Rozdział 9
Błyskawice uderzały ponad ziemią, oświetlając ciemny widok poniżej. To było jak
patrzenie na walkę w przebłyskach, w kawałkach i znieruchomiałych częściach, a nie na całość.
Mistral klęczał z jedną ręką wyciągniętą, strzały latały, ich groty połyskiwały w gorącym,
białym świetle. Ciemne postacie na drzewach. Coś mniejszego poruszało się na ziemi za
Mistralem.
Nie widząc strzał, śledziłam ich lot po reakcji ciała Mistrala, kiedy w niego uderzały.
Zachwiał się na tyle, na ile można zachwiać się klęcząc. Jego ciało pochyliło się w przód,
a potem opadł na jeden bok. Tylko ramię oddzielało go od ziemi.
Uderzył następną błyskawicą z drugiej ręki, ale opadła daleko od drzew, paląc ziemię, ale
nie sięgając atakujących.
Pochyliłam się nisko nad białymi kończynami klaczy. Tam, w dole, był jeden z ojców
dzieci, które miałam w sobie. Nie mogę stracić następnego. Nie mogę.
Sholto wydawał się rozumieć, ponieważ zawołał do mnie.
- Zajmiemy się napastnikami. Sprawdź, co z Panem Burz.
Nie sprzeczałam się. Mistral naszpikowany był strzałami o grotach z hartowanej stali.
Jeżeli ma zostać ocalony, to muszę działać szybko. W tej chwili nie chciałam zemsty. Chciałam,
żeby żył.
Mistral opadł na bok, leżąc na wyniszczonej zimą trawie. Wiatr spowodowany przez
nasze przybycie rozwiewał jego włosy dookoła ciała, szarpał pelerynę, którą był owinięty.
Mężczyzna zdawał się tego nie zauważać. Wycelował ręką w stronę drzew. Zalśniła błyskawica,
a my byliśmy na tyle blisko, że mnie oślepiła. Kiedy światło zgasło, nic nie widziałam.
To była sztuka usiedzieć na koniu, kiedy przeszedł on z lotu do biegu po ziemi. Nie
miałam zupełnie tej umiejętności, więc zachwiałam się, kiedy kopyta konia zaskrzypiały
o zamarzniętą trawę. Musiałam posiedzieć na koniu w ciemności, czekając, kiedy mój wzrok
ponownie stanie się ostry. Wzrok powrócił mi jeszcze z plamkami, ale to wystarczyło, żeby
zobaczyć przerażająco nieruchome ciało Mistrala na biało -czarnej ziemi.
Jedynym światłem były zielone iskry krzesane przez kopyta klaczy. Ten blask
przypominał mi ogień, jaki Doyle mógł wezwać do swoich rąk. Pozostawiłam go rannego.
Jeżeli jest przytomny, to musi szaleć ze zmartwienia. Ale jedno nieszczęście na raz. Doyle ma
lekarzy, podczas kiedy Mistral ma w tej chwili tylko mnie. Ześlizgnęłam się z klaczy, grubo
zmrożona trawa była zimna pod moimi stopami. Noc stała się nagle zimna. Klacz odeszła od
mojej ręki i pobiegła do pozostałych. Zorientowałam się w tej chwili, że byłam sama. Moja
zemsta skończyła się, Cair była martwa. Byłam u boku Mistrala i magia, która trwała we mnie
tej nocy, odeszła. Podążyła do Sholto i mężczyzn, których zwerbowaliśmy podstępem na
dworze Seelie. Mogłam słyszeć ogary ujadające z daleka. Lśniły na trawie, dając wystarczająco
światła, żebym widziała trzy postacie, strzelające do sfory, zanim ogary ściągnęły ich w dół. Nie
wydaje mi się, żeby Sholto wykazywał moją wrażliwość. Wykorzystywał ogary.
Klęknęłam na twardej, zimowej trawie. Krew Mistrala stopiła szron, więc ziemia zmiękła
od rozlanej krwi. Jego twarz ukryta była za falami szarych włosów, nie siwych od wieku, bo
on
nie starzał się, ale szarych jak burzowe chmury. Jego włosy były ciepłe pod dotykiem, kiedy
odsunęłam je, żeby odnaleźć puls na szyi. Nigdy nie byłam dobra w odnajdywaniu go na
nadgarstku, a bez magii sfory martwiłam się bardzo tym, że mam na sobie tylko cienką szatę.
Zaczynałam drżeć, nawet kiedy szukałam jego pulsu.
W pierwszej chwili wystraszyłam się, że przybyliśmy za późno, a potem poczułam to,
pod drżącymi palcami. Żył. Aż do chwili kiedy poczułam puls, nie chciałam sprawdzać, jak
bardzo był ranny. To było tak, jakbym próbowała udawać, ale teraz musiałam popatrzeć.
Musiałam widzieć, co z nim jest.
Jego szerokie ramiona, całe jego mocne ciało było naszpikowane strzałami. Naliczyłam
pięć. Jedyną rzeczą, o której mogłam pomyśleć to to, że błyskawice oślepiły strzelających tak
jak mnie. Nie byłam pewna, czy ręka mocy Mistrala mogła trafić pojedynczego napastnika, ale
oślepił ich i ocalił swoje życie. Gdybym mogła zapewnić mu opiekę medyczną, może nie
wykrwawiłby się, ani nie zginął od dotyku tak wielu odłamków hartowanej stali wbitej w jego
ciało. Już to samo było jak trucizna dla istot faerie.
Sfora była nadal zajęta, mężczyźni nadal byli zatraceni w jej magii. Tylko ja ocknęłam się
spod wpływu zaklęcia. Widziałam Mistrala i ocalenie go znaczyło dla mnie więcej niż
czyjakolwiek śmierć. Może to dlatego w większości legend dzika sfora ma za łowczego
mężczyznę. Kobiety są bardziej praktyczne. Życie jest dla nas cenniejsze niż śmierć.
Klęknęłam na dziwnie ciepłej trawie, ciepłej od wypływającego z Mistrala życia,
roztapiającego twardy szron. W ziemię była wbita strzała. Wyciągnęłam ją ostrożnie
z zamarzniętej ziemi, ponieważ nie chciałam jej złamać i zostawić w ziemi grotu. Drzewce było
drewniane, więc napastnicy mogli trzymać strzały bezpiecznie, ale kiedy w końcu zobaczyłam
grot, potwierdziły się moje najgorsze obawy. Nawet nie użyli nowoczesnego metalu. To była
wykuta, hartowana stal, najgorsze co można użyć przeciwko istocie faerie.
Moja ludzka krew sprawiała, że żelazo nie było dla mnie bardziej śmiertelne niż inny
metal. Mogłam dotykać grotu bez krzywdy, ale drewniana włócznia zabiłaby mnie, a Mistral
mógłby ją zlekceważyć.
Gdyby strzały były pospolite, mogłabym wyciągnąć je z niego bez pomocy medycznej,
ale same groty były dla niego trujące. W każdej chwili, w której pozostawały w jego ciele,
sączyły w niego śmierć. Ale jeżeli wyciągnę strzały, poszerzą ranę. Cholera, nie wiedziałam co
zrobić. Jaką królową byłam, skoro nie umiałam nawet podjąć decyzji w jednej sprawie?
Odłożyłam strzałę, którą wyszarpnęłam z ziemi, obok swoich kolan i położyłam rękę na
boku Mistrala. Oparłam czoło na jego ramionach i modliłam się. „Bogini, prowadź mnie. Co
mam robić, żeby go ocalić?”
- Czyż to nie jest wzruszające? – odezwał się męski głos.
Szarpnęłam się, zobaczyłam Onilwyna stojącego w ciemnościach. Był jednym z moich
strażników, ale kiedy ostatnim razem opuszczaliśmy faerie, pozostał tam. Mówiono, że
pomagał zapanować nad moim szalonym kuzynem Celem, ale nie prosił o powrót na służbę do
mnie. Zawsze był przyjacielem Cela, nie moim, więc musiałam wymyślać wymówki, żeby nie iść
z nim do łóżka.
-Kłopot z magią dzikiej sfory – dodał - jest taki, że traci się przez nią z oczu ważne
rzeczy, tak jak pozostawienie swojej księżniczki samej w nocy, bez strażników. Nie byłbym tak
beztroski, Księżniczko Meredith.
Ukłonił się nisko, odrzuciwszy zamaszystym ruchem swoją pelerynę, gęste fale jego
włosów opadły do przodu. Trudno było zobaczyć coś w ciemności, ale jego włosy były
ciemnozielone, a jego oczy miały kolor zielonej trawy, z gwiazdkami wybuchającymi płynnym
złotem dookoła źrenicy. Był trochę niski i szeroki, zbudowany bardziej jak kwadrat, niż typowy
strażnik, ale to nie dlatego trzymałam go z daleka od swojego łóżka. Po prostu nie lubiłam go,
tak jak on mnie. Chciał iść ze mną do łóżka tylko dlatego, że był to jedyny sposób, żeby
przerwać jego wymuszony celibat. Och i mieć szansę na zostanie moim królem. Nie wolno
o tym zapomnieć. Onilwyn był o wiele za ambitny, żeby o tym zapomnieć.
- Apeluję do twojego poczucia obowiązku, Onilwyn. Skontaktuj się z kopcem Unseelie,
niech przyślą uzdrowicieli i pomóż mi przenieść Mistrala w jakieś ciepłe miejsce.
- Dlaczego miałbym to zrobić? – zapytał. Wyłonił się ponad nami w grubej zimowej
pelerynie, zabłąkany kosmyk włosów opadł mu na policzek, jakby zimny wiatr zaczął igrać
z jego skórą. Spojrzałam mu w twarz, wiatr przegnał chmury, więc miałam wystarczająco wiele
światła księżyca, żeby widzieć wyraźnie jego wyraz twarzy i to, co zobaczyłam, sprawiło, że
serce podeszło mi do gardła.
Zadrżałam, ale nie z zimna. Zobaczyłam śmierć w twarzy Onilwyna, śmierć i głęboką
satysfakcję, prawie szczęście.
-Onilwyn – powiedziałam. – Rób jak rozkazuję – ale w moim głosie słychać było strach.
Zaśmiał się cicho.
- Nie wydaje mi się – sięgnął pod grubą pelerynę, jego ręka błądziła po boku szukając
miecza.
Sięgnęłam na trawę, po jedyną broń, jaka miałam, strzałę. Wykorzystałam ciało Mistrala
jako osłonę, żeby nie było widać mojego ruchu. Ale musiałam pchnąć, zanim Onilwyn
wyciągnie swój miecz. To była jedna z tych chwil, kiedy czas wydaje się zastygać, a ty masz
równocześnie na tyle czasu, żeby zobaczyć nadciągająca katastrofę, ale nie na tyle czasu, żeby
działać.
Uderzyłam go swoją lewą ręką, a on odepchnął ją prawie delikatnie. Patrzył na moją
pusta rękę, kiedy pchnęłam tą ze strzałą. Poczułam jak grot wbija się w ciało. Pchnęłam, a on
szarpnął się do tyłu, dalej ode mnie. Strzała została w jego nodze. Wbiłam ją na tyle głęboko,
żeby się cofnął.
Nie musiałam patrzeć za siebie, w stronę lśniącej sfory. Krzyki mężczyzn dobiegały
z daleka, niknąc, ale byli o mile ode mnie. Byli widoczni na płaskim polu uprawnym, ale
odległość była trudna do określenia w tej płaskiej krainie. Rzeczy wydawały się być dużo bliżej,
niż były naprawdę. Nie mogłam patrzeć za siebie po pomoc.
Onilwyn wyszarpnął strzałę z nogi.
- Ty suko!
- Złożyłeś przysięgę, że będziesz mnie strzegł Onilwyn. Czy naprawdę tej nocy chcesz
stać się krzywoprzysięzcą?
Rzucił strzałę na ziemię i wyciągnął swój miecz.
- Wezwij sforę. Nawet lecąc, nie przybędą na czas, żeby cię ocalić.
- Nazywam cię, krzywoprzysięzcą, Onilwyn – wymówiłam słowa. – Nazywam cię
zdrajcą i wołam, żeby dzika sfora mnie usłyszała.
Usłyszałam krzyki koni i innych istot, jakby bezkształtne istoty miały teraz głos. Mogli
zawrócić, mogli przybyć, Sholto mógł ich poprowadzić, ale Onilwyn stał na trawie z mieczem
w dłoni. Przybędą za późno, zginę.
Za wykorzystanie jedynej magii, którą mogłam użyć na odległość, płaciłam zawsze
ogromną cenę cierpienia. Nie byłam pewna, czy powinnam zrobić to dzieciom, ale jeżeli ja
zginę, one zginą wraz ze mną.
Wezwałam rękę krwi. Nie była podobna do większości rąk mocy, nie było tutaj uderzeń
energii, żadnego ognia, niczego lśniącego. Po prostu wezwałam to do mojej lewej dłoni, czy też
otworzyłam na niej jakieś niewidoczne drzwi, i chociaż moja ręka nadal była solidna dla oka i
pod dotykiem, dla mnie były na niej drzwi dla ręki krwi.
Wezwałam swoją magię i modliłam się do Bogini, żeby to, co wezwałam, nie zabiło
dwojga z nas. Było tak, jakby krew w moich żyłach zamieniła się z płynny metal, tak gorący, tak
pełen bólu, jakby moja krew mogła zagotować się, stopić skórę i wylać się ze mnie. Ale
nauczyłam się, co robić z bólem.
Krzyknęłam i wyciągnęłam dłoń mojej lewej ręki w kierunku biegnącego teraz
Onilwyna. Był sidhe, mógł poczuć magię, lub może biegł, żeby upewnić się, że zginę, zanim
przybędzie sfora.
Pchnęłam ten płonący, gotujący się ból w niego. Zatoczył się na chwilę, ale biegł nadal.
- Krwaw! – Krzyknęłam.
Rana, jaką zrobiłam na jego udzie, otworzyła się. Jego skóra pękła i trysnęła krew.
Oryginalna rana ominęła tętnicę. Tętnica na udzie była za daleko pod skórą, ale moja moc
zmieniła małą ranę w większą. Rana zbliżyła się do tętnicy i miałam szansę ją otworzyć.
Onilwyn zawahał się, przykładając rękę do rany, jego miecz skierował się w dół. Spojrzał
za mnie, na niebo, a ja wiedziałam, co tam zobaczył. Zmusiłam się, żeby nie patrzeć, ponieważ
jeżeli spojrzę na coś, ręka krwi to rozkrwawi. Chciałam, żeby Onilwyn krwawił, nikt inny.
Uniósł rękę, w świetle księżyca lśniącą ciemno od jego własnej krwi. Spojrzał na mnie
z głęboką nienawiścią, potem uniósł miecz dwiema rękami i ruszył
na mnie, krzycząc okrzyk
wojenny.
- Krwaw dla mnie! – krzyknęłam mój własny okrzyk.
Sfora nadciągała, ale mężczyzna z mieczem był za blisko. Jedynym pytaniem było, czy
zdążę wykrwawić go na śmierć, zanim przebiegnie tą niewielką odległość.