Rozdział 10
Skierowałam swoją lewą rękę w jego stronę i wezwałam krew. Pchnęłam moją moc
w ranę i rozerwałam ją szerzej. Onilwyn potknął się, ale nadal biegł zataczając się. Był prawie
przy mnie. Modliłam się do Bogini i Pana. Modliłam się o siłę. Siłę, żeby ocalić siebie i swoje
dzieci.
Onilwyn upadł na kolana na ciemnej, zimowej ziemi. Próbował wstać, ale jego zraniona
noga zawiodła go i skończył na czworakach, z krwią tryskającą na zamrożoną trawę. Biały
szron zniknął od ciepłego przypływu jego krwi.
Zaczął czołgać się w moją stronę, ciągnąc swoją zranioną nogę za sobą jak złamany
ogon. Trzymał w zaciśniętej pięści miecz, unosząc go nieco ponad ziemię, tak, żeby o nic nie
zahaczyć. Miał nieubłagany wyraz twarzy. Jego oczy wypełnione były jedynie pewnością
i nienawiścią.
Chciałam zapytać, co mu zrobiłam, że narosła w nim taka nienawiść, ale musiałam
skoncentrować się na wykrwawianiu go na śmierć, zanim zdoła przeszyć swoim mieczem mnie
i moje nienarodzone dzieci.
Już nie byłam przerażona. Wszystkie emocje we mnie skoncentrowały się w mojej lewej
ręce. Skoncentrowały się na jednej myśli: zabić. Mogłam udawać, że wszystko co chciałam, to
była jego krew, ale to nie wystarczało. Potrzebowałam śmierci. Potrzebowałam śmierci
Onilwyna.
Był na tyle blisko, że mogłam zobaczyć pot błyszczący na jego twarzy, nawet w świetle
księżyca. Trzymałam dłoń skierowaną w jego stronę.
- Umieraj! Umieraj dla mnie! – krzyknęłam.
Onilwyn uniósł się na kolanach, kołysząc się jak cienkie drzewo na porywistym wietrze,
ale zawisł ponad nieruchomym ciałem Mistrala. Uniósł również miecz.
Trzymałam swoją dłoń skierowaną w jego stronę, ale odczołgałam się do tyłu od
lśniącego metalu. Jego ręka opadła i miecz uderzył ziemię w miejscu, gdzie przed chwilą byłam.
Wydawał się nie zdawać sobie sprawy, że za pierwszym razem chybił. Cofnął miecz ze
złośliwością, jakby przeciął ciało.
Wstałam na nogi, nadal go wykrwawiając, nadal go zabijając.
Onilwyn skrzywił się, patrząc na ziemię, gdzie nic nie przeciął. Pochylił się nad ciałem
Mistrala, jedną ręką trzymając ramię drugiego mężczyzny. Druga rękę opierał na mieczu wbitym
w ziemię, jakby niemalże zapomniał, że tam była.
Zmarszczył brwi, jakby nie mógł się skupić.
- Cel powiedział, że jesteś słaba.
- Umieraj dla mnie, Onilwyn. Umieraj dla mnie i dotrzymaj swojej przysięgi.
Miecz wypadł z jego palców.
- Jeżeli możesz mnie wykrwawić, możesz mnie też ocalić.
- Zabiłbyś mnie i moje nienarodzone dzieci. Dlaczego miałabym cię ocalić?
- Z litości – powiedział, a jego oczy zaczynały nieznacznie patrzeć na bok od miejsca
gdzie stałam.
Poczułam zapach róż i z moich ust wyszły słowa, które nie były moimi słowami.
- Jestem ciemną boginią. Jestem niszczycielką świata. Jestem twarzą księżyca, kiedy całe
światło zniknęło. Mogłam przyjść do ciebie, Onilwynie, w postaci światła wiosny i życia, ale
wezwałeś do siebie zimę, a w śniegu nie ma litości. Jest tylko śmierć.
- Oczekujesz dziecka – powiedział i zaczął powoli osuwać się na zimną ziemię. – Jesteś
pełna życia.
Prawą ręką dotknęłam swojego brzucha, lewą nadal miałam skierowaną w niego.
- Bogini jest wszystkim przez cały czas. Nie ma życia bez śmierci, nie ma światła bez
ciemności, nie ma bólu bez nadziei. Jestem Boginią. Jestem stworzeniem i zniszczeniem. Jestem
poczęciem życia i krańcem świata. Zniszczyłbyś mnie, Panie Jesionu, ale nie możesz.
Wpatrywał się we mnie swoimi rozkojarzonymi oczami. Sięgnął w moją stronę, ale nie
magią, tylko
jakby próbował mnie dotknąć, lub próbował dotknąć czegokolwiek. Nie byłam
pewna, czy sięga po mnie, ale coś widział w tej chwili. Widział coś, a to sprawiło, że po to
sięgnął.
- Wybacz mi – wyszeptał.
- Jestem twarzą bogini, którą wezwałeś do istnienia tej nocy, Lordzie Jesionu. Czy to
wybaczenie widzisz na mojej twarzy?
- Nie – wyszeptał. Upadł na bok, aż jego policzek dotknął ziemi, a reszta jego ciała
upadła na ciało Mistrala. Zadrżał i wydał z siebie ostatni, długi wydech. Onilwyn, Pan
Jesionowego Zagajnika, umarł tak jak żył, otoczony przez wrogów.
Rozdział 11
Zobaczyłam przed sobą biały blask sfory, jak drugi księżyc na niebie, zanim usłyszałam
nadciągający wiatr. Ale nadal wpatrywałam się na leżącego lorda sidhe. Onilwyn wyglądał na
nieprzytomnego, może nie żył, ale nie byłam pewna. Wolałam nie obracać się, żeby nie dać mu
drugiej szansy na zabicie mnie.
Usłyszałam konie i inne istoty lądujące na zamarzniętej ziemi. Usłyszałam kroki i Sholto
znalazł się obok mnie. Stanął pomiędzy mną, a leżącymi postaciami. Miał w ręku włócznię
i kościany sztylet.
Oparłam się o jego plecy, czując jego siłę przez resztki koszulki. On, podobnie jak ja, nie
był ubrany odpowiednio na takie zimno. Magia może sprawić, że zapomnisz o rzeczach
praktycznych, aż opadnie i wtedy znów zdasz sobie sprawę, że jesteś śmiertelna. Och, zdaje się,
że to właśnie spotkało mnie. Większość z sidhe nie przeziębia się.
- Jesteś ranna? – zapytał.
- Nie, tylko zmarznięta.
Powiedzenie tego na głos wydawało się dać mi zgodę na drżenie. Przycisnęłam się
mocniej do jego ciepłych pleców i sięgnęłam, żeby objąć go w pasie. Zorientowałam się, że
przód jego ciała jest więcej niż tylko ciepły. Macki tuliły i pieściły moje ręce i ramiona. Dotykał
mnie, przytrzymywał, tak jakby robił to rękami, gdyby nie były zajęte przez broń. Ale Sholto
miał wystarczająco wiele
„rąk” żeby trzymać mnie i walczyć. Był czas, kiedy jego dodatki
niepokoiły mnie do tego stopnia, że nie byłam pewna, czy będę w stanie je znieść, ale to
nieistotne zaniepokojenie wydawało się mieć miejsce lata temu. Macki były ciepłe, jakby krew
krążyła tuż pod skórą. Sięgnęły dookoła jego ciała, żeby przytulić mnie bardziej, rozciągając się
tak, jak mogą tylko rzeczy bez kości. Dzisiejszej nocy to nie było niepokojące, to było ciepłe.
Yolland przesunął się obok nas z dworską finezją, w ręce trzymał obnażony żelazny
miecz. Nie mogłam zobaczyć, co zrobił.
- Zielonowłosy strażnik ma nikły puls – odezwał się.
- A co z Mistralem? – zapytał Sholto.
- Tak samo.
- Musimy zabrać Mistrala do uzdrowiciela – powiedziałam, nadal przytulona do ciepłych
pleców Sholto i otulona innymi częściami jego ciała.
- Co z Onilwynem? – zapytał Sholto. Byłam tak przyciśnięta do jego pleców, że czułam
te słowa wibrujące pod moim policzkiem.
Pomyślałam o wyrazie twarzy Onilwyna, nienawiści. Chciał mojej śmierci i oszczędzenie
mu życia nie zmieni tej determinacji w jego oczach. Widziałby to jako słabość.
- Musi umrzeć.
Poczułam, że Sholto wzdrygnął się. Nawet macki zareagowały jak ręce, tak jak czasem,
kiedy dłoń prawie wysuwa się z twojej ręki.
- Powinniśmy zapytać najpierw królowej, Meredith.
- Są uzdrowiciele pomiędzy sluaghami? – zapytałam.
- Tak – odpowiedział.
- Zabierz tam mnie i Mistrala. Muszę się ogrzać, a jemu musimy wyciągnąć zabójczy
metal z ciała.
- Pozwólcie zabrać się na Dwór Seelie – powiedział Yolland.
Zaśmiałam się, ale to nie był przyjemny dźwięk.
- Bez mocy dzikiej sfory wolałabym tam nie wchodzić.
- Więc na Dwór Unseelie – powiedział Sholto.
- Mężczyźni, których zabiliście, byli lordami na tych dworach, prawda?
- Tak – odrzekł.
- Więc nie jest tam bezpiecznie. Zabierz mnie do twojego królestwa, Sholto.
- Sidhe są bardziej krusi, niż sluaghowie. Nie jestem pewien, czy nasi uzdrowiciele
zdołają pomóc Panu Burz.
- Musimy wyciągnąć z niego metal i ogrzać, co dalej, zobaczymy. Ale czas nie jest jego
sprzymierzeńcem, ani naszym. Zabij Onilwyna. Kiedy przetrwamy tę noc, poprosimy
o audiencję u królowej.
- Nie możesz myśleć o zakończeniu życia jednego z sidhe – odezwał się Turloch.
– Moi wrogowie są liczni, a przyjaciół mam tylko kilku. Muszę dowieść tym pierwszym,
że wystąpienie przeciwko mnie oznacza śmierć, a tym drugim, że jestem wystarczająco silna,
żeby tutaj rządzić – potem uścisnęłam Sholto i powiedziałam prawdę. – Widziałam swoją
śmierć i śmierć moich nienarodzonych dzieci na twarzy Onilwyna. Jeżeli oszczędzę go, będzie
to widział jako słabość, nie miłosierdzie. Nie chcę mieć go za plecami z tą gorącą determinacją
w oczach. Jestem w ciąży z bliźniętami. Czy zaryzykujesz pierwsze dzieci, które mają przyjść na
świat w królewskiej rodzinie od moich narodzin z powodu wrażliwości?
- Tu nie chodzi o wrażliwość, moja pani – powiedział Turloch.
- Księżniczko – poprawił go Sholto. – Ona jest Księżniczką Meredith.
- Dobrze, Księżniczko Meredith, tu nie chodzi o wrażliwość, ale o myśl o utracie innego
lorda sidhe. Jest nas teraz niewielu, Księżniczko. Nawet ci spaczeni i Unseelie są cenni dla nas,
wielu z nich kiedyś chodziło po złotych korytarzach naszego dworu, zanim wypadli z łask.
- Jestem świadoma, że wielu naszych lordów i dam było kiedyś waszymi, Lordzie
Turloch. Ale to nie zmienia losu Onilwyna.
- Nie jesteś jeszcze moją królową i nie zrobię tego – odpowiedział.
Sholto zaczął mówić, ale ścisnęłam go lekko i zrozumiał aluzję. Pozwolił mi mówić.
- Mogłabym długo myśleć, Lordzie Turloch, ale faktem jest, że powaliłam lorda sidhe
tylko za pomocom rąk, bez broni.
- Czy to groźba? – zapytał.
- Prawda – odrzekłam i pozwoliłam mu zrozumieć to tak, jak chciał.
- Rób jak rozkazuje – odrzekł Sholto. – Jesteś nadal częścią sfory, a ja nadal jestem
łowczym.
- Tylko do świtu – odrzekł.
- My będziemy wolni o świcie, ale czy ty będziesz wolnym, czy też będziesz skazany na
wieczną jazdę ze sforą, to zobaczymy – powiedziałam.
- Co? – odrzekł.
- Ma rację – powiedział Lord Dacey – za to, że zaatakowaliśmy sforę, karą może być
dołączenie do niej na wieczność.
- Tylko łowczy może cię uwolnić – dodał Sholto - więc, gdybym był tobą, Turloch,
wolałbym udowodnić swoją solidarność – jego głos był zimny i bardzo pewny siebie. Tylko ja,
będąc wystarczająco blisko niego, czułam, jak szybko bije mu serce. Nie był pewien swoich
słów, czy też nie był pewien, co sidhe może zrobić? Czy też może zgadzał się z pozostałymi
mężczyznami, że Onilwyna powinno się oszczędzić? Perspektywa uwiezienia w sforze była
losem, który mógł sprawić, że będą z nami walczyć. Magia sfory zaczynała opadać, mogłam to
wyczuć. To nie świt ją złamał. Drugą walkę musieliśmy stoczyć na własną rękę.
Potrzebowaliśmy więcej sprzymierzeńców, ale tych, którzy zdecydowali się sami, a nie
przez przymus. Z Mistrala wyciekało życie. Wolałabym nie stracić go tylko dlatego, że
wahaliśmy się.
Zaczęłam odsuwać się od Sholto. Przez sekundę przyciągnął mnie bliżej, a potem
pozwolił mi odsunąć się od siebie. Macki niechętnie mnie puściły, jak palce przesuwające się
w dół ramienia.
Ziemia była zimniejsza, kiedy odeszłam od Sholto. Jego magia utrzymywała mnie
w cieple. Przeszłam przez zamarzniętą ziemię, a trzej lordowie sidhe patrzyli na mnie, jakbym
była czymś, przed czym trzeba mieć się na baczności, prawie tak, jakby się mnie bali. To nie był
widok, jaki przyzwyczaiłam się widzieć na twarzach arystokratów sidhe. Nie byłam pewna, czy
podobało mi się to, ale wiedziałam, że było mi to potrzebne. Ludzie podążają za tobą tylko
z dwóch powodów, miłości i strachu. Pieniądze nie znaczą nic w faerie. Wolałabym miłość, ale
dzisiejszej nocy moi wrogowie udowodnili, że było ich więcej, niż sądziłam. A także, że w tym
wszystkim było więcej spisków niż rozumu. Kiedy miłość i szlachetne motywy nie działały,
pozostawał tylko strach i bezwzględność.
Położyłam rękę na brzuchu, nadal niezmienionym, ale usłyszałam bicie ich serduszek,
w jakiś magiczny sposób zobaczyłam je poruszające się, prawie jak nierzeczywiste kształty na
ultrasonografie. Były wewnątrz mnie i musiałam je chronić. Szczerze wierzyłam, że teraz, kiedy
byłam brzemienna, sidhe ceniliby to życie, nie moje, ale dzieci. Wiedziałam, że się nie mylę i nie
mogłam sobie pozwolić na słabość. Nie mogłam już dłużej wahać się. Mówi się, że ciąża
sprawia, że kobieta jest bardziej miękka, delikatna, ale w tej chwili zrozumiałam, dlaczego tak
wiele religii ma boginie, które równocześnie są stworzycielkami i niszczycielkami. Dopiero co
zaszłam w ciążę, a już musiałam robić rzeczy, przed którymi kiedyś zawahałabym się. Ale czas
na wahanie minął.
Yolland przesunął Onilwyna z Mistrala, więc Pan Jesionu leżał na plecach na
zamrożonej trawie. Podniosłam upuszczony miecz Onilwyna.
- To hartowana stal, lordzie sidhe. Chciał zatopić go w moim ciele. Zwrócę mu to
ostrze.
Uniosłam miecz obiema rękami i modliłam się o siłę, siłę, żeby chronić siebie i moje
dzieci. Siłę, żeby chronić ojców moich dzieci i ludzi, których kochałam. Modliłam się
i zatopiłam ostrze w jego ciele. Ostrze przebiło jego pierś tuż pod mostkiem. Wbiłam je
w miękką tkankę pod żebrami, wbiłam je w jego serce i pozostawiłam tam. Zrobiłam tak, jak
on chciał zrobić mnie.
Wstałam z zakrwawionymi dłońmi i rękami, w białej koszuli pobryzganej krwią.
- Powiedz pozostałym lordom i damom, że jestem brzemienna. Za każdą groźbę, czy
atak pod adresem moich dzieci i moich królów, odpłacę ze skrajną surowością.
Spojrzałam na nich wyciągając swoje zakrwawione ręce. Moja skóra zaczęła lśnić przez
krew. Moc przeszła przeze mnie i znów byłam ciepła. Zapach róż wypełnił powietrze i płatki
zaczęły opadać z nieba jak różowy deszcz.
W powietrzu przede mną pojawił się złoty kielich. Kielich, który zaginął z Dworu Seelie
przed wiekami zawisnął przede mną. Kielich, który był mój, tak jak włócznia i sztylet były
Sholto. Pojawiał się i znikał, jak chciał. Przybył do moich zakrwawionych rąk, był jaśniejący
i lśniący, jakim zawsze był. Krew i śmierć nie były złem, tylko inną częścią życia.
Płatki wypełniały kielich, a Bogini poruszyła się w moim umyśle. Uklękłam obok nadal
nieruchomego Mistrala i zanurzyłam palce w płatkach, ale kiedy wyciągnęłam palce, ociekały
płynem i poczułam zapach wina. Dotknęłam jego warg i jęknął.
- Wyciągnijcie z niego strzały – powiedziałam.
To ciemnowłosy Yolland klęknął i zaczął wypełniać polecenie.
- To nie może być kielich – powiedział Turloch.
- Nie ufaj swoim oczom, zaufaj swojej skórze, swoim kościom – powiedział Lord Dacey.
– Nie czujesz jak dźwięczy magią?
Dacey dołączył do Yollanda. Mistral jęknął, kiedy wyszarpnęli strzały. Jego dłonie
zacisnęły się z bólu, ale nadal był nieprzytomny. Kiedy strzały wyszły, dotknęłam płynem
z kielicha każdej rany. Nie zostały całkowicie uzdrowione, ponieważ zostały zadane hartowaną
stalą, ale częściowo zamknęły się, jakby uzdrawiały się od wielu dni. Dwaj lordowie sidhe
klęczeli na zimnie i patrzyli, jak kielich odprawia magię. Kiedy dotknęłam każdej rany na ciele
Mistrala, odwróciłam się do klęczących lordów. Sholto stał i obserwował, ponieważ kielich nie
był jego magią, lecz moją.
Podałam wypełniony płatkami kielich lordom, a oni wypili z niego. Wargi każdego
z nich dotknęły płynu innego koloru. Każdy z tych płynów pachniał jak inny gatunek piwa.
W końcu klęknął i Turloch, łzy lśniły na jego twarzy.
- Bogini, ocal nas.
- Stara się – powiedziałam i pozwoliłam mu napić się.
Doleciał mnie zapach czegoś słodkiego i nieznanego.
Płatki zaczęły kiełkować małymi ciernistymi pnączami, róże wzrastały w zimowym
chłodzie. Klęknęliśmy otoczeni przez początki zarośli, tak zielone i rzeczywiste, jak w letni
dzień, kiedy śnieg zaczął padać z zimnego nieba.
- Wróćcie do sidhe i powiedzcie im, że dzika róża powróciła.
- Mógłbym nosić twój znak, moja bogini – powiedział Lord Yolland.
- Niech tak będzie – odrzekłam.
Cienkie pnącze owinęło się dookoła jednego z jego nadgarstków. Wzdrygnął się, a ja
wiedziałam, że ciernie zraniły go, potem żyjące pnącze stało się tatuażem dookoła jego
nadgarstka, tak idealnym i rzeczywistym jak gałązka, którą było jeszcze chwilę wcześniej.
Yolland wpatrywał się w znak, ścierając krew, która nadal była na jego białej skórze.
- Król nie będzie zadowolony – powiedział Turloch.
- Mam znak mocy jednego z rodziny królewskiej – powiedział Yolland. – Turloch, nie
rozumiesz, co to oznacza?
- To oznacza, że król będzie chciał zobaczyć jej śmierć.
- Myśli, że noszę jego dzieci – odrzekłam. – Chce, żebym żyła.
- Jak to może być?
Uniosłam kielich ponad głową i puściłam go. Unosił się przez chwilę, potem zniknął
w deszczu róż i pnączy.
- Magia – powiedziałam.
- Czy kielich zniknął? – zapytał Dacey ze strachem w głosie.
- Nie – odrzekłam, a Lord Yolland powtórzył po mnie.
- Nie, kiedyś po prostu sam wybierał posiadacza, do którego należał. Wybrał Meredith
i jeżeli chodzi o mnie, to dobrze, Dacey – dotknął swojego nowego tatuażu. – Jestem twój,
kiedy będziesz mnie potrzebowała. Tylko wezwij mnie, a odpowiem.
- Teraz nie będziesz miał innego wyboru, tylko odpowiedzieć – powiedział Turloch.
- To, że nie poprosiłeś o znak, jest twoją hańbą – odrzekł Yolland.
- Chcę żyć – stwierdził Turloch.
- A ja chcę służyć – powiedział Yolland. - Idź, powiedz, co widziałeś. To czas, żeby
przestać się ukrywać. Bogini powróciła do nas i jej moc znów jest z nami.
- Nie uwierzą nam – odezwał się Dacey.
- Uwierzą w to – Yolland pokazał swój tatuaż.
- Król zabije cię – powiedział Dacey.
- Jeżeli spróbuje, zapukam do bram sluaghów i dołączę do Króla Sholto i jego królowej
– odrzekł Yolland.
- Mógłbyś jechać ze sluaghami? – zapytał Dacey.
- O tak – stwierdził Yolland.
Sholto podniósł Mistrala na rękach.
- Nadchodzi świt. Wracajcie na wasz dwór i powiedzcie im, co powiedziała Bogini.
Zajmiemy się Panem Burz.
Położyłam jedną rękę na nagim ramieniu Sholto, a drugą na nodze Mistrala. Kielich
uleczył jego rany, ale hartowana stal może być dla nas jak trucizna. To, że zamknęliśmy rany,
nie oznacza, że trucizna przestała sączyć swój jad.
Sholto powtórzył moje myśli, opierając się o mnie i szepcząc.
- Zrobiłaś cud z kielichem i powstrzymaniem krwawienia, ale hartowana stal jest
podstępną rzeczą, Meredith.
- Musimy zabrać go do waszych uzdrowicieli – powiedziałam.
- Do mojego królestwa możemy dostać się prawie natychmiast, ale nie wiem, czy jesteś
wystarczająco silna na drogę, która wybrałbym.
Czułam siłę ciała Mistrala pod moją ręką, nawet nieprzytomne było muskularne i silne.
- Ocal go, Sholto.
- Jestem Królem Sluaghów, Królem Tego, Co Pomiędzy. Część dzikiej sfory nie wybrała
postaci. Mogę to wykorzystać, żeby po prostu wejść do kopca sluaghów.
- Zrób to – powiedziałam.
- Nie jesteś już dłużej częścią magii sfory, Meredith.
Spojrzałam na to, co pozostało ze sfory na polanie. Seelie dosiedli swoich koni
i odjechali z stronę swojego kopca faerie. Klacz, na której jechałam i wielonogi ogier Sholto nie
były widoczne. To, co pozostało, było wijącym się ogonem komety, z którym podróżowaliśmy.
Było białe i lśniące, jakby księżyc w pełni zmienił się w macki, kończyny oczy, kawałki i części,
które tworzyły coś, czego oko nie mogło widzieć, czy raczej to, w czym umysł nie mógł znaleźć
sensu. Powiedziałabym, że zobaczenie nieuformowanej sfory powinno rozsadzić mi umysł
i kiedyś byłaby to prawda. Przypomniałam sobie swoje przerażenie za pierwszym razem,
tygodnie temu. Teraz wpatrywałam się w to i wiedziałam, po prostu wiedziałam, że mogłam
zmienić to, co widziałam, w cokolwiek. To był surowy chaos, to, od czego wszystko się
zaczynało. Moc Bogini nadal jechała ze mną, a z tym nie bałam się.
- Nie widzę niczego przerażającego. Sprowadź to, ale wiem, że Bogini nadal jest ze mną
i wyprowadzi mnie z tego chaosu.
- Tak długo jak jesteś chroniona, jestem zadowolony, cokolwiek się stanie – powiedział.
Potem zawołał, ale nie słowami. Usłyszałam wezwanie, nie uszami, ale całym swoim ciałem,
jakby moja skóra wibrowała od jakiś słodkich słów.
Lśniące resztki dzikiej fory otoczyły nas. To było jak bycie otoczonym przez ciało, które
przemieszczało się jak woda, chociaż nawet to określenie nie odzwierciedlało dokładnie
prawdy. Brak mi było słów, brak było doświadczeń pasujących do wrażeń, jakie odczuwałam,
będąc niesioną przez surową magię w pierwotnej postaci. Mój ojciec upewnił się, że jestem
biegła w głównych religiach ludzkiego świata. Pamiętam, jak czytałam o stworzeniu w Biblii.
Wydawało się to być czymś uporządkowanym, jakby Bóg powiedział „żyrafa” i żyrafa pojawiła
się w pełnej formie, jaką znamy. Ale kiedy stałam pośrodku surowego chaosu, wiedziałam, że
tworzenie było jak narodziny, nieporządne i nigdy tak do końca nie były tym, czym się
spodziewano.
Macka dotknęła mnie i nagle blask stał się jaśniejszy, potem białe konie uciekły
z krzykiem z otaczającego nas okręgu. Coś mającego niemalże rękę, sięgnęło po mnie, a ja
chwyciłam tę niemalże dłoń. Spojrzałam mu w oczy i poczułam, że ta bezkształtna postać pyta
„Czym powinienem być?”
Co zrobiłybyście, gdyby coś zapytało was, czym powinno się stać? Jaka postać
przyszłaby wam do głowy? Gdybym tylko miała czas pomyśleć, ale tu nie było czasu. To była
chwila tworzenia, a bogowie nie mają wątpliwości. Byłam naczyniem Bogini, ale było we mnie
za wiele siebie, żebym mogła nie wiedzieć, że nigdy nie będą boginią. Miałam za wiele
wątpliwości.
Prawie ręka w mojej stała się szponem. Oczy, w które wpatrywałam się, zmieniły się
w coś podobnego do głowy sokoła, ale białego i lśniącego, a także będącego zbyt gadzim, żeby
być ptakiem i jeszcze… Szpony przecięły moją rękę, kiedy odsuwały się i moja krew opadała
jak rubiny, lśniąc w jasnym, białym świetle. Krople krwi wirowały w chaosie i to, czego
dotknęły, zmieniało postać. Cała najstarsza magia pochodziła od krwi, albo od ziemi. Nie
miałam ziemi do zaoferowania, kiedy wirowaliśmy wewnątrz tornada ciała, kości i magii, ale
krew tak, tę posiadałam.
Podziękowałam… smokowi, który przypomniał mi, po co była krew. Fantastyczne
postacie kształtowały się, niektóre z nich istniały wcześniej w faerie, ale inne były nowe.
Niektóre z nich istniały tylko w książkach, w opowieściach o wróżkach, nie były prawdziwe, ale
byłam po części człowiekiem i wykształciłam się w ludzkich szkołach. Nigdy nie widziałam
wielu z istot z legend, więc nie mogłam powołać ich do istnienia. Ale to moja wyobraźnia
zmieniała postaci. Niektóre z istot były piękne, niektóre przerażające. Nigdy więcej nie miałam
żałować maratonów horrorów, jakie obejrzałam z przyjaciółmi w college’u, ponieważ istoty
z horrorów były tu również. Ale niektóre z najciemniejszych postaci spojrzały na mnie oczami
wypełnionymi współczuciem, zanim odleciały w noc. Niektóre z tych, najbardziej trafiających
do serca pięknem, patrzyły na mnie bezlitosnymi oczami, jak oczy tygrysa, którego
wyhodowałeś, aż do dnia, kiedy zorientowałeś się, że jest nieoswojony, a ty jesteś tylko
posiłkiem.
Potem znaleźliśmy się w kopcu sluaghów, z lśniącymi pozostałościami nieokiełznanej
magii, a sami sluaghowie zwrócili się w naszą stronę, żeby walczyć.
- Potrzebujemy uzdrowiciela! – krzyknął Sholto.
Większość z nich zawahała się, wpatrując się w nas, jakby byli głusi i oniemiali. Nocni
myśliwce oderwali się od sufitu i polecieli w dół jednego z ciemnych tuneli. Miałam nadzieję, że
polecieli zrobić, jak rozkazał im ich król, ale pozostali zaskoczeni sluaghowie nadal wydawali się
niepewni, co robić.
Lśniący okrąg dookoła nas klęknął, jakby mieli nogi, na których mogli klękać, a ja
wiedziałam, czego chcieli. Chcieli przewodnictwa. Przewodnika, który wybierze, czym będą.
Zorientowałam się, że znaleźliśmy się w wielkiej, centralnej sali. Był tutaj tron z kości
i jedwab na środku głównego stołu. To było miejsce, gdzie dwór jadł, a kiedy odbywały się
audiencje, czy przybywali ważni goście, wielkie stoły przesuwano. Sala tronowa często służyła
jako oficjalna jadalnia w zamkach w faerie i poza nią.
Odezwałam się do zgromadzonych sluaghów.
- To nieokiełznana magia chce otrzymać postać. Podejdźcie i dotknijcie jej, a stanie się
tym, czego potrzebujecie czy pragniecie.
Odezwała się wysoka postać w kapturze.
- Nieokiełznana magia zmienia postać tylko pod dotykiem sidhe.
- Kiedyś magia była dla wszystkich faerie. Niektórzy z was pamiętają te czasy.
Jeden z nocnych myśliwców wiszących na ścianie odezwał się w ich typowy, lekko
syczący sposób.
- Nie jesteś na tyle stara, żeby pamiętać, o czym mówisz.
- Bogini mówi przez nią, Dervil – odezwał się Sholto. I to imię pozwoliło mi domyśleć
się, że to kobieta mocny myśliwiec, chociaż patrząc, nie mogłam tego stwierdzić.
Lśniący, klęczący okrąg zaczął blaknąć.
- Czy utracicie szansę pokazania sidhe, że najstarsza magia zna dotyk ręki sluaghów? –
zapytałam. - Podejdźcie i dotknijcie ich, zanim blask opadnie. Cofnijcie się i utracicie magię. Tej
nocy byłam ciemną Boginią – uniosłam moją nadal krwawiąca dłoń. – Nieokiełznana magia
skosztowała mojej krwi. Lśni jak białe światło, ale czy to nie księżyc lśni na waszym nocnym
niebie?
Ktoś zrobił krok w przód. To Gethin, w krzykliwej hawajskiej koszulce i spodniach,
chociaż gdzieś zostawił swój kapelusz, więc jego długie, podobne do oślich uszy opadały na
ramiona. Uśmiechnął się do mnie pokazując, że jego podobna do ludzkiej twarz pełna jest
ostrych, szpiczastych zębów. Był jednym z tych, którzy zjawili się w Los Angeles, kiedy Sholto
po raz pierwszy przybył po mnie. Nie był jednym z najpotężniejszych sluaghów, ale był śmiały,
a my dzisiejszej nocy potrzebowaliśmy śmiałości.
Położył swoją małą rękę na jednej ze lśniących postaci i było tak, jakby jego dotyk był
czarnym atramentem wlanym do lśniącej wody. Jakby ciemny kolor uderzył w lśniące światło,
postać zaczęła się zmieniać. Światło i ciemność zmieszały się i przez chwilę nic nie widziałam,
jakby jakiś magiczny woal zasłonił część procesu. Kiedy widok rozjaśnił się, stał przed nami
mały czarny kucyk.
Gethin zaśmiał się rechoczącym, zachwyconym śmiechem. Zarzucił ramiona dookoła
trzęsącej się szyi, a kucyk poruszył się uszczęśliwiony. Szczęśliwe parsknięcie pokazało, że
kucyk ma zęby tak ostre jak te Gethina, ale większe. Kucyk spojrzał na mnie, w jego oczach
widać było błysk czerwieni.
- Kelpie – wyszeptałam.
Gethin usłyszał mnie, ponieważ uśmiechnął się.
- Nie, Księżniczko. To Each Uise
1
. To wodny konik z Highlands w Szkocji, znany
z opowieści tamtejszej ludności.
Uścisnął znów kucyka, a ten trącił go znów, jak długo niewidziany pupilek.
Pozostali podeszli z wyciągniętymi rękami. Były tam włochate istoty, które nie były
całkowicie końmi, ale też niezupełnie czymś innym. Wyglądały na niedokończone, ale
sluaghowie krzyknęli zachwyceni na ich widok. Był ogromny, czarny dzik z mackami po każdej
stronie pyska. Były czarne ogary, ogromne i gwałtowne, z oczami będącymi zbyt wielkimi
w stosunku do twarzy, jak ogary z starych opowieści Hansa Christiana Andersena, o psach
z oczami wielkimi jak talerzyki
2
. Ich ogromne, okrągłe oczy były czerwone i lśniące, ich pyski
był tak szerokie, że wydawały się niezdolne do zamknięcia, więc ich języki były wywieszona
ponad szpiczastymi zębami.
Ogromne macki, szerokie jak człowiek, obniżyły się z sufitu. Spojrzałam do góry
i zauważyłam to, co pokrywało sufit. Widziałam macki w szpitalu w Los Angeles, ale nie
widziałam nic poza mackami. Teraz widziałam całą postać. Zajmowała większą cześć kopuły
ogromnego sufitu. Postać trzymała się powierzchni, podobnie jak nocni myśliwce, ale macki nie
pomagały w trzymaniu się. Była odwrócona i wisiała jak żywe stalaktyty. Dwoje ogromnych
oczu patrzyło w dół, na nas, a w chwili, w której zobaczyłam te oczy, pomyślałam „To musi
być jakiś rodzaj ośmiornicy”, ale ośmiornica nie miała tak wielu ramion, tak dużo ciała.
Długa macka dotknęła ostatniego lśniącego strzępu magii i nagle pojawiła się ludzka
wersja istoty z mackami. Wszystkie pozostałe istoty uformowane z magii stały się zwierzętami:
psami, końmi, świniami. Ale to w oczywisty sposób było dziecko tego, co wisiało na suficie.
Macki na suficie krzyknęły uradowane, ich krzyk odbił się po sali sprawiając, że
niektórzy wzdrygnęli się, ale w większości z uśmiechem. Ogromne macki chwyciły swoją
mniejszą wersję i uniosły do sufitu. Istota z mackami, której nazwy nie znałam, przywarła do tej
większej i radośnie się zaśmiała.
Sholto obrócił załzawioną twarz do mnie.
- Była tak długo sama. Bogini nadal nas kocha.
Objęłam go ramieniem, kładąc dłoń na Mistralu.
- Bogini kocha nas wszystkich, Sholto.
- Królowa była twarzą Bogini przez tak długi czas, Meredith, a ona nie kocha nikogo.
1
Each Uisge- mitologiczny szkocki duch wody, w Irlandii zwany Aughisky. Był jeszcze bardziej krwiożerczy niż
kelpie.
http://en.wikipedia.org/wiki/Each_uisge
2
Chodzi o psy z baśni „Krzesiwo”
Pomyślałam „Kocha swojego syna, Cela”, ale na głos powiedziałam co innego.
- Ja kocham.
Zrobiłam jedyną rzecz, jaką mogłam. Stanęłam na palcach i pocałowałam go.
- Będę ci to
przypominać – spojrzałam na niego, starając się, żeby na mojej twarzy widać
było wszystko to, czego potrzebował, ale część mnie zastanawiała się, gdzie był uzdrowiciel.
Miałam być królową, a to znaczyło, że droga była mi nie tylko jedna osoba. Właśnie teraz była
jedna z takich chwil. Byłam szczęśliwa, że Sholto był szczęśliwy, czy szczęśliwszy z powodu
swych ludzi i tego, że tak wiele odzyskali, ale również chciałam, żeby Mistral żył. Gdzie był
uzdrowiciel, kiedy zdarzały się cuda Bogini?
Nocni myśliwce powrócili z odległego tunelu.
- Mają ze sobą uzdrowiciela – powiedział Sholto, jakby odczytał wątpliwości na mojej
twarzy. Na brzegu jego szczęścia był smutek. Wiedział, że nigdy nie będzie mój i tylko mój.
Byłam królową, więc bardziej niż w przypadku innych, moja lojalność rozdzielona była
pomiędzy moich ludzi.