Pedersen Bente
Gorączka złota
Sydney wieczorem to nie było miejsce dla kobiet i dzieci, ale właśnie tu
doszło do brutalnego spotkania Rozy z Australią. Roza była
przekonana, że przybyła do kraju , w którym nie ma się czego
obawiać. Teraz stała w gromadzie nieliczących się z niczym
poszukiwaczy szczęścia, w całkowicie obcym świecie. Czy znowu
będzie musiała uciekać? Czy może zaufać nieznajomemu
mężczyźnie? Jeśli jednak dzieci i ona mają ujść z tego z życiem,
odpowiedź nasuwała się sama...
Rozdział 1
Port w Sydney wieczorem to nie jest miejsce dla kobiet i dzieci.
Nawet nowi przybysze bardzo szybko zdają sobie z tego sprawę,
dla niektórych jednak spotkanie z cywilizacją australijską
stanowi brutalną lekcję. Jeremy'emu żal było kobiety stojącej w
kręgu mężczyzn. W objęciach trzymała niemowlę, dwoje innych
dzieci sięgało jej ledwie do pasa. Tak jak to oceniał, znajdując się
dość daleko w cieniu portowych baraków, oficer obok kobiety
raczej nie byłby w stanie jej obronić przed tą gromadą włóczęgów
zbliżających się do nieszczęsnej matki. Nie był w stanie
powiedzieć, co wywołało zamieszanie. Albo kobieta jest piękna,
albo bogata. Może i jedno, i drugie. Albo ani jedno, ani drugie.
Jeremy uznał, że w tej części świata wystarczy być kobietą, by
budzić poruszenie. Australia jest zamieszkana przez mężczyzn.
Nigdzie nie spotykało się wielu kobiet. W okolicach takich, jak
te, kobiety starają się mieć ochronę, kiedy wychodzą z domu.
Ta była sama.
Jeremy wsunął ręce w kieszenie, przedtem zsunął kapelusz na
czoło. Nie musiał się tym przejmować. To nie jego sprawa. Los
tej kobiety go nie dotyczy. Nie potrzebował żadnych kobiet, które
włóczą się w otoczeniu gromadki dzieci. Nie potrzebował w
ogóle
żadnych kobiet. Z nimi zawsze są kłopoty. Jak z siostrą Wolfa,
Birgitte.
Jeremy miał w Australii dość kłopotów z kobietami. Chciał to
zostawić za sobą. Tak jak zamierzał teraz zostawić za sobą całą
Australię. Westchnął i patrzył w przeciwną stronę, nie na kobietę
z dziećmi.
Jeremy Jordan nie miał co prawda ochoty opuszczać Australii;
wyjeżdżał wyłącznie po to, by udowodnić swemu bratu, że nie
jest takim głupkiem, za jakiego Jared go ma. Jared i tak będzie w
ten sposób myślał, ale trudno. Poza tym, za wcześnie wracał do
domu. Powinien był zaczekać do zimy, ale Jeremy widział
różnicę między Barossa Valley'a ich własną częścią świata na
północ od Auckland. Do tego wszystkiego była jeszcze Birgitte,
siostra Wolfa. Ten aspekt sprawy trudno będzie Jaredowi
wyjaśnić. Jared powie, że powinni byli wysłać Adama 0'Connora.
Ale Adam długo żył bez kobiety, a Birgitte nie jest niewinnym
aniołem, chociaż jej brat i reszta niemieckich sąsiadów w dolinie
tak właśnie uważa. Birgitte od dość dawna rozgląda się... za
mężczyzną, jest dość pociągająca.
Choć tego nie chciał, jego wzrok przesunął się z powrotem w
stronę kobiety i zamieszania, które wywołała. W ciemności nie
widział wyraźnie, uważał jednak, że nieznajoma przypłynęła
statkiem, którym on miał popłynąć dalej do Nowej Zelandii.
Statek miał jakoby przybyć z Nowego Jorku i Filadelfii. Z domu.
Statek wypełniony zwariowanymi marzycielami. Jak on sam.
Miał dwadzieścia siedem lat i nie zrobił dotychczas nic, czym
mógłby się pochwalić przed sobą czy innymi. Unosił się po
prostu na fali życia.
Jared miał rację.
Jeremy odsunął od siebie nieprzyjemne myśli. Zaczerpnął
powietrza i wyprostował się, czując na obu udach ciężar
pistoletów. Lubił mieć ten sam ciężar po obu stronach. Zresztą
strzelał równie dobrze z obu rąk, może odrobinę lepiej z lewej, bo
pisać też wolał lewą. Ale umiał pisać obiema. Prawą niemal tak
samo dobrze jak lewą. Ojciec nie pozwalał Jeremy'emu się
wyróżniać. Żądał, by syn wszystko, co łatwiej mu robić lewą
ręką, robił też prawą. Jeremy Jordan z Blossom Hill był
posłusznym synem.
Nie miał ochoty wdawać się w nic, co go nie dotyczyło, ale ta
kobieta przybyła z jego kraju. Ma ze sobą dzieci, a ludzie, którzy
ją otaczają, nie wyglądają na dobrze wychowanych.
Kobiety mnie kiedyś zgubią, pomyślał, ale nie zastanawiał się i
nie wahał, podchodząc wolno do zgromadzenia przy trapie.
Nikt nie zwrócił na niego uwagi, dopóki nie stanął tak blisko, że
mógł się wydawać jednym z nich. Był lepiej ubrany od
większości, poza tym zbytnio się nie wyróżniał. Dłonie miał
suche w tym chłodnym, nocnym powietrzu. Uznał, że musi
skierować broń w stronę jednego z grożących kobiecie męż-
czyzn, najpierw powinien tylko wynaleźć któregoś z
prowodyrów. Minęło kilka sekund, nim Jeremy pojął, że źle
ocenił sytuację.
Zauważył, że jakiś oficer stoi między ubraną na czarno kobietą i
dziećmi a zuchwałymi, chciwymi poszukiwaczami szczęścia i
Bóg wie jeszcze czego. Ponad barkami mężczyzn oddzielających
go od kobiety i dzieci widział oficera, który przyciskał szerokie
ostrze noża do gardła przerażonej dziewczynki,
trzymającej się z całej siły chłopca tego samego wzrostu. Może to
bliźnięta? Nie było czasu się nad tym zastanawiać. Mięśnie lewej
ręki napięły się, Jeremy zacisnął palce, ale wiedział, że nie
powinien robić niczego nieprzemyślanego. Przetaczał się za
plecami mężczyzn niczym kula, nikt nie zwracał na niego uwagi.
Nikt się nie odwrócił, nie spojrzał mu w twarz, nie zauważył
obcego.
- Znasz cenę, miss. Czy życie twojej córki jest tak mało warte?
Jeremy nie słyszał, co kobieta odpowiedziała. Mówiła szeptem.
Zabrzmiało to niczym przekleństwo, jakiego nie spodziewałby
się usłyszeć z ust kobiety trzymającej w ramionach niemowlę.
Cała sytuacja była zaskakująca.
- Ona zapłaciła za całą podróż - powiedział któryś ze stojących
obok mężczyzn.
Jankes, pomyślał Jeremy z pogardą. Wszędzie ich pełno! Miał
nadzieję, że po drugiej stronie globu ich uniknie, ale wlekli się za
nim niczym muchy za padliną. A teraz padlina pokryta jest
złotem. Nic dziwnego, że insekty brzęczą głośniej!
- To niemożliwe, żeby miała zapłacić więcej. Możemy zwrócić
się z tą sprawą do policji.
- Kto chciałby was wysłuchać? - spytał oficer ze śmiechem. -
Jesteście zwyczajne szumowiny.
-Opuszczę statek - powiedziała kobieta. - Pozwólcie mi tylko
zabrać rzeczy!
- Nie mogę pozwolić, byś zeszła z pokładu, miss. I nie mogę
pozwolić, byś weszła na statek, dopóki nie zapłacisz za bilet do
Nowej Zelandii.
-Dostałeś zapłatę. Dlaczego miałabym dawać ci jeszcze więcej?
- Dlatego, że masz więcej - uciął krótko. Jeremy zatrzymał się tuż
za nim. Między nim
a mężczyzną z nożem znajdował się tylko jeszcze jeden człowiek.
Kobieta nosiła wdowi welon opuszczony na twarz i Jeremy
zastanawiał się, czy w tych ciemnościach cokolwiek widzi.
Czarny welon nie przepuszcza nic.
Wyjął pistolet i odbezpieczył go. Cichy szczęk sprawił, że
mężczyzna przed nim odwrócił głowę i spojrzenia obu się
spotkały. Gdyby tamten się odezwał, to Jeremy'emu wcale by nie
pomógł fakt, że strzela tak samo dobrze z obu rąk. Ale człowiek
pomiędzy nim i oficerem okrętowym, z nożem przystawionym
do szyi dziecka, domyślił się, że Jeremy jest jednym z nich.
Niezauważalnie odsunął się na bok, by zrobić Jeremy'emu
miejsce.
Ten już się nie wahał. Przytknął lufę do prawego ucha mężczyzny
z nożem. Słyszał, że dziecko jęknęło. Widocznie ostrze drasnęło
lekko skórę, kiedy napastnik napiął mięśnie ze zdumienia i być
może strachu.
-Żaden gentleman nie grozi nożem dziecku -rzekł Jeremy
ochryple. - Opuść rękę!
- Najpierw musiałbyś mnie zabić!
- Może tak zrobię...
- Ale ja mogę skaleczyć dziecko.
- Byłaby to ostatnia rzecz, jaką zrobisz, kolego. To ci obiecuję.
Minęło kilka nieskończenie długich sekund, zanim powaga
sytuacji dotarła do napastnika z nożem.
- Kim jesteś? - spytał, próbując się odwrócić, ale Jeremy
przycisnął mocniej broń do małżowiny, co odebrało tamtemu
ochotę na dalszą dyskusję. - Jesteś
tu obcy - spróbował jednak po chwili. - Jakie znaczenie ma dla
ciebie ta sprawa? Po prostu odejdź.
- Opuść nóż - powtórzył Jeremy lodowato. - Nie obchodzi mnie,
kim jesteś, koleżko. I ciebie nie powinno obchodzić, kim jestem
ja. Bo jestem tym, który cię zastrzeli, jeśli w ciągu następnych
kilku sekund nie cofniesz noża.
Nóż spadł na ziemię.
Co najmniej pięciu mężczyzn pochyliło się, żeby go złapać. Ale
właściciel zdążył kopnąć go z takim rozmachem, że metalowy
przedmiot wpadł do morza. Usłyszeli jeszcze cichy plusk.
- Myślę, że zniesiemy na ląd rzeczy tej pani - rzekł Jeremy.
Mężczyzna, któremu groził, nie poruszył się.
-Ty i ja, mister, i jeszcze ze dwóch innych,-którzy zniosą
wszystko, co ta pani posiada. Domyślam się, że nie ma pani
ochoty kontynuować podróży na tym statku, madam.
- To prawda - odparła.
Coś w jej głosie wzbudziło wspomnienia, ale Jeremy nie
zastanawiał się nad tym. Nie mógł zwracać uwagi na nic innego,
musiał pilnować tego przeklętego drania, którego trzymał za
ramię. Nie wolno tracić koncentracji.
- Czy pani będzie tu bezpieczna?
Wiele głosów zapewniało, że będzie. Jeremy ufał temu
mieszanemu zgromadzeniu. Wyczuwał gniew mężczyzn, nie
miał pojęcia, w jaki sposób ta drobna kobieta zdołała przeciągnąć
tego rodzaju gromadę na swoją stronę, wyraźnie jednak nie miała
powodu obawiać się czegokolwiek z ich strony.
- Rusz się, mister - powiedział chłodno.
- To jest kapitan...
- Tym bardziej więc powinniśmy zabrać rzeczy tej pani ze statku
bez kłopotu - rzekł Jeremy spokojnie, niemal rozbawiony.
Niechętny kapitan pozwolił wprowadzić się po trapie na górę.
Załoga rozpierzchła się na boki. Jeremy nie patrzył na marynarzy,
ale słyszał okrzyki, które świadczyły, że kapitan tego statku nie
jest uwielbiany. Pozwolił zaprowadzić się do kajuty kobiety.
- Kim był ten pan, mamo? - spytała Lily znacznie spokojniejszym
głosem, niżby Roza się spodziewała ze strony kogoś, komu
dopiero co przystawiano nóż do gardła.
-Cholera, jakie to szczęście, że on się tu pojawił - powiedział
jeden z mężczyzn nazywany Unlucky Jack. Był to spokojny
człowiek, który spędził kilka sezonów w Kalifornii, ale wrócił na
wschodnie wybrzeże niewiele bogatszy niż był wtedy, kiedy
wyruszał na zachód. Kiedy rozeszły się pogłoski o odkryciach
złota w Australii, doszedł do wniosku, że nie ma nic do stracenia.
- Nigdy więcej nikt mnie nie zmusi, żebym nie nosił broni -
mruknął inny. - To będzie pierwsza rzecz, którą jutro kupię.
Roza wstrzymała oddech. Nadal nie czuła się bezpieczna. Podróż
okazała się o wiele gorsza niż to sobie wyobrażała. W
porównaniu z tym, co przeżyła teraz, tamta wyprawa na Kubę z
Mary Kelly w strasznym upale, wydawała się snem. Joe wybrał
jej na podróż do Australii pierwszy lepszy statek. Wolałaby, żeby
najpierw dowiedział się czegoś na temat kapitana, nie wierzyła,
że jest pierwszą pasa-
żerką, którą ten próbował aresztować. W ciągu pierwszych
tygodni zachowywał się czarująco, ale gdzieś u wybrzeży
Ameryki Południowej zaczął być natrętny pod pretekstem, że
musi ją bronić przed innymi pasażerami, tymi wszystkimi
mężczyznami, którzy sądzili, że wkrótce będą w Australii zbierać
złoto na ulicach. Odprawiała go za każdym razem, a on nie był w
stanie zrozumieć, jak ta obszarpana gromada poszukiwaczy
szczęścia zaakceptowała ją i jej dzieci. Kapitanowi nie
przychodziło do głowy, że każdy z jego pasażerów widzi siebie
jako obrońcę młodej wdowy.
Podróż trwała znacznie dłużej niż oczekiwano. Joe sądził, że
pożeglują na południe od Afryki i przetną Ocean Indyjski.
Tymczasem statek oplynął Amerykę Południową i pożeglował na
północ, do Kalifornii. Tam niektórzy pasażerowie opuścili statek,
na ich miejsce pojawili się inni. Długo musieli czekać na wyjście
w morze, bo wiatr im nie sprzyjał. Tak przynajmniej tłumaczył
kapitan i mało brakowało, by na pokładzie wybuchł bunt.
Zarówno marynarze, jak i bardziej krewcy pasażerowie
przebąkiwali, że wyrzucą kapitana za burtę. Ale na szczęście
niezadowolenie przygasło.
Wiele miesięcy stali na kotwicy przy jednej z wysp Oceanu
Spokojnego. Powodu Roza nigdy tak naprawdę nie zrozumiała,
chyba jednak chodziło o to, by załoga i niezadowoleni
pasażerowie zabawili się z kobietami tubylców. Kapitan starał
się, by Roza widziała, kiedy sprowadzał na pokład kolejną młodą
dziewczynę o złocistej skórze i lśniących jak jedwab czarnych
włosach. Jakby ją to coś obchodziło.
Podróż z Savannah do Sydney zabrała im ponad rok. Joe
zapewniał ją, że potrwa to nie więcej niż kilka miesięcy. Mogłaby
płakać na myśl o tym, że Joe z pewnością sądzi, iż już dawno
znalazła Michaela.
W Sydney był środek upalnego lata. Był początek gorącego
nowego roku. Luty 1851.
Wierzyła, że w końcu wyruszy dalej. Że przybędzie do Nowej
Zelandii, dotrze nareszcie do końca tej okropnej podróży. I oto
teraz kapitan zażądał dodatkowej zapłaty za prawo pozostania na
statku. Kiedy z podniesionym czołem powiedziała, że zabiera
swoje bagaże z pokładu, chciał ją skłonić do powrotu.
Mężczyźni, którzy jeszcze nie rozproszyli się po zaułkach miasta,
otoczyli ją i dzieci kręgiem. Ale nie mieli broni. Nikogo z bronią
na pokład nie wpuszczano. Raz znaleziono mały pistolet u
księgowego z Bostonu. Bez litości został wysadzony na ląd w
Argentynie. Tak jak stał. Roza zastanawiała się, czy ten człowiek
jeszcze żyje.
Zdecydowała się, że wróci na pokład. Że będzie posłuszna
kapitanowi również jeśli chodzi o pozostałe jego żądania.
Przysięgła sobie, że nigdy więcej nie pozwoli się wykorzystać
żadnemu mężczyźnie, ale tym razem będzie musiała. To
przerażające zdać sobie sprawę, że nadal jest w stanie tak się
sama zbrukać, ale za dzieci gotowa była oddać życie.
To Australia.
Znajdowali się tak blisko. Przepływali już obok Nowej Zelandii.
Widziała w oddali zarys najdalej na północ położonej wyspy i
miała ochotę rzucić się do wody, żeby dostać się tam wpław. Ale
nie było to możliwe.
To Australia.
Dotarła tak daleko, więc jakoś pokona i ten ostatni kawałek. Na
szczęście nie będzie już musiała korzystać z tego statku.
- Amerykanin - powiedział Jack. - To był Amerykanin. Dobrze
spotkać krajana tak daleko od domu.
- Południowe stany - wtrącił któryś z mężczyzn i splunął, ale
zaraz się opanował. - Sorry, madam -rzekł. - Nie miałem nic
złego na myśli. Z pewnością tam na południu są też dobrzy
ludzie.
Roza uśmiechnęła się. Nigdy nie powiedziała im nic poza tym, że
pochodzi z Georgii. Mówi po angielsku tak, jak tam się nauczyła,
a kiedy zaciąga trochę z irlandzka, to brzmi to tak, jak mówią
kobiety w Savannah i nie jest dla Rozy trudne. Ona łatwo się
uczy, zwłaszcza język przychodzi jej bez trudu.
- Kapitan może zgotować ci piekło.
- Nie możesz z nim zostać.
Roza spoglądała w stronę lasu masztów. Trudno się dowiedzieć,
dokąd wszystkie te statki popłyną. Obawiała się, że na wschód
wyruszy tylko ten jeden.
-Może rewolwerowiec będzie miał jakąś propozycję - wyraził
nadzieję Unlucky Jack, który bywał w bardzo wielu miastach
świata, ale rzadko czuł się bardziej bezdomny i samotny niż tutaj.
Roza też nie czuła się nigdy bardziej opuszczona niż w tej chwili,
choć i przedtem bywała sama. W Savannah była przekonana, że
nie ma się już czego obawiać, w każdym razie dopóki nie dotrą do
miasta o nazwie Auckland. Wierzyła, że podróż statkiem da jej
spokój, by mogła się przygotować na wszystko to nieznane, z
czym będzie musiała się spotkać. Ale nic nie poszło tak, jak
planowała. Zdawała sobie sprawę, w jak bardzo niebezpiecznej
sytuacji się postawiła,
wyruszając sama z dziećmi. Gdyby to przeczuła, wysłałaby bratu
zupełnie inny list. Lub zachowała się mniej szlachetnie i ubłagała
Joego, by towarzyszył jej na drugi koniec świata. Jenny
właściwie go nie potrzebowała. Nie wiedziała nawet, kim jest
człowiek, który się nią zajął. To nie mógł być Joe... Nie nara-
ziłaby się na piekło, jakim stała się ta podróż. Od początku aż do
teraz. A przecież jeszcze nie dotarła do celu.
Roza starała się zapanować nad uczuciami.
Przecież w tym mieście musi się znajdować jakaś gospoda, skoro
jest tu port. Oczywiście są tu i gospody i hotele, i z pewnością
będzie mogła wynająć jakiś powóz. Zwykle stajnie znajdują się w
pobliżu portów. Choć to już bardziej noc niż wieczór, musi być
możliwość znalezienia powozu i jakiegoś pokoju. Pokoju z
łazienką!
- Co się stało z tym facetem? - zastanawiał się Jack
zniecierpliwiony.
- Może zaprzyjaźnił się z kapitanem? - odparł ktoś z tłumu.
- Może zostaliśmy oszukani.
- Nie - zaprotestowała Roza zdecydowanym głosem. - W to nie
wierzę.
- On był miły - oznajmiła Lily stanowczo.
Roza zgadzała się z córką, nie mogła tylko zrozumieć, dlaczego
napawa ją to takim poczuciem bezpieczeństwa. Przecież to obcy
człowiek w obcym mieście, w obcym kraju. Niespodziewanie
wyłonił się z ciemności z bronią w ręce. Może się okazać dra-
niem. Odepchnęła jednak od siebie tę myśl. Chciała wierzyć, że
spotkała dobrego człowieka.
- Mam dużo bagażu - roześmiała się cicho.
- Strasznie dużo - wtrącił Matti, który wolał być nazywany Matt.
Odkrył, że dzięki temu jest bardziej amerykański. Jedyne, co
musiał zrobić, to usunąć ostatnią literę swego imienia. Dawniej
tego nie robił. Teraz mówił tak samo jak mężczyźni z północy,
płynnie po amerykańsku. Jakby pochodził z Bostonu lub
Filadelfii. Nie miał żadnego akcentu. Był bardziej amerykański
niż Roza kiedykolwiek będzie mogła się czuć. I bardziej niż Lily,
która przecież urodziła się w Georgii.
Poszukiwacze złota, poszukiwacze szczęścia, marzyciele z tak
wielu miast i wsi wzięli go pod swoją opiekę od pierwszego dnia
na pokładzie, kiedy Matti wyszedł bez Lily, a potem ona znalazła
go, kiedy grał w karty z dorosłymi. Głównie wygrywał i działo
się tak przez całą długą podróż. To Matti był swego rodzaju
kluczem do Rozy. Matti był powodem, że mężczyźni patrzyli na
nią łagodnym wzrokiem, że polubili ją od początku.
- Byłoby dla niego lepiej, gdyby nie zrobił nic złego naszym
ludziom - powiedział Jack, mając na myśli tych dwóch, którzy
poszli na pokład z rewolwerowcem i kapitanem. Nikt mu nie
odpowiedział. Wszyscy wiedzieli, że Jack blefuje, ale powiedział
to, o czym oni myśleli. Każdy miał ochotę tak się wyrazić, ale
zdawali sobie boleśnie sprawę z tego, że żadnej siły w ich
słowach nie będzie.
Zakneblowali kapitana i przywiązali do krzesła pasami z
podartego prześcieradła. Jeremy musiał zachichotać, kiedy prosił
obu towarzyszących mu mężczyzn, żeby podarli pościel.
- Nigdy nie chciałem robić czegoś takiego - zwie-
rzył im się. - Ale też nigdy nie miałem odpowiedniego pretekstu.
Australia jest krajem możliwości, chłopaki! W Ameryce nigdy
nie było kogo zakneblować ani związać!
Zaciskał węzły bardziej niż trzeba, ale nie było mu żal człowieka,
który przyłożył ostry nóż do gardła małego dziecka.
- My też powinniśmy mieć nóż - mruknął jeden z mężczyzn.
Jeremy widział, że tamten jest od niego starszy. Bliżej mu do
czterdziestu niż do trzydziestu lat. Tutaj jednak nikt nie pyta
mężczyzn o wiek. W Australii nie pyta się, skąd ludzie przybyli.
Jest tu bowiem strasznie dużo takich, którzy mogliby w
odpowiedzi wymienić nazwę tego czy innego więzienia. A nie
należy niepokoić bliźnich bez powodu. Tutaj wszyscy dostają
nową szansę. Ci, którzy chcieliby się poprawić, mają szlachetne
możliwości stworzenia czegoś innego niż to, co porzucili. Ci zaś,
którzy pragną nadal żyć po ciemnej stronie prawa,
prawdopodobnie prędzej czy później poczują na własnej skórze,
że również ten młody kontynent posiada własne prawo i ludzi,
którzy mu służą.
- Bo powinieneś dostać zapłatę za to, że przeraziłeś takie dziecko,
jak mała Lily - dodał mężczyzna.
Jeremy poczuł ukłucie w sercu. Imię dziecka. Głos kobiety.
- Elegancka dama - powiedział lekko zdumiony, wystawiając
walizki i skrzynki na środek kajuty. -I bogata - dodał, spoglądając
na bagaż przed sobą.
-Co cię to obchodzi? - spytał podejrzliwie starszy z mężczyzn.
- Zastanawiam się tylko, kim ta dama jest - uśmiech-
nął się Jeremy bez cienia lęku. On mial przecież pistolet. Ich jest
dwóch, ale to on ma broń. - Nie mam zwyczaju okradać pań w
potrzebie - zapewnił Jeremy. Uchylił kapelusza.
-Jeremy Jordan z Georgii, miło was poznać. Domyślam się, że
przyjechaliście szukać złota.
- Nie masz się czego domyślać - burknął starszy. - Ani o nas, ani o
miss Rose...
Jeremy udawał obojętnego, ale w głębi duszy musiał dziękować
losowi. Bo to nie może być nic innego jak los.
-Elegancka kobieta z południowych stanów, sądząc po bagażu -
powiedział.
- Z Savannah - wyjaśnił młodszy, za co starszy popatrzył na niego
z wyrzutem.
A więc oni ją lubią. Nie była to najdziwniejsza sprawa, jaką
Jeremy do tej pory przeżył, ale nie pojmował, co ona tu robi.
Kiedy widział ją ostatnio, jakieś siedem lat temu, znajdowała się
w drodze do Europy w towarzystwie Josepha. Co, do cholery,
zmusiło ją, by tutaj wrócić?
W następnej chwili pojawiła się odpowiedź.
Chłopiec!
Mikey!
Przyjechała tutaj, na drugi koniec świata, by odszukać swego
syna.
Polecił mężczyznom wynieść jej bagaże i żaden nie
zaprotestował. Może go w jakiś sposób zaakceptowali. Jeremy
wziął marynarski worek i koszyk najwyraźniej przeznaczony dla
niemowlęcia. W każdym razie nie pogrążyła się w żałobie po
Seamusie, pomyślał, skoro ma jeszcze jedno dziecko. Zastana-
wiał się, czy ojcem jest ktoś znajomy.
-Australia naprawdę jest krajem możliwości. -Uśmiechnął się do
siebie, zamykając kapitana w kajucie i chowając klucz w
kieszeni. Miał zamiar zgubić go przy pierwszej lepszej okazji.
Rozdział 2
Jeremy postawił ciężki, wypchany po brzegi worek marynarski
przed kobietą z taką siłą, że podniósł się tuman kurzu. Ona nie
cofnęła się ani na krok, więc się zawstydził. To głupie z jego
strony. Otaczający ich mężczyźni też o tym wiedzieli. Po prostu
się z niego śmiali.
- Kim ty jesteś, panie? - spytała dziewczynka, wyciągając mocno
szyję, by dojrzeć jego twarz.
Jeremy zsunął kapelusz na tył głowy. Ukazała się bujna czupryna
i szczupła twarz. Jasne oczy pod ciemnymi brwiami, ostry nos,
młode rysy, których tak nienawidził, dziewczęce usta, jakby
wciąż gotowe do uśmiechu po to, by kobiety wiedziały, że siedzi
w nim diabeł i pozwalały uwodzić się tej dziwnej mieszaninie
łagodności i męskości.
Uśmiechnął się i uniósł dwa palce do kapelusza.
-Jestem kimś w rodzaju wujka, Lily - powiedział.
- Skąd wiesz, jak mam na imię? - spytała dziewczynka i Jeremy
stwierdził, że bardzo jest podobna do Mikey'a. To wprost nie do
uwierzenia. Bardzo przypominała też Seamusa. To jeszcze
straszniejsze, jakby zobaczył upiora.
-Ja ciebie znam - powiedział, siadając przed nią w kucki.
-Ale nie możesz! - zaprotestowało dziecko. Jeremy kiwał głową
przekonująco.
- Pamiętam, jak byłaś małym, wrzeszczącym dzieckiem, Lily
O'Connor.
- Ona się nazywa Samuels, kolego - wtrącił Jack, wsuwając
kciuki pod pasek. Nie rozumiał, co się dzieje, ale wiedział, że mu
się to nie podoba. Chociaż ten obcy uratował ich miss Rose, to
przecież nie muszą uważać go za kogoś ważnego. I nie muszą go
lubić. Jack nigdy nie lubił takich facetów! Napatrzył się na nich
dość po zachodniej stronie od Gór Skalistych. Chodzili w białych
koszulach oraz aksamitnych kamizelkach w jaskrawych kolorach
i przy karcianych stołach wyłudzali złoto od ciężko pracujących,
uczciwych ludzi. Ten tutaj jest taki sam! Być może czas, by
przyzwoici ludzie pokazali mu, gdzie jest jego miejsce.
-Ja się nazywam O'Connor - odparła dziewczynka
zdecydowanym głosem.
-1 masz wiele imion - dodał Jeremy, udając, że się nad tym
zastanawia. - Lily... Josephine Fiona O'Connor, tak się nazywasz.
- Skąd wiesz? - spytała Lily, nie chcąc uwierzyć, że ten obcy ich
zna.
- Zna pani tego człowieka, pani Samuels? - spytał Unlucky Jack.
Roza poznała go, gdy tylko zsunął kapelusz z czoła i odsłonił
twarz. Ona też odsunęła czarny welon i spojrzała w jego jasne
oczy. Nie był podobny do ojca, do Jaspera też nie bardzo.
- Cześć, Jeremy - przywitała się.
Skinął lekko głową i wstał. W dalszym ciągu miał ciało
przerośniętego chłopca. Był szczupły, nawet bardzo, czego jego
brązowa, zniszczona kurtka nie była w stanie ukryć. Kowbojskie
spodnie też były za szerokie i najwyraźniej pamiętały lepsze dni.
Miał natomiast porządne buty do konnej jazdy. Więc nie całkiem
się stoczył.
- Czy Adam tutaj jest? - spytała. Jeremy pokręcił przecząco
głową.
- Znasz wujka Adama? - zawołała Lily, ale Roza wpiła w nią
wzrok i dziecko umilkło.
To była ich tajemnica. Roza wbijała to do głowy i Lily, i
Mattiemu. Nie wolno im opowiadać całej swojej historii nikomu
ze współtowarzyszy podróży. Roza uznała, że to w dalszym ciągu
obowiązuje.
- Znasz Michaela? - spytała Lily, nie spuszczając z niego oczu.
Jeremy pomyślał, że jest dokładnie taka sama jak Siobhan. Nawet
nie mrugnie zaniepokojona.
- Oczywiście, że znam Mikey'a - odparł Jeremy, a Lily
westchnęła z ulgą i chwyciła go za rękę.
- Lubię cię, Jeremy - oznajmiła.
- Ty naprawdę znasz tego faceta? - spytał Jack raz jeszcze i Roza
znalazła czas, by mu odpowiedzieć. Opanowała bicie serca,
kontrolowała oddech. Gardło już jej się tak bardzo nie zaciskało,
może nie rozpłacze się przed wszystkimi.
- To stary przyjaciel - zaczęła z uśmiechem. - Stary przyjaciel z
Georgii. Przedstawiam wam Jeremy'ego Jordana, panowie.
Zaczerpnęła powietrza:
- Co ty robisz w Australii?
- Byłem w drodze do domu - odparł. - Obawiam się jednak, że
straciłem miejsce na statku.
- Na tym? - spytała Roza. -Tak.
-Nie spuszczę z ciebie wzroku - rzekła stanowczo. - Nie spuszczę
wzroku, dopóki nie zabierzesz mnie do Waimauku. Bo to tam
właśnie jedziesz, prawda?
- Tam właśnie się wybierałem.
- Nie stójmy tutaj - powiedział jeden z mężczyzn. - Wynośmy się
stąd, zanim dopadnie nas policja...
Roza spojrzała pytająco na Jeremy'ego.
Poprzednie mieszkanie, jakie miał, było niezwykle spartańskie,
nie mógł jej tam zaprosić. Znał jednak hotel, w którym ona i
dzieci mogłyby się poczuć dobrze. No i jeśli to się spodoba jej
towarzyszom podróży, a tego całkiem pewien nie był.
- Nie możemy tak iść całą gromadą - powiedział w końcu.
- Zaprowadź nas na jakiś nocleg. Wytłumaczył mężczyznom, jak
znaleźć odpowiednie miejsce do spania, opisał też, gdzie znajdu-
- je się bar, w którym mogą spotkać się jutro.
- Będzie z tobą marnie, jeśli coś się stanie pani Samuels - rzekł
Jack groźnie.
Jeremy roześmiał się, miał zamiar ich uspokoić, ale nie był
pewien, czy oni tak właśnie to zrozumieli. Kobiety zwykle
chwytają takie sprawy w lot, ale ci tutaj to nie są romantyczne
panienki, ani łatwo ulegające wzruszeniom panie.
-On mi nic złego nie zrobi - zapewniła Roza. -Musisz znaleźć
jakiś powóz, Jeremy.
-Nie tutaj - odparł i poprosił kilku towarzyszy
podróży Rozy, by zajęli się bagażem. Dopiero spory kawałek od
portu uznał, że tutaj znajdą jakiegoś przytomnego woźnicę.
- Przewidujący - rzekł Jack, który uparł się, że zaczeka z Rozą i
dziećmi, dopóki Jeremy nie wróci z powozem.
- Tak - potwierdziła Roza. Ona też się domyślała, że Jeremy nie
chce, by ktoś zapamiętał, iż odjechali z portu powozem.
-Nie mają tu wielkich moralnych zastrzeżeń -stwierdził Jeremy,
wzruszając ramionami i wstawiając ciężkie kufry do pokoju. -
Powiedziałem jednak, że jesteś moją siostrą.
- Nie przełknęliby chyba, gdybyś powiedział, że żoną -
stwierdziła Roza i uśmiechnęła się pod wdowim welonem. W
dalszym ciągu trzymała w objęciach najmniejsze dziecko.
-Jest środek nocy - wyjaśniał Jeremy. - Tutaj każdego dnia ludzie
napływają strumieniami. Każdy pokój nadający się do
zamieszkania jest wynajmowany.
Roza zdawała się go nie słuchać.
-Jak często odpływają stąd statki do Nowej Zelandii? - spytała.
To było jej pierwsze ważne pytanie. I z drugim też nie mogła już
czekać. Jeremy nie zdążył otworzyć ust, by jej odpowiedzieć, a
ona mówiła dalej: - Czy Michaelowi jest dobrze? Jaki jest ten mój
chłopiec? Jaki jest Michael?
Jeremy zdjął kapelusz i kurtkę. Odpiął pasy podtrzymujące
rewolwery i usiadł na jednym z jej kufrów.
-Jest podobny do niej - powiedział, wskazując głową Lily. - Jest
podobny do ciebie bardziej niż do
niego. Bardziej niż do Seamusa. Ta dziewczynka jest wiernym
odbiciem ojca.
Roza milczała. Nie była w stanie mówić. Jakie to przytłaczające.
Zbyt silne, zbyt wielkie i cudowne. Gdy tylko postawiła stopę na
australijskiej ziemi, natychmiast spotkała człowieka, który
widział, jak jej syn dorastał, który go zna i wie, jaki on jest. To po
prostu sen. Więcej niż sen.
- Michael jeździ konno - opowiadał dalej Jeremy. - Ale czy
mogłabyś oczekiwać czegoś innego? On jest jakby synem
Adama. I Aidan, i Mikey jeżdżą, jakby się urodzili w siodle.
- Więc Adam dostał swoje konie? - spytała Roza, myśląc przy
tym, że mało brakowało, a Mikey urodziłby się na końskim
grzbiecie. Dzieci Seamusa urodziły się w stajni Rose Garden.
-1 konie, i winogrona - odparł Jeremy.
- A więcej dzieci nie?
- Deidre nie żyje. Adam nie interesował się innymi kobietami.
Został sam z chłopcami. Mikey marzył o niej, o swojej siostrze.
Roza milczała. Lily i Matti skulili się na wielkim łóżku,
zajmującym większą część pokoju. Bronili się przed snem, ale
musieli ulec. Nic dziwnego, mieli za sobą długi dzień pełen
lęków i napięcia.
Chciała wiedzieć coś więcej o Mikey'u, a zarazem tego nie
chciała. Jakby się spodziewała, że będzie żył podobnie jak Lily.
W głębi duszy była o tym przekonana od czasu, gdy Lily zaczęła
opowiadać o swoich snach, a szczerze mówiąc, jakiś czas przed
tym.
Oni są wyjątkowi. Tworzą wspólnotę.
Dzieci po Seamusie.
- To świetny chłopak - zakończył Jeremy, który
nie bardzo wiedział, co jeszcze mówić. Mikey to naprawdę
świetny chłopak, ale o czym tu opowiadać? Jeremy go lubił,
chłopiec jego też.
- Mogę wziąć maleństwo? - spytał, skoro Roza się nie odzywała.
Siedziała z dzieckiem przy piersi. Trzymała je tak samo od
chwili, kiedy zobaczył ją na kei parę godzin temu, a malec
właściwie nie wydawał z siebie głosu. Tylko w powozie Jeremy
słyszał cichutkie kwilenie, ale Rosie przemawiała do niego
łagodnie i lekko kołysała, więc po chwili kwilenie ucichło.
Jeremy wiedział, że większość małych dzieci nie jest taka
spokojna. Roza siedziała tuż przed nim na jedynym krześle w tym
pomieszczeniu. Mogła mu oddać dziecko, nie wstając.
- Chyba ręce muszą cię boleć - dodał, bo kobieta się nie
poruszyła. - Czy to jeszcze jedna mała dziewczynka?
- Chłopiec - odparła.
Jeremy wsunął dłonie pod małe ciałko, poczuł ciężar i ciepło,
które napełniło go cudownym uczuciem.
- Daj mi - poprosił znowu i Rosie nie zaprotestowała. - Nie
upuszczę go.
Jeremy był zaskoczony, jakie ciężkie jest zawiniątko z
dzieckiem. A zaskoczenie stało się jeszcze większe, kiedy
odsunął na bok kołderkę i spojrzał na maleństwo. Na wpół
otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale słowa uwięzły mu w
gardle.
- No, no! - wykrztusił w końcu.
Przyszło mu do głowy, że trudno się dziwić, iż Rosie wyjechała z
Georgii po tym, jak wydała na świat czarnoskóre dziecko. Widać
wyraźnie, że malec pochodzi z mieszanego związku.
Czekoladowa skóra
ujawniała pochodzenie niewolnicze, ale rysy twarzy odziedziczył
po białych przodkach. Te rysy wydały się Jeremy'emu dziwnie
znajome.
- Rany boskie, co mówili o tym ludzie w Georgii? - wyrwało mu
się.
-Więcej niż potrafisz sobie wyobrazić - odparła Roza. Pochyliła
się i zaczęła rozsznurowywać buty. Nie patrzyła na Jeremy'ego.
On oczywiście okazywał zrozumienie dla całej sprawy. Musiał
jednak przyznać, że Rosie to odważna osoba. Większość
postarałaby się pozbyć takiego dziecka. Kobiety, które znał w
rodzinnych stronach, wolałyby odebrać sobie życie niż przyznać
się do urodzenia czarnego potomka. Nie zrobiłyby tego za nic,
prędzej zamordowałyby niemowlę.
- To wymaga samozaparcia - bąknął, spoglądając raz na Rosie,
raz na dziecko. Musiał się pilnować, żeby zamykać usta między
jednym a drugim zdaniem, bo wyglądałby głupio. - Nie
próbowali cię zlinczować? Jak, na Boga, zdołałaś żywa wejść na
pokład statku? Bo przecież nie urodziłaś go w podróży? Tak
długo jednak nie trwała.
Roza lekko pokręciła głową. Podróż była długa, bardzo długa, ale
na to, co on sugeruje jednak za krótka. Zresztą, gdyby musiała
rodzić na pokładzie, to by po prostu umarła. I gdyby Jordy urodził
się żywy, kapitan z pewnością wrzuciłby go do morza.
- Przyjrzyj mu się! - poprosiła, wyjmując szpilki z małego
kapelusika, zanim go zdjęła razem ze znienawidzonym, ale
niezbędnym wdowim welonem. -Przyjrzyj mu się dobrze,
Jeremy. Czy on ci kogoś nie przypomina?
Jeremy zrobił, jak powiedziała. Myślał z wysił-
kiem. Próbował przypomnieć sobie twarze niewolników z
Blossom Hill. Bo ojcem malca musi być jeden z nich, skoro ona
każe mu się przyglądać. Nie mógł przyjąć niczego innego do
wiadomości, tylko że zna tego człowieka. Nikt jednak nie
przychodził mu na myśl. To nikt z gromady na wpół zapomnia-
nych twarzy, które przywoływał w pamięci. Jedynym
niewolnikiem, jakiego łączył z Rosie, był Marlon, ale Marlon
uciekł. Zresztą rysy miał ostrzejsze, bardziej indiańskie.
Mówiono przecież, że Marlon jest pół krwi Indianinem Seminole.
- On nie jest moim synem - powiedziała Roza. Jeremy zmarszczył
brwi, rozejrzał się czujnie. Coś
zaczynało mu świtać. Nie mógł pojąć, dlaczego łączy się to z
nieprzyjemnym uczuciem.
- Przyjrzyj mu się - powtórzyła Roza.
- A może ojca? Czy on nie jest dzieckiem ojca? -spytał Jeremy
cicho.
- Twój ojciec zmarł wiele lat temu - ucięła Roza szorstko, a
Jeremy nie poczuł żalu. Przyjął to tylko do wiadomości. Dla
niego ojciec był martwy od dnia, w którym Jeremy opuścił
Blossom Hill całkowicie przekonany, że nigdy tam nie wróci.
-Jasper - wykrztusił ochryple. - On jest synem Jaspera, prawda?
Roza kiwnęła głową potakująco i odebrała od niego dziecko.
Położyła je w koszyku stojącym przy łóżku. Malec machnął
rączkami, wsunął trzy palce do buzi i głośno mlasnął, ale się nie
obudził.
- Dałam mu imię Jordan - poinformowała Roza. - W Georgii nie
miał imienia. Ale ja tak go nazwałam, dostał więc imię, które
powinien był mieć...
- Ty go nazwałaś?
Roza opowiedziała mu całą historię. Również to, że Jasper nie
żyje. Jeremy słuchał w milczeniu. Musiał jakoś przyswoić sobie
wiadomość, że ojciec umarł. Jeremy miał wiele lat na to, by
uczynić ojca nieważną, nic nieznaczącą postacią, nie wartą nawet
jego gniewu. Może kiedyś będzie mógł myśleć o nim z
obojętnością. Świadomość, że ojciec nie żyje i nie będzie mógł
już innym zadawać bólu, mogła mu w tym pomóc. Z drugiej
jednak strony śmierć jest zbyt łatwym wyjściem dla człowieka,
który był jego ojcem.
Kiedy musiał o nim myśleć, odczuwał rozterki.
Z Jasperem to inna sprawa. Nigdy nie żywił nienawiści do brata i
był w stanie zrozumieć wybór, jakiego tamtem dokonał. Dostał
szansę, na jaką nie zasługiwał. Ale Jasper kochał Blossom Hill.
-Mojemu bratu urodziło się czarne dziecko -rzekł w końcu z
ciężkim westchnieniem. Roześmiał się, ale sam słyszał, że nie
jest to śmiech przyjemny. - Czy mój brat ożenił się z kobietą, w
której żyłach płynie niewolnicza krew? - spytał, bo jakoś nie
umiał sobie tego wyobrazić. To kompletnie niemożliwe. -Czarna
kobieta była gospodynią w Blossom Hill?
- Monique była bielsza niż wielu innych białych, których znam -
odparła Roza cierpko.
- Ale nie była biała. Miała niewolniczą krew w żyłach?
- Twój brat wyrzucił ją i dziewczynkę. Serenę.
- Ale tego malca uznał?
- To chłopiec - powiedziała Roza. - Jasper go nie uznał.
Przynajmniej wobec większości ludzi. Zastanów się przez
chwilę! Znałeś swego brata! To zostało między nami. Obiecałam,
że się małym zajmę. Jej
to obiecałam. Potem twój brat mnie zmusił, bym jemu też złożyła
taką obietnicę. I obu zamierzam dotrzymać. Mam papiery, w
których mały nazywa się Jordan Samuels. Mówię do niego Jordy.
Teraz jest moim dzieckiem.
- On powinien nosić nazwisko Jordan - stwierdził Jeremy
ochryple, wciąż nie mogąc zrozumieć, jak to możliwe, że nie
rozpoznał u dziecka rysów własnej rodziny. Po prostu nie
pomyślał, że chłopiec może mieć białego ojca. Zakładał, że jest
synem Rosie.
- To ty tak uważasz - powiedziała Roza. - Ale być może Jared by
się nie zgodził. Samuels to dobre nazwisko. Nie będzie się go
musiał wstydzić. A ja nie będę matką, którą powinien by się
przejmować. Wierzę też, że nie da mi powodów, bym wstydziła
się za niego i żałowała, że chciałam jego matką zostać.
- Ci ludzie na statku wierzyli, że to twoje dziecko?
- Nie dałam im powodu, by myśleli inaczej - odparła, unosząc
wyżej głowę.
Znowu musiał podziwiać jej odwagę.
- A mimo to cię polubili.
- Oni pochodzą z północy - rzekła Roza. - Prawie wszyscy
pochodzą z północy, Jeremy.
Uśmiechnął się i pokręcił głową. Oboje dobrze wiedzieli, że to
akurat nie robi wielkiej różnicy. Większość mężczyzn, jakich
zna, zresztą większość kobiet także, marszczyłoby brwi, widząc,
że biała kobieta ma czarne dziecko. Myśleliby swoje. Nie
musieliby nic mówić. Spojrzenia by wystarczyły.
Roza to naprawdę godna podziwu kobieta.
- A czy ja mógłbym być dla niego czymś w rodzaju ojca? - spytał
Jeremy.
- Chciałbyś? - Spojrzała badawczo w jego młodą
twarz. Nie pamiętała, ile on ma lat. Sądziła, że jest niewiele
młodszy od niej, choć wygląda chłopięco. Lata nie zostawiały na
nim śladów. - Chcesz odgrywać rolę ojca czarnego dziecka?
Chcesz bawić się w ojca dziecka niewolnicy?
- To nie Georgia - odparł pośpiesznie, z urazą. Zły, że Roza pyta
w ten sposób, bo wie, co on naprawdę myśli, zły na siebie, bo
odczuwa wstyd za każdym razem, kiedy spogląda na chłopca.
Wstyd, ale nie tylko to. Pojawia się też czułość. Gardło mu się
zaciskało, kiedy przyglądał się dziecku i rozpoznawał w nim
siebie i braci, i Jennifer. Był niemal pewien, że pokocha to
czekoladowe dziecko, które Roza nazwała Jordy. To straszne,
nigdy przedtem nie kochał żadnego dziecka. Niektóre lubił, na
odległość, ale nie odczuwał potrzeby niczego więcej.
Wystarczało mu udawanie, że je lubi. I zresztą nikt niczego
więcej od niego nie oczekiwał.
- Łatwo jest czarnym żyć w Australii? - spytała.
- Zbyt wielu ich tu nie ma.
Ale oczywiście są, tyle tylko, że żyją niczym dzicy w buszu. Na
Nowej Zelandii biali zawarli umowę z tubylcami gwarantującą
swego rodzaju pokój. Jeśli jednak naruszą porozumienia, zostaną
ukarani. Nagle Jeremy'emu przyszło do głowy, że tubylcy na
Nowej Zelandii to bardzo urodziwi ludzie. Zupełnie niepodobni
do niewolników, których zapamiętał z rodzinnych stron. Ale
Jordy też nie jest brzydki.
Jordy jest niemal piękny.
- On jest synem mojego brata.
- W domu jednak był dzieckiem niewolnicy. Jeremy głośno
przełknął ślinę. To niesprawiedli-
we, że ona ocenia go według tego, co było w domu.
Niesprawiedliwe, że w ten sposób wykorzystuje przeciwko
niemu tamto życie. Przecież tutaj zaczął od początku, a tutaj nie
ma niewolników.
- On jest synem mojego brata - powtórzył stanowczo. - I
chciałbym mieć prawo być dla niego czymś w rodzaju ojca.
Nawet gdybym w tym celu musiał się z tobą ożenić.
- Nie będzie takiej potrzeby! - zapewniła. - Mam już za sobą te
małżeństwa, których pragnęłam, a nawet więcej. Z mężczyznami
już skończyłam.
- Ale ja o nim wiem. O Jordym. Nie możesz mnie wyrzucić z jego
życia. Niezależnie od tego, co Jared uważa, moich uczuć to nie
zmieni. Mówię poważnie, Rosie. Rozumiesz?
Roza przytaknęła. Przyjęła jego słowa. Nie była tylko pewna, czy
zawsze będzie żywił te same uczucia. Wszystko może się
zmienić, kiedy znajdzie bliską sobie kobietę, kiedy się z nią
ożeni. Nie jest też pewne, czy każda kobieta zechce
zaakceptować takie dziecko jak Jordy. Ale szanowała
zainteresowanie, które teraz dziecku okazywał. Może potrwa ono
wystraczająco długo, by Jordy mógł je zapamiętać.
- Zorientuję się, kiedy jakiś inny statek zamierza wyruszyć na
Morze Tasmana - obiecał. - Mam nadzieję, że w ciągu tygodnia
znajdziemy dla siebie miejsca. A kiedy już dotrzemy do
Auckland, będziemy mieć nie więcej niż dzień drogi do domu.
Rosie zaszkliły się oczy. Znajduje się więc tak blisko, o wiele
bliżej niż kiedykolwiek była, od chwili, gdy wydała Michaela na
świat. I bliżej niż sądziła, że kiedykolwiek się znajdzie. Teraz nie
ma już mowy o latach, raczej o tygodniach. Może o dniach.
Nie była w stanie zapanować nad ogromną, bezgraniczną
radością. Ale też bała się jej. Bała się, że przeżyje rozczarowanie.
- Teraz wszyscy potrzebujemy snu - rzekł Jeremy, który
odczytywał myśli Rozy. W każdym razie ona sądziła, że tak jest.
Jeremy'emu zrobiło się jej żal. Pragnął, żeby to Adam pojechał do
Barossy, ale to nierozsądne. Gdyby Adam pojechał z Wolfem,
teraz los Rosie byłby inny. Mniej skomplikowany. - Będę spał na
podłodze, na korytarzu - oznajmił.
- Mowy nie ma!
Jeremy posłał jej uważne spojrzenie:
- Teraz rozmawiajmy rozsądnie. Ja i tamci zostaniemy przed
drzwiami. Nie jestem już synem bogatego człowieka z Blossom
Hill. Sypiałem w gorszych warunkach.
Roza uznała, że Jeremy ma rację.
- Jordy niedługo się obudzi - powiedziała, zdejmując czarną
spódnicę, niezrażona, że w tym samym pokoju znajduje się
mężczyzna. Jeremy nie przyglądał się jej, ale znowu pomyślał, że
to wspaniała kobieta.
- Wkrótce będziemy w drodze do domu - obiecał.
Rozdział 3
Jeremy pogwizdywał, idąc przez zakurzone ulice i rozkoszując
się pogodą późnego lata. Zgrzał się w swojej skórzanej kurtce, ale
mężczyzna może być
trochę spocony. Rondo kapelusza ukrywało jego twarz, rysy
ginęły w cieniu - nikt nie powinien widzieć jego roześmianych
oczu, a kiedy uśmiechał się sam do siebie, nikt nie wiedział
dokładnie dlaczego. W nocy spał niewiele, musiał zmienić zdanie
na temat, jakim to spokojnym dzieckiem jest mały Jordan. W
nocy pokazał, że ma płuca! A teraz, kiedy nastał ranek, malec śpi
oczywiście niczym suseł. Świeżo wykąpany, nakarmiony,
przewinięty i absolutnie zadowolony z życia, bez żadnej troski w
ciemnych, mądrych oczach. Jeremy widział wyraźnie, że matka
dziecka była piękna. Jordy to śliczne dziecko. Już zaczął go
kochać. -Jordan!
Odwrócił się w stronę, z której docierał głos, choć nie pojmował,
kto w tym mieście mógłby go znać na tyle, by w ten sposób go
zaczepić. Pod blaszanym dachem jednego z licznych barów w
dzielnicy portowej stał mężczyzna, w którym rozpoznał Jacka, a
otaczała go niewielka grupa mężczyzn. Jeremy nie wiedział kim
są, zakładał jednak, że to ci, którzy ostatniej nocy stanęli po
stronie Rosie.
- Dzień dobry - przywitał się z uśmiechem.
Twarze przed nim były surowe, niemal złe. Jankes Jack podszedł
bliżej. Stanął tak, że mógłby zdjąć mu skalp, gdyby chciał.
- Czy pani Samuels dobrze się dzisiaj czuje? - spytał.
- Dziękuję, Rosie ma się znakomicie - odparł Jeremy.
- Miałeś zamiar się z nami spotkać? Czy chciałeś zwalić na nas
całą winę? Nie przypuszczasz chyba, że odważymy się wrócić do
portu. Myślałeś może,
że utopimy smutki w alkoholu, zanim wyruszymy z miasta, co?
- O czym ty mówisz? - spytał Jeremy i ogarnęło go nieprzyjemne
uczucie.
- Ty byłeś w kajucie jako ostatni, prawda? - powiedział Jack. - To
ty miałeś klucz i mogłeś zamknąć drzwi. Ty miałeś broń.
Rewolwery i kto wie, co jeszcze. Nie pytaliśmy cię, no nie? Nie
pytaliśmy, czy masz też nóż. A myślę, że miałeś. Może opowiem
o tym policji.
- O czym ty mówisz? - powtórzył Jeremy, który rozumiał z tego
coraz mniej.
- Nie udawaj głupiego! Słyszeliśmy, że on nie żyje! Ten kapitan.
Został zadźgany. Słyszeliśmy, że znaleźli go w tej kajucie,
zadźganego nożem.
Jeremy przymknął oczy. Zakręciło mu się w głowie. W
wyobraźni widział mężczyznę, o którym mówił Jack.
Mężczyznę, który groził córce Rosie nożem. Miałby powody,
aby usunąć go z drogi.
Ale przecież tego nie zrobił.
- Kiedy widziałem go po raz ostatni, miał knebel w ustach i ręce
związane na plecach. Ale jak najbardziej żył.
- A ty miałeś nóż?
Jeremy zbladł. Tak jest, miał nóż. Nie jest przecież głupi, zawsze
nosi nóż w cholewce prawego buta. Przywykł do tego, odkąd
dotarł do Nowej Zelandii. Skoro jednak ci tutaj są tacy spięci i
oburzeni, to trzeba się bronić.
-Ja go nie zamordowałem.
- Nikt z nas tego nie zrobił - zapewnił ten, który kazał się
nazywać Unlucky Jack. - Ale wkrótce zaczną nas szukać. Będą
zadawać pytania, na które nie mamy odpowiedzi.
-Już zaczęli się rozpytywać o nią - wtrącił któryś z mężczyzn
towarzyszących Jackowi. Jeremy miał wrażenie, że nazywa się
Shane. Nazwisko dobre jak każde inne.
- Ona zniknęła. Ona i dzieci. Ale załoga ją pamięta. Policja
pomyśli, że to ona zabiła kapitana. Znaleźli go przecież w jej
kajucie. To mówi samo za siebie...
Jeremy zrozumiał, że nie może czekać na statek do Auckland.
Powinien jak najprędzej wywieźć Rozę i dzieci z miasta. Zanim
ktoś znajdzie młodą wdowę w hotelu niebezpiecznie blisko portu.
Nie wróci do domu. Nie tym razem, nie ma wielu innych
rozwiązań do wyboru.
- Może moglibyśmy pomóc sobie nawzajem - zaproponował.
- Dlaczego mielibyśmy pomagać tobie?
- Dlatego, że ja nie opuszczę pani Samuels. I dlatego, że ona nie
zostawi mnie. Pomagając mnie, pomożecie jej. A ja pomogę jej,
pomagając wam. Co wy na to?
- To mi wygląda na jakiś szwindel - uznał Jack. -Ale równie
dobrze możemy słuchać tego, jak czegoś innego. Wykrztuś to z
siebie, Jordan. Dlaczego chcesz ją wydostać z tej afery?
Jeremy wyjaśnił.
- Ufasz mi, Rosie? - spytał Jeremy, marszcząc czoło.
Roza stwierdziła, że przecinają je w poprzek trzy zmarszczki.
Kiedyś, dawno temu ona i Seamus bawili się, licząc te
zmarszczki. Wróżyli sobie nawzajem, ile dzieci będą mieć.
Każde z nich miało inną
ilość zmarszczek, ale i tak nic się nie sprawdziło, pomyślała teraz
z goryczą.
- Ufasz mi? - powtórzył Jeremy z powagą.
Roza uważała, że wciąż jest lekkomyślnym chłopcem, ale to
nieprawda. Nie jest już taki młody, przyszło jej do głowy. Miał co
najmniej osiemnaście lat, kiedy przyjechała do Georgii. I
wyglądał wtedy dokładnie tak samo jak teraz. Należał do ludzi,
którzy długo zachowują młodzieńczą twarz, a potem nagle robią
się starzy. Nie dorośli, lecz starzy. Natomiast osobisty czar z
pewnością zachowa. Tacy jak on na zawsze pozostają czarujący.
- Nie wiem - odparła.
Jeremy Jordan westchnął i wzniósł oczy do nieba. Opierał się o
drzwi i przyglądał licznym bagażom. Stwierdził, że dzieci
zmieniły ubrania. Malec leżał z szeroko otwartymi oczyma,
gaworzył zadowolony i próbował chwycić rączką Matta. Jeremy
nie spytał, kim jest Matt . Zapomniał spytać Rozę, czyim synem
jest ten chłopiec. Zakładał, że nie ona jest jego matką. Chłopiec
musiał być mniej więcej w wieku Lily i Mikey'a. Unlucky Jack i
jego ludzie poszli szukać koni, powozów i wyposażenia. Jeremy
nie ma całego dnia na takie rozmowy.
- Ile mogę powiedzieć, kiedy dzieci słuchają? -spytał
przygnębiony i widział, że Lily i chłopiec aż strzygą uszami.
- Tyle, ile musisz - odparła Roza.
- Dzisiejszej nocy kapitan został zamordowany w twojej kajucie.
- Ale nie ty to zrobiłeś?
Myśl przyszła jej do głowy dziwnie szybko, ale Jeremy'emu nie
wydawało się to głupie. Wiele rozsąd-
ku kryje się za jej czystymi, niebieskimi oczyma. Seamus
O'Connor nie ożeniłby się z głupią kobietą. Pomyślał, że Lily i
Mikey wyrosną pewnie na niezwykłych ludzi. Widział wyraźnie,
że dziedziczą cechy obojga rodziców.
- Nie, nie ja - odparł.
Gdyby mu ufała, takie pytanie byłoby zbędne. Z drugiej jednak
strony to dobrze, że nikomu nie ufa. To mądre, choć pochłania
niepotrzebnie dużo czasu. A oni czasu nie mają.
-Jack mówi, że kapitan został zadźgany nożem.
- A ty nie miałeś noża?
Jeremy skrzyżował ręce na piersiach.
- Mam nóż, ale kapitana nie zamordowałem. Nie miałem ku temu
żadnych powodów. Dzisiaj w nocy widziałem go po raz
pierwszy. Miałem wsiąść na pokład jego statku i dzisiaj wyruszyć
do Auckland. Nic by mi nie dał taki głupi postępek.
Roza przytaknęła. Nie uważała, że Jeremy mógłby być tak głupi.
Musiała to jednak usłyszeć z jego ust.
-Zaczęli już się o ciebie dopytywać - rzekł Jeremy, czując, że
gardło mu,się zaciska.
Roza przyjęła nowinę bez mrugnięcia okiem. Wydawało jej się
prawdopodobne, że tak właśnie będzie. I Jeremy to potwierdził,
mówiąc, że wstrętny kapitan został znaleziony w jej kajucie.
Załoga z pewnością pamięta, w jakich okolicznościach Roza
opuściła pokład, nie były to przecież okoliczności zwyczajne. To
oczywiste, że władze będą o nią pytać. A Sydney nie jest
wystarczająco duże, by mogła się ukryć na dłuższy czas. Poczuła,
że serce bije jej szybciej.
-Oni wiedzą, że wybierałam się do Nowej Zelandii -wtrąciła
ochryple. - Policja będzie łapać ludzi w porcie.
- Ile z tego musisz zabrać? - spytał Jeremy, wskazując ręką jej
bagaż.
- Ile...?
- Tak, ile? - powtórzył z powagą. - Chyba będziemy zmuszeni
trochę to przepakować.
- Nie możemy teraz wyruszać do Auckland, prawda? - spytała
Roza.
- Prawda.
Jakiś cichutki głos w duszy Rozy mówił, że nie ma się czego
obawiać. Nie zrobiła nic złego. Ma ze sobą dzieci, nosi wdowi
strój. Ma też wystarczająco dużo pieniędzy, by tamci mogli
sądzić, iż jest bogatą wdową z Georgii. Osobą pochodzącą z
dobrej rodziny. Wprawdzie ma też czarne dziecko, co pewnie da
im do myślenia. Zaczną zadawać pytania, co taka kobieta robi
tutaj sama. Dlaczego porzuciła własne życie dla tak
niespokojnego zakątka świata jak ten. Roza zdała sobie sprawę,
że nie może nikomu powiedzieć, iż kiedyś oddała swoje dziecko i
teraz podąża jego śladami. W ich oczach nie wyglądałoby to
dobrze.
Kapitan został znaleziony w jej kajucie. W nocy ona zniknęła.
Policja dowie się pewnie o pogróżkach kapitana. Ale ktoś opowie
im też o Jeremym, choć to po prostu zwyczajny mężczyzna w
tym mieście mężczyzn. Założyłaby się o dużą sumę, że nikt nie
będzie w stanie opisać go dokładnie. W ciemnościach Jeremy
Jordan wyglądał jak tysiące innych.
Była natomiast pewna, że taka osoba jak ona jest w Sydney tylko
jedna. Może nawet w całej Australii, choć jeszcze nie zdawała
sobie sprawy, w jak wielkim kraju się znalazła.
-Zimowe ubrania powinnam chyba wyrzucić -powiedziała.
Jeremy myślał o górach, o okolicach położonych dalej na północ,
gdzie nocne przymrozki nie są w zimie niczym dziwnym. Tak
sądził, kiedy zobaczył tamten krajobraz, choć wydawało się to
niczym opowieści mające straszyć przybyszów i osadników.
Pojawił się tam w środku wiosny, wszystko było bujne i barwne, i
bardzo piękne. Nabrał wtedy przekonania, że ten kraj ma jeszcze
więcej do zaproponowania niż Nowa Zelandia. Potem widział,
jak bliżej lata wszystko się zmienia. Jak wysychają świeżo
uprawione pola, jeśli nie zadbano, by je nawodnić i użyźnić. A
wtedy nie był już taki pewien, że trafił do raju. To miało miejsce
w czasach, zanim zaczęły krążyć pogłoski, że bryły złota leżą w
ziemi i wystarczy zaledwie parę ruchów łopatą, by je wydobyć.
Pod warunkiem, że kopie się we właściwym miejscu. A we
właściwych miejscach rzadko utrzymywała się stabilna pogoda.
-Będziemy zmuszeni pojechać z Jackiem i jego ludźmi - odparł.
Tyle Roza się domyślała.
- Nie będziemy mieć możliwości wejścia na statek do Nowej
Zelandii przed Melbourne.
Nazwy nic jej nie mówiły. Spoglądała na Jere-my'ego, czekała,
że powie w końcu to, co naprawdę myśli. Czekała, że jej się
wytłumaczy.
- Musiałem przypłynąć tu statkiem z Adelajdy -zaczął Jeremy,
choć wiedział, że to kolejna nazwa, która Rosie nic nie powie. -
Teraz będziemy podróżować lądem. Będzie pewnie ze czterysta
mil do Melbourne. Może więcej. Zobaczysz krajobrazy, jakich
nikt nie potrafiłby sobie wyobrazić.
- Ale czy z Melbourne będziemy mogli popłynąć do Nowej
Zelandii? - spytała Roza.
Jeremy przymknął oczy. Gdyby to było takie proste, to on sam
pożeglowałby tam bezpośrednio z domu. Roza powinna to
zrozumieć, ponieważ jednak nie zna tego kraju, nie potrafi
myśleć logicznie. Nie słuchała tego, co właśnie powiedział, a on
nie miał pojęcia, jak przedstawić prawdę, by całkiem nie odebrać
jej odwagi. Tutaj, w Sydney, znajdują się daleko od domu, ale w
Melbourne będą jeszcze dalej. I może będą musieli wrócić do
Sydney, kiedy wszystko się już uspokoi. Ludzie zapomną o
morderstwie, nie trzeba na to wiele czasu. Teraz wszyscy będą się
rozglądać za kobietą odpowiadającą opisowi, ale po paru
miesiącach nikt już nie będzie o niej pamiętał. Przez miasta
przejeżdża tylu ludzi, wciąż dochodzi do przestępstw. Bywają
straszniejsze morderstwa niż to, którego dokonano dzisiejszej
nocy. Ludzie zapomną.
-Podróż do Melbourne zajmie nam pół roku -rzekł przygnębiony.
- Wtedy tam będzie zima, znacznie chłodniejsza niż w Georgii.
Jeśli masz zimowe ubrania, to ci się przydadzą.
Nie powiedział, że będą musieli poświęcić jeszcze pół roku na
powrót do Sydney. I że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa
będą wtedy potrzebować letnich ubrań.
Nie zdołał odebrać jej odwagi. Słuchała go cierpliwie, no ale są
jeszcze dzieci.
Roza otworzyła kufry. Miała przeczucie, że Jeremy nie o
wszystkim powiedział. Świadczył o tym jego ponury głos.
Domyślała się, że chodzi o coś, czego ona nie potrafiłaby
zrozumieć. Zdawała sobie jednak sprawę, że lekkie stroje
spacerowe nie będą jej potrzebne,
podobnie jak suknie balowe i jedwabna bielizna, którą zamówił
dla niej Joe. Rozumiała też, że musi zdjąć wdowi strój. Policja
będzie pytać o ubraną na czarno kobietę, zatem najlepiej jest ją po
prostu szybko uśmiercić. Wyjmowała ubrania, które wydawały
jej się niepraktyczne i niepotrzebne w podróży, jaką zamierzali
odbyć. Wyrzucała niemal wszystko, co należało do niej. Nie
wychowała się w bogactwie. W młodości obywała się jedną
sukienką, dwiema spódnicami, trzema bluzkami, do tego miała
dwie zmiany bielizny. I wydawało się, że to wystarczająca
garderoba, głównie ze względu na te trzy bluzki. Teraz miała ze
sobą tyle, że mogłaby ubrać liczną rodzinę, mającą wyłącznie
dorosłe córki. Albo wioskę osadników w Georgii. Pracowała
zdecydowanie, nie ulegając sentymentom.
- Nie prosiłem, żebyś wyrzuciła wszystko, co masz - powiedział
Jeremy.
- Nie potrzeba mi aż tyle.
Niechętnie natomiast odkładała ubrania dzieci. Mogą
potrzebować tego, co dla nich zabrała. Ona sama jest dorosła, nie
raz już przeżyła zimę. Zresztą wątpiła, czy tutejsze zimy są
równie nieprzychylne jak w kraju, z którego pochodzi.
- A co z twoim bagażem? - spytała.
-Przyślą mi do Auckland - odparł spokojnie. -Zostanie wniesiony
na pokład. Potrwa to z pewnością kilka dni, bo wyjście statku w
morze się opóźni, trzeba będzie znaleźć nowego kapitana, który
poprowadzi go do Auckland. Bagaż będzie tam na mnie czekał,
zresztą może wyślą go do domu. Na kufrach jest adres. -
Wzruszył ramionami. - Ani mój brat, ani Adam nie są całkiem
nieznani w Auckland. Może pomyślą, że nie żyję - dodał.
Roza nie spytała, czy nie jest mu z tego powodu przykro. Jeremy
pochodzi z rodziny, w której jest co najmniej tylu samo zmarłych,
co w jej własnej. Oczywiście martwi go to, ale równocześnie
Roza dostrzegła błysk rozbawienia w jego oczach. Chyba tak
bardzo by mu to nie przeszkadzało, gdyby brat pomyślał, że nie
żyje.
- Kiedy byłam dzieckiem, wiele razy bawiłam się, że umarłam -
powiedziała Roza. - Wyobrażałam sobie, że rodzina mnie
opłakuje.
- Chyba wszystkie dzieci tak się bawią - wtrącił Jeremy krótko. -
A niektórzy nie przestają nawet jako dorośli.
Roza nie odpowiedziała.
Jeremy czekał, aż Roza ułoży duży stos ubrań, potem zapakował
wszystko do marynarskiego worka.
- Ten worek będzie mi potrzebny.
- Oddam ci go - odparł szorstko.
- A dokąd się z nim wybierasz?
- Przekazać potrzebującym rzeczy, które wyrzuciłaś - burknął,
nie tłumacząc nic więcej.
- Niektóre z tych rzeczy nie bardzo się chyba nadają dla
potrzebujących, Jeremy.
Popatrzył jej w oczy.
- Fasony też kompletnie nie pasują dla tych ubogich ludzi,
których mam na myśli - powiedział w nadziei, że Roza zrozumie.
Jaśniej wyrazić się nie mógł, bo obok stały dzieci. Nie wiedział,
ile są w stanie z jego uwag pojąć. Kiedy się jednak zastanawiał, to
zdawał sobie sprawę, że on jako dziecko rozumiał bardzo dużo. I
dlatego teraz w rozmowie z Rozą posługiwał się aluzjami.
- Nie możemy tak po prostu zostawić tego wszyst-
kiego tutaj - tłumaczył cierpliwie. - Nie możemy też porzucić
gdzieś na bocznej uliczce, bo zacznie się gadanie. To mała
mieścina. Kobiety, które stać na taką garderobę, nie wyrzucają
jej, chyba że któraś jest poszukiwana w związku z morderstwem.
Roza przytaknęła. Wiedziała, dokąd on zaniesie jej ubrania i
miała ochotę roześmiać się głośno. Joe powinien wiedzieć, że
uczyni kobiety lekkich obyczajów z Sydney najlepiej ubranymi
osobami w Australii.
- Z pewnością będą umiały je poprzerabiać - odparła trzeźwo. -
Podczas twojej nieobecności zapakuję to, co zostało.
- Dokąd on zabiera twoje ubrania, mamo? - spytała Lily urażona,
że coś uszło jej uwagi.
- Odda je biednym - odparła Roza krótko, starannie składając
jakąś bluzkę. Chodziło o to, by rzeczy zabierały jak najmniej
miejsca i o to, by wybrać te, które najmniej ważą. Ale nie po raz
pierwszy znalazła się na rozdrożu i nie po raz pierwszy w takich
okolicznościach pakuje kufry. Nie pierwszy raz porzuca
wszystko, zabierając jedynie to, co najpotrzebniejsze.
Mniej więcej po godzinie Jeremy wrócił. Roza skończyła
pakowanie, więcej niż połowa jej kufrów była pusta. Przebrała
się, włożyła prosty szary strój, najbardziej pospolitą rzecz, jaką
miała.
Jeremy z uznaniem kiwał głową. Ta kobieta ma co najmniej tyle
rozsądku, na ile liczył. Bał się jednak, że ludzie mogą rozpoznać
jej twarz niezależnie od tego jak się ubierze, ale nie przemógł się,
żeby jej to powiedzieć. Nie był w stanie nawet o tym myśleć.
- Musimy zakryć buzię Jordana, jak tylko to możliwe -
powiedział zamiast tego.
- Dlaczego? - spytała Lily.
- Dlatego, że on ma brązową skórę. Musimy zrobić wszystko, co
możliwe, by ludzie zapomnieli, że nas widzieli.
- Musimy być zwyczajni? - spytał Matt, jakby to dla niego było
coś zupełnie nowego i nieoczekiwanego.
Jeremy pomyślał, że chyba tak właśnie jest.
-Tak - powiedział. - Zwyczajni i nudni.
Dzieci potraktowały to jak zabawę. Uważały, że to podniecające
tak rozkładać kołderki w koszyku Jordy'ego, by dziecko niemal w
nich ginęło.
- Tylko pamiętajcie, że on musi oddychać - powiedziała Roza z
krzywym uśmiechem.
- A kosztowności? - spytał Jeremy.
Roza wskazała głową sporą, haftowaną torbę leżącą na stosie
bagażu.
- Będę ją niosła na ramieniu. -Wszystko tam masz?
- To, co najpotrzebniejsze - powiedziała, dając do zrozumienia,
że w pozostałych kufrach znajdują się nie tylko ubrania.
- Tego, czego nie ma w tej torebce, mogę się pozbyć - dodała w
nadziei, że on zrozumie.
Jeremy odetchnął z ulgą. Roza nie będzie w podróży uciążliwa.
Na rozsądne propozycje odpowiada rozsądnie. Nie spotkał wielu
podobnych do niej kobiet. Colleen brata i Fiona Johnson to dwa
wyjątki. Obie pod wieloma względami przypominają Rosie. Był
pewien, że jeśli kiedyś, w nieskończenie dalekiej przyszłości
miałby szukać kobiety, z którą
mógłby się ożenić, to będzie pamiętał, by była ona nie tylko
piękna i cieszyła jego oczy. Musi też być rozsądna.
-Pojedziemy powozem do innej części miasta -oznajmił. - Tam
czeka Jack. Zabierzemy też puste kufry, których pozbędziemy się
po drodze. Przydadzą się na ognisko, które rozpalimy w nocy.
Roza popatrzyła na bagaże. Dziwnie będzie się z nimi rozstać.
-Gotowi? - spytał Jeremy, bo się niecierpliwił i chciał jak
najszybciej wynieść się z tego hotelu. Nie podobało mu się, że to
tak blisko portu, ale w nocy uważał, iż powinni się schronić w
pierwszym przyzwoitym miejscu.
-Zaraz - odparła Roza, wyjmując długi, jedwabny szal tego
samego koloru co suknia. Owinęła go wokół głowy tak, że ukryła
rude włosy i zeszpecony policzek. A na szal włożyła słomkowy
kapelusz z szerokim rondem, spod którego ledwo było widać jej
twarz.
- Świetnie - pochwalił Jeremy z podziwem.
- Koniecznie trzeba się chronić przed upałem i słońcem - odparła
Roza, patrząc mu w oczy.
Jeremy poczuł, że policzki mu płoną. Nie czerwienił się od czasu,
kiedy był chłopcem, ale tym razem to prawdopodobnie normalne.
Widocznie Roza domyśliła się, nad czym się przed chwilą
zastanawiał. Pośpiesznie zmienił więc temat.
- Howard Jones jest gotów opuścić hotel!
- Howard Jones? - zdziwiła się Roza.
- Nie sądzisz chyba, że zamieszkałem tu pod prawdziwym
nazwiskiem? - mruknął.
Roza wzięła haftowaną torbę i koszyk z Jordim.
- W porządku, Howard. Nic tu po nas, prawda?
Rozdział 4
- Za czym najbardziej tęsknię na Irlandii? - spytał Adam,
spoglądając to na swojego jedenastoletniego syna Aidana, to na
bratanka Mikey'a, który skończył już siedem lat.
Chłopcy patrzyli na niego wyczekująco, nie odwracali oczu, a on
nie zastanawiał się, czy to, co mówi, jest szczere.
Malcy westchnęli, choć pełne napięcia miny obu sprawiły, że
Adam O'Connor zaczął żałować tego, co powiedział.
- To, za czym tęsknię najbardziej, to zieleń - powiedział.
- Tutaj też jest zielono - stwierdził Michael dorośle, spoglądając
na skąpany w letnim słońcu krajobraz. - Wszystko jest tu zielone.
Adam boleśnie zdawał sobie z tego sprawę. W ich części Nowej
Zelandii wszystko jest zielone i wilgotne, gorące i bujne. Jest tak
gorąco, że pleśń znowu zaatakowała większość ich winogron,
zanim zdążyli cokolwiek zebrać. Jest zielono, ale nie w taki sam
sposób. Nie jest to ta chłodna jasność, którą pamięta z domu.
Zieleń, która miesza się z błękitem i szarością. Irlandzka zieleń.
-Myślisz, że w Australii jest zielono? - zastanawiał się Aidan,
oparłszy brodę o kolana. Syn Adama
wciąż o czymś rozmyśla. Jest taki dociekliwy, niemal zbyt
dojrzały jak na swój wiek.
-Jeremy nam powie, kiedy wróci. To chyba już niedługo.
Jesienią, jak się spodziewam - powiedział Adam.
On sam nie pojechał. Miał zamiar to zrobić. Ale mimo wszystko
nie był w stanie. Po niekończących się dyskusjach z Jaredem,
dyskusjach graniczących z kłótnią, również starszy brat
Jeremy'ego zgodził się, by ten pojechał do Barossa Valley w
Australii w imieniu ich wszystkich, by zobaczyć, jak Niemcy
prowadzą swoje winnice. By nauczyć się, jak pielęgnują owoce i
jak produkują wino. Bo oni wciąż tego nie potrafią.
Jared okazał bratu dość zaufania, choć często potem powtarzał,
że to był błąd, którego w końcu będą żałować. Ze Jeremy, kiedy
przyjdzie co do czego, nic dla nich nie zrobi. Ze również po
tamtej stronie Morza Tasmana będzie prowadził lekkomyślne
życie. I do domu wróci tak samo mądry, jak wyjechał. O ile w
ogóle wróci. Jared Jordan robił sobie wyrzuty, miał też pewnie
trochę poczucia winy. On również pragnął jechać, ale czuł się
odpowiedzialny za rodzinę. Nie chciał jej zostawiać. Adam też
nie chciał, ale on zostawiłby tylko tych dwóch chłopców, których
nazywa synami.
- Valdt mówi, że w Australii wszystko jest możliwe - oznajmił
Mikey, który wciąż deptał po piętach gościowi z Australii,
dopóki ten u nich mieszkał. Chłopiec wciąż był głodny nowej
wiedzy, domagający się prawa do wyobrażania sobie tego, czego
nie może zobaczyć.
-Góry i doliny, pustynia i wybrzeża, i dżungla.
Adam, myślisz, że to tam może być? Czy to wszystko może w
ogóle gdzieś być?
- Może - odparł Adam.
-1 w Irlandii to było? - spytał go syn.
- Nie w taki sam sposób.
- Co jest najdziwniejsze w Irlandii?
Adam zastanawiał się. Nigdy nie przekaże im prawdziwego
obrazu świata, z którego przybył. Jak on wygląda, jak tam
pachnie, jak odczuwa powietrze na skórze, jak wiatr burzy włosy,
jak czarna wrona krzyczy w gnieździe na stromej skale nad
morzem, jak żaby kumkają na bagnach w ciche, błękitne, pełne
Rozy noce, albo jak niespokojne ptaki śpiewają nad wzgórzami.
Nie potrafi opisać pól, które lśnią złotem, ani barwy małych
jeziorek. Chciałby im to opowiedzieć, ale nigdy nie będzie w
stanie. Chłopcy pewnie nigdy nie poznają innej Irlandii niż ta,
której opis on im przekaże, a przecież nie jest uzdolnionym
bajarzem.
- Twój ojciec powinien tu teraz być - powiedział, czochrając
gęstą, rudawą grzywkę Mikey'a. Nadal trudno mu było
wymawiać imię brata, ale zmuszał się, by robić to możliwie jak
najczęściej. Może któregoś dnia ból zelżeje. Może któregoś dnia
nie będzie się czuł jak Judasz Iskariota, kiedy pomyśli o
Seamusie. - Seamus umiał opowiadać, ja tylko pamiętam.
Wciągnął powietrze i przymknął oczy, w myślach wyruszył w
podróż. Widział nieskończenie wiele. Skały przy Mizen Head na
południowym zachodzie, strome i wyniosłe, smagane sztormami.
Różany ogród przed dostojnym Bantry House, gdzie rządził jarl
Bantry. Tamtejszy widok na zatokę stanowił
część dzieciństwa Adama. Syn stajennego widział mnóstwo
różnych miejsc.
Jarl był jednym z oficerów, którzy w 1796 roku zajęli Irlandię i
dzięki temu zapobiegli uwolnieniu Irlandczyków z brytyjskich
więzień.
Odczuwał jako coś niesprawiedliwego fakt, że jarl może posiadać
ów piękny ogród różany. To mały cud, może najpiękniejsze, co
Adam widział. Ale najdziwniejsze, co zapamiętał z domu, jest
znacznie starsze. I jednak znacznie piękniejsze niż różany ogród
kiedykolwiek może być.
- To najdziwniejsze... i najpiękniejsze - powiedział Adam - to z
pewnością krąg kamienny w Drombeg.
- A co to takiego? - spytał Aidan.
- To krąg zbudowany z kamieni - odparł Adam, wspominając
dzień, kiedy widział go po raz pierwszy. Siedział przed ojcem na
jednym z koni jarla. Ojciec był w swoim czasie stajennym u
założyciela rodu Bantry, a Drombeg leży przy drodze do
Clo-nakilty i Kinsale, gdzie znajdowała się jego siedziba. Był za
mały, żeby iść piechotą, ale wystarczająco duży, by pojechać
konno. I wystarczająco dorosły, by zapamiętać to najbardziej
zdumiewające, co kiedykolwiek zobaczył. Nic nie mogło się
równać z tamtą chwilą. - Krąg z kamieni, z których każdy ma
wysokość dorosłego mężczyzny. Krąg równie duży jak dom. Jest
tam przy wejściu do kręgu swego rodzaju ołtarz i w dniu
zimowego przesilenia pada nań słońce.
- Kto poustawiał tam te kamienie? - spytał Aidan.
- Są od zawsze - odparł Adam, choć wiedział, że ktoś kiedyś
musiał to zrobić.
- Może i my moglibyśmy zbudować taki krąg?
zaproponował Aidan. - Na wybrzeżu jest mnóstwo kamieni.
Uwiniemy się z tym, zanim Jeremy wróci. I możemy powiedzieć,
że krąg zawsze tam był. Na chwilę mógłby nam uwierzyć...
-Jeremy w tym roku nie przyjedzie - oznajmił Michael.
Adam spojrzał na bratanka. Zaczerpnął powietrza, ale
powstrzymał się od zadawania pytań.
- Skąd ty to wiesz? - odezwał się natomiast podejrzliwy głos
Aidana.
- Po prostu wiem - odparł Michael, przekonany, że to nic
dziwnego. - Po prostu wiem.
Adam przyłapał się na tym, że rozmyśla, co w Australii poszło
nie tak. Jeśli dobrze zna Jeremy'ego, to musi być jakaś kobieta.
Uznał jednak, że nie powie o tym Jaredowi. Zresztą, innym też
nie. W końcu to
i tak tylko jakieś przeczucie Michaela.
- Bathurst - powiedział Jack i splunął w ognisko z taką siłą, że
snop iskier wystrzelił w górę.
Matt i Lily przyglądali mu się zdziwieni. Można mówić, co się
chce o Jacku, noszącym przydomek zwracający uwagę na jego
brak powodzenia, ale ten człowiek posiadł sztukę trzymania
publiczności w napięciu opowiadanymi historiami.
- Większość się tam wybiera - dodał. - Dlatego my tam nie
pojedziemy.
- Dlaczego wszyscy jadą do tego miejsca? - spytał Matt.
- A jak myślisz, dlaczego ja tu jestem? - spytał Jack z przebiegłą
miną. Oczy zmieniły się w dwie wąskie szparki, widać było, że
zaraz wybuchnie śmiechem.
- Z powodu złota - odparł Matt.
-No właśnie, złoto, chłopcze! Złoto! - Unlucky Jack poczochfał
włosy malca. - W Kalifornii znałem pewnego faceta. Miał na imię
Edward i pochodził z Australii. Spotkałem go w porcie w San
Francisco. Przypłynął tam na statku o nazwie „Elizabeth Archer".
Cała załoga, z wyjątkiem dwóch oficerów i czterech chłopców
okrętowych, uciekła natychmiast po przybyciu do portu.
Pomagałem im przy wyładunku. To była poważna robota.
Edward i jego towarzysz Simpson byli pasażerami, ale oni też
chcieli pomóc. Mieli po około trzydzieści lat. Edward, wielkie
chłopisko, mówił, że zajmował się hodowlą bydła, ale do niczego
nie doszedł. Simpson natomiast hodował owce i poszukiwał złota
w swojej posiadłości, ale bez powodzenia. Przybyli do Kalifornii
z tego samego powodu, co ja.
- Z powodu złota - wtrąciła Lily, która nie chciała, by to Matt
wypowiadał wszystkie trafne repliki.
Jack przytaknął z powagą.
- Było nas dziesięciu mężczyzn na pokładzie „Elizabeth Archer" i
rozmawialiśmy, jakby tu zostać bogatymi. Popiliśmy trochę i
zanim noc zmieniła się w dzień, wybraliśmy Edwarda, nazywał
się Hargra-ves, na naszego przywódcę. Wyruszyliśmy w góry
Sierra Nevada, gdzie niektórzy dorobili się majątku, ale
większość wynędzniała i niemal zamarzła na śmierć, kiedy
nastała prawdziwa zima ze śniegami i lodowatym wiatrem.
-Domyślam się, że nie znaleźliście nic godnego uwagi -
zachichotał Jeremy; głównie po to, by pobudzić Jacka do
kontynuowania opowieści. Już słyszał nazwisko Edward
Hargraves i zaczynał się domyślać, jak się ta historia skończy.
- W każdym razie wytrzymaliśmy całą zimę -rzekł Jack i
roześmiał się sztucznie. - Znalazło się tam wielu takich, którzy
gdy tylko spadł pierwszy śnieg, uciekli na wybrzeże, do ciepła.
Ale Australijczycy to twardzi faceci. A reszta postanowiła nam
dorównać. Dzielnie pracowaliśmy szpadlami i jeszcze dzielniej
miskami do płukania złota. Nauczyliśmy się rozpoznawać, gdzie
ono może się znajdować, a w jakich miejscach znalezienie
czegokolwiek jest wątpliwe. I znajdowaliśmy co nieco.
Zarabialiśmy dobrze, lepiej niż inni i o wiele lepiej niż tamci,
którzy z podkulonymi ogonami ruszyli w stronę San Francisco.
Ale wielkich znalezisk nie było. -Westchnął i oparł się o zwiniętą
kołdrę, która spełniała rolę poduszki. Wpatrywał się w
rozgwieżdżone niebo, na którym nie dostrzegał żadnych znajo-
mych gwiazdozbiorów. Nawet księżyc wyglądał jakoś inaczej.
Do wielu rzeczy trzeba się tu przyzwyczaić. - Marzyliśmy o tym.
Nadal o tym marzymy. O jednym wielkim znalezisku, które
sprawi, że nigdy więcej, przez całe życie, nie będziesz musiał
nawet palcem ruszyć. Ed i Simpson często o tym gadali. O tym,
że Sierra Nevada przypomina im krajobrazy, przez które
podróżowali w Australii. Ed gadał o Blue Mountains, mówił, że
tamte góry wyglądają tak jak te, które nas otaczały, że jest tam
taka sama czerwona ziemia i wszystko jest takie samo. Mówił, że
w górach jest kwarc i granit dokładnie tak, jak w Sierra Nevada.
Gadali też, że pewnie wrócą i odnajdą tamte miejsca, miejsca
wyglądające, jakby kryło się w nich złoto.
Roześmiał się i przez chwilę milczał. Inni też się nie odzywali. To
przekonało go, że owinął ich sobie
wokół palca. Będą go słuchać. Chcą słuchać, co ma im do
powiedzenia.
-Wyruszyliśmy, kiedy zima dobiegła końca. Ludzie mówili, że to
najcięższa zima w Sierra Nevada od lat. Ed i Simpson przewieźli
towary rzeką Sacramento. Towary i pasażerów też. Kiedy
widziałem ich ostatni raz, opowiadali o maszynie, która może
oszczędzić ludziom ciężkiej pracy. Automatyczna maszyna do
kopania złota. Podobno jakiś inny Australijczyk ją wynalazł. Ed
powiedział, że jedzie do domu i tam będzie szukał złota. Simpson
został w San Francisco. Importował piwo z Anglii. Można się na
tym wzbogacić tak samo jak na złocie, w każdym razie w
Kalifornii.
- A co z tym drugim twoim towarzyszem? - spytał Matt.
- Z Edem? - Jack roześmiał się szeroko i obrócił się tak, że leżał
teraz na twardej ziemi. Wpatrywał się w ognisko i miał wrażenie,
że mieni się ono niczym złoto. - Ed znalazł złoto w Bathurst. Był
pierwszym człowiekiem, który znalazł złoto w tym regionie,
Matt. To wina Eda, że leżę tu dziś wieczorem przy ognisku.
- Ale my tam nie pojedziemy?
Jack pokręcił przecząco głową, patrząc chłopcu w oczy. Mówił
bardziej do niego niż do pozostałych. Matt zajął ważne miejsce w
jego sercu.
- Słyszałem, że znaleźli coś także w pobliżu Melbourne. To jest
ponad sześćset mil stąd, mój chłopcze, ale myślę, że jeszcze
potrwa, zanim wielkie fale poszukiwaczy tam dotrą. Nigdy nie
zaszkodzi być wśród pierwszych, którzy przybywają do takiego
miejsca i nie wiem, czy mam ochotę podążać śladami Eda.
- Nie byliście przyjaciółmi? - zdziwiła się Lily. -To nie był
człowiek, z którym łatwo było się
przyjaźnić - stwierdził Jack.
- Ty też nie jesteś - wtrącił mężczyzna, który również opuścił
Kalifornię. Nazywał się Dave i twierdził, że zarobił i stracił w
Kalifornii wielki majątek.
- Simpson Davies i Ed nie byli już pod koniec takimi przyjaciółmi
- rzekł Jack. - A ja w gruncie rzeczy bardziej lubiłem Edwarda niż
Simpsona. Ed o tym wiedział. Nie mam ochoty znowu go
spotkać. A poza tym powinni znaleźć port, żeby Roza
mogła przedostać się przez Morze Tasmana. Sydney znajduje się
chyba za blisko Bathurst i jeśli morderstwo kapitana statku
nabierze zbyt wielkiego rozgłosu, policja może tam dotrzeć w
poszukiwaniu amerykańskiej wdowy. Ale w takie rejony jak
Victoria nigdy za nimi nie podążą. Rozmawiali o tym, Jack
i jego towarzysze oraz Jeremy. Wszyscy się zgadzali, ale nikt nie
wspomniał o tym Rozie.
- Pewnie jednak nie spotkałbyś znowu Simpsona - droczył się z
nim Dave. - Skoro prowadzi wielkie interesy piwne.
Wokół rozległ się głośny śmiech. Wszyscy byli zmęczeni, mieli
za sobą długi dzień. Posiadali jednak dwa wozy i cztery konie
wyglądające na to, że wytrzymają podróż przynajmniej do Blue
Mountains, jak powiedział Jeremy. Był tu jedynym, który wie, ja-
ki jest kraj na południu. Był jedynym, który widział go na własne
oczy. Jack miał jakieś obrazy w głowie, obrazy, które wielkimi
słowami i tęsknotą za domem malował Edward Hammond
Hargraves.
- Ten kraj tu na mnie czekał - oznajmił Jack i najwyraźniej w to
wierzył. - Tutaj zostanę bogaczem!
Jeremy i Roza zebrali rzeczy i przenieśli Jordy'ego do jednego z
powozów. Mężczyzna zastanawiał się, czy to nie czas kolacji dla
dziecka. Nie zapytał, jak doszło do tego, że została mamką syna
Jaspera. Gdyby chłopiec nie miał takich wyraźnych rysów jego
rodziny, mógłby z łatwością uwierzyć, że Roza naprawdę jest
jego matką. Przypuszczał, że musiała stracić dziecko mniej
więcej w tym samym czasie, w którym Jordy się urodził. Gdyby
chciała o tym mówić, chętnie by posłuchał. Ale nie spodziewał
się, że do tego dojdzie.
Roza wraz z dziećmi spała w wozie. Tylko oni dwaj przez cały
czas czuwali. W tej sprawie wszyscy też byli zgodni. Nie ma
potrzeby, żeby Roza o tym wiedziała. W takich czasach jak te po
świecie włóczą się rozmaici ludzie. Nie wszyscy mają czyste
intencje, wielu uważa, że lepiej ukraść bogactwo innemu, niż
dorabiać się niewolniczą pracą. A Jeremy wiedział równie
dobrze, jak każdy pełen nadziei poszukiwacz złota, że okolice,
które będą mijać, nie są odpowiednie dla kobiet i dzieci. Martwił
się, że Roza najwyraźniej wiezie ze sobą kosztowności.
Wspomniała, że to Joe pomógł jej wyruszyć w drogę, a Jeremy na
tyle znał Josepha 0'Connora, by wiedzieć, że wyposażył ją tak, by
mogła zdobyć pieniądze, gdziekolwiek się znajdzie. Domyślał
się, że Roza wiezie biżuterię. Może diamenty. Niewykluczone
też, że Joe zdobył angielskie pieniądze. A Roza trzyma to
wszystko w haftowanej torebce, której nie można zamknąć na
kluczyk.
Rozbolała go od tego głowa, ale nikomu nie mógł się zwierzyć.
Nie chciał, żeby poszukiwacze złota zaczęli się zastanawiać.
Domyślali się pewnie, że Roza
ma trochę pieniędzy, nie byli sobie w stanie wyobrazić jednak ile.
Widzieli Jordy'ego i rozumieli, że istnieje wiele powodów, dla
których Roza Samuels była zmuszona opuścić Georgię. Jeremy
wiedział i był wystarczająco cyniczny, by podejrzewać również
tych, których Roza uważa za swoich przyjaciół. Czasami
przyjaźń znaczy mniej niż pospolita chciwość. Jeremy obawiał
się, że tego, co Roza wiezie, wystarczy, by skusić jednego z
poszukiwaczy szczęścia, z którym dzielą wóz, konie i los.
Uważał, że na nikim nie można polegać.
- Nie mógłbyś spać w środku?
Adam znalazł Michaela w ogrodowym hamaku. Chłopiec
siedział z podciągniętymi nogami i kołysał się, spoglądając w
niebo.
- Tu jest ciepło - powiedział.
Adam musiał przyznać mu rację. Usiadł obok bratanka i też
zaczął patrzeć w gwiazdy. To on spowodował, że Mikey się nimi
interesuje. To on opowiedział mu pierwsze historie o tutejszych
gwiazdozbiorach, które dla przybyszów są obce. Teraz Mikey
wie więcej o ich niebie niż on sam. Mikey jest chłopcem sta-
wiającym pytania i skłaniającym swoim postępowaniem ludzi, by
opowiadali i by go kochali, bo daje im prawo opowiadania. Te
cechy miał też Seamus. Adam wie, że sam również posiada taki
urok, ale w porównaniu z Seamusem czuł się zawsze
niedoskonały.
- Skąd wiedziałeś o tej sprawie z Jeremym? - spytał, spoglądając
w stronę domu Fiony. Wciąż paliło się tam światło. Pomyślał, że
to może nie jest dobrze, iż chłopcy Connelly mieszkają u Fiony
teraz, kiedy Siobhan zaczęła dorastać. Piętnaście lat to niebez-
pieczny wiek, a w połączeniu z dwiema gorącymi głowami
młodzieńców tuż po dwudziestce nietrudno przewidzieć
rezultaty. - Czy ty czegoś nie zmyślasz, Mikey?
-Ja to wiem - stwierdził chłopiec. - Mam to w głowie, Adam. Po
prostu wiem. Dokładnie, tak jak wiedziałem wiele innych rzeczy.
Umilkł i nie chciał o tym więcej rozmawiać. Adam akceptował
jego wizje, wierzył w nie. Przyjmował do wiadomości, że to, co
Michael opowiada, jest rzeczywistością, choć czasem bardzo
odległą. Nie nazywał już tego snami albo kłamstwami. Ale też nie
próbował już niczego rozumieć. To dla człowieka zbyt trudne.
-Ja wiem, że Lily patrzy na te gwiazdy - rzekł nagle ot, tak sobie.
- Wiem to - mówił dalej Michael cicho. Ze swego rodzaju
nabożeństwem, jakby się bał, że ta chwila mu umknie.
Adam chciał mu powiedzieć, że to niemożliwe. Ze te
gwiazdozbiory nie pojawiają się nad Europą. Nie zdobył się
jednak na to, by zburzyć wyobrażenie Michaela. Jeśli właśnie to
czyni tę noc dla Michaela piękną, to niech sobie nadal wierzy, że
jego siostra bliźniaczka widzi to samo co on.
-Ja wiedziałem, że oni po mnie przyjadą.
Chłopiec rozpromienił się.
Adamowi chciało się płakać, ale przecież od dawna jest dorosły.
A dorośli O’Connorowie nie płaczą. On pozwala sobie na to
jedynie przy grobie Deidre. I też tylko wówczas, kiedy jest sam, a
przecież rzadko tam chodzi bez Aidana.
-Oni jechali długo, rozumiesz, Adam? I jeszcze nie mogą tu
dotrzeć. To nie jest takie proste, nie
mogli zwyczajnie wsiąść na statek i przypłynąć do nas. Minie
jeszcze trochę czasu, ale przyjadą po mnie. I my musimy tu na
nich czekać. Przedtem powinniśmy zbudować kamienny krąg,
nawet jeśli nie będzie taki duży jak tamten w Irlandii. Jestem pe-
wien, że Lily nigdy nie widziała czegoś podobnego. Będzie jej się
podobał. - Michael głęboko zaczerpnął powietrza: - Mam ochotę
zbudować krąg, który mógłbym jej ofiarować. Który będzie
należał do Lily. Mogę to zrobić, Adam?
- Nie wydaje mi się rzeczą normalną, by ktoś posiadał kamienny
krąg - rzekł Adam ostrożnie. Nadzieja Michaela jest bardzo
delikatna. Nie chciał sprawić, by się rozpadła. - Poza tym na
zbudowanie takiego kręgu potrzeba wiele czasu. Musimy znaleźć
i wykopać kamienie, takie, które będą stały pewnie. Nie chcemy
przecież, żeby wiatr je poprzewracał. Byłoby straszne, gdyby
ktoś szukał pod takim kamieniem schronienia, a ten by na niego
runął...
-Lily uzna z pewnością, że krąg jest piękny, nawet jeśli nie będzie
do niej należał - powiedział Mikey.
- Z pewnością - zgodził się Adam.
Nikt mu nie mówił, że najtrudniejszą sprawą na świecie jest
wychowywanie dzieci. Mógłby dodawać otuchy Mikey'owi,
mógłby pomóc chłopcom zbudować krąg. Byłoby to tak, jakby
przenieść kawałek Irlandii tutaj, na Nową Zelandię. Jego rodzony
syn tak by to pewnie widział, ale dla Michaela to za mało. Dla
niego ważniejsze jest, by przygotować się na przyjazd Lily.
Adam nie wiedział, czy wolno mu rozniecać zainteresowanie
pomysłem, który nie może dopro-
wadzić do niczego innego, jak tylko do rozczarowania. Wierzył
w wizje Michaela. Dla chłopca są one rzeczywistością. Nie
wierzył jednak, że Rosie jest w drodze, by zabrać z powrotem
syna. To baśń, którą on sam pomógł dziecku stworzyć, ponieważ
opowiedział mu o rodzicach.
- Może wujek Joseph będzie mógł nam pomóc -powiedział
Michael.
Adam aż podskoczył. -Joe?
- A nie mówiłem, że wuj Joe do nas jedzie? - spytał Mikey.
- Nie mówiłeś - odparł Adam.
-Już niedługo tu będzie - oznajmił bratanek i zeskoczył z hamaka.
- Jestem zmęczony. Możemy już jutro zacząć budować krąg?
- Zobaczymy - bąknął Adam.
Czy zdołam powstrzymać szaleństwo, pytał sam siebie. Co
zrobić, by syn Seamusa żył w tym, co go otacza, nie w snach na
jawie i swoich przywidzeniach?
Rozdział 5
W Auckland musiał się bardzo śpieszyć. Nie było czasu, żeby
czekać, aż bagaże zostaną zniesione na ląd. Podróż powozem
trwałaby zbyt długo. Gdy tylko Joe stwierdził, że brat ma
nazwisko znane i dobrą opinię w tym małym, portowym
miasteczku, nie
mógł usiedzieć spokojnie. Spotkał tu ludzi, którzy nie musieli się
długo zastanawiać, by wyjaśnić mu, jak ma jechać, by dotrzeć do
domu Adama. New Favourite.
Joe musiał podziwiać wybór nazwy. Mógłby przysiąc, że to
dzieło Adama! Więc jednak on posiada jakieś sumienie. Obcy
uśmiechali się do niego życzliwiej, gdy powiedział, że jest
starszym bratem O'Connora. Mówili mu, że jego brat jest
świetnym facetem. Opowiadali o jego koniach, najwspanialszych
na całej Wyspie Północnej, i o nieszczęsnej winnicy, z którą ma
same kłopoty.
Nie było trudno wynająć konia. Jest przecież bratem Adama
O'Connora, musi więc umieć obchodzić się z końmi. Joe
uśmiechał się na to i mówił, że to on nauczył Adama
wszystkiego, co brat o koniach wie. To, oczywiście, nie całkiem
prawda. Przede wszystkim ojciec przekazał Seamusowi i
Paddy'emu wszystko, co wiedział o koniach, Seamus zaś ze swej
strony podzielił się tym z młodszym rodzeństwem. To jest część
ich irlandzkiego dziedzictwa.
Otaczał go krajobraz przypominający Irlandię. Widział takie
same wzgórza i łagodne wzniesienia jak w ojczyźnie. Było tak
samo zielono, ale różne rzeczy go dziwiły, a im bliżej morza się
znajdował, tym mniej odnajdywał podobieństw z rodzinnym
krajem. Przypominało mu to wiele rozmaitych miejsc. Widział
kwiaty i drzewa, jakich nie spotkał nigdzie indziej. Drzewa
niczym wyniosłe kolumny, niemal sięgające nieba, całe lasy
takich drzew. Widział też inne, pokryte krwistoczerwonymi
kwiatami, opuszczające gałęzie aż do ziemi. Wprost niepojęte,
jakie tu wszystko bujne. Wszystko zdaje się
kwitnąć i to w najbardziej nieprawdopodobnych barwach, w
barwach, których istnienia nawet się nie domyślał.
Podobał mu się ten otwarty krajobraz, gdy zbliżał się do miejsca,
w którym, jak sądził, rodzina się osiedliła.
Waimauku.
Przerażające, że o tej właśnie nazwie wspomniała mu Rosie.
Dostał gęsiej skórki, poczuł lodowaty chłód na plecach.
Cieszył się, że znowu ją zobaczy.
Prosił ją o rok. A ona jakby przeczuwając, co przyszłość
przyniesie, szczodrą ręką dała mu dwa razy tyle.
Wyznaczony czas jeszcze nie minął. Joe wiedział, że obietnica
Rosie podyktowana była wdzięcznością i łączącą ich przyjaźnią,
ale był też pewien, że ona zamierza obietnicy dotrzymać. Nie
mógł mieć pewności, że powie „tak", ale ufał, że nie wdała się w
związek z żadnym innym mężczyzną. Rosie chciała dać mu
możliwość, by po tych dwóch latach mógł zapytać raz jeszcze, a
wtedy ona udzieli mu odpowiedzi.
I z tym będzie musiał żyć, niezależnie od tego, co usłyszy.
Dlatego wyjechał z Georgii. Będzie oczywiście musiał wrócić.
Ma zobowiązania. Plantację, która wymaga opieki. Rodzinę. I
syna, którego jeszcze nie odnalazł.
Nie było tu szczególnie bogato, ale lepiej niż Joe się spodziewał.
Liczył zabudowania i znalazł trzy, które mogły służyć za domy
mieszkalne. Widział stajnię i budynek ze szkła, który musiał być
oranżerią, bo na altanę był zbyt obszerny. Widział pola i ko-
nie, i serce zaczęło mu bić szybciej, bo to przypominało mu i
Kinsale, i Georgię.
-Ja mógłbym tu żyć, chłopcze - powiedział do konia, wbijając
pięty w jego boki tak, że zwierzę ruszyło, niemal unosząc się nad
zielonymi wzgórzami.
Zobaczył kobietę o rudych włosach, wieszającą pranie i
skierował się ku niej, choć nie chciał jej przestraszyć. Patrzył na
chmurę rudych włosów i chciał zawołać w jej stronę, że jest
chory z tęsknoty za nią, zaraz jednak stwierdził, że to nie są ruchy
tamtej. Serce niemal przestało bić, a kobieta odwróciła się,
słysząc dudnienie kopyt. Nie przestraszyła się. Nie podskoczyła.
Stała spokojnie, ufając, że jeździec zdoła zatrzymać
wierzchowca. Była córką stajennego. Ale wytrzeszczyła oczy,
kiedy zdała sobie sprawę z tego, kim jest przybysz. Na wargach
kobiety pojawiło się jego imię. Położyła rękę na sercu i zatacza-
jąc się ruszyła ku niemu, a Joe zeskoczył z konia. Podeszła i
zarzuciła mu ręce na szyję. Oboje płakali. Nie widzieli siebie
nawzajem, bo żadne nie mogło przestać. Ściskali się, śmiali i
płakali na przemian, żadne nie miało zamiaru ukrywać łez przed
drugim, kiedy w końcu stanęli w pewnej odległości od siebie.
-Myślałam, że to Adam - powtarzała raz za razem Fiona. -
Widziałam cię z daleka, siedziałeś na koniu dokładnie tak, jak on
to robi. Najświętsza Panienko, jacy wy jesteście do siebie
podobni. Dopóki nie widzę waszych twarzy, oczywiście! Stajesz
tak jak Adam, chodzisz jak on. Przedtem nie zwracałam na to
uwagi. - Roześmiała się i znowu go objęła. -Nie wydawało mi się,
że jesteście do siebie podobni, kiedy widywałam was codziennie.
Wtedy, moim zdaniem, nie było dwóch bardziej różnych ludzi. A
te-
raz dostrzegam tylko podobieństwa. Boże kochany, a to się Adam
ucieszy! I nie ma go akurat w domu. Pojechał z chłopcami nad
morze. To kawał drogi, kilka godzin jazdy. Mają zamiar tam
nocować. Spać pod gołym niebem. Chłopcy uważają, że to
wspaniałe. Adam cię znienawidzi, że przyjechałeś akurat wtedy,
kiedy on nie może cię powitać, Joe.
Potargała mu włosy, tak jak to robiła, kiedy była starszą siostrą
odpowiadającą za młodszych braci. Dawno temu.
- Co cię skłoniło do przyjazdu? - spytała. - Jesteś sam? Nie
wziąłeś dzieci w taką długą podróż? A Jenny jest z tobą?
Właśnie te słowa sprawiły, że Joe zaczął się domyślać, iż coś jest
nie w porządku. Fiona powinna była wiedzieć.
- Przyjechałem po nią - powiedział, a wzrok miał rozbiegany.
Nigdzie nie widział innych domowników. Rosie powinna była
przybiec, gdyby zobaczyła, kto przyjechał. Rosie by przybiegła,
żeby go powitać.
Spoglądał w zdumioną twarz Fiony. Widział, jak pociemniały jej
oczy, widział zakłopotanie i ogarnął go strach. Miał ochotę
chwycić ją, potrząsnąć mocno i wykrzyczeć, żeby przestała się z
nim droczyć. Ze to wcale nie jest zabawne.
- Gdzie ona jest? - spytał szeptem. Nie mógł jej uderzyć. Nie
mógł trzymać jej tak mocno, żeby bolało. Nie mógł zrobić jej nic
złego. To jego siostra. Zresztą, gdyby nią nie była, też by nie
mógł.
- Kto?
- Rosie...
Fiona wyrwała mu się. Patrzyła na brata zdumiona. Cofała się,
zaciskając dłonie.
- Nie rozumiem, o co ci chodzi, Joe. Coś jest nie tak.
Powinien był siedzieć w domu, to by się o tym nie dowiedział.
Pogrążyłby się w spokojnych myślach o tym, że Rosie dotarła na
miejsce, że znalazła Mikey'a i jego rodzinę, i że ma się dobrze.
Powinien był siedzieć w domu. Niewiedza tam, tak daleko stąd,
byłaby o wiele lepsza niż strach, który teraz ściskał go za gardło.
- Rosie nie przyjechała? - spytał, choć odpowiedź była dla niego
jasna.
-Nie.
-Nie przyjechała w ubiegłym roku? Po Bożym Narodzeniu?
- Nie - powtórzyła Fiona.
Odwrócił się od niej i szedł przez ten obcy dziedziniec. Widać
stąd było zagrodę, gdzie spokojnie pasły się dwa konie. Klacze,
stwierdził. Piękne zwierzęta. Rozpoznawał w nich cechy
ogierów, które Adam zabrał z Georgii. Gdyby się trochę wysilił,
przypomniałby sobie także imiona tamtych ogierów. Ale nie
chciał. Jedyne, o czym był w stanie myśleć, to los Rosie i dzieci.
Stało się coś strasznego. Dlaczego on tego nie przeczuł? Czyż
kocha ją nie dość mocno?
- W ogóle nie przyjechała?
- Nie - powtórzyła znowu Fiona gdzieś za nim. -Wsadziłem ją i
dzieci na statek w Savannah -
rzekł Joe, który bardzo dokładnie zapamiętał ten moment. Tak
mu się przynajmniej dotychczas wydawało. Nagle bowiem stracił
pewność, czy rzeczywiście tak było. Może sobie to wszystko
wymyślił. Może jej w ogóle w Georgii nie było. Może nigdy nie
spotkał jej w Anglii.
Joe z trudem przełknął ślinę i próbował przypomnieć sobie
kolejne wydarzenia. Dlaczego Rosie nie dotarła do celu?
Oparł się o płot i przyglądał koniom. Były stworzone do biegania.
Gniada klacz wygląda pewnie w biegu jakby płynęła. Domyślał
się tego po jej budowie. Adam jest utalentowany. A Rosie nie
dotarła do celu. Gdzie się podziała?
- Co się stało, Joe?
Ręka Fiony spoczęła na jego ramieniu. Mówiła nadal z
irlandzkim akcentem. Georgia wcale jej nie zmieniła. I ten
zapomniany przez Boga kraj też jej nie zmienił. Jest trochę
starsza od niego, ale tego, co wielokrotnie rozpoznawał u siebie
jako znak mijającego czasu, u siostry w ogóle nie dostrzegał.
Jakby przy spotkaniu z Fioną czas zastygał.
- Straciłem wszystkich - bąknął Joe. - Straciłem wszystkich, a ona
straciła tak wielu. Mieliśmy już tylko siebie nawzajem. A teraz
być może i ją utraciłem.
-O czym ty mówisz? - pytała Fiona błagalnym tonem.
On ukrył czoło w dłoniach i nie widział nic prócz zielonej trawy u
swoich stóp.
- Powiem ci, o czym mówię, Fiona - rzekł ochryple. - Powiem ci
o tym, jak umierali. Moje dzieci, moja Jenny. Opowiem ci, jak
Jenny umierała dwa razy.
Przez chwilę Fiona była przekonana, że brat stracił rozum, ale
jego opowieść była jasna, okrutna, lecz spójna. Nie zatrzymywał
się na drobiazgach, ale prowadził ją za sobą tak, by widziała
wszystko, jak on to widział. Fiona tuliła policzek do jego
ramienia, trzymała się go mocno i płakała.
- Z ulgą przyjąłem fakt, że umarła - powiedział.
Fiona odczuwała tę samą ulgę. Nie potrafiła wyobrazić sobie tej
Jenny, którą on wydobywał ze swoich wspomnień. Niemożliwe,
ale słowa Josepha malowały ją wyraźnie i mało brakowało, a
Fiona byłaby się załamała. Jenny była najsilniejszą osobą, jaką
Fiona znała. Nigdy się nie uginała.
Była źdźbłem, które się złamało, bo było zbyt sztywne.
- Dziękowałem Bogu, że miała prawo umrzeć. Składałem ręce i
modliłem się, Fiona. - Joe westchnął. -1 przeklinałem Pana, że nie
zabrał jej wcześniej. Ze się wahał.
Było to tak samo ludzkie uczucie, jak wiele innych, które
opisywał.
-Ale ja czekałem rok w domu, w Rose Garden -powiedział Joe. -
Zachowywałem się jak porządny wdowiec, który chodzi w
żałobie po swojej żonie, choć wszyscy wiedzieli, jaka Jenny była
pod koniec.
- Biedna Jenny - westchnęła Fiona.
- Biedna Jenny - powtórzył. - Biedna Jenny i biedny Joe. Umarła,
zanim pożegnałem się z Rosie. Nie żyła, kiedy wysyłałem z domu
Rosie z dziećmi. Samą. To była ofiara, której nie musiałem
składać.
- Biedna Rosie - oznajmiła Fiona.
- A co ze mną?
-Ty sobie jakoś radzisz - powiedziała stanowczo, lekko ściskając
jego ramię.
- Co się, do cholery, z nią stało? - spytał Joe. -Nie przeklinaj.
Chodźmy do domu i zjedzmy
coś. Przywitasz się z Colleen i Jaredem, z Siobhan i Lottie. Pat
jest z Adamem i chłopcami. Zamierzają budować kamienny krąg,
jak ten w domu.
- Krąg z Drombeg? Fiona przytaknęła.
- Twój brat jest tym pomysłem bardzo podniecony. Ma z nich
wszystkich najwięcej zapału.
- On jest też twoim bratem.
- Kiedy zachowuje się tak jak teraz, bardziej jest twoim -
powiedziała Fiona, obejmując ramieniem talię Joego. On objął jej
barki i razem poszli w stronę domu.
-Ja muszę ją odszukać - rzekł Joe. - Muszę ją znaleźć, chyba to
rozumiesz, Fiona? Ona dała mi dwa lata. Muszę ją znaleźć, zanim
te dwa lata miną. Zanim nadejdzie wiosna.
-Jesień - poprawiła go siostra, nie pojmując intensywności szoku,
żalu i lęku, jaki Joe okazuje. Nie była w stanie w tak krótkim
czasie przyjąć tego wszystkiego do wiadomości. Dla człowieka
to niemożliwe. Prowadziła go w stronę domów z wielką
życzliwością, jakby prowadziła dziecko.
- Pory roku przypadają tu kiedy indziej, Joe. I nie możesz jej
szukać z pustym żołądkiem.
-To nie bardzo przypomina Drombeg - powiedział Tommy
Connelly, pamiętający krąg, o którym mowa. Mrużył oczy,
spoglądając w morze, ciskające fale na brzeg i poszarpane
wzgórza od zachodu. Nad wodą od upału unosiła się mgiełka,
odległości zacierały się w rozedrganym powietrzu.
Adam odpoczywał wsparty na szpadlu. Spojrzał na Tommy'ego,
a potem na trzech chłopców bawiących się w spienionych falach
przy brzegu. Niektóre były wysokie niczym góry, ale już się nie
bał, kiedy chłopcy wskakiwali do wody.
-Poza tym myślałem, że to oni mają budować krąg, a my
będziemy im tylko pomagać - dodał Tommy, rzucając się na
trawę, by zrobić sobie zasłużoną przerwę.
Jego brat, Danny, roześmiał się zaczepnie.
-Ty myślałeś, że sobie powiosłujesz w zatoczkach, prawda?
-Myślałem, że krąg ma być nieduży - przyznał Tommy.
Adam odrzucił szpadel i usiadł w kucki.
-Ja też tak myślałem - stwierdził. - Przez cały czas myślałem, że
mowa o małym kręgu. Byłem jednak na tyle głupi, że
powiedziałem, jaki duży jest tamten prawdziwy. No i oczywiście,
oni nie chcą mniejszego.
-Powinieneś mieć babę - rzekł Tommy stanowczo. - Miałbyś
wtedy inne zmartwienia niż kamienie, Adamie O'Connor.
To był atak tęsknoty za domem.
Danny roześmiał się.
- Mam tylko nadzieję, że nie poinformowałeś ich dokładnie, jakie
wysokie są tamte kamienie?
- Nie, ale powiedziałem, że jest ich siedemnaście. Więc chyba
będzie lepiej, jeśli wrócimy do kopania dołów.
- A potem przyciągniemy głazy z brzegu. Czy zdajesz sobie
sprawę, jak to daleko? Czy nie należało pomyśleć o jakimś
wozie?
Adam chciał, żeby mieli wóz, ale nie przypuszczał, że i Aidan, i
Mikey potraktują tę przygodę tak dosłownie. Dla niego to była
zabawa, remedium na tęsknotę za domem. Fiona się z niego
śmiała. Colleen również. Pytały, co jeszcze zapamiętał z domu.
I czy może zamierza wprowadzić palenie w piecach torfem lub
zechce zbudować małą ziemiankę tak, by mógł sypiać na ubitej z
ziemi podłodze i tęsknić, tęsknić. Pytały, czy nie brak mu
smażonych ziemniaków, bo można by chyba znaleźć coś, co by je
przypominało. Baraniego tłuszczu do smażenia jest pód
dostatkiem, więc przyrządzą jakieś danie podobne w smaku,
niezależnie od tego, że ziemniaków nie mają. Nie chodzi o to, że
nie pamiętał wszystkiego, o czym mówiły. Bo pamiętał dobrze.
Wiedział, że Irlandia, którą opuścili, to nie był różany ogród, pa-
miętał głód i bród, i zimno. Nie zapomniał, jaki bywał zmęczony
po dniu pracy, który zdawał się nie mieć końca, ale zarobki i tak
rzadko starczały na przeżycie. Nie zapomniał o zmartwieniach.
Ani o dręczącym strachu, że nie zdoła zapewnić rodzinie opieki, że nie
zarobi na jedzenie ani na mieszkanie. Lęku, że stanie się
coś złego i zostaną wyrzuceni z domu. Lęku, że stanie się jednym
z tych ludzi niemających drzwi, które mogliby zamknąć za sobą,
są więc zmuszeni błąkać się po irlandzkich wsiach i żebrać. I
pamiętał też inny strach, wielki, dręczący, przejmujący niepokój,
który miał twarz brata, bo to Seamus stał się buntownikiem i
ściągnął kłopoty na rodzinę.
Adam nie chciał myśleć o strachu, ale go pamiętał. Wolał myśleć
o kamiennym kręgu z Drombeg. To był obraz tego, co chciał
zachować w sercu. Tego, co mógł uważać za irlandzkie, nie
odczuwając przy tym bólu.
Spojrzał w dół ku morzu, gdzie jego syn pływał
i nurkował z kuzynami. Oni nie odczuwają takiego strachu, jaki
on zawsze w sobie nosił. Jego Aidan,
Mikey Seamusa, Patrick Fiony i Colum oraz Sean, dzieci Seana,
nigdy nie powinni odczuwać tego lęku, od którego on sam nie
potrafił się uwolnić.
Ten kraj jest bezpieczny. Dobry kraj, choć znajduje się we
władaniu angielskiej królowej i jej znienawidzonej korony. Ten
kraj leży tak daleko od Anglii i salonów władzy w Londynie, że
można w nim żyć.
Adam sam poprawił się w myślach. Z łatwością nazywał Irlandię
swoim krajem. Ale przecież ją opuścił. Georgia była miejscem, w
którym przez jakiś czas odpoczywał. I dopiero tutaj znajduje się
jego kraj. Nowa Zelandia. Nie powinien o tym zapominać.
-Chłopcy traktują sprawę poważnie - zapewnił braci Connelly.
-No, właśnie - powiedział Danny, przewracając oczami. -
Chłopcy są sprytni. Uznali, że w domu jest za gorąco, mieli
ochotę uciec od pracy w obejściu, wykąpać się w morzu i
przespać pod gołym niebem. Ja też bym potraktował to poważnie,
gdybym był na ich miejscu.
- Mikey nie żartuje - powiedział Adam.
- Strasznie psujesz to dziecko - rzekł Danny, kręcąc głową. -
Rozpieszczasz go bardziej niż własnego syna. Zdajesz sobie z
tego sprawę?
Adam o tym wiedział, ale nie przestawał udawać, że nic takiego
nie przychodzi mu do głowy. A przecież wiedział też, dlaczego
tak się zachowuje. Ludzie nazywają to wyrzutami sumienia.
- Mikey nikogo nie ma - powiedział teraz. -Tommy i ja też nikogo
nie mieliśmy - odparł
Danny szorstko. - A jednak wyrośliśmy na ludzi.
- Wy mieliście Rosie - zaprotestował Adam. - Nie
zapominaj o tym! Kiedy przyjechaliście do Georgii, mieliście ją.
A ona zmieniała się w dziką kotkę, jeśli tylko ktoś was tknął.
- Krótko to trwało - westchnął Danny.
Myśl o Rosie sprawiała mu ból, ale nadal widział w pamięci jej
obraz wyraźniej niż obraz własnej matki. Czasami obie twarze
zlewały mu się w jedno, ale nigdy nikomu o tym nie powiedział.
Nawet Tommy nic nie wie. Danny bał się, że brat pamięta
wszystko o wiele lepiej.
- Tutaj mieliście Fionę.
Danny wiedział, że to prawda. Ale żadna z nich nie była jego
matką. I on, i Tommy uważali, by za bardzo ich nie pokochać. To
bolesne utracić kogoś najdroższego. Wiedzieli, że jeśli pozwolą
sobie na zbyt wielkie uczucie, przywiążą się do kogoś za bardzo,
to potem będą cierpieć. Prędzej czy później. Lepiej zachować
dystans. Lepiej nie odsłaniać piersi tak, by ktoś mógł wbić w nią
nóż.
- To kochany malec, ten Mikey - rzekł Tommy. -Wiecie, co on mi
powiedział?
Adam przestraszył się, oczekiwał najgorszego.
- Pomagałem mu osiodłać konia - mówił Tommy. - Byliśmy
sami. Popatrzył na mnie tym swoim wzrokiem, takim dorosłym. I
oznajmił, że uważa mnie za swojego starszego brata.
- Nic dziwnego - rzekł Danny, który jest starszym bratem
Tommy'ego. Starszym o dwa lata, ale dużo mądrzejszym, w
każdym razie on sam tak uważa. -Rozpieszczasz go niemal tak,
jak Adam. Każdy chciałby mieć takiego starszego brata.
- Powiedział coś jeszcze - ciągnął Tommy z wyrazem wielkiej
powagi na twarzy. - Powiedział, że po-
winienem być jego starszym bratem tak, jak Jeremy jest starszym
bratem Lily.
Trzeba czasu, żeby przyjąć do wiadomości takie słowa. Długiego
czasu.
- On dużo mówi o Lily - rzekł w końcu Adam. -Czasami wątpię,
czy dobrze zrobiłem, opowiadając mu o niej. A także o Rosie i
Seamusie. Może lepiej, żeby wierzył, iż jest moim synem.
-A ja uważam, że on by mówił o Lily również, gdybyś ty o niej
nie wspomniał - odparł Tommy z powagą. - Naprawdę wierzę, że
on ją widzi. Wierzę, że on ją zna. Wierzę, że istnieje między nimi
jakaś więź.
- Ale co, do cholery, Jeremy ma wspólnego z tą więzią? - spytał
Danny.
- Myślę, że być może Mikey ma rację - rzekł znowu Tommy w
zamyśleniu. - Sądzę, że Jeremy jest z nimi. Jest razem z Rosie i
Lily.
-A ja myślę, że za długo siedziałeś na słońcu -stwierdził Danny
cierpko. - Może ty też potrzebujesz młodszego braciszka?
Rozdział 6
- Nie mogę rozmawiać o tym wiele razy - powiedział Joe, pławiąc
się w serdecznej troskliwości siostry. Już od dawna nikt się tak
nim nie zajmował dlatego, że mu na nim zależy. Tym, którzy to
robili, płacił. Albo był ich właścicielem. A to nie to samo. Joe
czuł się niemal zawstydzony tą uwagą, którą mu poświęcano.
Miał ochotę znowu zniknąć. Wrócić do Auckland. Do Georgii.
Do domu.
Fiona nie potrzebowała wiele czasu, by zebrać pozostałych
mieszkańców osady w swoim domu. Siobhan przebiegła przez
podwórze do domu Jordanów z tą nieoczekiwaną wiadomością, a
Colleen i Jared natychmiast przybyli z dziećmi na rękach i
gromadką innych depczących im po piętach. Na werandzie, po
frontowej stronie domu, która w ciepłych porach roku używana
była częściej niż inne pomieszczenia, zrobiło się tłoczno.
- Adam wróci dopiero jutro i też nie wiadomo kiedy - powiedziała
Colleen, wsuwając jasny lok za ucho. Oboje z Jaredem powitali
Joego tak samo entuzjastycznie jak Fiona i równie jak ona
zaskoczeni; przestraszyli się też tego, co nosi w duszy, kiedy po-
znali część jego historii. Nie chcieli go wypuścić, ale nie wierzyli, że on
pozwoli się zatrzymać.
- Dzisiaj przebyłeś już konno długą drogę - powiedziała Fiona z
perswazją, ale bez większej nadziei, że go przekona. Widziała,
jaki jest zdecydowany. Zachowałam umiejętność czytania w
twarzach braci, pomyślała zdziwiona. Znała ich tak dobrze, że
zawsze wystarczyło jedno spojrzenie lub jedno słowo z ich
strony, by wiedziała, w jakim który jest nastroju.
- Myślicie, że sam znajdę drogę?
Joe miał pot na czole. Raz po raz odgarniał palcami wilgotną
grzywkę. Wyglądał, jakby w każdej chwili miał się załamać, ale
do niczego takiego nie doszło. Będzie siłą woli trzymał się prosto,
dopóki zechce.
Fiona pokręciła głową.
-Ja mogę pojechać z wujkiem Joe - zaofiarowała
się Siobhan, nie wahając się ani chwili, co wywołało serdeczny
śmiech dorosłych członków rodziny. Nawet najmłodsza córka
Fiony, Lottie, zasłoniła usta pulchnymi rączkami i zachichotała.
- Czy ja coś przegapiłem? - zdziwił się Joe. Piegowate policzki
Siobhan zapłonęły, ale oparła
ręce na chłopięcych biodrach i zamiast się zawstydzić uniosła
dumnie głowę.
- Nie obchodzi mnie to, że wiecie, iż chcę spotkać się z Dannym -
oznajmiła. - To prawda. Dlaczego miałabym udawać, że jest
inaczej?
- Dlatego, że jemu na tobie nie zależy - prychnęła jej
dziesięcioletnia siostra i schowała się za plecami Colleen. Lottie
przywykła, że i Siobhan, i Patrick rzucają się na nią, jeśli powie
za dużo, ale zawsze potrafiła ukryć się za kimś dorosłym jak za
tarczą. Tym razem uważała, że jest podwójnie bezpieczna, bo
przyjechał ten wujek z Ameryki. I sprawił, że Siobhan jest
sympatyczniejsza niż zwykle. Lottie miała nadzieję, że wujek
zostanie na dłużej.
Joe uśmiechał się, spoglądając na najstarszą córkę Fiony. To też
przecież jeszcze dziecko, serce wuja zawsze będzie ją uważać za
dziecko i Joe zawsze chciałby ją ochraniać. Ale może się myli, bo
chce się mylić. Widział, że dziewczyna ma dorosłe rysy, że nie
jest już tym pulchnym dzieckiem, które znał i w Irlandii, i w
Georgii. I pamiętał też, jak dorośle wyglądała Fiona w wieku
piętnastu lat. Jaki dorosły był on sam, a także Jenny.
- A więc Danny Connelly zasługuje na to, by go dostrzegać,
prawda? - spytał.
-Ja tak uważam - odparła Siobhan szybko i bez najmniejszego
skrępowania.
Jest tak samo nieulękła i bezpośrednia, jak była Fiona, i jak Joe
zapamiętał własną matkę. Widocznie dziedzictwo przechodzi z
pokolenia na pokolenie i wygląda na to, że mała Siobhan dobrze
sobie z tym radzi.
-Było mnóstwo dziewcząt, które uważały, że jego ojciec też jest
tego wart - powiedział Joe. - Domyślam się, że mogłabyś wybrać
kogoś o wiele gorszego niż najstarszy syn Daniela.
- Ale to tylko Siobhan jest zakochana w Dannym -
poinformowała Lottie, równie odważna jak jej starsza siostra.
Ona też chciała zdobyć trochę uwagi wuja. - Danny nie lubi
Siobhan. Uważa, że jest głupią dziewczyną!
Lottie zapomniała, że ona sama też jest dziewczynką. Pewnie
dlatego, że zdawała sobie sprawę, iż jeszcze przez wiele lat nie
dołączy do grona tych głupich.
Siobhan pokazała język Charlotcie, ale to nie zrobiło na małej
wrażenia. Dziesięciolatka śmiała się perliście. Joemu zrobiło się
żal Siobhan.
- Co jest nie tak z młodym Connellym, skoro nie dostrzega tuż
obok siebie tak wspaniałego materiału na żonę? - spytał.
Nikt nie czuł się zobowiązany do odpowiedzi.
- Mogę pojechać z wujem Joe? - spytała Siobhan.
-Zostaniesz w domu z Lottie! - zdecydowała Fiona, marszcząc
brwi. - Joe znał tę minę z dawnych czasów. Oznaczała, że siostra
będzie nieustępliwa. A więc ani łagodny, piękny krajobraz, ani
fantastyczny klimat nie wpłynęły na Fionę, nie sprawiły, by
złagodniała. -Twoja stara matka potrafi towarzyszyć Joemu nad
morze.
-1 ja nie mogę pojechać z wami? - spytała Siobhan z uporem.
-Tam nie ma miejsc, w których Danny mógłby się ukryć, droga
Siobhan - uśmiechnęła się Fiona. -Myślę, że tym razem będziemy
dla niego mili i postaramy się, żeby nie musiał cię spotykać,
córeczko.
Siobhan się to nie podobało.
- Traktujesz mnie jak dziecko.
- Tak - odparła matka z podziwu godnym spokojem. - Dopóki ty
sama zachowujesz się jak dziecko.
- Czy nie jesteś wobec niej zbyt surowa? - zapytał Joe, jadąc
konno obok siostry. Płaskie wzgórza wokół, które sprawiały, że
zielona kraina tętniła życiem, znowu przypomniały mu Irlandię.
Mógł przymknąć oczy i wyobrażać sobie, że jest w domu. Dopóki
nawoływania jakiegoś ptaka, którego nie znał, nie zakłóciły
obrazu. Krzyk brzmiał niczym pogardliwy śmiech i dochodził z
ciemnozielonego lasu.
-Z Siobhan niełatwo sobie radzić - odparła Fiona. - Nieustannie
trzeba jej przypominać, gdzie są granice. Trzeba jej stawiać
zapory, Joe. Bo jak nie, to może się pogubić.
- Ty nie lubisz syna Molly?
-Obaj synowie Molly to wspaniali, młodzi mężczyźni -
powiedziała Fiona ciepło. - Musiałabym być szalona, by ich nie
lubić, ale Siobhan płoszy nieszczęsnego Danny'ego tym swoim
natrętnym zainteresowaniem. Wprost nie daje mu nawet
odetchnąć. A chłopak jest zbyt grzeczny, by powiedzieć, że ori
nie lubi jej w ten sam sposób. Może Siobhan to rozumie, ale
narazie nie chce przyjąć do wiadomości. Nie widzi tego, że
Danny próbuje trzymać ją na dystans.
- Więc to Danny'ego Connelly ochraniasz? - spytał Joe
rozbawiony i zastanawiał się, czy to może słońce i ciepło czynią
ludzi szalonymi w tej części świata. - Ja jakoś nie mogę sobie
przypomnieć żadnej matki, która by mnie broniła przed swoimi
córkami.
- Bo ty nigdy nie potrzebowałeś takiej ochrony -parsknęła Fiona,
popędzając konia.
Przy tym tempie jazdy trudno było rozmawiać i Joe pomyślał, że
to dobrze. Zaczynało mu zasychać w ustach, nie był w stanie
zachowywać się uprzejmie, bo cały czas myślał, gdzie może być
Rosie. Dobra, kochana Panno Mario, spraw, żeby jej i dzieciom
nic się nie stało! Spraw, by nie dotknęło jej żadne zło! A gdyby
miało być tak, że jej nie znajdę, to spraw, by miała się dobrze!
Żeby miała się dobrze!
Joe przez chwilę wierzył w swoje szlachetne myśli. Zanim nie
wróciły prawdziwe uczucia, zanim nie uznał, że powinien sam
przed sobą być szczery. Nie pozwól, żeby znalazła innego!
Święta Madonno, zadbaj, by dotrzymała danej mi obietnicy! Daj,
bym ją odnalazł, zanim ten ostatni rok minie! Spraw, bym ją
dostał. O to bardzo cię proszę!
Wydobyli trzy kamienie, wysokie mniej więcej jak Aidan. Jego
matka była nieduża i drobna, ale Adam zaliczał się do wysokich
mężczyzn i widocznie syn w niego się wrodził. Ostatnio bardzo
się wyciągnął. Uzyskał już chyba wzrost, który był mu
przeznaczony i w nadchodzących latach ciało zacznie się wypeł-
niać.
Musiała być chyba szósta wieczór, bo jakiś czas temu zapadł
zmrok. Danny, młodzieniec bardzo
przewidujący, kazał chłopcom nazbierać nad morzem drewna, a
sam przygotował na piasku ognisko. Znakomicie będzie spać w
łagodnej, porośniętej trawą kotlince nad brzegiem. Można też
spać na drobnoziarnistym piasku, jeśli ktoś się nie boi, że rano
będzie miał go pod ubraniem i we wszystkich fałdach skóry.
Wieczór był ciepły, a mgiełka nad horyzontem świadczyła, że i w
nocy nie należy oczekiwać chłodu. Jesień jeszcze tu nie dotarła.
Słońce nadal świeciło tak, jak na początku lata.
- Mama do nas jedzie - powiedział Pat zaskoczony. Fiony trudno
było nie poznać. Jeździła w męskim
siodle, szeroka spódnica powiewała po obu bokach, ale ona nie
przejmowała się, że ludzie marszczą brwi na takie mało kobiece
zachowanie. Poza tym niewiele kobiet ma takie bujne i rude
włosy jak ona. Płonęły nad jej głową niczym pożar. Jedynie
Siobhan ma podobne.
- Może to Siobhan zaczęła tęsknić za Dannym -rzekł nagle Aidan.
Dwaj najmłodsi roześmiali się głośno, nawet Tommy i Adam
uśmiechali się, choć uważali, żeby Danny tego nie zauważył.
Wszyscy z odległości obserwowali umizgi Siobhan, Danny
jednak milczał i trzymał ją na dystans, nikomu nie mówił, co
czuje i co myśli o całej sprawie. Teraz rzucił senne spojrzenie w
stronę jeźdźców i oznajmił:
- To nie jest Siobhan.
- To mama - powtórzył Patrick, który nie miał trudności z
rozróżnieniem matki i siostry, nawet na dużą odległość. Nie
rozumiał, że ktoś mógłby się pomylić.
- To niepodobne do Fiony, żeby nas nadzorować
- rzekł Adam wyraźnie zmartwiony. Co by to było, gdyby coś się
przytrafiło w obejściu akurat pod jego nieobecność? Nie bardzo
wiedział, co mogłoby się stać. O tej porze roku nie ma żadnych
zagrożeń, a z większością Jared poradziłby sobie sam. Zresztą
Jared uważa, że on lepiej prowadzi gospodarstwo niż Adam.
Pominąwszy wszystko inne, Adam gospodarował przedtem na
torfiastym kawałku ziemi, ledwie widocznym spomiędzy
kamiennych ogrodzeń, gdzieś na południu Irlandii, podczas gdy
Jared był dziedzicem największej, najznakomitszej i najlepiej
prowadzonej plantacji w Georgii, a może i w całych
południowych stanach.
- To nie Jared jej towarzyszy - wtrącił Tommy. -Adam, czy ty
widzisz, do kogo on jest podobny?
Pot spływający z czoła już dawno mącił mu wzrok. Pot i kurz
piekły pod powiekami. Otarł twarz i pomyślał, że nie tak znowu
wiele jest do zobaczenia. Dopóki widzi, gdzie wbija szpadel i
gdzie stawia stopy, jest dobrze. A wieczorem może ochlapać
twarz wodą ze strumienia. Jeśli by się natomiast czuł naprawdę
brudny, może zanurkować w mroku, jak to robią chłopcy. Kiedy
tu przyjechali, widzieli delfiny, które niemal przez cały dzień
bawiły się tuż przy brzegu, więc Adam nie musi się obawiać, że
w tych wodach mógłby się pojawić rekin.
- Rany boskie, masz rację! - usłyszał Adam słowa Danny'ego.
Wszyscy patrzyli na dwoje zbliżających się jeźdźców, mieli czas,
żeby się przygotować. Adam również rozpoznał przybyłego.
-Co, do diabła, on tu robi? - dotarł do niego własny głos.
Pięciu młodych spojrzało na niego ze zdziwieniem. Oni nie mogli
pamiętać lekko aroganckiej postawy mężczyzny na koniu. W ich
wspomnieniach on nie istnieje. To wszystko działo się dawno
temu. I tyle się od tamtej pory wydarzyło. Jednak Adam go
rozpoznał.
- Musisz powitać brata - rzekł Tommy. - Znajdź jakieś dobre
słowa, Adam. Myślę, że Joe się ucieszy, jeśli zostanie przywitany
serdecznie.
- Coś się musiało stać - mruknął Adam, choć nie chciał rozważać,
co by to mogło być. Miał tylko paskudne przeczucie, jakby lepki,
klonowy syrop spływał mu po plecach. - Musiało się stać coś
złego.
-Wy, 0'Connorowie, jesteście zimni jak ryby -uznał Tommy.
Adam właściwie go nie słyszał. Nie spuszczał Fio-ny i Josepha z
oczu. A kiedy znaleźli się w pobliżu, odłożył szpadel i wytarł ręce
o spodnie, po czym ruszył im na spotkanie. Wiedział, że pozostali
na niego patrzą. Zdawał sobie sprawę z każdego swojego ruchu,
miał wrażenie, że przytłaczające go uczucia łatwo wyczytać z
jego twarzy.
To nie jest tak. Tutaj nie ma się czego obawiać. Tutaj on jest sobą.
Nikt go z nikim nie porównuje. Nie potrzebuje podążać po
niczyich śladach. To on wydeptał swoje ścieżki. Skoro Joe tu
przyjechał, to z wizytą, jako gość. Jest bratem Adama.
Teraz to on jest miarą dla innych. Nie ma się czego obawiać. Joe
powinien wiedzieć. Joe powinien z powrotem wyjechać.
Te myśli dawały poczucie bezpieczeństwa. Spokój, którego
potrzebował, by zachowywać się jak mężczyzna, którym jest. Nie
mieszka już w Georgii.
Tamte zasady go nie obowiązują. Tutaj on jest panem.
Nic nie kosztuje Adama, by otworzyć ramiona i powitać brata z
całą serdecznością. Odkrył, że tęsknił za nim, tak jak za
pozostałymi. Czuł się szczęśliwy, kiedy obejmował Joego i
słyszał jego głos.
- Ten kraj uczynił cię dobrym - mówił Joe. Było w tym uznanie. I
głos Joego mówił to samo,
co Adam czuje, choć żaden z nich nie wypowiedział tego
słowami.
Potem, kiedy już się uściskali, Adam nabrał przekonania, że jego
pierwsze przeczucie było właściwe. Wszystko w Joem o tym
świadczy. Zbyt wiele powinno trzymać Joego w Ameryce.
Joseph nie jest największym w tej rodzinie poszukiwaczem
przygód. On lubi zapuszczać korzenie. Taka podróż to do niego
niepodobne.
- Co złego się stało? - spytał Adam.
To była długa noc. Wciąż dokładano do ognia. Na rozpalonych
węglach piekli ryby, które po południu chłopcy wyciągnęli na
ląd. Brali kawałki ryby w palce, jedli je z chlebem i masłem, które
przywiozła Fiona. Pili słodkie wino, w którym nadal czuć było
drożdże, ale chwalili je, jakby to był najdelikatniejszy francuski
szampan. Wymieniali francuskie nazwy winogron, z których
zostało zrobione. Mówili o mieszankach i proporcjach.
Wspominali, jaka była pogoda, kiedy owoce dojrzewały. O
trudnościach, z jakimi się zmagali i które mimo wszystko
pokonali tak, że zbiory były obfite i mogli spróbować
produkować wino.
I pozwalali opowiadać Joemu. Siedzieli blisko siebie wokół
ogniska i nawet chłopcy nie mieli czasu
popływać, czy pobiegać w mroku. Wszyscy znajdowali się w
kręgu. Byli niczym żywe kamienie z Drombeg. Zwracali twarze
w stronę Josepha, kiedy opowiadał przyciszonym głosem, niemal
nie zmieniając tonu. Ci jednak, którzy znali go dobrze,
wyczuwali jego ból. Tylko czasami któreś zadawało pytanie.
Przeważnie Fiona, ale Adam też.
- To brzmi, jakby Jordan mógł coś zrobić - powiedziała Fiona o
statku „Southern Belle", który zaginął wraz ze wszystkimi,
których Joe kochał.
- On nie żył - odparł Joe krótko zmęczonym głosem. Tyle razy już
zastanawiał się nad tym, kto był winny, że już żaden pomysł nie
wydawał mu się dziwny.
-Nie dowiedziałeś się, kto za tym stał? - spytał Adam, czując, że
włos jeży mu się na głowie. Również on uważał, że te zdarzenia
noszą sygnaturę Ja-reda Jordana seniora. Pamiętał, jaki to był
bezwzględny człowiek. Pamiętał aż nazbyt dobrze własne z nim
stosunki. Ale skoro Jordan senior nie żył, a tego Joe zdaje się być
pewnym, to przecież nie mógł z tamtego świata zorganizować tej
podłości.
- Nie - odparł Joe.
-Jenny nie mogła nigdy nic powiedzieć? - szepnęła Fiona.
Tego pytania nie można było sformułować inaczej. Adam zdawał
sobie sprawę, że Fionie sprawia ono ból, ale zadała je w imieniu
ich wszystkich. Oni też o tym myśleli, zastanawiali się, w
ciemności wstrzymywali oddech, czekając na to, co Joe odpowie.
-Nie.
Tylko to jedno słowo.
Opisał ją, ale oni i tak nie rozumieli. Niczego nie
ukrywał, ale ktoś, kto tego nie widział, nie jest w stanie pojąć.
Nawet Rosie nie rozumiała. Nawet Rosie nie była w stanie
wyobrazić sobie, co te pozbawione twarzy bestie zrobiły Jenny.
Joe nie chciał myśleć o Jenny. Ona nie żyje i spoczywa w domu,
w swoim ukochanym Rose Garden. Osobiście wykopał kilka
różanych krzewów w ogrodzie koło domu, tych, które rosły tuż
przy wejściu, a które ona tak bardzo kochała, i zasadził je wokół
grobu żony. Zamierzał dbać, by miała pięknie, choć sprawi jej to
równie niewiele radości, jak wszystko, co robił dla niej w
ostatnim, krótkim okresie jej życia.
Nie chciał myśleć o Jenny. Chciał myśleć o Rosie. Musiał o niej
myśleć, chciał, żeby ból był żywy, bo w przeciwnym razie on
stałby się chodzącym trupem. Wierzył, że znajdzie ją tutaj. I że
znowu zacznie się czuć jak człowiek. Ale do tego nie doszło.
- Rosie powinna była przyjechać - powiedział Joe, zerkając spod
oka na jej syna.
Mikey siedział dzielnie między ciotką i Adamem. Ściskał dłoń
wuja kilkakrotnie, słuchając opowieści Joego. Joe to zauważył,
ale wierzył, że tylko on i Adam wiedzą. Chłopiec potrafił ukryć
swoje zachowania. Zresztą, pewnie chciał się zaprezentować jako
silny, chociaż mały mężczyzna. Jak jeden z 0'Connorów. Adam
dobrze wychował obu chłopców. Seamus nie potrafiłby
postępować lepiej z synem. Joe zastanawiał się, czy Adam
czasami o tym myśli.
- Nie miałem zamiaru cię przestraszyć, Michael -rzekł Joe z
ciężkim westchnieniem. - Nie przyjechałem tu, by sprawiać ci
ból.
-Ja nigdzie nie idę - odparł Mikey z tym samym
uporem, który Joe widział niedawno u Siobhan. -Nigdzie nie idę,
nie wyobrażajcie sobie, że będziecie mogli sami o niej
rozmawiać, żebym ja nie słyszał. Nie idę! Chcę wiedzieć, jak to
jest. Nie powinniście mi kłamać. Chcę wiedzieć, jak dokładnie
jest. Ona jest moją mamą. I jest z nią moja siostra.
- Nie mam już żadnych tajemnic - odparł Joe i bez złośliwości
popatrzył na brata. Ich spojrzenia się spotkały. Na moment.
Żaden nie mógł wiedzieć, co ten drugi myśli. Zresztą, nie mogli
myśleć o tym samym. Ale obaj dostrzegli u siebie nawzajem lęk i
obaj się zdziwili.
-Musimy jechać do Auckland i dowiedzieć się, czy ten statek
przypłynął - oznajmił Adam. To on jest w mieście znany. To on
powinien podejmować decyzje i wiedzieć, jakie posunięcie w
jakim czasie jest właściwe. - W najgorszym razie ktoś będzie mu-
siał wyprawić się do Australii - dodał po chwili milczenia. - Bo to
tam płynął ten statek. Joe przytaknął.
- Nie było żadnych pogłosek o katastrofie statku - wtrąciła Fiona,
opierając policzek na podciągniętych w górę kolanach. -
Przeważnie takie wiadomości do nas też docierają.
Słyszelibyśmy na pewno, gdyby jakiś statek zatonął. Nawet
gdyby doszło do tego u brzegów Australii.
- Nie wiedzielibyśmy - zaprotestował Tommy. Adam posłał mu
ostrzegawcze spojrzenie, ale co
powiedział, to powiedział. Nawet Michael uznał to za prawdę.
- Nie w takich czasach jak dzisiejsze - mówił dalej Tommy. -
Zupełnie inne wiadomości trafiają do nas każdego dnia. Wszyscy
mówią o złocie i bogac-
twie. Nikt nie chciałby długo gadać o katastrofie okrętu. To zbyt
zwyczajne.
- Ale mama po mnie przyjedzie? - spytał Michael.
- Przyjedzie. Jechała aż z Norwegii, która leży po drugiej stronie
kuli ziemskiej, tylko po to, żeby cię odnaleźć, Michael. Nie
mówiła niemal o niczym innym. Nikt nie byłby w stanie
zatrzymać jej w Ameryce.
Uśmiechnął się blado w mroku, skry z ogniska na moment
oświetliły jego twarz. Wszyscy mogli zobaczyć, jaki jest smutny.
Widzieli ból w jego szarych oczach, kiedy wpatrywał się w coś
daleko poza nimi.
-Pojedziemy razem - oznajmił i powtórzył coś, co już mówił: -
Mieliśmy zamiar wyjechać razem. Nie chciałem zatrzymywać jej
w Rose Garden, nie zatrzymywałbym jej nawet, gdybyśmy byli
po ślubie. Nie zazna spokoju, dopóki nie będzie cię miała przy
sobie.
- A Lily? - spytał chłopiec, który nie rozumiał, co się kryje
między wierszami, choć dorośli świetnie to pojmują.
- Lily rozmawia z tobą każdego wieczora przed zaśnięciem -
uśmiechnął się Joe ciepło.
Adam poczuł, że marznie. Ponad głową Mikey'a spojrzał w oczy
Fionie. Dręczyła ich ta sama troska. Teraz to dużo więcej niż
troska. To coś, czego rozmiarów nie pojmowali. Coś, czego łatwo
można się przestraszyć, ponieważ jest niezrozumiałe.
- To wspaniale - rzekł Michael lekko, nie przejmując się tym, czy
kuzyni usłyszeli i dowiedzieli się o nim czegoś, co dotychczas
było swego rodzaju tajemnicą. Dorośli z pewnością tak, ale
pozostałe dzieci nie rozumieją, o co chodzi, dlatego nie ma się
czym przejmować, nie trzeba im tego tłumaczyć. Teraz to nie jest
już niebezpieczne. Wszystko mu jedno, nawet jeśli sądzą, że on
fantazjuje. Aidan zazdrościł mu trochę tej siostry, która gdzieś
tam istnieje. On sam nie ma rodzeństwa. Mikey czuł, że Aidan
chętnie byłby taki jak on.
-Ja też z nią rozmawiam - wyjaśnił bez mrugnięcia okiem. - I
czasami jest właśnie tak, jakby ona mi odpowiadała. Może to
robi...
Bracia stali ramię w ramię i patrzyli na spienione grzywy fal
rozbijających się o brzeg. Obaj zawinęli nogawki spodni, byli
boso, czując, jak woda chłodzi stopy. Ciemność jest przyjazna.
Nie muszą patrzeć na siebie nawzajem. Obaj byli ciekawi, co
czuje ten drugi, zauważyli, że narasta między nimi jakieś na-
pięcie, jakby coś nie zostało dopowiedziane.
Może w ogóle nie należy o tym mówić?
-Czy ona mogła zejść ze statku w jakimś innym miejscu? - spytał
Adam, chociaż odpowiedź na to pytanie była oczywista.
-Nie.
-Więc katastrofa statku jest jedynym możliwym wyjaśnieniem?
Joe skinął głową. Była też inna możliwość, coś, co dręczyło go i
powodowało wyrzuty sumienia od chwili, kiedy Roza opuściła
Georgię.
-Ona nie wyjechała z pustymi rękami, Adam. Miała ze sobą...
wystarczająco dużo, by rozpocząć nowe życie, rozumiesz mnie?
- Co takiego wiozła? - spytał Adam, który rozumiał. Ta myśl
przyszła mu do głowy już w chwili, kiedy Joe opowiadał,
dlaczego przyjechał.
-Przeważnie biżuterię. Jakieś pieniądze. To nie mogło zabierać
dużo miejsca i najlepiej, żeby nie rzucało się w oczy.
Przez chwilę obaj się zastanawiali.
- Ktoś musiał się tego domyśleć - stwierdził w końcu Adam.
- Okręt pełen był poszukiwaczy przygód - powiedział Joe. - Nie
powinienem był się zgodzić, żeby jechała bez opieki, ale trzeba
było wyprawić ją z Savannah, zanim przytrafi jej się coś jeszcze
gorszego. Wierzyłem, że postępuję słusznie...
- Czasem to, co słuszne, może się po jakimś czasie wydać
niewłaściwe - westchnął Adam.
Joe nie podjął tego tematu.
-Jeśli w Auckland nie znajdziemy choćby śladu potwierdzenia, że
statek przypłynął, musimy jechać do Sydney - stwierdził Adam.
- Chciałbyś pojechać ze mną? - spytał Joe.
- Przynajmniej tyle jestem jej winien.
Joe milczał. Poruszał wargami, ale słowa nie padły.
On nie wie. On nie może wiedzieć! Nic nie mówi, a powiedziałby
coś, gdyby się domyślał. Ale nie może wiedzieć!
Było to jak pieśń w duszy Adama, ale nie odczuwał triumfu. Ani
radości.
Rozdział 7
Zaczął się szósty tydzień podróży, Roza była zadowolona, że ma
odpowiednie ubrania.
- Wiosną będzie gorzej - powiedział Jeremy wesoło,
zamocowując linę tak, żeby się nie plątała i nie spływała na bok,
kiedy będzie przekraczał rzekę, nad którą się znaleźli.
Na razie rzeka ich zatrzymała, muszą się przez nią przeprawić,
żeby ruszyć dalej na południe. Co do tego kompas Jacka nie
pozostawia żadnych wątpliwości.
- Teraz też woda jest dostatecznie wysoka - odparła Roza
zmartwiona. - Musisz być bardzo ostrożny!
- Znasz kogoś, kto byłby bardziej ostrożny niż Jeremy Jordan? -
spytał z beztroskim uśmiechem.
Roza mogłaby wymienić wielu.
Jeremy patrzył na całą sprawę jak na znakomitą zabawę, sprawia
mu radość, że może zamocowywać linę do drzewa rosnącego nad
brzegiem.
Rzeka nie była szeroka. Wprawny mężczyzna mógłby przerzucić
kamień na drugi brzeg. Nikt jednak nie wiedział, jak jest głęboka,
ani jak wygląda dno. Ludzie się tędy przeprawiali, w wielu
miejscach na brzegu widać było koleiny. Pośrodku rzeki nurt był
silny, a woda żółta od gliny, w innych miejscach zaś wyraźnie
ciemniejsza, co by wskazywało na głębinę, której być może nie
zdołają pokonać. W płyt-
szych miejscach mogli się nie przedrzeć ze względu na kamienne
bloki, które sterczały z wody, świadcząc, że pod powierzchnią
jest ich znacznie więcej.
-Dla tego faceta życie naprawdę jest żartem -mruknął Jack z
niechętnym uznaniem. On sam podczas podróży morskiej
mianował się kimś w rodzaju opiekuna Rozy. Pozostali
mężczyźni też w razie potrzeby by jej bronili, ale on uważał się za
ich przywódcę. Tak samo jest teraz, choć Jack w drodze z Sydney
na południe musiał uznać, że ten wysoki, młody mężczyzna,
który przyszedł im z odsieczą w porcie, ma coś do powiedzenia
również w sytuacjach, w których nie musi chwytać za rewolwer.
Jeremy mocno ściągnął wodze, a koń zaciekle stawiał opór i
jemu, i rzece. Woda nie była przyjemna, w pobliżu źródeł
odczuwało się chłód. Od tygodnia panowała pochmurna pogoda,
czasem podróżowali w gęstej mgle, wszystko wokół zrobiło się
wilgotne. Ziemia była śliska, z drzew kapała woda.
- Komuś z taką postawą - powiedział Jack, śledząc Jeremy'ego
wzrokiem - nie będzie ani zbyt trudno, ani zbyt łatwo. Albo nie
zdobędzie w życiu nic albo zdobędzie wszystko.
Roza nie potwierdziła ani nie zaprzeczyła, wiedziała jednak, co
Jack ma na myśli. Jeremy podejmuje się zadań tak, jakby nie
obchodziło go, co się z nim samym stanie. Tego rodzaju ludźmi
czasami powoduje głupota, wiedziała jednak, że w przypadku
Jeremy'ego tak nie jest.
- Wy znaliście się już przedtem...
- Pod jednym względem masz rację - powiedziała Roza
przestraszona, że straci Jeremy'ego z oczu. -Pod jednym
względem.
Jack o nic więcej nie pytał, ale swoje myślał. Widział mężczyznę,
który w Savannah odprowadzał Rosie na pokład. I widział
powóz, którym przyjechał. Zdawał sobie sprawę, że Rosie nie
pochodzi z tych, którzy mają najmniej. Nawet to czarne dziecko
pokazuje stronę jej osobowości, którą trudno wytłumaczyć, ale
wybaczyć można. I Rosie znała Jeremy'ego tak dobrze, że bez
wahania oddała się pod jego opiekę i dopuściła go tak blisko do
siebie, że Jack stracił pozycję jej opiekuna i najbliższego
przyjaciela. A nie doszłoby do tego, gdyby Jeremy był kimś
stojącym niżej. Musi pochodzić z tej samej warstwy co ona,
myślał Jack; i Rosie, i Jeremy to ludzie urodzeni po słonecznej
stronie.
Mężczyźni klaskali w dłonie i krzyczeli, kiedy Jeremy'emu udało
się opanować konia, bo nurt podciął zwierzęciu nogi i przez
chwilę je ze sobą unosił. Jeremy musiał poluzować linę i
wyglądało na to, że jest za krótka, by przerzucić ją przez rzekę,
ale on zdołał podporządkować sobie konia, sprawił, by ten nie
podążał ślepo za własnym instynktem. Szum wody zagłuszał
oklaski.
Jeremy koncentrował się wyłącznie na swoim zadaniu.
Kolanami, piętami i jedną ręką kierował koniem. Krzyczał na
zwierzę, nie mając pewności, że ono go rozumie, sam zresztą
swoich słów prawie nie słyszał. Drugą ręką wciąż trzymał linę.
Nie mógł robić tego oburącz, bo wtedy nie mógłby prowadzić
konia. Gdyby zwierzę, mimo wszystko, ruszyło w innym
kierunku, jeździec w najlepszym razie wpadłby do wody. W
najgorszym złamałby rękę.
Jeremy zdawał sobie z tego sprawę. Przez sekundę rozważał
sytuację, potem owinął sobie linę wokół nadgarstka.
-Już blisko brzegu - zauważył Jack. Roza podświadomie składała
dłonie.
- Prowadzi konia tam, gdzie nurt jest najsilniejszy. To poważne
ryzyko, koń protestuje. Nasz chłopiec tego nie lubi.
To konia określał mianem „nasz chłopiec". Czarny ogier nazywał
się Boy, a wałacha, który chodził z nim w zaprzęgu, dla żartu
ochrzczono No Boy. Człowiek, od którego go kupili, nie znał
jego imienia, Jeremy stwierdził więc, że zwierzę pewnie jest
kradzione. Oszczędzali jednak każdego szylinga i uznali, że to
małostkowe podejrzewać kogoś nieznajomego, iż jest
koniokradem. Większość z nich spędziła znaczną część życia w
części świata, gdzie koniokradów wieszano bez sądu, przy
aplauzie gapiów.
- Ostatni kawałek jest trudny - westchnął Nick, marszcząc
krzaczaste brwi. Zaproponował, że przeprowadzi przez rzekę
jeden z wozów, ale zakrzyczeli go inni, bo uważali, że nie mogą
niczego utracić. Teraz, kiedy powoli zbliżają się do Melbourne,
woleli zachować i ludzi, i wozy, i konie w jak najlepszym stanie.
Dotarli zbyt daleko, żeby teraz okazywać lekkomyślność. - Ale
Boy przywyknie do nurtu - dodał tak rzeczowo, jak tylko mógł. -
Łatwiej będzie go prowadzić.
Roza słyszała go, ale nie była pewna, czy ten człowiek wie, o
czym mówi. Nick powiedział, że kiedyś był woźnicą. Nie
wyjawił tylko, gdzie pracował. Na pytania odpowiadał, że w
wielu miejscach.
- Boy jest szefem w zaprzęgu - stwierdził. - Teraz już wie, że
rzeka nie jest groźna. W najgorszym razie możemy go zostawić i
sami przeciągnąć oba wozy.
- Daj chłopcu najpierw przejść!
Tym razem Roza wiedziała, że Jack mówi o Jere-mym.
Wyglądało na to, że sobie poradził. Serce Rozy zaczęło bić
spokojniej. Będą mogli ruszać dalej. Jeszcze trochę i wszyscy
znajdą się po tamtej stronie. Będą mogli pokonać dodatkowy
kawałek drogi, zanim rozbiją obóz.
Wszyscy chcą iść dalej. Coś sprawiło, że koń, potrząsając silnym
karkiem, zaczął ciągnąć w dół. Jeremy nie mógł już bardziej
poluzować liny. Trzymał zwierzę z całych sił. Boy był równie
zdecydowany jak on. Koniowi pomagał nurt. Jeździec trzymał się
mocno nogami i próbował na wszystkie sposoby zmusić wielkie
zwierzę do opamiętania. Ale Boy się nie poddawał. Jeremy
odchylał się coraz bardziej w siodle, choć wybór miał niewielki:
albo zostanie w siodle, albo puści linę.
Pozwolił, by koń go zrzucił.
- Przeklęty głupek! - wrzasnął Thomas, ale i on, i pozostali mieli
oczy błyszczące z podziwu, choć patrzyli na szalone wysiłki
Jeremy'ego.
Boy podążał z prądem, a kiedy ten się nieco uspokoił, jakieś sto
jardów poniżej, zwierzę wylazło na brzeg. Ogier był zmęczony,
stał przez chwilę i ciężko dyszał, w końcu zaczął się otrząsać.
Jeremy nie chciał spłynąć z prądem jak koń. Widzieli, że trzyma
jedno ramię nad wodą i kilkakrotnie owija wokół niego linę.
Walczył, ale jednak powoli znosiło go w dół. Kiedy był pewien,
że linę wciąż ma przy sobie, rzucił się w stronę jednego z ka-
miennych bloków wystających ponad nurtem.
- Wariat! - stwierdzili mężczyźni na lądzie. Jeremy zbliżył się do
głazu, gdzie mógł znaleźć
ochronę przed silnym nurtem.
- Mam nadzieję, że on stoi na dnie - rzekł Jack. Jeremy'emu woda
sięgała do gardła.
- Wozy przepłyną - rzekł Casey.
- Ale mąka nie - odparł Jack. - Myślałem, że o mące wiesz
wszystko.
Casey zacisnął usta. Nie lubił, kiedy mu przypominano, że w
Nowym Jorku był zwyczajnym sklepowym ekspedientem.
Jeremy wciąż trzymał się mocno kamienia. Widzieli, że jedną
ręką próbuje mocniej naciągnąć linę. Wszyscy wstrzymywali
dech, wydawało im się, że trwa to całą wieczność. Odetchnęli
dopiero, kiedy zobaczyli, że tamten obiema rękami trzyma się
mokrego kamienia. Roza czuła ból w piersi. Jak długo on tkwi w
tej wodzie? Ręce musiały mu kompletnie zdrętwieć. Zaziębi się.
Czy da sobie radę?
- Czy Jeremy się utopi? - spytała Lily.
- Ty chyba zwariowałaś - warknął Matt. Teraz był Mattem, a nie
Mattim. Roza wierzyła, że Mattias by zrozumiał. - Jeremy chyba
nie może utonąć!
Lily nie sprzeciwiała mu się, choć wszyscy się spodziewali, że
tak właśnie zrobi. Ona i Matt nie zgadzali się w tak wielu
sprawach. W każdym razie, kiedy w pobliżu był ktoś jeszcze, kto
mógłby stanąć po stronie jednego lub drugiego. Będąc sami,
rzadko się kłócili. Roza przestała się zastanawiać, dlaczego tak
jest.
-Jeremy da sobie radę - stwierdził Jack. - Jedno jest pewne - z
pragnienia nie umrze.
Zgromadzeni nie mogli przestać się śmiać. Roza też się śmiała,
ale kiedy przecierała oczy, Jeremy puścił kamień i zniknął pod
wodą, a ich śmiech umilkł nagle.
-Jeremy nie może się utopić - powtórzył Matt.
Nikt z pozostałych nie był w stanie się odezwać. Stali z na wpół
otwartymi ustami, jakby wciąż się śmiejąc.
Rozie przyszło do głowy, że wszyscy myślą to samo, co jej
chłopiec, że powtarzają to w duszach jak jedną wspólną
modlitwę: Jeremy nie może się utopić!
Na szczęście znowu się wyłonił, niczym foka burząca
powierzchnię wody. Widzieli jego głowę jak brunatno-czarną
plamę na wodzie. Po chwili zanurzył się znowu, tym razem
jednak Roza była pewna, że robi to świadomie. Że to nie nurt
wciąga go w dół. Może łatwiej mu zbadać dno.
Chciała w to wierzyć. On nie może utonąć. On musi dowieźć ją
do Nowej Zelandii. Musi ją doprowadzić do rodziny.
Jeremy powoli wychodził na brzeg, wyglądał jak zmoczony kot.
Wszyscy odetchnęli z ulgą.
Jeremy najpierw ukląkł, wciąż odwrócony do nich plecami,
podnosił się powoli aż do pozycji stojącej. Mimo odległości
widzieli, że cieknie z niego woda. Zrobił jeszcze parę kroków
naprzód, ręka, wokół której miał owiniętą linę, wyginała się w
tył. Lina leżała w wodzie, w miejscu, gdzie nurt jest najsilniejszy,
układała się w łuk, ale Jeremy zwyciężył rzekę, nie miał zamiaru
poddać się teraz, kiedy postawił już stopy na drugim brzegu.
Szukał odpowiednio solidnego drzewa. Oni byli niemymi
świadkami walki, w której nie mogli mu pomóc. Kiedy dotarł do
drzewa, obszedł je trzy razy w koło tak, by lina owinęła się wokół
pnia. Dopiero kiedy ją zamocował, mógł odetchnąć z ulgą.
Ludzie na tamtym brzegu czekali
jednak, aż Jeremy zrobi kilka solidnych węzłów i dopiero wtedy
zaczęli się niepohamowanie śmiać.
- Musi istnieć jakiś prostszy sposób załatwienia tego - jęknął
Thomas.
-Powinniśmy byli ciebie posłać - rzucił mu Nick w odpowiedzi. -
Jesteś przecież marynarzem, więc chyba przywykłeś i do
pływania, i do wiązania węzłów.
Thomas opuścił pokład statku, na którym wszyscy przypłynęli do
Australii. To on opowiedział im o nieoczekiwanej śmierci
kapitana, wtedy też doszedł do wniosku, że nie ma dalej ochoty
pracować na tej jednostce. Poza tym Australia wabiła szybkim
bogactwem i wielkim szczęściem. Marynarz Thomas z Sussex
wyokrętował się, nie zawiadamiając żadnego z oficerów, że to
czyni. Powiedział coś, że nie jest niezastąpiony, a Jack i pozostali
mu przytaknęli.
- Teraz przeniesiemy przez rzekę dzieci - oświadczył Jack. - Lily
i Matt będą siedzieć na ramionach u mnie i Dave'a. Pójdziemy,
trzymając się liny i dowiemy się, w jaki sposób Jeremy ma
zamiar przeprawić wozy.
Roza zrozumiała, że Jeremy zdobył tą kąpielą ogromny szacunek.
Do tej pory Jack mówił o nim „młody Jeremy".
Miała serce w gardle, dopóki Matt i Lily nie znaleźli się na
drugim brzegu. Choć ufała obu mężczyznom, zawsze może się
zdarzyć nieszczęście. Mają linę, której mogą się trzymać, ale
któryś może się potknąć. Nurt może być zbyt silny, któregoś
może chwycić kurcz. Istnieje tyle zagrożeń.
Kiedy patrzyła na swoje dzieci na tamtym brzegu, ulga dodała jej
niemal skrzydeł. Były na pól mokre,
ale po ich ruchach, po sposobie w jaki podskakiwały i biegały,
poznawała, że nic im nie grozi.
Gorzej będzie z przetransportowaniem Jordy'ego. Jest za mały,
żeby sam mógł się trzymać. Oczywiście można go przywiązać
mocno do pleców któregoś z mężczyzn, Roza nie miała jednak
pewności, czy się na to zdecyduje. Nie wiedziałaby, co
odpowiedzieć, gdyby któryś sam się zaofiarował. Wszyscy są
zmęczeni. Naprawdę niewiele potrzeba, żeby pojawiła się zła
krew.
To ostatnie, czego by chciała.
Jack zszedł jednak z brzegu i bez wahania ponownie wkroczył do
brudnej wody. Rozmasowywał ramiona i twarz miał
niebezpiecznie czerwoną, kiedy do nich wrócił.
Roza przyniosła wełniany koc z wozu i otuliła nim ramiona
mężczyzny. Skinął jej tylko głową w podzięce, ale potrzebował
sporo czasu, by dojść do siebie. Wciąż się trząsł z zimna, ale
lekceważył to. Mężczyzna musi mieć prawo zachowania własnej
godności.
- Spróbujemy trochę ponad liną - powiedział w końcu. - Wygląda
na to, że nieco bardziej w górę rzeki jest płyciej.
Nick, mrużąc oczy, przyglądał się rzece. Nie powiedział, że myśli
o tym samym. Nie ma znaczenia, kto znajdzie najlepsze
rozwiązanie. Ważne, by w ogóle je znaleźć.
-Wydaje mi się, że komuś udało się przeprowadzić tamtędy wozy
- rzekł już zdecydowany, że on też chętnie spróbuje. - Trochę
stromo, ale my mamy niewielkie, lekkie wozy. Poprowadzę jeden
z nich.
- Mamy coś wyładować?
- Nie wiem, tego z mąką ja nie wezmę - odparł Nick, odsłaniając
zęby w przewrotnym uśmiechu.
Roza zauważyła, że stracił ich wiele, dlatego zapadły mu się
policzki.
Wdrapał się na wóz, naciągnął kapelusz na czoło, chwycił wodze
i skierował konie ku rzece. Musiał używać i bata, i wodzy, by
dyrygować zwierzętami tak, jak chciał. One najchętniej weszłyby
do wody w innym miejscu, oba wyraźnie tam ciągnęły, ale Nick
uskutecznił swoją wolę.
- Chyba mówił prawdę, że był woźnicą - stwierdził Szkot Shane,
drapiąc się w brodę. - I chyba wie, co robi, ta tyczka do grochu.
Mężczyźni chętnie nadawali sobie różne przydomki. Nick był
wysoki i szczupły, i miał sporo pseudonimów, które temu właśnie
zawdzięczał.
Konie walczyły w wodzie. Na szczęście grunt nie usuwał im się
spod kopyt. Ale ludzie na brzegu widzieli, że zwierzęta są w
panice tam, gdzie woda jest głęboka, a one muszą unosić wysoko
głowy, gdy równocześnie nurt ściąga wozy w dół, Nick natomiast
prowadzi je w przeciwnym kierunku.
- Daje sobie radę - zauważył Blix. Jak na niego było to bardzo
długie zdanie. Blix należy do tych milczków, którzy widzą i
słyszą co najmniej dwa razy więcej, niż są w stanie ubrać w
słowa.
Pozostali przyznali mu rację. Nick znajdował się już w połowie
drogi, stojąc na ugiętych nogach, gnał konie w stronę drugiego
brzegu, wciąż co najmniej trzy jardy od liny.
-Nikt się nie bije o takich wspaniałych woźniców? - zastanawiał
się Casey. Czytał o tym w książce opisującej wolne i szalone
życie na zachodzie
Ameryki, gdzie mężczyźni są mężczyznami, wszyscy mają
rewolwery, dobrzy woźnice dożywają starości i zarabiają
mnóstwo pieniędzy, a marni umierają młodo. Tak opisują to też w
nowojorskich gazetach, ilustrują dramatycznymi rysunkami,
wymieniając bohaterów z nazwiska.
Blix przewracał zmęczonymi, ciemnymi oczyma w szczupłej
twarzy, która mogłaby być urodziwa, gdyby nie była aż tak
zniszczona.
Zdziwili się, widząc, że Nick wyprzęga jednego z koni i kieruje
go z powrotem na ich brzeg. Promieniał, kiedy go chwalili, kiedy
słyszał dobre słowa i śmiechy, gdy mówił, że nie zrobił przecież
nic wielkiego.
- Potrzebuję pomocy, by umocować mąkę wysoko na wozie -
powiedział. - Czy możecie zamknąć gęby i zająć ręce czymś
pożytecznym?
Posłuchali natychmiast.
Drugi wóz został przeciągnięty przez rzekę równie sprawnie jak
pierwszy.
Wszyscy odetchnęli. Przeprawienie ludzi na drugi brzeg nie było
już problemem. Nikt nie chciał okazać się gorszy od Nicka i
Jeremy'ego, którzy wyrośli na bohaterów. Pozostali nie chcieli w
każdym razie być gorsi od Jacka i Dave'a, którzy przenieśli przez
wodę dzieci. Wyruszyli teraz na wyścigi.
Roza została sama, z Jordym na rękach.
Dopiero kiedy mężczyźni dotarli do celu, zdali sobie sprawę z
tego, że ją tam zostawili. Ona ze wzruszeniem patrzyła na
powstałe zamieszanie. Pomyślała też z ulgą, że każdy z nich
przede wszystkim ratował siebie. To dobrze, nie chce być dla
nikogo ciężarem.
Ale nie mogła zostać po tamtej stronie.
Z gromady wyszedł mężczyzna. Ucieszyła się, widząc, że to
Jeremy. Miał czas odpocząć po morderczej przeprawie z liną,
mógł więc znowu wejść do wody, tym razem bez konia. Roza
kręciła głową, widząc, jak pokonuje rzekę niczym wodny troll.
Lśniły białe zęby, kiedy się do niej śmiał.
-Jesteś gotowa na kąpiel, Rosie?
Ona dobrze wiedziała, że innego wyjścia nie ma.
- Nie musiałeś po mnie wracać. Jeremy wyciągnął do niej
ramiona.
-Jestem wam przecież najbliższy, skoro mam być kimś w rodzaju
ojca.
Był jedynym, do którego miała wystarczająco duże zaufanie. Bez
zwłoki zdjęła z ramion wielką chustę. Przywiozła ją aż z domu, z
Kafjorden. Nie sądziła, że będzie jej jeszcze używać. Zabrała ją,
bo nie była w stanie się jej pozbyć. Chusta była niczym
wspomnienie z czasów, o których wolała zapomnieć, ale które
zapomnieć o sobie nie dawały. Kiedy w tej podróży znaleźli się w
górach, Roza ucieszyła się, że tę chustę ma. Mogła się nią
szczelnie otulić i było jej ciepło niczym w kurtce. Teraz
przywiązała nią dziecko do Jeremy'ego.
- Nie wypuścisz go?
- Myślisz, że jestem aż takim draniem? -Nie.
- No to nie gadaj głupstw!
Roza z powątpiewaniem spoglądała na linę. Bała się. Nie
zamierzała jednak wystąpić w roli histerycznej baby. Zdawała
sobie sprawę, że mężczyźni stoją na tamtym brzegu i w napięciu
czekają, jak sobie poradzi.
- Myślisz, czy się zakładają, że przejdę? - spytała.
Jeremy zmrużył oczy.
-Kiedy odchodziłem, to nie. Gdybym o tym pomyślał, to
założyłbym się, że poradzisz sobie bez trudu. Nigdy nie
słyszałem o łatwiejszym zarobku.
Ciekawe, kto by obstawiał, że Roza nie przejdzie?
- Kto pierwszy na brzegu! - zawołał Jeremy i ruszył przed siebie z
malcem na plecach.
Roza nie chciała widzieć Jordy'ego, kiedy odkryje, że woda jest
zimna. Nie chciała słyszeć jego wrzasków. Nie chciała iść tuż za
Jeremym, bo wtedy na pewno wszystko dotarłoby do jej uszu.
Poczuła w ustach smak krwi, kiedy chwyciła linę w pewnej
odległości przed nim.
Jeremy pozwolił jej iść przodem. Roza zaciskała dłonie na
mokrej linie i starała się opanować szok po zetknięciu z zimną
wodą. Zagryzała zęby, dopóki mogła. W połowie drogi jednak
szczękała nimi tak, że nie była w stanie zamknąć ust. Nie
widziała nic prócz liny i własnych dłoni. Nie myślała o niczym,
tylko o tym, że musi się posuwać krok za krokiem. Chwytać linę
przed sobą i iść naprzód. I znowu. I znowu.
W pewnym momencie straciła czucie w stopach. Cieszyła się, że
wciąż odczuwa ból rąk. Dopóki ją bolą, jest dobrze. Dopóki jest
w stanie przesuwać je po linie, jest dobrze. I dopóki bolą ją palce,
dopóki bieleją kostki, jest dobrze.
Wyciągnął się po nią las rąk, kiedy dotarła do brzegu. Włosy
opadły jej na twarz, spływała z nich woda. Ubranie lepiło się do
ciała. Widziała też mnóstwo rąk wyciągających się w stronę
Jeremy'ego kawałek za nią. Wyczołgała się na brzeg i padła na
plecy w miękką trawę. Teraz słyszała wrzaski Jordy'ego.
Dziękuję, dobry Boże.
Dziękuję, że Jordy jest bezpieczny.
- Zdejmijcie dziecko - usłyszała głos Jeremy'ego. -Przebierzcie je
i zawińcie w koc.
- Nie mam pojęcia o pielęgnowaniu dzieci!
To był głos Jacka. Zakłopotany. Niepewny. Przestraszony.
-Ja się nim zajmę - powiedział Blix. - Kiedyś miałem dziecko.
-A co z nią? - Roza usłyszała, że pyta Casey. -Jest przemoczona i
wyczerpana.
-Ale z tego powodu nie musisz jej rozbierać -warknął Jeremy ze
złością.
-Bo ty to zrobisz? - zaczepiał ktoś inny.
Roza nie wiedziała, kto to. Z trudem usiadła. Wszystko widziała
jak przez mgłę, ale wyraźnie się poprawiło, kiedy odgarnęła
mokre włosy w twarzy.
Jeremy ukucnął przed nią. Zasłonił jej cały widok.
- Mam cię przenieść na swoich silnych rękach i zniszczyć ci
opinię? - spytał z krzywym uśmiechem.
- A dokąd? - spytała.
- Do wozów - odparł. - Musisz się przebrać. -Pójdę sama - rzekła
Roza, nie chcąc się nawet
wesprzeć na jego ramieniu, więc wszystko zabrało jej sporo
czasu. - Pójdę sama - powtórzyła szorstko, gdy Jeremy chciał
wziąć ją za rękę. Kręciło jej się w głowie, szczękała zębami i
widziała cztery wozy zamiast trzech. Zdecydowała się kierować
w stronę środkowych, to z pewnością w któryś trafi.
- Pójdziesz sama - powiedział Jeremy, kiwając głową. Zostawiali
za sobą mokre, przypominające węże ślady na piasku, ale nikt nie
zwracał na to uwagi.
-Ty idziesz sama i ja idę sam - dodał Jeremy, szczękając zębami
co najmniej tak samo jak ona.
Rozdział 8
Kwiecień był niewątpliwie jesienny. Góry po obu stronach nie
przypominały tego ciepłego, przyjaznego kraju na wybrzeżu.
Trudno było sobie wyobrazić, że zasnute mgłą równiny leżą na
tym samym kontynencie, co nieznośnie upalny port nad zatoką
Botany. Po siedmiu tygodniach podróży Sydney znajdowało się
nieskończenie daleko.
Roza miała wątpliwości, czy dotrą do celu. To dręczące poczucie
nie pojawiło się nagle. Rozrastało się w niej przez cały czas,
odkąd dwa tygodnie temu przekroczyli wielką rzekę.
Poradziła sobie znakomicie. Zaimponowała mężczyznom, którzy
naprawdę się zakładali, jak jej pójdzie. Przeszła przez rzekę
sama, nikt nie musiał jej przenosić. A to, że Jeremy zajął się
Jordym, to przecież nie porażka.
Po tym wydarzeniu mężczyźni zostawiali jej jakby więcej
miejsca. Nie było przy niej tak tłoczno. Żaden nic nie mówił, ale
nie przybiegali do niej przez cały czas, jak to było przedtem. Nie
pilnowali jej już tak bardzo.
I Roza zaczęła zadawać pytania. Nie głośno, na to nie mogła się
zdobyć. Zresztą, nikt by jej nie odpowiedział. Żaden z nich nie
wiedział więcej niż ona. Może z wyjątkiem Jeremy'ego, który
mimo wszystko spędził w tym kraju ponad rok.
Zastanawiała się, dlaczego on wraca niemal tą samą drogą, którą
przybył. Rozglądała się i nie pojmowała, co takiego jest w tym
kraju, że przyciąga ludzi w gromadach wielkich jak chmary
owadów.
Mogłaby zapytać Jeremy'ego, dlaczego z nią został, ale tego nie
robiła. Zapomniała, że błagała go, by doprowadził ją do rodziny.
Zapomniała, co by mu powiedziała, gdyby zawiódł ją w Sydney i
sam popłynął na Nową Zelandię.
Mężczyźni pozwalali jej sypiać w jednym z wozów niezależnie
od pogody. W suche, ciepłe noce robiło się tam niemal gorąco.
Roza leżała w pewnej odległości od dzieci, mogła zdejmować
ubranie i spać w samej bieliźnie. Niestety, jednak większość nocy
nie była ani sucha, ani ciepła.
Zwykle długo leżała, nie śpiąc. Jordan ją budził, kiedy zgłodniał.
Chciała go już odstawić od piersi, zrobił się za duży. Jego coraz
mocniejsze zęby nieprzyjemnie odczuwała podczas karmienia.
Dopóki jednak są w drodze, musi wytrzymać. Dzięki temu ma
przynajmniej pewność, że Jordy dostaje to, czego potrzebuje. Ale
wszystko razem dawało jej się we znaki. Czuła, że chudnie.
Często kręciło jej się w głowie, szybciej się też męczyła. Ale
nikomu o tym nie wspominała. Wolała, żeby nie traktowali jej jak
słabej kobiety, która wciąż narzeka.
Roza marzła. Mgła zeszła tak wcześnie, że musieli rozbić obóz
szybciej, niż planowali. Nie była w stanie powiedzieć, czy ją to
cieszy, czy martwi. To beznadziejne tak wędrować i wędrować
przez góry, nie mając pewności, dokąd się dotrze.
Jack zapewniał, że cel jest blisko. Roza nie wiedziała, czy on ma
cechy przywódcze. Ale też z nikim
o tym nie rozmawiała. Nie chciała doprowadzać do rozłamów w
grupie. Na razie wyglądało, że Jack wie, co robi. Miał kompas,
więc podążali za nim, jakby żeglowali po morzu. A Thomas,
który był marynarzem, pokazywał im, według jakich gwiazd
mają się kierować. Niebo tutaj było całkiem inne niż to, do
którego Roza przywykła.
Zresztą w mgliste noce żadnych gwiazd nie było widać. Wietrzne
i deszczowe dni też były ciemne. Oni przebijali się dalej
niezależnie od pogody. Teraz mieli za sobą trzy deszczowe dni.
Plandeki na wozach zrobiły się mokre i zapadły do środka. W
wielu miejscach przeciekały i zapasy też ulegały przemoczeniu.
Ubrania były mokre, pościel była mokra, wszystko było mokre i
zatęchłe. Żeby nie wiem jak bardzo otulała dzieci, one i tak
marzły w wilgoci/Beznadzieja. Nad ranem temperatura spadała.
Choć to jeszcze nie zima, znajdowali się na takiej wysokości, że
nocami Roza zmieniała się w biały szron.
Wyglądało to pięknie. Gorzej było, kiedy człowiek budził się w
oszronionym wozie. Wtedy nie pomagało tulenie się do dzieci,
zresztą one też źle spały. Wszyscy marzli. Wszyscy byli
zmęczeni i źli, a dzień zaczynał się zbyt wcześnie, bo trzeba było
wykorzystywać jak najlepiej dzienne światło, więc bezlitosny
start nie poprawiał humorów na cały dzień.
W najbardziej wilgotne noce Roza nie miała sumienia
wykorzystywać wozu tylko dla samej siebie. Wszyscy
mężczyźni, z wyjątkiem dwóch strażników, powinni sypiać pod
dachem. Próbowali się jakoś zmieścić w drugim wozie, ale
bywało, że dwóch
lub trzech przenosiło się do Rozy. Wtedy ona przesuwała się pod
jedną ze ścian i ubranie na plecach wchłaniało jeszcze więcej
wilgoci. Od mężczyzn oddzielały ją dzieci. Nikt nie mógł mieć
żadnych podejrzeń.
Może z Melbourne pływają statki na Nową Zelandię?
Rozgrzewała się tą myślą tak często, jak mogła, czepiała się jej i
zastanawiała, jak daleko jeszcze do Melbourne. Parę tygodni
temu przestała pytać, kiedy tam dotrą.
Wkrótce, odpowiadał Jack.
Nigdy nic ponad to jedno słowo. Może sądził, że dodaje im
odwagi, nie precyzując terminu, ale na Rozę działało to
odwrotnie. Byłoby znacznie lepiej, gdyby powiedział „dwa
tygodnie", a to jego wieczne „wkrótce" właściwie nic nie znaczy.
Roza wolałaby liczyć dni, niż przeznaczać je na rozmyślania, ile
to jest „wkrótce".
Zastanawiała się też, czy złoto jest tego warte.
Pamiętała błysk w oczach Olego, kiedy odkrył, że srebrna misa
jest mapą. Należała do niej, ale Ole ją ukradł. Wprawdzie w
Georgii miał z niej niewiele pożytku, podobnie jak ona tutaj, w
Australii, znajdując się w jakimś nieposiadającym nazwy
miejscu, w górach, o których tutejsi mówią Blue Mountains w
stanie Victoria. Wszyscy jej towarzysze wierzą, że dotarli do
Victorii, choć oczywiście mogli popełnić błąd. Możliwe więc, że
nadal znajdują się w Nowej Południowej Walii. A jeśli tak, to
wkrótce musi oznaczać jeszcze dłuższy czas. Nie spotkali nikogo,
kogo mogliby zapytać. Krajobraz, przez który szli lub może
kręcili się w kółko, był wymarły. Od wielu tygodni widywali
tylko siebie nawzajem.
Dziesięciu mężczyzn, ona i troje dzieci. Cztery konie i dwa wozy.
Roza zastanawiała się, czy złoto jest tego warte. I zastanawiała
się też, ile złota trzeba, by ta podróż była go warta.
Czasami, kiedy się budziła, nie była całkiem pewna, czy już
czuwa, czy nadal śni. Kusiło ją, by wierzyć, że to od czego się
obudziła, jest snem, który musi się skończyć, jeśli wystarczająco
długo będzie go lekceważyć. Rzeczywistość nie może przybierać
takich form, myślała wówczas i niekiedy udawało jej się
przekonać samą siebie, że ma rację.
Nigdy nie życzyłaby sobie takich snów, jak to, co ją otacza.
Nigdy nie śniła o niczym rzeczywistym z wyjątkiem czasu, kiedy
była młoda i na tyle głupia, by śnić o Jensie Haldorsenie.
No i dostała go.
Potem jednak była ostrożniej sza z pragnieniami i marzeniami.
Zrozumiała, że czasami człowiek otrzymuje to, czego pragnie.
Dorosła i zrozumiała, że człowiek powinien przyjmować te dni,
które los mu niesie. Tak właśnie postępowała teraz.
-Ciii!
Odwróciła się pośpiesznie i poznała Jeremy'ego, choć nie
powiedział nic więcej. Wiedziała, że pełnił wartę przez pierwszą
część nocy i domyślała się, że do końca wachty zostało mu
jeszcze sporo czasu. Zresztą, po zakończeniu warty też nigdy do
niej nie przychodził. W każdym razie, nie w pojedynkę.
- Nie jesteśmy sami - poinformował.
Roza przypomniała sobie, co Seamus powiedział kiedyś o
szepcie. Ze można słyszeć kogoś, kto szepcze w dużej odległości,
nawet rozróżniać słowa. Ale jeśli ten człowiek mówi
zwyczajnym, przyciszonym
głosem, znacznie trudniej to do nas dociera. Seamus miał wiele
pożytku z tej umiejętności. Czy Jeremy też musiał się tego
nauczyć?
Roza traktowała wszystkich podejrzliwie. Nie lubiła tego u
siebie, ale nie mogła przestać. Wciągnęła głęboko powietrze, a
Jeremy skulony wszedł do wozu, który zaskrzypiał pod jego
ciężarem. Roza przeraziła się, że dzieci się pobudzą. Chciała mu
powiedzieć, że nigdy nie bywają sami.
-Pojawili się jacyś faceci - powiedział cicho. -Spytali, czy mogą
rozbić obóz obok nas...
Roza wstrzymała dech. Inni ludzie!
Czy zbliżają się do cywilizacji?
- Zeszliśmy trochę za bardzo na zachód, nie zdając sobie z tego
sprawy - rzekł Jeremy, siadając obok niej.
Roza uznała, że za blisko.
-Ale to nic groźnego - dodał. - Oni mówią, że znajdujemy się o
dzień drogi od Geelong. Może dwa. Rosie nic to nie mówiło.
- Poszliśmy w bok od Melbourne. Jęknęła z przejęcia, nie chciała
mu uwierzyć.
- Ale to nic nie szkodzi - zapewniał Jeremy. Miała wrażenie, że
powiedział to, by po prostu coś
mówić. Zresztą dla Jeremy'ego nigdy nic nie jest naprawdę złe.
-Oni twierdzą, że została wyznaczona nagroda dla człowieka,
który znajdzie złoto w Victorii. Są jak szaleni. Chyba też kierują
się do tego miasta. Dla nich nie ma znaczenia, gdzie wystartują.
Mówią, że to miasto portowe. Geelong leży nad morzem.
Rosę ogarnęło nieprzyjemne uczucie, że Jeremy czegoś jej nie
mówi. Czegoś ważnego.
-A jak daleko mamy do Melbourne? - spytała.
Zapomniała mówić szeptem, ale nie zastanawiała się nad tym, kto
może ją usłyszeć.
- Powinniśmy byli trochę skręcić trzy dni temu -odparł Jeremy
wymijająco. Tamtego dnia uzgodnili kierunek marszu, Roza to
zapamiętała. Wówczas pierwszy raz niebo zachmurzyło się tak
bardzo. Thomas i Jack nie do końca się zgadzali, ostatecznie
jednak Jack zadecydował.
A więc zboczyli z drogi.
- Powinniśmy byli skręcić bardziej na południe -powiedział
Jeremy. - Gdybyśmy tak zrobili, bylibyśmy już w Melbourne.
- Minęliśmy Melbourne?
Jeremy kiwał w ciemności głową i Roza mogłaby przysiąc, że
cała sytuacja go bawi. Miałaby ochotę udusić własnymi rękami i
jego, i Jacka, i wszystkich pewnych siebie, upartych mężczyzn,
którzy sądzą, że wiedzą najlepiej.
- Więc to Thomas miał rację? - spytała. -Wiesz, Thomas pływał
na statku. Nie po raz
pierwszy znalazł się pod tym niebem, jak się okazuje. Wyszło na
jaw, że pływał na statku, który przewoził więźniów na Tasmanię.
- Dokąd?
- To duża wyspa na południe od Australii - wyjaśnił. - Anglicy
wysyłają tam swoich najgroźniejszych przestępców. Jack
powiedział, że nie wiedział o tym - dodał Jeremy cicho.
Roza zacisnęła mocno zęby i starała się opanować. Jeśli wpadnie
w złość, dzieci się pobudzą, a tego nie chciała. Powinny w nocy
spać. Wystarczy, że dnie mają bardzo trudne, choć radzą sobie
lepiej niż większość dorosłych. Lily i Matt traktowali wyprawę
jak
jedną wielką przygodę. Godzili się na to. Roza była pewna, że
zapomnieli, jak wygląda normalny dzień i normalne życie. Żal jej
było malców, ale oni nie narzekali.
- Co z tymi facetami? - spytała w końcu. Na Jacka będzie się
mogła złościć później.
- Nie całkiem im ufamy - powiedział Jeremy. To wyjaśniało,
dlaczego leży przy niej ubrany, w butach i z rewolwerami.
- Ilu ich jest?
- Trzech.
Trzej obcy. Czy przeczuwałaby coś, gdyby byli niebezpieczni?
Czy domyślałaby się, gdyby coś było nie tak? Czy jej prababki by
ją ostrzegły?
Nie wiedziała.
Nie miała odwagi przyjmować niczego za pewnik.
Zbyt wiele ma do stracenia. Chciała popłynąć na Nową Zelandię.
- My też pojedziemy do Geelong - rzekł Jeremy cicho. - Nawet
jeśli jesteśmy bliżej Melbourne niż Geelong, nie wolno się
rozdzielać. Bylibyśmy wtedy bardziej narażeni na ciosy.
Roza w pełni to rozumiała.
-Jakiego rodzaju są to ludzie?
-Trudno powiedzieć - odparł. - Jack uważa, że powinniśmy
twierdzić, iż jesteś moją żoną, a Lily i Matt to nasze bliźniaki.
Zdawało jej się, że Jeremy westchnął lekko.
- A Jordy?
-Jack mówi, że powinnaś ukrywać Jordy'ego, dopóki ci obcy tu
są.
Teraz łatwiej było jej zrozumieć jego westchnie
nie. Ale Jeremy jest po jej stronie. On też uważa, że Jack jest
mało wiarygodny, ale Jeremy i tak jest bardziej podejrzany.
Większość tego nie widzi. Nie są w stanie spojrzeć uważniej na
tego żartownisia, który zawsze się uśmiecha.
Roza wie, skąd on pochodzi.
Znała największe rozczarowanie jego życia, kiedy wszystko, w
co wierzył, stanęło na głowie.
Człowiek nie może być ufny po tym, gdy dostał taki cios prosto w
twarz. Jest synem Jareda Jordana seniora i to naznaczyło go na
całe życie.
- Z tym nie będzie chyba problemu - odparła cicho, poprawiając
kołdrę Lily. Jordan leżał między córką i Mattem. Dzięki temu
wszystkim było cieplej. Tylko ona marznie.
- Ci faceci mówią, że idą w przeciwnym kierunku niż my -
poinformował Jeremy, odwracając się do niej i unosząc na łokciu.
Minęła dłuższa chwila, nim Rosie zrozumiała, co właściwie
powiedział.
-Jack też uważa, że przyszli właśnie z tamtej strony, w którą, jak
zapewniają, mają się kierować.
- A to znaczy? - spytała bez tchu.
- Ze może nie są tymi, za których się podają.
- Czyli kim?
- Policjantami - uśmiechnął się Jeremy.
Roza poczuła zimno na plecach. Nie będzie trudno przekonać ją,
by się nie pokazywała.
- Mówią, że będą zbierać opłaty od ludzi, którzy chcą poszukiwać
złota.
-Opłaty? - Roza nie wierzyła własnym uszom. Czy są to
spryciarze, którzy mają taki pomysł na lekki zarobek?
-To jest złoto Jej Królewskiej Mości, Rosie -rzekł Jeremy. Roza
czuła na twarzy ciepło jego oddechu.
Seamus na pewno by wiedział, jak daleko sięgają wpływy Jej
Wysokości, pomyślała. Wiedziałby, czy królowa Wiktoria jest
właścicielką całego kontynentu po drugiej stronie kuli ziemskiej.
- Królowa i Korona posiadają tutaj każdy kamień.
- Więc Jack będzie kopał złoto dla królowej Wiktorii? Ona się
pewnie z tego ucieszy.
- Przynajmniej dokąd będzie uiszczać opłaty i sprzedawać złoto
kupcom Jej Wysokości po dyktowanych przez nich cenach -
wyjaśnił Jeremy. -I dopóki będziemy mieć potwierdzenie od
naszych poprzednich pracodawców, że nie porzucił pracy, by
szukać złota. Potwierdzenie, że jesteśmy przyzwoitymi ludźmi.
-Jak Jack rozwiąże tę sprawę?
-Ja napiszę kilka takich potwierdzeń dla nich - odparł Jeremy
beztrosko. - Chyba kupimy w Geelong trochę papieru. Gdybym
miał lak, mógłbym posłużyć się moim pierścieniem i stworzyć
kilka pięknych stempli.
-Ja mam laseczkę laku.
- Naprawdę? -Tak.
- Włóczysz się po pustkowiach z lakiem? - spytał z
niedowierzaniem. - Czyż nie prosiłem cię, byś zabrała tylko
niezbędne rzeczy?
- Lak nam się przyda. Jeremy zgodził się z nią.
- Ty też możesz napisać parę oświadczeń - rzekł. - Umiesz pisać?
- Po angielsku nie. W każdym razie robię błędy. Złościło ją, że
musi się do tego przyznać.
- Kiedy dotrzemy do Nowej Zelandii, nauczę cię poprawnego
pisania - obiecał.
- Bo jednak tam pojedziemy, prawda, Jeremy?
- Oczywiście.
- A teraz ruszymy do Melbourne?
- Oczywiście.
- Znajdziemy statek, który płynie na Nową Zelandię?
-Albo do Sydney. A potem wyruszymy dalej. Teraz już tam o
tobie zapomnieli. Nie mają aż tak dobrej pamięci.
Roza nie była tego taka pewna. -Więc oni nie są policjantami? -
spytała. Znowu wróciła myślami do nieznajomych.
- Nie widzę żadnych mundurów. Nie pokazali nam też
dokumentów. Ale udawaliśmy, że to nie szkodzi. I nie uiściliśmy
żadnej opłaty. Nie jesteśmy całkiem głupi.
Roza zastanawiała się chwilę.
- Widzą, że jesteśmy dopiero w drodze, że nie zdążyliśmy jeszcze
zacząć kopać. Mam nadzieję, że to wystarczy.
- Ale nie wierzysz, że to policjanci?
-Ja wierzę, że to uciekinierzy z Tasmanii - oznajmił Jeremy tak
cicho, że właściwie tylko poruszał wargami.
Strach, który ją ogarnął, nie był lodowaty. Był niczym fala
gorąca, przenosząca się z jednej części ciała na drugą. W końcu
wypełnił ją całą, rozchodził się wraz z krwią.
-Powiem coś jeszcze - rzekł Jeremy. - Jest ich pewnie więcej niż
trzech.
- Dlaczego tak myślisz?
-Tak coś czuję. Ale nie bój się. Jesteśmy na to przygotowani.
Jeremy położył się i wsunął prawą rękę pod kark Rozy. Chciała
zaprotestować, ale zrezygnowała, zanim zdążyła coś powiedzieć.
Przypomniała sobie, że Jeremy jest leworęczny. I że nie zrobił
tego, bo chce ją uwodzić.
W cieple płynącym od jego ciała Roza uspokajała się powoli.
Ostrożnie przysunęła się bliżej do Jere-my'ego, żeby oddawać mu
też trochę swego ciepła. Tak jest lepiej niż trząść się w
samotności.
-To na wypadek, gdyby tu zajrzeli - wyjaśnił Jeremy.
Nie roześmiał się jednak, ona też się nie śmiała.
- Prosili nas o ochronę przed deszczem - szepnął niemal prosto do
ucha Rozy. - Musieliśmy powiedzieć, że jesteś z nami. I o
dzieciach. Jack myśli szybko. Poinformował ich, że ja mam ze
sobą żonę i dzieci. I że to jest nasz wóz.
Gdyby widziała tamtych ludzi, wiedziałaby, o kim on mówi, co to
za jedni i nie musiałaby się czuć taka bezradna i przerażona.
- Zimno mi, Jeremy.
Rozpiął kurtkę i pozwolił, żeby jeszcze bardziej się do niego
zbliżyła. Ale to jedna z tych nocy, kiedy Roza położyła się w
ubraniu, na dodatek włożyła kurtkę na suknię. Nie ma mowy o
rozbieraniu się.
- Teraz lepiej?
Skinęła głową w ciemności. Było jej trochę cieplej, ale miała
wyrzuty sumienia, że nie ogrzewa dzieci. Nie powinna
rozkoszować się ciepłem sama. I nie powinna leżeć w ramionach
mężczyzny, który jest
tylko jej przyjacielem. Nie powinno jej być tak dobrze w jego
objęciach. I nie powinno jej się wydawać słusznym, że wszystko,
czego pragnie, to zatrzymanie tej chwili jak najdłużej.
- Bardzo jest zimno dzisiejszej nocy.
- Co oni mogliby tu ukraść? - spytała. -A jak myślisz?
Kiedy zaczęła sobie to wyobrażać, znowu zrobiło jej się zimno.
-Jest ich trzech, może czterech, w najgorszym razie pięciu. A w
jeszcze gorszym tamci są znani w okolicy. I pewnie z tego
powodu trzymają się na uboczu. Być może my się mylimy -
Jeremy próbował ją uspokajać. - Zanim tu przyszedłem,
rozmawiałem z Blixem. Wślizgnąłem się do tamtego wozu tak,
że przybysze mnie nie zauważyli. Wielu z nas nie śpi.
- Blix?
-Nie śpi. Trudno byłoby przejść obok niego. -Roza zrobiła się
senna. Pewnie dlatego, że nie zrozumiała, co mówi Jeremy. - Blix
był w Ameryce rewolwerowcem. Wynajmował się tym, którzy
najlepiej płacili.
- To niemożliwe. Blix chodzi bez broni.
- Co nie znaczy, że jej nie ma. -Jak się tego dowiedziałeś?
-Czysta zgadywanka - odparł, ale Roza mu nie uwierzyła.
- Czy o innych też powinnam coś wiedzieć? - spytała.
-Jack z pewnością jest tym, za którego się podaje - stwierdził. -
Dave także. Harvey nie znalazł złota w Kalifornii. Indianie spalili
jego zagrodę. Stracił wtedy ciężarną żonę. On nie ma za co
dziękować
Ameryce. Casey nie mógł być nikim innym, jak tylko sklepowym
ekspedientem...
Roza roześmiała się. Jeremy mówił tak, jakby opowiadał jej
bajkę na dobranoc. Nie chciała, żeby ta bajka się skończyła.
- Kim był Thomas, wiemy. Shane wygląda, jakby przeżywał
niepowodzenia w całej Ameryce. A Nick musiał być woźnicą.
Pamiętasz, jak przeprowadził wozy przez tę straszną rzekę?
-I nie ma już nikogo więcej o niejasnej, mętnej przeszłości?
- Może Nick - odparł Jeremy. - Myślę, że on też potrafi obchodzić
się z bronią. Gdybym miał na kimś polegać, to właśnie na tych
dwóch.
- Sądzisz, że to są dranie? Byli dranie? I dlatego na nich
polegasz?
-Bardziej jestem skłonny wierzyć, że to oni są dranie, a nie
pozostali.
- Ciekawe, co myślą o nas?
- Tego nie wiem - odparł Jeremy. - Ale parę dni temu Blix
powiedział, że jego zdaniem Jordy jest podobny do mnie.
- Bo jest.
- Zakładałem, że nikt tego nie zauważa.
- Dlatego, że chłopiec jest czarny.
- Dlatego, że zaczną nas traktować jako parę. Ze jest między nami
coś, o czym nie powiedzieliśmy.
- My oboje nie możemy być rodzicami czarnego dziecka.
- Ale węszą jakiś związek. Coś więcej niż tylko to, że znamy się
od dawna, jeszcze z Ameryki.
-Nie powinieneś był w Sydney przychodzić mi z odsieczą.
Roza wyczuwała, że Jeremy się uśmiecha.
- Nie wiedziałem, że to jesteś ty. Może gdyby mi to przyszło do
głowy, dałbym sobie spokój. Dla mnie jednak byłaś tylko obcą,
bezbronną kobietą w potrzebie. Z jednym nieszczęsnym
oficerem, który miał cię bronić przed hordą okropnych poszuki-
waczy złota. Przed mętami na krańcach świata.
- Powinieneś się wystrzegać obcych kobiet.
- Powinienem wystrzegać się kobiet w ogóle. Kobiety
doprowadzą nas do śmierci.
- Kim ona jest?
Jeremy opowiedział jej o zwariowanej na punkcie mężczyzn
niemieckiej dziewczynie, siostrze człowieka, który miał go
nauczyć wszystkiego, co wie o winie.
-Ogłosiła, że jest w ciąży, a ja wiedziałem, że dziecko nie może
być moje. Nie byłem z nią od miesięcy. A poza tym jej
przyjaciółka powiedziała, że nie jest w ciąży, bo krwawi. Ona
sama jednak zapewniała, że jest i że będę musiał się z nią ożenić.
Cholera, ożenić się z babą, która tak łże?
-Wobec tego uciekłeś?
- Tak można powiedzieć.
- Nie chciałeś być ojcem tamtego dziecka? - spytała Roza.
- Nie było żadnego dziecka.
- Lubiłeś ją?
- Na początku.
- A nauczyłeś się czegoś o winie?
- Nie tyle, by Jared był zadowolony.
Zaległo milczenie. Było ciepło, Roza próbowała nasłuchiwać, ale
z zewnątrz nie docierały żadne dźwięki. Żadne głosy, które by
przeszkadzały. Nic,
co by wskazywało, że obcy są niebezpieczni. Roza zaczęła
zasypiać.
- Powinienem chyba wrócić z jakimiś pieniędzmi, by móc
wystartować samodzielnie.
Roza słyszała, co powiedział, ale długo nie reagowała.
- Tak - bąknęła w końcu.
- Nie ma wielu sposobów na zdobycie bogactwa - rzekł lekko i
Roza pogrążyła się we śnie. Wiedziała, co chciał jej powiedzieć.
Była jednak zbyt zmęczona, by protestować. - Powinienem
zostać i ukopać trochę złota - dodał Jeremy cicho, domyślając się,
że Roza zasnęła.
Nie poruszała się już, oddychała spokojnie. Leżała przy nim
ciepła. Już od dawna nie zasypiał w ten sposób. Od czasu Birgitte
nie obejmował żadnej kobiety. Nie miał ochoty na kupowanie
bliskości. To nie jest niezwykłe, mógł to zrozumieć, zwłaszcza w
tym kraju, w którym na każdą kobietę przypada kilku mężczyzn,
nie uważał jednak takiego postępowania za właściwe. On by tak
nie mógł. Mógł handlować wszystkim, ale nie ludźmi. Już nie.
- Moglibyśmy tam zostać przynajmniej do zimy -powiedział
pewien, że ona riie zaprotestuje. - Mógłbym się dorobić własnego
gospodarstwa. Gdybyś nie miała lepszych propozycji, mogłabyś
za mnie wyjść.
Roza spała.
- My rozumiemy się nawzajem, my oboje, Rosie. Przymknął oczy
i pomyślał, że nie zaszkodzi się
trochę przespać. Niewiele, tylko trochę. Po prostu zamknąć oczy i
odprężyć się. Jutro czeka ich trudny dzień. Pojadą do Geelong.
Będą musieli pokonać góry. Jeremy czul, że jest mu ciepło.
Rozdział 9
Kiedy Jeremy znowu otworzył oczy, w jakieś dziesięć minut
później, nie byli już sami. Jeden z obcych pochylał się nad nim i
celował z jego własnego rewolweru.
- Obudź się, człowieku - brzmiało pozdrowienie.
To jeden z tych, których Jeremy już poznał. Może naprawdę jest
ich tylko trzech. Może to wystarczy, by oszukać takich
żółtodziobów jak on i jego towarzysze.
Jeremy zaklął przez zęby i bardzo delikatnie szturchnął Rozę.
Mruknęła coś, czego nie zrozumiał, więc szturchnął ją znowu,
tym razem mocniej, tak że ocknęła się przestraszona. Jeremy nie
wiedział, czy Roza jest bledsza, czy też człowiek z bronią. Ko-
bieta usiadła na łóżku przerażona.
Mężczyzna z bronią odskoczył, ale wciąż w nich celował. Nie
mógł oderwać wzroku od Rozy. Dzieci też się pobudziły.
Roza wyciągnęła rękę do niemowlęcia i zasłoniła je kołderką. W
ciemnościach trudno było dojrzeć coś dokładnie, ale Jeremy i tak
nie sądził, że ci ludzie będą się szczególnie przejmować dziećmi.
Roza tuliła maleństwo do siebie, on otoczył jej plecy ramieniem.
Posyłała uspokajające spojrzenia Lily i Mattowi. Oni tulili się do
siebie, starali się przysunąć jak najbliżej
matki. Nie spuszczali wzroku z mężczyzny, którego nie powinno
tu być.
- Wszyscy się pobudzili? - spytał tamten z grymasem, który
chyba miał udawać uśmiech. - No to wynocha - zakończył.
Jeremy wstał. Nie ma sensu narażać się na niebezpieczeństwo
nieroztropnym zachowaniem. Nie powinien był zasypiać. Ale
zasnął. Nie sądził, że Blix i inni też posnęli, ale mimo wszystko
napastnicy okazali się sprytniejsi. Miał nadzieję, że z jego
towarzyszami podróży wszystko w porządku. Nie słyszał
żadnych strzałów. Choć oczywiście tamci mogą mieć noże.
- Wynocha - powtórzył nieznajomy. -1 ruszać się. Posłuchali bez
protestów. Oczy Rozy błagały Je-
remy'ego, by trzymał się blisko dzieci, a on skinął prawie
niezauważalnie, że zrozumiał. Wziął Lily za rękę, drugą chwycił
Matta. Wszyscy troje razem zeskoczyli z wozu. Jeremy wziął na
ręce Jordy'ego, żeby Roza też mogła zejść na ziemię.
Ognisko nadal się paliło, chociaż ostatnio nikt nie dokładał drew.
Zgaśnie wkrótce, jeśli ktoś się tym nie zajmie. Jack i pozostali
mieli ręce związane z tyłu i połączeni byli ze sobą sznurami.
Jeremy westchnął. Z ulgą stwierdził, że nikt nie stracił życia. Na
razie.
Napastników było sześciu i kontrolowali sytuację. Odebrali
podróżnym broń, teraz rzucili na stos również, jego rewolwery.
-Jazda, stanąć przy tamtych! - komenderowali rzekomi
policjanci.
Jeremy musiał puścić dłoń Lily. Skrzyżowane na plecach
nadgarstki związali mu liną. Później został przywiązany do Blixa.
- Dzieci nie musicie krępować - rzekł Jeremy, widząc, że bandyci
kierują się do Lily i Matta.
-Akurat, małe palce mogą rozwiązywać wielkie węzły -
stwierdził jeden z tamtych, nie słuchając próśb Jeremy'ego.
Dzieciom skrępowano ręce, a potem ustawiono plecami do siebie
i związano je razem.
Jeremy zauważył, że Lily jest wściekła, spodziewał się, że może
zrobić coś nierozsądnego, na przykład splunąć na jednego z
napastników albo zacząć mu wymyślać. Ale ona zachowywała
się spokojnie.
-Pani! - warknął ten, który wyglądał na szefa. Opierał się o wóz i
przez cały czas celował do nich z karabinu. Ale trzymał go tak,
jakby się nudził. Jakby nie miał się na baczności. Jeremy jednak
nie dał się oszukać. Był pewien, że ten człowiek obserwuje
wszystko i kontroluje sytuację. On sam nie widział dokładnie
jego twarzy. Naciągnięty głęboko na czoło kapelusz z szerokim
rondem na to nie pozwalał. Był to krępy mężczyzna średniego
wzrostu. Barczysty. Jeremy miał wrażenie, że jest starszy od
pozostałych, którzy mogli mieć mniej więcej po trzydzieści lat.
Nie wiedział, dlaczego tak sądzi. Było coś w sylwetce tego
człowieka, coś w sposobie poruszania się, coś...
- Nie możecie związać mojej żony! - krzyknął Jeremy.
Lily i Matt wpatrywali się w niego, kąciki ust chłopca drżały,
dzieci jednak zachowywały się rozsądnie. Milczały, obserwując,
co się dzieje.
- Możemy. I zwiążemy.
Roza patrzyła na szefa. Także ona zauważyła, kto tu dowodzi.
Zwracała się tylko do niego, a mówiła
takim spokojnym głosem, że Jeremy był z niej dumny. Zdawało
mu się, że jej oczy błyszczą, że miotają skry.
- W wozie jest koszyk przeznaczony dla dziecka, pozwólcie mi
położyć w nim małego.
- Ty chyba zakładasz, że będziecie żyć?
Szef nie wystraszył się wyrazu jej twarzy, ręce trzymające
strzelbę nie zadrżały, nawet gdy zwróciła ku niemu oszpeconą
stronę twarzy. Wciąż stał spokojnie. Zdawał się w ogóle na nic
nie reagować. Nie odzywał się nieprzyjemnie i po grubiańsku.
Jeremy miał wrażenie, że to człowiek wykształcony, choć może
było to bardziej myślenie życzeniowe.
-Gdybyście mieli nas zastrzelić, zrobilibyście to na samym
początku.
- Co za głupstwa - syknął i wyszczerzył zęby. Musiał mieć
wszystkie, bardzo zdrowe, bo zalśniły w ciemności. To
wzmacniało jeszcze wrażenie, że nie mają do czynienia ze
zwyczajnym rzezimieszkiem.
- Założyliście tu jakiś cholerny klub dyskusyjny? - spytał
niecierpliwie jeden z napastników. - Wiążcie tę wstrętną babę.
Ciśnijcie szczeniaka w błoto.
- Przynieś koszyk - nakazał szef szorstkim głosem. Wyraźnie nie
znosił sprzeciwu, dbał o autorytet.
Ten, który miał zastrzeżenia, musiał pójść po koszyk. Rzucił go
Rozie pod nogi. Kołderki wysypały się na ziemię. Roza ukucnęła,
pozbierała wszystko, przygotowała posłanie, położyła Jordana i
przykryła go. Chłopiec nie spał, wpatrywał się w nią szeroko
otwartymi oczyma. Roza przemawiała do niego cichutko. Prosiła,
by zachowywał się spokojnie, żeby próbował zasnąć. Miała
nadzieję, że dziecko nie wymaga przewinięcia i nie jest głodne.
Stała odwró-
cona plecami do sześciu rewolwerowców i z całych sił starała się
lekceważyć ich obecność. Chciała pokazać, że się nie boi. Że
broń nie wszystko załatwia. Zdawała sobie jednak sprawę, że oni
tu są, że stoją tuż za nią. Bała się, ale napastnicy nie zmuszą jej,
by to okazała.
Czuła pulsowanie pod skórą, którego nie umiała wytłumaczyć.
Ogarnęło ją uczucie oczekiwania. Wstydziła się tego. Nie
rozumiała, co się dzieje.
Otrząsnęła się i przeniosła koszyk tam, gdzie stali jej towarzysze
podróży, postawiła go obok Jeremy'ego. Również Matt i Lily
mogli przemawiać do Jordy'ego, gdyby zaczął się niepokoić. Nie
wolno do tego dopuścić.
Kiedy skończyła, podeszła do szefa. Nie spuszczał z niej wzroku,
choć udawał, że tego nie robi. Znała coś takiego. Postanowiła, że
będzie rozmawiać tylko z nim albo z nikim. Może to głupie z jej
strony, ale musiała tak robić. Pozostałych wyraźnie lekceważyła,
dopóki nie poczuła lufy strzelby przyciśniętej do piersi.
- Zostaw ją! - zawołał Jeremy, który uznał, że wyglądałoby
dziwnie, gdyby nie reagował, kiedy jego oddana małżonka jest w
ten sposób traktowana.
Tamci nie zwracali uwagi na jego protesty. Wyglądało, że Roza
też go nie słucha.
- Dziękuję - powiedziała po prostu do szefa, poruszyła się
spokojnie tak, że lufa karabinu opadła w dół. Roza złożyła ręce na
plecach i wyciągnęła tak, żeby mógł je związać.
- Odważnie - mruknął Blix.
- Głupio - poprawił go Jeremy.
Mimo ciemności obserwowali tamtego człowieka.
Jeremy zauważył, że inni też wstrzymali oddech. Nie tylko on się
o nią boi.
Dlaczego Rosie tak postąpiła.
To przecież jawna prowokacja. Gdyby była mężczyzną, z
pewnością zostałaby zastrzelona. Groźba, że tak się stanie, wciąż
była realna. I on, i pozostali zdawali sobie sprawę, że z tymi
ludźmi nie ma żartów. W ich zachowaniu był chłód wskazujący,
że z nikim i z niczym liczyć się nie będą. I że żadne prośby na nic
się nie zdadzą. Tylko u szefa można było zauważyć oznaki, że nie
jest taki sam jak jego towarzysze. Jeremy zastanawiał się, czy
Rosie też to rozumie. Pamiętał, że ona świetnie wyczuwa
nastroje. To, co się dzieje niewypowiedziane, rzadko
pozostawało dla niej tajemnicą. Istnieje słowo na określenie cze-
goś takiego. Posługiwał się nim w swoim poprzednim życiu.
Teraz Jeremy musiał się wysilić, żeby sobie przypomnieć.
Intuicja.
Rosie posiada intuicję. Miał nadzieję, że także i teraz. Wciąż stała
odwrócona plecami do milczącego szefa. Jeremy zauważył, że
pozostałych pięciu zaczyna się niecierpliwić. To świadczyło, że
szef jest silny. Gdyby w grupie toczyła się walka o to, kto
decyduje, teraz stałoby się to widoczne. Ale żaden z tamtych
pięciu nawet nie mruknął.
Jeremy odetchnął, kiedy mężczyzna stojący za Rozą odstawił
karabin i oparł go o koło wozu.
- Co tu się dzieje? - spytał Blix cicho.
Roza stała tak, że Blix nie mógł odwrócić głowy, żeby ją
zobaczyć, ale Jeremy widok miał dobry.
Wprost nie wierzył własnym oczom. Mężczyzna wyciągnął nóż z
pochwy i machnął nim za plecami Rozy.
- Co do...? - jęknął Blix.
Jeremy miał nadzieję, że dzieci tego nie widziały. Zerknął w ich
stronę, ale zarówno Lily, jak i Mattowi inni zasłaniali matkę.
W następnym momencie włosy Rozy spłynęły swobodnie na
ramiona i plecy.
-... diabła! - dokończył Blix.
- To wariat - mruknął Jack. Jeremy miał nadzieję, że żaden
członek bandy go
nie słyszał.
Tamten przeczesał palcami włosy Rozy. Unosił je w górę i
pozwalał opadać. Roza stała nieporuszona.
Mężczyzna chwycił kosmyk spadający na ucho kobiety.
- Zapleć to!
- Co? - spytała.
- Słyszałaś.
Roza zrozumiała, że nie powinna kusić losu. Raz tylko spojrzała
przez ramię, chwyciła palcami lok, który mężczyzna wybrał.
Potem zaplotła go ciasno.
- On jest niebezpieczny - mruknął Blix do Jeremy'ego.
Jeremy też tak uważał, ale miał zaufanie do Rozy. Ona z
niejednym już się w życiu zmagała. W samej Georgii musiała
radzić sobie z wieloma dziwnymi przeciwnościami. Nawet ojciec
Jeremy'ego ją za to podziwiał na swój chory sposób.
- Nie mam czym związać warkocza.
Głos Rozy zakłócił ciszę. Mężczyzna dotknął jej ramienia. Serce
Jeremy'ego zaczęło szybciej bić, kiedy zobaczył, że tamten
odcina zaplecione włosy. Ręka Rozy trzymająca warkocz
wyglądała jak biała plama. Widział też dłonie bandyty, szybkimi
rucha-
mi związujące warkocz. Następnie chwycił nadgarstki Rozy i
Jeremy słyszał, że przyciszonym głosem prosi o sznur.
A potem jeden z bandytów popchnął Rozę w stronę Jeremy'ego.
- Oto madame.
- Dlaczego on to zrobił? - zastanawiał się Jeremy.
- Bo to wariat - odparł Blix, ale patrzył teraz na Rozę bez
mrugnięcia okiem. Z większym szacunkiem. Mężczyznom było
jej żal, czuli się silni w jej imieniu, bo uważali, że ona tego
potrzebuje. Do tej chwili, kiedy postawiła się tym wyjętym spod
prawa, nie mieli wielu powodów, by ją szanować. Teraz uważali,
że zrobiła to również dla nich, zrobiła to, czego oni nie mogli, bo
zostali zaskoczeni.
-Jest w nim coś dziwnego - powiedziała Roza cicho.
Jeremy miał wrażenie, że nad czymś się zastanawia.
- Koniec gadania! - krzyknął szef. Znowu chwycił karabin.
Szczęk odbezpieczanego zamka świadczył, że nie żartuje.
- A teraz uwolnimy was od waszych kosztowności - oznajmił.
- Od koni też - zachichotał inny.
Powiązani mężczyźni kipieli ze złości, siedząc na ziemi, nie byli
jednak w stanie powstrzymać napastników, którzy zagarniali ich
własność.
Szef wskazał jednego z pięciu, który miał stać z bronią
skierowaną w grupę zniewolonych poszukiwaczy złota, choć
przecież nie było to konieczne. Ledwo mogli się ruszać. Pozostali
napastnicy wspięli się na wozy i zaczęli je plądrować.
- Niech to diabli - zaklął Jack.
- Bez gadania! - zarządził pilnujący ich młodzieiiiec. -A co
zrobisz, jak będę musiał się wysikać? - spytał Shane.
-Nic.
Shane został wyśmiany przez swoich.
- W takim razie zrobi ci się ciepło w spodniach -stwierdził Nick.
-Będziecie trzymać mordy na kłódkę? - ryknął strażnik, unosząc
karabin. Śmiechy umilkły.
Szef zeskoczył z wozu. Miał na sobie długi, brązowy surdut, a na
ramieniu karabin. Stanął między pojmanymi a ogniskiem.
Spoglądał na nich z góry. On ich widział, oni jednak dostrzegali
tylko ciemną sylwetkę.
- Nie irytujcie mnie - rzekł z naciskiem. - Nie irytujcie mnie,
słyszycie?
Jack splunął w stronę jego butów, ale spudłował.
- Gdybyś trafił, człowieku, już by było po tobie. Jeremy wierzył,
że on nie żartuje. Zacisnął wargi
i miał nadzieję, że inni też rozumieją powagę sytuacji. I że będą
mieć dość rozumu, by milczeć.
Tamten odwrócił się do nich plecami. Strzelił palcami i jeden z
jego ludzi rzucił mu papierosa. Szef wolno pochylił się ku
ognisku, wziął żarzącą się gałązkę i zapalił papierosa.
Gałązka też rozjaśniła się płomieniem, w czerwonym świetle na
moment ukazała się dolna połowa twarzy.
To był biały człowiek. Miał ciemny zarost i delikatne szczęki.
Być może rozsądnie byłoby to zapamiętać, gdyby
jednak uszli z życiem. Muszą przecież istnieć prawdziwi
policjanci również w tej części świata.
Usłyszał, że Roza jęknęła, ale nie powiedziała nic, kiedy spojrzał
na nią zatroskany. Chyba nawet nie zauważyła, że na nią patrzy.
Jej wzrok śledził szefa, który znowu ich opuścił i wsiadł do wozu,
z którego niedawno zostali wypędzeni.
Jeremy modlił się w duchu, żeby napastnicy nie znaleźli
ruchomego dna.
-Ja mam coś w torebce - szepnęła Roza.
- Stracisz to.
Nie spytał, co to jest. O tym porozmawiają później. Być może.
Wszystko zależy od tego, jak bardzo zirytują szefa.
Tamci nie potrzebowali dużo czasu. Chyba nie po raz pierwszy
okradali naiwnych poszukiwaczy złota, którzy stawali się
nieostrożni, im bliżej byli celu.
- Miło było was poznać - rzekł szef, który niósł torebkę Rozy.
Poklepał ją czule, jak klepie się psa. -Myślałem, że nie jesteś
typem, który wymachuje błyskotkami i skarbami - powiedział,
podsuwając Jeremy'emu pod nos coś, czego ten nigdy wcześniej
nie widział. Jeśli jednak Joe O'Connor podarował to Rozie, to
prawdopodobnie rzecz warta jest więcej niż on mógłby sobie
wyobrazić. - Chyba nie musisz szukać złota, kiedy ta paniusia ma
coś takiego, prawda, człowieku? - spytał szef i kopnął Jeremy'ego
w nogę.
On zniósł to bez słowa.
- Zastanawiam się, co tacy jak wy tutaj robią. Nie jesteście
podobni do reszty bandy.
Jeremy milczał i nie powiedział, że szef też się wyraźnie różni od
ludzi, którymi się otacza. Domyślał się, że to by go zirytowało.
- Poza tym pomyślałem, że mogłabyś mi dać też inną ozdobę,
darling...
Szef odrzucił haftowaną torebkę Rozy. Wdeptał ją w błoto, nie
poświęcając jej już uwagi. Jego ludzie pakowali ukradzioną broń.
Ich juki robiły się ciężkie.
Jeremy nie spuszczał oczu z szefa. Było w wyglądzie tego
człowieka coś, co odróżniało go od innych. Jeremy powinien
zapamiętać sobie tę postać. Nie mogą się zachowywać tak
bezkarnie. Prawo i porządek muszą istnieć również tutaj. Nie
mógł pojąć, że to jest ten sam kraj z uporządkowaną i zadbaną do-
liną, w której spędził cały rok. To, tutaj, wydaje się jak wyjęte z
innego świata.
Trudno było coś dostrzec. Kapelusz skrywał twarz. Kołnierz
surduta był podniesiony. Jeremy wiedział, że to nie przypadek.
Ten człowiek nie chce być widziany.
Musiał się trzymać tych okolic. Może jest czymś więcej niż tylko
pospolitym złodziejaszkiem. Może ma również inną pozycję.
Trudno cokolwiek powiedzieć.
Jedyne, na co Jeremy mógł mieć nadzieję, to zobaczyć wyraźniej
twarz tamtego. Bo bez wiarygodnego opisu nic nie uda się
osiągnąć.
Mężczyzna szedł za Rozą. Objął ją w talii i niemal uniósł w górę.
Był od niej dużo wyższy, sięgała mu ledwie do ramion.
Dobrze, pomyślał Jeremy. Roza musi spojrzeć w górę, by
zobaczyć jego oczy. Ona należy do osób, dla których kontakt
wzrokowy jest ważny. Zobaczy więc jego twarz, zapamięta ją.
Roza poza tym ma niezwykłą zdolność mówienia w
przekonywujący
sposób. Jeśli któreś z nich powinno zobaczyć szefa, a potem
umieć wiarygodnie go opisać, to właśnie ona.
Tamten obchodził ją w koło. Niczym dziki pies krążący wokół
ofiary. Ale był silniejszy, bardziej elegancki niż dingo. Nie miał
w sobie nic z mieszańca.
- Moja ozdoba, darling - powiedział cicho.
- Nie tykaj mojej żony! - zawołał Jeremy, słysząc, że głos mu się
załamuje. Rozzłościło go to, a jeszcze bardziej rozzłościł go
śmiech człowieka, który krążył w ciemności.
-A co mi zrobisz, jak ją tknę, przyjacielu?
Jeremy zaklął tak, jak wściekły małżonek. Wbił obcasy w
błotnistą ziemię z taką siłą, że Blix zaprotestował.
- Spokojnie, kolego - poprosił.
Mężczyzna obok Rozy roześmiał się. Jeremy starał się ten śmiech
zapamiętać. Jeśli go kiedyś jeszcze usłyszy, na pewno rozpozna.
Dowiedział się już sporo o tym człowieku. Może się teraz śmiać,
ale nigdy nie wiadomo, kto się będzie śmiał ostatni.
- Twoja pani chce mi znowu coś ofiarować, przyjacielu - odparł
szef z arogancją i po raz wtóry odciął cienki, długi warkocz, który
wcześniej kazał jej zapleść.
Stał przed nimi nieuzbrojony i owijał sobie warkocz wokół
lewego nadgarstka. Naciągał go, pomagając sobie zębami.
-Twoja żona jest szczodra - rzekł przeciągle. -Jest może nawet
więcej niż szczodra, przyjacielu. Nie tylko chodzi sobie z torebką
pełną szlachetnych kamieni, to jeszcze dała mi tę bransoletkę. Już
ją polubiłem. -Założył bransoletkę z włosów Rozy na
rękę. Uważam, że na mnie prezentuje się znakomicie. Mam
rację?
Jeremy nie odpowiedział. Nie musiał udawać, że zgrzyta zębami
ze złości. Ten przeklęty napastnik szydzi sobie i z Rozy, i z niego.
Narusza ich godność. Jeremy nie widział go wyraźnie, jeszcze
nie, ale zobaczył jego dłonie. Kościste, o długich palcach. Bez
obrączki. Bez blizn. A teraz zafundował sobie znak
rozpoznawczy, o którym trudno będzie zapomnieć, gdyby
postanowił go nosić.
- Zamierzamy odwzajemnić szczodrość twojej żony - oznajmił
szef.
Jeremy'ego przeszedł zimny dreszcz. Była w tych słowach
niewypowiedziana pogróżka. Przestraszył się, że zrobią Rozie
krzywdę. Może chcą zabrać ją ze sobą. Nie trzeba wielkiej
wyobraźni, by domyślić się, co wówczas mogłoby się z nią stać.
Jest ich sześciu, a ona tylko jedna. Mogą ją zabić. Jeremy nie są-
dził, że ochrona ze strony szefa uratowałaby ją przed tamtymi
pięcioma.
- Będziemy równie życzliwi jak ona. Pozwolimy wam zachować
jednego z koni.
Jeremy stłumił westchnienie. Nie chciał okazywać wdzięczności.
- Tego pokracznego wałacha - rzekł szef w zamyśleniu. - Myślę,
że możecie go zatrzymać. Nie weźmiemy też waszych zapasów.
Nie jesteśmy przecież bestiami. Nie zostawimy was tutaj, byście
pomarli z głodu. Wozów też nie potrzebujemy. Moglibyśmy je
spalić, ale z wami są dzieci. My też kochamy dzieci, prawda,
chłopaki?
Ale banda nie odpowiedziała mu zachwytem. Ich szef opowiadał
zupełnie inną historię niżby chcieli.
- Krótko mówiąc, macie szczęście, że trafiliście na nas -
zakończył szef.
Jack nie mógł utrzymać języka za zębami. Wyrzucił z siebie
wiązankę przekleństw zakończoną propozycją, by pocałowali go
w miejsce, do którego słońce nie dochodzi.
Jeremy spodziewał się, że ponury napastnik wpadnie w złość, ale
tamten się nie odezwał. Czekał, aż jego ludzie przywiążą trzy
pozostałe konie do swoich siodeł. Patrzył, jak ruszają w drogę i
giną w ciemności, która niebawem się rozproszy. Potem chwycił
Rozę w pasie i przyciągnął ją do siebie z taką siłą, że jęknęła.
Natychmiast uciszył kobietę, bez słowa całując ją w usta. Trwało
to bardzo długo.
Nareszcie ją puścił i podszedł do swojego konia. Już z siodła
roześmiał się nieprzyjemnie:
- Masz naprawdę szczodrą żonę, maté!
Potem słyszeli już tylko stukot końskich kopyt, a wkrótce zaległa
zupełna cisza.
- Widziałeś jego twarz? - spytała Roza.
- Oczywiście, że widziałem - odparł Jeremy. - Ten przeklęty drań
nie znalazł noża, który mam w bucie. Możesz go wyjąć, Rosie?
- Widziałeś go? - powtórzyła pytanie, jak nie ta sama Rosie, którą
znał.
-Mój nóż! - ponaglał szorstko, jakby chciał, żeby się ocknęła.
-Twój nóż?
Jeremy przytaknął i przyglądał jej się badawczo, kiedy usiadła
przy jego stopach. Broda jej drżała, skrzydełka nosa również.
Była bardzo wzburzona. To sprawił tamten człowiek.
- Nie przejmuj się! - poprosił cicho. - Ja mu się
porządnie nie przyjrzałem, ale ty z pewnością będziesz w stanie
opisać go policji, jak tylko znajdziemy się w Geelong.
Roza pokręciła przecząco głową. Jeremy zapytałby dlaczego,
gdyby nie był taki skoncentrowany na zrzuceniu butów. Musiał to
robić bardzo ostrożnie, by mały nóż nie wymknął się z pochwy
wszytej w prawym bucie. Nie chciał skaleczyć się w nogę i
wykrwawić na śmierć teraz, kiedy właśnie przeżył groźny napad.
Trwało to dłuższy czas, ale w końcu się udało.
- Prawy - powiedział do Rozy.
Przysunęła się do prawego buta Jeremy'ego. Przestała myśleć o
czymkolwiek. Starała się zapanować nad wzburzeniem.
Próbowała nie słuchać cichutkiego głosu, który szeptał, że
widziała coś, co pragnęła zobaczyć. Ze to, co zobaczyła, nie
istnieje. Związanymi z tyłu rękami wymacała nóż. Ujęła go jedną
ręką i musiała wstać, by but zsunął się na ziemię. Przyglądający
się mężczyźni okrzykami dodawali jej odwagi. Uważnie śledzili
wszystkie jej wysiłki.
- Teraz nas uwolnij! - poprosił Jeremy. - Nie obchodzi mnie, jeśli
nas trochę przy tym pokaleczysz. Büx i ja zniesiemy coś takiego,
tylko nas porozcinaj, Rosie.
Usiadła plecami do Jeremy'ego i Blixa. Działała tak ostrożnie, jak
tylko mogła, zwłaszcza że nie widziała, gdzie tnie. I że jedyne, na
czym mogła się oprzeć, to krzyki tych dwóch, kiedy czuli na
skórze stalowe ostrze.
Pot spływał jej po plecach, w końcu poczuła, że sznur opada.
- Alleluja! - wrzasnął Blix.
Obaj z Jeremym pociągnęli każdy za swój koniec linki i po
sekundzie byli wolni.
Jeremy wyjął nóż z jej drżących, białych dłoni. Krwawił z kilku
skaleczeń, ale tym się nie przejmował. Zdecydowanie przeciął
sznur na rękach Rozy, a potem uwolnił dzieci. Następnie oddał
nóż Blixowi, pozwalając, by ten stał się wielkim wyzwolicielem.
Przeżyli więc tę bolesną próbę. Wszyscy klęli, że zostali
okradzeni. Jeremy stwierdził jednak z pewną ulgą, że uważny
szef bandy nie znalazł podwójnego dna w wozie. Na to
przynajmniej wyglądało. Nie mógł tego sprawdzić w obecności
pozostałych, musiał czekać na dogodną chwilę.
- Powinniśmy wysłać kogoś do Geelong - powiedział Jack,
znowu obejmując dowodzenie. - Mamy tylko jednego konia,
reszta musi czekać.
- Na co? - spytał Shane.
- Na więcej koni - odparł Jack.
-A czym za nie zapłacimy? - zdziwił się Shane.
- No to może masz lepszą propozycję? - spytał Jack, choć
rozumiał, że w słowach Szkota jest sporo rozsądku.
Roza oddała Jordy'ego Jeremy'emu. Sama bez słowa wdrapała się
na wóz. Po chwili wróciła i rzuciła Jackowi mały, skórzany
woreczek. On ściskał go w rękach z wyrazem coraz większego
zaskoczenia.
- Co to, u diabła, jest? - spytał, z trudem rozwiązując rzemyki
zgrubiałymi palcami.
- Diamenty - odparła Roza. - Kup tyle koni, żebyśmy mogli
dojechać w końcu do tego przeklętego miasta.
Jack zaczął się śmiać, ostro, jakby się krztusił, po
chwili przestał, zajrzał do woreczka i wolno, bardzo wolno
docierało do niego, że Roza nie żartuje.
- O, do diabła - jęknął, trzymając po raz pierwszy w życiu we
własnych dłoniach tak wielki majątek. Majątek, który do niego
nie należał i którego on w żadnych okolicznościach nie mógł
sobie przywłaszczyć. - Kim ty do cholery jesteś, kobieto?
- Rosie - odparła.
- Skąd wzięły się te, tutaj?
- Nie ukradłam ich - zapewniła Roza. - Są moje. Postanowiłam
zainwestować je w konie.
Jack popatrzył błagalnie na Jeremy'ego. -Wiedziałeś o nich? Kim,
do jasnej cholery, jest ta baba?
- Kiedyś wyszła bogato za mąż - wyjaśnił Jeremy, uśmiechając
się krzywo.
Nie kłamał.
-No to później nisko upadła - powiedział Blix, klepiąc
Jeremy'ego po ramieniu. - Jej najnowszy mąż nie daje powodów,
by się nim chwalić.
- Ruszam natychmiast - powiedział Jack.
- Nie - oznajmili stanowczo mężczyźni, którymi kierował.
Spoglądał na nich, nic nie rozumiejąc. - Pojedzie Jeremy - rzekł
Blix.
- Czyście wy powariowali? - zaprotestował Jack.
- Wariatami musielibyśmy być, żeby posłać ciebie - powiedział
Shane ostro, roześmiał się, spoglądając po kolegach. - Jeremy jest
jedynym, który nie ucieknie z klejnotami.
Pozostali kiwali potakująco głowami. Jack musiał ustąpić.
Trzęsły mu się ręce, kiedy oddawał skórzany woreczek
Jeremy'emu. I o mało się nie rozpłakał, kiedy tamten wsunął go
nonszalancko do lewego buta.
-Kim, do cholery, ona jest? - spytał znowu, gapiąc się na
Jeremy'ego. - Kim u diabła jesteś ty?
-Ja jestem człowiekiem, który ma przyprowadzić twoje konie,
Jack.
Osiodłał No Boya, którego zostawili bandyci. To nie jest koń, na
którego Adam O'Connor chciałby spojrzeć dwa razy, pomyślał.
Roza poszła za nim kawałek. Jeremy widział, że ma mu coś do
powiedzenia, że coś ją dręczy.
- Ty go naprawdę nie widziałeś? - spytała. -Nie - odparł. -
Dlaczego pytasz? Czy spotkaliśmy go już wcześniej?
Roza pokręciła głową.
- Uważaj na siebie - poprosiła.
Rozdział 10
- Ten statek wszyscy pamiętamy - powiedział zarozumiały
mężczyzna w biurze portowym w Auckland.
Dość uprzejmie przywitał się z Adamem, ale na Joego spojrzał
pogardliwie. Oczywiście, nie zauważył uderzającego
podobieństwa braci. Ale nie było powodu, by mu o tym mówić.
Nie powiedzieli też, dlaczego tak się interesują statkiem, którego
nazwę mu podali.
-To jasne. Nikt nie mógł tego uniknąć - dodał ze śmiechem.
I Adam, i Joe mieli ochotę zdzielić go w tę zadowoloną z siebie
gębę.
- Wiadomości nie dotarły chyba tak daleko na północ - mówił
dalej mężczyzna o pospolitym nazwisku Jones. Starał się udawać
ważnego. Traktował Waimauku jak jakieś miejsce gdzieś na
biegupie północnym.
-Jakie wiadomości? - spytał Joe.
Jones nawet na niego nie spojrzał. On rozmawia z Adamem, bo
wie przynajmniej, kim jest Adam 0'Connor. A tamtego drugiego
wcale nie jest pewien. Człowiek gada w jakiś irytujący sposób,
jest dociekliwy, wyniosły, a mówi, jakby był cholernym
jankesem. Jones nikogo bardziej nie znosi, niż tych przeklętych
jankesów.
-Ten statek prześladował pech - oznajmił, wsuwając kciuki pod
szelki.
-Jak to? - spytał Joe szorstko i pewnie wrzuciłby urzędnika do
morza, gdyby Adam nie położył mu ręki na ramieniu.
- Podróż z nowego Jorku do Sydney zajęła im ponad rok,
prawda? - rzekł Jones wieloznacznie.
- Co? - spytali jednocześnie Adam i Joe. Pośpiesznie wymienili
spojrzenia, a Jones uśmiechał się pod nosem wyraźnie
zadowolony, że wywarł na nich wrażenie.
- Słyszałem, że ze statkiem było coś nie tak. Coś nie tak od
samego początku. Najpierw zostali odesłani do Kalifornii. Potem
mieli problemy, miesiącami stali w porcie jakiejś wyspy na
Pacyfiku. - Roześmiał się ostro: - Nienajgorsze miejsce, jakby kto
pytał. Gadają, że baby są tam ładniejsze niż gdziekolwiek na
świecie. Tego nie jestem za bardzo pewien. Ja przyjechałem tu
inną drogą. Okrążyłem przylądek Horn. Nie prowadziłem
wygodnego życia na wyspach Pacyfiku!
-Jesteś tego pewien? - spytał Adam równie blady jak brat.
- Pewien? Oczywiście, że jestem pewien. Było bardzo dużo
gadania. Cholernie dużo gadania po wydarzeniach w Sydney.
Wszyscy uważali, że ten statek musiał zostać przeklęty albo co.
Może stało się coś, jak opuścili te wyspy? Kto wie, do czego
tubylcy mogą być zdolni. Ja ze swej strony cieszę się bardzo, że
przyjechałem tutaj prosto z Anglii. Niczego nie straciłem, jak tak
teraz na to patrzę. A na tym statku to nie chciałbym płynąć. Nie,
dziękuję. Nawet gdyby to była ostatnia jednostka na świecie.
- Co się stało w Sydney? - spytał Joe zniecierpliwiony. Nie chciał
słuchać tych wszystkich dygresji. Chciał wiedzieć, jak się rzeczy
mają. Usłyszeć, jeśli jej coś się stało. Chciał wiedzieć jak
najwięcej o Rosie. Może będzie musiał pojechać do Australii, by
ją odnaleźć.
A wszystko miało pójść tak gładko. Miał tu przyjechać, spotkać
się z rodziną, zabrać Rozę wraz dziećmi do domu. I ożenić się z
nią. To wszystko nie powinno być skomplikowane, a tymczasem
zmieniło się w koszmar. Koszmar, którego końca wciąż nie
widział.
- To wy o niczym nie słyszeliście? Bracia milczeli.
- Statek spóźnił się z wypłynięciem z Sydney dwa tygodnie -
zaczął Jones. - Połowa załogi uciekła. Mówią, że niektórzy nie
czekali nawet na ponad roczną zapłatę. Na tym morzu
południowym nie było chyba wielu pieniędzy, jak się domyślam.
Uciekli, nie zabierając wypłaty, ale też z drugiej strony trudno im
się dziwić. Armator musiał wymienić niemal całą załogę. No i
jeszcze to zabójstwo kapitana...
Joe miał wrażenie, że się przesłyszał. Znał tego kapitana.
Wiedział, kim jest. Rozmawiał z nim, miał do niego zaufanie,
wierzył, że nic złego Rosie po drodze nie spotka. A teraz ten
błazen mówi, że Cedric Marx został zamordowany! To chyba
jakaś pomyłka, nic innego.
-Został zaszlachtowany jak jakaś świnia, gadają ludzie, to znaczy
ten kapitan. Ale znaleźli tę, która to zrobiła.
- Tę? - spytał Adam.
- Straszne - jęknął równie straszny Jones, ze zbolałą miną, kręcąc
głową. - Ale takie rzeczy się dzieją, kiedy ktoś bierze ze sobą
baby na morze. Wszyscy przyzwoici marynarze starej daty
wiedzą, że baby i morze to dwie wykluczające się sprawy. Te
wszystkie nowe mody są szkodliwe, powiadam wam.
- Co się stało? - spytał Adam.
-Gadają, że to była jakaś miłosna historia -rzekł Jones, wyraźnie
mniej pewny swojej wiedzy niż dotychczas. Nie znał dogłębnie
historii, choć chętnie by o niej porozmawiał. - Kapitan i ta ko-
bieta. Podobno była pasażerką, płynęła aż z Ameryki. Kiedy
przybyli do Sydney, wybuchła między nimi kłótnia. Wielu to
słyszało. Kapitan i ona stali w porcie i wrzeszczeli na siebie
nawzajem. A następnego ranka w jej kajucie znaleziono go
zadźganego nożem.
-1 powiadasz, że ją złapali? - spytał Adam z zaciekawieniem.
Co, do diabła, powie teraz Mikey'owi.
- Uff, jak ty się o wszystko wypytujesz - żachnął się Jones, a w
jego oczach pojawił się błysk zaciekawienia. Węszył coś, czego
nie umiał zrozumieć. - Można by pomyśleć, że znałeś babę. -
Niecodziennie człowiek dowiaduje się o morderstwie - odparł
Adam niezrażony. Roześmiał się lekko. Ten jego śmiech zwykle
działa, zarówno na mężczyzn, jak i na kobiety. Adam posiada
zdolność nakłaniania ludzi, by myśleli o czymś innym, i w ten
sposób wprawia ich w nieco lepszy humor. - A już zwłaszcza o
morderstwach popełnionych
przez kobiety - dodał Joe, próbując ukryć napięcie, - Nie można
ufać babom - rzekł Jones, jakby znał je na wylot. - Wciąż sobie to
powtarzam. Jones, mówię, nie powinieneś ufać babom. Ciesz się,
że nie jesteś żonaty. - Zaczerpnął powietrza: - Znaleźli ją na
złotonośnych polach pod Sydney. Bathurst. Musieliście słyszeć o
tym miejscu, teraz wszyscy tam jadą. Wszyscy chcą w mgnieniu
oka zostać bogaczami. Wszyscy pragną znaleźć złoto. Ludzie
ciągną do Bathurst niczym pszczoły do miodu. Słyszałem, że
rozpoznali ją po włosach i po ubraniu.
Joe nie był w stanie dłużej go słuchać. Wcisnął ręce do kieszeni
spodni i odwrócił się do mężczyzny plecami. Niech Adam się
dowie, co się tam stało. Nie mógł nawet pomyśleć, że ona
mogłaby zrobić coś takiego.
- Słyszałem, że ją powiesili, zanim odwieźli ją do Sydney.
- Tak powiadasz? - wtrącił Adam.
- Gadają, że to była wdowa - dodał Jones. - Pomyśl tylko!
Wdowa! Naprawdę teraz nie można już nikomu ufać. Rudowłosa
podobno. To by dużo wyjaśniało. Wszyscy wiedzą, że rudowłosi
to diabelski
pomiot.
Adam poczuł, że serce mu zamiera. Zerknął przez ramię i
zobaczył, że Joe stoi dostatecznie daleko, by ich nie słyszeć.
- Twój kolega nie jest stąd? - spytał Jones.
- Nie jest - potwierdził Adam.
-Tak myślałem - westchnął tamten. - Wygląda, jakby się nudził,
słuchając naszych tutejszych nowin. Może przywykł do
ciekawszych opowieści? Może tam, skąd przyjechał, są bardziej
podniecające wiadomości. Kto to wie. Czy to jeden z twoich
przyja-ciół-winiarzy?.
- Nie - odparł Adam. - Jego interesują konie. Jones przytakiwał ze
zrozumieniem.
- No to wyjaśnia sprawę. Odniosłem wrażenie, że on mówi jak
jankes. Zabierzesz bagaż Jeremy'ego?
- Co? - spytał Adam.
- Bagaż Jeremy'ego - powtórzył urzędnik. - Myślałem, że po to
przyjechałeś. I że dlatego pytałeś o ten statek. Jeremy wysłał nim
swoje kufry. Mówiono, że sam też miał przypłynąć.
Rozmawialiśmy, że może on też został zamordowany przez tę
żadną krwi damę. - Umilkł speszony. - To pan Jordan nie pojawił
się w domu? - spytał po chwili.
Adam pokręcił głową.
- Może ona naprawdę go zamordowała? - zastanawiał się Jones
niezrażony. Po prostu bardzo by chciał dołożyć jeszcze jedną
sensację do wszystkich historii, które opowie napotykanym
ludziom. Podwójne morderstwo w Sydney, to mogłoby być coś,
zwłaszcza jeśli zginął ktoś stąd, znajomy. - Gadali, że kobieta
miała ze sobą dzieci - dodał w końcu, jakby chciał jeszcze
bardziej ubarwić historię. Czuł bowiem, że tak naprawdę nie
bardzo zaimponował
O'Connorowi. - Czy to nie przerażające? Kto by pomyślał, że
matka może zrobić coś takiego? Matka powinna być dobra.
- Co się stało z dziećmi? - spytał Adam.
-Wszyscy się zastanawiają - odparł Jones. - Mówią, że to
strasznie dziwne. Dzieci po prostu przepadły. Zniknęły. Nikt nic
o nich nie wie. Zabierzesz rzeczy Jeremy'ego?
- Oczywiście - powiedział Adam.
- Szczerze mówiąc, to wbrew przepisom - wtrącił Jones. - Ale
przecież cię znam, panie O'Connor, i wiem, że Jeremy Jordan to
praktycznie wasza rodzina, więc nie będzie żadnego problemu.
Tylko przyniosę papiery.
Adam czekał cierpliwie, ale wszystko się w nim gotowało.
Do końca dnia zdążyli odwiedzić wiele różnych miejsc. Byli na
policji i u człowieka, który zajmował się bagażami. Rozmawiali z
adwokatem reprezentującym właścicieli statku. Spotkali się też z
marynarzem, który wyokrętował się w Auckland. Rozmawiali z
każdym, kto mógł cokolwiek wiedzieć o wydarzeniach w
Sydney, a to, czego się dowiedzieli sprawiło, że postanowili
bezzwłocznie wracać do Waimauku. Na szczęście dla nich lunął
gwałtowny deszcz i musieli zmienić plany. Zdecydowali-się za-
nocować w hotelu. Upili się cholerną szkocką whisky, przeklinali
jej dymny smak i marzyli o ojczystym kraju, o zielonych
wzgórzach, gdzie ten trunek nie smakuje tak, jakby był jedyną
rzeczą pozostałą po spalonej wsi.
- Dlaczego ona zrobiła coś tak głupiego? - jęknął Joe. - Dlaczego
była taka głupia, Adam?
- Nie mogę uwierzyć, że to możliwe - powiedział Adam do siebie.
- To mi nijak nie pasuje do tej Rozy, którą pamiętam. Wcale mi
nie pasuje, Joe. Ale może ja nie znałem jej tak dobrze? Myślę, że
ciebie lubiła bardziej. Najpierw był Seamus. Seamus zawsze był
najpierw. No a potem ty. Ciebie lubiła jako drugiego w
kolejności. Ja byłem tylko chłopcem, a Seamus to był bóg. Mnie
nikt nie traktował poważnie, Joe. Właściwie, to ja jej nie znałem.
Ale jednak lubiłem. Myślę, że ją lubiłem. I nie rozumiem, jak ona
mogłaby to zrobić. Ty ją znałeś. Rozumiesz coś z tego, Joseph?
- W Rosie jest ogień - powiedział Joe i uśmiechnął się ciepło. - W
nic innego nie wierz! - ostrzegał, wyciągając w stronę brata palec
wskazujący. -Był ogień w Rosie, powinienem raczej powiedzieć -
poprawił sam siebie, z bolesnym wyrazem twarzy. Rozpiął
elegancką kamizelkę z szarego brokatu. Apaszka w tym samym
szarym kolorze zwisała żałośnie, a kołnierzyk odpiął tak
gwałtownie, że guziki potoczyły się po podłodze. Siedział na
krześle niczym pijany marynarz, też pił prosto z butelki. - Był.
Niech to diabli, Adam. Nie chcę uwierzyć, że ona nie żyje! Tak
samo jak nie chcę uwierzyć, że dała się zaciągnąć do łóżka
Cedrickowi Marxowi.
Adam rzucił się na posłanie. On też nie był w stanie uwierzyć w
to, co usłyszeli. Wszystkie informacje, jakie do nich dotarły,
zbudowane były na tym samym: Rosie i kapitan, Cedric Marx,
mieli jakoby być kochankami. W porcie w Sydney doszło do
kłótni. Kapitan został znaleziony martwy w kabinie jedynej pa-
sażerki, niejakiej Rozy Samuels. Pani Samuels jakby się zapadła
pod ziemię, wszystkie jej bagaże też znik-
nęły. Policja wyjaśniła, że wraz z dziećmi i jakimś mężczyzną
nocowała w hotelu. Nie udało się jednak znaleźć w Sydney ani
tego mężczyzny, ani dzieci. Natomiast pani Samuels została
schwytana w Bathurst, jakieś sto mil od Sydney mniej więcej
tydzień później. Wyszło też na jaw, że pozostali pasażerowie byli
poszukiwaczami złota i wielu z nich odnaleziono właśnie w
Bathurst. Pani Samuels była jedną z pracownic świeżo tam
otwartego burdelu. Gwałtownie zaprzeczała, jakoby miała coś
wspólnego z zabójstwem Marxa, a wielu poszukiwaczy złota
złożyło zeznania świadczące, że pani Samuels w ogóle nie było
na statku. Nie zgadzało się to z listą pasażerów, na której bez
wątpienia znajdowało się takie nazwisko. Dla policji był to
dowód jej winy. Niejasne jest tylko, czy to policjanci mieli tyle
zapału, czy też pospólstwo wzięło sprawy w swoje ręce. W
każdym razie mówi się, że pani Samuels została powieszona bez
sądu i pochowana w Sydney w nieoznakowanym grobie.
- Musiałeś mieć do niego zaufanie - wtrącił Adam.
- Wiedziałem, kim jest - rzekł Joe. - Ale go nie znałem. To jednak
nie był mężczyzna, któremu Rosie chciałaby ulec. - Upił kilka
łyków smakującej dymem whisky i poczuł pieczenie w żołądku. -
Ona obiecała mi, że będzie czekać dwa lata, Adam. Sama
dołożyła ten drugi rok. Ja prosiłem tylko o jeden. A ona z
uśmiechem dała mi dwa. Ona by nie złamała tej przeklętej
obietnicy!
- Masz rację - przytaknął Adam w zamyśleniu.
- Mogę uwierzyć, że zamordowałaby człowieka -powiedział Joe.
- Mogę uwierzyć, że wbiła w niego nóż. Ale nie z tych powodów,
o których tutaj słyszę. Nie zabiłaby Cedricka Marxa. Trudno mi
przyjąć do
wiadomości, że złamała daną mi obietnicę. Ona by mnie nie
zdradziła. Nie z kapitanem statku.
- Może tego nie zrobiła - wymamrotał Adam. -Może naprawdę
była niewinna. Tak jak zapewniała.
Zapadła nieprzyjemna cisza. Przytłaczająca. Nasuwało się zbyt
wiele strasznych myśli, żaden z braci nie chciał się w tym
pogrążać.
- To znaczy, że powiesili niewinną kobietę? - spytał Joe. Na myśl
o tym żołądek mu się ściskał. To co zostało powiedziane, chyba
nie dotyczy nikogo, kogo on zna. A już zwłaszcza nikogo, kogo
kocha.
Nie dotyczy Rosie.
- Być może.
- W to łatwiej mi uwierzyć - stwierdził Joe.
Ale wciąż miał poczucie, że to nie dotyczy jej. W następnej
chwili wyobraził sobie postać Rozy. Nie chciał tego, trudno mu
było pogodzić się z tym, co się stało. Czuł się współwinny,
ponieważ to on wyprawił ją w tę podróż.
- Ale co, do diabła, stało się z dziećmi?
- No właśnie, gdzie są dzieci? - jęknął Adam i ukrył twarz w
dłoniach. Również on rozpiął kołnierzyk białej koszuli. Jasne
włosy zblakły w słońcu tak, że stały się jaśniejsze niż pole
dojrzałej pszenicy. - Dzieci nie mogą tak po prostu zniknąć -
dodał.
- Oczywiście - potwierdził Joe i zaczął przekładać butelkę z
jednej ręki do drugiej. Brunatna zawartość chlupała, ale on nie
pił. Wpatrywał się tylko w szkło. - Gdyby dopuściła się tego, co
jej zarzucają, to zrobiłaby wszystko, by dzieci były bezpieczne.
Jeśli naprawdę go zabiła, to pierwszą jej myślą było ukryć dzieci
w miejscu, w którym nikt nie będzie mógł ich tknąć.
- Gdzie by to mogło być, do cholery? - spytał Adam.
-1 zadbałaby, by znaleźć się od nich jak najdalej - zakończył Joe.
- W takim razie musiała tak postąpić.
- To właśnie mówię.
- Ona nikogo nie znała - zastanawiał się Adam. -Świeżo przybyli
do Sydney. Miasto jest duże.
- Nie, miała znajomych - zaprotestował Joe. -Znała innych
pasażerów statku. Ta podróż zabrała im rok. Nie sądzisz, że
można dość dobrze poznać ludzi w tak długim czasie? Wyobraź
sobie to, wyobraź sobie dzieci na pokładzie statku. Dzieci po-
trzebują miejsca. Wszędzie ich pełno. Rozmawiają ze
wszystkimi.
- Nawet tacy mężczyźni lubią dzieci - potwierdził Adam. - Czy
mała jest podobna do Mikey'a?
-Ona jest jak elf - odparł Joseph z przelotnym uśmiechem. - Taka
jak była Siobhan. Może bardziej czarująca. Ale jest też chłopiec,
syn tego, który był mężem Rozy, a on ma łatwość obcowania z
ludźmi. To chłopiec pierwszy nawiązuje przyjaźnie.
Bracia wymienili spojrzenia.
- Roza musiała znać pasażerów - powtórzył Joe z uporem. - Była
jedyną kobietą na pokładzie. Dzieci musiały rozmawiać z
mężczyznami. Moim zdaniem miała też na pokładzie przyjaciół.
Wdowi strój, dzieci, to w mężczyznach budzi braterskie uczucia.
- Stu chłopa i Rosie - rzekł Adam w zamyśleniu. -Jest coś jeszcze
- wtrącił Joe. - Coś, co mi się tu
nie zgadza. Coś, o czym nikt z naszych rozmówców nie
wspomniał. A przecież mówiliby, wszyscy by o tym mówili. Są
jeszcze co najmniej dwie rzeczy...
Adam milczał.
- Rosie miała tyle pieniędzy i biżuterii, że radziłaby sobie dzięki
nim do końca życia - poinformował Joe. - Co się z tym stało? Nikt
nam nawet nie wspomniał, że ta morderczyni była bogata. A czyż
nie byłoby naturalne, żeby o tym mówili?
-1 nikt też nie wspomniał ani słowem o tym, jak wyglądała -
stwierdził Adam ponuro.
- No, właśnie! - jęknął udręczony Joe. - Nic o jej wyglądzie, poza
tymi rudymi włosami.
- Powinni byli mówić o jej twarzy.
- Dlaczego nikt tego nie zrobił?
- To historia przekazywana z ust do ust, Joseph. -Tym bardziej
powinna w niej być informacja
o twarzy kobiety. Właśnie dlatego, że jest to historia
przekazywana z ust do ust!
Przez dłuższy czas pili w milczeniu. Każdy zastanawiał się nad
tym, co powiedział ten drugi.
-Mogła zapłacić komuś, kto pomógł jej zniknąć wraz z dziećmi -
uznał Joe.
Istniała taka możliwość. Bracia byli zgodni co do tego, że Rosie
dla dzieci zrobiłaby wszystko. Żaden tego nie powiedział, ale
obaj mieli pewność, że dzieci ważniejsze są dla niej niż własne
życie.
Joe nie chciał o tym myśleć. Przyjechał tu, żeby zabrać ją z
powrotem do domu, do Georgii. Chciał wracać z nią i z całą jej
gromadką, złożoną z dzieci, które urodziła i które przygarnęła.
Chciał wypełnić puste pokoje w Rose Garden jej dziećmi. I chciał
sam mieć z nią dzieci. Tyle, by przez wiele, wiele lat mógł
słyszeć ich głosy i bieganinę.
- Może być też tak, że ci, którzy wiedzieli, nie wypowiadali się o
jej twarzy - zastanawiał się Adam. -
Ci poszukiwacze złota w górach koło Sydney zapewniali, że
kobiety nie było na pokładzie statku...
- Nie ta kobieta? - spytał w końcu Joe. - Chcesz powiedzieć, że
powiesili nie tę kobietę?
- To możliwe.
Joe próbował to jakoś ogarnąć. Chciał wierzyć, że tak właśnie
było. Chciał wierzyć w cokolwiek, co mogło oznaczać, że Roza
nadal żyje. Ale ta możliwość wydawała się wątpliwa. Również
dlatego, że podpowiadał mu ją jego brat.
- Czy Rosie zgodziłaby się pracować w burdelu? - spytał Adam.
-Gdyby dzięki temu mogła uratować dzieci, to tak - stwierdził Joe
bez wahania.
- Nie chcę wierzyć, że to mógłby być jej wybór -upierał się Adam
i zaczerpnął wielki haust whisky, choć została wyprodukowana w
Szkocji i smakowała jak palony torf. - O ile dobrze pamiętam,
Rosie zawsze była czarująca w jakiś trudny do opisania sposób.
Była pociągająca mimo swojej twarzy. Niemal podniecająca. Ale
otaczała się tą lodowatą skorupą.
-Ty jej nie znałeś - stwierdził Joe.
- Nie.
-Ty jej nie znasz - poprawił się Joseph. - Nie
w ten sposób.
Szukał wzroku brata, zastanawiając się, czy to, co zamierza
powiedzieć, dotyczy Adama. Być może nie, ale aż się palił, by to
komuś wyznać. To jedna z tych rzeczy, o których z nikim nigdy
nie rozmawiał, która pozostawała między nim a Rosie. Teraz, po
czasie, pewnie i Paddy, i Bridget by się dziwili. Im jednak
niczego nie tłumaczył. Oni nie mają z tym nic wspólnego.
Ale on i Adam byli sobie bliżsi. I choć Adam o tym nie wiedział,
byli związani jego zdradą. Adam zrozumiałby, gdyby wiedział,
że Joe wie.
- Na statku do Irlandii zostaliśmy kochankami -wyznał Joe. - To
najcieplejsza istota, jakiej kiedykolwiek dotknąłem.
Adam właściwie nie miał ochoty tego słuchać, równocześnie
jednak myśl o własnym bracie i Rosie wydawała mu się tak
niewyobrażalna, że strasznie chciał się dowiedzieć, jak do tego
doszło.
- Przypominałem jej Seamusa - powiedział Joe. -A ona była
jedyną osobą, która tęskniła za nim równie mocno jak ja. W ten
sposób był bliżej nas.
Adam zachichotał i wzniósł toast za tę sprawę.
- Seamus chyba nie chciałby, żeby tak czczono jego pamięć -
rzekł z wielką pewnością siebie.
- To był cud, że spotkałem ją znowu, po tym co się stało z
„Southern Belle". Nie chciałbym się z nią żenić tylko dlatego, by
okazać się miłym, ani dlatego, że to praktyczne rozwiązanie. Jest
coś więcej. Ja ją lubię. Pożądam jej. Jest mi z nią dobrze. Chcę
mieć z nią dzieci...
- Ona nie żyje - powiedział Adam, choć dopiero co sam stworzył
teorię, że powieszono niewłaściwą kobietę za zamordowanie
Cedricka Marxa. - Ona nie żyje, Joe.
- A jeśli to nieprawda?
- No, jeśli tak, to nie mamy możliwości odnalezienia jej. Czy ty
masz pojęcie, jaka wielka jest Australia, Joe?
-Tak.
- Nie mamy najmniejszej szansy na odnalezienie jej, rozumiesz
mnie?
- Owszem.
-Jest coś więcej niż tylko to twoje gadanie, Joe -mówił Adam
stanowczo, pełen wyrzutów sumienia. Nawet gdyby mu ktoś dał
możliwość cofnięcia się w czasie i odwrócenia jednego jedynego
czynu, to nie wiedział, czy chciałby to zrobić. Nie byłby pewien,
czy to coś zmieni. Seamus znalazłby sposób na zniszczenie
własnego życia, mimo wszystko. Teraz pragnął jednak uczynić
coś dla Joego. - Ja myślę, że ty ją kochasz - dodał.
- Chyba tak.
Obaj czuli, że rozmawiając o tym, zdradzają Seamusa. Brat nadal
żyje między nimi, nadal rzuca cień.
- Ale chyba nie do tego stopnia, bym przeczuwał, co się z nią
dzieje. Nie na tyle, bym wiedział, czy żyje, czy umarła.
- To sprawa jasnowidzenia - zaprotestował Adam.
- Nie ma nic wspólnego z kochaniem.
- Rosie mogła zostać zamordowana z powodu pieniędzy i
biżuterii - stwierdził Joe i znowu pomyślał, że to jego wina.
Zaczynał wierzyć, że ona nie żyje i właśnie to on jest
odpowiedzialny za to, co się stało. -Ja ją tak wyposażyłem. Nie
zadbałem jednak, by miała przy sobie kogoś. Powinienem był
zmusić tego jej brata, by z nią pojechał... - Zazgrzytał zębami.
- A kiedy wrócę do domu, nawet nie będę mógł go zabić. Bo
pojechał na zachód, do Kalifornii. To jest też jego wina. I moja...
...i moja, pomyślał Adam. To ja sprzedałem Seamusa. To ja
byłem Judaszem.
- Ona z dziećmi mogła zostać zamordowana za te szkiełka.
Wsadziłem ją na statek pełen poszukiwaczy
szczęścia. Mężczyzn, którzy dla pieniędzy zrobią wszystko.
Powinienem sam też pojechać.
-Ale była Jenny - przypomniał Adam bratu. -A ty jesteś
porządnym człowiekiem, Joe...
W przeciwieństwie do mnie, dodał w myśli.
-Jenny nie wiedziała, że ja tam byłem. Dla niej nie stanowiło to
różnicy. Może w ten sposób zamordowałem Rosie. I małą Lily.
-Zapominasz o jednym - wtrącił Adam, który myślał jaśniej
mimo wypitej whisky. - Zapominasz o Mikey'u.
- Nie zapominam o nim ani na moment. Nim też się zajmę. Sam
chyba nie doczekam się już więcej dzieci. Nie wyobrażam sobie
kobiety, z którą chciałbym spłodzić dziecko. Żadnej innej niż
ona. Żadnej innej niż moja Rosie. Ale o Mikey'a też się
zatroszczę. Będę żył dalej dzięki krwi i ciału mojego brata...
-Jesteś pijany - stwierdził Adam.
- Tak, jestem pijany.
- Mikey'a i Lily łączy dziwna więź - poinformował Adam. - Ja w
to wierzę. Nie mogę wątpić, bo ten dzieciak wiele razy
śmiertelnie mnie przeraził.
- Lily rozmawia z Michaelem - oznajmił Joe. -Tak, rozmawiają ze
sobą. I odpowiadają sobie
nawzajem.
- Tak im się tylko wydaje.
- Odpowiadają sobie - upierał się Adam. - Ja znam Mikey'a. I
wiem, o czym mówię.
-No?
- Mikey wiedziałby, gdyby Lily nie żyła. Joe milczał.
- Wpadłem na to, kiedy tamten głupiec zaczął ga-
dać o bagażu Jeremyego - rzekł Adam. - Nie miałem odwagi tego
roztrząsać. Nie wiem, co mam myśleć. Ale istnieje jedna
możliwość. -Jaka?
-Kim jest ów Howard Jones? - spytał Adam. -Ten, którego nie ma
na liście pasażerów, ale który zjawił się w hotelu koło portu
razem z rudowłosą kobietą i dziećmi tamtej nocy, kiedy kapitan
został zamordowany. - Mikey powiedział, że Jeremy opiekuje się
Lily.
-Ja nie wierzę w takie przypadki - rzekł Joe po
chwili zastanowienia.
-A ja nie wierzę, że to jest przypadek - zaprotestował Adam.
- Wierzę raczej, że ona nie żyje - ciągnął Joe. - Myślę, że może
została powieszona za morderstwo, które być może popełniła.
Sądzę, że ktoś odkrył, co ze sobą wiezie i zaczął mordować, by
się do tego dostać. Zamordował kapitana i dzieci, jej się
wydawało, że zdołała mu umknąć, ale nie uciekła dostatecznie
daleko. Oto co ja myślę, Adam.
- Moglibyśmy pojechać do Sydney. Joe pokręcił głową.
-Tutaj mogę przynajmniej myśleć od czasu do czasu, że ona nadal
żyje. Mogę to uczucie zabrać ze sobą do domu. A jeśli upiję się
wystarczająco mocno, mogę też nabrać przekonania, że mam
rację. Ze ona żyje. Że się tylko ukryła. Że złamała daną mi
obietnicę i znalazła sobie kogoś, kto bardziej się jej nadał niż ja, a wtedy
będę mógł wypić za jego zdrowie. Za Howarda Jonesa i za
nią. Za Rosie Jones. Uniósł butelkę i zaczął pić.
- Nie chcę znaleźć się zbyt blisko wyjaśnienia ca-
lej sprawy - tłumaczył. - Nie chcę znaleźć grobu, bo musiałbym wtedy
uwierzyć, że ona umarła, że jej nie ma.
- Podobno to jest nieoznakowany grób.
- Myślę, że i tak bym wiedział, który to. Gdybym tam pojechał.
Mimo wszystko lepiej pozostać z nadzieją.
- A co powiesz Mikey'owi?
- Ze jego matka zaginęła.
Adam nie wiedział, czy chłopiec zechce przyjąć to do
wiadomości.
- A teraz wydaje mi się, że jestem jeszcze bardziej pijany. Ja
cierpię, Adam. Ja cierpię...
Rozdział 11
Jeremy poświęcił dzień na to, by dotrzeć do miasta liczącego
pewnie kilka tysięcy mieszkańców. Mijał po drodze jakieś farmy,
gdzie i on sam, i No Boy mogli się napić, i był pewien, że
naprawdę podąża w stronę Geelong.
Miało się ku wieczorowi, Jeremy czuł, że jest za późno na
szukanie banku. Powinien zwracać na siebie możliwie jak
najmniej uwagi, a dzisiaj po prostu znaleźć nocleg. Przede
wszystkim jednak stajnię dla No Boya.
Nie było z tym żadnych problemów. Stajnia znajdowała się tuż
obok hotelu, w którym prowadzono też bar. Jeremy dowiedział
się, że jest tam tłoczno,
choć ciemności jeszcze nie zapadły. Chłopcu stajennemu koń
Jeremy'ego nie bardzo zaimponował, ale zaczął się uśmiechać,
kiedy dostał monetę, wystarczającą na opłacenie miejsca w stajni,
opieki oraz obroku, a jeszcze trochę ponad.
- Zostanie pan dłużej, sir? - spytał.
Jeremy słuchał rozbawiony. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy
ostatnio nazwano go w ten sposób. Zresztą nie był pewien, czy
kiedykolwiek zasłuży sobie na ten tytuł.
- Nie.
Chłopak wyglądał na rozczarowanego.
- Mówią, że stan Victoria ma przyszłość - stwierdził. - Obiecano
nagrodę temu, kto znajdzie tu złoto. Wielu jest takich, którzy
próbują.
- Ach, tak - rzekł Jeremy, usiłując stwarzać wrażenie
niezainteresowanego. - Czy zdobycie dobrych koni jest tutaj tak
samo trudne jak znalezienie złota?
- O co chodzi?
- Nagrodę mógłby dostać też facet, który znajdzie mi użyteczne
konie - powiedział Jeremy, rzucając w kierunku chłopca jeszcze
jedną monetę. Tamten chwycił ją w powietrzu i sprawdził
wartość.
- Do czego użytecznych?
- Muszą ciągnąć wóz.
Jeremy stwierdził, że chłopak ma jakieś osiem, dziewięć lat. Był
mniej więcej wzrostu Matta i Lily. Ale na interesach się znał.
- Chcę kupić cztery - dodał Jeremy. - Będę ich potrzebował jutro.
Chłopiec skinął głową.
- A jak brzmi twoje nazwisko, sir?
- Jordan - odparł, uśmiechając się krzywo do
obrotnego chłopaczka. - Tylko Jordan. I przestań z tym
idiotycznym „sir".
- W porządku. Ja mam na imię Lucas.
Lucas ze swoją stajnią bardziej zaimponował Jere-my'emu niż
hotelowy pokój. Najtrafniej można go opisać słowem spartański,
ale Jeremy nie narzekał. Nikt nie powinien się domyślać, do
czego przywykł. Jest tu przybyszem, żółtodziobem, który słyszał
pogłoski o nagrodzie dla pierwszego znalazcy złota. Tak
naprawdę miał przy sobie wystarczająco dużo diamentów, by
zostać zamordowanym wiele razy. Dlatego powinien
zachowywać się jak ktoś, kto nie ma złamanego centa przy duszy,
więc też nie ma się czym martwić.
Nie przyszło mu to z trudnością.
Od chwili, kiedy przestał dźwigać ponure dziedzictwo, jakim
nazwisko Jordan obciążone było w Georgii, Jeremy wciąż
odkrywał nowe strony swojej natury. Nowe zdolności. Zdał sobie
sprawę na przykład, że jest człowiekiem, który pasuje do każdego
środowiska. Jedyne, co musiał zrobić, to przyjrzeć się uważnie
otaczającym go ludziom i zachowywać się tak, jakby był jednym
z nich.
Kiedy odbierał klucz, zajrzał do baru i stwierdził, że będzie
jednym z najmłodszych gości. Choć zbliżał się do trzydziestki,
wyglądał na dwudziestolatka.
- Ludzi na razie nie ma wielu - tłumaczył mężczyzna, który
próbował odczytać podpis Jeremy'ego w księdze gości. Jako syn
wielkiego Jareda Jordana, Jeremy wypracował sobie szczególny
charakter pisma. W tym życiu nie będzie pewnie miał z pięk-
nego pisania pożytku, ale co tam. - Większość młodych
pociągnęła na północ. Gorączka złota. Wielu hodowców owiec
zostało bez pracowników. Może ty byłbyś zainteresowany?
- Owce? - spytał Jeremy i zaczął się całkiem poważnie
zastanawiać. Wciąż przecież nie wiedział, co zrobić ze swoim
życiem. Pewnego dnia więź z Jaredem też przestanie istnieć.
Nigdy nie pomyślał o owcach. - Chyba nie, ale to miło z twojej
strony, że mi proponujesz. Drugie drzwi na lewo?
Mężczyzna przytaknął, uśmiechnął się, rozumiał, że ten
młodzieniec sobie z niego nie kpi:
- Drugie drzwi na lewo.
Pokój był w porządku. Mały, ale czysty. Pościel wyglądała na
świeżą. Okno dawało się porządnie zamknąć i Jeremy to zrobił.
Rzucił juki na podłogę przy łóżku. Stwierdził, że drzwi można
zamknąć na klucz, ale nie chciał, żeby jego życie zależało od tego
zamka. Burczało mu w brzuchu. Nie wziął na drogę zbyt dużo
prowiantu. Głównie placki przypominające tortillę. Roza z
wielką wprawą piekła je nad ogniskiem. Teraz smakują znacznie
lepiej niż na początku podróży.
Tej wariackiej podróży. Mógłby znaleźć złoto, a potem wrócić na
Nową Zelandię i robić, co mu się będzie podobało. To kusząca
myśl. Jared może sobie gadać, ile tylko zechce. To nie będzie nic
znaczyło. Jeremy będzie mógł na przykład hodować owce.
Mógłby też znaleźć złoto i odwieźć Rosie do Waimauku. A
następnie wrócić tutaj. Dorobić się w Australii. Być panem
samego siebie. Innym się przecież udało. On też mógłby coś
osiągnąć. Z dala
od Jareda i jego wtrącania się. Ten pomysł też mu się podobał.
Mógłby znaleźć złoto.
Przekonać Rosie, by zostali tu jeszcze trochę.
Mógłby porozmawiać z Jackiem, zostać członkiem jego grupy.
Grupa pracowałaby razem, Jeremy nie miał w tym żadnego
doświadczenia, ale nie sądził, że mu odmówią, gdyby poprosił.
To ją trzeba będzie przekonać.
Ale najpierw musi coś zjeść.
Okazało się, że bar funkcjonuje też jako restauracja. W menu
były proste, łatwe do przygotowania potrawy. Można było
wybierać między jagnięcym stekiem, jagnięcymi kotletami lub
zapiekanką z jag-nięciną. Jeremy zaczynał wyrabiać sobie
pogląd, z czego ludzie żyją w Yictorii. Zamówił kotlety jagnięce i
piwo, żeby przepłukać gardło. Czekając, rozglądał się wokół i
obserwował bliźnich.
Jak można się było spodziewać, w barze znajdowali się sami
mężczyźni. Uderzyło go też, że kiedy przejeżdżał przez miasto,
widział bardzo mało kobiet. Może to jednak taka pora dnia.
Niewiele porządnych kobiet wychodzi z domu po zapadnięciu
zmroku. A gdyby mu chodziło o nieporządne, to wiedział, gdzie
ich szukać. Z okna swojego pokoju widział odpowiedni
przybytek.
Siedział pogrążony w myślach, gdy nagle na ulicy rozpętało się
piekło. Nie on jeden zerwał się na równe nogi, gdy padły
pierwsze strzały. Ale Jeremy Jordan był jednym z niewielu,
którzy nie mieli broni. To kolejna sprawa, którą będzie musiał
załatwić jutro rano.
Dorosły mężczyzna nie może podróżować bez rewolweru.
Dzisiaj powinien się jednak trzymać na uboczu. Nadal
wprawdzie miał nóż, ale na niewiele by mu się to teraz przydało.
Powinien pozostać niezorientowanym przybyszem i podobała mu
się taka rola.
Dziwne, ale w środku całego zamieszania Jere-my'emu podano
zamówione danie. Nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że oto
przeżywa jeden z największych dni w historii Geelong. Okazało
się bowiem, że to nie bandyci, ani buszmeni napadli na miasto.
To grupa czołowych obywateli miasta uznała za stosowne
strzelać w powietrze na głównej ulicy, z czystej ekscytacji.
Właśnie policjant torował drogę mężczyźnie, którego Jeremy nie
widział, dostrzegał jedynie jego kapelusz. Większość tych, którzy
wybiegli na ulicę, wracała teraz do baru. Wyglądali na bardzo
przejętych, śmiali się, mówili głośno, klepali po plecach
nieszczęśnika, któremu towarzyszył policjant.
To policjant jako pierwszy dotarł do baru. Jeremy stwierdził, że
to masywnie zbudowany mężczyzna, już nie młody, ale też i nie
stary. Szary kapelusz zsunął na kark. Twarz pokrywał
kilkudniowy zarost. O ile Jeremy mógł coś dostrzec w tym
świetle, mężczyzna zaczynał siwieć. W prażącym słońcu czło-
wiek się starzeje, w każdym razie ci, którzy nie urodzili się do
życia w takim klimacie, stwierdził zajadając smaczne kotlety.
Może pomysł zajęcia się owcami nie jest taki głupi? Zawsze
miałby pod dostatkiem jedzenia. I chyba nie ma przy nich zbyt
dużo roboty. Jest oczywiście strzyżenie, ale hodowcy owiec
wynajmują do tego byłych więźniów. Wielu
zarabia w ten sposób na życie, niektórych wynajmuje się również
w czasie odbywania kary. Skoro inni się tym zajmują, to i on
sobie poradzi. Nie jest głupszy niż większość ludzi.
-Drinki dla wszystkich! - zawołał mężczyzna, którego Jeremy nie
mógł dojrzeć, i przy barze zrobiło się jeszcze ciaśniej. On sam
zachowywał się spokojnie, nie zamierzał jednak zrezygnować z
darmowego napitku. Nie musiał się już dłużej zastanawiać nad
przyczyną szaleństwa, które się tutaj rozpętało.
-Jim znalazł złoto! - wrzasnął policjant, łomocząc w plecy
biedaka, któremu się tak powiodło. Musiało go zaboleć, ale
człowiek ów sprawiał wrażenie, że nawet tego nie zauważył.
Błogi uśmiech rozjaśniał mu twarz, oczy przesłaniała mgiełka,
jaką Jeremy widywał u zakochanych.
- Opowiadaj! - żądali zgromadzeni, najpierw jednak każdy
musiał dostać swojego drinka. Jeremyemu też postawiono
szklankę na stoliku, a on podziękował, choć nie bardzo wiedział
komu. Trudno było odróżnić jedną twarz od drugiej, nikt nie słu-
chał nikogo, tylko tego człowieka przy barze.
-Jimie Esmonds, opowiadaj, ty diable! - wrzasnął któryś z
mężczyzn i w sali rozległ się gromki śmiech.
Do baru wciąż wchodzili ludzie i oczy wszystkich kierowały się
ku chudemu, ogorzałemu mężczyźnie o pospolitym wyglądzie.
Jego twarz miała wygląd juchtowej skóry, było oczywiste, że to
ktoś, kto mnóstwo czasu spędza pod gołym niebem. Ubrany był
jak wszyscy, we flanelową koszulę wsuniętą w robocze spodnie,
te z kolei wsunięte w wysokie buty. Robocza bluza też była
zniszczona, bandanka na szyi dawno straciła kolor. Mógł mieć
jakieś trzydzieści lat. Cieka-
we, wszyscy mężczyźni, jakich Jeremy spotkał w Australii, mogli
mieć koło trzydziestki. Jim Esmonds uniósł swoją szklankę w
stronę tłumu i wypił ze wszystkimi, co zostało przyjęte głośnymi
okrzykami. Ludzie życzyli mu powodzenia.
Jeremy też uniósł szklankę, ale tamten na niego nie patrzył. W
taki wieczór jak ten nikt nie zwraca uwagi na obcego faceta.
Jeremy się na to nie uskarżał.
- Znalazłem złoto - zaczął Jim i znowu wybuchł zgiełk. Minęło
chyba pięć minut, zanim zebrani ucichli na tyle, by szczęśliwiec
mógł przedstawić swoją historię.
-Gdzie? - wrzasnął facet, którego najwyraźniej wszyscy znali, bo
kolejna fala śmiechów zdawała się nie mieć końca.
-Ty niczego nie znajdziesz, Hugh! - odparł Esmonds.
- Dużo tego jest?
- Możemy zobaczyć?
Mężczyzna, który wyglądał na policjanta, śmiał się długo, z jego
gardła wydobywał się gulgot. Jeremy zdał sobie sprawę, że się w
ten śmiech wsłuchuje.
- Złoto zostało zdeponowane w banku, moi panowie. Chyba nie
sądzicie, że Lucky Jim chodziłby po mieście ze złotem w
kieszeniach.
Kolejny wybuch śmiechu.
Jeremy upił łyk ze szklanki. Nie miał pojęcia, że to może być
takie niebezpieczne, on przecież w cholewie buta nosi prawdziwy
majątek w postaci diamentów. Nie spotkałaby nikogo krzywda z
powodu odrobiny nędznego złota.
-Dowiedziałem się od jakichś pasterzy - tłuma-
czył Esmonds. - I dobrze wiedziałem, że wszystkie wskazówki
dotyczące miejsca, w którym oni znaleźli, są bardzo dokładne.
Kilku ludzi już tam szukało złota, ale wszystko trzymają w
tajemnicy -wzruszył ramionami. - Kto powiedział, że normalny
człowiek zrozumie hodowców owiec?
Jeremy pomyślał, że wśród tych, którzy tutaj zaśmiewają się tak
serdecznie, są też hodowcy owiec.
-Jubiler zbadał moje złoto - poinformował Jim Esmonds
spokojnie.
Zrobiło się cicho.
- To jest prawdziwe złoto! - stwierdził stanowczo znalazca, a
zebrani znowu zareagowali z zachwytem.
-Jim przyniósł ze sobą parę ładnych próbek -wtrącił policjant i
uśmiechnął się tak szeroko, że można by pomyśleć, iż to on
znalazł kruszec. - I rudę zawierającą złoty piasek, i bryłki w
kwarcu. Prawdziwe żyły złota w kamieniu, chłopaki. Ten
człowiek uczyni Geelong i Victorię sławniejszymi niż Bathurst i
Nowa Południowa Walia!
Śmiechom i okrzykom nie było końca.
- Gorączka złota przeniesie się na południe -wrzasnął Jim
Esmonds.
- Ale my będziemy tam pierwsi!
Powiedział to jeszcze jeden z anonimowych głosów w tłumie.
- Wydamy pozwolenia wszystkim, którzy chcieliby spróbować
szczęścia - oznajmił policjant, spoglądając na tłum przed sobą.
Nie był na tyle wysoki, by patrzeć ponad głowami wszystkich, ale
Jeremy mógłby przysiąc, że jego spojrzenie spoczywa na nim, w
każdym razie przez krótką chwilę spoczywało.
- Trzydzieści szylingów za miesiąc! Od chwili, gdy jutro rano
otworzymy kantor!
Nikt nawet nie mruknął, że to drakońska cena. Wszystkich
zagrzewało szczęście pierwszego znalazcy. Wszyscy wierzyli, że
powiedzie im się tak samo jak jemu. W ciągu wieczora Jeremy
rozmawiał z wieloma z nich. Nie musiał wstawać od stolika.
Mężczyźni raz po raz siadali na wolnych krzesłach, w panującym
tu nastroju uniesienia wszyscy byli przyjaciółmi. Nawet obcych
traktowało się jak rodzinę.
-Jim sobie na to zasłużył. Był w Kalifornii, ale znalazł tam
jedynie trochę piasku. Potem wrócił do domu, no i co robi na
samym początku? Znajduje złoto tutaj, u nas! Nie ma lepszego
miejsca niż stara Victoria!
Jeremy wypił za Victorię. Dowiedział się, że Lucky Jim był
właściwie woźnicą gdzieś daleko stąd. I dowiedział się o tym, że
taka przygoda jak ta może przytrafić się jedynie w Victorii, w
Australii.
W ciągu wieczora wymieniano też informacje na temat miejsca,
gdzie Esmonds dokonał swojego znaleziska. Większość skłaniała
się do poglądu, że musi to być w górach na północny zachód od
Geelong.
- Potrzebował czterech dni na powrót tutaj, prawda? - powtarzało
wielu.
- To mogło być w okolicach Ballarat. Może Skipton. Albo Ararat.
Albo Clunes. Może nawet Daylesford. Sam o tym gadał, mówił o
pasterzach owiec. Pasowałoby do tego Deep Creek.
Wielu wspominało tę okolicę. Jeśli rzeczywiście Jim Esmonds
znalazł swoje złoto tam, to wkrótce nie będzie się czuł
osamotniony. Kolejka do policyj-
nego kantoru ustawi się od samego rana. Niektórzy postanowili
nawet spać na schodach do biura.
- Widzę obcą twarz. Jestem konstabl Summer. Jeremy skinął
lekko policjantowi, który usiadł
przed nim. Nie zauważył, kiedy tamten się zbliżył, ale wcale go
to nie zdziwiło. Na sali wciąż trwał zgiełk i zamieszanie.
-Jestem tu przejazdem - odparł Jeremy. - Moje nazwisko Jordan.
-Az jakiej jesteś branży, mister Jordan?
Jeremy uśmiechnął się:
- Tu i teraz najłatwiej ulec pokusie poszukiwania złota.
- Ale nie z tego powodu się tutaj zatrzymałeś? Jeremy pokręcił
głową. Nadarza się oto okazja, by
opowiedzieć konstablowi o rabusiach, którzy napadli na nich
nocą. Mógłby złożyć doniesienie. Może konie gdzieś się jednak
pojawią i dzięki temu policja trafi na trop złodziei. Ale coś go
przed tym powstrzymywało. Pojawiło się jakieś niejasne uczucie,
że to nie jest człowiek, któremu powinien się zwierzyć.
- Miałem zamiar jechać dalej - rzekł Jeremy. - Do Adelajdy -
dodał, ponieważ było to w dokładnie odwrotnym kierunku, niż
się naprawdę wybierał.
-W Adelajdzie jest zimno - stwierdził Summer i uśmiechnął się,
unosząc w górę kąciki ust. Miał lśniące, zielone oczy, ale w jego
twarzy najbardziej wyróżniał się wielki nos. Mężczyzna nie był
brzydki, ale też nie urodziwy. Kogoś Jeremy'emu przypominał.
- Dobre okolice do hodowli winorośli - rzekł Jeremy poważnie. -
Jestem ojcem rodziny, postanowiłem zapewnić sobie przyszłość
w branży winiarskiej.
- Bardzo pan młody jak na ojca rodziny - rzekł konstabl, który
wyglądał na człowieka między trzydziestką a czterdziestką.
Trzymał się nieźle, ale Jeremy pomyślał, że musiał chyba
wcześnie dorosnąć. Kobiety kochają takie twarze.
- Tam, skąd pochodzę, nie było dużo więcej do roboty - odparł
Jeremy ze śmiechem.
- Tak się zastanawiam - zaczął konstabl, mrużąc oczy - gdzie jest
to miejsce.
Jeremy uśmiechnął się, próbując przypomnieć sobie jakieś
irlandzkie nazwy, o których wciąż opowiadają Adam i Fiona.
- Bardzo ciasno było w ziemiankach w Clonakilty na Irlandii.
- Irlandczyk? Jeremy przytaknął.
- Irlandczyk, który chciałby hodować winorośl i produkować
wino! - konstabl roześmiał się i stwierdził, że tylko w Australii
człowiek może przeżyć w ciągu jednego dnia tyle dziwnych
rzeczy jak te, z którymi teraz ma do czynienia. - Ja urodziłem się
w Melbourne - poinformował. - Powiedzieli mi, że matka była
Angielką, a ojciec podobno Szwedem. Matka umarła, zanim
zdążyła odsiedzieć karę na Tasmanii. Nawet syn angielskiej
złodziejki i kurwy oraz szwedzkiego marynarza może zostać w
Australii policjantem. Przybyłeś do cudownego kraju, mój
chłopcze!
Zanim sobie poszedł, uściskał mocno rękę Jeremy'ego. Ten
przyglądał mu się uważnie. Wciąż nie opuszczało go wrażenie, że
w tym człowieku jest coś dziwnego. Coś, czego nie potrafił
określić. Nie przypominał sobie, gdzie mógłby go już widzieć. W
Ba-
rossa Valley nie było aż tyłu obcych, żeby ich nie zapamiętał.
Jeremy w zamyśleniu zmarszczył czoło, a kiedy konstabl
Summer odwrócił się i uśmiechnął tak, że Jeremy zobaczył go z
profilu, zdał sobie sprawę, dlaczego wydaje mu się taki znajomy.
Szok był niczym trzęsienie ziemi. Jakby podczas tornada stracił
oparcie dla stóp. Było mu na zmianę gorąco i zimno.
Nie może pozwolić, żeby Rosie tu przyjechała. Niezależnie jak
kuszące wydawało się złoto i szaleństwo oraz możliwość
błyskawicznego wzbogacenia, Rosie przywieźć tu nie może.
Musi dotrzymać obietnicy, że dowiezie ją do Melbourne.
Rozstaną się teraz z Jackiem i chłopakami, zanim dotrą do
Geelong. Tamci to zrozumieją. Wszyscy przecież wiedzą, że
Rosie jedzie do Nowej Zelandii. Cokolwiek by mówić, Australia
jest dla niej tylko przystankiem w podróży.
Jeremy dopił drinka i wrócił do pokoju. Włos, który umieścił w
drzwiach na wysokości kolan, leżał teraz w jego pokoju na
podłodze. Wszedł, ale nic nie świadczyło, że ktoś tu był, nie miał
jednak wątpliwości, że jego bagaże zostały przetrząśnięte. Nie
zmartwiło go to, bo nie miał przy sobie nic, co mogliby mu
zabrać. Dobrze jednak wiedzieć, że w tym mieście nie ufa się
obcym. Ucieszył się, że jest z natury podejrzliwy. Jednak coś
dobrego odziedziczyłem z krwią Jordana, pomyślał z goryczą.
Nie wolno przywieźć tu Rosie. Ona nie może zobaczyć tego
człowieka. Konstabla Summera. Człowieka, który ma twarz i
ciało O'Connora. Zmarłego Seamusa O'Connora. To, co
najbardziej wytrącało Jeremy'ego z równowagi, to czas. Summer
nie wy-
glądał tak jak ten Seamus, którego Jeremy zapamiętał sprzed
ośmiu, dziesięciu lat. Konstabl Summer wyglądał tak, jak
Seamus prawdopodobnie by wyglądał teraz, gdyby żył. To po
prostu przerażające i Jeremy nawet nie był w stanie myśleć, że
mógłby ją na to narazić. Położył się spać w ubraniu i butach.
Charles Summer walczył i wygrał z pokusą. Pocił się w nocy,
zamknął się w małym domku z widokiem na zatokę. W nocy
będzie słyszał tylko szum morza. Czuł jego zapach.
Nigdy morza nie lubił.
Jego ojciec, to znaczy człowiek, którego nazywał ojcem, który go
wychował i pomógł mu w życiu, był kapitanem na statku
przewożącym skazańców z Anglii do kolonii. Jego biologiczny
ojciec był marynarzem na tym samym statku. Urodziła go nato-
miast złodziejka z Londynu. Zaszła w ciążę podczas podróży,
więc człowiek, którego on nadal nazywa ojcem, połączył
złodziejkę Alice Gordon i marynarza Carla Ivarsona Summera
węzłem małżeńskim gdzieś na Oceanie Indyjskim. Kiedy
chłopiec miał trzy miesiące, oddała go małżonkom Smithers, a
sama została przewieziona na Tasmanię, gdzie miała spędzić
siedem lat za poważne złodziejstwo. W trzecim roku zmarła.
Dorastał jako Charles Gordon Summer. Zawsze wiedział, że
rodzice nie są jego prawdziwymi rodzicami, bo nie jest do nich
podobny, a poza tym są starsi niż rodzice bywają. No i on
nazywał się Summer, a oni Smithers. Wiedział, że nie daliby
swojego nazwiska synowi złodziejki. Chcieli mu jednak stworzyć
szansę i on z niej skorzystał. Wykierował
się na człowieka. Chociaż zawiódł ojca, bo nie poszedł na morze,
to sprawił im radość, wybierając karierę w policji. Teraz ojciec od
kilku lat nie żyje, matka zmarła, kiedy miał dwadzieścia lat. O
losach swego prawdziwego ojca nie wiedział nic i wiedzieć nie
chciał. Tamten wyokrętował się w Sydney zaraz po urodzeniu
Charlesa. Dla niego mógł równie dobrze wtedy umrzeć.
Był mokry od potu i walczył z dręczącym go niepokojem. Pił
wodę, przemywał sobie twarz, wychodził na schody i polewał się,
ale to dawało ochłodę jedynie na krótką chwilę. Siedział w
ciemności i wsłuchiwał się w szum fal. Posługiwały się językiem,
którego nie rozumie. Jego świat to busz i góry. W tych
krajobrazach czuje się u siebie. Równie bezpiecznie jak w
mieście, w którym dorastał. W Melbourne. A także tutaj, w
Geelong. Radzi sobie w mieście i na wsi, radzi sobie w buszu i w
górach, ale z morzem nie ma nic wspólnego.
Nieświadomie dotykał bransoletki. Była na tyle luźna, że mógł ją
podnieść wysoko na przedramieniu. Ale supeł trzymał mocno.
Teraz, polana wodą, wydawała się inna niż przedtem. Bardziej
zmysłowa. Nosił ją na lewym nadgarstku, po stronie serca.
Nie potrafiłby tego wytłumaczyć, ale czuł się tak, jakby zawsze
znał tę kobietę. Od chwili, kiedy pierwszy raz spojrzał na jej
straszną twarz, poruszyła coś w jego pamięci. Jakby już przedtem
ją spotkał. Kiedy usłyszał jej głos, kiedy zauważył jej wściekłość,
nie było to dla niego obce.
Nigdy przedtem na własne oczy jej nie widział, ale ją zna.
I ten szczupły, młody mężczyzna, który mówi, że
nazywa się Jordan oraz twierdzi, że jest jej mężem. Charles nie
chciał, żeby to była prawda, choć w pełni zdawał sobie sprawę, że
on tknąć by jej nie mógł. Nie mógłby się znowu do niej zbliżyć.
Bo ona go widziała. Sam pozwolił, żeby go zobaczyła.
Zastanawiał się, dlaczego młody Jordan nie wspomniał ani
słowem, że zostali napadnięci w buszu przez złodziei. Dawał mu
przecież szansę. Poświęcił dużo czasu na rozmowę z nim, choć to
niezgodne z jego zwyczajami. Większość obcych przyjeżdża do
miasta i opuszcza je, nie zamieniwszy z nim nawet kilku słów.
Ale Jordan nie złożył meldunku o napadzie.
Prawdopodobnie biżuteria była kradziona. To bez znaczenia. On
się przecież tym nie zajmuje po to, by sam się wzbogacić.
Nie przypuszczał, by Jordan go rozpoznał. Zawsze bardzo uważa,
żeby w buszu mówić inaczej niż to robi jako policjant. I uważa,
żeby go nie widziano. Rzadko obnaża się tak, jak to zrobił tym
razem.
Ale to jej wina.
Od pierwszej chwili go pociągała, a on beznadziejnie, bez
możliwości ratunku się temu poddał. Leciał niczym ćma prosto w
ogień. Trzeba uważać na tego Jordana. I zadbać, żeby nie
przywiózł do Geelong rodziny. Summer musi się trzymać od niej
z daleka. Ale tęskni. Boże drogi, jak bardzo tęskni, by zobaczyć
ją znowu.
Rozdział 12
-Miałeś szczęście, że pogadałeś ze mną, zanim Lucky Jim wrócił
ze złotem - oznajmił chłopiec w stajni.
- Wielu teraz chce kupić konia? Chłopiec przytaknął.
- Ceny poszły w górę. Ale ty dostaniesz przynajmniej to, o co
prosiłeś.
-1 to ty sprzedajesz? Chłopiec znowu przytaknął. -A kiedy będę
mógł obejrzeć te twoje wspaniałe rumaki?
- Nie mówiłem nic o wspaniałych rumakach. Chciałeś takie, które
mogą ciągnąć wozy. I dostaniesz konie nadające się do zaprzęgu.
Ale bez pieniędzy nic z tego nie będzie.
Jeremy uśmiechnął się i poprosił o godzinę. Wyszedł na Corio
Street. Ranek był piękny. Jeremy lubił zimę. Spał znakomicie,
mimo butów i ich zawartości. Teraz pierwszą sprawą do
załatwienia jest wizyta w banku. Kiedy podszedł bliżej,
stwierdził, że innych klientów tam nie ma.
W jasnym świetle dnia Geelong wyglądało na mniejsze, niż
sądził wieczorem. W hotelu powiedziano mu, że miasto jest
ruchliwym portem przeładun-
kowym wełny. Uznał, że należy im wierzyć. „Ruchliwy" to
jednak nie jest pierwsze słowo, jakie przyszło mu do głowy,
kiedy znalazł się w centrum. Prócz posterunku policji, hotelu i
banku oraz domu rozrywki, widział jeszcze stajnię, zakład
rymarski, młyn, warsztat żaglomistrza, sklep winny i spożywczy.
Do tego dwa teatry i budynek, przy wejściu do którego plakat
informował, że monsieur taki a taki uczy fechtunku, tańca i
gimnastyki. Nietrudno było się domyślić, że pewnie chodzi o coś
całkiem innego, mniej przyzwoitego, za to bardziej
interesującego niż tracenie czasu i pieniędzy na jakieś ćwiczenia.
Tutaj też tłoku nie zuważał.
Przed posterunkiem policji stała kolejka. Musieli się tu chyba
zebrać wszyscy dorośli mężczyźni z Geelong, a dzień jeszcze
przecież młody. Szacował, że co najmniej dwustu chłopa stoi
ściśniętych jak śledzie w beczce, a każdy ściska swoje trzydzieści
szylingów. No to konstabla Summera czeka pracowity dzień.
Jeremy miał nadzieję, że nie sprzeda wszystkich zezwoleń. W
banku odgrywał śmiertelnie zmęczonego młodego Amerykanina,
który nigdy w życiu nie skalał się uczciwą pracą. Wciąż
powoływał się na swojego starego ojca, dając do zrozumienia, że
ów ojciec niemal wypchnął swojego wspaniałego syna do
Australii, ale też wyposażył go odpowiednio, by ten wspaniały
syn miał z czego żyć. Śmiał się przy tym serdecznie.
-Melbourne to miasto bez charakteru - powiedział Jeremy tak, jak
to usłyszał kiedyś od pewnej damy w Savannah. I pomyślał:
wszystko, czego człowiek się nauczył, powinien kiedyś
wykorzystać. Prędzej czy później. - Wolę mniejsze miejscowości
wyjaśnił nonszalancko. - Geelong ma w sobie to coś. Mógłbym
wyobrazić sobie twój bank jako moją bazę. Zakładając, że
mógłbym liczyć na dyskrecję.
Szef banku nie okazywał mu zbyt wiele sympatii, czego Jeremy
się spodziewał, ale oczy mu się zaświeciły, kiedy gość wyjął
jeden diamencik i podrzucając go lekko spytał, czy mógłby
wymienić ten drobiazg na trochę gotówki. Sam podał sumę
śmiesznie niską jak na taki kamień, ale to sprawiło, że szef banku
zmienił opinię o nim. Natychmiast go polubił. Kiedy układał
przed nim kupkę banknotów, Jeremy położył naprzeciwko niego
skórzany woreczek, znowu starannie zawiązany, i oznajmił, że
chciałby zdeponować pewne kosztowności w sejfie. I że nadal
liczy na dyskrecję. Kiedy opuszczał bank w Geelong, szef tej
instytucji był mokry od potu, serce waliło mu jak młotem. Zdał
sobie sprawę, że człowiek nie powinien głaskać psa pod włos.
W ciągu następnej półgodziny Jeremy nabył odpowiednią ilość
broni. Chłopaki potrzebują czegoś do obrony, a on też bez
rewolweru czuje się jak nagi. Poza tym stwierdził, że otacza go
tutaj swego rodzaju podejrzliwość. W najbliższej przyszłości bę-
dzie potrzebował narzędzi do obrony siebie i swoich.
W stajni odebrał konie. Lucas dostał przyzwoitą zapłatę, a
Jeremy konie, które spełnią swoje zadanie. Wśród nowo
zakupionych czterech zwierząt nie było ani jednego z tamtych
trzech, które im ukradziono. Zastanawiał się, czy je kiedyś
jeszcze odzyska. Gdyby mu ktoś zaproponował, kupiłby je bez
mrugnięcia okiem. Należy przestrzegać reguł miejsca, w którym
człowiek się znalazł.
-Wybierasz się teraz na poszukiwanie złota? -spytał Lucas.
- Być może - odparł Jeremy.
Nadal odczuwał mrowienie pod skórą, nadal robiło mu się gorąco
na myśl o tym, co mógłby zdobyć w bardzo krótkim czasie. Może
zaledwie w ciągu jednej zimy.
Kosztem trzydziestu sźylingów.
Gdyby nie musiał dbać, by Rosie nie zobaczyła konstabla
Summera.
-Już myśleliśmy, że jesteś w pół drogi do Adelajdy - rzekł Blix i
szturchnął Jeremy'ego pięścią w bok. - Albo do Cairns.
-Ja od razu proponuję Tasmanię z żelazem wokół kostek -
wtrącił Thomas.
- Tylko Rosie wierzyła, że wrócisz - wyrwało się Conny'emu.
- A co zrobiłeś z resztą kamieni - spytał szorstko Jack, który nadal
nie dowierzał młodzieńcowi z Południa. - Te konie nie
kosztowały tak dużo - dodał.
-Rozmawiacie teraz z nowym właścicielem hotelu w Geelong -
odparł Jeremy ze śmiertelną powagą. - W jednym skrzydle hotelu
znajduje się dom rozrywki. Ten przybytek też kupiłem. -
Zachowywał powagę, choć tamci słuchali z powątpiewaniem.
Zdawało się jednak, że skłonni byliby uwierzyć. W końcu
Jeremy'emu drgnął policzek, nie był już w stanie dłużej udawać.
Twarz rozjaśniła mu się w uśmiechu.
- Wierzycie we wszystko, co wam mówię?
- Po prostu nie przywykliśmy gadać z kłamcami -rzucił Dave ze
złością. Pozostali wybuchnęli śmiechem.
- Zdeponowałem kamienie Rosie.
Usłyszał westchnienie ulgi. Kiedy jednak opowiedział o
człowieku, który znalazł złoto, znowu pomyśleli, że sobie z nich
kpi. Ale przecież nie mógł wymyślić jednocześnie dwóch takich
historii. Potrzebował jednak paru godzin, by ich przekonać, że
jest poważny. Opowiedział całą historię z najdrobniejszymi
szczegółami, zanim mu uwierzyli, że mówi prawdę.
- Znaleźliśmy się tu we właściwym czasie - uznał Jack. - No i ten
Jim Esmonds, ten stary diabeł! - Jack westchnął ciężko: - Znam
obu facetów, którzy dokonali pierwszych znalezisk w tym kraju.
Znam ich!
- Pomyśleć, że mógłbyś pójść z jednym z nich -wtrącił Harvey. -
Pomyśleć, że któryś z nas mógłby pójść z nimi, Jack.
Harvey i Jack znali się jeszcze z Kalifornii. Wiedzieli, dzięki
Jackowi, że kiedyś na Środkowym Zachodzie znajdowała się
nowa farma, w której Harvey miał zamiar spędzić życie, ale
Indianie spalili mu dom, a podczas napadu zginęła jego ciężarna
żona. Nigdy więc nie opowiada o czasach sprzed Kalifornii. Jego
nowe życie rozpoczęło się tam.
-A nie mówiłem, że tutaj też musi być złoto? -spytał Jack
podniecony. - Czy nie poprowadziłem was właściwą drogą?
- Okazałeś się cudownym jasnowidzem - wyznał Jeremy. - Nie
możemy mieć ci za złe, że nie wywró-żyłeś nam też odwiedzin
tych przeklętych bandytów.
- Człowiek musi się z czymś takim liczyć - odparł Jack ponuro.
Wciąż był zirytowany tym, że stracili wszystko, co mieli
wartościowego, jeśli nie liczyć wyposażenia. Fakt, że musi
przyjąć broń od tego
młodzika Jeremy'ego, był dla niego gorzką pigułką. Podziękował,
ale kosztowało go to wiele. Tak samo ciężko było wyciągać rękę,
kiedy Jeremy dzielił pieniądze.
-Już dawno nie przyjmowałem jałmużny - mruknął, starając się
nie patrzeć Jeremy'emu w oczy.
- To żadna jałmużna - wtrąciła Roza ostro. Stała obok Jeremy'ego
Jordana, bo wolał, by ona
powiedziała to, co powinno być powiedziane. Może
mężczyznom łatwiej będzie przyjąć pieniądze od kobiety.
- Zawsze byliście dla mnie wspaniali, chłopcy. Zasłużyliście na
każdego szylinga. Powinno tego być więcej. To są moje
pieniądze i mogę je dać komu zechcę.
Tamci nie patrzyli na nią.
-Dlaczego pozwalasz mu rozporządzać się twoimi pieniędzmi? -
spytał w końcu Nick, wskazując głową Jeremy'ego.
- To wy powiedzieliście, że on powinien pojechać do Geelong z
kamieniami. Wy, nie ja. Ale to prawda, ufam Jeremy'emu. Znam
go z dawnych czasów. Poza tym, jest jakby moim mężem -
uśmiechnęła się, mrugając do Jeremy'ego.
On odpowiedział jej tym samym, uśmiech rozjaśnił jego szczupłą
twarz.
Lily chichotała, zasłaniając buzię rękami.
- Trzymajmy się tej historii - rzekł Jeremy. - Dlatego ani Rosie,
ani dzieci, ani ja nie możemy pojechać do miasta. Wy zaś
wszyscy powinniście postarać się o zezwolenia. Będzie wam
potrzebne wyposażenie, nam nie.
- Będziecie sypiać z dziećmi pod gołym niebem? -spytał Shane.
- W Geelong jest bardzo mało kobiet - rzekł Jeremy, uśmiechając
się wymownie. - Większość z nich to osoby szczególnego
rodzaju, jeśli mnie rozumiecie. W tym mieście nie żywi się
szczególnego respektu dla pań. Nie chciałbym narażać na to
Rosie.
- Marny z ciebie stróż - uznał Jack. - Nie obchodzi mnie, co
myślisz o tej sprawie, Jeremy. Rosie i dzieci pojadą z nami do
miasta!
Była to rywalizacja o władzę. Jeremy natychmiast zdał sobie
sprawę, że posunął się za daleko i że przegrał. Pozostali poparli
Jacka. A on nie mógł się odwoływać do rozsądku, bo w tej
kwestii nie istnieje chyba żaden rozsądek.
-W takim razie ruszamy wszyscy do Geelong -zgodził się
niechętnie.
-Dlaczego nie chcesz nas tam zabrać? - spytała Rosie, kiedy
została z Jeremym sam na sam. - Co w tym mieście jest nie tak?
Jeremy roześmiał się.
-Już mówiłem! - powiedział, zdejmując kapelusz i potrząsając
długimi włosami. Potem znowu go włożył. Czoło miał wysokie. -
Tłumaczyłem, dlaczego, Rosie. To nie jest miejsce dla kobiet i
dzieci. Nie chciałbym was na to narażać, ale mogę się mylić. Z
drugiej strony nie zaszkodzi, jeśli ty z dziećmi będziesz mogła
spać w łóżku. Kąpieli też wszyscy potrzebujemy. Myślę, że
pływają stamtąd statki do Melbourne. Geelong to duży port
wełniany. Statki wpływają i wypływają przez cały czas.
Roza przyglądała mu się badawczo, ale nie mogła się
zorientować, o co tak naprawdę chodzi. On czegoś nie mówił lub
wahał się, czy powiedzieć. Kiedy uniósł brwi, a na wargach
pojawił się uśmiech i roz-
jaśnił jego drobną, pełną wdzięku twarz, wiedziała na pewno, że
nie jest z nią całkiem szczery. Skoro jednak nie chce powiedzieć,
to trzeba czekać.
- Wracasz, mister? - spytał chłopiec w stajni, wytrzeszczając
oczy. - Czy coś nie tak z końmi?
-To jest jedyna stajnia stąd do Sydney, na której pracownikach
polegam - odparł Jeremy z powagą. -No i jedyna stajnia w
Geelong. Musiałem sprowadzić moją rodzinę, no nie?
-Ostatnio nie było mowy o żadnej rodzinie -zdziwił się chłopiec.
-Ale powiedziałem o tym waszemu potężnemu policjantowi.
- Summerowi? To porządny chłop. Jeremy uśmiechnął się.
- Nie wiedziałem, czy mogę na tobie polegać, kolego. Zostaliśmy
już napadnięci w buszu przez bandytów. Nie mogłem stanąć
pośrodku głównej ulicy i krzyczeć, że moja żona i dzieci czekają
na mnie o dzień drogi stąd na północ, bezbronni wobec na-
pastników!
Dał chłopcu banknot i powiedział, że tym razem zostanie tu
dłużej niż na jedną noc.
- Mimo wszystko wybierasz się na poszukiwanie złota?
-Jeszcze nie wiem - odparł Jeremy. - Jestem żonaty, a żonaci
mężczyźni nie mogą decydować wyłącznie na własną rękę.
Zapamiętaj to sobie, koleżko!
Rola żonatego mężczyzny zaczynała mu się podobać. Jak tylko
komuś o tym powiedział, ludzie zaczynali mieć wrażenie, że
znają go lepiej. Należał do
licznej wspólnoty. Był podobny do wielu jej członków. Żonaci są
też bardziej doświadczeni. I, jak to Jeremy zauważył podczas
pierwszej wizyty, w Gee-long nie było kobiet, które by mogły
ulec jego czarowi. Zachowując się więc jako człowiek żonaty,
niczego nie tracił.
Właściciel hotelu nie powitał go ze specjalnym entuzjazmem, ale
Jeremy zapłacił zaliczkę i dostał najlepszy pokój dla siebie i żony
oraz drugi obok dla dzieci. Oraz szyderczy uśmiech, gdy spytał,
czy między pokojami znajdują się drzwi.
- Nie ma takiej potrzeby, mister Jordan. Nie przyjeżdża do nas
zbyt wiele rodzin.
-Moja żona chciałaby się wykąpać - powiedział Jeremy. - Czy to
możliwe, by dostarczono jej wodę do pokoju?
- Możliwe, ale kosztowne.
Jeremy zapłacił bez mrugnięcia okiem. Jeśli respekt kosztuje, to
on go sobie kupi. Za pieniądze Rosie.
Ona jest w mieście. Widział, jak orszak wjeżdża ze skrzypiącymi
wozami. Rozpoznał ich natychmiast i źle coś zapisał w leżących
przed nim papierach. Ale człowiek, który miał dostać dokument,
nie umiał czytać, więc nie robiło mu to różnicy. Teraz policjant
wie, że ona jest w mieście.
Wozy ulokowano na tyłach stajni. Końmi zajął się chłopiec.
Policjant nie nazywał go nigdy inaczej. Już dawno nikt, patrząc
mu w oczy, nie powiedział, że to on jest ojcem małego
stajennego. Zakładał, że dziadkowie wychowali małego
wystarczająco dobrze. Matka utonęła wkrótce po urodzeniu
dziecka.
Okropne nieszczęście. Ale to już historia. Charles nie pamiętał
nawet twarzy tej kobiety. Chłopiec mu ją przypominał, dlatego
często zaglądał do stajni. Nie miał już nic do roboty. Tym razem
kusiło go, by się dowiedzieć, o czym tamci rozmawiali, ale się
powstrzymał. Jest na dobrej stopie z tym Jordanem, sam go może
o wszystko zapytać. Zwłaszcza o to, czy nie wybiera się już do
Adelajdy, by hodować winorośl.
Zastanawiał się, czy miałby ochotę ją zobaczyć. Zamyślony
bawił się bransoletką. Kiedy znajdował się wśród ludzi, ukrywał
ją pod rękawem koszuli. Gdy jednak ona opuści miasto, będzie
mógł pokazywać bransoletkę bez obaw.
Nikt się nie domyśli, o co chodzi.
Podobało mu się, że będą się dziwić. Gdzieś w głębi duszy nosił
wątpliwość, czy ona jest żoną tego młodzieńca. Bardzo się od
siebie różnią. Wolałby wierzyć, że młody panicz chciałby
związać się z kobietą poważniejszą i uderzająco piękną. Ale ona
taka jest. Uderzająco piękna.
Zastanawiał się, jakie to nieszczęście jej się przydarzyło. Tylko
ogień pozostawia takie ślady. Myślał o bólu, jaki musiała
odczuwać.
Ciekawe też, czy to ten młody paniczyk ją uratował. Musieli już
być małżeństwem, kiedy to się stało. Jordan nie wyglądał mu na
takiego, który ożeniłby się z oszpeconą kobietą. I musieli mieć
już dzieci, to znaczy bliźnięta. Są duże jak na dzieci Jordana.
Więc pewnie Irlandczyk jest starszy niż na to wygląda.
i najwyraźniej po wypadku nie przestał z nią sypiać. Mają
dziecko tak małe, że mieści się w koszyku. Ów zbyt urodziwy i
zbyt przebiegły mister Jordan okazuje jej troskliwość. Nie mógł
znieść, że tam, w buszu,
on jej dotknął. Wpadł we wściekłość, chociaż siedział z rękami
związanymi na plecach. Za każdym razem, gdy Charles ją tknął,
wybuchał złością. Tak by się zachowywał oddany małżonek.
A dzisiaj po południu zsadził ją z wozu i trzymał ją jeszcze przez
chwilę, kiedy już stała na ziemi. Poprawił szal, który nosiła na
głowie. Poprawił go tak, by ukrywał jej twarz. W końcu ją
pocałował.
Oddanie.
Czułość.
Powtarzał w duszy te słowa. To z pewnością prawda.
Ona ma dzieci. Jest żoną mister Jordana o zbyt młodej twarzy.
Policjant nie może tego zmienić. Nie powinien tego zmieniać.
Ale tęskni za nią. Miał ochotę zobaczyć ją, zanim opuszczą
miasto. Nic więcej, tylko to. Chciał po prostu na nią popatrzeć.
Roza wykąpała dzieci, a potem wyprosiła wszystkich z pokoju.
Tylko Jordy, który był zmęczony, ale z zadowoleniem bawił się
paluszkami u stóp, mógł zostać. Jeremy zabrał dwoje starszych
na wyprawę do miasta. Dzieci nie miały nic przeciwko temu, nie
mogły tylko zrozumieć, dlaczego Jeremy nie pozwala im wejść
do domu, w którym zniknął Jack i inni dziwnie rozradowani
towarzysze podróży.
- Mama mnie zastrzeli, jeśli wasze nogi przekroczą próg tego
domu - rzekł stanowczo.
-Mama nie umie strzelać - zaprotestowała Lily przytomnie.
- Nie bądź tego taka pewna - mruknął Jeremy, ciągnąc dzieci za
sobą.
On wolał pójść na posterunek policji, chociaż dzieci się z nim nie
zgadzały. Stwierdził, że kolejka sprzed posterunku zniknęła.
Konstabl Summer siedział na werandzie z nogami opartymi o
balustradę i obserwował przedwieczorne życie miasta.
-Dobry wieczór, mister Jordan - pozdrowił. -Zmieniłeś zdanie?
Mimo wszystko wybrałeś złoto zamiast wina?
Jeremy uchylił kapelusza.
- Wyprowadziłem dzieci na przechadzkę - oznajmił z
uśmiechem.
- Mama się kąpie - poinformowała Lily. Natychmiast zacisnęła
wargi, bo Matt wpił w nią spojrzenie swoich ciemnych oczu.
- To jest konstabl Summer, dzieci. Mój syn Matt i moja córka
Lily.
Charles Summer poczuł ukłucie w sercu na widok rączek dzieci
w dłoniach Jordana. I kiedy widział ich uśmiechnięte, radosne
twarze. Zazdrościł Jordanowi tych dzieci. Syna, który może
przekazać dalej nazwisko. Córki, którą można ubóstwiać. Teraz,
kiedy miał czas im się przyjrzeć, znalazł podobieństwo między
dziewczynką a Jordanem. Rude włosy mała odziedziczyła po
matce, ale szczupła buzia miała niemal ten sam kształt co twarz
Jordana. Chłopiec był bardziej podobny do matki.
- Konstabl Summer wszystkim, którzy chcą kopać złoto, musi
wystawić dokument zezwalający na to - tłumaczył dzieciom
Jeremy. - Nikt bez papierów nie ma prawa kopać.
- Będziesz aresztował tych, którzy nie mają papierów, mister? -
spytał Matt.
- Tak jest, synu.
- Mógłbym i ja dostać taki papier? - dopytywał się chłopiec.
-Jeśli tylko masz trzydzieści szylingów, to nie widzę powodów,
żeby ci go nie wystawić.
Chłopiec popatrzył na Jeremy'ego, wyglądało na to, że zaraz
zwróci się do niego po imieniu, więc ten zaczął mówić pierwszy.
- Jeśli Summer chce sprzedać nam pozwolenia, to kupimy je
natychmiast, Matt.
-A co ze mną? - spytała Lily, krzyżując dłonie na piersi.
Pamiętała, o czym rozmawiali, wiedziała, jakie to ważne, by
prowadzić tę rodzinną grę. - Co ze mną, tatusiu?
Jeremy zachichotał w duchu. Niezłe spryciarze z tych dzieci,
pomyślał. Za jakieś dziesięć lat Lily na pewno stworzy piekło
wielu nierozumnym mężczyznom, a wtedy on będzie mógł
rozsiąść się wygodnie w fotelu i wyrażać współczucie każdemu
takiemu biedakowi. Może nawet zafunduje mu kieliszeczek i
opowie tę historię.
- Poprosimy trzy licencje na poszukiwanie złota, mister Summer!
Z kieszeni kamizelki wyjął pieniądze.
-Dzieci kosztują więcej, niż człowiek sobie wyobraża -
westchnął. - Masz dzieci, konstablu Summer?
- Nie.
-1 żony też nie? -Nie.
Jeremy uśmiechnął się z wyrozumiałością. Włosy wciąż jeżyły
mu się na głowie na myśl, jak bardzo Summer przypomina
Seamusa. Ale teraz dostrzegał też różnice.
-Tak zachowuje się niezwykle rozumny mężczyzna, który
dostrzega pułapki, zanim w nie wpadnie - roześmiał się
rubasznie.
- Czy ty nadal wpadasz w pułapki?
- Tak można powiedzieć - przyznał Jeremy. - Ale nie płaczę z
tego powodu. Ojciec Rosie bardzo jej pilnował. Do dziewczyny
mógł się zbliżyć tylko ten, kto się z nią ożenił. - Pośpiesznie
policzył w pamięci, ze Mikey skończył już osiem lat. - Miałem lat
osiemnaście - powiedział. - Dziewięć miesięcy później urodzili
się ci dwoje.
- Matt i Lily Jordan? - spytał Summer.
- Zgadza się - rzekł Jeremy z naciskiem.
- A nasz tatuś ma na imię Jeremy - oznajmiła Lily z uśmiechem.
Summer wypisał nazwiska na licencjach. -Przesadziłaś! - zwrócił
się Matt do Lily, kiedy skierowali się z powrotem w stronę
hotelu.
- Nic podobnego.
- Mówiłaś tak, że on mógł się zorientować! Policjantami nie
zostają przecież głupcy.
-Ja nie przesadzałam, mówiłam już. Lily wykrzywiła się do
Matta, a potem zrobiła słodziutką minkę i wsunęła rękę w dłoń
Jeremy'ego:
- Uważasz, że przesadzałam, tatusiu?
- Oboje byliście wspaniali - odparł i postanowił, że przejdzie
przez życie bezdzietny. - Pomyślałem, że kupimy jedzenie w
barze... ech, w restauracji. Rosie się już chyba wykąpała.
- Pomyśleć, że mu to powiedziałaś? - wyrwało się Mattowi. - To,
że mama się kąpie.
- On jest podobny do wuja Joego - wyjaśniła Lily. - Zapomniałam
się.
- Nie jest podobny do Joego! -Jest!
Lily pobiegła przed Mattem do hotelu. Jeremy otarł pot z czoła.
Zazdrościł Jackowi, jak i pozostałym, którzy z pewnością
odprężyli się już w domu uciech w towarzystwie życzliwych
kobiecych rąk, które spełniają wszystkie pragnienia...
Westchnął. On sam jest żonatym mężczyzną, nie powinien o tym
zapominać. Konstabl Summer z pewnością ma na niego oko.
Cholera, jaka bystra jest ta dziewczynka. Będzie musiał się
postarać, żeby niczego takiego nie powiedziała Rosie. Żonaci
mężczyźni mają cholernie dużo problemów!
-Ja wiem, że te wasze licencje to tylko żart - powiedziała Roza,
siedząc na łóżku ze skrzyżowanymi nogami. Opierała się o
poduszkę i próbowała zaplatać swoje gęste włosy.
-Ja mogę to zrobić.
-Co?
Jeremy usiadł przy niej na krawędzi łóżka.
- Posuń się - poprosił. - Ja przecież mam siostrę, pamiętasz.
Byłem najmłodszym z chłopców. Kiedy niewolnicy nie
przybiegli natychmiast, gdy zawołała, to ja musiałem spełniać
przy niej wszystkie naj-nudniejsze czynności.
- Na przykład zaplatać włosy? - spytała Roza, przesuwając się
tak, by mógł usiąść za nią.
Jeremy skinął głową i uśmiechnął się niepewnie, niemal
skrępowany. Roza wiedziała, jaki może być czarujący. Czuła,
jakie pewne są jego szczupłe, niemal kościste palce. Nie szarpał
jej za włosy, umiał zaplatać warkocze, był ostrożny.
- Czy ty jesteś taki sprawny we wszystkim, co robisz?
-Jared tak nie uważa - odparł z cierpkim uśmiechem.
-A ja jednak myślę, że jesteś.
- Mógłbym ci to udowodnić - odparł z szelmowską miną, Roza
zerknęła przez ramię i dostrzegła diabelskie błyski w jego oczach.
- Siedź spokojnie - powiedział.
Roza powstrzymywała śmiech.
- Jesteśmy w pewnym sensie małżeństwem - rzekł zaczepnie
Jeremy. - Dzisiaj w nocy będę tutaj spał.
- Śpij.
- Nawet jeśli poprosisz mnie o coś innego? Przestał na moment
zaplatać warkocz i lewą ręką
pogłaskał jej lewy policzek. Uniósł kosmyk, który opadł,
przesunął go w palcach i wplótł do warkocza.
- Ty masz ochotę pojechać w góry, prawda? - spytała Roza.
- Mam dowieźć cię na Nową Zelandię. To postanowione. I nie
zamierzam niczego zmienić. Myślałem, że to oczywiste.
Myślałem, że w tej kwestii się zgadzamy.
- Nadal może tak być.
Jeremy rozejrzał się za wstążką, a potem zawiązał ją na końcu
warkocza. On i Roza nadal pozostali na swoich miejscach. On
słuchał. Ona mówiła:
- To się dzieje właśnie teraz, Jeremy. Właśnie teraz ludzie
znajdują złoto. W czasie, kiedy tu jesteśmy. Nie uważasz, że to
coś znaczy?
- Możliwe.
-Przyzwyczailiśmy się tak żyć. Pod gołym niebem. A to jest
przecież niedaleko stąd, prawda?
-Tak.
-Moglibyśmy podjąć decyzję, że staniemy się częścią tego?
- Owszem.
- Byłaby to też przygoda. Jeden miesiąc. Wiem, że masz licencję
na miesiąc. Dzieci byłyby rozczarowane, gdyby nie mogły
wykorzystać swoich pozwoleń.
Jeremy wprost nie wierzył własnym uszom. Zastanawiał się, czy
Roza potrafi czytać w jego myślach. I zastanawiał się też, czy to
nie będzie niemoralne, jeśli ustąpi.
Konstabl Summer nie pokazuje się na złotonośnych polach,
pomyślał.
Mogą po prostu wyruszyć z miasta. Przez miesiąc Jeremy mógłby
spróbować szczęścia. Potem zrezygnuje i będą mogli wrócić do
Geelong. Odbiorą depozyt z banku i wyruszą w drogę do Nowej
Zelandii.
Będą kontynuować podróż.
-Ty też to odczuwasz? - spytał, opierając dłonie na jej
ramionach. Mówił cicho, zaczepnie, natrętnie, uwodzicielsko.
Niemal dotykał policzkiem jej twarzy. - Ty też czujesz, że
ogarnia cię gorączka złota...
Roza odchyliła głowę w tył i roześmiała się. Jak łatwo śmiać się
w towarzystwie Jeremy'ego.
-Mam ochotę spróbować, ponieważ ty tego chcesz -
powiedziała.
- Ciesz się, że jestem człowiekiem honoru - powiedział jej do
ucha i obrócił ją energicznie, a potem pocałował w usta.
Roza skuliła się.
On to wyczuł.
-Co się dzieje? - spytał, wciąż ją obejmując. -Dziewczyny lubią,
kiedy je całuję.
- To nie o ciebie chodzi. To ktoś inny - powiedziała niechętnie, bo
miała wrażenie, że kogoś widziała, że ktoś jej mignął... - Było
tak, jakby ktoś na nas patrzył...
- Prawdopodobnie to wyrzuty sumienia - rzekł Jeremy. -
Poczułaś, że to głupio całować się z żonatym mężczyzną jak ja.
-Tylko, że ty podobno jesteś ze mną ożeniony, głuptasie.
-To znaczy, że chciałabyś kontynuować? - przekomarzał się. -
Spodobało ci się i chciałabyś jeszcze? Jesteś taka sama jak
wszystkie kobiety. Myślisz tylko o moim ciele.
Roza roześmiała się i poczochrała jego długą grzywkę.
- My nie jesteśmy dla siebie niebezpieczni, Jeremy. Nie jesteśmy
niebezpieczni tak dalece, że dziś w nocy możesz spać w moim
łóżku.
Jeremy westchnął.
-Myślisz, że to małżeństwo powoduje taki brak pożądania? -
spytał.
Wybuchnęli śmiechem, który słychać było pewnie na ulicy.
Firanki powiewały w na pół otwartym oknie. Zanim noc dobiegła
końca, ślady tego, który zeskoczył z balkonu, zniknęły.
Nie wątpił dłużej, że oni są małżeństwem.
Nie słyszał, o czym rozmawiają, ale docierał do niego dźwięk ich
głosów. W ich śmiechu było tyle zaufania.
Wyraźnie widział ich wzajemną czułość przez powiewające,
koronkowe firanki. Jordan zaplatał jej włosy, a ona siedziała
przed nim w samej bieliźnie.
Żołądek zaciskał mu się boleśnie. Odczuwał ból w tyle głowy i w
piersiach. Ona należy do innego.
On nie ma najmniejszego prawa mieszać się do ich życia. To
niemoralne i szalone. To grzech. Matce by się to nie podobało.
Ona należy do innego.
Ma dzieci z innym.
Jest żoną innego.
Ale on musi ją znowu zobaczyć. Nie potrafi sobie tego odmówić.