Rozdział 12
Spodziewałam się, że z nocnymi myśliwcami przybędzie jeden ze sluaghów, ale to był
człowiek. Wyglądał na człowieka, chociaż na plecach miał wielki garb. Był przystojny,
z krótkimi brązowymi włosami i uśmiechniętą twarzą. Miał ze sobą czarną torbę lekarską.
Spojrzałam na Sholto.
- Jest człowiekiem, ale żyje z nami od wielu lat.
Ludzie mogą przybyć do faerie i nie starzeć się, ale jeżeli kiedykolwiek opuszczą naszą
krainę, wszystkie lata, które minęły, powrócą do
nich w jednej chwili. Kiedyś, jeżeli zostałeś
w faerie na jakąkolwiek ilość czasu, nie mogłeś nigdy powrócić, nie byłbyś zwykłym
człowiekiem.
- Był lekarzem zanim do nas przybył, ale kształcił się przez długi czas będąc w faerie.
Uzdrowi twojego Pana Burz, jeżeli tylko ktokolwiek jest w stanie to zrobić.
Zorientowałam się, że cały czas dotykam przez ubranie ciała Mistrala. Przesunęłam się,
więc mogłam widzieć jego twarz, a to co widziałam, nie było pocieszające. Jego skóra,
normalnie lśniąca bielą, była prawie tak szara, jak jego włosy. Niektórzy sidhe, włączając mnie,
mogą zmienić magią osobistą kolor swojej skóry, ale ten ziemisty szary nie powstał w taki
sposób.
Czy Bogini rozproszyła mnie magią, żeby pozbawić mnie jednego z moich królów? Na
pewno nie.
- Królu Sholto, Księżniczko Meredith – odezwał się uzdrowiciel - jestem zaszczycony
służąc wam.
To było tylko konwencjonalne pozdrowienie. Jego brązowe oczy patrzyły bardziej na
pacjenta niż na nas. Podobało mi się to. Wyczuł puls Mistrala jedną wypielęgnowaną ręką.
Przystojna twarz lekarza była bardzo poważna, a oczy wydawały się odległe, jakby był w coś
wsłuchany.
Dotknął częściowo uzdrowionych ran.
- Mój królu, jakaś magia uzdrowiła jego rany, ale jest nadal bardzo chory. Co zadało te
rany?
- Strzały z grotami z hartowanej stali – odpowiedział Sholto.
Uzdrowiciel zacisnął wargi, a jego ręce szybko przebiegły przez Mistrala.
- Znajdźmy jakiś pokój, gdzie będę mógł odpowiednio się nim zająć.
- Zabierzmy go do mojej komnaty – powiedział Sholto.
Uzdrowiciel przez chwilę wyglądał na zaskoczonego.
- Jak mój król sobie życzy – powiedział po prostu. Zaczął iść z stronę tunelu, z którego
przybył.
- Meredith, podążaj za lekarzem – odezwał się Sholto.
Zaczęłam się kłócić, ponieważ chciałam widzieć Mistrala, ale coś na twarzy Sholto
sprawiło, że po prostu skinęłam głową. Podążyłam za doktorem, spoglądając jedynie za siebie,
żeby widzieć Sholto idącego za nami z Mistralem w ramionach.
Sholto miał rację. Nie było gwarancji, że nie mam wrogów tutaj, pomiędzy sluaghami.
Myśleliśmy, że byłam tu bezpieczna, ale ludzie z tego kopca faerie również próbowali mnie
zabić. Tyle, że z zupełnie innych powodów. Wiedźmy, nocne wiedźmy, które kiedyś były
osobistą strażą Sholto próbowały zabić mnie z zazdrości. Były kimś więcej niż strażniczkami,
podobnie jak moja własna straż. Wiedźmy uważały, że Sholto zapomni o nich teraz, kiedy po
raz pierwszy skosztował ciała sidhe. Ale wiedźmy, które chciały mojej śmierci, same już nie
żyły. Dwie z nich zabiłam w samoobronie. Jedna zginęła z ręki Sholto, żeby zapewnić mi
bezpieczeństwo. Nadal na tym dworze byli tacy, którzy obawiali się, że to, że będę z ich królem,
może zmienić ich na zawsze i zabrać to, co czyni z nich sluaghów. Obawiali się tego, że moja
magia zmieni ich w bladą wersję Seelie. Był to ten sam strach, jaki moja ciotka Andais, Królowa
Powietrza i Ciemności, czuła na swoim własnym dworze.
Szłam więc za doktorem, z Sholto idącym za mną. Mimo, że martwiliśmy się o życie
Mistrala, to nadal zaprzątała nas troska o moje bezpieczeństwo. Czy zawsze tak będzie? Czy ani
w krainie faerie, ani poza nią, nie będzie dla mnie bezpiecznego miejsca?
Modliłam się do Bogini o bezpieczeństwo, o przewodnictwo i o Mistrala. Doszedł mnie
delikatny zapach róż. Potem podążył za nim zapach ziół. Tymianek, mięta i bazylia, jakbyśmy
szli po rozrzuconych ziołach, ale spojrzenie w dół upewniło mnie, że podłoga była goła.
W rzeczywistości, była to jaskinia jak w większości dworów, nagie kamienie, które wyglądały
bardziej na wygładzone przez wodę, niż ociosane ręcznie.
- Czuję zapach ziół i róż – odezwał się Sholto za mną.
- Tak jak i ja – odrzekłam.
Korytarz rozszerzył się, przed podwójnymi drzwiami stały dwie postacie w pelerynach.
Przez chwilę myślałam, że to nocne wiedźmy, które kiedyś były jego strażą, ale gdy potem
obróciły się i spojrzały na nas, zobaczyłam, że postacie w pelerynach były męskie. Były
niemalże tak wysokie, jak sam Sholto, blade i muskularne, ale w ich twarzach była jakaś
gładkość, usta były pozbawione warg, owalne, szpary oczu miały w sobie ciemność jaskini.
- Moi kuzynowie – powiedział Sholto. – Chattan i Iomhair.
Ostatnim razem, kiedy widziałam jego straż, byli to jego dwaj wujkowie, ale obaj zginęli
broniąc go. Zastanawiałam się, czy tych dwóch było synami utraconych wujków, ale nie
pytałam. Nie było dobrze przypominać, że ktoś (to znaczy ja) był na miejscu, kiedy zginęli ich
ojcowie. Ludzie maję tendencję do obwiniania cię, jeżeli jesteś zawsze obok ludzi, którzy giną.
Ta śmierć nie była z mojej winy, ale skoro nie można winić swojego kuzyna i króla, nie
chciałam skierować ich zarzutów na zły cel.
Pozdrowiłam ich więc, a oni odpowiedzieli bardzo formalnie.
- Księżniczko Meredith, zaszczycasz nasz kopiec swoją obecnością – to było bardzo
uprzejmie jak na sluaghów.
Automatycznie odpowiedziałam formalnym tonem. Lata spędzone na dworze sprawiły,
że robiłam to odruchowo.
- To ja jestem uhonorowana przebywaniem pomiędzy sluaghami, będącymi silną, lewą
ręką Dworu Unseelie.
Wymienili spojrzenia, kiedy weszliśmy przez drzwi. Jeden z nich, a wyglądali tak
podobnie, że nie wiedziałam który, odezwał się.
- Minęło sporo czasu, od kiedy ktoś z królewskiej rodziny Unseelie nazwał tak sluaghów.
Sholto położył Mistrala na wielkim łóżku w odległej części komnaty. Odwróciłam się,
żeby odpowiedzieć strażnikom.
- Minęło dużo czasu, od kiedy sluaghowie spełniają swój obowiązek względem Dworu
Unseelie. Przybyłam tutaj szukając schronienia i bezpieczeństwa pomiędzy sluaghami, nie
pomiędzy Unseelie, czy Seelie. Przybyłam z nienarodzonym dzieckiem waszego króla w moim
ciele i szukam bezpieczeństwa pomiędzy jego ludźmi.
- Więc te plotki są prawdą? Nosisz dziecko Sholto?
- Tak – odrzekłam.
- Zostaw ich, Chattan – powiedział drugi strażnik, Iomhair. – Muszą zająć się rannym.
Chattan ukłonił się i zamknął drzwi, ale kiedy to robił, patrzył na mnie, jakby to było
bardzo ważne. Stałam tak i odwzajemniałam jego spojrzenie, ponieważ była w nim waga. Były
chwile, kiedy czułam nie tylko magię, ale również przeznaczenie krążące dookoła mnie.
Wiedziałam, że Chattan był ważny, tak samo, jak ta krótka rozmowa, którą właśnie odbyliśmy.
Mogłam to poczuć, aż do chwili, kiedy drzwi zamknęły się i poczułam, że jestem wolna, żeby
podejść do łóżka, do Mistrala.
Sholto i lekarz obdzierali z niego ostatnie części ubrania. Pamiętałam go jako tak
mocnego, tak pełnego życia. Leżał na łóżku nieruchomy, jak martwy. Jego pierś uniosła się
i opadała, ale jego oddech był płytki. Jego skóra nadal miała niezdrowy, szary odcień. Bez
ubrania mogliśmy zobaczyć, jak wiele ran szpeciło jego ciało. Naliczyłam siedem osobnych ran,
zanim Sholto podszedł do mnie. Chwycił mnie za ramię i odwrócił od łóżka.
- Wyglądasz na bladą, Moja Księżniczko. Usiądź.
Potrząsnęłam głową.
- To Mistral jest ranny.
Sholto wziął obie moje ręce w swoje i spojrzał mi w twarz. Wydawał się wpatrywać we
mnie. Jedną ręką dotknął mojego czoła.
- Jesteś zimna.
- Byłam na zewnątrz na zimowych chłodzie, Sholto – Próbowała spojrzeć za niego, na
łóżko.
- Meredith, jeżeli mam wybrać pomiędzy tym, żeby uzdrowiciel zbadał ciebie i dzieci,
które nosisz, lub ocalił Mistrala, to wybiorę ciebie i dzieci. Więc usiądź i udowodnij mi, że nie
jesteś w szoku. Jazda z dziką sforą nie jest częstym zajęciem dla kobiet, a nigdy nie słyszałem
o ciężarnej kobiecie, lub bogini, która by z nią jechała.
Słyszałam jego słowa, ale wszystko, o czym mogłam myśleć, to to, że być może Mistral
umiera.
Ścisnął mocno moją rękę. Ból był na tyle duży, że skrzywiłam się i próbowałam
wyciągnąć dłoń.
- Ranisz mnie – powiedziałam.
- Mógłbym potrząsnąć tobą, ale nie wiem, jak to wpłynęłoby na dzieci, Meredith.
Potrzebuję, żebyś zatroszczyła się o siebie, żebyśmy my mogli zatroszczyć się o Mistrala.
Rozumiesz to?
Puścił moją dłoń i delikatnie poprowadził mnie za łokieć do krzesła, które musiało tam
stać cały czas. Wydawało się, że do tej pory nie widziałam pokoju, jakby jedyne co mogłam
widzieć to Mistral, Sholto i uzdrowiciel. Czy byłam w szoku? Czy z powrotem wpadłam
w szok, kiedy ustąpiła magia? Czy po prostu teraz dotarły do mnie wszystkie zdarzenia
wieczoru?
Krzesło, na którym usadził mnie Sholto, było ogromne. Pod rękami miałam
wyrzeźbione w drewnie podpórki, gładkie od pieszczących je od wielu lat dłoni. Poduszki pode
mną były miękkie, a tył krzesła obity był jedwabiem, ciemnopurpurowym jak winogrona, czy
w
ciemnym kolorze wina. Rozejrzałam się dookoła po pokoju i zauważyłam, że większość
pokoju była w odcieniach purpury i burgunda. Wydaje mi się, że spodziewałam się czarnego
i szarego, podobnie jak w pokoju Królowej. Sholto spędzał wiele czasu na Dworze Unseelie,
starając się do niego dopasować, a arystokraci Unseelie nosili głównie czerń, więc myślałam, że
tak urządzi swój dom, ale teraz byłam tutaj i nic nie było takie, jak sobie wyobrażałam.
Pomiędzy burgundem i purpurą były elementy czerwone i lawendowe, złote i żółte tu
i tam, wplecione pomiędzy ciemniejsze kolory. Moje mieszkanie w Los Angeles było
w większości w kolorze burgundowym i różowym. Aż do tej chwili nie przyszło mi do głowy,
że ten, kogo poślubię, dekorowałby ze mną nasz dom. Byłam w ciąży z ich dziećmi, a nawet nie
znałam ich ulubionych kolorów, poza Galenem. Od kiedy byłam mała, wiedziałam, że Galen
lubi zielony. Ale pozostali moi mężczyźni, nawet Doyle i mój utracony Mróz, nie mieli czasu
powiedzieć mi o małych rzeczach jakie lubią, lub jakich nie lubią. Kolory, poduszki, dywaniki
czy nagie drewno, co woleliby? Nie miałam pojęcia. Od tak dawna spieszyliśmy od jednej
sytuacji kryzysowej do drugiej, albo
działaliśmy, żeby dopełnić nasze przeznaczenie, że nie było
czasu, by martwić się o typowe sprawy, o których rozmawiają pary.
Spędziłam wczesną część swojego życia z moim ojcem pomiędzy ludźmi, Amerykanami,
więc wiedziałam jak to być parą, ale miałam te same problemy, co wszyscy członkowie rodzin
królewskich. Próbowaliśmy być zwyczajni, ale w końcu to nie było tak naprawdę możliwe.
Moglibyśmy wtedy zniszczyć to, czym byliśmy.
Sholto pojawił się przede mną z kubkiem w ręce. Unosiła się nad nim para, pachniało
ciężko, ciepło i słodko. Mogłam rozpoznać niektóre z przypraw, ale nie wszystkie.
- Grzane wino, ale nie mogę wypić, skoro jestem w ciąży.
Od łóżka odezwał się uzdrowiciel.
- Widziałaś, kiedy służący przyniósł wino?
Zamrugałam patrząc na niego ponad ramieniem Sholto.
- Nie – odrzekłam.
- Potrzebujesz czegoś, co ci pomoże, Księżniczko Meredith. Wierzę, że znów wpadniesz
w szok, a jak wiele szoków możesz mieć w jedną noc, skoro jesteś w ciąży z bliźniętami? To
ciężkie dla ciała i mimo faktu, że pochodzisz od bóstw płodności, co może ci pomóc, jesteś po
części człowiekiem, a po części skrzatem. Żadne z nich nie jest wolne od powikłań.
- Co ty wiesz o skrzatach? – Zapytałam, a Sholto owinął moje ręce dookoła kubka.
Potrzebowałam obu rąk, żeby utrzymać gładkie drewno.
- Henry zajmował się wieloma pomniejszymi istotami magicznymi, od kiedy jest z nami
– powiedział Sholto. – Jednym z powodów, dla których przybył na nasz dwór, jest jego
zaciekawienie naszymi wieloma postaciami. Uważał, że więcej się tutaj nauczy.
- Więc pomagałeś przy narodzinach skrzatów? – zapytałam.
Sholto ręką skierował kubek w stronę moich ust. Moje dłonie pozostały owinięte
dookoła kubka, ale nie pomogłam mu. Czułam się dziwnie pasywnie, jakby nic nie miało
znaczenia. Mieli rację. Potrzebowałam czegoś.
- Pomagałem – powiedział lekarz - i przyrzekam ci, Księżniczko, że jeden kubek
grzanego wina nie skrzywdzi ciebie i twoich dzieci. Pomoże ci myśleć jasno i ustrzeże cię przed
tymi okropnymi rzeczami, jakie widziałaś dzisiejszej nocy – brzmiał bardzo miło, a jego
brązowe oczy były pełne uczciwości.
- Jesteś czarownikiem – powiedziałam.
- Dobrym i daję słowo, że szkoliłem się na lekarza i jestem uzdrowicielem. Ale tak,
jestem tym, co ludzi teraz nazywają medium. W swoich śmiertelnych dniach byłem
czarownikiem, a z garbem na plecach, groziło mi poważne niebezpieczeństwo, że zostanę
zabity za konszachty z diabłem.
- Starym królem sluaghów – powiedziałam.
Skinął głową.
- Byłem widziany jednej nocy z którymś ze sluaghów i to przypieczętowało mój los
pomiędzy ludźmi. Teraz pij. Pij i poczuj się lepiej. – W jego słowach było więcej niż tylko
uprzejmość. Była w nich moc. Pij i poczuj się lepiej. Wiedziałam, że w jego słowach była magia
i wola, coś więcej niż tylko przyprawy w winie.
Sholto pomógł mi wypić i od pierwszego dotknięcia ciepłego, ostrego płynu na moim
języku, poczułam się trochę bardziej raźnie. Przez całe moje ciało przeszedł strumień ciepła,
w podmuchu pocieszenia. To było jak bycie otulonym w ulubiony koc w zimową noc,
z kubkiem gorącej herbaty w jednej ręce i ulubioną książką w drugiej, kiedy twój ukochany leży
z głową na twoich kolanach. To wszystko było w jednym kubku ciepłego wina.
Wypiłam, aż do końca i Sholto nie musiał więcej prowadzić moich rąk.
- Lepiej? – zapytał doktor.
- Dużo – odpowiedziałam.
Sholto zabrał ode mnie kubek i położył go na tacy, na małym stoliku obok krzesła. Stała
tam nawet lampa, zakrzywiona z tyłu ponad krzesłem. To była nowoczesna lampa, co
oznaczało, że pokój był podłączony do elektryczności. Tak wiele przeoczyłam w faerie,
podczas mojego pobytu na Zachodnim Wybrzeżu, widok lampy i wiedza, że mogę włączyć ją
tylko pstrykając w przełącznik, były bardzo pocieszające. Ostatnio były takie chwile, kiedy
magia wydawała się tak wszechobecna, że trochę technologii nie było wcale czymś złym.
- Czy czujesz się na tyle dobrze, żeby przyłączyć się do nas na łóżku? – zapytał doktor.
Pomyślałam o tym, zanim odpowiedziałam, potem skinęłam głową.
- Tak.
- Sprowadź ją, Mój Królu, potrzebuję twojej pomocy.
Sholto pomógł mi wstać. Przez chwilę miałam zawroty głowy. Jego ręka trzymała mnie
pewnie, drugą ręką objął mnie w pasie. Pokój przestał się poruszać, a ja nie byłam pewna, czy
to z powodu wina, magii w winie, nocy, czy czegoś związanego z tym, że nosiłam w swoim ciele
dwa życia. Wiedziałam, że gdybym była człowiekiem, w pełni człowiekiem, bliźnięta miałyby
ciężko w ciele. Ale to była bardzo wczesna ciąża, prawda?
Sholto poprowadził mnie do łóżka, był tam podjazd, więc stało na podwyższeniu, ale
bez stopni. Zastanawiałam się, czy ostatni król sluaghów nie lubił stopni. Nocni myśliwce
czystej krwi nie mają stóp, żeby wchodzić na stopnie, więc podjazd jest lepszy. Oczywiście
mogą latać, więc może podjazd był przewidziany dla jeszcze dawniejszego króla.
Ktoś pstryknął palcami przed moją twarzą. To mnie zaskoczyło, sprawiło, że
zobaczyłam twarz doktora przy mojej.
- Wino powinno zlikwidować to rozproszenie. Nie jestem pewien, czy czuje się na tyle
dobrze, żeby nam pomóc, Mój Królu – lekarz, Henry, wyglądał na zmartwionego i mogłam
poczuć jego zaniepokojenie. Zorientowałam się, że może wizualizować swoje emocje. Jakby
mógł wybierać, jakimi emocjami podzieli się z pacjentem, to musiało sprawiać, że jego
zachowanie w łóżku było niesamowite.
- Co chcesz, żebyśmy zrobili, Henry? – zapytał Sholto.
- Muszę położyć okład na każdej ranie, to wyciągnie truciznę, ale wszyscy mieszkańcy
faerie są magiczni. Potrzebują do przeżycia magii, tak jak ludzie potrzebują powietrza czy wody.
Uważam, że powodem, dla którego hartowana stal jest tak śmiertelna dla faerie, jest to, że
niszczy magię. W efekcie, żelazo w jego ciele niszczy magię, która utrzymuje go przy życiu.
Potrzebujemy dać mu inną magię, żeby zastąpić tamtą.
- Jak mamy to zrobić? – zapytał Sholto.
- Ta magia jest wyższego rzędu, niż ta, którą ja mam do dyspozycji. Potrzebuje magii
sidhe, a tym ja nigdy nie będę – w jego słowach czuć było żal, ale nie gorycz. Dawno temu
pogodził się z tym, kim i czym był.
- Nie jestem uzdrowicielem – powiedział Sholto.
Powrócił zapach róż i ziół.
- To nie uzdrowiciele są nam potrzebni, Sholto – powiedziałam. – Twój doktor jest
wielkim uzdrowicielem.
Henry ukłonił mi się. Jego poskręcany kręgosłup spłycił ten ukłon, ale był tak pełen
gracji, jak żaden, który mi oferowano.
- Jesteś bardzo hojna w swoich pochwałach, Księżniczko Meredith.
- Jestem szczera – zapach róż stał się mocniejszy. Nie był to ciężki, przesycony zapach
nowoczesnych róż, ale lekki, słodki zapach dzikich. Zioła dodawały temu zapachowi ciepła
i gęstości, jakbyśmy stali pośrodku ogrodu ziołowego, otoczonego żywopłotem z dzikich róż,
strzegącego i zapewniającego mu bezpieczeństwo.
Ściana za ogromnym łóżkiem przesunęła się, jak skóra na jakiejś wielkiej bestii, która się
odsuwała. Kiedy kopce Seelie czy Unseelie przesuwały się, to było prawie niezauważalne.
W jednej chwili patrzysz na coś, a w drugiej jest to większe lub mniejsze, lub po prostu inne.
Ale to był kopiec sluaghów i najwyraźniej tutaj można było widzieć, jak się zmienia.
Ciemne kamienie rozciągnęły się jak guma w ciemności bardziej wypełniającej niż
jakakolwiek noc. To była jaskinia ciemności, ale bardziej niż to, była to ciemność taka, jak na
początku czasu, zanim odnalazły się świat i światło, zanim pojawiło cię cokolwiek innego niż
tylko mrok. Ludzie zapomnieli, że ciemność przybyła pierwsza, nie światło, nie słowo Bóstwa,
ale mrok. Idealny, całkowity, nie potrzebujący niczego, nie proszący o nic, po prostu wszystko
co tu było to mrok.
Zapach róż i ziół był tak rzeczywisty, że mogłam posmakować go na języku, jak napój
w słoneczny dzień.
Świt przerwał ciemność. Słońce, które nie miało nic wspólnego z niebem na zewnątrz
kopca, uniosło się na odległej krzywiźnie nieba, jakby rozjaśniając delikatnym światłem,
ujawniając ogród. Mogłam powiedzieć, że to był ogród - labirynt, jakby czas zniszczył
wypielęgnowany ogródek ziołowy w czysty, o zagiętych liniach, wiktoriański ogród, chociaż
moje oczy nadal widziały zioła. Im dłużej starasz się dojrzeć rośliny, kamienną ścieżkę
pomiędzy nimi, tym bardziej nie widzisz w tym sensu. Jak ogród labirynt oparty na prostych
geometrycznych liniach. Ten rodzaj kształtów, które niemalże sprzeciwiają się prawom fizyki,
nie powinny istnieć, ale teraz pod ziemią było słońce i ogród, którego nie było chwilę
wcześniej. Cóż przy tym znaczyło trochę nietypowej geometrii?
Cały ogród otaczał żywopłot. Czy był tutaj sekundę wcześniej? Nie pamiętałam tego, po
prostu był. Był tu okrąg dzikich róż, taki, jaki kiedyś widziałam w wizji. Była to pomieszana
wizja, po części zadziwiająca, a po części będąca doświadczeniem bliskim śmierci. Zmusiłam
się, żeby nie przypominać sobie wielkiego dzika, który prawie mnie zabił, zanim skropiłam
śnieg jego krwią, ponieważ magia tworzenia sprawia, że to, o czym pomyślisz, staje się aż za
bardzo rzeczywiste.
Pomyślałam o uzdrowieniu Mistrala. Pomyślałam o moich dzieciach. Pomyślałam
o mężczyźnie stojącym obok mnie. Sięgnęłam po rękę Sholto. Przestraszył się, wpatrując się we
mnie szeroko otwartymi oczami, ale uśmiechnął się, kiedy ja się uśmiechnęłam.
- Zabierzmy go do ogrodu – powiedziałam.
Sholto skinął głową i podszedł, żeby podnieść nadal nieprzytomnego Mistrala.
Spojrzałam do tyłu na doktora.
- Idziesz, Henry?
Potrząsnął głową.
- Ta magia nie jest dla mnie. Zabierzcie go, ocalcie go. Wytłumaczę, gdzie jesteście.
- Wydaje mi się, że ogród pozostanie tutaj, Henry – stwierdził Sholto.
- Zobaczymy, nieprawdaż? – powiedział Henry z uśmiechem, ale w jego oczach był żal.
Widziałam takie spojrzenie w oczach innych ludzi w faerie. Spojrzenie mówiące, że bez
znaczenia jak długo pozostaną tutaj, wiedzą, że tak naprawdę nigdy nie będą jednymi z nas.
Możemy przedłużyć ich życie, ich młodość, ale nadal są tylko ludźmi, w krainie, gdzie nikt inny
nie jest.
Wiedziałam, jak to jest być śmiertelnym w świecie nieśmiertelnych. Wiedziałam, jak to
jest wiedzieć, że się starzeję, a inni nie. Byłam po części człowiekiem i były chwile jak ta, które
przypominały mi, co to oznaczało. Nawet z najbardziej potężną magią w całej faerie, która
przychodziła do mojej ręki, nadal znałam żal i śmiertelność.
Stanęłam na palcach i pocałowałam Henrego w policzek. Spojrzał zaskoczony, potem
zadowolony.
-Dziękuję, Henry.
- To honor służyć rodzinie królewskiej na tym dworze – powiedział, a w jego głosie
niemalże było słychać łzy. Kiedy odsunęłam się, dotknął miejsca w którym go pocałowałam,
jakby nadal czuł tam moje usta.
Podeszłam do Sholto, który stał trzymając Mistrala, jakby ten nic nie ważył, a on mógł
trzymać go całą noc. Położyłam jedną rękę na ramieniu Sholto, drugą na nagiej skórze Mistrala
i weszliśmy do ogrodu.
Rozdział 13
Kamienie ogrodowej ścieżki poruszały się pod moimi nagimi stopami. Nagle stałam się
świadoma niewielkich skaleczeń na moich stopach. Kamienie wydawały się dotykać tych
skaleczeń.
Chwyciłam mocniej ramię Sholto i spojrzałam w dół na to, po czym szliśmy. Kamienie
były w odcieniach czerni, ale były w nich wizerunki. Jakby część z bezpostaciowych istot
z dzikiej sfory była wewnątrz kamieni, ale nie były tylko obrazem. Sięgały do powierzchni
kamieni mackami i wieloma kończynami, jakby mogły nas dotknąć. Miniaturowe części
nieokiełznanej magii wydawały się zwłaszcza zainteresowane tymi miejscami, gdzie byłam
skaleczona, lub krwawiłam.
Podskoczyłam prawie spychając Sholto ze ścieżki.
- Co się stało? – zapytał.
- Wydaje mi się, że kamienie karmią się skaleczeniami na moich stopach.
- Więc potrzebuję miejsca, żeby położyć Pana Burz, wtedy będę mógł ponieść ciebie –
na jego słowa, środek ogrodu labiryntu rozszerzył się jak usta, czy część odzieży, którą
rozsuwasz, żeby zrobić miejsce na rękaw.
Rozległ się dźwięk roślin przesuwających się z szybkością, którą w naturze rośliny nigdy
się nie poruszały, suchy, szeleszczący szelest, który sprawił, że rozejrzałam się dookoła.
Czasami rośliny poruszały się po prostu dlatego, że powstawało nowe miejsce w faerie, ale
czasami oznaczało to atak. Krwawiłam dla róż w przedpokoju Unseelie. Moja krew obudziła je,
ale to nadal bolało i nadal było przerażające. Rośliny nie myślą jak ludzie, sprawienie, że są
zdolne do ruchu, tego nie zmienia. Rośliny nie rozumieją, jak czują i myślą zwierzęta. Wydaje
mi się, że ta prawda działa w obie strony, ale nie zamierzałam krzywdzić roślin przypadkowo.
Nie byłam pewna, czy te szeleszczące, spieszące się rośliny zapewnią mi bezpieczeństwo.
Zazwyczaj czułam się bezpieczna, kiedy magia Bogini poruszała się tak mocno, ale było
coś w tym ogrodzie, co sprawiało, że byłam nerwowa. Może było to uczucie, że kamienie
poruszały się pod moimi nogami, używając małych ust, żeby lizać i pić z maleńkich skaleczeń
na moich stopach. Może supłanie się ziół, które było niemalże oszałamiające, jeżeli popatrzyło
się na nie zbyt długo.
Spojrzałam za nas i zauważyłam, że różany żywopłot zamknął się całkowicie dookoła
ogrodu. Nie, było wejście. Wyglądało jak białe wrota z drewnianymi łukiem, który wyginał się
z gracją ponad nimi. Potem zauważyłam, że na jasnym drewnie były obrazy. Wtedy wiedziałam,
że to nie było drewno. Wrota były utworzone z kości.
Teraz pośrodku ogrodu znajdowały się cztery małe drzewa, wewnątrz poruszały się
zioła i kamienie. Pnącza wiły się ponad nimi, a drzewo kształtowało się pod ukośnymi rzędami
pnączy w sposób, w jaki drzewa układają się, kiedy pnącza kształtują je przez całe życie. Pnącza
przeplatały się ponad drzewami, a konary i liście drzew zaplotły się w baldachim. Pnącza
przeplotły się poniżej, nowe zioła wyrosły pod pnączami, tworząc pod nimi roślinny materac.
Ogród wyrastał na łóżko dla Mistrala.
Płatki kwiatów zaczęły upadać na łóżko. Nie tylko płatki róż, które czasami padały
dookoła mnie, ale kwiaty wszystkich kolorów i rodzajów. Uformowały cztery poduszki, które
znalazły się na całej szerokości łóżka. Uformowały koc, który ułożył się w nogach łóżka i
złożył się jak na noc.
Sholto spojrzał na mnie pytającym wzrokiem. Odpowiedziałam najlepiej jak mogłam.
- Twój kopiec szykuje miejsca dla nas, do snu i żeby uzdrowić Mistrala.
- I uzdrowić ciebie, Meredith.
Ścisnęłam jego ramię.
- Uzdrowić nas wszystkich.
Sholto podszedł do łóżka, po rozciągającej się zielonej trawie, tak jasnej, że wydawała się
zbyt zielona, żeby być trawą. W chwili, kiedy zeszłam z kamieni na trawę, zorientowałam się, że
tam były również małe kamienie. Spojrzałam w dół, na to po czym szłam i wiedziałam, że było
to utworzone ze szmaragdów. Kruszyły się pod stopami, ale nie były ostre czy raniące. Nie
miałam słów na określenie struktury szmaragdów. Było prawie tak, jakby były prawdziwą trawą,
której tylko przydarzyło się, że ukształtowana została z drogocennych kamieni.
Sholto ułożył Mistrala na środku łóżka. Tak jakby wiedział, co musi być zrobione, żeby
go uleczyć. Bóstwo przemawiało dzisiejszej nocy nie tylko do mnie.
Łóżko było na tyle wysokie, że musiałam się na nie raczej wspiąć niż wejść. Pnącza na
brzegu łóżka owinęły się dookoła mnie, unosząc mnie. To był właściwie bardziej pomocne, niż
pocieszające. Łóżko było wspaniałą rzeczą, ale myśl, że pnącza mogą poruszać się, na tyle, żeby
owinąć się dookoła mnie, kiedy będę spała, nie była do końca dobrą myślą.
Sholto klęknął po drugiej stronie Mistrala, patrząc od miejsca, w którym wczołgałam się
na łóżko.
- Dla kogo jest czwarta poduszka? – zapytał.
Klęknęłam zaskoczona miękkością ziół, pnączy i płatków, i wpatrywałam się
w poduszkę. Zaczęłam mówić „Nie wiem”, ale pośrodku oddechu, jaki zaczerpnęłam, żeby to
powiedzieć, wyszło z moich ust inne słowo: „Doyle.”
Sholto spojrzał na mnie.
- Jest w ludzkim szpitalu o mile stąd, otoczony przez metal i technologię.
- Masz rację – powiedziałam, ale w chwili, w której to wymówiłam, wiedziałam, że
musimy sprowadzić Doyle’a. Musimy go uratować. Uratować go?
- Musimy go uratować – powiedziałam to głośno.
Sholto zmarszczył brwi.
- Uratować go, od czego?
Na chwilę opanowała mnie panika, jaką czułam wcześniej. To nie były słowa, tylko
przeczucie. To był strach. Czułam coś takiego tylko dwa razy wcześniej: pierwszy raz, kiedy
Galen został zaatakowany przez zamachowców, a za drugim razem, kiedy Barinthus, nasz
najsilniejszy sprzymierzeniec na Dworze Unseelie znalazł się po złej stronie magicznego spisku,
którym nasi wrogowie manipulowali, żeby królowa zabiła go.
Ścisnęłam mocno ramię Sholto.
- Nie ma czasu na wyjaśnienia. Mistral może tutaj odpocząć, w magii faerie. Powrócimy
i oddamy mu naszą magię, ale teraz waży się życie Doyle’a. Czuję to, nigdy wcześniej to uczucie
nie było takie złe, Sholto.
Nie kłócił się więcej, co było jedną z zalet Sholto, jaką u niego ceniłam. Płatkowy koc
zsunął się na Mistrala, bez pomocy jakiejkolwiek ręki, która moglibyśmy zobaczyć, lub wyczuć.
Magia dotknęła każdego skaleczenia, które zadała mu stal, to było najlepsze, co mogliśmy
zrobić do naszego powrotu.
Sholto odwrócił się do mnie. Bez ciała Mistrala zasłaniającego widok, macki wyglądały
jak jakiś rodzaj ubrania, były jedyną rzeczą, którą miał na sobie powyżej pasa.
- Jak dotrzemy na czas do Doyle’a? – zapytał.
- Jesteś Panem Tego Co Pomiędzy, Sholto. Zabrałeś nas tam, gdzie pole spotyka las, na
miejsce, gdzie brzeg spotyka ocean. Czy jest w szpitalu jakieś miejsce pomiędzy?
Pomyślał przez sekundę, potem skinął głową.
- Życie i śmierć. Szpital jest pełen ludzi, którzy wiszą pomiędzy. Ale jest tam za dużo
metalu i technologii jak dla mnie, Meredith. Nie mam w sobie ludzkiej krwi, która pomogłaby
mi wykorzystywać magię wśród tych rzeczy.
Chwyciłam jedną z jego rąk i owinęłam moje o wiele mniejsze palce dookoła jego.
- Ja mam.
Skrzywił się do mnie.
- Ale to nie jest twoja magia. Jest moja.
Modliłam się.
- Bogini prowadź mnie. Pokaż mi drogę.
- Twoje włosy – wyszeptał Sholto. – Jest w nich znów jemioła.
Odwróciłam głowę i mogłam poczuć woskowane, zielone liście. Dotykiem odszukałam
białe jagody. Spojrzałam na Sholto, a on miał koronę utkaną z ziół. Zakwitły malutkimi
gwiazdkami lawendy, białymi i niebieskimi. Uniósł swoją wolną rękę, a na niej był kosmyk
zieleni jak żyjący pierścień na jego palcu. Wybuchł białym kwiatem, jak najdelikatniejszy kamień
szlachetny.
Poczułam ruch koło kostki, uniosłam swoją koszulę, żeby zauważyć bransoletkę
zielonych i żółtych liści, cytrynowy tymianek owinął się dookoła mnie. Poza jemiołą we
włosach, to właśnie w to zostaliśmy przybrani tej nocy, kiedy Sholto i ja po raz pierwszy
kochaliśmy się. Jemioła była z nocy, kiedy byłam z innym mężczyzną.
Pnącze uniosło się z łóżka jak ciernista serpentyna. Poruszyło się w stronę naszych
złączonych dłoni.
- Dlaczego to zawsze są ciernie? – zapytałam, ale to była jedyna chwila, kiedy moje
życzenie nie mogło zmienić faerie.
- Ponieważ za wszystko co jest wartościowe, trzeba zapłacić cierpieniem – odpowiedział
Sholto. Jego ręka zacisnęła się na mojej, kiedy pnącze odnalazło nasze dłonie i zaczęło się
owijać dookoła nich. Ciernie wbiły się w naszą skórę z małym ukłuciem bólu. Krew zaczęła
spływać w dół naszych dłoni, łącząc naszą krew, kiedy nasze ręce były coraz to mocniej
ściskane przez ciernie. To powinno po prostu boleć, ale padło na nas światło wiosennego
słońca, a zapach ziół i róż, rozgrzewanych przez dające życie słońce, otaczał nas zewsząd.
Pnącze owinięte dookoła naszych rąk wybuchło kwiatami. Różowe róże pokryły pnącze,
ukrywając ból, obdarowując nas bukietem bardziej serdecznym, niż jakikolwiek zrobiony przez
człowieka.
Poczułam jak moje włosy poruszają się.
- Nosisz koronę z jemioły i białych róż – powiedział Sholto, kiedy pochylił się, żeby
mnie pocałować.
Pocałowaliśmy się, a jego wolna ręka z pierścieniem kwiatów uniosła się, żeby utulić
moją twarz. Odsunęliśmy się na tyle, żeby móc mówić.
- Przez naszą połączoną krew – wyszeptałam.
- Mocą Bogini – powiedział.
- Pozwól nam połączyć nasze moce – dodałam.
- I nasze królestwa – odpowiedział.
- Niech tak będzie – powiedziałam i rozległ się dźwięk, jakby jakiś wielki dzwon bił,
jakby cały wszechświat czekał na nas, aż wypowiemy te słowa. Powinnam obawiać się tego, co
to oznacza. Powinnam mieć wątpliwości, ale w tej chwili, nie było miejsca na takie rzeczy. Były
tylko oczy Sholto wpatrzone w moje i jego ręka na mojej twarzy, nasze dłonie złączone razem,
magią samej faerie.
- Więc będzie tak – odpowiedział. – A teraz ocalmy naszą Ciemność.
Podróżowałam z Sholto pomiędzy miejscami, ale nigdy nie byłam zdolna wyczuć jego
mocy tak wyraźnie rozciągniętej. To było zadziwiająco podobne do ręki wyciągniętej
w ciemność, aż znajdzie się to, czego się potrzebuje i przyciągnie się to bliżej.
W jednej chwili byliśmy w sercu faerie, w następnej w sali pogotowia otoczeni przez
lekarzy, pielęgniarki i hałasujące monitory. Na stole leżał obcy mężczyzna, a lekarz próbował
reanimować jego serce.
Wpatrywali się w nas przez chwilę, potem po prostu odeszliśmy, zostawiając ich, żeby
ocalili mężczyznę, jeżeli tylko mogą.
- Gdzie on jest, Meredith? – zapytał Sholto.
Sholto sprowadził nas tutaj. Teraz moim zadaniem, było znaleźć Doyle’a na czas.