, gdzie cała załoga została uwięziona pod zarzutem udziału w nielegalnej wyprawie do Afryki Zachodniej.
Nieporozumienie szybko się wyjaśniło i wyposażeni w żywność Hiszpanie ruszyli w kierunku Półwyspu Iberyjskiego. 4 marca „Niña” rzuciła
kotwicę w Lizbonie. Obok kotwiczył okręt, na któ
rym oficerem byt Bartolome Diaz. odkrywca Przylądka Dobrej Nadziei. Wieść o tym, skąd powróci! ten niewielki statek, rozeszła się szybko i
Kolumb został zaproszony na dwór Jana II, który wysłuchał go z uwagą, obejrzał egzotyczne rośliny i czer- wonoskórych Indian, i bijąc się w
piersi wykrzykiwał: „Czemu przegapiłem taką wspaniałą okaz-
Z Lizbony również wysłał Kolumb na dwór królewski do Barcelony swój słynny list (adresowany do Luisa Santangela), rozpowszechniony
później w tysiącach egzemplarzy dzięki niedawnemu wynalazkowi Jana Gutenberga. Druk ten zatytułowany
O wyspach niedawno odkrytych (De insułis nuper inventis), był sprawozdaniem z odbytej podróży i opisem bogactw znajdujących się na nowo
odkrytym lądzie. Kolumb, chcąc nadać swemu odkryciu jak największą wagę, pisał:
„Przyrzekam, że Władcom Naszym Niezwyciężonym — wsparty małą ich pomocą — dam tyle złota, ile będą go potrzebowali, tyle
kadzideł, bawełny, gumy, tyle drzewa aloesowego, tylu niewolników, ile Ich Królewska Mość zechce zapragnąć, również dostarczę szafranu i
innych korzeni, które
— jak sądzę — ci, których we wspomnianej twierdzy [chodzi o Navidad] pozostawiłem, już znaleźli albo znajdą”.
Odpowiedź przyszła po kilku dniach. List adresowany był następująco: „Don Cristóbal Colon, Admirał Oceanu, Wicekról i Gubernator
Wysp Odkrytych przez Siebie w Indiach". Ferdynand i
Izabela potwierdzali w nim wszystkie przyobiecane tytuły i dochody z odkrytych ziem i namawiali do kontynuowania dzieła.
Pobyt w Barcelonie był dla Wielkiego Odkrywcy rekompensatą za lata poniżeń i biedy. Ale nawet wówczas nie brakowało ludzi, którzy
usiłowali pomniejszyć czyn Kolumba. Jak powiada niecałkowicie pewna opowieść, podczas jednej z uczt ktoś z
biesiadników miał rzec do Odkrywcy: „Gdyby nawet Pan nie dokonał tego, jakiś inny Hiszpan niebawem uczyniłby to samo”. W odpowiedzi
Kolumb ujął leżące na stole jajko ugotowane na twardo i zaproponował, aby ktoś z obecnych ustawił je pionowo na stole. Nikomu się to nie
udało i dopiero Kolumb uczynił to zdecydowanym ruchem, rozbijając koniec jajka. Anegdota ta, wiązana również z wieloma innymi słynnymi
postaciami, ma dowodzić, że nie jest sztuką oceniać czyny po ich dokonaniu. gdyż wówczas pozornie wydają się one proste.
Przygotowania do drugiej podróży tym razem przebiegły szybko i już 25 września 1493 roku flotylla złożona | siedemnastu karawel
wiozących na swych pokładach tysiąc pięćset ludzi wypłynęła z portu w Kadyksie. Dwudziestego dnia od opuszczenia Wysp Kanaryjskich
niesieni przyjaznym pasatem dotarli Hiszpanie do Małych Antyli odkrywając wyspy: Dominikę, Gwadelupę, Montserrat, Nevis, St. Kitts. Tam
również ujrzano po raz pierwszy wojowniczych Karibów, którzy praktykowali odrażający zwyczaj ludożerstwa i’nazwa tego ludu stała się z
czasem synonimem wszystkich ludów spożywających ludzkie mięso (kanibale). Później natrafiono na większą wyspę, którą tubylcy zwali
Boriquen, a obecna jej nazwa pochodzi od założonej na niej osady San Juan de Puerto Rico (Bogaty Port Świętego Jana). Po dwóch miesiącach
żeglugi wśród spokojnych wysp flota dotarła do Haiti i rzuciła kotwice na redzie osady Navidad.
Tam okazało się, że wszyscy pozostawieni osadnicy wyginęli w bratobójczych walkach lub zostali wymordowani przez krajowców oburzonych
ich okrucieństwem i gwałtami. Kolumb zastał jedynie szczątki spalonych domów i trupy Hiszpanów. Admirał postanowił opuścić nieszczęśliwe
miejsce i przez 25 dni żeglował wzdłuż brzegów Hispanioli aż wpłynął do rozległej zatoki, gdzie powstała nowa kolonia, nazwana na cześć
królowej Isabela. Przystąpiono również do systematycznej kolonizacji i wytępiania miejscowej ludności. Pierwszą zbrojną wyprawę w głąb
wyspy, będącą wzorem dla przyszłych konkwistadorów, poprowadził osobiście sam Kolumb. Na wyspie znaleziono wreszcie złoto i to
utwierdziło go jeszcze bardziej w przekonaniu, że ma do czynienia z biblijnym Ofirem. Aby potwierdzić tę hipotezę, wyruszył na zachód pene-
trując północne wybrzeża Kuby (Kolumb nazywał ją Juaną) i odkrył Jamajkę, „najpiękniejszą ze wszystkich wysp, jakie kiedykolwiek ukazały
się jego oczom”.
W sporządzonym wówczas dokumencie, który mieli obowiązek podpisać wszyscy marynarze „Ni- ni”, Kolumb twierdził, że nowo odkryte
wyspy są „początkiem Indii oraz ich końcem, tak że podążając tą ziemią można suchą stopą dojść do Hiszpanii”. Na końcu zaś groził:
„Ktokolwiek odważy się twierdzić coś przeciwnego temu, niech będzie ukarany grzywną w kwocie dziesięciu tysięcy marwe- dów i niechaj mu
obetną język”.
W czerwcu 1496 roku na pokładzie dzielnej „Ni-
ni” Kolumb wylądował w Kadyksie, skąd odbył uroczysty wjazd do Valladolid, gdzie oczekiwała go królewska para. Przywiezione przez niego
złoto, niewolnicy i egzotyczne towary sprawiły, że wbrew licznym oskarżeniom i pomimo tego, iż okazał się kiepskim administratorem
odkrytych ziem, zezwolono mu na zorganizowanie kolejnej wyprawy. Z trudem udało mu się wyekwipować sześć niewielkich karawel i
zgromadzić trzystu ludzi. Obawiając się napadów francuskich korsarzy i mając tym razem nadzieję na dotarcie do prawdziwych Indii, popłynął
Kolumb daleko na południowy zachód i osiągnął ląd amerykański na wysokości Trynidadu. Tam, przepływając obok ujścia rzeki Orinoko, po
raz pierwszy poczuł wątpliwości. W swym dzienniku zapisał:
„Przypuszczam, że jest to ogromny kontynent, do dnia dzisiejszego nie znany. Do takiego przypuszczenia skłania mnie głównie istnienie
wielkiej rzeki i słodkowodnego morza, a za tym słowa Księgi Ezdrasza — iż sześć części świata stanowi ląd a jedna — wodę, którą to księgę
Ezdrasza aprobował św. Ambroży”.
Genialny Nawigator był o krok od właściwego odkrycia. Gdyby zaufał jedynie własnym obserwacjom, zapewne doszedłby do właściwego
wniosku. Pozostał on jednak — mimo ogromnej wiedzy — w głębi duszy człowiekiem średniowiecza i nie ośmielił się wystąpić przeciwko
autorytetowi Biblii i Ptolemeusza oraz ich komentatorów. Jedynym na co się odważył, było uznanie odkrytych ziem za Inny
dotarł do Raju — biblijnego Edenu, gdzie Bóg pierwotnie umieścił pierwszych ludzi. Na poparcie tego znalazł oczywiście odpowiednie
wzmianki w Księdze Rodzaju i w ulubionym przez niego De Imagine Mundi.
Z tych rajskich okolic Wielki Nawigator wpadł wprost do piekieł — na Haiti. Panowało tam powszechne niezadowolenie wywołane brakiem
złota, żywności i chorobami tropikalnymi. Wkrótce wybuchł bunt, który Kolumb wraz z przebywającymi tam jego braćmi — Diego i
Bartolomeo, gubernatorem Hispanioli, usiłował krwawo stłumić. Wieści
o tym dotarły do Hiszpanii i wkrótce do Isabeli przybył królewski namiestnik Francisco de Boba- dilla, który przejął pełnię władzy, a trzech
braci Colonów uwięził i odesłał do Hiszpanii. Był to czas największego upadku Kolumba i zawsze wspominał go z goryczą, a kajdany, w
których przebył ocean, przechowywał w swym mieszkaniu i kazał sobie włożyć je do trumny.
I
tym razem zdołał się Odkrywca uwolnić od rzeczywistych i fałszywych zarzutów, a władze chcąc się go pozbyć zezwoliły mu na
zorganizowanie następnej, ostatniej już w jego życiu wyprawy zastrzegając jednak, że nie ma prawa zawinąć na Hispa- niolę. Wyprawa ta była
chyba najbardziej interesująca ze wszystkich czterech, uważana była również przez Kolumba za wielką. Tym razem, wyznając dalej błędną
teorię, że nowo odkryty ląd stanowi fragment Azji, postanowił Wielki Nawigator opły- nąć świat dookoła i dotrzeć wreszcie do Indii, które
Świat (Otro Mundo), stawiając tym pierwszy krok do uznania ich przez Florentyńczyka Amerigo Vespucci za Nowy Świat (Nuevo Mundo).
Podziwiając bujną przyrodę wybrzeży Ameryki Środkowej i nie napotykając nigdzie poddanych cesarza Chin, Kolumb doszedł do wniosku,
że oto
jego zdaniem powinny się znajdować niedaleko za wił wracać, tym bardziej że wskutek wrogości In- wyspami, które odwiedzał w poprzednich
wyprą- dian musiała ewakuować się załoga pierwszej na wach. Wystarał się on nawet o listy do władcy Indii kontynencie amerykańskim faktorii
nazwanej
i do Vasco da Gamy, który wówczas już po raz przez Kolumba Belen (Betlejem), założona na wyb- drugi bawił w tamtych okolicach.
rzeżu kraju Veragua.
25 maja 1502 roku cztery karawele „La Capita- W drodze powrotnej okazało się, że kadłuby ka- na”, „La Gallega”, „Bermuda” i „Vizcayna"
ze rawel są tak zniszczone przez świdraki. iż w każdej stu pięćdziesięcioma ludźmi na pokładach opuściły chwili grożą zatonięciem na pełnym
morzu. Z tru- Wyspy Kanaryjskie. U wybrzeży Hispanioli eskad- dem udało się im dopłynąć do Jamajki i tam wypeł- ra przeczekała szczęśliwie
huragan, który zniszczył nione wodą statki osiadły na mieliźnie. Ich załogi prawie całą flotę kilkudziesięciu jednostek, wysła- przeniosły się na
brzeg, gdzie sądzone im było spę- ną do Hiszpanii przez gubernatora wyspy Nicolasa dzić cały rok. Dopiero bowiem po upływie tego de
Ovando. Z całej jej floty do Europy dotarł tylko czasu zawiadomiony przez Diego Mendeza. który jeden statek, na którym znajdowało się
między in- dokonał niezwykłego wyczynu płynąc na Haiti tu- nymi odebrane Bobadilli złoto należące do Kolum- bylczą łodzią. Ovando wysłał
statek po uwięzio- ba. Sam Bobadilla jakby wyrokiem losu również nych Hiszpanów. Po krótkotrwałym pobycie na zginął w czasie tej
katastrofy.
niegościnnym lądzie Haiti udał się Kolumb do
Po kilku dniach odpoczynku flotylla Kolumba Hiszpanii, wraz ze swym bratem Bartolomeo i sy- wyruszyła na zachód i osiągnęła północne
wybrze- nem Hemando, którzy również uczestniczyli w ża Hondurasu, które nazwano Veragua. Następnie czwartej wyprawie.
okręty skierowały się na południe i płynąc wzdłuż 7 listopada 1504 roku po dwu- i półrocznej nie- wybrzeży dzisiejszej Nikaragui, Kostaryki i
Pana- obecności okręt ich zawinął do portu San Lucár de my poszukiwały przejścia na zachód — w kierunku Darrameda. Pół roku później — 20
maja 1505 ro- lndii. Nowy Rok spędził Kolumb w okolicy Prze- ku - schorowany i przygnębiony Almirante del smyku Panamskiego. Indianie
opowiadali, że w Mar Océano zmarł w Valladolid, do końca życia bliskiej odległości na zachód znajduje się inny nie zdając sobie sprawy, że w
czasie swych podróży ogromny ocean i wystarczy tylko wysłać kilka łodzi odkrył nie Indie ani biblijny Ofir czy Raj, a Nowy w górę rzeki
Chagres, aby przekonać się, że jest to Świat, któremu już po jego śmierci geografowie na- prawda. Nie uczyniono jednak tego. Wszystkie dali
imię Ameriga Vespucci - autora popularnych statki były w opłakanym stanie i Kolumb postano- wówczas relacji opisujących cuda odkrytego
przez
Kolumba kontynentu. W roku 1507 znany kartograf i geograf niemiecki Martin Waldseemiiller w swym Wstępie do kosmografii napisał:
„Ponadto odkryta została czwarta część świata przez Amerigo Vespucci [...] i nie widzę dlaczego, któż i jakim prawem mógłby zabronić
nazywać tę część świata imieniem jej odkrywcy, męża znakomitego umysłu, tj. krajem Amerigo, czyli Ameryką”.
I tym razem wielka niesprawiedliwość stała się Wielkiemu Odkrywcy. Nie koniec jednak na tym. W osiem lat później król Ferdynand polecił
powołać specjalny trybunał, który miałby sprawdzić, czy niejaki Cristobal Colón, genueńczyk, rzeczywiście był odkrywcą Nowego Świata.
Usłużni urzędnicy sporządzili kwestionariusz pytań, który przedstawiano żyjącym jeszcze uczestnikom wypraw Kolumba. Pytania te były tak
zręcznie dobrane, że odpowiadający na nie — nawet jeżeli nie chcieli zniesławić dobrego imienia i niewątpliwych zasług Admirała Oceanu —
dochodzili do wniosku, że to nie Kolumb, ale towarzyszący mu w pierwszej wyprawie Martin Alonso Pinzon oddał największe zasługi w
odkryciu Ameryki. Główną intencją króla było zresztą nie pozbawienie Kolumba niewiele wówczas cenionej sławy wielkiego odkrywcy.
Chodziło raczej o odebranie jego synowi Diego praw dziedzicznych do ogromnych dochodów i tytułów zagwarantowanych w „Kapitulacji"
zawartej pod murami Granady.
Dopiero po śmierci króla można było głosić
prawdę o faktycznym odkrywcy Nowego Świata. Ciało Admirała tymczasem udać się miało w jeszcze jedną, piątą już z kolei i najdłużej
trwającą podróż. Najpierw jego szczątki przewieziono z Valladolid do Sewilli, gdzie spoczęły na trzydzieści lat w klasztorze Santa Maria'de las
Cuevas. W kilkanaście lat później odbyły one jeszcze jedną podróż przez Atlantyk, do Santo Domingo na Hispanioli.
Tam spoczęły obok prochów brata Bartolomeo i syna Diego. W roku 1795. kiedy Francja zajęli; wschodnią część Hispanioli, szczątki Kolumba
przeniesiono do Hawany, a gdy miasto to wraz z całą wyspą dostało się w ręce Stanów Zjednoczonych, w roku 1899 Kolumb wyruszył w swą
ostatnią, pośmiertną podróż powrotną do Europy. Obecnie spoczywa w sewilskiej katedrze.
Jak wiele nieprzeciętnych postaci. Admirał Oceanu był osobowością skomplikowaną. Jako człowiek średniowiecza za największy autorytet
miał Pismo Święte, jego komentatorów, a także starożytnych pisarzy uznawanych przez Kościół. Pod koniec życia na skutek przeżytych cierpień
wiara jego pogłębiła się jeszcze bardziej. Uważał siebie za boskiego wybrańca, któremu powierzona została misja zaniesienia rełigii
chrześcijańskiej do żyjących w grzechu ludów Oceanu Zachodniego. Pisma swe podpisywał kabalistycznym monogramem i tytułem Christo
Ferens (Nosiciel Chrystusa). W liście do królowej Izabeli pisał: „Mnie to nasz Pan wybrał na zwiastuna swego, wskazując mi, w której stronie
znajdowało się nowe niebo i nowa ziemia, o której mówił Bóg przez usta św. Jana w jego Apokalipsie, a ponadto przez usta Izajasza”.
Będąc jednak wysłannikiem niebios nie zapomniał Kolumb o otaczającym świecie, który obserwował z nieprzeciętną bystrością.
Szczególnie rozległa była jego wiedza w sprawach morskich. Podczas swych pierwszych wypraw na Wyspy Kanaryj
skie i Azory odkrył rzecz o kapitalnym znaczeniu w żegludze transatlantyckiej - pasat, który później przeniósł jego okręty wprost do Nowego
Świata. W czasie pierwszej wyprawy, u brzegów Gran Ca- naria, w sposób jak najbardziej naukowy wytłumaczył swym towarzyszom przyczynę
wybuchu wulkanu, którego ogromne płomienie i kłęby dymu wzbudzały strach wśród załogi. On to również, poszukiwacz biblijnego Raju,
zwrócił uwagę na zjawisko deklinacji magnetycznej, sporządził pierwsze
opisy fauny i flory Nowego Świata, odkrył zasadę karaibskich tajfunów, d/ięki c/emu kilkakrotnie uchronił od zniszczenia swą flotę.
Był postacią niezwykłą, stojącą na pograniczu dwóch epofc, w której średniowieczna mistyka sąsiadowała z renesansowym ścisłym
umysłem. W
żaden sposób nie można przykładać doń jednoznacznej miary i wyważać jego zalety i wady. Głęboka religijność uczyła go wytrwałości tak
niezwykle poir/ebnej w jego misji, a talent żeglarski i wiedza spraw iły. że jemu. Admirałowi Oceanu, świat odsłonił najwięcej ze swych
tajemnic.
Ferdynand Magellan — pierwsze okrążenie świata
Rzadko się zdarza — jak powiada Georges Blond, autor znanej książki Wielcy żeglarze — żeby historia tak dokładnie powtórzyła tę samą
scenę: Jan 11, król Portugalii zlekceważył propozycję Kolumba, tracąc w ten sposób bezpowrotnie możliwość udziału w epokowym odkryciu.
W trzydzieści lat później Manuel, władca lego samego kraju, zwany Szczęśliwym, w podobny sposób postąpił ze swym poddanym, Fernao de
Magalhaes, tracąc lyle samo, a nawet może i więcej.
Nim jednak upływający czas ukazał królewską pomyłkę, urodzony około 1480 roku w okolicach Porto, Ferdynand Magellan (pod tą
hiszpańską wersją swego nazwiska przeszedł on do historii) był przez wiele lat posłusznym poddanym królów Portugalii. Bral w ich imieniu
udział w dalekomorskich wyprawach i przelewał w ich interesie własną krew. Wiele lat spędził w portugalskich faktoriach na wybrzeżach
Afryki Wschodniej i Indii, skąd pływał na Malaje w poszukiwaniu korzeni. Po powrocie do Portugalii jako doskonały żeglarz i odważny
żołnierz został awansowany do stopnia kapitana. Wkrótce po tym wziął udział w oblężeniu marokańskiego portu Azamor i w kampanii tej został
poważnie ranny.
Mimo usilnych zabiegów Manuel odmówił wypłacenia mu specjalnego wynagrodzenia i awansu, a gdy stal się zbyt natrętny,
zniecierpliwiony król od-
rzekl mu, że jeżeli służba u niego mu nie odpowiada, może sobie poszukać innego pana. Dumny i ambitny szlachcic nie wybaczył tych słów
swemu władcy. Prawdopodobnie nie zawiadomił nawet króla o swych dalszych planach. Przeniósł się do Hiszpanii, gdzie na dworze cesarza
Karola V zaprezentował swój plan: wie gdzie jest przejście przez zachodni kontynent, którym można wypłynąć na Ocean Południowy, który
widział Vasco Nunez de Balboa 25 września 1513 roku, gdy prowadzony przez indiańskich przewodników przebył Przesmyk Panamski. Za
Oceanem Południowym zaś leżą Indie, a jeszcze bliżej znajdują się Wyspy Korzenne (Moluki). na których za niską cenę wypełnić można okręty
drogocennym ładunkiem.
Miody cesarz zafascynowany możliwością bezpośredniego dotarcia do legendarnych wysp i mając nadzieję wydrzeć Portugalczykom monopol
na handel, zdecydował się poprzeć i finansować wyprawę. Poparł ją również Domus Indica — słynny urząd kolonialny w Sewilli, z którym
Magellan miał kontakty poprzez ojca swej żony Beatrix de Barbosa. Finansowy udział w wyprawie miał również potężny bank Fuggerów, który
zainwestował Iw nią 10 tysięcy dukatów.
Dnia 22 marca 1518 roku w Valladolid zostali podpisana umowa pomiędzy cesarzem a Magella nem. Cesarz deklarował: „Ażeby podróż Wasz;
90
zapewniona była i abyście plan Wasz wykonać mogli, przyrzekam Wam pięć okrętów: dwa po 130 ton. dwa po 90 ton i jeden na 60 ton,
zaopatrzone w załogę, prowiant i armaty na dwa lata. na 234
osoby łącznie z kapitanami i marynarzami, którzy będą flocie potrzebni". Magellan zobowiązał się natomiast, że „w obrębie należącego do Nas
[tzn. do cesarza] oceanu odkryje wyspy, lądy stałe i przywiezie stamtąd liczne korzenie”.
Cały rok trwały przygotowania, zanim udało się skompletować załogę i przygotować do drogi okręty. z których wszystkie były stare i
wymagające kapitalnego remontu. Wreszcie latem 1519 roku wszystko było gotowe. W porcie Sewilli oczekiwało do drogi pięć okrętów: „La
Trinidad”, będący okrętem admiralskim, „San Antonio” dowodzony przez Juana de Cartagena, „Concepción”, gdzie kapitanem był Gaspar de
Quesada, „Victoria” kierowana przez Luisa Mendozę, i „Santiago” dowodzony przez Joao Serrao. Ich załogi składały się ze 102 Hiszpanów, 40
Basków, 25 Włochów, 17 Francuzów, 6 Greków, 5 Flamandów, 2 Irlandczyków, jednego Anglika oraz 6 Afrykańczyków i Azjatów.
20 września 1519 roku flotylla podniosła kotwice i spłynęła w dół rzeki Gwadalkiwir do Atlantyku. Po sześciu dniach żeglugi zatrzymano
się na Wyspach Kanaryjskich. Tam Magellan miał otrzymać od swego teścia, będącego dyrektorem arsenału w Sewilli, wiadomość, że trzej
hiszpańskiego pochodzenia kapitanowie: Juan Cartagena, Gaspar Quesada i Luis Mendoza knują przeciwko niemu spisek. Już wcześniej, jeszcze
przed wyruszeniem na morze, admirał spostrzegł, że dumni i nieufni kapitanowie odnoszą się do niego niechętnie i wrogo. Jak donosił Diego
Barbosa, kapitanowie ponoć
powiedzieli, że jeżeli będą mieli kłopoty z Magellanem w czasie trwania podróży, to postarają się go zabić. Spiskowcy nie przewidzieli jednak z
jak silnym i zdecydowanym na wszystko człowiekiem mają do czynienia. Już wkrótce po opuszczeniu Wysp Kanaryjskich Magellan osobiście
założył łańcuchy na nogi wiceadmirała floty Juana Carta- geny, który odmówił wykonania jego rozkazu. Powstrzymało to dalsze knowania, ale
nie na długo.
Pod koniec listopada flota dotarła do brzegów Brazylii a 13 grudnia, po jedenastu miesiącach żeglugi. okręty rzuciły kotwice w zatoce Rio
de Janeiro. Przybysze doznali bardzo życzliwego przyjęcia ze strony ludności tubylczej, która dostarczyła żywności a także dziewcząt „za całe
odzienie mających tylko swe włosy", których urodę i „taniość" szczególnie chwalili sobie marynarze Magellana. W tym czasie przeprowadzono
remont statków przygotowując je do decydującego — zdaniem Magellana — etapu podróży. 26 grudnia flota ruszyła jak najspieszniej na
południe i popychana korzystnym wiatrem pokonała w ciągu 14 dni około 1200 mil wzdłuż wybrzeża. Wreszcie na wysokości 35 stopni
szerokości południowej brzeg Ameryki gwałtownie skręcił na zachód. Magellan sądził, że oto otwiera się przed nim owo przejście prowadzące
do „Mar del Sur” — Morza Południowego, o którym opowiadał mu pewien kapitan portugalskiego okrętu pływającego wzdłuż brzegów Brazy-
lii.
Dwa tygodnie trwały usiłowania sforsowania cieśniny, za którą rozpościerać się miały obfitujące w złoto i korzenie Chiny i Indie. Dwa
tygodnie okręty usiłowały przeciwstawić się silnemu prądowi. Wreszcie Magellan zrezygnował. Rzekome przejście okazało się rzeką, która dziś
nosi nazwę Rio de la Plata. Jeszcze żywiono nadzieję, że przejście było gdzieś w pobliżu. Portugalski kapitan mówił, że jest ono w okolicy 40
stopnia szerokości południowej, tymczasem flota znajdowała się dopiero na 35 stopniu. Magellan postanowił płynąć dalej. Nie miał zresztą
innego wyjścia. Powrót oznaczałby całkowitą klęskę, a może nawet więzienie. Flota ruszyła dalej na południe, badając każdą zatokę. Po trzech
tygodniach osiągnięto 42 stopień szerokości południowej. Znalezione tam rozległe zagłębienie również okazało się zamkniętą zatoką. *Płynęli
dalej jeszcze pięć tygodni, zapuszczając się w coraz bardziej nieprzyjazne i zimne okolice. Wreszcie zawinęli do zatoki San Julian. Tu Magellan
zamierzał spędzić zimę, aby dalej wytrwale i nieustępliwie poszukiwać przejścia do Morza Południowego.
Pobyt w zatoce szybko dał się wszystkim we znaki, tym bardziej że zaczynało brakować żywności i wszystkich dręczyła niepewność znana
już Portugalczykom z rejsów wzdłuż wybrzeży Afryki: czy przejście, którego z takim uporem Magellan poszukuje, w ogóle istnieje. Coraz
częściej powracała myśl, że kontynent amerykański może nieprzerwanie ciągnąć się na południe aż do Morza Lodowego. W tej sytuacji
ponownie odżyły nastroje bun-
townicze. His/pańscy kapitanowie stracili już resztę zaufania do Magellana i oskarżali go o chęć wydania ich Portugalczykom lub wytracenia na
lodowatym wybrzeżu. Krwawe sceny rozegrały się wówczas w zatoce San Julian, na ziemi nazwanej - od wysokich wzrostem jej mieszkańców,
których wielkie stopy szczególnie zadziwiły Hiszpanów — Patagonią (hiszp. patagones, to właśnie wielkosto-
py).
Szczerze, nic wnikając w zbyt zawiłe szczegóły, opisał bunt kapitanów Antonio Pigaletta. Włoch pochodzący / rodziny patrycjuszów. który
zaciągnął się na wyprawę Magellana w charakterze tajnego pisarza admirała i jako jeden z niewielu powrócił do Hiszpanii po okrążeniu ziemi.
Oto fragment jego relacji:
„Pozostaliśmy pięć miesięcy w porcie, który nazwaliśmy portem San Julian. W tym czasie wybuchło niezadowolenie i nieufność wobec
Magellana. Gdy tylko r/ucono kotwicę w tym porcie, Magellan wydal rozkazy by wybudować na lądzie mieszkania. Nakazał też zmniejszenie
dziennych racji żywnościowych, ażeby zapasy okrętowe wystarczyły jeszcze na dłuższy czas. Sprzeciwili się temu zarówno załoga, jak i
kapitanowie. [...] Gdy I kwietnia 1520 roku na rozkaz Magellana wszyscy mieli wyjść na ląd aby wziąć udział w mszy, kapitanowie Juan de
Cartagena, l*uis de Mendoza i Gaspar de Quesada nie zjawili się. Wkrótce po tym wybuchł otwarty bunt. Na czele stanął Juan de Cartagena. W
nocy z 1 na 2 kwietnia wdarł się na okręt »San
Antonio«, wziął do niewoli jego kapitana, który był oddany Magellanowi i zmusił załogę do oddania broni. Rankiem 2 kwietnia buntownicy
mieli w swej mocy trzy okręty, gdyż kapitan »Victorii« przeszedł na ich stronę. Magellanowi pozostał wierny, prócz jego okrętu »Trinidad«,
tylko »Santiago« [najmniejsza jednostka we flocie) pod kapitanem Serrano. Podstępnie udało się jednak admirałowi wejść w posiadanie
»Victorii«. Wtedy z trzema okrętami stanął przed wejściem do portu. Szczęście mu sprzyjało. W nocy »San Antonio«, którego załoga była po
stronie buntowników, urwał się z kotwicy a wiatr zepchnął go na statek głównego dowódcy. »San Antonio« został szybko wzięty, tym bardziej
że załoga przeszła od razu na stronę Magellana. Na skutek tego wydarzenia Juan de Cartagena ze swoją »Conception« musiał poddać się
admirałowi. Winni buntu niezwłocznie ponieśli karę. Najpierw uwięziono przywódców. Kapitan Mendoza, który dowodził »Victorią«, został
zabity podczas nagłego zaskoczenia, Magellan wszedł więc znowu w posiadanie jego okrętu. Juana de Cartagenę i pewnego kapłana, który
przyłączył się do buntu, wysadzono na ląd i pozostawiono własnemu losowi. Załogi, które dopuściły się buntu, zostały ułaskawione”.
Trzeci przywódca buntu Gaspar de Quesada został ścięty, a jego kaźń była starannie wyreżyserowanym przez Magellana widowiskiem
mającym raz na zawsze wykorzenić myśli o nieposłuszeństwie.
Całą zimę i wiosnę 1520 roku spędzono w zatoce San Julian. Nie był to czas stracony, gdyż sfatygowane długotrwałą żeglugą okręty zostały
wreszcie dokładnie wyremontowane. Zajęte pracą i wstrząśnięte ostrym ukaraniem kapitanów załogi nie buntowały się już, pomimo
zmniejszonych racji żywnościowych i niepewności jutra. 20 maja Magellan wysłał na południe „Santiago" polecając kapitanowi Serrano, aby
dokonał rozpoznania akwenu jak najdalej to będzie możliwe. Na Atlantyku panowały jeszcze wiosenne sztormy, ale niewielki okręt odważnie
wyruszył w drogę. Na kilka tygodni słuch o nim zaginął i dopiero dwóch wyczerpanych członków jego załogi przyniosło wiadomość, że okręt
uległ rozbiciu, ale jak pisze Pigafetta „wszyscy ludzie zostali cudownie uratowani, tak że nie ulegli nawet zmoczeniu".
Pod koniec sierpnia, pomimo trwających nadal sztormów, admirał zdecydował się opuścić zatokę San Julian. Okręty płynęły tylko dwa dni i
ponownie rzuciły kotwice w ujściu rzeki, którą tuż przed rozbiciem odkrył „Santiago". Ocean był jeszcze zbyt wzburzony, Magellan rozważnie
postanowił więc czekać. Postój ten zabrał dalsze dwa miesiące. W serca wszystkich ludzi wkradła się niepewność. Wątpliwości dręczyły
również admirała. Ogłosił, że płynąć będzie do 75 stopnia szerokości południowej, a następnie — jeżeli wcześniej na drodze nie stanie lodowa
ściana zamarzniętego wiecznie morza - skieruje się na wschód, aby dotrzeć do Wysp Korzennych drogą wokół Afryki.
Zadziwiająca jest wytrwałość tego człowieka i odporność na ciężkie doświadczenia, jakich nie poskąpił mu los. Te dwa miesiące, kiedy
wahały się losy wyprawy a ludzie znów zaczynali szeptać o powrocie do Hiszpanii i o szaleństwie admirała, spędzono w odległości dwu dni
drogi od upragnionego przejścia. Stwierdzono to później, gdy 18 października wbrew nastrojom załogi i własnym obawom Magellan nakazał
podnieść kotwice i skierować dzioby okrętów na południe. 21 października w święto Jedenastu Tysięcy Dziewic na 52 stopniu szerokości
południowej oczom żeglarzy ukazała się rozległa zatoka. Wysłane na jej zbadanie okręty „San Antonio” i „Conception” wróciły po kilku dniach
z radosną wiadomością: zatoka nie kończy się, lecz jest coraz głębsza i zdatniejsza do żeglugi.
„Burza zapędziła oba okręty głębiej w zatokę — pisał Pigafetta. — Marynarze myśleli już, że rozbiją się o skalne brzegi, gdy nagle
dostrzegli otwór, w który wpłynęli. Popłynęli dalej tą drogą i przybyli dalej do nowej zatoki, z której dostali się przez cieśninę do jeszcze innej
zatoki. Zadowalając się tym, zawrócili, aby jak najszybciej przybyć z dobrą nowiną do Magellana. Byli w drodze dwa dni. Myśleliśmy, że
rozbili się podczas burzy. Gdy ujrzeliśmy unoszący się na lądzie dym, uważaliśmy to za znak dany nam przez rozbitków. W tej chwili jednak
obydwa okręty wypłynęły do nas z zatoki z rozwiniętymi żaglami i powiewającymi flagami. Rozległy się strzały armatnie, słychać było krzyki
radości".
Bf' '.■■■'. •■ ■-'
;
. - ■ \.r
!
-',\:V,.''■
*■'. V», * / • m
j ‘ ' -
_ ’ ' ' .
' "
V’“v‘ .,,,<. ..,
v
f
■
;
■-■'■- •
;'■•-■ - - '. c-> ..'■■■ ' •-’■.=
;
VÎ •< , , -,..
k
£- .
fjmSi
y 1
W^ r ^Jrr
1
‘ .y '¿c~.-
1
_ W
Í
M t ’SáÍLJb
*• ■-’•• ■ •»■■■£' » ' •■'. •'* <. I
♦ L * w •
— •■ •'•- " - ' - _ •■ - y- . • -
•■-■■'
'
WH'THnfrf ■■
i f^k .
1
,v<*
* %^5F • *L — »•. «• _<* Ai - .T Oí* ■
T
'V^
*
fri ■ «
\
v
-■ an bu u . j *piv| RMOU/ àn |IM0(«HÍ aouozÂ-ioq ku w •JHUJ Hpl pOij OJfífiq iftri AjKismu >w DH/woplRU/
sapa/jd ajęiif •ffjtwtdrj SRp **mi ipAuoui •fltudn - Uj$ftjU974Q)f d«¿M nniRMi)fn/sod w putp -iw nu fa|wp X|A/mii 4|âf^o nfo)»otl lui^ini^ o,|
Ulł|ptf i?f^ |iq\/.nl f|f| r/m kuj 9 0fl4^lf|M f«>io) 1f Op ’UlHflf ) tldftXM / VMHlHI.l
U19|fl|l|«KlH|Xiy «HIO âl% fefÏMffcX/HII Sl/p MI îfflfol/p
*0|7 Xd*X^ launipit i su i uh \ v\ .i| ijn v\ /111 Itu I
-Bd/słj.| iMi«A|»PO !m4-r‘ *ii i|j| immvçn^ — a****** » •f'
1
M/p*|ifud Ml 94 M Ulf
M. OO
I
|
:
M
(mmi ;hü>z/k»h 'I^sÍbj iw x^ê4wf '9j% l|(|0|f 4fl| y jj/ i^jRp Rpet Âixk* 4)ii|wy
miwiiii Mt t| Itud
Mtt^ Ti MHVpOjlO IU1
/ ¿i.vvai« ip/jfn vywfpfl tinpd
N
^
QJ
|^| ujvui
y rur woi\ >
•«l)V%/W /9) olm^l «|4
M
U|
ipXjRiu q.x>*p hw^MjU t MÉ 4mph ~iods Mu i nuuoiA aflNBn (mmmjmm mm '»id 1 1 |«^ <#** jjl «Mi
•£l Xj#|/3 XlUSlfâu <(*!.?/Jd MB HM2MA I t|MTJ1 nf%u w ( ] MttfMttOJOMW Ml M -oy xwt|
i/pnj ipvvmip/ ofMNi«i
-oz 3z ‘^1) I l Xqojoip auMt w oavâsfl ‘i|j«uiz oo ip.M zDoido [ ' j tu pomâi 4 I
3
IMIDSR
|
W
V ipuaiuin qosodk «n • | n l|SoUI 31U 3Z ‘jop M I
iioi « 3i* (|M rzpnj ipÁzspu oion^i« n /t«jnaoé *%■ -Xq [inqjo^zs] eqojoip ftv tMvi) NÉK •S9Z3A ipÀURuiiuods w /»
J
U(
>
I
I
-np |od rpraàis
ru» ipXjoi^ ‘ ùnian «an -p3f Xuisip>pi>lz i ttuio 09 ^uiip n ia 3iudà|£BU V ‘nzjoiu « up rôni (m» -suri^abïsozoj mim* 1 wvup ‘«MOfi o/pjtfq
(n^un|M^in (ivuuiltij âjo^s 3z^in \iusi|pof lifn i bii»i ■ -ui i l íin/3w i \in«.*o tuoi^ viiû* M
-pd ‘XiBtpns Ms joMinU w
UKNftM
-\/MU
«Si 0|V
U
-.’»UU/ l^UP|3l$ IH " UpïlSOZ *1 VA/Vtt W/WU HUI l)VpVV MÜ *|V dlMtMlilHI pO 4IM I\q UiMf) lOVMIW^ U.VHio/ptUII MUS MHN
^•flM fWI êM*U|» ití¡
ri
'‘-^ <wammy •
'
U
'*
HIB
» .ut ) |a^|Ci44 *
*40 IÎÉIS
V
>*W MMH vp\iłOjV*t1 p* (MMMMMM 1 *%ÉaM i| wM11 «WNíAq MtMMRf « ; « ■ •- «,
!
«MM m H ^»w i*ut i.î is m In y
t . «moi «V |MfMM|i| " HfM dtv< WfMéHHIM| t|
>‘-t |>h ü, • s V
>ł w
JpRMV
if łihrpRi^. »d i>i iv.ï» ||^A|MtM
|Pl
-npMi <mmm||| im^
IQ
•. .. \ t .■*■> ■•• y tn|iBMiNt tß "DMMflà . ; 1 ; ■. m iMMiMfillrf MM MtMMIf MM ••-. »V! i ■» . ! «4M <|H| ■
r
» V
- ^MÜ^
“MBMP tMMMMMMMMMI IfMlfll III MMfMM ;
•V • ./ i>i,. t; ! tfUl/ »l’il/
MMT' MMMH M9M|IM| ^1 *■'' u l\ 1 i WMMANI|| ftMMU M ^MMM
If : .- ;>i.-s.' utoj) ftfc«ÿt*7 fMMiXIMM^#
^■il WftiilMiâpi' flMMÎ |t>{W (MKf «*HMf MMMM lUMMMMi t M<M|><IMi^
.»n./ n,1 Imif-MMMHIM^ •
Ííí;ii
. .. -, i.j'ítv nMMyml ‘I'.
M
MMi ^
«MIM
i*MAMMMMil nM| % MM
łM«VtPV
’fJf
MU
W
**91
•I
M
M
BMM
I M*
M MMMÍ
4JÉP4I, M«MIM k$ le^iW MW HW»'*»
K
* i>w<M wp *»1 *
^ ^lornMiy |iuiM I MB
^3TMMM«MH|W"
Ir MM tWMfPMI
4MMMMI4|fMMI UMK» bM
HMMfC!
W MflMlMI MMIMÜ «jal 3«
M
MMMI|Í
*
1%
1
•• ■ r.
, IW
- r : .».*îr. .-Ví .
pochodzący z Malajów niewolnik i tłumacz Magellana — stwierdził ze zdumieniem, że ludzie, którzy wypłynęli na powitanie, mówią
zrozumiałym dla niego językiem. Magellan nadał tym wyspom imię Świętego Łazarza. I ta nazwa jednak nie utrzymała się i dziś archipelag ten
nazwany jest na cześć następcy hiszpańskiego tronu Felipe — Filipinami.
Flota popłynęła na wyspę Cebu, której sułtan przyjaźnie przyjął przybyszów i złożył przysięgę
poddańczą królowi Hiszpanii, a także „nie z bojaź- ni i służalczości, lecz z wolnej woli” — co szczególnie podkreśla Pigafetta — przystąpił do
ceremonii chrztu. Zawarto również sojusz militarny, a okazja wywiązania się z niego, a zarazem zaprezentowania swej potęgi, nadarzyła się
Hiszpanom niespodziewanie szybko. Oto wasal ochrzczonego sułtana Humabona-Carlosa (to ostatnie imię nadano mu podczas chrztu), władca
pobliskiej wysepki Mac- tan, odmówił płacenia daniny i dostarczania towarów dla jego białych sojuszników. Magellan na czele oddziału swych
ludzi zorganizował ekspedycję, mającą zmusić władcę Mactanu do uległości. Hiszpanie wylądowali na brzegu wyspy i nie zrażeni
trzydziestokrotną przewagą wroga przystąpili do bitwy. Jednakże starcie szybko przemieniło się w klęskę. Umieszczone na łodziach muszkiety i
bom- bardy zawiodły z powodu zbyt dużej odległości. Tubylcy widząc, że straszliwa broń nie czyni im szkody, ruszyli śmielej ku napastnikom.
Zaatakowani gwałtownie Hiszpanie cofali się w coraz większym nieładzie. Wreszcie poczęli w popłochu biec ku łodziom. Wśród tych, którym
udało się dotrzeć do nich, nie było Magellana. Najpierw ugodzony zatrutą strzałą w nogę, a później przebity wieloma ciosami włóczni poległ w
wodzie płytkiej zatoki. „W ten sposób — pisze Pigafetta — zabili nasze zwierciadło, nasze światło, naszego opiekuna i naszego prawdziwego
wodza”.
Kronikarz miał rację. Po śmierci Magellana na ekspedycję poczęły spadać coraz większe nieszczęś-
ręty wypłynęły w morze. Wkrótce jednak okazało się, że „Trinidad” przecieka i że należy przystąpić do jego naprawy. W jej trakcie okręt został
opanowany przez Portugalczyków, a jego załoga uwięziona w tak ciężkich warunkach, że tylko czterech marynarzy zdołało po latach powrócić
do Hiszpanii. Reszta zginęła od tropikalnych chorób. ..Victoria”. którą teraz dowodził dawny buntownik z zatoki San Julian, Bask Elcano (del
Cano), płynęła tymczasem wokół Przylądka Dobrej Nadziei do Hiszpanii. Na statku zaczynało wkrótce brakować żywności, a na wybrzeżach
Afryki były jedynie faktorie Portugalczyków. Znaleźć się w ich rękach oznaczało dla Hiszpanów utratę okrętu, ładunku, a nawet życia. Płynęli
więc dalej coraz słabsi i wy-
cia. Ośmielony klęską Hiszpanów sułtan Cebu zaprosił na ucztę i zamordował wiarołomnie dwudziestu pięciu oficerów. Zabrakło ludzi do
obsługi •wszystkich trzech okrętów i pozostali przy życiu postanowili spalić najgorszy z nich — „Concep- tión”. W czasie dalszej drogi do
Moluków Hiszpanie zgubili się w labiryncie wysepek i znowu spadło na nich utrapienie głodu. Wreszcie jednak wylądowali na upragnionych
Wyspach Korzennych. Piga- fetta z zapałem opisywał bogactwa i dziwy tych okolic. Hiszpanie przystąpili z nie mniejszym zapałem do handlu.
W zamian za swą odzież i metalowe drobiazgi ładownie obydwu okrętów wypełniły się drogocennymi korzeniami.
21 grudnia 1521 handel został zakończony i ok
cieńczeni. Z sześćdziesięciu ludzi, którzy na pokładzie „Victorii” wyruszyli z Moluków do Hiszpanii, dotarło osiemnastu wyczerpanych
marynarzy.
Stało się to dnia 6 września 1522 roku, dokładnie prawie w trzy lata po wyruszeniu na morze dowodzonej przez Magellana floty złożonej z
pięciu okrętów z dwustu siedemdziesięcioma ludźmi na pokładach. W sprawozdaniu dla cesarza Elcano pisał: „Przepłynęliśmy 14 460 leguas
[46 280 mil] i dokonaliśmy pełnego okrążenia ziemi z zachodu na wschód". Elcano został nobilitowany przez Karola V i dostąpił wielu
zaszczytów. Jednakże jego chwała była krótkotrwała. Historia szybko upomniała się o admirała najśmielszej w dziejach ludzkości wyprawy
morskiej, z którą równać się może jedynie przedsięwzięcie Kolumba. Jemu również należał się tytuł, jaki Karol V umieścił na tarczy herbowej
Elcano: Primus circumdedisti me — Pierwszy mnie okrążyłeś.
Całkowicie oddany Magellanowi Pigafetta tak scharakteryzował jego niezwykłą osobowość:
„Główne jego cnoty to stałość i wytrzymałość nawet w najcięższych chwilach. Głód znosił lepiej od nas wszystkich. Był niezwykle biegły w
sztuce odczytywania map morskich, a na nawigacji znał się lepiej niż piloci. Najlepszym dowodem jego niezwykłej intuicji jest to, że opłynął
dookoła świat — a co najmniej, że dzieła tego w chwili swej śmierci tak jak gdyby dokonał — nie mając w tym żadnego poprzednika”.
Francis Drake - net Pacyfik i dalej
Już w dwa lata po odkryciu Ameryki Hiszpania i Portugalia dokonały pierwszego kolonialnego podziału świata. 7 czerwca 1494 roku zawarły
one układ w Tordesillas, mocą którego „linią demarka- cyjną” rozgraniczającą strefy wpływów obydwu państw stawał się 46 południk długości
zachodniej. Gwarantem tego porozumienia był papież Aleksander VI Borgia, który w ogłoszonej w roku 1493 bulli Inter caetera przyznawał
Hiszpanii prawa do wszystkich ziem położonych na .zachód od tego południka, natomiast ziemie leżące na wschód — Portugalii. W ten sposób
Portugalczycy uzyskali prawo do nie znanej jeszcze, a już wkrótce odkrytej przez Pedro Cabrala w roku 1500 Brazylii.
Układ w Tordesillas, który miał zapobiegać sporom pomiędzy Hiszpanią i Portugalią, nie wspominał nic o udziale w eksploatacji nowo
odkrytego świata innych państw europejskich. Zarówno zyskowny handel, jak i kolonizacja ziem Afryki i Ameryki stać się miały na zawsze
monopolem władców państw leżących na Półwyspie Iberyjskim. Jak wiemy nie stało się tak, gdyż szybko okazało się, że zarówno władcy
innych krajów — w szczególności Anglii i Francji — jak i ich poddani nie zamierzają rezygnować z udziału w podziale i spożywaniu
„kolonialnego tortu”.
„Słońce świeci dla mnie tak samo jak dla innych. Pokażcie mi testament Adama, czy jest w nim klau-
zula wyłączająca mnie z podziału świata?” — zawołać miał król Francji Franciszek I na wieść o ogromnych skarbach Corteza zdobytych w
Meksyku.
Już w roku 1497 król Anglii Henryk VII wysłał w kierunku wybrzeży Ameryki dowodzony przez wenecjanina Giovanniego Caboto
(Anglicy zwali go John Cabot) okręt „Matthew". Po paromiesięcznej podróży Cabot wylądował 24 czerwca 1497 roku na lądzie, który nazwał
Terra Prima Vista — Ziemia Po Raz Pierwszy Ujrzana. Później, gdy okazało się, że obszary te odwiedzane były
przed około 500 laty przez Normanów, lądowi temu nadano nazwę Ziemi Na Nowo Odnalezionej
— New Found Land, czyli Nowej Fundlandii. Po powrocie do Bristolu Cabot twierdził, że odkrył Królestwo Wielkiego Chana. W liście
donoszącym
o jego odkryciach napisanym przez Włocha Rai- mondo de Soncino do księcia Mediolanu czytamy: „Messer Zoane Caboto [...] wyruszył z
Bristolu, portu leżącego na zachodzie królestwa, minął Irlandię, która leży bardziej na zachód. [...] Po wielu dniach żeglugi dotarł on w końcu do
lądu, na którym zawiesił królewską flagę i który wziął w posiadanie króla [...]. Messer Zoane dokonał opisu świata na mapie, a także na
globusie, który własnoręcznie wykonał, i pokazał dokąd dopłynął. Płynąc w kierunku wschodnim (Orient) dotarł on aż poza kraj Tanai.
Opowiadał, że kraj ten jest wspaniały i ciepły i był przekonany, że drzewo brazyliowe [którego kora była wysoko cenionym barwnikiem i od
którego pochodzi nazwa Brazylii] i jedwab rosną tam. Jego towarzysze twierdzili, że tamtejsze wody obfitują w ryby, które łowić można nie
tylko siecią, ale również koszykami zanurzonymi w wodzie. [...] Ci sami Anglicy, jego towarzysze, mówili, że mogli zabrać ze sobą wiele ryb, i
że królestwo [tzn. Anglia] mogłoby nie potrzebować ich z Islandii [...]. Ale Messer Zoane miał swój umysł wypełniony większymi rzeczami,
gdyż proponował, aby popłynąć wzdłuż wybrzeża, którego dotknął, ciągle na wschód aż do osiągnięcia wyspy zwanej Cipango [Japonia]
położonej w rejonie wschodnim, skąd jak
sądził pochodzą wszystkie przyprawy i kamienie szlachetne”.
Na poszukiwanie tego kraju wyruszył Cabot w roku następnym (1498), prowadząc tym razem flotę złożoną z pięciu niewielkich statków
należących do króla i czterech, które były własnością kupców z miasta Bristol. Nie dane mu było jednak przekonać się o błędnym wyobrażeniu.
Zmarł na morzu i jak
zapisał jeden z jego współczesnych — „nowy ląd znalazł nie gdzie indziej jak na najdalszym dnie oceanu”.
Dowództwo po nim objął jego syn Sebastian Cabot, który doprowadził wyprawę do brzegów Nowej Fundlandii, a następnie pożeglował
wzdłuż jej wybrzeży w kierunku północno-zachodnim. Przed oczami Anglików przesuwały się surowe, niegościnne brzegi zamieszkiwane przez
ubranych w skóry Indian i Eskimosów. Wreszcie drogę do Cipango zagrodziły pływające lody i Cabot musiał zawrócić. Popłynął wówczas na
południe i dotarł prawdopodobnie do 38 stopnia szerokości geograficznej północnej, a następnie zawrócił w kierunku Anglii. Opierając się na
niepewnych, sporządzonych dopiero w połowie wieku XVI źródłach, niektórzy. uczeni angielscy utrzymują, że Sebastian Cabot popłynął
jeszcze dalej na południe i że to on odkrył i zbadał wybrzeża Florydy. Jednakże mapa sporządzona latem 1500 roku w Hiszpanii przez
uczestnika drugiej wyprawy Kolumba Juana de la Cosa, który przy jej opracowaniu korzystał również ze sprawozdania Cabota, nie potwierdza
tej te- zy. Wątpliwa również wydaje się niedawna rewelacja uczonych angielskich dowodzących, jakoby nazwa Ameryki nie wywodzi się od
imienia Amerigo Vespucci, ale od nazwiska Richarda America, zamożnego kupca z Bristolu. Według tej tezy John Cabot miał nazwać nowo
odkryty ląd Ameryką w dowód wdzięczności za pomoc finansową, jakiej udzielił mu Richard Americ.
Dwie wyprawy obydwu Cabotów musiały rozczarować angielskich kupców, gdyż dopiero w roku 1517 zdecydowali się wysłać ponownie
Sebastiana Cabota w kierunku Nowej Fundlandii. Zbadał on wówczas wybrzeża Labradoru i brzegi Zatoki Hudsona. Lody i groźba buntu załogi
zmusiły go
i tym razem do zawrócenia z drogi do bogatych Chin. Po powrocie Cabot wstąpił na służbę do króla Hiszpanii i wziął udział w kilku rejsach do
Ameryki, w których zasłynął jako doskonały nawigator.
W latach dwudziestych XVI wieku w ślad za Anglikami poszli Francuzi. Oni też podobnie jak Hiszpanie czy Anglicy zaangażowali na
wodza dalekiej wyprawy Włocha, potomka bogatej rodziny z Florencji — Giovanniego da Verrazano. Podobnie jak jego ziomkowie — Kolumb
i Cabotowie — Verrazano był doskonałym nawigatorem i odważnym żeglarzem, ale także piratem. Około roku 1520 zdobył jeden ze statków
wiozących przeznaczoną dla Karola V piątą część bogatych łupów zdobytych przez Corteza w Meksyku. W roku 1523 Franciszek I, król
Francji, wysłał go na czele czterech statków „aby odkrył nowe kraje”. Wkrótce po opuszczeniu portów Francji eskadra ta dostała się w objęcia
sztormu i tylko dwa jej okręty schroniły się w portach Anglii. Te dwa okręty po uzupełnieniu żywności, uzbrojenia i wyposażenia nawiga-
cyjnego otrzymały rozkaz płynięcia „do Chin”.
17 stycznia okręty opuściły portugalską wyspę Maderę i osiągnęły wybrzeże Ameryki na wysokości dzisiejszego stanu Północna Karolina.
Stamtąd wyprawa wyruszyła na północ, badając wschodnie wybrzeża obecnych Stanów Zjednoczonych. Dowodzona przez Verrazano
„Dauphine” wpłynęła między innymi do Zatoki Hudsona, gdzie nawiązano kontakty z tubylcami. Wyprawa dotarła do No
wej Fundlandii i zawróciła do Francji, osiągając Dieppe w lipcu 1524 roku.
Na podstawie swych obserwacji Verrazano z dużą zręcznością i wiernością wykonał mapę zbada- łiych obszarów, dając w ten sposób
pierwszy karto
graficzny obraz wschodnich wybrzeży Ameryki Północnej. W pisanym z pokładu „Dauphine" sprawozdaniu z podróży Verrazano przedstawił
królowi odkryte obszary. Wybrzeża stanów Wirginia i Maryland obfitujące w bogatą roślinność i liczne gatunki zwierząt opisał jako Arkadię.
Brzegi Zatoki Hudsona wydały mu się dogodne do założenia portu. Napotykani wszędzie Indianie wydawali się przyjaźni i chętnie handlowali z
przybyszami.
Zachęcony odkryciami Franciszek 1 wysłał w roku 1526 następną wyprawę pod wodzą Verrazano. W dwa lata później jednak świecąca
pełnym blaskiem gwiazda królewskiego nawigatora zgasłą nagle. W czasie kolejnej wyprawy, której celem tym razem była Brazylia, Verrazano
wraz z kilkoma towarzyszami został zjedzony na oczach bezradnych członków załogi przez mieszkańców jednej z wysp Morza Karaibskiego.
Dzieło jego podjął mieszkaniec Saint-Malo. Jakub Cartier, doświadczony żeglarz i nawigator, który brał udział w portugalskich wyprawach
do Brazylii. Wyposażony przez króla w dwa okręty i sześć tysięcy liwrów zorganizował wyprawę i wzorem Cabotów i Verrazano wyruszył w
poszukiwaniu północnego przejścia do Indii. Nie podzielał on widać opinii Verrazano. Jego poprzednik w sprawozdaniu do króla twierdził, że
widziany przez niego ląd ciągnie się nieprzerwanie od zamarzniętego morza na północy aż po cieśninę, którą przepłynął na Morze Południowe
Magellan. Cartier postano-
wił na własną rękę spróbować szczęścia i 10 maja 1534 roku po rekordowo krótkiej, dwudziestod- uiowcj podróży wylądował na Nowej
Fundlandii. Po »płynięciu jej od północy okręty przedostały się na Zatokę Świętego Wawrzyńca rozszerzającą się ku zachodowi, co stwarzało
złudną nadzieję odkrycia przejścia zachodniego. Cartier płynął wolno wzdłuż brzegów me znanego lądu. badając jego flo-
rę i faunę. Nawiązano również kontakty z na ogół przyjaznymi mieszkańcami tych terenów — Huro- nami. W okolicach wpływającej do Zatoki
Świętego Wawrzyńca rzeki o tej samej nazwie Cartier postanowił zawrócić. Wcześniej na lądzie ustawiono krzyż z herbem króla Francji, biorąc
w ten sposób pod jego panowanie odkryte ziemie. 5 września wyprawa zawinęła do Saint-Malo, przywożąc na pokładzie między innymi dwóch
Indian — synów wodza jednego z plemion znad Zatoki Świętego Wawrzyńca.
Następnego roku-ci sami ochrzczeni już Indianie powrócili do swej ojczyzny z następną wyprawą Cartiera. Tym razem składała się ona z
trzech statków: .,Grande-Hermine”, „Petite-Hermine” i ..L'Emerillon", na których pokładach płynęło 110 marynarzy i 18 galerników
przeznaczonych do najtrudniejszych zadań. Tuż po opuszczeniu kanału La Manche na Atlantyku wybuchł sztorm, który rozproszył uczestników
wyprawy. Dzięki jednak doskonałym umiejętnościom nawigacyjnym kapitanów poszczególnych statków wszyscy spotkali się w cieśninie Belle
Isle oddzielającej wyspę Nową Fundlandię od lądu stałego.
Tym razem prowadzony przez indiańskich przewodników Cartier popłynął w górę Rzeki Św. Wawrzyńca, którą Indianie nazywali Kanadą.
U ujścia rzeki zostały dwa większe statki. Cartier zabrał ze sobą jedynie najlżejszego „L’Emerillona” i dwie łodzie. Płynęli najpierw wśród ziem
należących do Algonikinów, później znaleźli się na tere-
nach zamieszkiwanych przez Irokezów. Wszędzie przyjmowano ich przyjaźnie i francuska ekspedycja dotarła aż w rejon Wielkich Jezior.
Po powrocie do pozostawionych u ujścia rzeki towarzyszy Cartier zdecydował się spędzić zimę na lądzie amerykańskim. W okolicach
dzisiejszego Quebecu Francuzi wznieśli swój pierwszy na tych ziemiach fort. Niebawem nadeszła ostra zima. spadł głęboki śnieg i na nie
nawykłych do silnych mrozów ludzi poczęły spadać nieszczęścia. Najpierw katastrofie wśród lodów uległ „Petite-Her- mine" i musiano go
porzucić zabierając wcześniej wyposażenie. Później pojawił się wróg znany wszystkim marynarzom tamtych czasów — szkorbut. Ludzie
odżywiali się tylko wędzonym mięsem i mąką kukurydzianą. Do połowy grudnia 1536 roku na skutek niedoboru witamin zmarło dwudziestu
pięciu ludzi, a pozostali byli tak osłabieni, że Cartier obawiał się w tej sytuacji napaści okolicznych Indian. Ci jednak nie mieli żadnych
agresywnych zamiarów, a przeciwnie — ofiarowali przybyszom wyciąg z pewnej rośliny, będący doskonałym lekarstwem przeciwko
szkorbutowi.
Wiosną Cartier wyruszył do Francji, tuż przed odjazdem porywając starym sposobem kilku wodzów okolicznych plemion. 6 lipca 1537 roku
wyprawa zawinęła do Saint-Malo. Nie udało się jej wprawdzie odkryć przejścia północnego ani odnaleźć złota, ale zbadała i formalnie wzięła w
posiadanie rozległy kraj pokryty lasami, obfitujący w zwierzynę i zamieszkiwany przez przyjaznych -kra-
jowców. Niepowodzeniem zakończyła się jednak próba kolonizacji odkrytych przez Cartiera ziem. Mianowany przez Franciszka I „wicekról i
namiestnik generalny Nowej Ziemi, Labradoru i Kanady" Jean de la Rocąue popełnił wiele błędów, wywołując wrogość Indian i dopuszczając
do wymarcia wielu osadników. Resztę ich ewakuowano w roku 1543. Prawdziwa kolonizacja Kanady nastąpić miała dopiero w następnym
stuleciu.
W drugiej połowie XVI wieku na amerykańską arenę powrócili Anglicy kierowani silną ręką mądrej Elżbiety I. W tym okresie zrezygnowali
oni z odkrywania nowych ziem, ale podobnie jak władca Francji skupili się na wydarciu Hiszpanii monopolu na eksploatację Nowego Świata.
Początkowo angielscy kupcy z dużym powodzeniem włączali się do zyskownego, „trójkątnego” handlu atlantyckiego, który polegał na
dostarczaniu do Ameryki afrykańskich niewolników kupowanych na Czarnym Lądzie za towary europejskie. Największe bogactwo zdobył na
tej działalności zamożny kupiec z Plymouth — John Hawkins. Proceder bogacenia się na amerykańskim handlu niewolnikami rozpoczął jeszcze
jego ojciec William, który pływał po „czarny heban” do portugalskich faktorii w Afryce. Wraz z Johnem Hawkinsem zdobywał również
doświadczenia na atlantyckich szlakach jego daleki kuzyn, syn protestanckiego pastora — Francis Drakę.
Angielski handel niewolnikami, choć zwalczany przez króla Hiszpanii, był opłacalny dla hiszpań
skich osadników zamieszkujących Amerykę Środkową i dlatego mimo formalnych zakazów trwać mógł kilkadziesiąt lat bez wypowiedzenia
oficjalnej wojny pomiędzy państwami, których poddani w nim uczestniczyli. Kres położono mu dopiero w roku 1567, kiedy to hiszpański
wicekról Meksyku podstępnie zaatakował i zniszczył flotę Hawkinsa (w której było także kilka okrętów królowej Elż
biety) w porcie San Juan de Ulua. Handel został więc przerwany. Dawni kupcy przemienili się w korsarzy i piratów. Najsłynniejszym z nich stał
się Francis Drakę.
Zanim jednak omówimy jego działalność, warto wspomnieć o innych równie zasłużonych i zdolnych „psach morskich”, jak królowa
Elżbieta nazywała swych korsarzy. Godna uwagi jest postać sir Waltera Raleigha. Wykształcony, doskonały żołnierz, a przy tym poeta i
przystojny młodzieniec, szybko stał się faworytem królowej. Pierwsze jego wyprawy skierowane były na wschodnie wybrzeża Ameryki
Północnej. Zbadany przez niego fragment wybrzeża nazwał na cześć „dziewicy-kró- lowej” — Wirginią. W roku 1585 pod dowództwem
Raleigha wyruszyła do Ameryki pierwsza angielska ekspedycja kolonizacyjna złożona z pięciu statków, na których do brzegów Wirginii
przybyło stu osiemdziesięciu osadników, w tym „sześciu smolarzy polskich"!
W dziesięć lat później owładnięty romantycznym pragnieniem wyruszył Raleigh na poszukiwanie legendarnego Eldorado - Złotego Miasta
ukrytego w dżunglach Gujany. Wyprawa zapuściła się w górę rzeki Órinoko, przeżyła liczne trudy i walki z Indianami, ale nie znalazła Złotego
Miasta. Raleigh nie mógł jednak zawieść królowej oczekującej z niecierpliwością na złoto. Na podstawie własnych obserwacji i opowieści
wziętego do niewoli hiszpańskiego gubernatora Gujany, Antonio do Ber- rio. napisał rozprawę Odkrycie bogatego, pięknego
i niezmierzonego imperium Gujany wraz z opisem wielkiego i złotego miasta Manao, które Hiszpanie zwią Eldorado, opisane przez rycerza sir
Waltera Raleigh, kapitana Gwardii Królewskiej. Opętany wizją odnalezienia Eldorado, Raleigh oddał za nią swe życie. Już po śmierci Elżbiety I
wyruszył na swą ostatnią wyprawę. Zdobył leżące u ujścia Orinoko miasto Santo Tomas, którego załoga broniła dostępu do wymarzonej krainy
złota. Jego okręty popłynęły w górę rzeki, napotykając coraz bardziej dziką przyrodę i coraz większe trudności. Wreszcie
i tym razem Anglicy musieli zawrócić. W Londynie ambasador Hiszpanii oskarżył Raleigha o piractwo, a układny, obawiający się
międzynarodowego zatargu Jakub I, zatwierdził wyrok. W wieku 65 lat wytrwały poszukiwacz Eldorado stanął na szafocie.
Jego przyrodni brat sir Humphrey Gilbert oddał swe życie za owo słynne, uparcie poszukiwane przejście północno-zachodnie do Indii. Przez
wiele lat, ze względu na prowadzone przez Anglię wojny w Irlandii, wyprawa Gilberta była odkładana. Wcześniej zdołał on opublikować
Rozważania na temat północno-zachodniego szlaku do Chin i Indii Wschodnich, w których obok starożytnych autorytetów dowodzących
istnienia rzekomego przejścia północnego powoływał się również na odkrycia Cabota i Cartiera. Przekonywał nawet o możliwościach
zasiedlenia terenów północnej Ameryki: „Moglibyśmy zamieszkać na części tamtejszych terenów, zasiedlając je biedakami z naszego kraju,
którzy tu stanowią kłopot”.
W roku 1578 królowa wręczyła Gilbertowi patent, który upoważniał go do „poszukiwania, odkrycia, zwiedzania i wybrania odległych ziem
barbarzyńskich i pogańskich, nie będących dotąd we władaniu żadnego chrześcijańskiego księcia [...] a zaczem do objęcia ich w posiadanie,
zachowania i korzystania po wsze czasy, ze wszystkimi płynącymi z nich pożytkami, z władzą nad nimi i prawem do ściągania opłat”.
Nie dziwi nas tu hojność królowej, która dawała ziemie do niej nie należące, zadziwia natomiast kunszt dyplomatyczny, z jakim
sporządzony został patent. Zostawia on Elżbiecie nie skrępowane ręce w działaniach politycznych z potęgą Hiszpanii, a zarazem gwarantuje
przeprowadzenie wyprawy i wspomina o spodziewanych zyskach.
Dopiero pięć lat później udało się Gilbertowi
zrealizować wyprawę. 11 lipca 1588 roku okręty jego wypłynęły na wody Zatoki Nowofundlandzkiej Na jej brzegu umieszczono krzyż ze
znakami królowej angielskiej jako znak poddania jej tych ziem. Później wypadki potoczyły się mniej pomyślnie. W czasie żeglugi na południe
wzdłuż amerykańskiego kontynentu wpadł na podwodną skałę i zatonął największy okręt ekspedycji „Delight” wraz ze stu członkami załogi i
osadnikami. Reszta ekspedycji pragnęła już tylko powrotu i Gilbert uległ tym żądaniom. W czasie drogi powrotnej w okolicach Azorów okręty
ogarnął sztorm. Niewielki „Squir- rel” wraz ze znajdującym się na jego pokładzie Gilbertem poszedł na dno.
W ten sposób zakończyła się pierwsza angielska próba kolonizacji Ameryki. Za nią poszły jednak wkrótce inne. Nie na próżno w swych
rozważaniach Gilbert pisał: „Nie jest godzien żywota kto z bojaźni w obliczu śmierci porzuca honor i służbę swego kraju. Spotkanie ze śmiercią
jest nieuniknione, a sława cnoty nieśmiertelna”.
Maksymę tą mógł wypisać na swym sztandarze najsłynniejszy „pies morski” królowej Elżbiety, wspomniany już sir Francis Drakę.
Największą sławę przyniosły mu jego pirackie wyczyny na Morzu Karaibskim. W okolicach Nombre de Dios — głównego portu wywozu srebra
z kopalń Potosi — zdobył ogromny ładunek tego kruszcu, następnie złupił najzamożniejsze miasta hiszpańskie w Ameryce: Santo Domingo i
Cartagenę. W dowód uznania za te czyny otrzymał z rąk królowej sziachec-
two i szpadę z napisem: „ Whoso strikelh at Thee, Drake, striketh also at us” — Kto podniesie rękę na Ciebie, Drake, podniesie ją i na nas.
Jednakże to nie wszystko. Drake miat większe ambicje. Już na Przesmyku Panamskim, gdy z drzewa rosnącego na wzgórzu oglądał wody
Pacy- Itku. poprzysiągł sobie wypłynąć na nie wbrew pa
nującym tam niepodzielnie Hiszpanom. Królowa poparła go w tych zamierzeniach. „Drakę! — rzekła — w ten sposób byłoby mi przyjemnie
pomścić na królu Hiszpanii rozmaite krzywdy, które mi wyrządził”.
Do wyprawy przygotowano cztery okręty. Były to dwa niewielkie galeony, doskonale uzbrojone i ożaglowane, prawdziwe okręty pirackie
— „Gol- den Hind” (wcześniejsza jego nażwa brzmiała „Pe-
lican”) i „Elizabeth”. Towarzyszyły im karawela „Marigold” i statek transportowy — karaka „Swan".
Wyprawa wyruszyła 13 grudnia 1577 roku z Plymouth. Oficjalnym jej celem podanym do publicznej wiadomości był Egipt, gdzie eskadra miała
przeprowadzić transakcje handlowe w Aleksandrii. Znajdującym się na Atlantyku załogom ogłoszono, że udają się na poszukiwania Terra
Australis Incógnita, która miała rozciągać się na południe od Cieśniny Magellana. Tylko Drakę znał właściwy cel wyprawy — zwalczanie
hiszpańskiej żeglugi oraz penetracja odległych akwenów świata.
W okolicach Wysp Zielonego Przylądka Drakę wziął do niewoli portugalskiego pilota Ñuño da Silva, który doskonale znał południowy Atlantyk
i doprowadził wyprawę do Argentyny. Tam, w tej samej zatoce, w której Magellan stłumił bunt swych kapitanów (San Julian), Drakę uwięził i
skazał na śmierć swego przyjaciela, a prawdopodobnie
i rywala Thomasa Doughty. Jak przystało na dżentelmenów, sędzia i ofiara spędzili wspólnie noc poprzedzającą wykonanie wyroku na
ucztowaniu i uprzejmej rozmowie. Następnie eskadra pożeglo- wała na południe i dokonała przejścia na Pacyfik przez Cieśninę Magellana. W
niezwykle ciężkich warunkach Drakę na swej „Golden Hind’ (Złota Łania) dokonał rekordowo szybkiego, szesnastod- niowego przejścia
niebezpiecznej cieśniny (Magellanowi zabrało to 37 dni, a inni żeglarze pokonywali ten akwen zwykle w ciągu 40-50 dni).
K
*
W
—»—■
ffpft-T^yr
4feM|MK/^
. v *Vî»y» M^Vflij«
*'*»•11 * »S
5^*ÇÉNfc¿J*3
•
r
- V4 v;¿i ^vv( > f ¿V
..♦ --vÿ w
Pacyfik przywitał Anglików sztormem i wkrótce okręty uległy rozproszeniu, aby już do końca wyprawy nie spotkać się. „Marigold” i
„Elizabeth” zawróciły do Anglii.
Pozostawszy samotnym , jak samotny pelikan w dzikiej głuszy" Drakę udał się na południe na poszukiwania Terra Australis Incógnita.
Opłynął brzegi Ziemi Ognistej i odkrył, że jest ona wyspą, a za nią ciągnie się morze, a nie jak sądzono Nieznana Ziemia Południowa. Było to
ważne odkrycie, które rozwiało jeszcze jeden z mitów geograficznych o tym rejonie. Kanał oddzielający Amerykę od Antarktydy nazwany
został Przejściem Drake’a (Drakę Passage). Następnie Drakę skierował „Golden Hind”.na północ. W Valparaíso, pierwszym odwiedzonym
hiszpańskim porcie, mieszkańcy witali angielski okręt jako własny, gdyż żadnych innych jednostek tam nigdy nie widzieli. Koło Callao w ręce
Drake’a wpadł hiszpański okręt „Nuestra Señora de la Concepción”. „Znaleźliśmy tam — pisał Drakę — wielkie bogactwa, klejnoty, szlachetne
kamienie, trzynaście skrzyń pełnych reali, osiemdziesiąt funtów złota i dwadzieścia sześć ton srebra”.
Stamtąd ruszono dalej na północ aż do nie znanych wówczas wybrzeży Kalifornii. Po drodze Drakę rabował na wybrzeżach Peru i
Gwatemali, nie mordował jednak ludzi, gdyż wiedział, że w hiszpańskiej niewoli w Limie znajduje się jego przyjaciel i podobny jak on
awanturnik, John Oxen- ham. Dopóki Anglicy przebywali na Pacyfiku,
Oxenhamowi nie spadł włos z głowy. Drakę wysłał do Limy jednego z hiszpańskich jeńców z poleceniem: „Powiedz wicekrólowi Peru aby nie
wieszał ich [angielskich jeńców], bo jeżeli to uczyni, zetnę trzy tysiące głów w Peru i wszystkie je dostarczę do Callao”. Pogróżka ta była
skuteczna, ale tylko chwilowo, gdyż po odpłynięciu Drake’a Hiszpanie stracili Oxenhama i jego towarzyszy, paląc ich na stosie nie z tego
powodu, że byli piratami, ale że byli „wstrętnymi Bogu luteranami”.
U wybrzeży Gwatemali Drakę pochwycił inny hiszpański okręt. Kapitanem tej jednostki noszącej nazwę „Espritu Santo” był Francisco de
Zarate, kuzyn księcia Mediny Sidonii dowodzącego w roku 1588 wyprawą Niezwyciężonej Armady na Anglię i autor interesującego
pamiętnika. Ze strony Drake’a zaznał on tak łaskawego traktowania, że na pożegnanie podarował mu złotego sokoła ze szmaragdowym
dziobem. Podobnie jak Portugalczyk da Silva, również Zarate wyrażał się z największym uznaniem o umiejętnościach nawigacyjnych Drake’a,
podkreślał dyscyplinę, jaka panuje na „Złotej Łani”, a także ze szczegółami opisał wyposażenie okrętu, który przypominać miał pływający
arsenał z powodu ogromnej ilości „dział, muszkietów, pałaszów i halabard”. Sam kapitan jadał posiłki na srebrnej i złotej zastawie w towa-
rzystwie grającej orkiestry. W niedzielę odbywała się uroczysta msza, którą celebrował kapelan Francis Fletcher.
W czerwcu 1579 roku „Golden Hind” znalazła
odkry
Dr
się u Kalifornii, w posiadanie angielskiej królowej i nazwał Nowym Albionem. Krajowcy napotkani na brzegu byli przyjaźni i brali przybyszów
za bogów. Niewiele rozumiejąc z ceremonii przyglądali się uroczystej mszy i słuchali przemówienia Drake’a, który ogłaszał. że ziemia ta po
wsze czasy należeć będzie do korony angielskiej. Kiedy po kilku tygodniach ..biali bogowie" odpłynęli, na brzegu pozostała po nich metalowa
tablica głosząca:
„Aby było wiadome wszystkim, którzy tu trafią, że 17 czerwca 1579, z Łaski Boga, w imieniu Jej wysokości. Królowej Elżbiety Angielskiej
i jej następców. po wsze czasy biorę w posiadanie to Królestwo. którego Król i poddani z własnej woli wyrazili zgodę pozostania poddanymi Jej
Wysokości i przekazania jej praw do tej ziemi, która została przeze mnie nazwana i znana będzie wszystkim ludziom jako Nowy Albion. Francis
Drakę”.
Miesiąc później „Golden Hind” znalazła się znowu na morzu, tym razem płynąc wprost na zachód w kierunku upragnionych Wysp
Korzennych. Dopiero po dwóch miesiącach żeglugi ujrzano pierwsze skrawki lądu, których mieszkańcy okazali się nieprzyjażni dla
przybyszów. Wypłynęli im na spotkanie i zaatakowali kamieniami. Były to wyspy Mariany, nazwane przez Magellana Islas Ladrones. Drakę
powtórzył tę nazwę w języku angielskim i nazwał je Island of Thieves — Wyspy Złodziejskie. Stamtąd droga prowadziła na Filipiny, gdzie
dopłynięto 21 października, a 3 grudnia
osiągnięto Moluki — Wyspy Korzenne „ urodzajne i dostarczające ogromnej ilości goździków", których zakupiono sześć ton po bardzo
korzystnych cenach.
Dalsza droga prowadziła w kierunku Indonezji. W czasie jej trwania wyprawa Drake’a omal nie zakończyła się tragicznie. 9 stycznia 1580
roku „Golden Hind” wpadła na podwodną rafę. Całą noc i
następny dzień trwała akcja ratunkowa. Mimo wyrzucenia za burtę całego ładunku goździków i kilku dział kadłub uporczywie tkwił wbity w
skałę, a do jego wnętrza wdzierała się nieustannie woda, której nie byli w stanie wypompować mdlejący z wyczerpania marynarze. Wreszcie,
gdy wszyscy zaczęli już tracić nadzieję, okręt niespodziewanie sam zszedł z przeszkody, korzystając z rozpoczynającego się
wysokiego pływu. „Ze wszystkich niebezpieczeństw w czasie naszej podróży ta była największa” pisa! później Francis Fletcher. Za cud uznał on
fakt, że mimo potężnego uderzenia poszycie okrętu nie doznało poważniejszych uszkodzeń i dało się łatwo naprawić.
W połowie czerwca „Golden Hind" znajdowała się już w okolicach Przylądka Dobrej Nadziei, skąd rozpoczęła uciążliwą żeglugę w
kierunku północnym. Wreszcie 26 września wyprawa znalazła się na redzie Plymouth — w dwa lata i dziewięć i pół miesiąca od momentu
wyruszenia z tego samego punktu. Pierwszym pytaniem, jakie Drakę zadał rybakom napotkanym na przybrzeżnych wodach było, czy żyje
królowa, na co zapytani odpowiedzieli twierdząco. Donieśli oni również, że w mieście panuje zaraza i że bezpieczniej dla przybyszów będzie
nie opuszczać okrętu. Według ich słów 26 września 1580 roku była niedziela, podczas gdy według drobiazgowo prowadzonego przez Drake’a
rachunku tego dnia byl poniedziałek. Opływając świat dookoła, podobnie jak Magellan. Drakę stracił jeden dzień. Zaraz też wysłał do królowej
list z krótkim opisem podróży i z listą skarbów, jakie przywiózł w ładowniach „Golden Hind”. Ich wartość ceniono wówczas na dwa i pół
tysiąca funtów. Na polecenie królowej skarby te przewieziono w tajemnicy do zamku Trematon, tak aby nie dowiedział się o nich hiszpański
ambasador Mendoza, który jednak wkrótce został poinformowany przez swych szpiegów o powrocie największego z „mor
skich psów" i zażądał odszkodowania za wyrządzone przez niego zbrodnie. Nie otrzymał oczywiście ani dukata, a królowa nie szczędziła mu
przykrości obdarzając publicznie swymi łaskami Dra- ke'a. Zwiedzając „Golden Hind" zawiesiła mu na piersi naszyjnik z napisem „Niech
Opatrzność będzie Twoim Przewodnikiem i Obrońcą aż do Końca”.
Dla mieszkańców Anglii Drakę stał się wkrótce bohaterem narodowym, sławionym w pieśniach poskromicielem hiszpańskiej pychy. Na
jego okręcie panowała dyscyplina i nikt, choćby najwyżej urodzony, nie mial prawa patrzeć się bezczynnie na pracę innych. Sławne jest
przemówienie, które Drakę wygłosił do swej załogi tuż przed wyruszeniem na morze. Powiedział on: „Moi panowie. Należy wyzbyć się
wszelkich różnic. Żądam aby każdy dżentelmen ciągnął liny razem z marynarzami, a marynarze razem z dżentelmenami”.
Wygląd zewnętrzny żeglarza poznać można z portretów malowanych przez współczesnych mu malarzy. Patrzy na nich okolona elżbietańską
kryzą okrągła twarz o wysokim czole i dużych wypukłych oczach, zdradzających mądrość i siłę woli, ale także skłonność do dobrych potraw i
trunków.
Obraz ten uzupełnia jeszcze opis, jaki pozostawił Francisco de Zarate. Powiadał on: „Francisco Drakę [el draque znaczy w języku
hiszpańskim „smok”] jest człowiekiem niezbyt wysokim z jasną brodą i jest jednym z największych żeglarzy, którzy pływali kiedykolwiek po
morzach, zarówno jako
nawigator jak i kapitan. Jego załogaskłada się z ludzi młodych, zdyscyplinowanych i wykształconych w rzemiośle wojennym tak jak powinni
być starzy żołnierze. [...] Wozi ze sobą rówriież malarzy, którzy malują w dokładnych kolorach widoki wybrzeży. Ma ze sobą doświadczonych
stolarzy i rzemieślników, by w każdej chwili można było naprawić uszkodzony kadłub [...]. Do stołu podaje mu się na srebrnych talerzach ze
złoconymi brzegami. Wozi ze sobą rozmaite smakołyki i pachnidła [...]. Obiady i kolacje spożywa przy dźwiękach wiol”.
André Maurois w Dziejach Anglii, z perspektywy stuleci podsumował ten na gorąco sporządzony opis: „Francis Drake był marynarzem z
bajki, śmiałym aż do zuchwalstwa, zdolny skazać na śmierć każdego ze swych zastępców, jeżeli dyscyplina pokładowa tego wymagała i spędzić
przyjaźnie ze skazańcem ostatnie godziny przed powieszeniem go, uwielbiany przez załogę, mimo swej surowości, niebawem stał się
bożyszczem Anglii”.
Don Alfonso de Sotomayor, jeden z ostatnich hiszpańskich wodzów, jakim przyszło walczyć z Drakem, wtórował mu: „Spośród wszystkich
ludzi jego zawodu był jednym z najwybitniejszych. Uprzejmy i honorowy wobec zwyciężonych, człowiek szlachetny i prawy, o cnotach, które
trzeba cenić nawet u wroga”.
W sześć lat po powrocie Drake’a jego wyczyn powtórzył inny angielski żeglarz — Thomas Cavendish. W wyprawie wzięły udział trzy
okręty: „Desire”, „Content" i „Hugh Gallant”. Trasa pro
wadziła z Plymouth na Wyspy Kanaryjskie, Sierra Leone i Wyspy Zielonego Przylądka, a stamtąd do Brazylii. Po dotarciu do niej w listopadzie
1586 roku Cavendish udał się na południe wzdłuż Patagonii aż do Cieśniny Magellana, na którą natrafiono
w początkach 1587 roku. Przejście jej zajęło Anglikom aż siedem tygodni, w czasie których wyczerpały się im zapasy żywności i cale dnie
musiano łowić ryby i polować na ptaki. 24 lutego wyprawa wypłynęła na Pacyfik i skierowała się na północ wzdłuż brzegów Chile. Tam jednak
również nie udało się szybko zaspokoić głodu, gdyż Hiszpanie po nauce danej im przez Drake’a umieli już bronić swych wybrzeży.
Wieść o przybyciu „nowego Drake’a" postawiła na nogi mieszkańców nadbrzeżnych miast. Każdy ruch przybyszów był śledzony, a straż
wybrzeża była w nieustannym pogotowiu. Już w pierwszych dniach udało się jej niespodziewanie zaskoczyć Anglików zajętych gromadzeniem
wody. W potyczce, jaka się wywiązała, Cavendish stracił dwunastu ludzi. W odwecie Anglicy spalili kilka hiszpańskich statków w porcie Arica.
Stamtąd popłynęli na północ rabując po drodze nadbrzeżne osady w Peru i Gwatemali. Na wysokości równika zatonął „Hugh Gallant”,
najbardziej sfatygowany okręt wyprawy, a jego załoga przeniesiona została na pozostałe dwie jednostki. Jesienią 1587 roku Cavendish znalazł
się w pobliżu wybrzeży Meksyku i tam właśnie dowiedział się od jednego ze schwytanych jeńców hiszpańskich o tym, że do portu Acapulco
zmierza z Filipin królewski galeon,, jeden z najbogatszych okrętów, jakie kiedykolwiek pływały po morzach”.
Długo oczekiwany okręt, noszący nazwę „Grandę Santa Anna”, pojawił się wreszcie na horyzon
cie. Po zaciętej, trwającej sześć godzin walce Hiszpanie poddali się i odholowano ich do portu Aqua- da Seguna, gdzie nastąpił podział łupów.
Galeon przewoził 22 tysiące złotych pesos i 600 ton innych cennych towarów. Ładunek ten dziesięciokrotnie przewyższał możliwości
transportowe dwóch angielskich jednostek i znaczna jego część a także sam hiszpański okręt zostały spalone, co wywołało niechęć i żal zarówno
wśród porzuconych na brzegu Hiszpanów, jak i wśród członków wyprawy. Załoga „Contenta" bliska była buntu uważając, że Cavendish oszukał
ją przy podziale łupów i odmówiła dalszej żeglugi. Po kilku dniach bezowocnych pertraktacji, uprowadzając ze sobą portugalskiego pilota o
imieniu Rodrigo, Cavendish odpłynął na zachód na pokładzie „Desire”. Droga prowadziła przez Wyspy Złodziejskie (Mariany). Trudne było
przejście przez wody Filipin, tym bardziej że uczestniczący w wyprawie (zapewne pod przymusem) pilot hiszpański Thomas de Ersola w sposób
potajemny doniósł gubernatorowi Manili o zbliżaniu się Anglików. Nim jednak czyn ten wywołał jakiekolwiek konsekwencje, spisek Ersoli
został wykryty, a on sam zawisł na rei. W marcu 1588 roku „Desire" znajdował się już na Oceanie Indyjskim, a następnie okrążając Przylądek
Dobrej Nadziei wypłynął na Atlantyk. Po krótkim postoju na Wyspie Św. Heleny (Cavendish był pierwszym Anglikiem na tej wyspie) obrano
kurs wprost na rodzinną Anglię. Osiągnięto ją po jedenastu tygodniach ciężkiej, wypełnionej sztormami żeglugi.
!§«?
SU
»
Hs|: lifł
■®1| liWW* 'Pa i ’»ftfiift ■ •\5wy
JłaMate
Wmm
10 października „Desire" rzucił kotwice na redzie Plymouth, a załoga jego dowiedziała się o świętowanej właśnie uroczyście klęsce
hiszpańskiej Niezwyciężonej Armady. Przybycie Cavendisha uświetniło jeszcze te uroczystości. „Desire" wyposażony w jedwabne żagle,
przyozdobiony złotymi okuciami wprowadzony został wśród owacji tłumów do portu. Jego pokład zaszczyciła sama królowa, składając wyrazy
swego uznania żeglarzowi, który jako drugi Anglik okrążył ziemski glob.
Tragiczni poszukiwacze przejścia północnego
W poprzednim rozdziale wspomnieliśmy już o bezskutecznych próbach odnalezienia północno-zachodniego przejścia wokół Ameryki do lądu
azjatyckiego. Wielu żeglarzy podejmowało te wysiłki, ale szybko zniechęcali się trudnymi warunkami życia i jałowością północnych, wiecznie
ośnieżonych obszarów; kierowali swe statki na południe ku cieplejszym, bardziej przyjaznym akwenom, gdzie łatwiej zdobyć mogli sławę i
bogactwo. Byli jednak wśród nich i tacy, którzy na przekór lodom i śnieżnym sztormom upodobali sobie szczególnie te nagie bezludne
wybrzeża, poświęcając ich badaniom całą swą energię, a niekiedy i własne życie.
Należał do nich wspomniany już Sebastian Ca- bot. Współczesnym jemu był Martin Frobisher, który w roku 1576 na pokładzie niewielkiego
żaglowca „Gabriel" wyruszył na poszukiwanie pół- nocno-zachodniego przejścia. Latem tegoż roku dotarł do Ziemi Baffina uważanej wówczas
za Meta Incogniia — Nieznany Kres. Tam zagłębił się w jedną z licznych zatok noszących dzisiaj jego imię i wymijając pola lodowe popłynął
na północny zachód. Następnie zawrócił nie osiągając końca zatoki i powrócił tryumfalnie do Anglii w przekonaniu, że odkrył przejście do Indii
i Chin. Na pokładzie „Gabriela" przywiózł Frobisher żywego Eskimosa, który wzbudził sensację na dworze królowej, a także próbki czarnego,
błyszczącego minerału, o któ-
rym wioski alchemik Angello orzekł, że zawiera złoto. W tej sytuacji zarówno królowa jak i prywatni kupcy bez oporów wyłożyli pieniądze na
koszty nowej ekspedycji, która przywieźć miała więcej „rudy złota”.
Wyprawa wyruszyła wiosną następnego roku. Trzy okręty po krótkim postoju u wybrzeży Grenlandii znalazły się w Zatoce Frobishera,
gdzie przystąpiono do załadunku drogocennego minerału. W tym czasie Frobisher dokonał penetracji okolicz- i nych wybrzeży. Według jego
sprawozdania ląd ten
był ,jałowy i pełen wyniosłych gór pokrytych w większości śniegiem”. Mieszkańcy tych obszarów byli według niego „rozproszonym i ciągle
wędrującym narodem żyjącym jak Tatarzy w hordach bez stałego miejsca zamieszkania”. Frobisher podejrzewał ich o ludożerstwo, ale
jednocześnie chwalił za to, że chętnie wymieniali drogocenne futra niedźwiedzi i fok za szklane paciorki i dzwoneczki zabrane z Anglii. W
sierpniu, mając w ładowniach około 200 ton „złotonośnej rudy”, wyprawa udała się w drogę powrotną.
W następnym roku (1578) na Morze Labrador- skie udała się flotylla złożona z piętnastu okrętów wyposażonych w prowiant pozwalający
załogom na zimowanie w północnych warunkach. Tym razem Frobisher zatrzymał się dłużej u wybrzeży Grenlandii, gdzie nawiązano również
kontakt z Eskimosami „we wszystkich wypadkach podobnymi do ludzi zamieszkujących Nową Anglię” (tak Frobisher nazwał Ziemię Baffina).
Następnie flo-
tylla skierowała się na zachód, napotykając na wodach Morza Labradorskiego liczne, niebezpieczne góry lodowe i mgły. Manewrując wśród
tych przeszkód, tracąc wzajemny kontakt i właściwy kierunek żeglugi okręty znalazły się w rejonie Cieśniny Hudsona, która według Frobishera
miała być bra-
zwyczaj upalnymi”, trwała kilka tygodni, a po jej zakończeniu cala flotylla skierowała się w stronę Europy. Przybyto tam jesienią 1578 roku
przywożąc cale ładownie drogocennego minerału i wiadomość o odkrytym przejściu północno-zachodnim. Moment ten, który stać się miał
szczytem żeglarskiej kariery Frobishera, rychło przemienił się w jego klęskę. Oto londyńscy jubilerzy orzekli zgodnie, że „złotonośna ruda” jest
bezwartościowym czarnym pirytem, nie zawierającym ani odrobiny złota, który, jak twierdzili, „może być używany co najwyżej do budowy
nawierzchni dróg”. Był to koniec błyskotliwej kariery Frobishera, nigdy już nie udał
I
i
mą do „bogatego kraju Cathaya [Chin] i na morza południowe". Przekonanie to oparte było na fakcie, że Cieśnina Hudsona w tym czasie była
wolna od lodów i plynąl przez nią gwałtowny prąd niosący ogromne masy wody z Morza Labradorskiego.
Pozostawiwszy pozostałe okręty na Wafwick Is- land, gdzie odkryto bogate pokłady „złotonośnej rudy", Frobisher udał się na rekonesans w
kierunku Ziemi Baffina. Wyprawa ta, w czasie której „gwałtowne sztormy przeplatały się z dniami nad-
mmmmm
wSmsmi
safe na wypr cie straci! łi
awę na wody polarne, choć niecałkowi- jiskę królowej i jako doświadczony że
glarz sprawował odpowiedzialne stanowisko w angielskiej flocie w czasie walk z hiszpańską Niezwyciężoną Armadą.
Następcą Frobishera był John Davis, który w latach 1585-1587 odbył trzy wyprawy na wody polarne. Davis płynął szlakiem swego
poprzednika odwiedzając Grenlandię, którą nazwał Krajem Pustkowia i gdzie napotkał Eskimosów „ludzi zdolnych, mogących łatwo nauczyć
się każdej sztuki i dobrych obyczajów”. Następnie okręty jego popłynęły na zachód w kierunku brzegów Ziemi Baffina. Płynąc wzdłuż tych
wybrzeży na północ Davis spenetrował cieśninę nazwaną jego imieniem. Według niego to właśnie tą drogą miał prowadzić szlak do Indii. Próba
udowodnienia tego nie powiodła się, gdyż w północnej części cieśniny odważnego żeglarza zatrzymały pływające pola lodowe. Jedynym
owocem tych wypraw oprócz odkryć geograficznych były skóry i mięso fok, na które angielscy żeglarze polowali z ogromnym zapałem.
Dzieło Davisa kontynuował jeden z największych żeglarzy północy, postać tragiczna i mało znana — Henryk Hudson. W latach 1607-1610
dokonał on czterech wypraw na morza polarne. W pierwszej z nich usiłował dotrzeć do Chin płynąc wprost od wschodnich wybrzeży Grenlandii
w kierunku bieguna północnego. W okolicach 82 stopnia szerokości geograficznej północnej wyprawa napotkała niemożliwą do przebycia
zaporę lodową i zmuszona była zawrócić.
V* V - - ■' ‘ *«'.w .* ij|i . 'f v
i
I i_;
w
i
I i f ffi T f
W roku następnym Hudson postanowił w tym samym celu opłynąć od północy Azję, chcąc dotrzeć do Chin drogą północno-wschodnią.
Okręt jego dotarł wprawdzie do Nowej Zelandii, ale nie- nawykla do ciężkich warunków załoga zmusiła odważnego żeglarza do powrotu.
Wyruszył więc ponownie w kierunku zachodnim już z nową załogą. W czasie tej wyprawy zbadany został rozległy odcinek wschodniego
wybrzeża Ameryki Północnej od Labradoru do Wirginii. Odkryta została również rzeka nazwana imieniem Hudsona, u której ujścia w kilka lat
później Holendrzy założyli osadę nazwaną Nowym Amsterdamem, a która opanowana w roku 1664 przez Anglików przemianowana została na
Nowy Jork.
Czwarta wyprawa Hudsona również prowadziła do Ameryki. Wówczas to zbadał on wybrzeża rozległej zatoki nazwanej jego imieniem.
Wypływając na jej wody Hudson był pewien, że stoi przed nim otworem droga do Indii. „Ujrzał ogromne morze i poczuł się dumny”, pisał
jeden z jego towarzyszy. Wyprawa spędziła zimę na brzegach zatoki, żywiąc się upolowanymi fokami i złowionymi rybami. Przed szkorbutem
ochroniło jej członków picie wywaru z kory pewnego krzewu, którego dostarczyli przybyszom mieszkańcy tamtych okolic.
Pod koniec zimy jednak warunki pogorszyły się i wśród załogi zawiązał się spisek, który doprowadził do opanowania statku przez
buntowników. Porzucili oni Hudsona wraz z kilkunastoletnim synem i sześcioma innymi marynarzami w niewielkiej
łodzi na pełnym morzu. Wszyscy ci ludzie zaginęli, a sam statek (noszący nazwę „Discovery”) dotarł do Anglii mając na pokładzie jedynie
ośmiu półżywych ludzi.
Wysłany na poszukiwania Hudsona Tomasz Button nie odnalazł śladów wielkiego żeglarza, spenetrował natomiast zachodnie wybrzeża
Zatoki Hudsona i stwierdził, że nie prowadzi tamtędy przejście na „Ocean Zachodni” (północny Pacyfik). Wkrótce też Anglicy zaniechali
poszukiwań przejścia północnego do Chin i poświęcili się eksploatacji innych, bogatszych obszarów świata.
Poszukiwania te kontynuowali natomiast Holendrzy, którzy skupili swoją uwagę na drodze północno-wschodniej. W roku 1565 założyli oni
kupiecką faktorię na półwyspie Kola, a holenderski żeglarz Brunei odwiedzał kilkakrotnie w latach 1577-1580 ujście Obu i w roku 1548 podjął
bezsku-j teczną próbę opłynięcia północnych wybrzeży Azji.
Dziesięć lat później rozpoczął swe polarne wyprawy najbardziej zasłużony z holenderskich żeglarzy tamtych czasów — Willem Barents.
Odbył on trzy wyprawy wzdłuż północnych wybrzeży Syberii, z których najsłynniejsza była trzecia, zakończona zresztą dlań tragicznie.
Wyruszyła ona 14 maja 1596 roku z holenderskiego portu Texel. Brały w niej udział dwa statki dowodzone przez Jakuba Heemskercka i Jana
Cornelisza Rijpa. Barents jako doświadczony już żeglarz wód polarnych sprawował funkcję głównego nawigatora.
Po krótkim postoju na półwyspie Kola wyprawa
skierowała się na wschód, napotykając najpierw nie zamieszkały przez ludzi ląd, który z racji żyjących tam niedźwiedzi nazwano Wyspą
Niedźwiedzią. Po tygodniu dalszej żeglugi dostrzeżono inny ląd, nazywając go z powodu z dala widocznych ośnieżonych szczytów
Spitzbergenem. Żeglarze nie wiedzieli o tym, że średniowieczni wikingowie utworzyli również w identyczny sposób nazwę tej wyspy —
Svalbard.
U wybrzeży Spitzbergenu nastąpiło rozdzielenie okrętów. Rijp miał zbadać wybrzeża odkrytego lądu, a Heemskerck wraz z Barentsem udali
się na wschód. W lipcu osiągnęli Nową Ziemię i postanowili opłynąć ją od północy. W czasie tej żeglugi nadeszła polarna zima i statek
wyprawy został uwięziony wśród lodów. Załoga opuściła go i przeniosła się na ląd, gdzie z wyrzuconego na brzeg syberyjskiego drewna
wzniesiono dom, w którym zamierzano przezimować. Gerrit de Veer, jeden z uczestników wyprawy, autor relacji Trzy podróże Wille- ma
Barentsa na obszary arktyczne zapisał pod datą 26 sierpnia 1596 roku: „Tego samego dnia zawinęliśmy do Portu Lodów, gdzie zmuszeni
zostaliśmy w wielkim zimnie, biedzie i smutku przetrwać całą tę zimę [...] lód otoczył nasz statek i wypchnął go cztery stopy ponad
powierzchnię, tak że wydawało się, iż jakby stał wyciągnięty na twardy ląd [...] 28 sierpnia wydobyliśmy trochę lodu spod statku i zaczął on
wracać do właściwej pozycji. Willem Barents i inny pilot podeszli, aby przyjrzeć się z bliska pozycji, w jakiej znajduje się kadłub. Gdy zajęci by
li badaniem tego, statek został nagle wypchnięty na lód z wielkim hukiem i trzaskiem, i przeraziliśmy się sądząc, że obaj musieli zginąć, a
później ucieszyliśmy się ogromnie widząc, że udało się im ocaleć”.
Następnie nadeszły długie, monotonne dni polarnej nocy. Holendrzy polowali na nie obawiające się widoku człowieka polarne niedźwiedzie.
Na szczycie domu wybudowanego w Zatoce Lodowej umieszczono beczkę, skąd rozciągało się doskonale pole ostrzału. Skóry zabitych zwierząt
służyły jako okrycia, mięso spożywano, a tłuszcz wykorzystywano do ogrzewania i oświetlania wnętrza domu. Pierwsze dni spędzone w Zatoce
Lodów wydawały się znośne, ale już po miesiącu Holendrów poczęło ogarniać przygnębienie. Mróz stężał i trzeba było utrzymywać nieustannie
ogień wewnątrz domu, skazując się na ciągłe przebywanie w kłębach dymu. Wiecznie panujący mrok i monotonne pożywienie również
odbierały ducha co słabszym członkom wyprawy. Barents starał się zająć czymś swych ludzi wiedząc, że najlepszym lekarstwem na psychiczną
depresję jest aktywność. Organizowano więc wyprawy myśliwskie, gimnastykowano się, kąpano w ogromnej beczce pełniącej rolę wanny.
Mimo tych profilaktycznych zabiegów już w styczniu 1597 roku pojawiły się pierwsze oznaki szkorbutu. Szczęśliwie nie zabrał on żadnej
ofiary, ale w kwietniu, gdy pojawiły się pierwsze objawy wiosny, wszyscy mieszkańcy domu wyglądali jakby wstali z grobu. Nastroje jednak
były dobre, poprawiły się jeszcze bardziej wraz ze stwierdzeniem, że
uwięziony wśród lodów statek dobrze przetrwał długie zimowanie.
5 maja morze było już wolne od lodu, ale zatoka ciągle była skuta białą powłoką i Barents, nie chcąc
tracić ani jednego dnia z krótkiego arktycznego lata, postanowił wyruszyć w drogę powrotną na dwóch łodziach. Podróż ta nie była łatwa, gdyż
otwarte przestrzenie wodne poprzedzielane były
rozległymi polami lodowymi, przez które trzeba było przeciągać łodzie za pomocą sań. Barents był już wówczas poważnie chory, ale mimo to
osobiście prowadził nawigację. 20 czerwca, jak donosił de Veer, jeden z marynarzy „Claes Adrianson wyglądał tak źle, że zaczęliśmy
przewidywać jego rychły zgon [...] wówczas to Willem Barents podniósł się i powiedział: —. Sądzę, że i ja nie będę żył o wiele dłużej. — My
jednak nie wierzyliśmy w to, gdyż rozmawiał z nami jak zwykle i interesował się wszystkim. Wówczas też studiował mapę, na której
zaznaczaliśmy trasę naszej podróży. W końcu odłożył ją i zwrócił się do mnie: — Gerrit, daj mi coś do picia -- powiedział — ale nie zdołał już
wypić, gdyż umarł tak nagle i cicho, że nie zdążyliśmy zawiadomić kapitana sąsiedniej łodzi, aby z nim rozmawiał".
Dla pozostałych członków ekspedycji los był bardziej łaskawy. Po trzech miesiącach, przymierając głodem, chorując na szkorbut i
pokonując wiele trudności obydwie — rozdzielone wcześniej łodzie
— dotarły do faktorii na półwyspie Kola. Tam — w Kildinie — doszło do spotkania z drugim okrętem wyprawy dowodzonym przez Jana Rijpa.
Porzucony w Zatoce Lodów dom — rzec można pierwsza arktyczna stacja badawcza — przetrwał wiele lat i natrafił nań po blisko trzech
stuleciach (!) Ellings Carlsen, norweski podróżnik i łowca fok. Wewnątrz budowli ujrzał on XVI-wieczne ar- kebuzy, wykonane przez ludzi
Barentsa drewniane sprzęty i przyrządy nawigacyjne. Z pustelni w Zatoce Lodów zostały one przeniesione do Muzeum Morskiego w Hadze,
gdzie do dziś świadczą o trudzie pierwszych badaczy dalekiej Północy.
Pedro Fernandez de Quiros - błędny rycerz Pacyfiku
Pomimo opisanych już piracko-odkrywczych wypraw Anglików na Pacyfik, akwen ten jeszcze przez dwa stulecia po podróży Magellana
pozostawał prawie wyłącznym terenem eksploracji Hiszpanów. Już w roku 1525 opuściła Hiszpanię z zamiarem dotarcia do Moluków wyprawa
dowodzona przez Elcano. Słynny z wyprawy Magellana kapitan zmarł na morzu, a cała wyprawa zakończyła się tragicznie. Dla ratowania
ocalałych rozbitków Cortez — wówczas już gubernator Nowej Hiszpanii — wysłał w roku 1527 następną wyprawę, którą dowodził jego kuzyn
Alvaro de Saavedra. Dwa z jego okrętów zginęły w czasie sztormu, trzeci rozbił się prawdopodobnie na Hawajach. Sam Saavedra wylądował na
odkrytej dwa lata wcześniej przez Portugalczyków Nowej Gwinei zamieszkiwanej przez „czarnych ludzi z kręconymi włosami, którzy są
ludożercami i przewodzi nimi diabeł".
W dziesięć lat później Cortez wysłał następną ekspedycję kierowaną przez Grijalva i Alvardo z zadaniem odszukania złotodajnych wysp na
Pacyfiku, o których krążyły w Meksyku fantastyczne opowieści. Okręt Grijalva uległ ostatecznie katastrofie w okolicach Nowej Gwinei i
jedynie kilkunastu ludzi zdołało dotrzeć na Moluki.
Hiszpańskie odkrywcze podróże po Pacyfiku stały się częstsze od momentu powstania pierwszych stałych kolonii Hiszpanii na tym akwenie.
W
roku 1565 Miguel Lopez de Legaspi założył pierwszą osadę na Filipinach, a żeglarz-mnich Andres de Urdaneta dokonał pierwszej udanej
podróży z Filipin do Meksyku. Wielu Hiszpanów wierzyło dalej w istnienie bogatego w szlachetne kruszce Ofiru. Opowieściom tym
odpowiadało wiele indiańskich legend, które zgodnie twierdziły, że na zachodzie, gdzieś na oceanie znajduje się ogromny ląd obfitujący w
metale, niewolników i fantastyczne zwierzęta. Na jego poszukiwanie wypłynął w roku 1567 Alvaro Mendaña de Neyra kierujący dwoma stat-
kami: „Los Reyes" i „Todos Santos”. Celem ekspedycji ponadto była conquista espiritual — nawrócenie wszystkich niewiernych pogan.
Wyprawa wypłynęła z Callao i przez osiemdziesiąt dni płynęła nieustannie na zachód. Pod koniec tego okresu zaczęło brakować wody i
żywności. Załoga była bliska buntu i wszyscy domagali się od pilota wyprawy Hernando Gallego, aby wskazał najbliższy ląd. Tymczasem od
dawna były już to akweny nie znane mu i on sam z dużą radością powitał okrzyk donoszący, że na kursie pojawił się ląd „ogromny jak
kontynent". Załogi poczęły śpiewać Te Deum laudamus i niebawem ukazały się łodzie tubylców. Hiszpanie zachęceni ich przyjaznym
powitaniem postanowili podpłynąć bliżej brzegu i wówczas omal nie doszło do katastrofy. Obydwa okręty zostały rzucone na przybrzeżną,
ukrytą pod
wodą rafę i tylko dzięki przytomności Gallego udało się uniknąć zagłady. Dla Hiszpanów ratunek ten był znakiem boskiej opatrzności, której
dowodem
miała być widziana na wschodzie gwiazda (była godzina dziesiąta rano), która w cudowny sposób wskazała drogę wyjścia z kipieli. Zatokę, w
której nastąpiła ta przygoda, nazwano Zatoką Gwiazdy, a nowo odkryty ląd otrzymał imię Świętej Izabeli, która była patronką całej wyprawy.
W ciągu następnych dni Hiszpanie nawiązali przyjacielskie stosunki z tubylcami, którzy zobowiązali się dostarczyć żywności. Zobowiązania
te jednak nie zostały dotrzymane i Mendańa zdecydował się na wysłanie w głąb lądu ekspedycji. Wyprawa ta stoczyła kilka potyczek z
krajowcami, zrabowała nieco żywności i przy okazji sprawdziła, że Święta Izabela jest wyspą. Na brzegu wybudowano w tym czasie mniejszy
statek typu brygantyny, który mógł bezpiecznie poruszać się wśród przybrzeżnych raf i Gallego wyruszył na nim w podróż dookoła wyspy. W
czasie jej trwania doszło do kilku potyczek, ale większość tubylców była przyjazna i chętnie handlowała z przybyszami. Oprócz zdobycia
żywności zadaniem Gallego było sprawdzenie, czy na wyspie tej nie ma złota. Niestety, tubylcy nie znali tego kruszcu.
Tymczasem na obydwu okrętach, które oczekiwały w Zatoce Gwiazdy, zaczynało coraz bardziej brakować żywności. Wysłany na brzeg po
wodę dziesięcioosobowy oddział został wymordowany, a poćwiartowane ciała Hiszpanów triumfalnie złożono na wybrzeżu. W odwet Mendańa
spalił wiele okolicznych wsi, a następnie przeniósł się na sąsiednią wyspę, gdzie zamierzał dokonać remontu
obydwu jednostek. Przez trzy tygodnie Hiszpanie zajęci pracą mieszkali na lądzie. I tam początkowo dobre stosunki z tubylcami szybko uległy
popsuciu i żaden z Hiszpanów nie mógł pojedynczo opuszczać obozu. Wreszcie 11 sierpnia 1568 roku po naradzie załogi opuszczono wyspę z
zamiarem powrotu do Peru. Archipelag, który później nazwano Wyspami Salomona, nie wzbudził entuzjazmu Hiszpanów. Brakowało na nim
cennych bo-1 gactw, a mieszkańcy jego okazali się nieprzyjaźni. I Od tego też czasu na przeciąg dwu stuleci żaden europejski żeglarz nie ujrzał
tych wysp.
Droga powrotna obfitowała w przeciwne wiatry I i sztormy. Ludzie Mendańy doświadczyli również I pragnienia i głodu, aż wreszcie pojawił
się najwięk-1 szy wróg — szkorbut. Wielu członków załogi I zmarło i jak pisał w dzienniku Mendana „każdego I dnia wyrzucaliśmy czyjeś
ciało za burtę”. Reszta I ujrzała ląd 19 grudnia, którym okazała się Kalifornia. Płynąc na południe członkowie wyprawy zostali wzięci w
Meksyku za „dziwnych szkockich żeglarzy”, którzy niedawno pojawili się znowu w tym rejonie. Wyjaśniając to nieporozumienie i walcząc z
kolonialną biurokracją Mendana dotarł do Cal- lao dopiero 11 września 1569 roku. Zadania swego nie uważał za spełnione, a o odkrytych
wyspach pisał w sprawozdaniu do króla: „Według mnie mają one [wyspy] małe znaczenie [...] gdyż w trakcie ich badania nie znaleźliśmy
przypraw korzennych czy też złota albo srebra, ani też żadnego towaru mogącego być źródłem zysków”. Santa Isabela nie by
ła więc dla Hiszpanów poszukiwaną Terra Australis. Pomimo to całemu archipelagowi nadano imię żydowskiego króla Salomona, który gdzieś
ze wschodu przywoził legendarne już w czasach starożytności bogactwa.
W ciągu następnych lat Mendana bezskutecznie usiłował zorganizować następną wyprawę na „Wielki Ocean Południowy”. Projektowi temu
ri^ ii ^
7% f Hit IM I Yt TTTlii'WwT I Z*
v
-
a .T"‘
r
v * '
przeciwny był kolejny gubernator Peru. który za- I siąpił na tym stanowisku wuja Mendańy. Nie pomogła nawet podróż do Hiszpanii na dwór
królewski. Dopiero pojawienie się na Pacyfiku Anglików (podróż Drake'a) skłoniło biurokrację hiszpańską dc działania. Oddano do dyspozycji
Mendańy cztery statki, wśród których znajdował się również
jeden zakupiony przez żonę podróżnika — Donę Isabelę Barreto, która zresztą wzięła również osobiście udział w wyprawie. Okrętem flagowym
był „San Jeronimo”, którego kapitanem został Don Lorenzo Barreto, szwagier Mendany. Pilotem mianowano urodzonego w Portugalii
trzydziestoletniego wówczas żeglarza i nawigatora Pedro Feman- dez de Quirosa. Pozostałe okręty nosiły nazwy: „Santa Isabel”, „San Felipe” i
„Santa Catalina”. Na ich pokładach oprócz dwustu osiemdziesięciu ludzi zdolnych do noszenia broni znajdowało się ponad sto kobiet i dzieci, a
także bydło i sprzęt przydatny do kolonizacji nowego lądu. Załogę stanowiła niezwykła zbieranina ludzi, często przestępców skorych do kłótni i
niesubordynacji.
Wyprawa wypłynęła 9 kwietnia 1595 roku i od samego początku rozpoczęła się utajona walka różnych, powstałych szybko stronnictw.
Spierano się
o kierunek żeglugi, o podział prowiantu, o kobiety. „Prawie nie było dnia, aby ktoś nie chciał się żenić”
— wspominał jeden z uczestników. Zniechęcony Quiros już w pierwszych dniach żeglugi chciał porzucić tę niezwykłą ekspedycję i tylko prośby
Mendańy powstrzymały go od realizacji tego zamiaru.
Już 21 czerwca na horyzoncie pojawił się ląd. Były to Markizy zamieszkiwane przez pięknie wyglądających i przyjaznych tubylców.
Stosunki zostały nawiązane, ale szybko przekształciły się w stan wojennej gotowości na skutek okrucieństwa Hiszpanów. Wyprawa składała się
w większości z żołnierzy, którzy — jak twierdzi Quiros — zabijali dla sa
mej przyjemności zabijania, czując się bezkarnie ze swą palną bronią wobec tubylczych oszczepów.
Opuszczając po kilkunastu dniach Markizy nazwane tak (Las Marquesas de Mendoza) na cześć aktualnego wicekróla Peru, Hiszpanie
pozostawili tam ponad trzystu zabitych mieszkańców. Dalsza trasa prowadziła wśród wysp Polinezji, z których wiele było nie zamieszkałych.
Wkrótce też zaczęło brakować żywności, a wśród załogi pojawiły się pierwsże oznaki niezadowolenia. Spotęgowało je jeszcze zagubienie się
najmniejszego okrętu wyprawy „Santa Isabel”, który prawdopodobnie zatonął w czasie żeglugi we mgle.
Po kilku dniach wyprawa znalazła się wśród nowej grupy wysp, z których wiele posiadało czynne kratery wulkanów. Ich mieszkańcy
wyglądali inaczej niż tubylcy na Markizach i Mendańa, z uporem poszukujący Wysp Salomona, które widział prawie trzydzieści lat wcześniej,
zaczął podejrzewać, że znajduje się na dobrym tropie. Wkrótce jednak okazało się, że trop jest fałszywy, gdyż nikt na tych wyspach nie rozumiał
dialektu Wysp Salomona. I tym razem Mendańa i podlegli mu żołnierze ukazali swe niepotrzebne okrucieństwo strzelając do tubylczych łodzi,
które wypłynęły im na spotkanie, a następnie rabując i paląc nadbrzeżne wioski.
Na jednej z wysp nazwanej Santa Cruz (Ndeni w archipelagu o tej samej nazwie) Mendańa postanowił założyć pierwszą osadę w zatoce
Graciosa. Żołnierze jednakże, którzy początkowo przystąpili z
zapałem do pracy, wkrótce zniechęcili się i zażądali zabrania ich na inne, bardziej bogate wyspy. Mendana rozchorował się ze zgryzoty, a
Quiros o swych towarzyszach pisał: „Czyż mogą istnieć ludzie mniej stali i mający mniej honoru?” Głównemu pilotowi wyprawy zarzucano
zresztą nieznajomość rzemiosła. Gdzie są te wszystkie bogactwa Wysp Salomona, o których opowiadano w Peru?
—
wołali żołnierze. Quiros tłumacząc to niepowodzenie powoływał się na przykład Kolumba, który, gdy po raz pierwszy dopłynął do
Nowego Świata, „natrafił jedynie na kilka ubogich wysp nie posiadających prawie żadnej wartości, lecz dzięki uporowi odkrywców natrafiono
potem na wielkie i bogate prowincje jak Nowa Hiszpania i Peru”.
Wkrótce po tym zaczęły dziać się jeszcze straszniejsze rzeczy. Wśród Hiszpanów wybuchł wewnętrzny zatarg, w wyniku którego na rozkaz
Men- dańy zamordowany został przeciwstawiający mu się dowódca żołnierzy i kilku jego stronników. W ciągu następnych dni wielu innych
ludzi umarło na malarię. Wśród nich znajdował się sam Mendańa. Tuż przed śmiercią mianował następcą swego szwagra Don Lorenzo. On
jednak także w kilka dni później zakończył życie. Komenda przeszła w ręce Quirosa. On to dzięki przyjaznemu stosunkowi do krajowców
zdołał powstrzymać ich przed napaścią na obóz Hiszpanów, w którym było już niewielu ludzi zdolnych do walki.
Po naradzie postanowiono płynąć na Filipiny, które wydawały się być najbliższym hiszpańskim
ośrodkiem. Na rozpadających się, spróchniałych statkach, ze zdziesiątkowaną i chorą załogą, nie mając żadnego pojęcia o akwenach, po których
będzie żeglował, wyruszył Quiros odważnie na morze. Każdego dnia wyrzucano kilka ciał umarłych członków załogi za burtę. Wkrótce również
zabrakło wody do picia, a na pokładzie „San Jeronimo" wybuchły znowu kłótnie wywołane tym razem przez żonę Mendany, Donę Isabelę.
Żeglarze wyczerpani ciężką chorobą i przygnębieni widokiem marnego stanu okrętu byli już zdesperowani. Jeden z nich powiedział
Quirosowi, że woli umrzeć od razu niż umierać powoli — „woli zamknąć oczy i niech statek idzie na dno". Tymczasem Dona isabela
umieszczona w obszernej kajucie znajdującej się na rufie posiadała dość żywności, a wodę, której tak potrzebowali słabnący marynarze, jej
służące używały do prania. Nie pozwoliła również na zabicie świń znajdujących się jeszcze na pokładzie okrętu twierdząc, że należą jedynie do
niej. Działo się to w sytuacji, gdy dzienna racja przypadająca na każdego marynarza wynosiła dwie garście mąki zmieszanej z morską wodą i
upieczonej w popiele.
Mimo to okręty płynęły we właściwym kierunku i 1 stycznia 1596 roku ujrzano wyspę Guam, a w dwanaście dni później prowadzony silną
ręką Qui- rosa „San Jeronimo" zawinął do Manili. Wkrótce również dotarł na Filipiny drugi statek wyprawy. Pozostałe dwa miały już nigdy nie
powrócić. Sukces ten był niewątpliwą zasługą Quirosa, który
okazał się zarówno wspaniałym nawigatorem, jak i rozsądnym przywódcą nie nadużywającym siły wobec krajowców i potrafiącym umiejętnie
godzić ambitnych, wiecznie skłóconych hiszpańskich hi- dalgów.
Zalety te miał on wkrótce rozwinąć dowodząc następną wyprawą, która wyruszyła na poszukiwanie tajemniczego Lądu Południowego.
Natychmiast po przybyciu do Peru Quiros zaproponował wicekrólowi hrabiemu de Monterey, że rnoże ponownie wyruszyć na morze, aby
odszukać wiele innych wysp, a wreszcie ów mityczny ląd, którego bliską zapowiedzią były według niego wyspy odkryte przez Mendanę. W tym
czasie Quiros był już bardzo pobożnym człowiekiem i oprócz odkryć geograficznych zamierzał prowadzić akcję misyjną wśród napotkanych
ludów. Wicekról poparł jego zamiar skłaniając go równocześnie do udania się do Europy, gdzie żeglarz znalazł się w lutym 1600 roku.
Był to czas chrześcijańskiego jubileuszu i Quiros dla godnego uczczenia końca stulecia udał się do Rzymu. Po przybyciu zameldował się u
ambasadora Hiszpanii na dworze papieskim, który przedstawił go wielu znajdującym się tam uczonym, matematykom i geografom. Wiedza,
jaką posiadał Qui- ros, wywarła na nich tak wielkie wrażenie, że został on dopuszczony przed oblicze papieża, który obdarował go najwyższą
relikwią — kawałkiem Świętego Krzyża i pobłogosławił jego zamiar zorganizowania wyprawy misyjnej dla nawrócenia ludów ży
jących w „mrokach pogaństwa” na dalekim Oceanie Południowym.
Z Rzymu udał się Quiros do Hiszpanii, gdzie na dworze królewskim przedstawił papieskie listy polecające i zaprezentował projekt wyprawy.
Uzyskanie królewskiego wsparcia nie było łatwe, ale wreszcie po kilku miesiącach oczekiwań król rozkazał wicekrólowi Peru wyposażyć dwa
statki dla potrzeb wyprawy i przydzielić odpowiednie załogi. Quiros wyruszył natychmiast do Ameryki, ale tym razem los przestał mu sprzyjać.
Okręt, na którym się znajdował, rozbił się u brzegów dzisiejszej Wenezueli i przyszły admirał musiał spędzić tam prawie rok nie mogąc
przedostać się dalej. Wreszcie udało mu się dotrzeć do Panamy, gdzie oglądając religijny festiwal z górnego piętra budynku szpitala doznał
poważnych obrażeń, gdy budynek ten nagle zawalił się.
Po kilkumiesięcznym leczeniu udało mu się wreszcie w marcu 1605 roku dotrzeć do Limy. Wicekról tym razem już z ociąganiem postawił
do dyspozycji Quirosa trzy okręty: „San Pedro y Paulo”, „San Pedrico” i „Los Tres Reyes Magos”. Załogi ich liczyły łącznie prawie trzystu
ludzi, a zapasy żywności miały wystarczyć na rok. W skład wyprawy wchodziło również kilku franciszkanów, którzy prowadzić mieli akcję
misyjną.
Pomimo listów polecających od papieża i króla Hiszpanii przygotowania nie szły łatwo. Dońa Isa- bela Barreto zgłaszała swe wdowie prawa
do odkrytych przez Mendanę Wysp Salomona, wrogo
r
wie zarzucali mu, że w młodości był oddanym sługą Portugalii, a sam wicekról korzystając z okazji pozbycia się ludzi niebezpiecznych i
przestępców skierował ich do udziału w wyprawie. Quiros miał jednak także oddanych przyjaciół, którzy pomagali mu wytrwale w
przygotowaniu wyprawy. Przez cały czas służył mu wiernie jego sekretarz, hiszpański poeta Luis de Belmonte Bermudez.
Wreszcie 21 grudnia 1605 roku okręty żegnane biskupim błogosławieństwem wypłynęły na morze. Jeden z uczestników wyprawy, pilot
Gonzalez de Leza, zapisał: „Pełni wiary i pragnąc służyć Bogu i rozpowszechniać Świętą Katolicką Wiarę a także chcąc zwiększać władzę
naszego Króla i Pana wyp-
łynęliśmy i wszystko wydawało się nam łatwe". W czasie uroczystości pożegnalnej Quiros rozkazał całej załodze przywdziać stroje zakonne,
które miały podkreślać główny cel wyprawy, jakim według niego nie było złoto Wysp Salomona, ale dusze żyjących w pogaństwie ludzi.
Niewielu członków załogi dzieliło podobne przekonania. Główny pilot wyprawy Juan Ochoa de Bilboa i intendent floty Juan de Iturbe
należeli do najbardziej zagorzałych wrogów Quirosa. Na ich tle pozytywnie prezentował się dowódca „San Ped- rico" — twardy, znający swe
rzemiosło Portugalczyk Luis Vaz de Torres. Początkowo wszystko sprzyjało Quirosowi. Pacyfik był prawie spokojny, a wiatry korzystne. Pod
koniec stycznia jednak pojawiły się sztormy, a na okrętach zaczęło brakować wody. Wreszcie 10 lutego żeglarze zobaczyli pierwszy ląd. Jego
mieszkańcy okazali się przyjaźni, ale wysoka fala przyboju nie pozwoliła na lądowanie łodzi i Hiszpanie musieli popłynąć dalej. Quiros
postanowił odszukać wyspę San Bamardo, którą odkrył w czasie poprzedniej wyprawy. Dziesięciodniowe poszukiwania nie dały rezultatu, a
załoga była coraz bliższa buntu.
Tymczasem Quiros z nabożną powagą nakazał wyrzucić za burtę wszystkie karty, kości do gry i wszystko to co służy szatańskim
rozrywkom. Załodze złożonej z obwiesiów i rzezimieszków rozkazał, aby przebrana w habity śpiewała nabożne pieśni i aby nikt nie ośmielił się
błuźnić i przeklinać. Gdy nadszedł sztorm, jeden z zakonników przez całą
noc „zaklinał morze i wiatry", a marynarze oddali św. Elmowi, którego ognie pojawiły się na szczytach masztów, „trzykrotny pokłon". Nastroje
buntownicze wzmagało jeszcze coraz zimniejsze powietrze nadciągające od południa.
Na szczęście 1 marca ujrzano ponownie ląd. Była to wyspa nazwana przez Quirosa Isla Gente Hermosa (Wyspa Pięknych Ludzi). Jej
mieszkańcy, których wygląd bardzo spodobał się Hiszpanom, początkowo opierali się lądowaniu nieznanych przybyszów, ale po użyciu broni
palnej rozbiegli się po wyspie i pozwolili na dostęp do źródła z pitną wodą.
Następnym lądem, który ukazał się 7 kwietnia, był archipelag Santa Cruz. Tym razem przybysze zostali przyjęci bardzo dobrze, a misjonarze
mogli zapisać na swym koncie pierwsze nawrócone dusze. Krajowcy odważyli się nawet wspiąć na pokład „San Pedro" i byli świadkami mszy
świętej, w czasie której z powagą naśladowali każdy ruch kapłana. Podobnie przyjazne stosunki pomiędzy przybyszami i tubylcami panowały na
następnej wyspie, jaką odwiedziła wyprawa. Mieszkańcy jej zwali ją Taumaco, a Quiros nazwał ją Nuestra Señora del Socorro (Nasza Pani od
Pomocy). Władca wyspy
— Tumyi — dostarczył Hiszpanom potrzebnej ilości wody i żywności, w zamian otrzymał wiele mosiężnych dzwoneczków i tanich ozdób.
18 kwietnia wyprawa opuściła Taumaco i dotarła do następnej wyspy — Tikopii, która miała zasłynąć kilka stuleci później z
antropologicznych
¿TflhiT
{ • reŁEBŁf* 4 ¿ ¿4
*******-
v
'
,i >ui %fVlift*rnm t
tVv.-'
¿•y
badań Bronisława Malinowskiego. Tam Hiszpanie spędzili kilka dni chroniąc się przed sztormem. Gdy morze się uciszyło, Quiros nie bardzo
wiedział dokąd skierować ma okręt, uciekł się więc do
Opatrzności. „Puśćcie dzioby okrętów swobodnie
—
rzekł — tak abyśmy mogli zobaczyć, w którym kierunku zechce je Bóg skierować". Okręty zwróciły się w stronę południowo-zachodnią
i tym kur
sem żeglowano dwa tygodnie aż do 29 kwietnia, kiedy to ujrzano „ogromny ląd, a dzień ten był najradośniejszym i najbardziej świętowanym w
całej podróży”.
Następnego dnia odbyło się uroczyste lądowa-
i
nie. Wszyscy członkowie załogi odbyli spowiedź. Na lądzie ustawiono ołtarz, gdzie celebrowana miała być msza święta. Quiros pierwszy zstąpił
na plażę całując rozgrzany piasek, następnie ogłosił, że bierze w posiadanie króla „wszystkie widziane przeze mnie lądy, jak i te które przyjdzie
mi ujrzeć oraz cały ten ciągnący się na południe aż do bieguna obszar, który odtąd ma się nazywać Australia del Espritu Santo” (obecna nazwa
nadana przez Cooka brzmi Nowe Hebrydy).
Pierwszy tydzień spędzili Hiszpanie na penetracji nieznanego wybrzeża. Quirosa interesowały szczególnie możliwości kolonizacyjne i tu
doznał on pełnej satysfakcji. Odkryty ląd miał łagodny klimat, obfitował w pożyteczne rośliny i zwierzęta. Do zatoki, w której zakotwiczyły
okręty Hiszpanów, wpadała znacznych rozmiarów rzeka, którą na* zwano Jordanem i u ujścia której Quiros zaplanował budowę portu, Nowej
Jerozolimy. W kilka dni później wysłany został na ląd oddział ludzi pod dowództwem Luisa Torresa. Na spotkanie Hiszpanom wyszedł wódz
wyspy otoczony wieloma wojownikami, który zakreślił na piasku linię mającą zatrzymać przybyszów i zaproponował Hiszpanom złożenie ich
broni w tym miejscu, czego sam dał przykład. Torres odmówił jednak, a że jego „śmiałość i pycha były zbyt wielkie”, rozkazał żołnierzom dać
ognia do tłumu tubylców. Od tego momentu wzajemne stosunki stały się wrogie i Hiszpanie mogli zdobywać żywność jedynie wysyłając na ląd
silnie uzbrojone ekspedycje.
Zamierzając podbić i schrystianizować cały kraj, Quiros powołał wśród podwładnych Zakon Rycerzy Świętego Ducha. Członkowie jego
noszący niebieskie krzyże mieli być pierwszymi osadnikami na Ziemi Świętego Ducha. Następnego dnia Quiros przystąpił już do organizowania
nowej kolonii, wyznaczając urzędników i przystępując do budowy domów. Założono również plantacje, na których Quiros osobiście zasiał jako
pierwszy nasiona melonów i innych warzyw, a także kukurydzę.
Tymczasem większość jego ludzi była coraz bardziej zniechęcona pobytem na odkrytym lądzie. Pomimo poszukiwań nie znaleziono tam
złota i srebra ani też korzeni. Prawie każdy, kto wziął udział w dalekiej i niebezpiecznej wyprawie, miał nadzieję na szybkie wzbogacenie się i
niewielu tylko chciało pozostawać na odległych lądach, aby prowadzić życie rolnika i hodowcy. Wkrótce zresztą wzrosło zagrożenie ze strony
tubylców, którzy coraz bardziej okazywali swą wrogość, zirytowani faktem porywania przez Hiszpanów ich dzieci i rabowaniem żywności. W
tej sytuacji Quiros postanowił opuścić Ziemię Świętego Ducha i kontynuować wyprawę odkrywczą. Na Nowe Hebrydy zamierzał powrócić
wkrótce i wybudować fort, w którym miałaby zostać stała załoga. Nie uczynił tego jednak nigdy i nigdy już nie było mu dane ujrzeć odkrytego
lądu.
Tuż po wyjściu z zatoki wybuchł sztorm i w czasie szczególnie ciemnej nocy okręty rozdzieliły się, a Ouiros do końca podróży nie zobaczył
już „San
Pedrico”. Początkowo zamierzał udać się na Filipiny, ale załoga grożąc buntem skłoniła go do zmiany planu i skierowania „San Pedro” wprost
na wschód w kierunku Acapulco. Podróż trwała pięć miesięcy i większość ludzi zawdzięczała swe życie ulewnym deszczom, dzięki którym
można było ciągle uzupełniać zapasy wody. W Acapulco Qui- ros dowiedział się o losach „San Pedrico”, na którym Torres dotarł do Manili
penetrując po drodze cieśninę oddzielającą Nową Gwineę od Australii, cieśninę noszącą dziś jego imię. Po jej przejściu ocierając się o
rzeczywistą, tak uparcie poszukiwaną Terra Australis, Torres skierował się na północ- ny-zachód wzdłuż brzegów Nowej Gwinei. „Przez wiele
dni — pisał — jedliśmy jedynie chleb i wodę, wiatry były ciężkie przez cały czas”. 23 września sztorm omal nie zatopił statku. Na brzegach
wyspy ukazywały się coraz to inne ludy, aż wreszcie „natknąłem się po raz pierwszy na żelazo i dzwony pochodzące z Chin”. Później dali się
widzieć „Maurowie posiadający artylerię, podbijający lud zwany Papuasami i głoszący mu naukę Mahometa”. Po dotarciu do Manili „San
Pedrico” odesłany został do innych .zadań, a osiągnięcie Torresa zostało zlekceważone. O jego późniejszych losach nie zachowały się żresźtą
żadne przekazy.
Tymczasem Quiros po powrocie do Peru nie ustawał w zamiarach kontynuowania swych odkryć. Entuzjazm ten został jednak zimno
przyjęty na królewskim dworze. Rada Stanu badająca jego odkrycia doszła do wniosku, że sa one na razie bez-
148
użyteczne dla Hiszpanii, gdyż mogą tylko wyludnić cały półwysep i tak od dawna cierpiący na brak mężczyzn. Quiros nie dawał za wygraną i w
czasie siedmiu lat pobytu w Madrycie cierpliwie pisał memoriały do króla. Wreszcie, chcąc zapewne mieć w końcu spokój, przyrzeczono mu
zorganizowanie następnej wyprawy na Ocean Południowy w poszukiwaniu Terra Australis. Zaopatrzony w listy do wicekróla Peru niestrudzony
nawigator wyruszył w drogę. Nie było mu jednak dane dotrzeć do Limy. Zmarł w Panamie w roku 1615.
Byl mistykiem i wspaniałym żeglarzem, historycy żeglugi nazwali go Don Kichotem Pacyfiku lub ostatnim hiszpańskim konkwistadorem.
Wraz z nim bowiem zakończył się najświetniejszy okres w dziejach Hiszpanii. Od tej pory pierwszeństwo w
dziele odkrywania nieznanych lądów przejść miało w ręce przedstawicieli innych narodów. Był doskonałym żeglarzem i nawigatorem,
niezłomnym w walce z żywiołem i w znoszeniu trudów. Jedynie dzięki jego wytrwałości uczestnicy drugiej wyprawy Mendany ocalili życie.
Dbał o swych podwładnych aż do przesady, co sprawiało, że miano go za człowieka gotowego tolerować nieposłuszeństwo i niesubordynację.
Całe życie oddał poszukiwaniom Lądu Południowego, a pod koniec życia popadłszy w dewocję i mistycyzm stracił kontakt z rzeczywistością i
uwierzył w swe niezwykłe posłannictwo proroka niosącego prawdziwą wiarę na daleki Ocean Południowy. Wraz z jego śmiercią poszukiwania
Terra Australis straciły na wiele lat swego wytrwałego rycerza.
Praktyczni odkrywcy Nowej Holandii
W początkach XVII wieku Hiszpanie i Portugalczycy poczęli odczuwać zmęczenie. Prowadzona w poprzednim stuleciu szeroka akcja
kolonizacyjna i podbój coraz to nowych terytoriów zamorskich spowodowały, że z metropolii odpłynęli najbardziej przedsiębiorczy i zdolni
ludzie. Wielu z nich zginęło w czasie licznych wojen i niebezpiecznych wypraw, a ci co zachowali życie, przekształcili się z czasem w osiadłych
i prowadzących wygodny tryb życia urzędników, żołnierzy i posiadaczy ziemskich. Sam ustrój kolonii wymagał zresztą takich właśnie ludzi, a
nie niespokojnych konkwistadorów i odkrywców.
Pod koniec XVI wieku Hiszpanie i Portugalczycy coraz niechętniej myśleli o nowych podróżach i podbojach. Ich ogromne terytoria
zamorskie wymagały nieustannych wysiłków i ciągłej gotowości. Szczególnie groźne oprócz podbitej ludności stawały się z roku na rok rosnące
w siłę potęgi morskie „wstrętnych luteranów” — Anglików, a w szczególności Holendrów, którzy z habsburską Hiszpanią toczyli już od schyłku
średniowiecza upartą, nieustępliwą walkę o niepodległość. Wojna ta, prowadzona początkowo na lądzie, już w XVI wieku przeniosła się na
morze, gdzie Holendrzy szybko okazali swe mistrzostwo i wytrwałość. Niderlandzcy korsarze zażarcie atakowali hiszpańskie galeony wiozące
skarby Nowego Świata.
W następnym stuleciu potomkowie rybaków, którzy w poszukiwaniu ławic śledzi nie wyruszali dalej niż na Morze Północne, postanowili
zaatakować najczulsze miejsca hiszpańskiej potęgi — zamorskie kolonie. Szerokim echem rozeszła się w Europie wieść.o tym, że holenderski
admirał Piet Heyn w roku 1628 zaskoczył w zatoce Matanzas na Kubie hiszpańską Srebrną Flotę (Plata Flota) i zrabował jej skarby wartości 12
milionów florenów. W następnych latach Holendrzy przystąpili do budowy własnego imperium kolonialnego odkrywając nie znane jeszcze
światu terytoria i wypierając Hiszpanów i Portugalczyków z obszarów, gdzie ich władza nie była jeszcze zbyt silna.
Rejonem, na którym skoncentrowali swą aktywność, był Daleki Wschód. Po wyrzuceniu Portugalczyków z Jawy wybudowali oni tam
miasto Bata- wię (Dżakartę), które stało się główną dalekowschodnią faktorią handlową. Później powstała cała sieć mniejszych punktów
handlowych na wybrzeżach Cejlonu, Indochin, Formozy (Tajwanu), a nawet Chin i Japonii. Holendrzy zwrócili również uwagę na terytoria
rozciągające się na południe od tych obszarów, które do końca wówczas jeszcze nie zbadane stały się głównym celem holenderskich wypraw
odkrywczych i które dały Holendrom możliwość zapisania się w dziejach morskich odkryć. W roku 1602 powstała holenderska Kompa-
lio
pm/ ,t>kfliiRvvh i’/uffiych tl/ikusów , ktOfiy wy» sil C9|lC S¿|ii/2)í.* I OpUU l(Wł hflllR*
I prny WMm í<mhmii ftydkKMfcy viormrwi éefski %uirk di4iH p© pr/rhyciu C ic4niny T«mtwi 4otarf €w do pwiyiw|p fc?a¡ ¿ niiwkal^o áo
Vufk, *t»mm»i|ccgo polm*ctiy *kr»*
«il iUMfikfe
\v -ok- 1616 Dtrvfc Mmlog wyrut/ył mi siaiku l^téradM' ns południc w/dłu/ br/egów Nowej
mH Wmkwámmnáypáé Tny Iw pèàwi wyiwył i iriifi M puMmf ü»wfc „DiyÄi»“ dmedto*
“ fr«**# A
MI
HM
wanepo iuz pr/e/ Quirosa w jego memoriałach, a tak/o wierzyli. 1/ odkryją łatwiejszą niż dotychczas drogę do \men ki, co przysporzyć by mogło
równie/ znacznych zysków handlowych, W maju 1615 roku na pokładach dwóch okrętów „Kendracht" i .. Hoorn" wyprawa wy ruszy hi z
Niderlandów I po I postoju u brzegów Sierra Leone w Afryce, gdzie zakupiono 25 tysięcy cytryn /¿i ..kilka paciorków i
I Gwinei i ..odkrył wiele wysp, które jednak h\ h nic zamieszkałe”. Następnie w roku 1619 * lyro
M
* mym kierunku wyruszył Frydenk de
Moutman i dotarł do rozległego lądu. do ktortfo (kHiępt bronił nieprzerwany pas koralowych raf. Mowtraan nazwał ląd ten Abrolhos od
portufaKkidi flo«
|abre os o/hos, oznaczających dosłownie .„otworz swe oczy. uważaj!"
Rok wcześniej udała się do Indu W scbodnkh wprost z Holandii wyprawa kierowana pr/e/ łsaa- ka Le M aire a — zamożnego kupca t
Amsterdamu i Willema Cornelis/oon Schoutena sł\ nnego nawigatora. który miał już za soha kilkakrotne podrożę na Daleki W schód ^vprasa
miała ori handlowy, obydwaj bowiem ikl/ia ło*v\ vni/ili. ze uda im się odnaleźć przejście Jo bogatego lądu opisy-
noży norymberskich”, skierowano się ku Patagonii. Zakotwiczono w Puerto Deseado. Tam, na skutek zaprószenia ognia, spłonął aż do linii
wodnej „Hoom” i od tej pory tylko „Eendracht” podążał dalej na zachód. Poszukując lądu południowego Maire i Schouten nie skorzystali jak
większość ich poprzedników z Cieśniny Magellana, ale popłynęli dalej na południe, aż dotarli do południowego krańca Ziemi Ognistej, gdzie
dopiero skręcili na zachód. Najdalej wysunięty punkt w tym rejonie nazwali na cześć straconego okrętu Cape Horn — przylądkiem Horn.
Cieśninę między Ziemią Ognistą a Wyspą Stanów nazwano Cieśniną Le Maire. Po wypłynięciu na Pacyfik wyjawiono załodze właściwy cel
wyprawy, co wielu przyjęło z entuzjazmem, łącząc z tym swe własne nadzieje na wzbogacenie.
W początkach marca 1616 roku „Eendracht” znajdował się już w okolicach wyspy Juan Feman- dez. Na okręcie panowała zaraza, od której
zmarło wielu ludzi załogi, a wśród nich Jan Schouten — brat Willema i były kapitan „Hooma”.
10 kwietnia, po trwającej miesiąc żegludze, Maire ujrzał pierwszy od dawna ląd. Był nim archipelag Tuamotu. Liczni krajowcy
zamieszkujący wyspy wypłynęli na spotkanie przybyszom i w sposób bezczelny próbowali wyłudzić od nich każdy kawałek żelaza. Gdy nie
udało im się na drodze pokojowej wymiany, próbowali siłą wydobyć żelazne gwoździe łączące kadłub „Eendrachta”. Finał był podobny jak w
innych wypadkach. Holendrzy uży
li broni palnej, zabijając wielu tubylców i budząc u pozostałych przerażenie. ,,Byli to ludzie — jak pisał jeden z uczestników wyprawy — o
czerwonym kolorze skóry, którzy smarowali swe ciało olejem, a kobiety ich miały krótkie włosy podobnie jak mężczyźni w Holandii, podczas
gdy mężczyźni mie
li włosy długie i farbowane na kolor czarny”.
10 maja „Eendracht” znalazł się wśród wysp archipelagu Tonga. Mieszkańcy ich okazali się bardziej przyjaźni, a miejscowy kacyk
potraktował łaskawie niespodziewanych gości. Na ich cześć wydano uroczystą ucztę, podczas której pito rytualny napój wysp polinezyjskich —
kava i jedzono pieczone prosięta. Entuzjazm tubylców wzbudziły dźwięki trąb i bębnów, które Holendrzy zabrali ze sobą na ląd. W dalszej
żegludze na wschód „Eendracht” otarł się o archipelag Fidżi i przepłynął wśród Wysp Salomona. 25 lipca Holendrzy ujrzeli Nową Irlandię, a
następnie wzdłuż brzegów Nowej Gwinei skierowali się na północ.
Wyprawa zakończyła się 28 października 1616 roku w Batawii. Ponieważ odbywała się ona bez wiedzy i wbrew interesom Kompanii Indii
Wschodnich, odkrycia Le Maire'a i Schoutena (chodzi tu głównie o grupę wysp przylądka Horn i przejście między nimi zwane Cieśniną Le
Maire) nie zostały uznane, mimo że byli oni przecież także pierwszymi Holendrami, którzy opłynęli świat dookoła. Towary, jakie przywieźli,
zostały skonfiskowane, a większa część załogi skierowana została na okręty Kompanii. Le Maire wraz z Schoutenem
udali się w podróż do Niderlandów, dotarł tam jednak tylko Schouten, gdyż Le Maire zmarł na morzu w wieku 31 lat podobno ze zgryzoty, jaką
sprowadziła na niego niesprawiedliwość Kompanii Indii Wschodnich.
W kilka lat później, nie zrażony bezludnością wybrzeży, gubernator holenderskich Indii Wschodnich Speult de Amboyna wysłał dla zbada-
nia możliwości praktycznej eksploracji nieznanego lądu dwa niewielkie statki „Arnhem” i „Pera” dowodzone przez Jana Carstenza. Wyprawa
wyruszyła 21 stycznia 1623 roku. Podobnie jak poprzednicy, Carstenz płynął wzdłuż wybrzeży Nowej Gwinei zachwycając się jej zielonymi
lasami i niechętnie dobijając do lądu, gdyż już w pierwszych dniach podróży „kanibale, od których roją się te brzegi, porwali i zjedli na naszych
oczach dziewięciu spośród nas”. Następnym niebezpieczeństwem był napotkany już przez Houtmana rejon groźnych raf, który, jak rozpoznał
Carstenz, był „zachodnim końcem Nowej Gwinei”.
Carstenz popłynął dalej na południe i po przekroczeniu cieśniny natrafił na bezludny, pustynny i nieurodzajny ląd, na którym tylko
gdzieniegdzie rosły pojedyncze drzewa i kępy krzaków. „Nie mogliśmy ujrzeć ani jednego owocowego drzewa
— pisał — ani żadnego człowieka, który by przedstawiał dla nas jakąś korzyść. Nie ujrzeliśmy też gór ani nawet wzgórz i spokojnie możemy
stwierdzić, że ląd ten nie posiada metali ani szlachetnych gatunków drewna. W naszej opinii jest to najbar
dziej pustynny i nieurodzajny region, jaki może być znaleziony na ziemi. Mieszkańcy jego również są najbardziej żałosnymi i biednymi
istotami, jakie kiedykolwiek widziałem”. Pełen uznania dla europejskiej cywilizacji Holender nie omieszkał wypowiedzieć się o „dzikości” tych
ludzi: „Na ogół są to skończeni barbarzyńcy - pisał - czarni jak węgiel, zupełnie nie wiedzą co to złoto, srebro, ołów. cyna, żelazo czy miedź.
Nie znają także gałki muszkatołowej, goździków i pieprzu”.
Jak możemy wnioskować z relacji Carstenza, on również wylądował na półwyspie York. Tymczasem drugi statek, „Arnhem”, którego
załoga zbuntowała się przeciwko dowódcy, popłynął na zachód odkrywając ląd zwany dzisiaj Ziemią Amhema.
Pierwszy więc krok w odkryciu Terra Australis został uczyniony. Odkryty ląd nazwano od razu Nową Holandią. Następnych informacji o
tym lądzie dostarczył kapitan okrętu „Gulden Zeepaert", który płynąc w roku 1626 z Niderlandów do Bata- wii zboczył ze zwykłego kursu i
przypadkowo dotarł do wschodnich wybrzeży Australii. Na cześć płynącego na tym statku „Nadzwyczajnego Radnego Indii” kraj ten nazwano
Ziemią Pietera Nuyt- sa. Kapitan François Thijssen wykonał dokładną mapę tego wybrzeża, które ponownie odwiedzili europejscy żeglarze
dopiero w 1802 roku.
W podobny sposób u zachodnich wybrzeży Australii znalazł się okręt „Batavia”. 4 czerwca 1629 roku rozbił się on na przybrzeżnych
skałach. Katastrofa wydarzyła się nocą i po kilku nieudanych
próbach zejścia z przeszkody kapitan okrętu, François Palseart, zdecydował się opuścić okręt. Większa część załogi przewieziona została na
pobliską skalistą wysepkę, a reszta pozostała na wraku. Tam też pod przewodnictwem Jerenimusa Comeli- sza zawiązany został spisek. Po
wyjeździe Palsear- ta. który udał się odkrytą łodzią w kierunku Jawy, ludzie ci przedostali się na wysepkę i wymordowali wszystkich
znajdujących się tam ludzi, którzy nie wyrażali zgody na przyłączenie się do spisku (w ten sposób zabito około stu osób). Tymczasem Palseart
po wyczerpującej i pełnej niebezpieczeństw
podróży dotarł do Batawii, skąd natychmiast powrócił na pokładzie fregaty na ratunek rozbitkom. Spiskowcy próbowali zaskoczyć przybyszów
wypływając im na spotkanie na dwóch szalupach, ale Palseart uprzedzony przez dowódcę żołnierzy Weybehaysa rozkazał im złożyć broń
grożąc, że w przeciwnym wypadku zatopi obydwie szalupy. Wkrótce też cała zbrodnia Cornelisza wyszła na jaw i on. a także wielu innych
spiskowców zostali osądzeni i straceni na miejscu. Jak już wcześniej zdążył stwierdzić Palseart, wyspy, na których wydarzyła się opisana
tragedia, były już odkryte przez Houtmana i nosiły nazwę Abrolhos.
W kilka lat po katastrofie „Batavii” i wyprawach Houtmana oraz Carstenza nastąpiła nowa era w dziedzinie holenderskich wypraw odkry-
wczych. Zapoczątkował ją nowy gubernator Indii Wschodnich — Anthony van Diemen. W styczniu 1636 roku przybył on do Batawii, a już w
trzy miesiące później w stronę Ziemi Arnhema wysłany został pierwszy okręt. Wyprawa ta zakończyła się niepowodzeniem, gdyż kapitan okrętu
został zamordowany przez tubylców na wybrzeżu Nowej Gwinei. Zdarzyło się to zresztą w tym samym miejscu, gdzie zginął w podobny sposób
kapitan „Arn- hema".
Niepowodzenie to nie zraziło van Diemena. Następna wyprawa złożona z trzech okrętów dowodzonych przez Mątthijsa Quasta została
wysłana na poszukiwanie dwóch na wpół legendarnych wysp, leżących rzekomo na wschód od brzegów Ja
ponii i nazwanych przez Hiszpanów Rica de Oro (Bogata w Złoto) i Rica de Plata (Bogata w Srebro). Kapitanem jednego z okrętów wyprawy
mianowany został Abel Janszoon Tasman. Gdyby wyspy te nie zostały odnalezione — rozkazywał van Diemen — Quast miał spenetrować
wybrzeża Korei i Tartarii (Mandżurii) i zapolować na hiszpańskie galeony wożące bogate ładunki na trasie Manila-Acapulco.
Wyprawa wyruszyła w czerwcu 1639 roku i pomimo wielu dni spędzonych na penetracji północnego Pacyfiku wspomniane wyspy nie
zostały odnalezione. Po blisko półrocznej nieobecności Quast powrócił do Batawii, meldując o śmierci czterdziestu dwóch ludzi załogi.
W trzy lata później ponownie na południe wyruszyli Tasman i doskonały pilot i nawigator, autor Memoriału odnoszącego się do odkryć lądu
południowego — Frans Jacobszoon Visscher. Wyprawą kierował Tasman płynący na „Heemskercku”, Visscher dowodził okrętem „Zeehaen”.
14 sierpnia 1642 roku obydwa okręty znalazły się na Mauritiusie (należącym wówczas do Holandii), gdzie dokonano naprawy „Zeehaena”,
którego pokład i burty były na wpół spróchniałe. 8 października wyprawa opuściła wyspę i skierowała się na południe. Tasman zamierzał
dopłynąć aż do akwenów położonych pomiędzy 40 a 60 stopniem szerokości południowej i tam dopiero zwrócić się na wschód, aby przekonać
się, czy pomiędzy Oceanem Indyjskim a Ziemią Ognistą nie rozciąga się ów
fcJM*
»«■I
ciągle legendarny ląd południowy. Zwrotu dokonano na 49 stopniu szerokości i 17 listopada ukazał się ląd nazwany przez Tasmana Ziemią van
Diemena, a dziś noszący na cześć odkrywcy nazwę Tasmanii. Kilkanaście dni przeznaczono na eksplorację wyspy, która wydała się odkrywcom
urodzajna i godna kolonizacji.
4 grudnia okręty znalazły się znowu na morzu podążając kursem zachodnim. Po dwóch tygodniach ujrzano następny ląd, była nim Nowa
Zelandia. Okręty zakotwiczyły opodal wybrzeża. Na ich powitanie wypłynęło wiele tubylczych łodzi, skąd dały się słyszeć dźwięki
instrumentów przypominających trąby. W odpowiedzi Holendrzy zadęli w
. f li
156
swoje trąby, uderzyli w bębny i ten podwójny koncert trwał aż do zmroku. Następnego dnia jedna z łodzi zbliżyła się do okrętów, a znajdujący
się w niej wysoki brunatnoskóry mężczyzna dawał przyjazne znaki. Wielu Maorysów śmiało wspięło się na pokłady obydwu okrętów
przystępując do handlowej wymiany. Niestety, wkrótce nastroje uległy krańcowej zmianie. Łódź płynąca z „Zeehaena" na „Heemskercka"
została gwałtownie zaatakowana przez łodzie tubylców i trzech Holendrów poniosło śmierć. Widząc wrogość Maorysów Tasman rozkazał
podnieść kotwice i ruszył wzdłuż brzegów lądu
na północ. 20 grudnia dopłynął do cieśniny, o której sądził, że prowadzi na Morze Południowe, i dalej wprost do Chile.
Cieśnina ta. nosząca nazwę Cooka, obfituje w niebezpieczne wiatry i prądy. Z ich powodu po kilku dniach żeglugi Tasman zdecydował się
kontynuować drogę na północ wzdłuż brzegów odkrytego lądu. 4 stycznia 1643 roku osiągnięto północny kraniec Nowej Zelandii i okręty
pożeglowały w kierunku północno-wschodnim. Już 19 stycznia Holendrzy ujrzeli archipelag Tonga, zwany również Wyspami Przyjacielskimi
ze względu na łagodne usposobienie ich mieszkańców. Również Tasman został przyjęty przyjaźnie, a kacyk jednej z wysp dostarczył
Holendrom ogromnej ilości jamu i wieprzowiny. Jak to było w zwyczaju, na uroczystym festiwalu muzykalni członkowie załóg obydwu
okrętów dali koncert na trąby i bębny. ..Miejscowy wódz — pisał Tasman — zachowywał się wobec nas przyjaźnie i pytał skąd przybyliśmy i
dokąd zamierzamy się udać. Wyjaśniliśmy im, że przybyliśmy do ich kraju po wodę i żywność, na co oświadczyli, że możemy mieć jej tyle ile
zapragniemy. Nie widzieliśmy u nich broni, toteż panował tam ogólny spokój i przyjazne stosunki'*.
1 lutego Holendrzy opuścili Wyspy Przyjacielskie i udali się na północ, napotykając po pięciu dniach archipelag Fidżi, znany Tasmanowi z
relacji Le Maire'a. Tam po naradzie z Visscherem i wobec coraz gorszej pogody Tasman postanowił żeglować wprost w kierunku znanych
wybrzeży Nowej
Gwinei. Po drodze „Zeehaen" dostał się w pułapkę Morza Koralowego. Zewsząd otaczały go koralowe rafy, na których z hukiem łamały się fale
przy- boju. Żeglarzom nie pozostawało nic innego, jak tylko wybrać jedną z nich, na której przybój był najsłabszy i popłynąć w jej kierunku na
pełnych żaglach z nadzieją, że kadłub okrętu prześliźnie się górą. Tak też uczyniono, ale gdy „Zeehaen" ze straszliwym „hałasem przedarł się
przez przeszkodę, tuż za nią ukazała się następna rafa. Walka o wyzwolenie trwała kilka koszmarnych dni i gdy zakończyła się powodzeniem,
Tasman wyczerpany i mający dość koralowych akwenów skierował się w kierunku Batawii. Obydwa okręty dotarły tam 14 czerwca 1643 roku.
Ostatnie słowa dziennika Tas- mana brzmiały: „Zatem 15 czerwca o świcie udałem się łodzią do Batawii. Dzięki Bogu i chwała za szczęśliwą
podróż. Amen”.
W swej pierwszej podróży Tasman zatoczył na oceanie ogromne koło, w środku którego znajdował się cel jego poszukiwań — kontynent
Australii. Odkryte przez niego lądy nie dostarczyły żadnych bogactw, których się spodziewano.
Anthony van Diemen był oczywiście niezadowolony z rezultatów wyprawy. Nie interesowały go ciekawostki dotyczące egzotycznych lądów
i ludów, chciał znać dokładne informacje o możliwościach eksploatacji nowych lądów i o zyskach, jakich mogą one dostarczyć. W liście do
zarządu Kompanii w Amsterdamie pisał: „Dowódca wyprawy w dużym stopniu zaniedbał zbadanie położe
nia. struktury i charakteru odkrytych lądów i zamieszkujących je krajowców, dokładniejsze zbadanie wszystkich tych spraw trzeba będzie
powierzyć bardziej przedsiębiorczym jego następcom".
Mimo to, gdy w rok później organizował następną wyprawę, na jej czele stanął znowu Abel Tasman. Wyruszył on w początkach 1644 roku
prowadząc statki „Limmen", „Zeemeuw" i „Bracg". Popłynął na południe wzdłuż Nowej Gwinei, aby w myśl instrukcji van Diemena upewnić
się „czy ów Ląd [Nowa Gwinea] jest czy nie jest oddzielony od wielkiego znanego Lądu Południowego". I tym razem jednak, pomimo że był o
krok od wypełnienia zadania, Tasman cofnął się na widok pierwszych koralowych raf w Cieśninie Torresa, oddzielającej Nową Gwineę od
Australii. Zawrócił na zachód w kierunku zatoki Karpentaria i Ziemi Arnhema. Już wówczas doszedł on do wniosku, że „cały ten wielki
Południowy Ląd można zapewne okrążyć i jest on jak się wydaje największą wyspą świata". Wyprawa ta dotarła nawet do wysp Abrolhos, gdzie
Tasman usiłował wydobyć z wraka „Batawii" zatopione skrzynie złotych monet. Tam również szukano pozostawionych przez Pałsearta dwóch
ludzi, którzy mieli być informatorami dla przybyszów. Poszukiwania te jednak nie przyniosły rezultatów. Dalej na południe żegluga była coraz
bardziej utrudniona i Tasman zdecydował się zawrócić.
Wyprawa ta, podobnie jak poprzednia, nie zadowoliła van Diemena, Tasman znowu nie dostarczył żadnych praktycznych informacji o
możliwoś-
^x - u m h V'
M
W
^
TOM
I
ciach handlowych i osadniczych odkrytych obszarów. Nie donosił również o szlachetnych kruszcach
i innych bogactwach, które by były godne uwagi dla kupców. Widział jedynie „nagie kreatury włóczące się po plaży, nie posiadające nawet
garstki ryżu [...]. Co kraj ten produkuje nikt nie jest w stanie powiedzieć, gdyż podróżnicy nie uczynili nic ponadto, że przepłynęli wzdłuż jego
brzegów”.
W blisko osiemdziesiąt lat po wyprawie Tasma- na wyruszył w jego ślady Jacob Roggeveen, bogaty kupiec z Texel w Holandii. Ojciec jego
swą ostatnią wolą nakazał, aby udał się na morza południowe i odszukał ową Terra Australis lub też jeszcze bardziej mglisty ląd, o którym
wspominał pirat i podróżnik o nazwisku Davis. Roggeveen przyrzekł ojcu, że spełni jego rozkaz dopiero wówczas, gdy się wzbogaci na tyle, aby
mógł go w pełni sfinansować.
Długo czekał na tę chwilę i dopiero w roku 1721, mając już lat sześćdziesiąt dwa stwierdził, że nadszedł właściwy czas. 21 sierpnia tegoż
roku trzy statki „Arend”, „Thienhoven” i „Africaansche Gałey” opuściły Texel. Trasa wiodła przez Falklandy, Cieśninę Le Maire i przylądek
Horn. Na Pacyfiku przywitał żeglarzy kilkutygodniowy sztorm, mgły i zimno. Jako jeden z pierwszych Europejczyków Roggeveen zapuścił się
tak daleko na południe, że mógł obserwować pływające góry lodowe — zjawisko budzące podziw i przerażenie wśród żeglarzy. Z powodu coraz
większego zimna Holendrzy zawrócili na północ i wylądowali na wyspie Juan Fernandez, której łagodny klimat, owoce i źródła słod
kiej wody dawały wytchnienie, a nawet ratowały życie niejednemu żeglarzowi przemierzającemu wówczas Pacyfik.
Po krótkim odpoczynku Roggeveen wyruszył na zachód w poszukiwaniu Terra Australis. Znając niejasną opowieść o ogromnym lądzie
rozciągającym się pomiędzy 30 a 36 stopniem szerokości południowej, o którym opowiadał Dampierowi kapitan Davis, postanowił on płynąć
trasą bardziej południową niż żeglarze, którzy wcześniej przed nim przemierzali Pacyfik. Zmierzając w te okolice wyprawa natknęła się na
niewielką, tkwiącą samotnie wśród oceanu wyspę. Stało się to dnia 5 kwietnia 1722 roku i ponieważ wypadał właśnie dzień Wielkiej Nocy,
nieznany ląd nazwano Wyspą Wielkanocną. Holendrzy spędzili kilka dni u jej brzegów. Wyspa wydawała się być urodzajna, mieszkańcy jej,
choć zręcznie próbowali ukraść cokolwiek się dało ze statków przybyszów, byli przyjaźni. Na brzegu Europejczycy dojrzeli wiele ogromnych
kamiennych posągów, do których - jak twierdził Roggeveen — „tubylcy modlili się pochylając głowy i przyklękając”. Po tygodniu wyprawa
odpłynęła dalej na poszukiwanie lądu Davisa. Na brzegu pozostali zdziwieni mieszkańcy i kamienne figury, do których Holendrzy nie
przywiązywali specjalnego znaczenia, a które dla późniejszych pokoleń stały się tematem niezliczonej ilości dociekań i hipotez.
Dalsza trasa prowadziła w szerokościach bliższych równikowi i Roggeveen, często zmieniając
kurs w nadziei natrafienia na rozległy ląd, najpierw spotkał archipelag Tuamotu, gdzie zatonął „Afri- caansche Galey". Dalsza trasa prowadziła
na zachód skrajem wysp Samoa, które zamieszkiwał „bardzo łagodny i przyjazny rodzaj ludzi” od stóp do głów pokryty tatuażem.
Uczestnicy wyprawy byli coraz bardziej zniechęceni do całego przedsięwzięcia nie przynoszącego żadnych zysków i nie dającego nadziei na
odkrycie bogatego lądu. Skłoniło to chorego i załamanego niepowodzeniem Roggeveena do skierowania okrętu w stronę Batawii. Dotarto tam
pod koniec sierpnia 1722 roku i pomimo że Roggeveen wyruszył na morza południowe za wiedzą i pozwoleniem Kompanii
Wschodnioindyjskiej, jego okręty zostały skonfiskowane, a on sam został odesłany z powrotem do kraju, gdzie wkrótce zmarł rozgoryczony i
pozbawiony majątku.
Podobnie jak w wypadku Quirosa, jego odkrycia zostały zlekceważone i dopiero następne pokolenia potrafiły ocenić je właściwie. Do
historii odkryć geograficznych wszedł on jako odkrywca Wyspy Wielkanocnej — największej nie rozwiązanej do dziś tajemnicy oceanów. Jest
on również autorem interesującego dziennika podróży na okręcie „Arend". Szczególnie wstrząsające i godne uwagi są tam fragmenty
poświęcone odwiecznemu utrapieniu dalekomorskich żeglarzy — szkorbutowi. Roggeveen pisze:
„Bóg jeden wie cośmy wycierpieli. Okręty cuchnęły trupami i chorymi. Już od samego tego zaduchu można było się rozchorować. Chorzy
jęczeli i wyli rozdzierająco. Niektórzy byli od szkorbutu tak chudzi i wynędzniali, jak szkielety wyobrażające śmierć, ci umierali i gaśli jak
świece. Inni byli całkiem grubi i nabrzmiali. Ci przed śmiercią zaczynali szaleć. Jeszcze inni mieli czerwonkę, lała się z nich krew. Ale na dwa
lub trzy dni przed śmiercią wydzielali zamiast krwi jakąś wstrętną ciecz, która wyglądała jak szara siarka. Gdy ta się ukazała, los ich był
przesądzony. [...] Kto pozostał zdrów jak ja był tak samo wyczerpany i osłabiony. Moje zęby były całkiem oddzielone od dziąseł, które spuchły
na grubość palca. Na rękach, nogach i brzuchu mieliśmy guzy większe niż orzechy laskowe. Kolor guzów był czerwony, żółty, zielony i
niebieski”.
Zarówno odkrycia holenderskiego żeglarza, jak i jego interesujący dziennik nie znalazły uznania w jego ojczyźnie. Podobnie zresztą nie
doceniono odkryć Tasmana i Le Maire’a, pomimo że to oni właśnie zrealizowali marzenia wcześniejszych żeglarzy Pacyfiku — odkrycie Terra
Australis Incog- nita. Praktyczni kupcy Amsterdamu, Texel czy Batawii pytali jedynie o zyski płynące z dalekomorskich wypraw. Gdy
doniesiono im, że wybrzeża odległych lądów są pustynne i nieurodzajne a zamieszkują je ludy nie znające handlu, natychmiast odstępowali od
finansowania tych ryzykownych
przedsięwzięć. Jednakże w swym przemożnym pragnieniu bogacenia się wykazali holenderscy kupcy karygodną krótkowzroczność. Oto
bowiem odkryte przez ich wysłanników lądy zostały wkrót
ce opanowane i zasiedlone przez rywali, którzy na pustynnych brzegach Terra Australis zaszczepili europejską cywilizację.
William Dampier — ,,pirat i hydrograf’
Jednym z pierwszych rywali, który obok Holendrów pojawi! się na pacyficznej scenie, by) William Dampier, postać ze wszech miar niezwykła:
żeglarz, odkrywca, kartograf i pirat.
Urodzony w Anglii w roku 1651, Dampier wcześnie utracił rodziców, a jego opiekunowie przeznaczyli go do zawodu kupca. Młody chłopak
szybko jednak uległ romantyzmowi morza i jako marynarz udał się do holenderskich Indii Wschodnich. Stamtąd popłynął do Indii Zachodnich,
gdzie przez pół roku pracował na plantacji, a później za
ciągnął się na statek handlowy pływający po Morzu Karaibskim. Wówczas też rozpoczął prowadzenie swego dziennika, którego późniejsza
publikacja stała się sensacją naukową. W roku 1676, posiadając już znaczną wiedzę i doświadczenie żeglarskie, wylądował Dampier na
Jukatanie i dołączył do żyjących w tamtejszych lasach bukanierów. Spędził wśród nich kilka lat zajmując się polowaniem, karczowaniem
cennych gatunków drzewa i łupieskimi wyprawami na hiszpańskie osiedla. Z tych też czasów pochodzą zawarte w jego dzienniku szczegółowe
opisy życia Indian środkowoamerykańskich, będące doskonałym źródłem poznania dla późniejszych etnografów.
Po porzuceniu profesji bukaniera, Dampier popłynął na krótko do Anglii, a następnie powrócił w rejon wysp karaibskich. Wówczas to
nastąpił krótkotrwały okres stabilizacji w jego życiu. Jako kapitan statku handlowego pływał po Morzu Karaibskim, a wkrótce później osiadł na
wybrzeżu Wirginii, gdzie zakupił rozległą plantację. Zajęcie to szybko go jednak znudziło i już w roku 1681 wyruszył na krótką wyprawę do
brzegów Afryki, a następnie okrążył przylądek Horn i wypłynął na wody Oceanu Spokojnego, który to akwen stał się jego pasją i obsesją do
końca życia.
Na zachodnim wybrzeżu Meksyku Dampier zaciągnął się na okręt „Cygnet” i wyruszył na za-
chód. W czasie drogi załoga statku zbuntowała się i wywiesiła piracką flagę. Nie chcąc być wyrzuconym za burtę, Dampier przyłączył się do
piratów i
służył im swą żeglarską wiedzą. „Cygnet” wylądował wkrótce na Filipinach, a ich mieszkańcy wrogo usposobieni do Hiszpanów namawiali
Anglików do wybudowania tam swych własnych fortów.
Piraci jednak postanowili wyruszyć po łatwiej dostępne bogactwa. Dampier, który dowiedział się niedawno o poszukiwaniach Lądu
Południowego i
o odkryciach poczynionych na tym polu przez Holendrów, zdołał przekonać załogę „Cygneta", aby skierowała statek na południe. Po wspólnej
naradzie wyruszono tam z zamiarem sprawdzenia „co ten nowy kraj może nam zaofiarować". 4 stycznia 1688 roku ujrzano ląd i rzucono
kotwicę w niewielkiej zatoczce, którą nazwano zatoką Cygnet. Spędzono tam dwa miesiące, dokonując kilku wypraw rozpoznawczych w głąb
lądu. Mieszkańcy tego wybrzeża nie wywołali entuzjazmu Dampiera. W swym dzienniku pisał: „Są to najżałośniejsze istoty, jakie widziałem w
świecie [...] z trudnością przypominają istoty ludzkie [...] ich strojem są jedynie kawałki drewnianej kory i pęk trawy [...] nie posiadają żadnych
domów ani narzędzi”.
Jeszcze mniej serca okazali tym nieurodzajnym wybrzeżom północnej Australii członkowie załogi „Cygneta”, którzy rozzłoszczeni jałowością
tych obszarów zaproponowali Dampierowi, aby pozostał na zawsze na tym brzegu, co pozwoli mu do końca zaspokoić ciekawość, jaka go tam
przywiodła. W końcu jednak nie zrealizowali swej groźby i pozwolili „szalonemu naukowcowi” pozostać na pokładzie „Cygneta” aż do chwili,
gdy okręt ten
Dalszą, niewielką zresztą sumę dostarczyło opublikowanie dzienników podróży, jedynej zdobyczy. jaką przywiózł po kilku latach włóczęgi
pi- rat-odkrywca. Wydano je pod tytułem New Voyage Round the World i od razu stały się one przyczyną sławy i popularności autora. Osobą
Dampiera zainteresowali się Earl of Halifax — przewodniczą-
znulazł się w okolicach Nikobarów. Tam wysadzono go nu brzeg wraz z kilkoma towarzyszami oddając im do dyspozycji otwartą łódź. na której
Dumpier wyruszył w kierunku Sumatry. Po drodze Żeglarze przeżyli straszliwy huragan, ale w końcu dotarli do holenderskich portów w Indiach
Wschodnich. Stamtąd Dampier udał się na wybrzeżu Chin. u następnie wyruszył do Anglii na okręcie ..Defence". Po drodze zakupił - za pół
ceny. jak pisał - artystycznie tatuowanego krajowca, którego zamierzał pokazywać za pieniądze w rodzinnym kraju. Dotarł lam w roku 1691. a
„malowany książę" musiał być sprzedany natychmiast z powodu braku pieniędzy.
cy Royal Society i Richard Hakluyt, wydawca monumentalnego dzieła The principal Navigations, Voyages and Discoveries of the English
nation, a opisującego wszelkie podróże morskie, odkrycia i zdobycze dokonane na morzach przez naród angielski. W dziennikach swych
Dampier dał się poznać jako bystry obserwator i dociekliwy naukowiec. Relacje te obfitują w dokładne opisy roślin, zwierząt i zjawisk
przyrodniczych godne przedstawicieli następnego stulecia. Rzadko natrafiamy w nich na tak powszechną wśród XVII-wiecznych podróżników
żądzę zdobycia złota, korzeni i innych bogactw. Jak pisał sam ich autor, wystarczającą nagrodą za jego trudy było „odkrywanie różnorodnych i
cudownych dzieł boskich w różnych częściach świata”.
Zdobywszy rozgłos Dampier uzyskał poparcie Lorda Admiralicji w sprawie organizacji następnej wyprawy „do odległych części Wysp
Wschodnich Indii i do położonego tam wybrzeża Terra Australis”. Ofiarowano mu dwa okręty wraz z przydzielonymi załogami. Pamiętny
wcześniejszych doświadczeń Dampier zdecydował, że „biorąc pod uwagę pokusy, jakim ulegają żołnierze na odległych akwenach, które
skłaniają ich do oddania się rzemiosłu pirackiemu, koniecznym jest, aby jeszcze przed wyjazdem złożono im zachęcającą obietnicę nagrody,
która spotkać ich może, gdy powrócą z dalekiej podróży”.
Wyprawa wyruszyła 14 stycznia 1699 roku, choć jej rzeczywisty stan odbiegał od pierwotnych zało
żeń. Zamiast dwóch okrętów Dampier otrzymał rozpadającą się jednostkę o nazwie „Roebuck", używaną poprzednio jako brander. Żywności
udało się zgromadzić na okres dwudziestu miesięcy, a załoga składała się w większości z przypadkowych ludzi pozbawionych kwalifikacji i nie
mających serca do dalekich wypraw. Ponadto tuż po opuszczeniu portu na pokładzie statku zawiązał się spisek, którym kierował jeden z
oficerów o nazwisku Fisher. Każdej nocy Dampier udawał się na spoczynek z gotową do strzału parą pistoletów. Wreszcie jednak przy pomocy
fortelu udało mu się ode-
stać Fishera do portugalskiego więzienia na wyspie Bahia, a następnie szybko odpłynąć. Pozbawieni przywódcy buntownicy szybko uznali
władzę kapitana.
31 lipca 1699 ujrzano wybrzeża Australii w okolicach wysp Abrolhos i skierowano się na północ. Mijane wybrzeża były pustynne i nigdzie
nie udało się natrafić na coraz bardziej potrzebną wodę. Wkrótce zaczynało brakować również żywności, pomimo że zjadano wszystko, co udało
się upolować na lądzie lub złowić w morzu. W dziedzinie tej sam Dampier miał rozległe doświadczenia, o czym wspominał w dzienniku:
„Jadłem węże, krokodyle i aligatory i wiele innych stworów wyglądających wystarczająco wstrętnie, abym musiał je spożywać jedynie w
obliczu głodu".
Stojąc wobec groźby buntu załogi Dampier zdecydował się popłynąć na wyspę Timor w celu uzupełnienia zapasów. Stamtąd udano się w
kierunku wschodnich wybrzeży Nowej Gwinei. Dużą znajdującą się tam wyspę nazwał Dampier Nową Brytanią, a cieśnina oddzielająca ją od
brzegów Nowej Gwinei nosi dziś nazwę Cieśniny Dampiera.
„Widok kraju na wschodzie — pisał — był bardzo przyjemny i pociągający. Dostrzegliśmy dym, lec/ nie staraliśmy się rzucać tam kotwicy,
próbując raczej podejść pod jedną z wysp, gdzie spodziewałem się nie zastać mieszkańców lub napotkać ich niewielu. Wypatrywaliśmy pilnie
ku północy, lecz nie dostrzegając tam lądu upewniliśmy się, że kraj
wschodni nie łączy się z Nową Gwineą — toteż nazwałem go Nową Brytanią”.
Wkrótce potem stan „Roebucka” okazał się tak fatalny, że musiano jak najszybciej płynąć do Bata- wii, gdzie można było naprawić
spróchniały kadłub. Po dokonaniu tych prowizorycznych napraw Dampier zdecydował się wracać do Anglii. 22 lutego 1700 roku „Roebuck”
zawinął do portu na Wyspie Wniebowstąpienia. Następnego dnia poszycie kadłuba rozpadło się całkovyicie i okręt błyskawicznie zatonął.
Załoga jego zdołała cało dotrzeć do brzegu, ale Dampier był niepocieszony. Na zawsze zostały utracone jego największe skarby:
gromadzona przez wiele lat biblioteka i jego osobiste papiery. Po powrocie do Londynu czekał go jeszcze proces sądowy, który wytoczył mu
Fisher, wróciwszy wcześniej niż Dampier do Anglii z portugalskiego więzienia. Wyrokiem sądu Dampier został skazany na zapłacenie
Fisherowi wysokiego odszkodowania i pozbawiony kapitańskich funkcji na królewskich okrętach.
Zakaz ten nie obowiązywał jednak zbyt długo, gdyż już w roku 1702 Dampier mianowany został kapitanem korsarskiego okrętu „St.
George’a”, który miał zwalczać hiszpańską żeglugę na Pacyfiku. Ekspedycja ta była również finansowym niepowodzeniem — po wzięciu kilku
pryzów załoga opuściła „St. George’a”, a on sam, podobnie jak „Roebuck”, zatonął ze starości.
W następnych latach Dampier pływał jako pilot na okręcie dowodzonym przez słynnego pirata Woodesa Rogersa. W czasie wyprawy
trwającej od roku 1708 do 1711 opłynął on po raz trzeci świat i wziął udział w zdobyciu wielkiego łupu u wybrzeży Meksyku. Była to jedyna
wyprawa, która miała mu przynieść zysk. Niestety, kapitan okrętu dopuścił się oszustwa i Dampier do końca życia toczył proces o odzyskanie
godziwej części zdobyczy.
Słynny podróżnik i pirat zmarł w roku 1715. Uprawianie piractwa było dla niego jedynie okazją do podróżowania po świecie i nigdy nie
przysporzyło mu bogactw. Nie dbał zresztą o nie. Kilkakrotnie okrążył Ziemię, żeglował wśród lądów, na których nigdy nie stanęła stopa
białego człowieka, widział
egzotyczne, nie skażone cywilizacją ludy. Jego umysł nadzwyczaj wrażliwy jak na czasy, w których przyszło mu żyć, z zapałem chłonął całą
nieznaną jeszcze wiedzę o egzotycznym świecie. Jego Traktat o wiatrach (Discourse on Winds) czytało kilka pokoleń żeglarzy przemierzających
odległe akweny, a z map sporządzonych przez Dampiera korzystano jeszcze w czasach Cooka. Był odkrywcą, piratem, kartografem, etnografem,
a nade wszystko nieugiętym żeglarzem. Z jego portretu, który zachował się w Galerii Narodowej w Londynie, patrzą mądre, zamyślone oczy.
Podpis pod obrazem w dwóch słowach oddaje kwintesencję życia człowieka, który jest nań wyobrażony. Brzm* on: „Pirate and Hydrographer".
Angielscy poszukiwacze Lądu Południowego
Nowa epoka oceanicznych wypraw odkrywczych, wała ekspedycja lorda Ansona odbyta w latach
którą zapoczątkował Dampier, przypadała na wiek XVIII — czasy Oświecenia i okres gwałtownego rozwoju nauk przyrodniczych.
Okoliczności te wywarły poważny wpływ na charakter ówczesnych wypraw. Ich głównym celem nie były już jak dawniej korzyści płynące z
kolonizacji i eksploatacji egzotycznych obszarów, choć motywy te w dalszym ciągu odgrywały istotną, czasami wręcz decydującą. lecz sprytnie
zakamuflowaną rolę. Jednakże zmieniły się naczelne hasła wypraw — towarzystwa naukowe i admiralicje finansujące poczęły w swych
deklaracjach wpisywać obok zadań czysto praktycznych również cele naukowe i humanitarne. Kapitanowie prowadzący okręty na niezbadane
akweny świata mieli więc gromadzić wiedzę geograficzną, przyrodniczą i etnograficzną, często też na okrętach tych podróżowali specjaliści
poszczególnych dyscyplin nauki. Wiedza pochodząca z tych źródeł była intelektualną pożywką dla angielskich filozofów i francuskich
encyklopedystów. Na jej podstawie powstały liczne dzieła naukowe i literackie od rozpraw Jakuba Rousseau sławiących proste, zgodne z naturą
życie „dzikich” poczynając, a na Podróżach Guliwera Jonathana Swifta kończąc.
Wyprawy te, których znakomita większość przypada na drugą połowę XVIII wieku, zapoczątko-
1740-1744. Nie przyniosła ona żadnych poważniejszych odkryć geograficznych ani naukowych, z wyjątkiem interesujących uwag na temat
samych warunków długotrwałej, uciążliwej żeglugi oceanicznej autorstwa lekarza wyprawy — Richarda Waltera. Głównym zadaniem wyprawy
lorda Ansona nie były zresztą badania naukowe. Jej cel był bardziej praktyczny: chodziło o „poskromienie hiszpańskiej bezczelności” poprzez
zaatakowanie jej posiadłości na Pacyfiku.
Następną, również angielską ekspedycją w ten rejon świata, kierował uczestnik wyprawy Ansona
— John Byron, płynący wówczas jako midshipman na okręcie „Wagner”. Młodemu marynarzowi nie było jednak dane okrążenie świata. Już w
pierwszym roku wyprawy (1740) „Wagner” rozbił się na skałach w okolicy Cieśniny Magellana. Byron wraz z towarzyszami wylądował na
wybrzeżu Patagonii, gdzie w trudnych warunkach bez odzieży i broni spędził trzy lata. Do Anglii powrócił na pokładzie francuskiego okrętu, a
opis swych przygód i doświadczeń zawarł w opublikowanej wkrótce relacji The Narrative of the Honourable John Byron Containing an Account
of the Great Distresses Suffered by Himself and his Companions on the Coast of Patagonia (Opowieść urodzonego Johna Byrona zawierająca
opowieść o wielkich nieszczęściach ja
169
kich doznał on i jego towarzysze na wybrzeżach Patagonii). W tej uroczej, napisanej w duchu epoki opowieści zawarł Byron obok
niewątpliwych dowodów swej odwagi i wytrwałości również obszerną relację o surowym życiu mieszkańców tych mało znanych jeszcze
wówczas skalistych wybrzeży. Jest pełen uznania dla ich odporności na zimno i głód, które są nieodłącznymi towarzyszami ich życia. Powtarza
również zanotowana jeszcze przez
kronikarza wyprawy Magellana, Pigafettę, opinię
o ogromnym wzroście Patagończyków i ich ogromnych stopach.
Po powrocie do Anglii, w dowód uznania zasług, Byron mianowany został kapitanem fregaty „Syren”. Później dowodził okrętem „Augusta”
(50 dział) i okrętem „Vanguard” (70 dział). W roku 1760 jako kapitan „Fame” (74 działa) brał udział w siedmioletniej wojnie z Francją i w
czasie walk zniszczył trzy fregaty wroga oraz dwadzieścia mniejszych jednostek. Cztery lata później postawiono go przed jeszcze bardziej
odpowiedzialnym zadaniem. Początkowo jednak nawet on sam nie wiedział, dokąd płynie. Pieczęcie tajnej instrukcji miał złamać dopiero po
opuszczeniu Anglii. Okrętem wyprawy była fregata „Dolphin” wybudowana w 1751 roku, uzbrojona w 24 działa i po raz pierwszy w dziejach
angielskiej żeglugi obita miedzianą blachą poniżej linii wodnej.
Już na morzu, jesienią 1764 roku, Byron złamał pieczęcie tajnej instrukcji i przeczytał, że z woli Admiralicji udać się ma w podróż dookoła
świata, realizując następujące cele: formalne zajęcie Falklandów; odszukanie wysp Pepysa, które leżeć miały na Pacyfiku na tym samym
równoleżniku co Falklandy; sprawdzenie czy w rejonie południowego Pacyfiku znajduje się jakiś inny ląd; wreszcie zbadanie przejścia od
Nowego Albionu (Kalifornii) do Zatoki Hudsona.
Instrukcja, w której przeplatały się zadania polityczne i naukowe, zawierała również cel naczelny:
była nim „chwała narodu angielskiego i jego morskiej potęgi”. Na to przede wszystkim zwracać miał uwagę Byron żeglując „do krajów jeszcze
nie znanych, aby uzyskać o nich dokładniejsze dane". Miał również wszędzie, gdzie to możliwe, podkreślać prawa Anglii do nowo odkrytych
ziem, uprzedzając w tym głównie Francuzów, którzy po zakończeniu wojny siedmioletniej (traktat w Paryżu 1763) wyrośli na głównych rywali
Anglii w dziele morskiego poznania i podboju świata.
Jak silna była ta rywalizacja miał przekonać się Byron już na Falklandach. Kiedy w styczniu 1765 roku wylądował tam w porcie Egmonl,
dowiedział się, że już dziewięć miesięcy wcześniej gościł tam jego rywal i bohater następnego rozdziału — Francuz Louis de Bougainville.
Mimo to Byron wziął wyspy w formalne posiadanie i ogłosił je terytorium należącym do Anglii. Powołał się tu na nie udowodnione do dziś
przypuszczenie, że odkrycia Falklandów dokonał jeszcze w XVI wieku John Hawkins. Na znaczenie tych wysp zwrócił już uwagę dawny
przełożony Byrona — lord Anson pisząc, że są one „kluczem do całego Oceanu Spokojnego”. Byron szczegółowo opisał bogactwa tych wysp,
zachęcając do ich kolonizacji. .Jednej rzeczy
-
pisze — jakiej lu brakuje, to drewno”.
Z Falklandów wyprawa udała się na południe na poszukiwanie Lądu Południowego. Zimno i sztormy sprawiły jednak, że Byron szybko
popłynął z powrotem w kierunku Ameryki. W marcu 1765 roku „Dolphin” i towarzyszący mu „Tamar” weszły
w Cieśninę Magellana. Tam nastąpiło spotkanie z dobrze już znanymi Byronowi mieszkańcami Patagonii. „Byli malowani — pisze w swym
dzienniku podróży — w najbardziej straszliwy sposób, niektórzy mieli wymalowane białą farbą koła wokół oczu, innym różnokolorowa farba
pokrywała całą twarz. Wielu starców ciągnęło jakieś monotonne śpiewy. Wszyscy ubrani byli w skóry zwierząt. Były to wielkie skóry, ale też
okrywały ludzi, których uznać można prawie za gigantów”.
9 kwietnia 1765 roku wyprawa wypłynęła na Pacyfik. Fiaskiem zakończyło się poszukiwanie nie istniejących w rzeczywistości wysp
Pepysa. Byron postanowił płynąć w kierunku Wysp Salomona. Wcześniej zatrzymano się na krótki odpoczynek na położonej w pobliżu Juan
Fernandez wyspie Masa- fuera.
7 czerwca obydwa okręty znalazły się już wśród archipelagu Tuamotu w rejonie wysp Napuka i Tępoto. Próba lądowania nie powiodła się
na skutek wysokiej fali przyboju i wrogości tubylców. Tymczasem wśród załóg coraz bogatsze żniwo zbierał szkorbut i Byron musiał
wylądować za wszelką cenę na następnej wyspie Takaroa. Do broniących dostępu do brzegów tubylców oddano salwę karabinową zabijając
kilku z nich. Następnym razem strzelano już ponad ich głowami, dając w ten sposób dowód oświeceniowego humanitaryzmu i innego niż w
poprzednich stuleciach stosunku do ludów prymitywnych. Na Takaroa udało się zebrać zapas świeżych warzyw i ziół leczących szkorbut i
Byron postanowił popłynąć na sąsiednią wyspę Ta- kapoto. Mieszkańcy jej byli bardziej przyjaźni, ale oni również nie posiadali pereł, których
nadzieję zdobycia żywili Anglicy. Obydwie te wyspy nazwane zostały King George na cześć króla Anglii. Następna napotkana wyspa Rangiroa
otrzymała imię Prince of Wales dla uczczenia księcia Walii. Z kolei wyspę Pukapuka obdarzono nazwą Island of Dan- ger. Płynąc dalej na
zachód Byron natrafił na wyspę Atafu znajdującą się w archipelagu Tokelau i nazwał ją Duke of York.
Uczciwszy w ten sposób najbardziej wpływowych ludzi Anglii mógł Byron pomyśleć o sobie.
2 lipca 1765 roku ujrzał jedną z wysp w archipelagu Gilberta i obdarzył ją własnym imieniem. Jej mieszkańcy byli nadzwyczaj przyjaźni, choć
nie pomijali żadnej okazji do kradzieży. Byli to ludzie wysocy, miedzianoskórzy, przystojni. Nie nosili prawie żadnych ubrań. „W ich uszach —
pisał Byron — tkwiły ozdoby z muszli, a u kilku zauważyłem bardzo niebezpieczną broń w postaci włóczni bardzo szerokiej na końcu, która na
długości trzech stóp posiadała krawędzie uzbrojone zębami rekina, ostrymi jak lancet”.
Anglicy odstraszeni tą bronią nie zeszli na ląd, lecz pożeglowali w kierunku Marianów. Był to najwyższy czas, gdyż prawie każdy z załogi
„Dolphi- na” i „Tamara" cierpiał na szkorbut. Dziewięć miesięcy postoju na wyspie Tinan w archipelagu Marianów i dostęp do świeżych
owoców i warzyw
pozwolił prawie wszystkim ludziom powrócić do zdrowia.
W listopadzie wyprawa znajdowała się już w Ba- tawii, skąd wyruszyła do Anglii wokół Przylądka Dobrej Nadziei i 9 maja 1766 roku po
dwóch latach nieobecności zawinęła do portu Downs. Była to najszybsza podróż dookoła świata i przez wiele lat pozostała „rekordem”.
Byronowi przyniosła ona spodziewane zaszczyty w postaci gubernatorstwa Nowej Fundlandii i stanowiska admirała w Royal Navy. Zachował
też na stałe przydomek, jakim obdarzono go jeszcze w czasach, gdy jako kadet pływał pod rozkazami lorda Ansona — „Full- weather Jack” —
„sztormowy pechowiec”.
„Dolphinowi” zaś nie był sądzony długi odpoczynek, gdyż już w czerwcu tego samego roku został ponownie wysłany na Pacyfik pod
komendą kapitana Samuela Wallisa. Wraz z nim popłynął slup „Swallow”, którego kapitanem był Philip Carteret, poprzednio będący oficerem
na „Dolphi- nie”. Zadaniem wyprawy było poszukiwanie Lądu Południowego. Obydwa okręty zostały przygotowane do dalekiej podróży.
Wśród zapasów znajdowała się również mieszanka z suszonych warzyw, która miała zabezpieczyć załogi przed szkorbutem. Załadowano
również maszynę do filtrowania morskiej wody.
Okręty opuściły Plymouth 22 sierpnia 1766 roku
i już 17 grudnia wpłynęły do Cieśniny Magellana. Tam wyszedł na jaw fatalny stan „Swallowa”. Kadłub jego był zniszczony przez tropikalną
faunę
i Carteret poważnie zastanawiał się nad jego porzuceniem. Wspólnie z Wallisem zdecydowano jednak starać się utrzymać „Swallowa” jak
najdłużej, a w krytycznych momentach załogę jego przenieść na „Dolphina”.
Tymczasem po wyjściu z cieśniny 11 kwietnia 1767 roku w gęstej mgle obydwa okręty straciły się z oczu i od tej pory los „Swallowa” był
nieznany. Załoga „Dolphina” sądziła, że zatonął on już wkrótce po zagubieniu. Wallis popłynął dalej na
zachód, docierając w czerwcu do archipelagu Tua- motu. Tam uzupełniono zapasy wody i świeżych warzyw, gdyż szkorbut pomimo zebranych
preparatów rozpoczął zbierać żniwo wśród załogi. Zaopatrując się w wymienione produkty Anglicy pozostawili na brzegu kilka siekier,
gwoździ, szklanych butelek, paciorków i monet, jako dar dla tubylców i wynagrodzenie za kłopot, jaki im sprawiliśmy”.
Następnego ranka załoga „Dolphina” stwierdziła z zaskoczeniem, że okręt ich otoczony jest setkami łodzi tubylców. Kilku z nich
zachęcanych przez Anglików wspięło się na pokład rozglądając się z ciekawością. Konfrontacja dwóch nie znanych sobie światów miała
również kilka akcentów humorystycznych. Oto jeden z tubylców wędrując po pokładzie natrafił na umieszczoną tam kozę, która
niespodziewanie zahaczyła go rogiem. To agresywne zachowanie się zwierzęcia, którego wyspiarz nigdy nie widział na oczy, wywołało takie
przerażenie, że natychmiast z krzykiem wyskoczył za burtę. Za nim pośpieszyli jego towarzysze. Zdarzenie to zmieniło stosunek tubylców do
białych przybyszów. Można było to stwierdzić w ciągu następnych dni. gdy Anglicy zeszli na ląd. Przyjazne nadal były jedynie kobiety
oferujące wytrwale swe wdzięki i obdarzające gości owocami. Na dobre należy jednak zapisać Wallisowi, że nawet w momencie, gdy tubylcy
atakowali ich kamieniami wyrzucanymi z proc, nigdy nie rozkazał użycia przeciwko nim broni palnej.
I
W
n
1
Po kilku dniach stosunki wzajemne poprawiły się i obydwie strony przystąpiły do handlu. Najbardziej pożądanym towarem przez tubylców a
zarazem rodzajem waluty były żelazne gwoździe. Wkrótce spowodowało to poważne zagrożenie dla dalszych losów wyprawy, gdyż marynarze
z kolei, którzy za kilka gwoździ mogli zdobyć względy miejscowych kobiet, gotowi byli wydobyć każdy metalowy element tkwiący w poszyciu
okrętu. Sytuacja pogarszała się z dnia na dzień, gdyż mężowie kobiet sami pośredniczyli w tych miłosnych transakcjach nie przejawiając żadnej
zazdrości. Wałlis, chcąc uratować okręt przed rozebraniem na części, zmuszony był wydać zakaz schodzenia na ląd wszystkim z wyjątkiem
służb prowiantowych.
Po miesięcznym pobycie Wałlis opuścił „miłosny raj” na Purea pomimo niewątpliwych zalet tej wyspy: łagodnego klimatu, obfitego
zaopatrzenia w żywność i życzliwości kobiet. „Dolphin” skierował się na północny zachód. W połowie sierpnia okazało się, że kadłub okrętu
zniszczony przez robaki przecieka, a ster wymaga poważnej naprawy. W tej sytuacji Wałlis zdecydował się na powrót do Anglii. Dalsza droga
prowadziła utartym szlakiem: poprzez Mariany i Batawię „Dolphin” dotarł na Ocean Indyjski, a stamtąd wokół Przylądka Dobrej Nadziei
wypłynął na Atlantyk. W Anglii znalazł się 20 maja 1768 roku po 637 dniach żeglugi.
Tymczasem wbrew domysłom Wallisa „Swai- low” przetrwał sztorm w okolicach Cieśniny Magellana. Gdy morze uciszyło się, Carteret
przystą
pił do narady z załogą co do dalszych ich losów. Okręt był w opłakanym stanie, a Wallis zabrał większość zapasów żywności i towarów
przeznaczonych na wymianę. Mimo to wiemy maksymie głoszącej, że „wszystkim przeciwnościom losu należy przeciwstawiać się z jak
największą odwagą" Carteret zdecydował się płynąć dalej.
„Byłem teraz przeświadczony — pisał — że wysłano mnie na wyprawę, do której ani mój okręt, ani jego wyposażenie wcale nie były
przygotowane, postanowiłem jednak w każdym razie wykonać zadanie jak najlepiej się da”. Dalej stwierdził z radością: „Miałem ogromną
satysfakcję nie widząc żadnej oznaki zniechęcenia wśród moich ludzi gdy powiedziałem im, że »Dolphin« jest wprawdzie lepszym okrętem, ale
przewaga ta może zostać zrównoważona ich odwagą, poświęceniem i wiarą”.
Na początek „Swallow” popłynął na Juan Fer- nandez dla uzupełnienia zapasów wody i dokonania prowizorycznych napraw. W tej
trzytygodniowej podróży okręt prześladowany był nieustannie przez sztormy grożące złamaniem masztów lub zatopieniem całego okrętu. Gdy
wreszcie dotarł do Juan Femandez okazało się, że na wyspie tej znajdują się Hiszpanie wrogo nastawieni do Anglików. Carteret zdecydował się
płynąć na Masafuera, ale sztorm pozwolił mu jedynie zabrać nieco wody za cenę kilku rozbitych łodzi. O naprawie i dłuższym postoju nie
mogło być mowy i Carteret skierował się na zachód. Przez następnych sześć tygodni wśród nieustających sztormów, pozbawiony żagli,
z uszkodzonym sterem i cieknącym poszyciem „Swallow” żeglował uparcie poszukując mitycznej Ziemi Davisa, która na ówczesnych mapach
zaznaczona była jako ląd leżący na zachód od Ameryki Południowej.
Każdego dnia znajdował się coraz bardziej na południu, zbliżając się do niebezpiecznej strefy sztormów. Mógł wprawdzie płynąć
rozciągającą się na północy łagodną strefą pasatów — w czym byłby całkowicie usprawiedliwiony ze względu na stan swej jednostki — ale
przecież wręczona mu przez Wallisa tuż przed rozstaniem instrukcja nakazywała, aby „Swallow” płynął w kierunku zachodnim na wysokości
przylądka Horn i szukał tam wysp lub lądów, które prawdopodobnie znajdować się miały w tej części półkuli południowej. Pierwszy ląd ukazał
się dopiero 2 lipca i była nim niewielka wyspa nazwana Major Pitcaim of the Marines, na cześć członka załogi, który ujrzał ją pierwszy. Wyspa
ta stała się w kilkadziesiąt lat później sławna za sprawą buntowników z „Bounty”.
Pogoda była w dalszym ciągu sztormowa, a cała załoga chorowała na szkorbut. Na szczęście udało się zebrać wiele deszczowej wody, gdyż
zapasy jej były również na wyczerpaniu. W początkach lipca „Swallow" przeszedł skrajem archipelagu Tuamo- tu. Ujrzano jedynie trzy
piaszczyste i bezludne wysepki i Carteret zdecydował się płynąć dalej. Następny ląd ukazał się dopiero po miesiącu i był dla załogi „Swallowa”
niczym ułaskawienie na chwilę przed wstąpieniem na szafot. Okręt pozbawiony
żagli, cieknący wszystkimi złączeniami, tkwił głęboko w wodzie i poruszał się z niewielką prędkością. Widoczna opodal wyspa, górzysta i
pokryta tropikalną roślinnością, nie budziła zaufania. Wysłana na zwiady wzdłuż wybrzeża łódź powróciła z kilkoma ciężko rannymi od strzał
ludźmi, których część zmarła po kilku dniach. Pomimo to nie mając innego wyjścia Carteret postanowił pozostać w tym rejonie na kilka dni i
dokonać prowizorycznej naprawy okrętu. On sam zresztą jak i jego zastępca chorowali, a nawigator był umierający. W podobnym stanie
znajdowało się trzydziestu innych członków załogi. Do pracy mogło przystąpić jedynie dwudziestu kilku ludzi na czele z cieślą, który zachował
jeszcze dość sił. Tymczasem Carteret wysłał na poszukiwanie żywności następną łódź, która jednak podobnie jak poprzednia spotkała się z
takim samym przyjęciem przez tubylców i powróciła z niczym, choć na brzegach wyspy dostrzeżono obfitość owoców i warzyw, a także
mnogość hodowanych świń i drobiu.
18 sierpnia podniesiono żagle i Anglicy opuścili niegościnną wyspę. Całemu archipelagowi nadano nazwę Wysp Królowej Charlotty.
Carteret nie wiedział, że wyspy te odkrył półtora stulecia wcześniej Quiros i nazwał je Santa Cruz.
26 sierpnia Anglicy ujrzeli wysokie brzegi Nowej Brytanii odkrytej przez Dampiera. „Swallow” zatrzymał się w zatoce nazwanej przez
Dampiera imieniem świętego Jerzego. W okolicy nie widać było tubylców i załoga ponownie zabrała się do na
prawy coraz bardziej cieknącego kadłuba. Wyspa obfitowała w doskonałe gatunki drzew, orzechy kokosowe i warzywa. Opuszczając wyspę 7
września 1767 roku Carteret wziął ją oficjalnie w posiadanie króla Anglii, o czym głosiła tablica umieszczona na brzegu zatoki. Podobnie
uczynił na sąsiedniej wyspie, którą nazwał Nowa Irlandia. Dalej w kierunku północno-zachodnim Anglicy natrafili na grupę wyniosłych,
„pięknych i romantycznych”, gęsto zaludnionych wysp, których mieszkańcy kilkakrotnie atakowali „Swallowa” pomimo okazywanej im
przyjaźni. Carteret nazwał ten archipelag Wyspami Admiralicji.
Dalsza droga prowadziła na Filipiny, Moluki i Celebes. 22 listopada 1768 roku „Swallow” rzucił wreszcie kotwicę na redzie Batawii, gdzie
Holendrzy po kilku dniach zwłoki wywołanej podejrzliwością wyrazili zgodę na dostarczenie świeżego prowiantu i wody, a także wydali
zezwolenie na naprawę okrętu w jednym z warsztatów. Kadłub „Swallowa” był rzeczywiście w złym stanie. Spróchniałe i stoczone przez robaki
deski poszycia odstawały od szkieletu, takielunek był zmurszały, a z żagli pozostały strzępy. Nawet po dokonaniu naprawy holenderscy
szkutnicy nie dawali Anglikom dużych szans na szczęśliwe dotarcie do Europy, tym bardziej że „Swallow” wyruszył w okresie, gdy na Oceanie
Indyjskim wiały nie sprzyjające wiatry, a połowa załogi leżała zwalona malarią i szkorbutem.
Pomimo to już po trzech tygodniach od wyruszenia Carteret znajdował się na Atlantyku. Tam dowiedział się ze zdziwieniem, że „Swallow”
uchodzi
za okręt zaginiony i że w rejon Cieśniny Magellana zostały wysłane dwa okręty mające za zadanie odszukanie rozbitków. Wiadomość ta
napełniła dumą serce kapitana i jego załogi. Spiesznie ruszyli w dalszą drogę, przeżywając jeszcze kilka sztormów i tracąc w czasie jednego z
nich przedni maszt. 20 maja 1769 roku „Swallow” zakotwiczył w Spit- head, kończąc jedną z najcięższych i najbardziej odważnych podróży
dookoła świata. Nie powróciło z niej trzydziestu jeden ludzi załogi, a tych którzy wrócili, zapewne długo gnębiły wspomnienia nieustannych
sztormów, braku wody i żywności, szkorbutu i ciągłej obawy o dopłynięcie do najbliższego lądu zanim nie rozpadnie się całkowicie spróchniały
okręt.
Powodzenie tej wyprawy należy przypisać w dużej mierze Philipowi Carteretowi, znakomitemu żeglarzowi, pełnemu wiary i entuzjazmu
odkrywcy i rozważnemu kapitanowi. Szczególnie godny podkreślenia był jego stosunek do załogi. W czasach gdy dyscyplinę na pokładach
królewskich okrętów utrzymywano przy pomocy chłosty i nieustannego strachu, on jako jeden z nielicznych potrafił swą rozwagą, łagodnym
traktowaniem i własnym przykładem sprawić, że marynarze „Swallowa” nigdy nie zawiedli swego kapitana. Jego niezwykły wyczyn zapewnił
mu awans na komandora, ale doświadczone na „Swallowie” trudy sprawiły, że niedługo mógł pozostawać w służbie imperium. Nadszarpnięte
zdrowie i utrata mowy skłoniły go do wycofania się ze służby. Zmarł w Southampton w 1796 roku.
Louis de Bougainville - odkrywca Arkadii mórz południowych
Powróćmy jeszcze raz do Cartereta, przypomnijmy owo niezwykłe spotkanie na Atlantyku, kiedy to dzielny żeglarz angielski dowiedział się, że
w swej ojczyźnie uchodzi za zmarłego. Napotkanym wówczas okrętem okazała się — cóż za niezwykłe zrządzenie losu — francuska fregata
„La Boudeu- se" dowodzona przez Louisa de Bougainville’a, który wówczas również powracał do Europy po opłynięciu świata. Francuzi ukryli
ten fakt i wspomniał o tym tylko jeden z marynarzy szalupy, która przybyła z „La Boudeuse”, ale nikt z Anglików nie dał mu wiary. Młody
oficer francuski, który wspiął się na pokład „Swallowa”, był bardzo uprzejmy, prosił o zabranie listów i ostrożnie wypytywał o przebytą trasę, w
szczególności zaś o morza południowe. Spotkanie to w wymowny sposób ukazywało, jak nieufnie i podejrzliwie traktowały się wzajemnie
obydwie morskie potęgi.
W swej podróży dookoła świata Bougainville, podobnie jak Byron i Wallis, miał obok celów naukowych realizować również zadania polityczne.
Pierwszym z nich była sprawa Falklandów. Jak pamiętamy, jeszcze w roku 1764, na blisko rok przed Byronem, Bougainville zakładał już w Port
Desire pierwszą na tych wyspach osadę francuską. Po kilku latach okazało się, ze osadnicy francuscy nie zaaklimatyzowali się w tych odległych
regionach o surowym klimacie i osadę postanowiono zlikwido-
wać. Na decyzji tej zaważyło również twarde stanowisko Anglii uznającej Falklandy za swoją posiadłość. Nie mogąc utrzymać owych wysp
(zwanych przez Francuzów Les Malouines — Malwiny), a zarazem nie chcąc przysparzać zdobyczy swym rywalom, Francuzi postanowili
wybrać mniejsze zło i oddać swe prawa do Falklandów Hiszpanii — chylącej się już wówczas ku upadkowi kolonialnej potędze — która
również domagała się ich zwrotu (choć nigdy nie skolonizowała tych wysp) uzasadniając, że stanowią one nieodłączną część lądu Ameryki
Południowej. Uroczystego przekazania wysp miał dokonać właśnie Bougainville.
Innym zadaniem wyznaczonym wyprawie Bou- gainville’a było poszukiwanie Lądu Południowego, a także wykradzenie na należących
wówczas do
Holandii Molukach... „nasion i sadzonek cennych drzew dających przyprawy”.
Głównym okrętem wyprawy miała być niedawno wybudowana fregata „La Boudeuse”, do której już na Falklandach miał dołączyć statek
prowian- Itowy — „L'Etoile”. Wśród około dwustu uczestników wyprawy znajdował się przyrodnik Philibert de Commerson i młody astronom
Veiton, mający dokonywać obserwacji astronomicznych i pomiarów długości geograficznej.
„La Boudeuse” opuściła Brest w listopadzie 1766 roku. Na Falklandy zawinęła w kwietniu roku następnego, gdzie odbyła się wspomniana
ceremonia przekazania wysp. W maju 1767 roku Bougainville był już gotów do dalszej drogi, ale spodziewana „L’Etoile” nie przybywała w
umówione miejsce i w końcu wobec coraz dotkliwszego braku pożywienia i ciepłej odzieży nie pozostawało nic innego, jak tylko płynąć na jej
spotkanie do Rio de Janeiro.
Ta dodatkowa podróż opóźniła znacznie przebieg wyprawy, która praktycznie z tego powodu rozpocząć się miała w rok po opuszczeniu
Francji. W grudniu 1767 roku obydwa okręty wpłynęły do Cieśniny Magellana, której przebycie zajęło im 52 dni. 28 stycznia 1768 roku przed
oczyma Bougain- ville’a ukazała się otwarta przestrzeń Oceanu Spokojnego. W dwa miesiące później ujrzano pierwszy ląd. Były to cztery
wysepki należące do archipelagu Tuamotu, które Bougainville nazwał Quatre Fa- cardins. Później ukazały się następne wyspy pła-
skie, piaszczyste, wystające ponad horyzont kępami palm. Fale przyboju utrudniały do nich dostęp i Francuzi płynęli od jednej do drugiej,
nigdzie nie znajdując miejsca dogodnego do kotwiczenia. Brak świeżych warzyw i owoców począł już wówczas dawać się we znaki, choć
objawy szkorbutu nie były aż tak dokuczliwe, głównie dzięki cytrynowej lemoniadzie, którą dawano marynarzom codziennie do picia.
Mieszkańcy wysp byli przyjaźni, ale nie kwapili się do nawiązywania z przybyszami bliższych kontaktów.
Obserwacje i przypuszczenia Bougainville'a zapoczątkowały trwające do dziś rozważania i spory na temat w jaki sposób, skąd i kiedy ludzie
dotarli na te odległe skrawki lądu rzucone wśród bezmiaru oceanu. Stwierdził też, że „trudno sobie wyobrazić tak wielką ilość wysp i na wpół
zatopionych lądów bez przyjęcia, że w pobliżu znajduje się wielki kontynent". Na poszukiwanie tego kontynentu wyruszono dalej na zachód. 2
kwietnia ukazała się wysoka, górzysta wyspa, nazywana przez tubylców Mehetia. a za nią rozciągał się zielony, ludny archipelag wysp Tahiti.
Wśród tych wysp Bougainville postanowił zatrzymać się na dłużej, aby uzupełnić zapasy żywności i dokonać badań naukowych. Do postoju
zachęcał również przyjazny stosunek krajowców, którzy entuzjastycznie przyjęli przybyszów. W swym dzienniku Bougainville tak opisywał
pierwsze spotkanie z mieszkańcami tych wysp: „Pod pełnymi żaglami wzięliśmy kurs na brzeg leżący po zawietrznej tej zatoki i zobaczyliśmy
pi
rogę idącą z otwartego morza pod żaglem i wiosłami sterującą w stronę wybrzeża. Przecięła nasz kurs
i dołączyła do niezliczonej ilości innych czółen spieszących ze wszystkich stron wyspy na nasze spotkanie. Jedno z nich poprzedzało pozostałe,
prowadziło go dwunastu nagich mężczyzn, którzy dawali nam znaki gałęziami bananowca, co, jak zrozumieliśmy z ich zachowania, miało
zastępować gałązkę oliwną. Odpowiedzieliśmy im wszystkimi oznakami przyjaźni, jakie tylko mogły nam przyjść do głowy. Wtedy zbliżyli się
do naszego okrętu i jeden z nich o ogromnej, sztywno sterczącej czuprynie ofiarował nam wraz z gałązką pokoju małego prosiaka oraz pęk
bananów. Przyjęliśmy te dary, a on uwiązał je do liny podanej mu do czółna. Ofiarowaliśmy mu w zamian kilka kołpaków i chustek i te
pierwsze prezenty stały się rękojmią naszego przymierza z tym ludem”.
W ciągu następnych dni krajowcy dostarczyli ogromnych ilości świeżego pożywienia i chorzy na szkorbut członkowie załóg obydwu
okrętów szybko wracali do zdrowia. Chorych przeniesiono na ląd, gdzie zamieszkali w prowizorycznym lazarecie, a lekarze wyprawy i
miejscowi znachorzy roztoczy
li nad nimi opiekę. Stosunki z tubylcami układały się idyllicznie. Przy każdej sposobności okazywali oni swą życzliwość przybyłym ze wschodu
„synom Słońca”. Na ich cześć urządzano festyny i przyjęcia. Przejętych myślami Jakuba Rousseau Francuzów zachwycał szczególnie naturalny
tryb życia mieszkańców Tahiti i brak u nich poczucia prywatnej własności. Ta ostatnia właściwość powodowała nawet kłopoty, gdyż tubylcy
bez skrępowania
przywłaszczali sobie przedmioty należące do ekspedycji, a później wyrażali zdziwienie, gdy chciano je im odebrać. Pochwałę budził również
naturalny i bezpretensjonalny sposób traktowania przez krajowców spraw miłości. Jeden z uczestników wyprawy pisał z uznaniem:
„Zrodzeni pod najpiękniejszym niebem, odżywiani owocami ziemi żyznej bez uprawy, rządzeni raczej przez ojców rodzin niż przez królów,
tubylcy nie znają innych bogów poza Amorem. Poświęcone mu są wszystkie dni, cała wyspa jest jego świąty
nią, wszystkie kobiety są jego ołtarzami, a mężczyźni arcykapłanami. Ktoś może zapytać — jakie kobiety? Pod względem piękności rywalki
Gruzi- nek i siostry Gracji, w dodatku całkiem nagie".
Wielu marynarzy z „L'Etoile" i „La Boudeuse", jak pisze Bougainville, miało również szczery zamiar przyłączenia się do tych przyjemnych
obrzędów ku czci Amora, na przeszkodzie jednak stanęło ich „cywilizacyjne zepsucie”. W każdej chwili bowiem gdy zabierali się do spełnienia
tej czynności, pojawiało się wielu krajowców, którzy za wszelką cenę chcieli być świadkami czynności białych „arcykapłanów miłości”.
Niewielu Francuzów przebyło tę próbę, która dowiodła, jak daleko już wówczas człowiek oddalił się od swych pierwotnych odruchów i
zachowań. „My kryjemy się, żeby spełnić czyn naturalny, oni zaś robią to publicznie i często” — zapisał jeden z zawiedzionych. Oczarowany
urokami tej wyspy i przekonany o odnalezieniu idealnie szczęśliwego, nie znającego wojen i pieniądza społeczeństwa, o którym pisał Jakub
Rousseau, Bougainville nazwał Tahiti Nową Cyterą.
Po dwóch tygodniach pobytu gorąco żegnani Francuzi odpłynęli na zachód, zabierając ze sobą jednego z jej mieszkańców — Aoturu,
siostrzeńca króla wyspy, który dobrowolnie chciał udać się do kraju białych. Opuszczając wyspę Bougainville pisał: „Żegnaj, szczęśliwy ludu!
Będę zawsze wspominał z rozkoszą nieliczne chwile spędzone w waszym gronie i do końca życia będę głosił chwałę
szczęśliwej wyspy Cytery, gdyż jest to prawdziwa Utopia”.
Słynny podróżnik nie zdawał sobie sprawy, że jest jednym z nielicznych przybyszów z Europy, którym dane było ujrzeć radość naturalnego
życia mieszkańców wysp Polinezji. Już w sto lat później i to właśnie za sprawą Europejczyków ludność tych wysp przedstawiała żałosny obraz.
Dziesiątkowani
przez przywleczone z Europy choroby i wyniszczani przymusową pracą na plantacjach Nowej Cytery mieli prawo przeklinać białych „synów
Słońca”.
15 kwietnia „L’Etoile” i „La Boudeuse” wypłynęły na morze. Tam Francuzi mogli przekonać się o umiejętnościach nawigacyjnych
mieszkańców Polinezji. Aoturu przy pomocy obserwacji gwiazd umiał bezbłędnie wyznaczyć drogę do wielu rozrzuconych w bezmiarze oceanu
wysp, a także przewidywał zmiany pogody na podstawie oznak na morzu i w powietrzu. 3 maja wyprawa znalazła się w okolicach wysp Samoa,
które BougainviHe nazwał Archipelagiem Żeglarzy. Mieszkańcy tych wysp byli bardziej nieufni niż lud zamieszkujący Tahiti i kontakty z nimi
ograniczyły się do wymiany handlowej, i to na morzu. Ze względu na pełną wrogości postawę tubylców lądowanie w celu uzupełnienia zapasów
świeżej wody odbyło się pod osłoną broni palnej.
Płynąc ciągle na zachód w maju okręty osiągnęły Nowe Hebrydy, które Bougainville nazwał Archipelagiem Wielkich Cyklad. Tam też na
pokładzie „L’Etoile” wybuchła sensacja. Bougainville w swym sprawozdaniu z podróży tak o tym pisze:
„Od pewnego już czasu krążyła pogłoska wśród załóg naszych okrętów, że niejaki Bare, służący pana de Commerson, jest kobietą. Jego
budowa i głos, brak zarostu na twarzy, pilne przestrzeganie, by nie zmieniać bielizny w czyjejkolwiek obecności, oraz wiele innych oznak
obudziły i potwierdziły podejrzenia [...]. Dopiero pewne zajście na Tahiti
zmieniło podejrzenie w pewność. Któregoś dnia de Commerson udał się na brzeg, by zbierać zioła i rośliny. Gdy tylko towarzyszący mu,
objuczony zielnikami Bare zeszedł na ląd, otoczyli go krajowcy, wołając, że jest kobietą i że chcą ją uroczyście powitać na wyspie. Dowodzący
strażą na lądzie kawaler de Boumand zmuszony był przyjść jej z pomocą i towarzyszyć aż do łodzi. Kiedy znalazłem się na pokładzie „L’Etoile”
Bare, cała we łzach przyznała się, że jest dziewczyną [...] po przegraniu procesu znalazła się w nędzy i postanowiła przebrać się za mężczyznę.
Zresztą wsiadając na okręt wiedziała, że wyrusza w podróż dookoła świata i to podnieciło jej ciekawość”.
Bougainville, jak przystało na kawalera i człowieka z fantazją, nie ukarał dziewczyny, ale wyraził jej swój podziw. Napisał z uznaniem:
„Będzie pierwszą kobietą odbywającą taką podróż i muszę oddać jej sprawiedliwość, że zachowanie jej na pokładzie było zawsze bez zarzutu.
Nie jest piękna ani brzydka, ma nie więcej niż 26-27 lat. I trzeba przyznać, że gdyby obydwa okręty uległy rozbiciu na jakiejś bezludnej wyspie
wśród niezmierzonej przestrzeni tego oceanu, czekałby ją dość niezwykły los”.
Pomimo nadania własnej nazwy Nowym Hebry- dom, Bougainville wiedział, że wyspy te są odkrytym przez Quirosa lądem nazwanym
Australią de! Espritu Santo. Szybko też stwierdził, że nie są one częścią odkrytej przez Tasmana i Torresa Nowej Holandii. Aby potwierdzić ten
domysł, postanowił
popłynąć z Wielkich Cyklad wprost na zachód aż do wybrzeży Nowej Holandii, które według niego powinny leżeć w odległości kilku dni
żeglugi. W drogę wyruszono 29 maja i — jak pisał Bougainvil-
le — „późniejsze wypadki pokazały, jak mało brakowało, abyśmy stali się ofiarami naszej wytrwałości". Obydwa okręty bowiem żeglowały
wprost w kierunku Wielkiej Rafy Australijskiej, pułapki,
która przez kilka stuleci stała się wielkim cmentarzyskiem okrętów. Pierwsze oznaki niebezpieczeństwa ukazały się już 4 czerwca, w dwa dni
później Francuzi ujrzeli biegnącą nieprzerwanie z północy na południe skalną ławicę, o którą fale biły z ogromną siłą. „To ostatnie odkrycie
było głosem Boga i posłuchaliśmy się jego” — zapisał Bougainville. Zmieniono kurs na północno-wschodni i po czterech dniach ujrzano
wyniosłe, pokryte tropikalną dżunglą wzgórza Nowej Gwinei. Od lądu dobiegały przyjemne i ponętne dla głodnych marynarzy wonie
pieczonego mięsa i zapach kwitnących drzew. Tymczasem pomimo trwających ponad dwa tygodnie wysiłków nie udało się żadnemu ze statków
znaleźć miejsca dogodnego do kotwiczenia. Niekorzystne wiatry i prądy spowodowały, że większość tego czasu poświęcono na opłynięcie po-
łudniowego skraju Nowej Gwinei, w szczególności zaś na żmudną wędrówkę wśród znajdującego się tam archipelagu niewielkich wysp, które
Bougainville nazwał Archipelagiem Luizjadów.
Z czasem problem braku żywności stał się tak dotkliwy, że marynarze poczęli zjadać skórzane części takielunku, a wcześniej już zjedli
ostatnią kozę zabraną jeszcze na Wyspach Falklandzkich i psa schwytanego w Cieśninie Magellana. Widmo głodu skłoniło Bougainville’a do
przyspieszenia poszukiwań. Postanowił on popłynąć na Nową Brytanię, gdzie — jak wnioskował z relacji poprzednich podróżników — znaleźć
można dogodne kotwicowiska i żywność.
W początkach lipca okręty wpłynęły na wody Wysp Salomona. Ich mieszkańcy pomimo pokojowych znaków ze strony przybyszów zachowali
wrogą postawę, a wysłane na poszukiwanie żywności łodzie musiały staczać z nimi nieustanne walki. Wreszcie 7 lipca osiągnięto Nową
Brytanię i obydwa okręty stanęły w dogodnej zatoce. Na brzegu znaleziono dość drewna do naprawy kadłubów i doskonałej wody. Szybko
jednak okazało się, że i na tej wyspie puste żołądki marynarzy nie zostaną napełnione. Nie znaleziono tam bowiem tak obfitych na innych
wyspach orzechów kokosowych ani też dzikich świń. Przeszukując jednak brzegi zatoki Francuzi dokonali innego typu odkrycia. Oto w piasku
natrafiono na zagrzebaną ołowianą tablicę, która głosiła w języku angielskim, że ląd ten należy do Korony Brytyjskiej. Wkrótce po tym
znaleziono obóz Anglików, a świeże pnie ściętych drzew wskazywały, że miejsce to opuszczone zostało niedawno. Znalezisko to wywołało
zaskoczenie i dopiero później na Atlantyku HBougainville domyślił się, że jego poprzednikiem na Nowej Brytanii był Carteret.
24 lipca, ciągle walcząc z widmem głodu, Francuzi opuścili Nową Brytanię i skierowali się w stronę Moluków. Racje żywnościowe były
coraz mniejsze, a ogólne osłabienie organizmów powiększał szkorbut. Wyprawa minęła Archipelag Bismarcka i Wyspy Admiralicji i 1 września
zawinęła do portu na wyspie Barę należącej do Holandii. Miejscowy agent przyjął życzliwie Francuzów i dostarczył im
tak potrzebnej żywności. Bougainville wraz z oficerami został zaproszony na przyjęcie. „Trzeba być marynarzem — pisał on później — i
człowiekiem doprowadzonym do równie skrajnej nędzy, jaką cierpieliśmy od kilku miesięcy, by wyobrazić sobie uczucie wywołane widokiem
świeżej sałaty i dobrej kolacji. Ta kolacja była jedną z najrozkoszniejszych chwil w moim życiu — dodawał z godnym Francuza zachwytem —
tym bardziej że wysłałem na okręty dość żywności, by cała załoga otrzymała równie wspaniały posiłek".
Postój na wyspie Bare trwał kilka dni. Chorzy wracali szybko do sil. a zdrowi zabawiali się polowaniem na jeienie, które przywiezione tam z
Europy rozmnożyły się i stały głównym źródłem świeżego mięsa dla mieszkańców wyspy.
7 września opuszczono Bare biorąc kurs na Ba- tawię. „La Boudeuse" przybyła tam po trzech tygodniach żeglugi i podobnie jak w
poprzednim wypadku Francuzi doznali przyjaznego przyjęcia ze strony agenta holenderskiej Kompanii Indii Wschodnich. Wyprawa nie
zabawiła tam jednak długo. Jawa zwana w języku jej mieszkańców Enoua Mate, czyli „kraj który zabija", posiada wiele bagien sprzyjających
rozwojowi malarii. Na skraju jednego z nich założono właśnie Batawię, która szybko stała się kwitnącą metropolią, choć jej mieszkańcy
niejednokrotnie za cenę ogromnych zysków płacili życiem.
Po kilku dniach uciekając przed chorobą Bou
gainville odpłynął w kierunku położonej na Oceanie Indyjskim wyspy Tle de France (dziś Mauritius). „La Boudeuse" dotarła tam 8 listopada,
wyprzedzając o kilka dni „L’Etoile”. W czasie wchodzenia do tego pierwszego od dawna francuskiego portu nie znający swego rzemiosła pilot
jak na ironię — nad czym ubolewał Bougainville — osadził okręt na mieliźnie.
Na Mauritiusie dokonano naprawy całego okrętu, oczyszczono kadłub, wymieniono sfatygowane części takielunku i omasztowania. Chorzy
powędrowali do miejscowego lazaretu, a ich miejsce zajęło kilku nowych ludzi. Na wyspie pozostali również na własne życzenie Commerson i
Verron, którzy mieli tam kontynuować swe badania.
9 stycznia 1769 roku „La Boudeuse” znajdowała się już na wysokości Przylądka Dobrej Nadziei, a 26 lutego nastąpiło wspomniane
spotkanie z Carte- retem, którego „Swallow” powoli i nieustępliwie podążał na północ. Mając oczyszczony z wodorostów kadłub okręt
Bougainville’a rozwijać mógł o wiele większą prędkość. Natomiast „okręt jego [Cartereta] — pisał Bougainville — był mały i poruszał się
bardzo źle i gdy zrównaliśmy się z nim wydawało się, że stoi na kotwicy. Niemało musiał wycierpieć na tak lichym statku”.
„La Boudeuse” dotarła do Saint Mało 10 marca 1769 roku. Pomimo szerzącego się szkorbutu i głodu Bougainville stracił w czasie tych 28
miesięcy jedynie siedmiu ludzi. Z tego też powodu, a głównie
ze względu na fakt, iż wyprawa ta nie zawitała doktórej załodze zabrakło jedynie dwóch ludzi.
Chin, rodacy Bougainville’a podawali w wątpli-Podróż dookoła świata w poszukiwaniu Arkadii
wość jego twierdzenie, że opłynął świat dookoła. Wbyła zakończona, miesiąc później powróciła do Francji „L’Etoile”, w
Yves de Kerguelen — niefortunny Lądu Południowego
f*o*r«ïd poimàiimiy I4A1 Pofeaéat(MM§fi> nt Ww-I kowak> réuMii potaci iragiezwycft /«imff» <fr4
-
Aja-| jfc» g||, #r #yy l^tkir, jmn mmm*
jw «4 cumm] DftfnpwTA 1 Tmubm Ho«« Hnëaéi (Amnkil
«Nil iflibKRydi #tfUr/> »fiyb »mp dlfnm |
n v ■ - '. $ mcI laikynmi pragnieniem wtd/tfh om
/>«> 1 Uuim kontynent nttwet tarn,
fśnt 9 WuaWtf^ aniarklycTnefo morn wyra* *t*t> %k*U\ic. hr/łudnr wwepki Do nich właśnie iiltfil rodak Bougainvillea - Y ves de Kerguelen
Tramm Je? karr. którego na/wiska na próżno uukikb^y »srod grona shnnych odkrywców, a o lionm panmv prmhowiła się jedynie w nazwie
vioHMnyvh tysp i w na/wie pewnego gatunku r\b ktore c/asamt trafiają na nasz stół z tam- tyck odtefMi akwenów.
kim hl niefortunny odkrywca?
* vhwih wvrus/enia na wyprawę Kerguelen był :^ <Jo>*ukkvon>m żeglarzem i geografem. Od kil- kimasłu lat uprawiał zawód żeglarza
pełniąc funkcje oficerskie na jednostkach króla Francji, brał ifti/iał * kilku morskich kampaniach wojennych prarciwko Anglikom W roku 1769,
po powrocie z pod rcv> oatkievn badawczym „rAber-Wrac’h”, pr/»(to go * poczet członków zaszczytnej Akademii
awansując równocześnie
do stopnia kapitana /cglugi Wówczas też zapewne pod wpły- m rockom wokół wyprawy Bougainville'a. któ- n «taac powróciła do Francji,
ambitny, trzydzie- tiofNcookiBł wówczas arystokrata zapragnął je- *a » <* ł/es fław> W memoriale przesłanym mi- HMfowi nsryiiarti pisał
..Wszystko wskazuje na i«, /c M p^łkub południowe), pomiędzy 45 slop-
mem szerokości geograifanej południowej i biegu* nem południowym rozciąga się nie odkryty dotychczas ląd' Ogromny ien obszar - dow odził
dalej
Ic/ący dokładnie na antypodach Europy, posiadać muu ten Mim łagodny klimat, te same żyzne ziemie i bogactwa naturalne, jakie występują
na półkuli północnej. BougamviHe nie mógł natrahć nań w czasie swej podróży dookoła świata, ponieważ jego trasa przebiegała znacznie dalej
na północ. a najdalej na południe dotarł zaledwie do piętnastego stopnia.
Projekt kolejnej wyprawy na dalekie morza południowe początkowo nie spotkał się ar zrozumieniem, młodego kapitana odesłano do innych
zajęć (odbył on wówczas w charakterze tajnego agenta podróż do Anglii, gdzie za po/nać się miał / działalnością tamtejszych stoczni)
Przypomniano sobie o jego propozycji w blisko dwa lata po/niej. kiedy poszukiwano kapitana na okręt . Berrycr‘‘, który zamierzano wysłać
wraz z kilkudziesięcioma zol* nierzami na pokładzie i zaopatrzeniem na wyspę Mauńtius (wówczas Ile de France i Sekretną misją kapitana
..Berryera ' miało być poszukiwanie Lądu Południowego.
Pod koniec kwietnia 1771 roku wszystkie przygotowania zostały zakończone i I maja okręt opuś- dł wybrzeża Francji Podróż na Mauritius
przebić* gała bez specjalnych wydarzeń i po trzech miesiącach i trzech tygodniach żeglugi ..Berryer’* rzucił kotwicę na redzie Port-Louis,
stolicy wyspy.
Gubernator Mauritiusa. Roches du Dresnay, z
pochodzenia bretończyk (podobnie jak Kerguelen) z entuzjazmem poparł projekt swego ziomka i udzielił mu wszelkiej potrzebnej pomocy.
Dzięki niemu stary i ciężki „Berryer” zastąpiony /.ostał pr/c/ dwie lżejsze i szybsze jednostki w sam raz nadające się do wyprawy
poszukiwawczej. Były to: fleuta „Fortune” i korweta „Gros Ventre". Pierw - s/ą z nich dowodził osobiście Kerguelen, na drugiej płynął jego
zastępca Suint-Allouurn.
Przed udaniem się na południe Kerguelen popłynął jeszcze na północ w kierunku wybrzeży Indii, abv zbadać najkorzystniejszą drogę
łączącą Mauritius / Wybrzeżem Koromandelakim, cieszącym się wówczas dużym zainteresowaniem (ze względu nu egzotyczne towary) wśród
francuskich kupców. Młody kapitan skrupulatnie wywiązał się z postawionego zadania i juś 7 grudniu, w początkuch lulu na półkuli
południowej, obydwa okręty z powrotem zawinęły do Port-Louis. W miesiąc później, 14 «tycznia 1772 roku. Kerguelen pisał do ministra
marynarki: „Wyruszam jutro, prowudząc dwu ok* ręiy »Fortune« i »Gro« Vcntrc« aby wypełnić drugą część mej misji, przedsięwzięcia
nujtrudnic|s/e- go. najważniejszego, ale również najbardziej zaszczytnego**.
W ciągu pierwszych dni żeglugi na południc nie wydarzyło się nic specjulnic ważnego. I lutego, na .17 stopniu szerokości geograficznej
południowej nad głowami żeglarzy pojawiły się wielkie jaskółki morskie, świadczące o bliskości lądu. Kerguelen obiecał złotego ludwika temu,
kto pierwszy ujrzy
ziemię. Minął jednak cały dzień, a horyzont wokoło pozostawał pusty. Pojawiało się za to coraz więcej ptaków lecących wyraźnie z południa.
Podobnie działo się w ciągu kilku następnych dni. z południa nadciągały stada albatrosów, fregat, kormoranów. ale nigdzie nie było widać lądu.
6 lutego ptaki nagle zniknęły, a na ich miejsce pojawiły się mgły i pierwsze chłody. Na pokładach „Fortune" i „Gros Ventre" nikt nie miał
ciepłej odzieży, wybierano się przecież do krajów strefy umiarkowanej i nikt nie podejrzewał, że w okresie lata. na szerokości geograficznej
odpowiadającej położeniu po
łudniowej Francji, panować mogą skandynawskie chłody.
W dwa dni później zauważono w wodzie foki i znow u ożyła nadzieja na bliskość lądu. Nie ujrzano go jednak, a za to nadeszła prawdziwa
zima: począł padać śnieg, temperatura spadła poniżej zera, na olinowaniu i burtach pojawił się lód. Odziani jedynie w płócienne spodnie i
koszule marynarze drżeli z zimna, z wysiłkiem obsługiwali żagle. Sam Kerguelen, choć bliski załamania i rozważający zamiar powrotu na
Mauritius dla uzupełnienia braków wyposażenia, parł dalej naprzód podnosząc każdego dnia nagrodę dla szczęśliwca, który pierwszy ujrzy ląd.
Cierpliwość jego została nagrodzona
12
lutego. Na horyzoncie ukazała się smużka lądu. Nie był to wprawdzie kontynent, którego poszukiwał Kerguelen, ale czyż Kolumb
odkrywając Amerykę nie wylądował najpierw na niewielkiej wysepce? Wiele wskazywało na to, że i tym razem nastąpi podobna sytuacja.
Wprawdzie odkryta wysepka — którą nazwano Ile de la Fortune (Wyspą Szczęśliwą) — prezentowała jałowy i bezludny krajobraz, to jednak za
nią rozciągał się ogromny, jak się wydawało, przegradzający cały horyzont, ląd. Ląd Południowy! — bez wahania wykrzyknął Kerguelen.
Kontynent ten, podobnie jak jego „forpoczta”, nie wyglądał zachęcająco. Przez szkła lornety widać było skrzące się w słońcu, obsypane
śniegiem stożki wygasłych wulkanów, poniżej lśniły pola lodowe dochodzące do brzegów oceanu, cała pozo
stała kamienista przestrzeń zdawała się być pozbawiona życia; nawet trawy z trudnością znajdowały schronienie wśród kamieni smaganych
przez cały rok zachodnimi wichrami. Pomimo to Kerguelen czuł się dumny. Oto odkrył Ląd Południowy — fiieziszczone marzenie wielu
odważnych żeglarzy, oto dokonał czynu, który zapewni mu nieśmiertelną sławę i łaskawość króla Francji, oto na tych odległych obszarach
świata jego kariera życiowa sięgnęła szczytu... Myślał o tym zapewne w czasie, gdy uroczyście w otoczeniu oficerów i marynarzy brał w
posiadanie króla Francji ten rozległy ląd, kiedy w ową kamienistą ziemię wbijano sztandar Francji, kiedy marynarze krzyczeli po trzykroć
„Niech żyje król!” i po trzykroć rozległa się karabinowa salwa. Jedynymi świadkami tej podniosłej ceremonii oprócz przybyszów były jednak
tylko stada morsów, fok i pingwinów, których nie płoszyły nawet odgłosy wystrzałów — jedyny dowód na to, że odkryto rzeczywiście ziemski
raj, krainę nie znającą ludzkiej zbrodni. Tymczasem jednak należało jak najszybciej odpływać na północ ku bardziej przyjaznym rejonom;
większość marynarzy chorowała lub była osłabiona na skutek zimna i braku właściwego pożywienia. 16 marca „Fortune” rzuciła kotwicę na
redzie Port-Louis. Gubernator Dufresne z uwagą wysłuchał relacji o wielkim odkryciu. W ustach Kerguelena odkryty ląd znacznie zmienił swój
rzeczywisty wygląd. Odkrywca rozwodził się o jego ogromie i -bogactwach, ani słowem nie wspominając o chłodach i wichrach omiatających
skaliste pustkowie.
Wraz z upływem czasu rosły bogactwa i rozległość odkrytych ziem, aż wreszcie po czterech miesiącach żeglugi okręt Kerguelena dotarł do
Brestu, a on sam stanął w Wersalu przed obliczem króla. Wybuchła prawdziwa sensacja. Oto spełniło się pragnienie kilku pokoleń żeglarzy
przemierzających z narażeniem życia Ocean Południowy. Kontynent Południowy, antypody Starego Świata wymyślone jeszcze przez
średniowiecznych geografów, zostały wreszcie odkryte. Dokonał zaś tego nie kto inny, tylko żeglarz francuski, okrywając chwałą francuską
tlagę i znacznie powiększając zamorskie posiadłości francuskiego króla. Na odkrywcę posypały się zaszczyty i sława. Awansowano go do
stopnia kapitana, obdarzono Orderem Św. Ludwika, uwagę poświęcali mu najwięksi politycy i uczeni Francji. Paryski korespondent jednej z
brytyjskich gazet donosił:
„W stolicy Francji nie mówi się o niczym innym jak tylko o lądzie południowym odkrytym przez pana de Kerguelen. Kraj ten ma być gęsto
zalud- ■niony, jego mieszkańcy kochający sztuki i cywilizowani. Według pana de Kerguelen będzie rzeczą łatwą i wysoce zyskowną
nawiązanie kontaktów handlowych z tym lądem”.
Przewidując zainteresowanie, jakie wzbudzić może odkrycie Lądu Południowego po drugiej stronie kanału La Manche (rozpoczynała się
właśnie druga podróż Cooka), francuski minister marynarki bezzwłocznie postanowił wziąć w formalne posiadanie odkryte przez Kerguelena
ziemie. Bezwład administracji sprawił, że wyprawa ta doszła
do skutku dopiero po dwóch latach. Na jej czele stanął człowiek najbardziej odpowiadający postawionemu zadaniu — sam odkrywca Yves de
Kerguelen dobiegający wówczas czterdziestki i otoczony nie gasnącą sławą.
14 marca 1774 roku dwa okręty wyprawy „Roland" i „rOiseau" opuściły Brest. Oprócz marynarzy na ich pokładach znajdowali się
astronomowie, przyrodnicy i inżynierowie mający prowadzić badania na Lądzie Południowym. Byli tam również osadnicy mający stworzyć
pierwsze francuskie osiedla na tych odległych ziemiach.
Żegluga na Mauritius nie okazała się szczęśliwa. Sztorm napotkany w okolicach Przylądka Dobrej Nadziei przekształcił świeżo
wybudowany kadłub „Rolanda" w cieknący wrak. Braki aprowizacyjne sprawiały, że w momencie osiągnięcia redy Port-Louis ponad połowa
załogi i pasażerów zwalona szkorbutem wymagała natychmiastowego umieszczenia w szpitalu.
Naprawy i skompletowanie załogi zajęły całe lato i dopiero późną jesienią 1774 roku ekspedycja mogła wyruszyć w kierunku Lądu
Południowego. Ląd ujrzano 14 grudnia przy burzliwej pogodzie, która nie pozwoliła na rzucenie kotwic. Zmagania ze sztormem trwały ponad
miesiąc i jedynie kapitan „rOiseau”, Rochegude, 7 stycznia 1775 roku /dolał na moment wylądować na brzegu i umieścić tam butelkę
zawierającą tekst informujący o odkryciu Południowego Lądu przez ekspedycję francuską. Z powodu pogarszającej się pogody i coraz
bardziej nieprzyjaznych nastrojów wśród załogi Kerguelen postanowił zawrócić. Do Brestu zawinął w sierpniu 1774 roku nie wykonawszy
powierzonego zadania, straciwszy trzydziestu ludzi załogi, bezskutecznie zwalczając rozsiewaną przez jego własnych oficerów opowieść, że
odkryty przez niego Ląd Południowy to archipelag kilku skalistych i nieurodzajnych wysp.
Niefortunnego odkrywcę oczekiwać miał jeszcze proces przed królewskim trybunałem, który równie łatwo jak poprzednio obsypywał go
zaszczytami, tak później odebrał je wszystkie, skazując dodatkowo na pozbawienie szlachectwa i na sześć lat twierdzy.
W dwadzieścia miesięcy po zapadnięciu wyroku James Cook w czasie swej trzeciej podróży,-
24
grudnia 1776 roku, natknął się również na ów archipelag skalistych wysp noszących dziś imię Ke- rguelena. Pogoda owego dnia była
sprzyjająca i łódź z marynarzami wylądowała bez przeszkód. Na brzegu Anglicy natknęli się na butelki pozostawione przez Francuzów. Wielki
żeglarz właściwie ocenił charakter odkrytego lądu. Na dokładnie prowadzonej mapie obok skupiska wysepek zapisał — Isłands of Desolation
(Pustkowie).
Kerguelen, który po czterech latach opuścił więzienie, pływał dalej po morzach dowodząc między innymi okrętem korsarskim w wojnie
amerykańskiej i osiągając za czasów republiki stopień kontradmirała. Na morza południowe nigdy jednak już nie wyruszał, a opis swych
dwukrotnych podróży
w tamte rejony zawarł w wydanej w roku 1782 rela-nych nieprzerwanymi wichrami wyspach badania
cji zatytułowanej Relation de deux voyages dans lesastronomiczne, geofizyczne, przyrodnicze itp. W
mers australes et les Indes.
XIX wieku ten nieprzyjazny ląd odwiedzali łowcy
Wyspy Kerguelena należące dziś do Francji odfok i morsów, polujący na jedynych stałych mie-
niedawna dopiero są zamieszkałe przez nielicznąszkańców tego lądu. grupę naukowców prowadzących na tych smaga-
James Cook — wielki kartograf Oceanu Spokojnego
Postać kapitana Jamesa Cooka, któremu cały świat, a szczególnie rodzinna Anglia zawdzięczają wiele, składa się prawie wyłącznie z najbardziej
pozytywnych cech. Pracowitość, wytrwałość, odwaga, mądrość i rozwaga — oto najważniejsze z nich. Sławny żeglarz i odkrywca rozwijał je i
doskonalił przez całe życie, zdobywając coraz większe uznanie przełożonych i szacunek podwładnych.
Urodzony w Yorkshire w roku 1728 w rodzinie wiejskiego wyrobnika swą karierę morską zaczynać musiał od zajęcia chłopca okrętowego.
W szkole, do której uczęszczał w rodzinnym miasteczku, opanował sztukę czytania i pisania, toteż w wolnych od pracy chwilach mógł
studiować matematyczne i nawigacyjne podręczniki. Doprowadzało to do wściekłości jego towarzyszy — prostych marynarzy dzielących z nim
ciemne i ciasne pomieszczenie na dziobie okrętu. Czytanie książek uważali za oznakę wywyższania się i braku lojalności wobec grupy. Na
szczęście młody marynarz miał pięści nie od parady i w końcu przy ich pomocy zdobywał spokój.
Po dziewięciu latach pływania po Morzu Północnym na statkach przewożących węgiel Cook uzyskał pierwszy awans. Wkrótce po tym porzucił
7 takim trudem rozwijającą się karierę w marynarce handlowej i przeniósł się do Royal Navy, rozpoczynając lam ponownie służbę od
stanowiska pro-
stego majtka. Miał wówczas już dwadzieścia siedem lat, dużo jak na pełnego nie zrealizowanych
ambicji żeglarza. W Królewskiej Marynarce jednak szybko doceniono umiejętności i pozytywne cechy charakteru Cooka. Już po dwóch latach
służby został on mianowany oficerem pokładowym na okręcie „Pembroke”. Kolejne awanse zawdzięczał Cook udziałowi w wojnie
prowadzonej przeciwko Francji w Kanadzie. Brytyjska Admiralicja szczególnie wysoko oceniła wykonaną przez Cooka mapę Nowej Fundlandii
i Labradoru. Wreszcie w wieku czterdziestu lat potomek biednego szkockiego chłopa osiągnął szczyt kariery — zaliczono go do grona oficerów
Royal Navy, jednej z najwyżej szanowanych i poważanych grup społecznych w ówczesnej Anglii.
Szczęśliwa gwiazda Cooka świeciła dalej jasnym blaskiem i rok 1768 przyniósł mu nadzieję na jeszcze większe zaszczyty. Cook mógł nawet
później przypuszczać, że tę pomyślną siłę astralną wysłała w jego kierunku Wenus (choć to tylko planeta), bowiem właśnie w dużej mierze za
jej sprawą mógł ujawnić się talent przyszłego admirała, a cała energia i wszystkie pozytywne cechy w nim skupione znalazły wreszcie
możliwości pełnej realizacji. Oto bowiem w roku 1769 nastąpić miało zachodzące rzadziej niż raz na sto łat zaćmienie Słońca przez Wenus. W
XVIII wieku obserwacja tego zjawiska miała ogromne znaczenie dla astronomów, gdyż pozwalała w sposób dość dokładny obliczyć odległość
Ziemi od Słońca. Przejście Wenus przez tarczę słoneczną dawało się prześledzić w różnych miejscach z niejednakowym skutkiem. Najbardziej
do
godnym obszarem do tych obserwacji była półkula południowa. W związku z tym Royal Society wspólnie z Royal Navy postanowiły
zorganizować wyprawę naukową w tę część świata.
Zadania wyprawy nie ograniczały się rzecz jasna jedynie do pomiarów astronomicznych. Morza południowe w dalszym ciągu były
niezupełnie poznane, wiedza o tych odległych akwenach pełna była luk. Nie wiedziano przecież do końca, czy ów poszukiwany od dwóch
stuleci Ląd Południowy w ogóle istnieje. Czy jest nim Nowa Holandia? Jeżeli tak, to iakie są granice zachodnie i południowe tego lądu? Co
sądzić o Nowej Zelandii, czy jest ona wyspą, czy też północnym krańcem ogromnego kontynentu sięgającego aż po biegun południowy?
Rozwiązanie tych zagadek postawiono również przed organizowaną wyprawą.
O wyznaczenie jej dowódcy toczono zacięte spory. Zarówno Royal Society jak i Royal Navy miały swych kandydatów i nie chciały z nich
rezygnować. Wreszcie gdy termin wyruszenia wyprawy był coraz bliższy a kompromis nie następował, zdecydowano się na zaangażowanie na
to stanowisko człowieka, który nie miał poparcia żadnej ze spierających się instytucji. Wybór padł na Jamesa Cooka, który już wcześniej
zwrócił na siebie uwagę doskonałymi mapami i rozprawą dotyczącą zaćmienia Słońca zamieszczoną w cieszącym się dużym autorytetem piśmie
„Rozprawy filozoficzne”.
Bliższe poznanie kandydata utwierdziło jeszcze bardziej królewską komisję w trafności wyboru.
*
fc*v
% -V4>o^ $;**{> | ,<*•«
iC^*» jiSfnMMM
'*
^-xi
*5^- ** , ''••^"ii;'- v'*« \* S .
PH
t\*x S.i s^- •? **
-*,>♦ S-Apfe*
Był on — jak twierdziła komisja — „dobrym żołnierzem, znakomitym żeglarzem, a zarazem naukowcem i człowiekiem obdarzonym
autorytetem oraz energią". Dla potrzeb wyprawy zakupiono okręt nazwany „Endeavour”, który stać się miał później jednym z najsłynniejszych
okrętów świata. Na jego pokładzie zaokrętowano dziewięćdziesięciu czterech ludzi załogi, wśród których znajdował się także Joseph Banks —
młody, zamożny dżentelmen, członek Royal Society, przeznaczony do prowadzenia badań przyrodniczych. Miał on już wówczas za sobą
wyprawę na Nową Fundlandię, a na wyprawę Cooka wyruszył z wielkim zapałem i en
tuzjazmem, które szybko zaskarbiły mu przyjaźń wielkiego żeglarza.
W sierpniu 1768 roku „Endeavour” opuścił Plymouth i skierował się w stronę Patagonii. Pierwszy postój wypadł na Maderze, gdzie
uzupełniono zapasy wody, a także załadowano ogromną ilość cebuli. którą według zarządzenia Cooka mieli codziennie zjadać członkowie
załogi.
W styczniu 1769 roku „Endeavour” znajdował się już na wysokości przylądka Horn, po którego okrążeniu przyjęto kurs na Tahiti.
Pierwszym ujrzanym lądem była wyspa Vahitahi w archipelagu Tuamotu, U kwietnia dotarto do Tahiti. „Endeavour” zakotwiczył w zatoce
Matavai, na brzegu przystąpiono do budowy obserwatorium astronomicznego. Pomiarów i obserwacji zaćmienia Słońca dokonano 3 czerwca.
Pozostały czas poświęcono na naprawę statku, badania naukowe i handel z krajowcami, którzy okazali się bardzo przyjaźni i których traktowano
— jak pisał Banks — „z trudną do wyobrażenia łagodnością”. Naukowcy czuli się zresztą na Tahiti wyśmienicie. Długi postój (prawie trzy
miesiące) i łagodność tubylców pozwoliły im stworzyć kompletny opis wysp wraz z ich florą i fauną, mieszkańcami i ich zwyczajami. „Uz-
nanie” Europejczyków zdobyła „wysoce doskonała sztuka złodziejska” mieszkańców wysp. Zaproszeni na przyjęcie tubylcy potrafili
niepostrzeżenie ukraść wszystko, ćo przedstawiało dla nich jakąkolwiek wartość. Chętnie odstępowali też marynarzom swe żonv, które zresztą
same były bardzo
przedsiębiorcze w tej dziedzinie. Młody i przystojny Banks był uporczywie kuszony przez „bardzo przystojną pannę z ogniem w oczach”.
Po zakończeniu pomiarów astronomicznych kadłub „Endeavoura” został wydobyty na ląd w celu naprawy i oczyszczenia. W tym czasie
Cook
wraz z Banksem podróżowali wśród wysp dokonując pomiarów kartograficznych. Cook sporządził również dokładny opis wielkiej marae
(świątyni) służącej jako miejsce grzebania zmarłych. Niewiele natomiast udało mu się dowiedzieć o religii panującej na tych wyspach. Pisał:
„Tajemnica ich religii jest bardzo ciemna i trudna do zrozumienia nawet dla tych, którzy zajmują się badaniem jej zawodowo”.
13 lipca „Endeavour" był już gotowy do drogi.
Na jego pokładzie wyruszył również Tupaia, syn głównego wodza i kapłana wyspy. On to modląc się o pomyślny wiatr poprowadził Anglików
do innych wysp archipelagu. Odwiedzono Huahine, Ataha. Tahaa, Raiatea. Ta ostatnia wyspa należała już do archipelagu Wysp Towarzystwa,
którym Cook nadał taką właśnie nazwę na cześć Royal Society i uroczyście wziął w posiadanie w imieniu Korony Brytyjskiej.
6 października „Endeavour” znalazł się w okolicach Nowej Zelandii. Dwa dni później zakotwiczono w zacisznej zatoce i Cook udał się w
szalupie na ląd. Tuż po wylądowaniu Anglicy zostali zaatakowani przez wrogich Maorysów i musieli spiesznie powracać na okręt. Następnego
dnia Cook ponowił próbę nawiązania pokojowych kontaktów i udał się na brzeg w towarzystwie Tupaia licząc, że ten zdoła porozumieć się z
tubylcami. I tym razem jednak powtórzyła się sytuacja z poprzedniego dnia, mimo że język Tupaia był zrozumiały dla napastników. Maorysi
zaatakowali jedną z łodzi Anglików na morzu i ci musieli użyć broni palnej we własnej obronie.
W lutym 1770 roku, po przekroczeniu cieśniny nazwanej później imieniem Cooka, „Endeavour” rozpoczął opływanie Wyspy Południowej.
13 marca osiągnięto najbardziej południowy punkt tej wyspy i okręt zwrócił się ku północy. 24 marca kompletna runda wokół Nowej Zelandii
została zakończona. Rezultatem jej była pierwsza, niezwykle dokładna jak na owe czasy mapa linii brzego
wej wysp. Jej wynikiem również było ostateczne udowodnienie, że Nowa Zelandia to nie poszukiwana terra incognita ani fragment innego
południowego lądu.
Pod koniec marca 1770 roku Cook zdecydował się popłynąć na zachód na poszukiwanie Nowej Holandii (Australii). Zamiarem jego było
również odnalezienie możliwie najkrótszego przejścia do Indii drogą prowadzącą wokół przylądka Horn i poprzez południowy Pacyfik. Po
trzech tygodniach żeglugi ukazał się pustynny i bezludny ląd. „Endeavour” skierował się na północ w poszukiwaniu miejsca dogodnego do
kotwiczenia. Znaleziono je dopiero 29 kwietnia. Na lądzie napotkano kilku nagich ciemnoskórych tubylców uzbrojonych we włócznie i
pomalowanych białą farbą. Okolica ta nie była zachęcająca i Cook szybko wyruszył w dalszą drogę na północ, zatrzymując się jeszcze kil-
kakrotnie i prowadząc nieustannie prace kartograficzne.
10 czerwca „Endeavour” znalazł się w rejonie Wielkiej Rafy Koralowej. Cook nakazał uważną obserwację morza i częste sondowanie dna.
Pomimo tych środków ostrożności, pomiędzy jednym opuszczeniem ołowianki a drugim, kadłub okrętu uderzył w podwodną przeszkodę. Na
szczęście wiatr był tego dnia słaby i uderzenie w rafę nie było zbyt silne. Przeciek nie groził zatopieniem okrętu. Po wyrzuceniu kilkudziesięciu
ton balastu i po wywiezieniu kilku kotwic udało się ściągnąć „Endea- voura” na głębszą wodę. Następnie „Endeavour”
odpłynął do pobliskiego brzegu, gdzie przystąpiono do naprawy zniszczenia. Wykorzystując ten czas naukowcy przystąpili do kolekcjonowania
nieznanych roślin i minerałów, a Cook zabrał się do pomiarów astronomicznych. Załoga oddawała I się połowom ryb i polowaniom na żółwie
oraz kan- Igury, które widziano po raz pierwszy i które wywołały wielką sensację.
6 sierpnia ponownie wyruszono na morze. Była to „najniebezpieczniejsza żegluga, jaką podjął jakikolwiek statek" stwierdził Cook. Przy
próbie przekroczenia rafy i wypłynięcia na pełne morze „Endeavour” znalazł się ponownie o krok od katastrofy. W czasie holowania go przez
łodzie, co było jedynym sposobem manewrowania wśród przeszkód, nagły szkwał rzucił okręt na rafę. I tym razem jednak opanowanie Cooka i
poświęcenie załóg łodzi uratowały okręt. Wreszcie po wielu dniach manewrowania i holowania ląd, wzdłuż którego płynął „Endeavour”, począł
się zwężać, a 21 sierpnia ukazał się jego kraniec. Dalej na północ otwie- rala się wąska cieśnina, za którą leżała Nowa Gwinea.
Całą wschodnią część Nowej Holandii (Australii) nazwał Cook Nową Południową Walią i formalnie wziął ją w posiadanie Anglii.
Przepływając Cieśninę Torresa i ostatecznie udowadniając odrębność Australii i Nowej Gwinei pisał: „Nie odnoszę najmniejszej satysfakcji z
powodu pokonanych przeszkód i trudów podróży, ale jedynie z tej przyczyny, że mogłem udowodnić, iż Nowa Holandia i
i •
Nowa Gwinea są odrębnymi lądami lub wyspami, co do tej chwili byto punktem sporu wśród geografów”.
10 października „Endeavour” by! już w Batawii, skąd po dokonaniu potrzebnych napraw wyruszono dalej. Jednakże i ten krótki postój
spowodował, że zdrowa dotychczas załoga poczęła chorować na malarię i dyzenterię. Był to dotkliwy cios dla Cooka, który poprzez
drobiazgowe przestrzeganie diety uchronił całą załogę od przekleństwa szkorbutu i sprawił — rzecz wówczas niespotykana — że do Batawii ani
jeden z członków jego załogi nie zmarł.
Od wyruszenia z Batawii aż do przybycia do Przylądka Dobrej Nadziei „Endeavour” przemienił się w szpital. Prawie wszyscy chorowali i mało
kto był w stanie pracować przy żaglach. Zmarło wówczas 22 ludzi, a wśród nich astronom Green. Banks, So- lander i Parkinson (malarz
wyprawy) tylko cudem uszli z życiem.
W tym przygnębiającym nastroju, zatrzymując się tylko ńa Wyspie Sw. Heleny, Cook dotarł do Anglii 13 lipca 1771 roku i zakotwiczył w
Downs. W sprawozdaniu przedstawionym Admiralicji pisał: „Nie udało mi się odkryć tego tak szeroko dyskutowanego Południowego Lądu co
miałem głęboko w sercu [...] ale sądzę, że ta podróż pomimo tego niepowodzenia uważana być może za godziwie spełnioną, jak wiele innych
wcześniej przedsięwziętych w tym samym celu”.
Dla wyjaśnienia tajemnicy istnienia Lądu Południowego, twierdził Cook, potrzebna jest jeszcze jedna wyprawa, która spenetruje akweny
rozciągające się pomiędzy 40 a 60 stopniem szerokości południowej. Admiralicja przychyliła się do tego planu a jego twórca, wówczas już
największy znawca mórz południowych, został ponownie mianowany dowódcą tej ekspedycji.
Wyciągając wnioski ze swych doświadczeń z początków kariery marynarskiej Cook uważał, że dalekomorska wyprawa powinna
dysponować dwoma okrętami, spełniającymi określone warunki: „Każdy statek musi mieć znaczną wyporność i powinien posiadać dość
miejsca, aby pomieścić odpo
mxjt.argMl v>'
-M;,\
V. ' “ ;
-Vfr '■7“*
i
wiednią ilość zapasów żywności i sprżętu. Powinien również mieć taką konstrukcję, która by łatwo pozwalała zejść z mielizny i takie wymiary,
które by umożliwiały łatwe wyciąganie go na brzeg dla naprawy możliwych uszkodzeń. Tego typu jednostki znaleźć można w Krajach
Północnych, gdzie używa się ich do przewożenia węgla”. Podobnie sięgając do poprzednich doświadczeń rozwiazał Cook problem szkorbutu:
rozkazał dodawać do solonego mięsa suszone zioła, a do wody pitnej dolewać soku z cytryn. Na pokład „Endeavoura” załadowano również
kilka beczek kiszonej kapusty, która od wieków wchodziła do jadłospisów żeglarzy pływających po Bałtyku i Morzu Północnym, chroniąc ich
przed tą straszliwą chorobą. Walka ze szkorbutem nie ograniczała się zresztą jedynie do ułożenia odpowiednio różnorodnych jadłospisów, w
których świeże warzywa i owoce zajmowały poczesne miejsce. Cook musiał przy pomocy chłosty złamać marynarskie przesądy, według
których najlepszym lekiem przeciw szkorbutowi była kwaterka grogu, a sama choroba według nich spowodowana była morskim wiatrem,
tropikalnym słońcem lub... zbyt długotrwałym pobytem na lądzie.
Na drugą wyprawę wyruszyły dwa okręty spełniające postawione przez Cooka warunki. Były to slupy „Resolution” i „Adventure”. Pierwszym
dowodził sam Cook, drugi płynął pod komendą To- biasa Fumeaux, który był poprzednio oficerem na „Dolphinie” i pływał już po morzach
południowych z wyprawą Wallisa. Załoga obydwu okrętów
została dobrana bardzo starannie i byli to w większości ludzie młodzi, ale mający już znaczne doświadczenie. Banksa, który wcześniej udał się
na wyprawę do Islandii, zastąpił urodzony w okolicach Gdańska niemiecki przyrodnik Johann Reinhold Forster wraz z synem Georgiem —
zdolnym rysownikiem. Drugim przyrodnikiem wyprawy był Szwed Andres Sparrman.
koniec listopada okręty znalazły się w okolicach Przylądka Dobrej Nadziei i wyznaczono kurs na południe, rozpoczynając w ten sposób
właściwą
Wyprawa wyruszyła 13 lipca 1772 roku. Na pierwszym postoju na Maderze uzupełniono zapasy żywności, a szczególnie świeżych warzyw.
Pod
część przedsięwzięcia. 10 grudnia na szerokości 50 stopni natrafiono na pierwsze pola lodowe. Zmieniono kurs na wschodni, a później
ponownie skręcono na południe. 17 stycznia 1773 roku po raz pierwszy w dziejach odkryć został przekroczony antarktyczny krąg polarny. W
czasie tej drogi, w gęstej mgle stracono kontakt z „Adventure”. Dopiero 18 maja w Zatoce Królowej Charlotty na Nowej Zelandii nastąpiło
ponowne spotkanie obydwu okrętów.
Był to pierwszy od 117 dni postój u brzegów lądu. Większość ich spędzono w warunkach polarnych, które dotkliwie dały się we znaki
wszystkim członkom załóg. Wspominając w swym dzienniku
o górach lodowych Cook pisał: „Był to wprawdzie piękny widok, ale gdy pomyśleliśmy q niebezpieczeństwie, ogarniała nas trwoga. Statek
rzucony przez fale o ścianę jednej z tych wysp lodowych zostałby natychmiast roztrzaskany w kawałki”.
Po krótkim odpoczynku obydwa okręty wyruszyły w drogę. 13 sierpnia ujrzano wyspy Tuamotu, a pięć dni później osiągnięto Tahiti, gdzie
Cook witany był jak dobry znajomy. Chorzy członkowie załogi zostali przeniesieni na ląd i tam za sprawą odpowiedniej diety szybko wracali do
zdrowia. Krajowcy jak poprzednio byli przyjaźni i zakupiono od nich ogromną ilość żywności (między innymi czterysta świń). W dalszym ciągu
też przejawiali skłonność do kradzieży, czego na własnej skórze doświadczył Sparrman zbierający botaniczne okazy. Został on pozbawiony
całego ubrania z wyjąt
kiem spodni i trzeba było uwięzić wodza wyspy aby odzyskać te przedmioty.
17 września opuszczono Tahiti i okręty skierowały się na zachód, natrafiając po kilku dniach na wyspy Tonga, potem wyprawa udała się na
południe w kierunku Nowej Zelandii. Tam Cook osobiście obserwował kanibalistyczną ucztę tubylczych Maorysów, którą opisał z oburzeniem
człowieka Oświecenia, dodając również z nadzieją, że „kontakty z Europejczykami mogą wpłynąć na zmianę ich obyczajów i wygładzenie ich
dzikich umysłów”. Jak się wkrótce okazało, optymizm ten był na razie zbyt wielki, gdyż ofiarą kanibalistycznych apetytów Maorysów padli
niebawem marynarze z „Adventure", którzy niefortunnie dali się zaskoczyć na brzegu.
25 listopada „Resolution” odpłynęła na południe. Dla zagubionego ponownie Furneauxa pozostawiono w zakopanej na brzegu butelce
informację o następnym miejscu spotkania. Już po sześciu dniach żeglugi ukazały się pierwsze góry lodowe. Święta Bożego Narodzenia
„Resolution” spędziła dryfując wśród ogromnej masy lodu. Panowało przenikliwe zimno, żagle pokryte lodem przypominały płaty blach
podobnie jak cały takielunek, uniemożliwiając sprawne manewrowanie statkiem. Mimo to w lutym 1774 roku wyprawa przekroczyła ponownie
krąg polarny, nie napotykając jednak na stały ląd. Istnienie jego przeczuwał Cook pisząc w swym dzienniku: „Według mojej opinii lód ten
rozciąga się aż do Bieguna i tam prawdopodobnie
iT~uł*d
I
łączy się z lądem, na którym powstał. Gdy pływaliśmy blisko lodowych pól słyszeliśmy pingwiny i inne ptaki, co przekonywało nas o bliskości
lądu. Jeżeli w istocie istnieje jakiś ląd za polami lodowymi, musi być on także pokryty lodem i nie daje on więcej schronienia zwierzętom niż
sam lód”. Stwierdziwszy to jednak nie zamierzał opuszczać Pacyfiku, gdyż — jak pisał — „mimo że udowodniłem. iż na południowym
Pacyfiku nie znajduje się żaden kontynent, jest tam jednak wiele miejsca dla wielkich wysp. z których wiele jest nieznanych, a
te, które odkryto niedawno, nie zostały dokładnie poznane. Byłem przekonany, że pozostanie na tym akwenie nieco dłużej stać się może
owocne i doprowadzi do wielu odkryć w dziedzinie nawigacji i geografii, a także w innych dziedzinach wiedzy”.
Wiemy temu planowi Cook skierował „Resolution” na północ. Pod koniec lutego wyprawa znajdowała się już na wyspie Juan Fernandez.
Kilka dni później ukazała się Wyspa Wielkanocna, a następnie Tahiti, gdzie Cook miał nadzieję uzyskać informacje o „Adventure”. Stamtąd
„Resolution” popłynęła dalej na zachód w kierunku Australii del Espritu Santo. W ciągu kilkutygodniowego pobytu Cook sporządził dokładną
mapę wysp i nadał im
nową nazwę Nowych Hebrydów. Na wyspach tych zdarzył się wymowny, jak się później okazało, wypadek. Oto po wylądowaniu na brzegu
załoga łodzi, w której znajdował się Cook, została zaatakowana przez tubylców. Muszkiet Cooka nie wypali! i z ratunkiem, na szczęście
skutecznym, pospieszyli mu jego marynarze. Incydent ten skończył się dla Anglików tym razem szczęśliwie, ale Cook nie wyciągnął z niego
właściwych wniosków — jak dawniej ufał mieszkańcom wysp uważając się za dobrotliwego krzewiciela cywilizacji i tylko w ostateczności
sięgał po broń.
Po opuszczeniu Nowych Hebrydów wyprawa udała się w kierunku Nowej Zelandii, gdzie po przybyciu stwierdzono, że butelka
przeznaczona dla Furneauxa zniknęła, co wskazywało na to, że „Adventure” zawinęła do Zatoki Królowej Char- lotty. Donieśli o tym również
krajowcy napotkani na brzegu.
11 listopada 1774 roku „Resolution” opuściła Nową Zelandię udając się na wschód. Cook postanowił wracać do Anglii wokół przylądka
Horn, a po drodze chciał jeszcze raz przekonać się, czy między Nową Zelandią i Ameryką, pomiędzy 55 a 60 stopniem szerokości nie znajduje
się jakiś ląd. Nie napotkano tam żadnej wyspy i już w styczniu 1775 „Resolution” żeglowała po wodach południowego Atlantyku. 14 stycznia
odwiedzono Południową Georgię. Cook wylądował na tej pokrytej lodem wyspie i formalnie wziął ją w posiadanie Anglii. W połowie marca
„Resolution ’ znalazła się na Przy
lądku Dobrej Nadziei, gdzie po raz ostatni zaopatrzono się w świeże warzywa i wodę. Tam również Cook uzyskał pierwsze wiadomości o
„Adventu- re", która gościła tam dwanaście miesięcy wcześniej. Opowiedziano mu między innymi historię kilkunastu członków jej załogi,
którzy wysłani na ląd zostali zabici i zjedzeni przez tych samych Maorysów, którzy doznali tyle oznak przyjaźni ze strony Cooka i których
chwalił za „wyższy niż gdzie indziej poziom cywilizacji”.
Postój na Przylądku Dobrej Nadziei nie trwał długo i pod koniec kwietnia „Resolution” ruszyła na północ docierając poprzez Wyspę Św.
Heleny, Wyspę Wniebowstąpienia i Azory do Anglii. Nastąpiło to pod koniec lipca 1775 roku. Wyprawa trwała trzy lata i 18 dni, w czasie
których „Resolution” przepłynęła 70 tysięcy mil. W tym czasie zmarło czterech ludzi załogi, w tym trzech na skutek wypadków, a jeden w
wyniku choroby. Nikt nie stracił życia z powodu szkorbutu.
Powrót „Resolution" był wielkim wydarzeniem w Anglii, a na uczestników wyprawy posypały się nagrody i awanse. Cook został osobiście
przyjęty przez króla Jerzego III i wybrany członkiem Royal Society. Szybko też zarówno w Admiralicji jak też i w Royal Society poczęto
mówić o nowej wyprawie. Wprawdzie południowy Pacyfik został już spenetrowany a Ląd Południowy mający tam się znajdować okazał się
mirażem, to jednak ciągle nie znana była północna część tego oceanu. Wyprawę chciano wysłać jak najszybciej, mimo trwającej amery-
kańskiej wojny o niepodległość. Wojna ta zresztą i groźba utraty tak ogromnej kolonii spowodowała ów pośpiech. Anglikom potrzebne były
nowe tereny kolonizacyjne. Wobec coraz ściślejszych związków z Indiami interesowano się również instnie- niem północnego przejścia wokół
Ameryki, którego już wcześniej poszukiwali Cabotowie. Frobisher i Hudson.
Cook podjął się ponownie kierownictwa wyprawy i przystąpił do jej organizacji. Obok „Resolution", która znajdowała się w remoncie, w
wyprawie mial wziąć udział nowy okręt nazwany „Discovery". Komendę nad nim powierzył Cook Charle- sowi Clarke'owi, którego znał
jeszcze jako prostego marynarza z „Endeavoura". Wśród oficerów wyróżnia! się John Gore, który pływał z Walłisem i odbył obydwie wyprawy
z Cookiem, James Bru- ney, zastępca Fumeauxa w poprzedniej wyprawie oraz Vancouver, późniejszy dowódca wyprawy do zachodnich
brzegów Ameryki Północnej. Przyrodnikiem wyprawy i chirurgiem był William Anderson.
12 lipca roku 1776, w rok po zakończeniu poprzedniej wyprawy, Cook ponownie opuścił Plymouth. Nazwisko jego znane było już wówczas
w ¿wiecie i otaczał je szacunek. Żywili go nawet przedstawiciele narodów znajdujących się wówczas w stanie wojny z Anglią. Benjamin
Franklin, amerykański ambasador w Paryżu, zalecał, aby korsarskie okręty trzynastu kolonii walczących o niepodległość pod żadnym pozorem
nie niepokoiły wyp
rawy. „która swymi odkryciami służy całej ludzkości". Podobną instrukcję otrzymała marynarka francuska: „Ponieważ odkrycia jego [Cooka]
przynoszą równą korzyść wszystkim narodom, król raczył rozkazać, ażeby kapitan Cook był traktowany jak dowódca neutralnego lub
sojuszniczego okrętu".
18 października „Resolution" osiągnęła Zatokę Stołową na Przylądku Dobrej Nadziei, a w dwa tygodnie później dotarł tam „Discovery”
załadowany jak arka Noego: końmi, krowami i owcami, które Cook zamierzał upowszechnić na wyspach Pacyfiku. 24 grudnia ujrzano Wyspy
Kerguelena i spędzono tam Święta Bożego Narodzenia. Nową Zelandię osiągnięto 12 lutego 1777 roku.
W Zatoce Królowej Charlotty, gdzie tubylcy rozpoznali go z poprzednich wizyt, Cook dowiedział się całej prawdy o zjedzonych
marynarzach „Adventure”. Okazało się, że to oni pierwsi rozpoczęli walkę, a następnie zostali pokonani przez przeważające siły Maorysów i
zjedzeni w rytualny sposób, który miał zapewnić zwycięzcom odwagę pokonanych. Cook nie przybywał zresztą z zamiarem dokonania zemsty,
o czym przekonał tubylców podarunkami i łagodnym traktowaniem. Podobnie odnosił się do wszystkich mieszkańców napotykanych wysp. O
swych przyjaciołach z Tahiti, do których podążył z Nowej Zelandii, pisał z troską: „Muszę niestety wyznać, że moim zdaniem byłoby dla tego
ludu o wiele lepiej, gdyby nigdy nie poznał naszych osiągnięć i umiejętności uprzyje-
mniających życie. Ludzie ci nie mogą już wrócić dc ci”. Mimo to Cook jako pierwszy począł rozpow- stanu, w którym żyli zanim zostali przez
nas odkry- szechniać obce zdobycze cywilizacji poczynając od
zwierząt domowych. Władcy Tahiti, Tonga i Wysp Towarzystwa otrzymali po kilka par owiec, krów i koni z życzeniem rozwinięcia ich
hodowli.
W początkach grudnia 1777 roku Cook opuścił Tahiti i skierował się na północ z zamiarem przystąpienia do realizacji głównego zadania —
penetracji północnego Pacyfiku. 24 grudnia napotkano na kursie grupę niewielkich wysp, które Cook nazwał Wyspami Bożego Narodzenia. 18
stycznia 1778 roku oczy Europejczyków po raz pierwszy ujrzały Hawaje. Zarówno roślinność tych wysp jak i ich mieszkańcy urzekli Cooka,
czemu dał wyraz w swym dzienniku. Z zachwytem opisywał wygląd ludzi. ich domy i miejsca kultu z wysokimi rzeźbami, zwanymi przez
tubylców heiau. Przy tej okazji jeszcze raz nasunęło mu się pytanie, na które nie ma odpowiedzi do dziś: „W jaki sposób zostały zaludnione te
wyspy leżące w tak odległych rejonach ogromnego oceanu”.
Postój na Hawajach trwał krótko i już 7 marca „Resolution” i „Discovery" znalazły się u brzegów Nowego Albionu (nazwa nadana jeszcze
przez Drake’a) w okolicach dzisiejszego stanu Oregon. Stamtąd rozpoczęła się długa i trudna podróż badawcza na północ w kierunku Cieśniny
Beringa. Kilkakrotnie nawiązywano kontakty z mieszkańcami tych wybrzeży, od których nabyto wielką ilość doskonałych futer. Ludzie ci byli
niscy, czarnowłosi, o wystających kościach policzkowych. Dalej na północ pojawili się podobni do nich Eskimosi, a jeszcze dalej nie napotkano
już żadnego
człowieka. W sierpniu „Resolution" wpłynęła do Cieśniny Beringa i udała się na północ na poszukiwanie przejścia na Atlantyk. Niestety jednak
wkrótce dalszą żeglugę uniemożliwiała zwarta ściana lodów. Cook zawrócił na południe i walcząc po drodze ze sztormem zatrzymał się na
Wyspach Aleuckich, aby naprawić kadłub „Resolution”. Tam również napotkano rosyjskich myśliwych i kupców, którzy lepiej znali ten rejon i
pozwolili Cookowi skopiować posiadaną przez nich mapę Kamczatkii Morza Ochockiego.
26 października po krótkim postoju na Kamczatce Cook zawrócił z powrotem za Hawaje. Do tego archipelagu, który nazwano na cześć
lorda Sandwicha Wyspami Sandwicha, dopłynięto 26 listopada. Mieszkańcy wysp podobnie jak poprzednio entuzjastycznie przyjęli Anglików.
Cook uznany został za przybywającego zza światów boga Łono, a jego okręty uznano za „wielkie skrzydlate pirogi boga Lono”. Tym razem
Cook postanowił zatrzymać się dłużej na tych wyspach i zbadać je dokładniej. Obydwa okręty wymagały zresztą napraw po ciężkiej żegludze
wśród lodów i wielu sztormach, jakie przyszło im przejść. Pozostawiając Clerke’a własnemu losowi Cook ruszył na wyprawę pomiędzy wyspy,
oddając się pracom kartograficznym.
Ponowne spotkanie nastąpiło dopiero 17 stycznia 1779 roku w zatoce Kealakekua na wyspie Ha- waii. Na spotkanie przybyszom wypłynęło
około 800 łodzi, na brzegu przygotowano ceremonię, ma
jącą uczcić powrót boga Lono. Aby nie drażnić tubylców Cook zgodził się grać rolę boga i uroczyście przybył na brzeg, by wraz z królem
wyspy wziąć udział w uroczystościach. Ceremonia ta zakończyła się ogólną ucztą i wymianą prezentów. W ciągu następnych dni stosunki
wzajemne były bardzo przyjazne i Anglicy mogli wznieść na brzegu obserwatorium astronomiczne oraz przystąpić do naprawy okrętów.
Urządzono nawet kilka wypraw w głąb wyspy, spotykając się wszędzie z życzliwym przyjęciem. Przez cały czas prowadzono również korzystną
dla Anglików wymianę handlową, gromadząc znaczne zapasy żywności.
Pod koniec stycznia jednak stosunki poczęły się psuć. Miejscowy kacyk, który podczas ceremonii powitalnej występował jako „ziemskie
wcielenie boga Lono”, począł wyrażać swe niezadowolenie i zniecierpliwienie. Nie chcąc powodować zadrażnień, Cook postanowił zmienić
miejsce postoju i 4 lutego obydwa okręty opuściły zatokę Kealake- kua. Na nieszczęście jednak w czasie panującego sztormu przedni maszt
„Resolution” został tak poważnie nadwerężony, że wymagał natychmiastowej naprawy. Nie widząc innego wyjścia, Cook postanowił zawrócić
do opuszczonej zatoki i tam dokonać naprawy. Ponowne pojawienie się boga Lono wywołało jeszcze większą wrogość. Nocą skradziono łódź
należącą do „Resolution” i mimo nalegań Cooka nie została ona zwrócona. W tej sytuacji zdecydował się on porwać kacyka i w zamian za jego
uwolnienie odzyskać łódź. 14 lutego Cook wraz
z Philippsem i dziewięcioma marynarzami zeszedł na ląd i wyruszył do wsi Kaawaloa, gdzie rezydował kacyk. Początkowo wszystko
przebiegało według planu. Kacyk zgodził się dobrowolnie udać się jako zakładnik na „Resolution” wraz ze swymi dwoma synami. Jednakże
decyzji tej przeciwstawiły się jego żony i doradcy. W tym czasie zebrał się coraz większy tłum tubylców, spychając Anglików na kamienistą
plażę. Przybył też jeden z krajowców z wiadomością, że po drugiej stronie zatoki został zabity przez przybyszów inny kacyk o imieniu Ka- limu.
Dla Hawajczyków oznaczało to otwartą wojnę. Na Cooka i jego ludzi posypał się grad kamieni. Cook zbyt późno wydał rozkaz otwarcia ognia,
rozwścieczony tłum nie reagował nawet na karabinowe kule. Po oddaniu salwy Anglicy nie zdołali już ponownie naładować broni. Hawajczycy
runęli na nich zabijając od razu czterech, a innych raniąc. Sam Cook, stojący już do kolan w wodzie, został ugodzony i padł twarzą w dół.
Zwycięsko krzyczący tłum dobił „boga Lono” ciosami sztyletów i włóczni. Ocaleni z pogromu Anglicy powrócili natychmiast na „Resolution”.
Clerke, który przejął komendę nad wyprawą, nie zamierzał dokonywać bezmyślnej zemsty. Widząc winę również po .własnej stronie, postarał
się o odzyskanie szczątków Cooka, aby pogrzebać je z godnością. Po wielu zabiegach udało mu się otrzymać szkielet i czaszkę wielkiego
żeglarza.
21 lutego 1779 roku o zachodzie słońca szczątki te żegnane armatnią salwą opuszczone zostały do
208
Tajemnica La Perouse’a
morza. Tak pochowano wielkiego żeglarza, który mawiał o sobie: „Wolałbym narazić się na zarzut ryzykanctwa, tak hojnie szafowany przez
nierobów i zawistnych, niż zrezygnować z nowych badań i odkryć, narażając się na zarzut braku odwagi".
Anglicy zawdzięczali mu kolonialne posiadłości na Pacyfiku. Żeglarze błogosławili za ostateczne zwycięstwo nad szkorbutem. Geografowie
chwalili za doskonałe mapy odległych akwenów. Ludzkość widzi w nim godny naśladowania wzór człowieka, żeglarza i uczonego.
Posłuszny instrukcjom Cooka, Clerke po zakończeniu uroczystości żałobnych udał się ponownie
na północ. 23 kwietnia dotarł do Kamczatki i wszedł do portu w Pietropawłowsku, następnie wyruszył na poszukiwanie północnego przejścia.
W lipcu przekroczył Cieśninę Beringa. Napotkawszy nieprzebytą ścianę lodów zawrócił do Piefropaw- łowska, a stamtąd skierował się w drogę
powrotną do Anglii. 22 sierpnia zmarł na morzu w wieku zaledwie 38 lat, a komendę po nim objął John Gore. On to doprowadził wyprawę do
Anglii w maju 1780 roku drogą prowadzącą przez Japonię, Ma- kao, Cieśninę Sundajską i Przylądek Dobrej Nadziei.
Jeżeli istnieją ludzie, którzy z mlekiem matki wyssali miłość do morskiej żeglugi, to bez wątpienia należał do nich Jean François de Galaup
hrabia de La Perouse. Urodzony w roku 1741 już w wieku lat
11 wstąpił do marynarki wojennej i w ciągu wielu lat obfitujących w wojny (szczególnie z Anglią) dowodził swego męstwa i inteligencji.
Uczestniczył w wojnie północnoamerykańskich kolonii Anglii o niepodległość, odznaczył się w bitwie morskiej na Antylach, a w roku 1782
dowodził zwycięską wyprawą przeciwko Anglikom w rejonie Zatoki Hud- sona.
Po zakończeniu wojen Francuzi, pamiętający sukcesy Bougainville'a i z zazdrością obserwujący osiągnięcia kolejnych ekspedycji Cooka,
powrócili do myśli o penetracji odległych akwenów świata. Ideą tą zainteresowany był również od niedawna panujący król Ludwik XVI. On to
na czele planowanej wyprawy postawił czterdziestokilkuletniego wówczas hrabiego de La Perouse. Jak poprzednie wyprawy tak i ta miała przed
sobą cele koloniza- cyjne, handlowe i naukowe. Wzięło w niej udział wielu wybitnych uczonych, a wśród nich astronomowie Dagelet i Monge,
przyrodnicy De Lamanon i Dufresne oraz rysownicy Prévost i Duche de Vane. Do dyspozycji La Perouse’a postawiono dwie nowe, doskonale
wyposażone fregaty, których już same nazwy kojarzyć się miały z dalekimi rejsami.
„La Boussole” (busola, kompas) dowodził osobiście La Perouse, „L’Astrolabe” (astrolabium) kierował kapitan Pierre Fleuriot de Lange.
Okręty te w planowanej przez króla na cztery lata podróży pokonać miały ogromną trasę. Rozpoczynała się ona w Breście i prowadziła przez
Wyspy Kanaryjskie, przylądek Horn na Wyspę Wielkanocną. Stamtąd okręty skierować się miały na północ, aby wzdłuż wybrzeża Ameryki
dotrzeć do
Alaski, a następnie przez Japonię, Chiny i Filipiny Aby nie pozostawiać króla przez długi czas bez osiągnąć Australię. Powrót do Francji miał
odbyć wieści, ustalono sposób przesyłania poczty. Listy te się przez Moluki, Ile de France i Przylądek Dobrej stały się później podstawowym
źródłem wiedzy o
Nadziei.
wyprawie i zostały wydane w skróconej formie przez jedynego ocalałego członka ekspedycji La Perouse’a — J. B. Lessepsa w roku 1831 pod
tytułem Dziennik La Perouse'a (wydanie polskie 1961).
Okręty wyruszyły z Brestu 1 sierpnia 1785 roku. We wręczonej La Perouse’owi instrukcji Ludwik XVI własnoręcznie napisał: „Pan de La
Perouse we wszystkich okazjach będzie się zachowywał łagodnie i humanitarnie wobec różnych narodów, które odwiedzi w trakcie swej
podróży. Jego Królewska Mość będzie uważał za największy sukces wyprawy, jeśli zostanie ona zakończona tak, iż ani jeden człowiek nie
przypłaci jej życiem”. Zdania te nabrały swoistego wyrazu, gdy zarówno tragiczny koniec wyprawy, jak i nie mniej gwałtowna śmierć monarchy
należały już do historii.
Tymczasem jednak wszystko przebiegało zgod-l nie z planem. Pierwszy postój wypadł na Maderze, a następnie na Wyspach Kanaryjskich,
skąd nadesłano pierwszą korespondencję. Dostarczył ją Gaspar Monge, astronom i matematyk, którego udział w wyprawie ograniczał się tylko
do tak krótkiego rejsu. Po uzupełnieniu zapasów świeżych jarzyn i wody wyprawa skierowała się na południowy zachód i po 96 dniach od dnia
wyruszenia z Brestu dotarła do wybrzeży Ameryki Południowej na wysokości Wyspy Sw. Katarzyny. Samopoczucie wszystkich było
doskonałe, na pokładzie nie było żadnego chorego, a żywność była w wielkim wyborze. „Aby utrzymać prowiant w takim stanie — pisał Le
Perouse — nie zaniedbałbym żadnej ostroż-
ności, jaką mogły mi nasunąć doświadczenie i rozsądek. Poza tym usilnie staraliśmy się podtrzymać wesoły nastrój wśród załogi zalecając co
wieczór tańce od 8 do 10, o ile pozwalał na to stan pogody”.
W doskonałym jak widzimy nastroju rozpoczynała się ta wyprawa. Wydawało się, że już do zamierzchłej przeszłości należą czasy
Magellana, a nawet Cooka, których marynarze ginęli na szkorbut bądź od napaści dzikich ludów. Po dziesięciodniowym postoju okręty
wyruszyły na południe w stronę Cieśniny Magellana. Nie skorzystały jednak z tego przejścia, ale okrążyły przylądek Horn i 25 lutego 1786 roku
rzuciły kotwice na redzie chi
lijskiego portu Concepción. I tam spotkało Francuzów życzliwe przyjęcie. Zapraszano ich na przyjęcia i wydawane na ich cześć bale. La
Perouse ze znawstwem Francuza opisywał zalety tamtejszych kobiet. Na pożegnanie „zaprosiliśmy sto pięćdziesiąt osób, kobiet i mężczyzn,
którzy byli na tyle uprzejmi, że przybyli na naszą uroczystość z miejsca odległego o trzy lieu [około 15 km]. Po wykwintnej kolacji rozpoczął
się bal. Poza tym urządziliśmy pokaz ogni sztucznych i wreszcie wypuściliśmy balon papierowy, dość duży, aby stał się urozmaiceniem
widowiska”.
Następnym etapem podróży była Wyspa Wielkanocna, gdzie wyprawa dotarła 8 kwietnia. Nazajutrz sześćdziesięcioosobowy oddział
wylądował w Zatoce Cooka i przystąpił do zwiedzania wyspy.
Gigantyczne kamienne posągi nie wzbudziły większego zainteresowania przybyszów. O wiele więcej miejsca w swym sprawozdaniu poświęca
La Perou- se mieszkańcom wyspy. Dostrzega zręczność z jaką pływają po wzburzonym morzu i pracowitość uprawiających ogrody. Potrafili
nawet wytłumaczyć tak irytujące Europejczyków złodziejskie zwyczaje tubylców i zapał, z jakim stręczyli swe kobiety domagając się opłaty za
ich usługi. Zgodnie z zaleceniami króla Francuzi pomimo zaczepek zachowywali się przez cały czas pobytu na Wyspie Wielkanocnej
poprawnie, a na pożegnanie obdarowali jej mieszkańców przywiezionymi z Chile nasionami roślin uprawnych i zwierzętami hodowlanymi -w
nadziei, że zdołają w ten sposób podnieść ich poziom życia.
Z wyspy, która w przyszłości wzbudzać miała tak wiele naukowych kontrowersji, La Perouse po- żeglował na północny zachód w stronę
Hawajów, zwanych wówczas Archipelagiem Sandwich. Zbliżając się do miejsc odkrytych i zroszonych krwią swego wielkiego poprzednika —
kapitana Cooka, żeglarz francuski pisał:
„Jestem pełen podziwu i szacunku dla tego wielkiego człowieka, pozostanie on dla mnie zawsze największym spośród żeglarzy i tym, który
dokładnie określił pozycję tych wysp, który zbadał wybrzeża i zapoznał innych ludzi z obyczajami, zwyczajami oraz religią ich mieszkańców i
który własną krwią zapłacił za posiadaną dziś przez nas wiedzę o tych ludach. To on, twierdzę, jest prawdzi
wym Krzysztofem Kolumbem wybrzeża Alaski i prawie wszystkich wysp Morza Południowego. [...] Zapewne cała ludzkość, a w każdym razie
wszyscy żeglarze winni złożyć hołd jego pamięci, dlaczegóż nie miałbym uczynić tego w chwili, gdy zbliżam się do grupy wysp, gdzie w tak
tragiczny sposób nastąpił kres jego kariery?”
Wielkie i szczere to słowa, których szlachetność jest godna podkreślenia w dobie kwitnącej w pełni kolonialnej rywalizacji pomiędzy Anglią
i Francją.
Jak widać świat wielkich żeglarzy-odkrywców nie był nią skażony.
19 maja 1786 roku „La Boussole” i „L’Astrolabe” rzuciły kotwice opodal brzegów wysp Mowee wchodzących w skład Hawajów. Ludność ich
okazała się nad wyraz przyjazna i skłonna do handlu. Ponieważ wyspy te nie były znane Cookowi, La Pe- rouse nie omieszkał wziąć ich w
posiadanie króla Francji, sporządzając w tym celu formalny akt. Po uzupełnieniu żywności i kilkudniowym wypoczynku ostatniego dnia maja
okręty ponownie znalazły się już na morzu. Jak donosił królowi z dumą La Perouse, na pokładach obydwu jednostek nie było ani jednego
chorego i stan taki utrzymał się aż do momentu osiągnięcia wybrzeży Alaski. Nastąpiło to w okolicy Góry Sw. Eliasza w ostatnich dniach
czerwca. Tam spadły na wyprawę pierwsze klęski. Niepowodzeniem zakończyły się poszukiwania północnego przejścia, które według La
Perouse’a miało rozpoczynać się w pobliskiej zatoce i prowadzić do znanego już rejonu amerykańskich Wielkich Jezior. Wkrótce wydarzyła się
jeszcze większa tragedia. W czasie penetracji wybrzeża dwie spośród trzech wysłanych w tym celu szalup znalazły się w wąskiej cieśninie, w
której rwący z szybkością 10-12 mil na godzinę prąd odpływu zderzał się z falami przyboju. Powstające w wyniku tego ogromne wiry rzuciły
obydwie szalupy na pobliskie skały, rozbijając je i topiąc ich załogi. W katastrofie zginęło dwudziestu jeden oficerów, żołnierzy i marynarzy.
Miejsce, gdzie rozegrała się tragedia. La Pe-
214
rouse nazwał Port des Français, a na brzegu rozkazał umieścić pomnik z napisem: „Przy wejściu do
portu zginęło dwudziestu jeden dzielnych marynarzy. Kim byś nie był przechodniu, połącz swe łzy z naszymi".
Dopiero w ostatnich dniach lipca 1786 roku wyprawa opuściła nieszczęśliwe miejsce. Dalsza droga prowadziła na południe wzdłuż brzegów
Ameryki. La Perouse prowadził wytężone prace kartograficzne, a mapa tego regionu, którą przesłał do Francji, była jak się wyraził „z całą
pewnością najdokładniejsza ze wszystkich dotąd sporządzonych”. 12 września wyprawa osiągnęła leżący w okolicach dzisiejszego San
Francisco hiszpański fort Monterrey, w którym rezydował gubernator Kalifornii. Francuzi doznali przyjaznego przyjęcia u zakonników
prowadzących misję Sw. Karola, a także u komendanta fortu Fagesa. La Perouse, interesujący się wszystkimi sprawami mogącymi przynieść
korzyści Francji, sporządził raport o możliwości uprawiania zyskownego handlu amerykańskimi futrami, które osiągały wysokie ceny w
Chinach. W kierunku tego kraju wyruszyła więc wyprawa, opuszczając 24 września Monterrey. Trasa wiodła szlakiem manilskich galeonów,
który już od początków XVI wieku łączył hiszpańskie posiadłości na Filipinach z koloniami w Ameryce. W czasie tej podróży obydwa okręty
otarły się o niebezpieczeństwo, które było jakoby zapowiedzią ich przyszłej zagłady. Dziennik La Perouse’a tak opisuje tę przygodę:
„Nagle około 1 w nocy zobaczyliśmy w odległości około 180 sążni [330 m] przed dziobem naszej
1 regaty załamujące się fale, w tymże momencie zauważono je z pokładu »L’Astrolabe«. Nie tracąc ani chwili obydwa okręty gwałtownie
skręciły w lewo i położyły się na kurs SSE, a ponieważ »La Boussole« posunęła się nieco naprzód podczas wykonywania tego manewru, sądzę,
że byliśmy nie dalej niż 90 sążni [165 m] od linii przyboju. Uniknęliśmy największego z niebezpieczeństw, na jakie kiedykolwiek narażeni są
żeglarze [...]. Najmniejsze uchybienie w wykonaniu manewru, który należało zrobić, by oddalić się od rafy, z całą pewnością spowodowałoby
naszą zagładę”.
Jak twierdził wytrawny marynista i żeglarz Ludwik Szwykowski, który przełożył na język polski dziennik La Perouse’a, podobna sytuacja
nastąpić miała w kilkanaście miesięcy później wśród wysp Melanezji, ale wówczas albo nie dojrzano w porę niebezpieczeństwa, albo też
manewr nie został przeprowadzony jak należy. Tymczasem jednak szczęśliwie ominąwszy przeszkodę La Perouse podążał jak najśpieszniej ku
brzegom Chin, aby zastać tam jeszcze europejskie statki, które by mogły zabrać pocztę przeznaczoną dla króla. 3 stycznia 1787 roku okręty
rzuciły kotwice na redzie portu Makau. Tam następna część sprawozdania wręczona została kapitanowi francuskiej fregaty „La Subtile”, która
dotarła do Francji w październiku 1787 roku, wyprawa zaś po dokonaniu napraw i uzupełnieniu straconych w Port des Français członków załóg
wyruszyła ponownie na północ, tym razem zamierzając dotrzeć do brzegów Kam
czatki. 15 lutego okręty osiągnęły Filipiny, gdzie poczyniono dalsze przygotowania przed wyprawą na wody polarne. Przyrodnicy i geografowie
dokonywali tam swych obserwacji, a La Perouse opisywał warunki życia w hiszpańskiej kolonii i ukazał niewolę jej mieszkańców. Tam też, w
Manili, doszły do La Perouse’a wieści o znajdującej się w pobliżu eskadrze d’Entrecasteaux, który na okręcie „Resolution” penetrował morza
chińskie.
9 kwietnia wyprawa wyruszyła na północ, osiągając 22 kwietnia Tajwan - ówczesną Formozę, o której w tajnym raporcie do króla La
Perouse pisał, że ma ona „bardzo wielkie znaczenie i państwo, które będzie nad nią panowało, otrzyma przez zastraszenie wszystko, czego
zażąda od Chińczyków”. Dalej szlak prowadził przez Cieśninę Koreańską. a następnie przez wody Morza Japońskiego. 11 czerwca ukazały się
brzegi Kraju Nadamur- skiego, znanego jeszcze wówczas pod nazwą Tata- rii. „Był to jedyny zakątek kuli ziemskiej - pisał z przesadą La
Perouse — dokąd nie dotarł kapitan Cook, lecz sądzę, że tylko jego tragiczna śmierć spowodowała, że nam jako pierwszym przypadnie w
udziale zaszczyt przybycia do tych brzegów”. Okręty weszły głęboko w oddzielającą wyspę Sachalin od kontynentu Cieśninę Tatarską i rzuciły
kotwice w dogodnym miejscu. Na lądzie nie napotkano ludzi, choć obserwowano liczne ślady ich działalności. Dopiero bardziej na północ
doszło do kontaktu z mieszkańcami Sachalinu, których obyczaje i godność, z jaką odnosili się do przybyszów.
wywołały uznanie La Perouse’a. Oni to w narysowanej na piasku mapie przekazali Francuzom, informację o istnieniu nie znanej dotychczas
cieśniny oddzielającej Sachalin od wyspy Jezo (Hokkaido).
Cieśnina ta okazała się dogodnym wyjściem na Morze Ochockie i w przyszłości otrzymała nazwę
Cieśniny La Perouse’a. Po jej przepłynięciu wyprawa skierowała się w stronę Kamczatki i 7 września dotarła do Zatoki Św. Piotra i Pawła, nad
którą leży Pietropawłowsk — ówczesna siedziba gubernatora Kamczatki. Za jego zgodą uczeni dokonali wyprawy w głąb półwyspu, badając
tamtejszą
przyrodę, a szczególnie zjawiska wulkanizmu. W tym też czasie dotarła do Pietropawłowska poczta przeznaczona dla członków wyprawy, która
donosiła między innymi o awansowaniu La Perouse’a na wiceadmirała. W odwrotnym kierunku poprzez śniegi Syberii i pustynie Azji
Centralnej wysłane zostało następne sprawozdanie dla Ludwika XVI donoszące « odkryciach wyprawy. Powiózł je znający język rosyjski syn
konsula Francji w Petersburgu J.B. Lesseps, który przedzierając się niewiarygodnie ciężką drogą do Francji jako jedyny z uczestników wyprawy
ocalił życie.
W początkach października 1787 roku serdecznie żegnani przez gubernatora Kamczatki — Kozłowa Ffancuzi wyruszyli na morze.
Instrukcja królewska przewidywała w trzecim roku wyprawy badania w rejonie wysp Oceanii i tam La Perouse skierował swe okręty. Pierwszy
postój wypadł na odkrytych przed dwudziestu laty przez Bougainvil- le’a Wyspach Żeglarzy (Samoa). Jak poprzednio i tym razem nic nie
zapowiadało tragedii. Krajowcy tłumnie wylegli na brzeg wyspy Manua i chętnie godzili się wymieniać żywność za tandetne towary
europejskie. „Kobiety — pisał La Perouse — niektóre bardzo ładne, razem z owocami, kurami proponowały również swoje wdzięki każdemu,
kto mógł odwzajemnić się garścią paciorków. [...] Europejczycy, którzy odbyli podróż dookoła świata, a zwłaszcza Francuzi, są zupełnie
bezbronni wobec tego rodzaju ataków. Udało się więc bez trudu pięknym wyspiarkom opanować naszych marynarzy”.
Sielanka jednak nie trwała długo. W czasie wyprawy po wodę oddział dowodzony przez kapitana Fleuriota de Lange został zaatakowany
przez rozwścieczonych tubylców. Po dziesięciu latach powtórzyła się prawie dokładnie scena zabójstwa tak często wspominanego przez La
Perouse’a kapitana Cooka. Mający w pamięci humanitarne instrukcje króla, de Lange do końca zwlekał z wydaniem rozkazu otwarcia ognia, co
jeszcze bardziej ośmieliło atakujących. Gdy wreszcie padła komenda, było już za późno. Blisko tysięczny tłum spychał Francuzów w kierunku
płytkiej plaży zalewanej przypływem, którą należało przebyć, aby dotrzeć do znajdujących się na głębszej wodzie łodzi. W tym właśnie miejscu
od ciosów kamieni i maczug poniosło śmierć dwunastu członków wyprawy, w tym również komandor de Lange. „Padł ofiarą swej dobroci” —
napisał La Perouse. Odrzucił też myśl o zemście dochodząc do wniosku, że mógłby pozbawić życia ludzi niewinnych albo też nieświadomych
wagi swego przewinienia.
Pod koniec grudnia 1787 roku wyprawa opuściła niefortunne dla niej wyspy Samoa i po krótkim postoju na Wyspach Towarzystwa zawinęła
do Bota- ny Bay na wschodnim brzegu Australii. Stamtąd nadeszła ostatnia korespondencja od La Perouse’a pisana w dniu 7 lutego 1788 roku.
Od tej pory ustały wszelkie wiadomości. Milczenie to wywołało rychło niepokój króla i całej Francji. Każdy z okrętów wyruszających na
Pacyfik miał nakaz zbierania informacji o losach zaginionej wyprawy. Zpodobną prośbą zwrócono się do admiralicji Hiszpa-
nii. Wysiłki te nie przyniosły rezultatu, a sprawę wysłania specjalnej ekspedycji poszukiwawczej opóźniła rewolucja, która wybuchła we Francji
w lipcu 1789 roku. Dopiero 9 lutego 1791 roku Zgromadzenie Narodowe na wniosek Towarzystwa Przyrodniczego podjęło uchwałę o wysłaniu
ekspedycji, która by miała do wykonania podwójną rolę: „odszukanie Pana de La Perouse zgodnie z otrzymanymi dokumentami, instrukcjami i
jednocześnie przeprowadzenie badań w zakresie wiedzy i handlu w laki sposób, by niezależnie od poszukiwań Pana de La Perouse i nawet po
jego odszukaniu lub uzyskaniu wiadomości o nim wyprawa ta przyniosła korzyści i pożytek nawigacji, geografii, handlowi, sztuce i nauce".
Na czele wyprawy postawiono doświadczonego żeglarza, 52-letniego kontradmirała Antoniego de Bruni kawalera d'Entrecasteaux. Do
dyspozycji postawiono mu dwa okręty, którym nadano symboliczne nazwy: „La Recherche" (Poszukiwanie) i ,,L’Esperance" (Nadzieja).
Ekspedycja wyruszyła 28 września 1791 roku i spenetrowała okolice Nowej Holandii (Australii), Nowej Gwinei, Nowej Kaledonii, Wysp
Salomona i Nowych Hebrydów. Wszystko to jednak nadaremnie. Nigdzie nie natrafiono na ślady zaginionego żeglarza. Wkrótce /resztą
nastąpiły wydarzenia, które miały na kilkadziesiąt lat wstrzymać poszukiwania. 20 lipca zmarł d'Entrecasteaux. a następnego dnia jego ciało
zostało oddane morzu w okolicach Nowej Brytanii. Dokładnie pół roku wcześniej w Paryżu wstę
pował na szafot Ludwik XVI — inicjator i entuzjasta wyprawy La Perouse’a. Jest faktem historycznym, że wchodząc na wózek, który miał go
zawieźć na miejsce stracenia Obywatel Capet (tak się wówczas do niego zwracano) zapytał strażnika: — Czy są jakieś wieści od La Perouse’a?
Przez najbliższe trzydzieści kilka lat nie było żadnych. Dopiero w roku 1826 sprawa stała się ponownie głośną. Oto bowiem w tym czasie
dowódca angielskiej fregaty „Research” Piotr Dillon zakupił od krajowców zamieszkujących wyspę Tikopia, położoną w pobliżu Nowej
Gwinei, srebrną rękojeść szpady, na której widniał herb La Perouse’a. Tubylcy pytani o pochodzenie tego przedmiotu opowiadali o niewielkim
atolu Wanikoro leżącym w archipelagu Santa Cruz (na północ od Nowych Hebrydów), gdzie przed laty rozbić miały się dwa statki, a ich załogi
częściowo zostały wymordowane. Zaciekawiony tą opowieścią Dillon udał się następnego foku na Wanikoro. Stwierdził, że wyspę tę widział
już d’Entrecasteaux i nawet nadał jej imię Wyspy Poszukiwania. Gdyby wylądował na niej, tajemnica katastrofy La Perouse’a byłaby zapewne
wyjaśniona o wiele wcześniej. Tubylcy zamieszkujący wyspę opowiadali o wizycie białych duchów, których wielkie pirogi rozbiły się na
przybrzeżnych rafach. Załogę jednej z nich wymordowano, a ich ciała zjedzono. Ludzie przebywający na drugiej zdołali ze szczątków
większego statku wybudować mniejszy i po pięciu miesiącach mieli odpłynąć w nieznanym kierunku. Potwierdzeniem
m* >T??(ZT'.
i 41
Hebryd, Tonga, Fidżi, Nowej Gwinei i Filipin nie przyniosła rezultatu. W uczestników wyprawy wstępować poczęło zniechęcenie, które
tłumiono jednak wytężonymi pracami naukowymi. I to jednak nie mogło wystarczyć na długo. Wydawało się, że przedsięwzięcie zakończy się
fiaskiem, gdy w grudniu 1827 roku przebywając w Hobart na Ziemi Van Diemena (Tasmania), d’Urville przeglądając pocztę otrzymaną z
Francji znalazł w piśmie „La Gazette” wzmiankę donoszącą o odkryciu kapitana Dillona. Pismo nie donosiło, że w tym czasie
tych opowieści były znalezione przez Dillona, w miejscu wskazanym przez tubylców, przedmioty: dzwon okrętowy z napisem: „Wykonał
Basin, Brest, 1785”, kotwice; przedmioty metalowe. Mając tak niezbite dowody udał się Dillon do Paryża, gdzie na uroczystej audiencji wręczył
je królowi Francji Karolowi X, otrzymując w nagrodę Legię Honorową, wysoką nagrodę pieniężną i dożywotnią rentę.
Rewelacje te zostały już wkrótce potwierdzone przez francuskiego żeglarza Dumonta d’Urville’a, który w roku 1826, nie znając odkryć
Dillona, wyruszył na morza, aby z rozkazu Karola X poszukiwać śladów wyprawy La Perouse’a. D’Urville był wytrawnym żeglarzem.
Współcześni zwali go „chartem mórz”. W roku 1819 brał on udział w wyprawie statku „La Chevrette” na Morze Śródziemne i zdobył rozgłos
raportem o odkryciu Wenus z Milo oraz akcją na rzecz zakupu tej słynnej rzeźby przez Francję. W latach 1822-1825 uczestniczył w wyprawie
Towarzystwa Geograficznego na Pacyfik dowodzonej przez kapitana Duperraya, a po powrocie na tej samej korwecie „La Coquille”, po
przemianowaniu jej na „L’Astrolabe”, wyruszył ponownie na Ocean Spokojny. Miał on do spełnienia podwójne zadanie: zdobyć nowe
wiadomości naukowe o rejonie polinezyjskim i odszukać ślady La Perouse’a.
Wyprawa wyruszyła z Tulonu 25 kwietnia 1826 roku i w październiku tegoż roku dotarła do Australii. Penetracja okolic Nowej Zelandii,
Nowych
Dillon zdolal już odwiedzić wyspę Wanikoro, toteż podniecony d’Urville podążył tam jak najspieszniej. Tubylcy powtórzyli im te same
opowieści, a do relacji o katastrofie dwóch wielkich piróg dołączyli wiadomość o wizycie trzeciej, której załoga pilnie interesowała się losami
swych poprzedników. Francuzom pokazano również miejsca rozbicia się jednej z fregat La Perouse’a, skąd ludzie d'Urville’a wydobyli wiele
przedmiotów. W pobliżu tego miejsca wzniesiono pomnik, na którym umieszczono płytę z napisem „Ku pamięci de La Perouse’a i jego
towarzyszy” oraz podpis „»L’Astrolabe« 14 marca 1828".
Droga do Francji trwała cały rok i obfitowała w niebezpieczeństwa. Po jej przebyciu d’Urville dowiedział się o wizycie, jaką złożył
Karolowi X Piotr Dillon. Wydobyte z takim trudem armata i kotwica okazały się jedynie niewielkim dodatkiem do tego, co przywiózł Anglik.
Zawiedziony w swych nadziejach szukał d’Urville pocieszenia w następnych wyprawach. W jednej
z nich odkrył nie znany dotychczas fragment wybrzeży Antarktydy, które nazwał na cześć swej ukochanej żony Ziemią Adeli.
Jak sądzą niektórzy, i jego dosięgnęło fatum wiszące nad całą wyprawą La Perouse’a. Faktem jest, że większość związanych z nią żeglarzy
zginęła gwałtowną śmiercią. Los taki obok samego La Pe- rouse’a spotkał Ludwika XVI, d’Entrecasteaux, i tak zakończył życie również
d’Urville, ginąc wraz ze swą żoną i synem w jednej z pierwszych katastrof kolejowych, jaka wydarzyła się 8 maja 1842 roku na trasie z Paryża
do Wersalu.
Ostateczne zamknięcie „sprawy La Perouse’a” nastąpiło dopiero w roku 1959, kiedy to ekipa płetwonurków pod przewodnictwem
wulkanologa Haruna Tazieffa jeszcze raz przeprowadziła poszukiwania w owej fatalnej lagunie. Znaleziono wówczas wiele szczątków
zatopionego okrętu, a wśród nich koronnym dowodem okazał się rosyjski rubel z czasów Piotra I. Nikt inny jak tylko wyprawa La Perouse’a
goszcząca wcześniej na Syberii mogła go przenieść w owych czasach w te odległe rejony mórz południowych.
Ostatni rozdział poświęcamy odkrywcom akwenów polarnych, mórz najbardziej nie sprzyjających człowiekowi, najbardziej okrutnych,
wymagających największej odwagi i wytrwałości. Od czasów tragicznej wyprawy Barentsa w końcu XVI wieku, żeglarze niezbyt chętnie
zapuszczali się na owe mroźne północne i południowe wody. Ożywienie zainteresowań tymi rejonami świata nastąpiło dopiero w XVI11 wieku.
W Rosji z inicjatywy cara Piotra I podjęto badania wybrzeży i akwenów północnej Syberii. Głównym celem tych ekspedycji było odszukanie
cieśniny oddzielającej Azję od Ameryki (jeżeli taka istniała, gdyż co do tego nie miano jeszcze wówczas pewności) i stwierdzenie, czy w
rzeczywistości istnieje ów mityczny ląd zwany Ziemią Juana de Gamy, którą kilka pokoleń XVII-wiecznych kartografów umieszczało w róż-
nych miejscach północnego Pacyfiku.
Do realizacji tych zamierzeń przystąpiono tuż po śmierci Piotra I. W roku 1728 wyruszyła na wody północnej Syberii Pierwsza Ekspedycja
Kamczac- ka. Na jej czele stał Duńczyk w służbie rosyjskiej — kapitan komandor Vitus Bering. Instrukcja napisana przez cara tuż przed
śmiercią polecała, aby udał się on na Kamczatkę i tam wybudował dwa okręty i na nich popłynął „obok ziemi, która ciągnie się ku północy i jak
nam (gdyż nikt jej końca nie zna) się wydaje, ziemia ta jest częścią Ameryki.
I oprócz tego szukał, gdzie ona styka się z Ameryką”. Okręt wyprawy „Sw. Gawril" opuścił Kamczatkę latem 1728 roku i pożeglowal na
północ, w sierpniu wyprawa znajdowała się u brzegów Czu-
kotki, a pod koniec tego miesiąca ujrzano Przylądek Dieżniewa — położony najdalej na północny wschód przylądek Azji. Obawiając się szybko
nadchodzącej polarnej zimy Bering nie odważył się po żeglować na zachód, aby po przecięciu cieśniny
— którą później na wniosek Cooka nazwano Cieśniną Beringa — wylądować w Ameryce. Zawrócił na południe, zaprzepaszczając okazję
spełnienia drugiego punktu instrukcji Piotra I.
Poszukiwania owej nie znanej jeszcze wówczas cieśniny oddzielającej dwa kontynenty podjęła Druga Ekspedycja Kamczacka. Na jej czele
jak poprzednio stał Vitus Bering.
4 czerwca 1741 roku dwa statki wyprawy: „Sw. Piotr", dowodzony osobiście przez komandora Beringa, i „Św. Paweł”, na którym kapitanem
był porucznik Czyrikow, opuściły Zatokę Awaczyńską na Kamczatce. Po tygodniu żeglugi Bering stwierdził, że wyprawa znajduje się w
akwenie, gdzie liczne mapy umieszczają Ziemię Juana de Gamy. Jednakże wokoło nie było widać śladu lądu ani nawet oznak jego bliskości.
Statki ruszyły dalej w kierunku północno-wschodnim, ale 20 czerwca w gęstej mgle obydwie załogi straciły się z oczu i od tej pory żeglowały
już oddzielnie, nic o sobie nie wiedząc.
Bering postanowił jak najszybciej zrealizować główny cel wyprawy: dotarcie do Ameryki. Po blisko miesiącu żeglugi ujrzano pierwszy ląd
— była to wyspa Kayak leżąca u południowych wybrzeży Alaski. Naukowcy znajdujący się na pokładzie „Sw. Piotra" przystąpili do prac.
Przyrodnik, Jo-
hann Steller, opisał wiele nie znanych gatunków roślin, astronom Delise de la Croyere określił położenie geograficzne napotkanego lądu,
porucznik Sven Vaxel, etnograf-amator, opisał mieszkańców wysp porównując ich z syberyjskimi Kamczadała- mi. Z wyspy Kayak „Sw. Piotr”
pożeglował na zachód, lawirując wśród podwodnych skał i niewielkich wysepek, walcząc z przeciwnymi prądami i wiatrami. Warunki
pogarszały się z dnia na dzień, nadchodziła polarna zima, a wraz z nią chłody, gęsta mgła i przeciwne wiatry. Pojawił się też szkorbut. Jednym z
pierwszych, .którego powalił, był sam Vitus Bering. Od tej pory na mostku kapitańskim zastępował go porucznik Vaxel.
Tak minął październik 1741 roku, a na początku listopada Vaxel zanotował: „Znosiliśmy najstraszliwsze cierpienia. Nasz statek płynął jak
kawał martwego drewna i posuwał się z woli fal i wichru”. Nieoczekiwanie 4 listopada marynarze dostrzegli na horyzoncie ośnieżone góry.
„Trudno opisać — zanotował Steller — jak wielka była radość nas wszystkich, kiedy zobaczyliśmy brzeg. Umierający wypełzli na pokład, by
dojrzeć go na własne oczy”.
Radość była jednak krótka, szybko okazało się, że ziemią, na której wylądowali, nie była Kamczatka, gdzie mogli spodziewać się pomocy,
ale bezludna skalista wysepka zagubiona w bezkresie morza nazwanego później Morzem Beringa. Półżywym żeglarzom nie pozostawało nic
innego, jak tylko przygotować się do zimowania na tym niegościn-
nym brzegu. Warunki były coraz cięższe, poczęło brakować żywności, dokuczało zimno. Coraz więcej ludzi umierało na szkorbut. 8 grudnia
zmarł Vitus Bering, jego następcą został Sven Vaxel.
Pod nowym, sprężystym dowództwem w ludzi wstąpiły nowe siły. Wielu polowało na foki, bobry morskie, inni wyławiali drewno dryfowe,
Steller wyszukiwał wśród kamieni trawy i mchy pozwalające zwalczać szkorbut. Zimę, która okazała się niezbyt mroźna ale za to wietrzna i
wilgotna, spędzono w ziemiankach przykrytych warstwami żaglowego płótna.
Wiosną postanowiono opuścić wyspę. Nie była to jednak sprawa prosta, gdyż „Sw. Piotr" nie nadawa! się do żeglugi, r/ucony w kilka dni po
przybyciu na wyspę na przybrzeżne skały. Jedynym wyjściem pozostawało rozebranie wraka i wybudowanie 7 uzyskanego w ten sposób
budulca mniej- s/ej jednostki. Nowy statek ochrzczony imieniem poprzednika spłynął na wodę 10 sierpnia 1742 roku, a w trzy dni później
wszyscy, którzy przetrwali zimę. wyruszyli na morze. Po dwóch tygodniach żeglugi wyprawa Beringa szczęśliwie dotarła do Pielropawłowska
na Kamczatce. Spośród jej siedemdziesięciu siedmiu uczestników zabrakło dziewiętnastu ludzi, w tym również dowódcy.
Na drugą połowę XVIII wieku przypada równie/ rozwój zainteresowań południowymi akwenami polarnymi — przybrzeżnymi morzami
Antarktydy. W czasie swej drugiej wyprawy gościł w tych okolicach James Cook, docierając do położonego
najbardziej na północ skrawka Antarktydy — Ziemi Grahama. Już w początkach następnego stulecia — w 1819 roku — przybyła na
antarktyczne wody rosyjska wyprawa złożona z czterech statków. kierowana przez Fabiana Bellingshausena. Jej rezultatem było opłynięcie
wokoło Antarktydy i odkrycie Wysp Piotra I i Aleksandra I.
W kilka lat później wzdłuż Ziemi Grahama przepłynęła wyprawa kierowana przez angielskiego łowcę fok Jamesa Weddella, który odkrył
nie znany wówczas akwen nazwany Morzem Weddella. Będąc doskonałym znawcą mórz polarnych, Weddell potrafił docenić również
znaczenie badań naukowych. W swej relacji z podróży na pokładzie statku .Jane" pisał: „Zdawałem sobie doskonale sprawę, że prowadzenie
obserwacji naukowych w tej nieuczęszczanej części globu jest ważne i tym bardziej godne pożałowania było moje niedostateczne wyposażenie
w przyrządy, w jakie powinny być wyposażone statki wyruszające w podróż odkrywczą”.
W 1838 roku u wybrzeży Antarktydy znalazł się Dumont d'Urville,’ który, jak już wspominaliśmy, nazwał jedną z wysp położonych obok
Ziemi Grahama imieniem swej żony Adeli. W kilka lat później dotarła tam wyprawa kierowana przez Amerykanina Charlesa Wilkesa, który —
jak się później okazało — sfałszował swój dziennik okrętowy aby dowieść, że on pierwszy był odkrywcą Ziemi Adeli.
W pierwszej połowie XIX wieku celem żeglarskich wypraw polarnych było dotarcie do magnetycznych i geograficznych biegunów Ziemi.
Powró
cono również wówczas do poszukiwań owego tropionego bez skutku przez szesnasto- i siedemnastowiecznych żeglarzy przejścia północnego,
prowadzącego zarówno wokół północnych wybrzeży Ameryki, jak i Azji. Przejście to dawno już straciło swe wyimaginowane znaczenie
handlowe i komunikacyjne, nabrało raczej znaczenia żeglarskiego trofeum, a także podobnie jak poszukiwania biegunów, dawało okazję do
zebrania wielu naukowych informacji o tych mało jeszcze wówczas znanych obszarach.
W tym właśnie celu w początkach XIX wieku rząd angielski ogłosił znaczną jak na owe czasy nagrodę 20 tysięcy funtów szterlingów dla
odkrywcy przejścia północno-wschodniego. Na wezwanie to odpowiedziało dwóch żeglarzy: John Ross i Edward Parry.
Ross wycofał się dość szybko ze współzawodnictwa, Parry natomiast dotarł do Cieśniny Melvil- le’a, gdzie przezimował wśród lodów.
Następnego lata usiłował sforsować cieśninę, ale na drodze stanęły mu pola lodowe. Podobną próbę podjął w latach 1821-1824, także bez
rezultatu. Niepowodzeniem zakończyła się też jego próba dotarcia do bieguna geograficznego i w ten sposób zdobycie dwóch zaszczytów —
odkrywcy bieguna północnego i przejścia północnego. Podróż tę również uniemożliwiły pola lodowe. W roku 1829 Ross ponownie wyruszył na
wody Arktyki i osiągnął w roku 1831 północny biegun magnetyczny. Wyprawa ta, obfitująca w wiele groźnych wydarzeń, trwała pięć
lat i jedynie dzięki wytrwałości jej uczestników udało im się dotrzeć poprzez śnieżne pustkowie do półwyspu Boothia (najdalej na północ
wysuniętego punktu Ameryki) i cieśniny Lancaster, skąd zabrał ich przepływający tamtędy statek łowców fok.
Kilka lat później James Clark Ross zorganizował następną wyprawę na półkulę południową w celu zdobycia magnetycznego bieguna
południowego Ziemi. Wyprawa mająca do dyspozycji dwa statki przystosowane do żeglugi polarnej: „Ere- bus” i „Terror” dotarła do
Antarktydy w okolicach nie znanej wówczas Ziemi Wiktorii. Zbadano również Morze Rossa, po którym żegluga była szczególnie uciążliwa.
Później pojawiła się bariera lodowa stanowiąca kres dalszej żeglugi. „Nie można sobie wyobrazić — pisał Ross — bardziej niesamowitej i
zwartej masy lodowej. W czasie całej podróży [wzdłuż bariery lodowej] nie mogliśmy odkryć nic zbliżonego do jakiejś szczeliny lub zagłę-
bienia. [...] Niewielu zrozumie głęboki ból, jaki poczułem zmuszony zrezygnować z długo żywionej i może zbyt ambitnej nadziei zatknięcia
flagi mej ojczyzny na obu biegunach magnetycznych”.
W roku 1845 wyruszyła na poszukiwanie przejścia północno-zachodniego wyprawa kierowana przez doświadczonego polarnika Johna
Franklina. Do jego dyspozycji postawiono sprawdzone już przez Rossa statki „Erebus” i „Terror”, które wyposażono w zapasy żywności
wystarczające na pięć lat. Wyprawa wyruszyła w rejon Cieśniny Melvil- le’a i na długi czas słuch o niej zaginął. Po trzech latach na jej
poszukiwanie wysłano ekspedycję kierowaną przez Johna Raego, który jednak powrócił bez rezultatów. Wkrótce wysłano następną grupę, ale i
ta powróciła z niczym. W sumie w ciągu trzydziestu lat zorganizowano czterdzieści wypraw w poszukiwaniu Franklina i jego ludzi.
Ekspedycje te, choć nie spełniły swych głównych zadań, przyczyniły się do dalszego poznania północnych rejonów Kanady. Wysłana w
latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku grupa kierowana przez R. Mac Clure’a i R. Collinsa stwierdziła między innymi istnienie kanału
łączącego Cieśninę Melville'a z Morzem Beauforta, który stał się ostatnim ogniwem w tak długo poszukiwanej drodze północno-zachodniej.
Obecnie kanał ten nosi nazwę Cieśniny Clure’a.
Pierwsze wiadomości o zaginionych Anglikach uzyskano od Eskimosów. Nie ustająca w wysiłkach żona Franklina zakupiła jacht parowy
„Fox” i wysłała go w rejon półwyspu Boothia, gdzie Eskimosi napotkać mieli wycieńczonych z głodu Europejczyków. Wyprawą kierował F.
Mac Clintock, który po dwóch latach poszukiwań odnalazł na Wyspie Króla Williama ukryty pod kamiennym kopcem dziennik wyprawy
Franklina z lat 1847-1848. Donosił on, że po przebyciu cieśniny Lancaster obydwa okręty dostały się w okowy lodu. Warunki zimowania były
ciężkie i już w początkach zimy zmarł Franklin. Nadejście lata nie przyniosło poprawy i następnej zimy stu pięciu pozostałych przy życiu
uczestników wyprawy porzuciło okręty i wyruszyło pieszo na południe. O ich losach dowiedziano się dopiero w roku 1878, kiedy ekspedycja
kierowana przez Polaka z pochodzenia, Fryderyka Schwatkę, odnalazła znaczony porzuconym sprzętem szlak owej tragicznej wędrówki
kończący się u ujścia rzeki Coppermine. Jak twierdzili Eskimosi, do tego punktu dotarli już tylko
nieliczni, najsilniejsi członkowie wyprawy. Tragiczne zakończenie wyprawy Franklina było najwyższą ceną, jaką zapłaciła ludzkość za
poznanie arktycz- nych akwenów.
Podobnie niemal zakończyć się mogła podjęta w roku 1881 wyprawa Georga De Longa, który na pokładzie niewielkiego żaglowca
„Jeannette" za
mierzał osiągnąć biegun północny żeglując wraz z dryfującym lodem. Wyprawa wyruszyła z wybrzeży syberyjskich i wkrótce „Jeannette’'
wmarzła w ogromne pole lodowe i wraz z nim dryfowała na północ. Wkrótce jednak okazało się, że nacisk otaczających lodów na kadłub statku
jest tak silny, że grozi jego zmiażdżeniem. W tej sytuacji Long zdecydował się opuścić „Jeannette” i udało mu się wraz z załogą przedostać
pieszo na brzegi Syberii. Szczątki porzuconego statku odnaleziono po trzech latach w okolicach południowych wybrzeży Grenlandii, co stało się
naocznym dowodem przemieszczeń ogromnych mas wody i lodu na Morzu Arktycznym.
Na tym odkryciu oparł koncepcję swej wyprawy Fridtjof Nansen, młody norweski podróżnik i naukowiec. W czasach, gdy przystępował do
realizacji tego zamierzenia, miał on już za sobą wyprawę badawczą na wody Morza Grenlandzkiego na statku „Viking” a także piesze przejście
w poprzek Grenlandii. Ten ostatni wyczyn przyniósł mu szczególnie duży rozgłos. Rozpoczął on ów marsz nie od wschodniego, zamieszkałego
wybrzeża wyspy, ale ze strony przeciwnej. W ten sposób, jak twierdził, nie dręczyły go żadne wątpliwości co do kierunku marszu. Nawet w
chwilach słabości wiedział, że jedyny kierunek, jaki może wchodzić w grę, leży przed nim, toteż parł w tę stronę pokonując ogromne,
wznoszące się 2900 metrów nad poziomem morza lodowce. Przybywszy w okolice Ameralik Fiord spędził tam kilka miesięcy studiu
jąc życie Eskimosów, następnie udał się do Norwegii, gdzie w Oslo (zwanym wówczas Chrystianią) opublikował książkę o tubylczych
mieszkańcach Grenlandii.
W roku 1890 zgłosił się on do Norweskiego Towarzystwa Geograficznego i do Royal Geographic Society w Londynie z propozycją
zorganizowania wyprawy mającej na celu zbadanie ruchu pól lodowych Arktyki. Po dwóch latach norweski parlament zgodził się finansować w
dwóch- trzecich koszta wyprawy, resztę pokryli prywatni sponsorzy. Dla celów wyprawy wybudowano specjalny, przystosowany do naporu
lodów statek nazwany „Fram” (norw. naprzód).
W czerwcu 1893 roku wyprawa opuściła Oslo kierując się ku wybrzeżom Syberii. Kapitanem „Frama” był doskonały polarnik, towarzysz
Nansena w wyprawie przez Grenlandię — Otto Sverdrup, pozostałych jedenastu uczestników wyprawy dobrano równie starannie. Ciężka
żegluga wśród pól lodowych Morza Karskiego udowodniła doskonałość konstrukcji kadłuba statku. „Lody napierają na »Frama« — pisał
Nansen — ale kiedy natrafiają na opływowe płaszczyzny kadłuba, ześlizgują się nie uszkadzając go”. Później przyszły długie miesiące
monotonnego dryfowania ku północy uwięzionego wśród lodów „Frama”. Wszyscy uczestnicy wyprawy byli zdrowi, spiżarnia doskonale
zaopatrzona, a statek nadzwyczaj suchy i bezpieczny.
Po roku jednak wszyscy mieli dość tego sposobu
życia. Tym bardziej że z obliczeń Nansena wynikało, iż w ciągu tego czasu „Fram” przebył zaledwie 189 mil. Ustalił on również, że kierunek
dryfu statku nie doprowadzi go nigdy do bieguna, a jako człowiek czynu nie mógł dłużej pozostawać w bezczynności. Wspólnie z Fryderykiem
Johansenem wyruszył psim zaprzęgiem wprost na biegun. Po miesiącu wędrówki poprzez białe pustkowie, kiedy
że wędrowcy postanowili zawrócić. Ledwie dotarli, tracąc wszystkie psy i zapasy żywności, do Ziemi Franciszka Józefa, gdzie na Wyspie
Jacksona spędzili zimę. Wybudowali tam schronienie z kamiennych płyt i skór morsów, fok i niedźwiedzi, których mięso było ich
podstawowym pokarmem. Wiosną 1896 roku. po wyczerpującej wędrówce, półżywi dotarli do Półwyspu Flory, a następnie na pokładzie statku
„Windward" powrócili do Norwegii. W kilka dni później dotarł tam również „Fram", któremu w czasie polarnego lata udało się uwolnić z
lodów.
W późniejszych latach Nansen jeszcze kilkakrotnie podejmował wyprawy polarne głównie w celach naukowych. Będąc profesorem zoologii
na uniwersytecie w Chrystianii, przyczynił się do powstania Międzynarodowej Rady Badania Mórz i sam również na podstawie obserwacji
wyniesionych z polarnych wypraw dokonał wielu odkryć w dziedzinie oceanografii, meteorologii i biologii. Po pierwszej wojnie światowej
Nansen poświęcił się działalności społecznej — kierował akcją niesienia pomocy głodującej ludności rewolucyjnej Rosji. W Lidze Narodów
został Wysokim Komisarzem do Spraw Repatriantów, niosąc pomoc blisko półmilionowej liczbie emigrantów. Za tę działalność w roku 1922
otrzymał pokojową nagrodę Nobla.
Dzieło podboju polarnych akwenów kontynuował rodak Nansena — Roald Amundsen. W początkach XX wieku byl on jednym z
najgłośniejszych polarników, a po tragicznej i chlubnej śmier
ci sława jego i towarzysząca jej legenda wzrosły jeszcze i trwają do dziś. Urodzony w roku 1872 już jako dwudziestopięcioletni młodzieniec
brał udział w belgijskiej wyprawie antarktycznej jako sternik na statku „Belgica”. W wyprawie tej uczestniczyli również Henryk Arctowski i
Antoni Dobrowolski, pierwsi polscy uczeni-polarnicy.
W roku 1903 Amundsen podjął wyzwanie, któremu po raz ostatni starała się sprostać tragiczna wyprawa Franklina. Na pokładzie
niewielkiego słupa „Gjóa” wraz z sześcioosobową załogą wyruszył na poszukiwanie przejścia północno-zachodniego. Po trzech latach
manewrowania wśród lodów północnej Kanady wyprawa dotarła do Alaski i stamtąd do San Francisco. Tak oto po blisko czterech stuleciach
poszukiwań, licznych niepowodzeniach i tragicznych zgonach wśród lodowej pustyni marzenie XVI-wiecznych żeglarzy zostało zrealizowane.
Północno-zachodnia droga do Chin i Indii została otwarta, ale w tym czasie już tylko szaleńcy lub poszukiwacze przygód mogli udawać się nią
w kierunku azjatyckiego kontynentu. Najlepszym dowodem na to byl fakt, że ponownie szlakiem słupa „Gjóa” popłynął dopiero w roku 1940
kanadyjski kuter policyjny „St. Roch”, a celem jego podróży nie były bynajmniej skarby Chin.
Podobnie bezwartościowe dla komunikacji okazało się przejście północno-wschodnie przebyte jeszcze wcześniej. Dokonał tego również
mieszkaniec Skandynawii, Adolf Nordenskjóld, który w latach 1878-1879 na pokładzie statku „Vepa” przepłynął
Morze Barentsa i Morze Karskie docierając do Cieśniny Beringa.
Zdobywszy rozgłos swym północnym okrążeniem Ameryki Amundsen zamierzał dokonać wyczynu, o którym marzyli wówczas wszyscy
polarnicy, a opinia publiczna pasjonowała się nie mniej niż dziś wyprawami kosmicznymi. Celem tym był nie zdobyty ciągle biegun północny.
W trakcie przygotowań do wyprawy w połowie 1909 roku doszła jednak Amundsena wieść, że biegun północny jest zdobyty! Dokonał tego
Amerykanin Robert Peary 6 kwietnia 1909 roku. Towarzyszyło mu w tym przedsięwzięciu czterech Eskimosów, dzięki których doświadczeniu i
wytrwałości cała wyprawa zakończyła się powodzeniem.
Wieść o sukcesie Peary'ego tyła dla ambitnego Amundsena poważnym ciosem, ale nie pozbawiła go chęci do dalszej walki; pozostawał
przecież nie zdobyty jeszcze biegun południowy. Tam zresztą on sam miał wyrządzić podobną niespodziankę innemu. nie mniej dzielnemu
odkrywcy. Latem 1910 słynny nansenowski „Fram” wypłynął z Olso. Amundsen do końca nie zdradzał kierunku swej wyprawy. Twierdził, że
udaje się na północ, ale gdy na Wyspach Kanaryjskich na „Frania" załadowano ogromne ilości świeżych jarzyn a statek skierował się na
południe, dla wszystkich jasny stał się cel wyprawy. W początkach 1911 roku „Fram” znalazł się na Morzu Rossa i zakotwiczył na redzie
Wyspy Roosevelta, w miejscu gdzie odległość dzieląca wybrzeże oceanu od bieguna jest najmniejsza.
Po przeczekaniu polarnej zimy Amundsen w towarzystwie czterech towarzyszy i z setką eskimoskich psów wyruszył najbliższą trasą do celu.
Start nastąpił 8 października i 14 grudnia 1911 roku wyprawa osiągnęła biegun południowy. Następnego dnia Amundsen zapisał w swym
dzienniku: „Nie mogę powiedzieć, że osiągnąłem cel mego życia. Wiem, że brzmiałoby to o wiele wspanialej, byłoby jednak grubą przesadą.
Wolę być szczery i powiem, że dziś jestem bardziej oddalony od celu mego życia jak nigdy dotąd. Od dzieciństwa marzyłem o zdobyciu
bieguna północnego, a zdobyłem biegun południowy”.
Morze Arktyczne wzywało jeszcze kilkakrotnie ambitnego i odważnego Norwega. W roku 1918, tuż po zakończeniu wojny, wyruszył on na
pokładzie statku „Maud" do kolejnej próby, która nie udała się Nansenowi. Zamierzał dopłynąć do bieguna północnego startując jeszcze dalej na
wschód,
/ rejonu Morza Czukockiego. Kapitanem statku byl Otto Sverdrup. 1 tym razem jednak kierunek dryfu mas lodowych nie sprzyjał realizacji
zamierzenia i po dwóch latach żeglugi Amundsen opuścił „Maud” na Alasce, skąd udał się do Stanów Zjednoczonych i stamtąd podjął próbę
dotarcia do bieguna północnego drogą powietrzną. Dwukrotnie
podejmował te ryzykowne wyprawy (1923 i 1925) i dopiero za trzecim razem w 1926 roku na pokładzie sterowca „Norge” zrealizował ów
zamiar. W dwa lata później wystartował jeszcze raz, aby za sterami kruchego hydroplanu stawić czoła arktycz- nym wichrom. Tym razem leciał
na poszukiwanie towarzysza wyprawy „Norge” — Umberto Nobile i jego sterowca „Italia”, który wraz z załogą zaginął nad Antarktyką. Nie
powrócił nigdy więcej, katastrofa hydroplanu „Latham” nastąpiła zapewne w okolicach Wyspy Niedźwiedziej. Nansen pisząc wstęp do książki
Zdobycie bieguna południowego, której autorem był Amundsen, tak ocenił ów szlachetny czyn wielkiego podróżnika:
„Było jednak w czynie Amundsena coś, co wszyscy pojęli: zwycięstwo ludzkiego ducha i ludzkiej siły nad potęgą żywiołów. Zwycięstwo,
które wynosi człowieka ponad szarzyznę dnia codziennego. Był obraz oślepiająco białej płaszczyzny z niebotycznymi górami na tle
zbłękitniałych od mrozu przestworzy [...] kraj pokryty bezkresnymi lodami, wizja dawno minionej epoki lodowej. Było tam zwycięstwo
człowieka nad skamieniałym królestwem śmierci. Dźwięczała w tym czasie stalowa, świadoma celu wola silniejsza od mrozów, od burz
śnieżnych, od śmierci”.
Zakończenie
233
Niezwykła i fascynująca jest opowieść o żeglarzach, którzy pierwsi ujrzeli i nazwali dziewicze lądy, którzy przemierzali nieprzetarte szlaki. Nie-
zmierzony jest ich trud i odwaga, jak niezmierzony jest ich smutek przegranej i radość ze zwycięstwa. Dla wielu z nich udział w dalekomorskich
wyprawach był jedynym, godnym do zaakceptowania sposobem życia. Powracali z jednej wyprawy i natychmiast przystępowali do
organizowania następnej, jakby na lądzie groziło im jakieś tajemnicze niebezpieczeństwo. „Porty są do niczego — statki gniją, ludzie schodzą
na psy!” — pisał Conrad. Jedynie w nieustannym ruchu, na odległych morzach, pod obcym niebem, wśród egzotycznych lądów życie miało
właściwy wymiar, żaden dzień nie był stracony. Na lądzie, wśród ulicznego tłumu i codziennych spraw, wspaniałe sylwetki żeglarzy szarzały i
bladły. Gdy wracali na pokład, stawali się znów wspaniali, gotowi walczyć z żywiołem, znosić dotkliwe podmuchy polarnego wiatru i prażące
promienie równikowego słońca, cierpieć niedostatek żywności i wody.
Cóż pozostało do dziś z tych namiętności, z romantyzmu dalekich podróży morskich, kiedy wszystkie morza świata przemierzają
współczesne lewiatany, których załogi przez wiele lat mogą nie znać smaku morskiej wody wrzuconej gwałtowną
falą na pokład okrętu. Czy wszystkie radości i tragedie, jakich doświadczali dawni żeglarze, odeszły wraz ze schyłkiem epoki żaglowców?
Joseph Conrad, który był jeszcze świadkiem tamtych czasów i który dwadzieścia lat spędził na pokładach żaglowców, już przed blisko
stuleciem rozważał to zagadnienie:
„Jakich uczuć dozna przyszły marynarz patrząc na ilustracje do dzisiejszych albo wczorajszych powieści? Niepodobna tego odgadnąć, lecz
żeglarz z ostatniego pokolenia, mający słabość do karawel dawnych czasów, bo żaglowiec jest ich potomkiem, nie może spojrzeć na ich
niezgrabne sylwetki, pływające po naiwnych morzach starodawnych drzeworytów, bez uczucia zdumienia, dobrodusznego szyderstwa,
zazdrości i podziwu. Albowiem na tych statkach — których niezwrotność, widoczna nawet na papierze, zapiera dech budząc wesołość i grozę H
pływali ludzie będący w prostej linii naszymi przodkami po fachu".
Dziś, gdy żaglowce dawno już zniknęły z morskich szlaków a na mapach świata nie ma już białych plam, w dalszym ciągu aktualne jest to
wyznanie wielkiego pisarza.
Dawni wielcy żeglarze znaleźli sobie godnych następców, którzy tak jak ich poprzednicy jedyną rację swego istnienia dostrzegli w
nieustannym
przemierzaniu morskich przestrzeni, w walce z żywiołem i romantyzmie ciągłej włóczęgi. Oni to dalej
— już tylko na własny użytek — odkrywają po raz kolejny świat, przeżywając nie mniejsze uniesienia i wyrzeczenia niż ich poprzednicy sprzed
stuleci. Oni to bez reszty ogarnięci zewem morza poświęcają mu wiele lat swego życia, znajdując w końcu tak jak Joshua Slocum czy William
Willis swój kres w głębinach „błękitnego grobowca”. Wyruszając w samotną żeglugę Willis pozostawił dla nas swe życiowe credo, które jest
równocześnie wyzwaniem dla przyszłych żeglarzy: „Wiedziałem — pisał — że póki jestem w pełni sił fizycznych, będę musiał poddać się owej
próbie, którą każdy, jeśli chce być człowiekiem, musi któregoś dnia podjąć. Chciałem poddać się próbie pracy bez kresu, bez wytchnienia, przy
skąpym odżywieniu, w atakach żywiołu morza, w lęku, potwornym lęku samotności. Żyć jak żołnierz w boju w stałym zagrożeniu śmiercią”.
Inny wspaniały „samotnik” — Bernard Moites- sier, który właściwie — jak sam twierdzi — istnieje
tylko wtedy gdy znajduje się na pokładzie jachtu, tak przedstawia swój świat w książce Długa droga: „Ślad torowy, biały i kipiący życiem za
dnia, jaśniejący nocą, rozwija się jak długi warkocz spleciony z marzeń i gwiazd. Kadłub roztrąca wodę, która huczy, śpiewa lub szemrze,
zależnie od wiatru, nieba, tego czy zachód czerwienił się, czy szarzał. [...] Wiatr, Morze, Jacht i Żagle, wszystko razem i każde z osobna, bez
początku ni końca tworzą cząstkę i całość Wszechświata, mego własnego całego świata, naprawdę mojego.
Patrzę na zachód słońca, oddycham tchnieniem pełnego morza, czuję, jak serce mi rośnie, a radość szybuje tak wysoko, że nic nie zdoła jej
dosięgnąć”.
Dla tych ludzi Wielka Żegluga trwa nieustannie i każdy dzień niesie im obietnicę odkrycia nowej, cudownej, prywatnej wyspy. Nadzieja ta
może być również udziałem każdego z nas, jeżeli wyruszymy na morza z tym samym celem i z przekonaniem o niepowtarzalności naszej
żeglugi.
Wybrana literatura i źródła ilustracji
1. Amundsen R. Zdobycie bieguna południowego. Warszawa 1966.
2. Australia del Espritu Sa»to. Documents on the voyage of Qui- ros to the South Sea, 1605-1606. Cambridge 1965.
3. Azatjan A. i in. Historia poznania radzieckiej Azji. Warszawa 1979.
4. Bathe B. i in. The Great Age of Sail. New York 1977.
5. Blond G. L'Ocean dq
6.
7.
tries et du Petr ole. Paris 1975. Larszawa 1966.
Leurs. Paris 1976.
Warszawa 1962. iwa 1967. [szawa 1925. i6. Cam-
Blond G. Wielcy rj Bombard. A. Le.
8. Bougainville L. Pdl
9. Bradford E. WędroMI
10.Bujak F. Studja geogmJWM
11. Byron's Journal of his Circut bridge 1964.
12.Cary M., Warmington E. Starożytnie 1968.
13.
Casson L. Podróże w starożytnym świecie. WrW
14.
Casson L. Ships and Seamenship in the Ancient WoH Jersey 1973.
15.
Colon H. Dzieje żywota i znamienitych spraw don Krzysztofę^ Kolumba. Warszawa 1965.
16.
Conrad J. Dzieła. Warszawa 1973.
17.
Cook J. The Journals of Captain James Cook on his Voyages of Discovery. Cambridge 1955-1956.
18.Divine D. The Opening of the World. New York 1973.
19.
Discovering the New World, based on the works of Theodore de Bry. New York 1976.
20. Gama V. da Droga do Indyj Wschodnich. Łódź (bez daty wyd.).
21. Homer Odyseja. Warszawa 1981 (przekl. J. Parandowski).
22. Kolumb K. Pisma. Warszawa 1970.
23. La Mer. Grand Encyclopédie Alpha de Paris 1972, 1973.
24. La Perouse J. Dziennik podróży. Warszawa 1961.
25. Le Goff J. Kultura średniowiecznej Europy. Warszawa 1970.
26. Lessa W. Drake’s Island of Thieves. Honolulu 1975.
27. Leveque P. Świat grecki. Warszawa 1973.
28. Macintyre D. The Adventure of Sail. London 1975.
29. Magellan’s Voyages the World by Antonio Pigafetta. Evanston 1962.
30. Mahn-Lot M. Christophe Colomb. Paris 1960.
31. Malinowski B. Argonauci Zachodniego Pacyfiku. Warszawa 1981.
32. Mało wist M. Konkwistadorzy portugalscy. Warszawa 1976.
33. Moitessier B. Długa droga. Gdańsk 1975.
34. Mowat F. Wyprawy wikingów. Warszawa 1975.
135. Oceans. An Atlas-History of Man's Exploration of the Deep. ■ London 1962.
Kenrose B. Travel and Discovery in the Renaissance. New ■ 961
Découvertes dans le mers du Sud. Paris 1976. świata. Warszawa 1975. epoce elżbietafiskiej. Warszawa 1976. the Pacific Islands. Oxford 1960.
41. SkeltoMS^jH^^^^TF of North America. New York 1972.
42. Swiet J. KoluriH
43. Villiers A. Morza
... .
44. Walter A. Wyprawa lont^^BM: ^3ÊSiL}}'iuta. Gdańsk
19
78.
45. Williams N. The Sea Dogs. Lofflj
««»uszedł do dworu list z Kijowa od ksyma. Pisał, że obaj są zdrowi i że wszystkie awy układają się pomyślnie.
L
tymczasem trzej ślepcy
wędrowali coraz da- i dalej. Teraz już wszyscy szli zgodnym kro- m. Na przedzie, wciąż postukując kijem, szedł idyba, który doskonale znał
drogi i zawsze na- ał na czas do większych wsi na święta i jar- rki. Ludzie, słysząc zgrane dźwięki maleńkiej eli, chętnie gromadzili się wokół
niewido- ch i w czapce Kandyby raz po raz brzęczały lety.
iTyraz przejęcia i strachu dawno już znikł varzy młodzieńca, a na jego miejscu zjawił się y wyraz. Zamiast leniwych, usypiających terów
cichego dworu szły mu teraz naprzeciw •oką falą dźwięki nieznanego, nieogarnionego ata. Niewidzące oczy rozwierały się szeroko,
:ś oddychała głębiej, słuch zaostrzył się jesz- bardziej. Poznawał swych towarzyszy wędró- c, dobrodusznego Kandybę i zgryźliwego Kuź-
długo wlókł się za wozami „czumaków“, no- rał w stepie przy ogniskach, słuchał zgiełku narków i targowisk, poznawał nieszczęścia nie so
ślepców, ale i ludzi widzących i nieraz serce ikało mu się boleśnie... I dziwna rzecz — teraz jdował w swej duszy miejsce dla wszystkich h
uczuć. Opanował najzupełniej pieśń niewi- nych i dzień po dniu wśród huku tego wiel- go oceanu coraz bardziej uciszały się na dnie
o duszy dążenia osobiste, nieosiągalne pragnie- ... Czuła pamięć chwytała każdą nową pieśń lelodię, a kiedy idąc drogą zaczynał przebierać
cami po strunach, nawet na twarzy zgryźliwe- Kużmy zjawiało się ciche rozrzewnienie. W mia- jak zbliżali się do Poczajowa, gromada ślepców
iąż wzrastała.
Późną jesienią, gdy drogi zasypane były już .egiem, ku wielkiemu zdumieniu całego dworu, »oczekiwanie powrócił panicz z dwoma niewido-
fmi w żebraczej odzieży. Mówiono, że chodził Poczajowa na skutek uczynionego ślubu, żeby /błagać u Poczajowskiej Matki Boskiej uzdro-
Lenie.
Zresztą, oczy jego zostały po dawnemu czyste po dawnemu niewidzące. Ale dusza bez wątpie- la została uzdrowiona. Jak gdyby jakiś straszny
sszmar na zawsze zniknął z dworu. Kiedy także Maksym, wciąż pisujący z Kijowa, wreszcie powrócił, pani Anna przywitała go słowami:
„Nigdy, igdy ci tego nie przebaczę“. Ale twarz jej prze- zyła surowym słowom.
Podczas długich wieczorów Piotr opowiadał
o swoich wędrówkach, a o zmierzchu fortepian rozbrzmiewał nowymi melodiami, jakich nikt dawniej nie słyszał... Wyjazd do Kijowa został
odłożony na rok, cała rodzina żyła nadziejami i projektami Piotra...
ROZDZIAŁ SIÓDMY I
Tej jesieni Ewelina zakomunikowała Jaskólskim swoje niezłomne postanowienie wyjścia za mąż za niewidomego „ze dworu“. Staruszka
matka rozpłakała się, a ojciec pomodlił się przed świętymi obrazami i oznajmił, że, jego zdaniem, taka jest właśnie wola Boża w danym
wypadku.
Odbyło się wesele. Dla Piotra nastały dni cichego szczęścia, ale przebijał przez nie jakiś lęk: w najpogodniejszych chwilach uśmiechał się,
lecz w tym uśmiechu widoczne było jakieś smutne powątpiewanie, jak gdyby uważał, że nie ma prawa do tego szczęścia i że nie jest ono trwałe.
Kiedy zaś oznajmiono mu, że prawdopodobnie zostanie ojcem, powitał tę wiadomość z przerażeniem.
Jednakże obecne jego życie, które upływało wśród poważnej pracy nad sobą i pełnych niepokoju myśli o żonie i przyszłym dziecku, nie po
zwalało mu koncetrować uwagi na jałowych wysiłkach, jak to czynił dawniej. Od czasu do czasu wśród tych trosk w duszy jego budziły się rów-
nież wspomnienia o żałosnych zawodzeniach ślepców. Wtedy udawał się na kraniec wsi, gdzie stała teraz nowa chata Fiodora Kandyby 1 jego
ospowatego siostrzeńca. Fiodor grał na kobzie albo też rozmawiali długo i myśli Piotra uspokajały się, a jego plany dojrzewały.
Obecnie stał się mniej wrażliwy na zewnętrzne podniety świetlne, a poprzednia wytężona praca myśli przycichła. Trapiące go siły instynktu
zostały uśpione: nie budził ich przez świadome dążenie woli, aby stopić w jedną całość różnorodne odczucia. Miejsce tych bezpłodnych
usiłowań zajęły żywe wspomnienia i nadzieje. Ale, kto wie, może ta cisza, która zapanowała w jego duszy, właśnie dopomagała nieświadomej
pracy organizmu i te niejasne, skłócone odczucia tym skuteczniej torowały w jego mózgu drogi, na których miały się spotkać. Tak bywa we
śnie, gdy mózg z łatwością stwarza idee i obrazy, jakich nie stworzyłby nigdy przy udziale woli.
H tym samym pokoju, w którym kiedyś urodził się Piotr, panowała cisza przerywana tylko płaczem niemowlęcia. Od chwili jego przyjścia
na świat minęło już kilka dni i Ewelina szybko wracała do zdrowia. Natomiast Piotra przez cały ten czas zdawało się gnębić przeczucie jakiegoś
bliskiego nieszczęścia.
Przyjechał doktor. Wziął dziecko na ręce, przeniósł je i ułożył bliżej okna. Szybko odsunął firankę wpuszczając do pokoju promień jasnego
światła i nachylił się nad niemowlęciem ze swoimi instrumentami. Piotr siedział w pokoju z głową opuszczoną, ciągle tak samo przygnębiony i
apatyczny. Zdawało się, że nie przywiązuje do czynności doktora najmniejszej wagi przewidując z góry wynik.
— Na pewno jest ślepy — twierdził. — Nie powinien był się urodzić.
Młody lekarz nie odpowiadał i w milczeniu prowadził dalej swe badania. W końcu odłożył oftal- moskop. W pokoju rozległ się jego
stanowczy głos:
— Źrenica się zwęża. Dziecko na pewno widzi.
Piotr drgnął i szybko powstał. Ruch ten wskazywał na to, że usłyszał słowa doktora, ale sądząc z wyrazu jego twarzy zdawał się nie
rozumieć ich znaczenia. Oparty drżącą ręką o parapet okienny, znieruchomiał. Rysy jego bladej, wzniesionej ku górze twarzy stężały.
Do tej chwili znajdował się w stanie dziwnego podniecenia. Jak gdyby nie uświadamiał sobie własnego istnienia, a równocześnie każdy jego
nerw dygotał w oczekiwaniu.
Zdawał sobie sprawę z ciemności, która go otaczała. Rozróżniał ją, czuł ją w sobie w całym jej nieogarnionym ogromie. Napierała na niego,
a on ogarniał ją wyobraźnią, jak gdyby chcąc się z nią zmierzyć. Szedł jej na spotkanie, pragnąc w "ten sposób obronić swoje dziecko przed tym
nieogarnionym, rozkołysanym oceanem nieprzeniknionego mroku.
I podczas gdy doktor w milczeniu czynił swoje przygotowania, stan Piotra nadal nie ulegał zmianie. Bał się również i przedtem, ale
przedtem w jego duszy tliły się jeszcze iskierki nadziei. Teraz męczący i okropny strach dosięgnął granic ostatecznego napięcia, owładnął
podnieconymi do najwyższego stopnia nerwami, a nadzieja zamarła ukrywszy się gdzieś w najdalszych zakątkach jego serca. I nagle te słowa:
„Dziecko widzi“ odmieniły zupełnie jego nastrój. Strach pierzchnął w mgnieniu oka, nadzieja zaś również ustąpiła miejsca pewności
rozświetlając czujnie napiętą
psychikę niewidomego. Był to nagły prawdziwy cios, który wdarł się w ciemność duszy oszałamiającym, oślepiającym jak błyskawica
promieniem. Dwa słowa lekarza jak gdyby przepaliły w mózgu Piotra ognistą drogę. Jak gdyby gdzieś w jego wnętrzu zapaliła się iskra i oświe-
tliła najgłębsze zakamarki organizmu... Wszystko w nim drgnęło i on również zadrżał, jak drży mocno napięta struna pod nagłym uderzeniem.
I w ślad za tą błyskawicą przed jego zgasłymi jeszcze przed przyjściem na świat oczyma nagle zapłonęły dziwne zjawy. Nie zdawał sobie
sprawy, czy były to promienie czy dźwięki. To były dźwięki, które ożywały, nabierały kształtów i poruszały się promieniami. Lśniły jak kopuła
niebieska, przetaczały się jak słońce po niebie, falowały, jak faluje szept i szelest zielonego stepu, kołysały się jak gałęzie zadumanych buków.
Była to tylko jedna chwila i tylko poplątane odczucia tej chwili pozostały w jego pamięci. Wszystko inne uległo potem zapomnieniu. Twier-
dził jednak z uporem, że przez tych kilka chwil — widział.
Co właściwie widział i jak widział, i czy widział rzeczywiście — pozostało zupełnie niewiadome. Wiele osób mówiło mu, że to niemożliwe,
ale on upierał się przy swoim zapewniając, że widział niebo i ziemię, matkę, żonę i Maksyma.
Przez kilka sekund stał z wzniesioną do góry twarzą i wyglądał tak dziwnie, że wszyscy mimo woli umilkli i zwrócili się w jego stronę.
Wszystkim się zdawało, że człowiek stojący pośrodku pokoju to nie ten, którego znali tak dobrze, lecz ktoś inny, nieznajomy. A ten poprzedni
znikł otoczony tajemnicą.
I przeżył z nią sam na sam kilka krótkich chwil... Pozostało po nich później tylko uczucie jakiegoś zaspokojenia i dziwna pewność, że wtedy
widział.
Czy było tak rzeczywiście?
Czy to możliwe, aby te mgliste wrażenia świetlne docierające do mózgu niewidomego nieznanymi drogami w chwilach, gdy drżał cały i
prężył się w oczekiwaniu słonecznego dnia — teraz w chwili nagłej ekstazy pojawiły się w mózgu na kształt wywoływanej kliszy?
I wtedy przed niewidzącymi oczyma stanęło błękitne niebo i jasne słońce, i przejrzysta rzeka u stóp wzgórza, gdzie tak wiele przeżył i płakał
tak często będąc jeszcze dzieckiem... A potem i młyn, i gwiaździste noce, podczas których tak bardzo się męczył, i milczący, smutny księżyc... I
zapylona droga, i linia szosy, i wozy z błyszczącymi obrę-
ni kół, i barwna ciżba, wśród której on sam wał pieśń niewidomych... ay wyrosły w jego wyobraźni, jak fantastycz- widziadła, nieznane góry i
rozpostarły się sze- | nieznane doliny, przedziwne widmowe drze- chwiały się nad tonią nieznanych rzek, a cały krajobraz tonął w oślepiającym,
przezroczy- n blasku słońca — słońca, na które patrzyły ¡liczone pokolenia jego przodków? zy też kłębiło się to wszystko bezkształtnymi azami
w otchłaniach pogrążonego w mrokach sgu, w tych otchłaniach, o których mówił Ma- m, gdzie promienie i dźwięki powodują taki i pogodny lub
smutny nastrój, taką samą ra- | lub tęsknotę?
L
potem przypomniał sobie jedynie harmonijny ird, który zabrzmiał na chwilę w jego duszy — ird, w którym zlały się w jedną całość wszyst-
wrażenia jego życia, odczucie natury i gorąca ość.
Ltóż to może wiedzieć?
’amiętał tylko, jak tajemnica ta ogarnęła go łk uleciała. W tej chwili obrazy-dźwięki zlały i zmieszały wibrując i cichnąc powoli, jak drga ichnie
mocno napięta struna: najpierw dźwię- ' tonem wysokim i głośnym, potem coraz to ci- j, ledwo dosłyszalnie... jakby coś się staczało
gigantycznym promieniu w nieprzenikniony ok.
Ki oto stoczyło się i umilkło. Ciemność i cisza... sieś mgliste widziadła próbują jeszcze powstać głębokiego mroku, ale nie mają już ani kształtu,
i dźwięku, ani barwy. Tylko gdzieś daleko w do- zabrzmiały modulacje gamy, różnobarwnymi ulgami przecięły ciemność i również stoczyły się
otchłań.
Wówczas nagle słuch Piotra zaczął reagować zwykły sposób na dźwięki dochodzące z zew- itrz. Młodzieniec jak gdyby ocknął się ze snu, cz
wciąż jeszcze stał na tym samym miejscu, pro- ienny i radosny, ściskając ręce matki i Maksy- a.
— Co ci jest? — zapytała zaniepokojona matka.
— Nic... wydaje mi się, że... widziałem was szystkich. Ja przecież... nie śpię?
— A teraz? — zapytała ze wzruszeniem matka | pamiętasz nas, czy będziesz nas pamiętał? Niewidomy westchnął ciężko.
— Nie — odpowiedział z wysiłkiem. — Ale to ic, bo... wszystko to... oddałem jemu... dziecku... wszystkim...
Zachwiał się i stracił przytomność. Jego twarz obladła, lecz wciąż jeszcze opromieniał ją odblask ińelkiej radości.
EPILOG
Minęły trzy lata.
W czasie „Kontraktów“ zebrała się w Kijowie liczna publiczność, ażeby posłuchać niezwykłego muzyka. Był on niewidomy, lecz
opowiadano dziwy o jego talencie muzycznym i o kolejach jego losu. Mówiono, że był jakoby synem zamożnych rodziców, że w dzieciństwie
porwała go banda niewidomych żebraków, z którymi wędrował po kraju, dopóki znany profesor nie zwrócił uwagi na jego zadziwiający talent
muzyczny. Inni mówili, że to on sam uciekł z domu do żebraków na skutek jakiejś romantycznej historii. Tak czy inaczej sala koncertowa była
szczelnie zapełniona i zbiórka pieniędzy na jakiś nieznany bliżej publiczności cel filantropijny udała się całkowicie.
Gdy na estradzie zjawił się młodzieniec o bladej twarzy i wielkich, pięknych oczach, w sali zapanowała głęboka cisza. Gdyby jego oczy nie
były tak nieruchome i gdyby nie prowadziła go młoda kobieta o jasnych włosach — jak mówiono, żona muzyka — nikt nie poznałby, że to
niewidomy.
— Nic dziwnego, że wywiera takie wstrząsające wrażenie — mówił jakiś zoil
1
do swego sąsiada — ma niezwykle dramatyczną
powierzchowność.
Istotnie, jego blada twarz o wyrazie skupienia i zadumy, nieruchome oczy i cała postać robiły niepospolite wrażenie.
Południowo-rosyjska publiczność lubi i ceni swoje ludowe melodie, ale tutaj nawet niejednolity „kontraktowy“ tłum został od razu ujęty
niezwykłą bezpośredniością wyrazu tej gry. W improwizacji płynącej spod palców niewidomego muzyka było i gorące wyczucie rodzimej
przyrody, i subtelny swoisty związek z bezpośrednim źródłem ludowych pieśni. Bogata w barwy, melodyjna i śpiewna, płynęła dźwięcznym
strumieniem to rozbrzmiewając uroczystym hymnem, to znów przechodząc w czułą i smętną dumkę. Czasami zdawało się, że to burza grzmi na
niebie rozlegając się głośnym echem w bezkresnych przestworzach, to znów, że to stepowy wiatr podzwania w trawach na kurhanie przynosząc
mgliste marzenia o przeszłości.
Gdy skończył, burza oklasków zachwyconego tłumu napełniła ogromną salę. Niewidomy siedział z opuszczoną głową przysłuchując się
temu łoskotowi ze zdumieniem. Ale oto znów uniósł ręce i uderzył w klawisze. Przepełniona sala natychmiast ucichła.
W tej właśnie chwili wszedł Maksym. Uważnym spojrzeniem ogarnął tłum słuchaczy opanowanych
1 Zoil — złośliwy krytyk. — Red.
jednym uczuciem i wpatrujących się w niewidomego chciwymi, płonącymi oczami.
Staruszek słuchał i czekał. On, bardziej niż ktokolwiek inny w tym tłumie, rozumiał żywy dramat tej gry. Wydawało mu się, że ta potężna
improwizacja, płynąca tak swobodnie z duszy muzyka, nagle urwie się jak niegdyś w trwożnym, bolesnym zapytaniu, które otworzy nową ranę
w duszy jef»° niewidomego wychowanka. Ale dźwięki przybierały na sile, rosły stawały się coraz pełniejsze, coraz bardziej władcze,
opanowywały serca urzeczonego i zespolonego w jednym przeżyciu tłumu.
Im bardziej Maksym przysłuchiwał się tej muzyce, tym wyraźniej rozróżniał w grze niewido-
Imego znajomą melodię.
Tak, oto hałaśliwa, gwarna ulica. Z hukiem toczy się migotliwa, kipiąca życiem fala perląc się, mieniąc i rozsypując tysiącami dźwięków.
Wznosi się, rośnie, to znów opada przeistaczając się w oddalony, ale nie milknący grzmot, zawsze taka sama, spokojna i piękna,
beznamiętna i zimna.
I nagle serce Maksyma zamarło. Spod palców niewidomego, znów tak jak niegdyś, wydarł się jęk.
Wydarł się, przebrzmiał i zamilkł. I znowu głośny akord, coraz wyraźniejszy i potężniejszy, mieniący się i wibrujący, radosny i promienny.
To już nie tylko jęk własnego cierpienia, nie tylko ślepy ból. W oczach Maksyma ukazały się łzy. Łzy błyszczały też w oczach jego
sąsiadów.
„On przejrzał, tak, to prawda, przejrzał“ — myślał Maksym.
Wśród żywej, dźwięcznej melodii, szczęśliwej i wolnej jak wiatr stepowy i jak ten wiatr beztroskiej, wśród odgłosów barwnego,
zgiełkliwego życia, wśród tęsknych i na przemian majestatycznych motywów ludowej pieśni coraz częściej
i uporczywiej, coraz silniej przebijała się jaki# ściskająca serce nuta.
„Tak, tak, mój chłopcze — zachęcał go w myśli Maksym — dopadnij ich pośród radości i szczęścia...“
Po chwili nad oczarowanym tłumem w olbrzymiej sali brzmiała już tylko jedna pieśń, porywająca i władcza pieśń niewidomych:
— Ofiarujcie coś niewidomym... na ra-any Chrystusa.
Lecz nie była to już prośba o jałmużnę ani żałosne zawodzenie zagłuszane zgiełkiem ulicy. Był w tej pieśni ten sam żrący, trawiący ból, pod
którego wpływem niegdyś twarz Piotra wykrzywiała się boleśnie cierpieniem, a on uciekał od fortepianu nie mając siły z nim walczyć. Teraz
zwalczył je w sobie i zdobywał'władzę nad duszą tego tłumu ukazując mu głębię i grozę życiowej prawdy... Był to mrok na tle jaskrawego
światła, przypomnienie
0 cierpieniu pośród pełni szczęśliwego życia...
Wydawało się, że tłum został niby rażony piorunem, i każde serce drżało, jakby artysta dotykał go swymi szybkimi palcami. Dawno już
skończył, ale tłum trwał w grobowym milczeniu.
Maksym skłonił głowę i myślał:
„Tak, on przejrzał... Zamiast tępego bólu i nie- ukojonego egoistycznego cierpienia ma teraz w duszy zrozumienie życia, odczuwa i ludzkie
cierpienie, i ludzką radość; przejrzał i potrafi przypomnieć szczęśliwym o nieszczęśliwych...“
I stary żołnierz coraz niżej opuszczał głowę. Oto
1 on spełnił swoje zadanie, więc nie na darmo żył na świecie: mówiły mu o tym rozbrzmiewające w tej sali i panujące nad tłumem władcze,
pełne siły dźwięki.
Tak debiutował niewidomy muzyk.
1887 — 1898 r.
sliSBI
:
li|liiia^ÄÄiPi gialiźaaMi^Mlil
.u II !Vt-*■$& ..?«;,
?1»
SE