57 6 Listopad 1999 Eszelon nieznanego żołnierza




Archiwum Gazety Wyborczej; Eszelon nieznanego żołnierza












WYSZUKIWANIE:
PROSTE
ZŁOŻONE
ZSZYWKA
?







informacja o czasie
dostępu


Gazeta Wyborcza
nr 260, wydanie waw (Warszawa) z
dnia
1999/11/06-1999/11/07,
dział ŚWIĄTECZNA, str. 14
Fot. AP
[pagina] ROSJA - CZECZENIA
WACŁAW RADZIWINOWICZ
Eszelon nieznanego żołnierza
Tu, na południu Rosji, latem są straszne upały. A kostnica na torach co
jakiś czas odcinana jest od prądu. Wagony rozmrażają się, ciała zmieniają się -
jak mówią ludzie - w "kisiel". Potem prąd się pojawia i znowu zamarzają...
Reportaż
WACŁAWA RADZIWINOWICZA
Tamta czeczeńska wojna po stronie "winien" ma wciąż 268 nierozpoznanych ciał.
Ta wojna do upiornych wagonów na bocznicy towarowej w Rostowie nad Donem już
dorzuca swoich żołnierzy.
Tamta wojna - jak obiecywali rosyjscy generałowie - miała "obejść się małą
krwią" i skończyć się błyskawicznie. Pułki pancerne wezmą Grozny z marszu,
robiąc miły upominek ministrowi obrony Pawłowi Graczowowi, który akurat w noc
szturmu, pierwszą noc 1995 roku, opijał z dzielnymi generałami swe 47. urodziny.

"Gruz 200"
Urodzinowy podarek nie udał się. W spalonych na ulicach miasta czołgach
zostało to, na co Rosjanie, zniżając w zabobonnym lęku głos, mówią "gruz 200",
czyli przysłane z pola walki ciało poległego żołnierza.
"Czarne tulipany", bo tak żołnierze nazwali helikoptery obciążone "gruzem
200", zaczęły zwozić z Czeczenii do Rostowa nad
Donem, gdzie mieści się szpital Północno-kaukaskiego Okręgu Wojskowego, setki
ciał. I okazało się, że Rosja nie ma miejsca dla swoich poległych.
Wtedy na najdalszej bocznicy stacji towarowej Rostów stanął eszelon-widmo
złożony najpierw z kilku wagonów--chłodni. Donikąd nie jechał. Stał i do dziś
stoi otoczony ciszą i tumanem trupiego odoru. Co jakiś czas dołączano do niego
następny wagon i na czterech piętrach metalowych stelaży ciągnących się wzdłuż
ścian układano ciała kolejnych i kolejnych nieznanych żołnierzy.
Z tamtej wojny do wagonów-chłodni na rostowskiej bocznicy przywieziono tysiąc
trupów. 268 z nich do dziś nie udało się zidentyfikować.
Co jest ciałem?
- Co dla nas jest ciałem? - zastanawia się major Aleksander Tichonow,
zastępca szefa wojskowego Laboratorium Identyfikacji Medyczno-Kryminalistycznej
w Rostowie. - To tak samo zwłoki chłopca "czysto" zastrzelonego snajperską kulą
w serce, jak i grudki zwęglonego mięsa, które zostały z kierowcy spalonego
czołgu.
Tu, na południu Rosji, latem zazwyczaj są straszne upały. A kostnica na
torach co jakiś czas odcinana jest od prądu. Wagony rozmrażają się, ciała
zmieniają się - jak mówią ludzie z ich obsługi - w "kisiel". Potem prąd się
pojawia i znowu zamarzają. Potem znowu "kisiel". I znowu zamarzają.
Graczow na początku tamtej wojny zapewniał dziennikarzy, że jego chłopcy "z
uśmiechem idą na śmierć". Ci, którzy od lat leżą w wagonach, przez te skoki
temperatury zmienili się w mumie i rzeczywiście szczerzą zęby w upiornym
uśmiechu. A zęby mają piękne - białe, równe, bez ubytków. Widać, że byli młodzi,
że służyli w oddziałach specjalnego przeznaczenia, gdzie biorą tylko
najzdrowszych.
Odcisk stopy
Ludzkie kształty i zęby zachowali jednak tylko ci "czysto" zabici, choćby
przez snajperów. - Dwa lata temu przyjechała do nas matka poległego w czasie
szturmu na Grozny czołgisty. Upierała się, żeby wpuścić ją do wagonów. Że ona na
pewno rozpozna swojego chłopca. On w młodości złamał rękę, lekarze wstawili mu
metalowe śruby. Jak wytłumaczyć kobiecie, że w płonącym czołgu temperatura taka,
że metal się topi i po śrubach w kości śladu nie zostało? - opowiada Aleksander
Linienko z zajmującego się rozpoznawaniem poległych rostowskiego laboratorium.
Akurat to ciało udało się w końcu zidentyfikować i oddać matce. Część
zwęglonego korpusu i stopy w butach. - Nie wiem dlaczego, ale nasze buty
wojskowe są wyjątkowo odporne na wysokie temperatury. Tego żołnierza
rozpoznaliśmy po odciskach linii papilarnych stopy. Porównaliśmy je ze stopą
siostry i okazały się identyczne - dodaje Linienko.
Wcale nie jest tak, że bez problemu można rozpoznać ciała tych, którzy nie
spłonęli w czołgach, nie zostali rozerwani na strzępy wybuchami. Żołnierze w
Czeczenii szli na pierwszą linię bez żetonów
identyfikacyjnych. Dowódcy formowali oddziały naprędce - z tych, których mieli
pod ręką. Bywało tak, że chłopcy ruszający do walki w jednym czołgu nic o sobie
nawzajem nie wiedzieli, nie znali nawet imion swych towarzyszy.
Ile uniesie żołnierz?
19-letni Wołodia z Niżnego Nowgorodu, kiedy 21 stycznia 1995 roku w górach
rozstrzelali go Czeczeni, na podszewce kieszeni
mundurowej kurtki miał wypisany swój numer identyfikacyjny. Oficer z jego
jednostki, który natrafił na ciało, odciął kieszenie, wyrzucił je, a zabitego
zostawił tam, gdzie go znalazł.
Matce Wołodii jeszcze w kwietniu wmawiali, że z synem wszystko w porządku.
"Zdrowy, walczy". Potem twierdzili, że przeszedł na stronę wroga, uprowadzając z
sobą bojowy wóz zwiadu z pełnym uzbrojeniem. Nie wierzyła. Pojechała najpierw do
Czeczenii. Znalazła komendanta czeczeńskiego
oddziału, który rozstrzelał jej syna. Dowiedziała się, jak było naprawdę.
Potem do Rostowa. Wtedy na bocznicy stało już 17 wagonów. Sprawdzała je po
kolei. Wspinała się na górne półki i latarką (akurat nie było prądu) świeciła w
twarze setkom trupów.
Znalazła swojego. Zabrała do domu, godnie pochowała. A potem postawiła przed
sądem dowódców jednostki swego syna, którzy ją oszukali. Wygrała 75 tys. rubli
odszkodowania (pieniędzy do dziś nie dostała) od ministerstwa obrony. Ale ona
chciała, żeby odpowiadało nie ministerstwo, ale ci, którzy na konto poległego
ukradli wóz pancerny i pewnie sprzedali przeciwnikowi. Wmówili jej, że ci ludzie
odeszli z armii i nikt nie jest już w stanie niczego ustalić.
Nie na tym jednym "zaginionym bez wieści" żołnierzu dowódcy próbowali zrobić
interes.
Za Saszą z Niżnego Nowgorodu, który służył w elitarnej dywizji im.
Dzierżyńskiego, prokuratorzy wojskowi rozesłali listy gończe już po tym, jak
matka znalazła mogiłę rozstrzelanego przez Czeczenów syna. Sama wygrzebała z ziemi zwłoki.
Przywiozła je do Rostowa na identyfikację. Zabrała do siebie, pochowała. I wtedy
na słupach ogłoszeniowych w Niżnym Nowgorodzie pojawiły się komunikaty o tym, że
Sasza jest poszukiwany za "dezercję z bronią w ręku".
Zarzucali mu, że uciekając z jednostki, zabrał ze sobą siedem samych tylko
automatów. Do tego granatniki, magazynki, skrzynki granatów. Eksperci
podliczyli, że to wszystko, co chłopak niby uniósł, ważyło w sumie ponad pół
tony.
A Sasza, jak na piśmie potwierdzili matce Czeczeni, bez broni, w samych tylko majtkach i butach
został porwany w krzakach, do których pobiegł nękany dezynterią. Zabili go
strzałem w potylicę, bo był słaby i nie doszedłby z nimi do bazy w górach.
Zaginione armie
- To, co robimy, jest wbrew tradycji naszego wojska, które w lasach, bagnach
traciło całe armie i nikogo nie próbowało potem szukać, rozpoznawać - przyznaje
major Tichonow z rostowskiego laboratorium. - Do dziś nie możemy się doliczyć
miliona zaginionych bez wieści żołnierzy wielkiej ojczyźnianej. Ale pierwsza
czeczeńska była inna. Na miejsce walk docierały matki, uparcie szukały poległych
synów. Domagały się, by oddać im ciała, żeby mogły je choć po chrześcijańsku
pochować.
Jeszcze dziś generałowie i politycy rosyjscy, tacy jak chociażby Władimir
Żyrinowski, krzyczą, że poległych na czeczeńskiej wojnie, których nie udało się
zidentyfikować, trzeba zakopać we wspólnej mogile. Uroczysty pogrzeb. Trzy salwy
nad otwartym grobem. Wieczna sława! Ojczyzna nie zapomni!
Mieszkańcy Rostowa też chcą, by widmowy eszelon z nieznanymi żołnierzami
zniknął z ich miasta. Mają dość trupiego odoru, który wiatr czasem przynosi do
domów, na ulice. Z trwogą opowiadają, że wokół setek niepogrzebanych ciał
kumuluje się "zła energia", która w końcu sprowadzi na nich jakieś okropne
nieszczęście.
Matki żołnierzy, które połączyły się w największej w Rosji organizacji
społecznej, nie chcą słyszeć o żadnej wspólnej mogile. Nie po to szukały po
Groznym i po górach poszarpanych przez psy, podziobanych przez ptaki ciał, nie
po to z bezimiennych grobów wygrzebywały przegniłe trupy.
Pracownicy rostowskiego laboratorium nie wytrzymują makabry zapełnionych
trupami wagonów. Jeden z ekspertów powiesił się. Poborowi, którym przyszło tu
służyć, jak sami mówią, piją na umór. Oficerowie, którzy od lat dostają tylko
część swego wynoszącego dziś około 1,5 tys. rubli (60 dol.) żołdu, skarżą się,
że zabija ich wieczny stres.
Tylko matki zaginionych żołnierzy są w stanie znieść tę zgrozę. Przechodziły
przez wagony, skrupulatnie przeglądały ciało za ciałem. W plastikowych workach
tramwajem, bo laboratorium długie lata nie miało samochodu, przewoziły z
bocznicy szczątki do analizy do pracowni w centrum Rostowa.
Pierwszy ulitował się nad nimi gen. Aleksander Lebiedź. Kiedy tu przyjechał,
obejrzał wagony, pracownie, wyjął z kieszeni pieniądze, kazał kupić komputer,
żeby w nim można było prowadzić kartotekę ciał, przechowywać ich zdjęcia.
Następny komputer i kamerę wideo kupił gen. Borys Gromow, weteran wojny w
Afganistanie.
Filmy grozy
Dary generałów wybawiły matki od golgoty wagonów. Zamiast krążyć po półkach z
latarkami w dłoniach, siedzą w salce laboratorium i przeglądają kasety nagrane w
czasie oględzin zwłok.
Kamera dokładnie, centymetr po centymetrze, pokazuje całe ciało zabitego.
Zatrzymuje się na szramach, bliznach. Dużo może powiedzieć tatuaż.
Szczególnie dokładnie filmowane są dłonie. Po kształcie palców, paznokci
wiele matek rozpoznało swoich synów.
Dokonujący oględzin ciał starannie rejestrują też stan uzębienia. Żołnierz
przed kamerą obraca przegniły czerep, pokazując górną szczękę, potem dolną,
jeśli się zachowała.
Matki patrzą w ekran jak skamieniałe. Niektóre zasłaniają usta dłońmi. Ale
nie krzyczą, nie szlochają. Są takie, które nie mogą oderwać się od telewizora.
Od rana do wieczora przeglądają kasetę za kasetą. 268 trupów. Wiele z nich
spalonych, rozerwanych eksplozjami, zmiażdżonych.
Kiedy jakaś kobieta wskazuje na ciało, które czymś przypomina jej syna,
pracownicy laboratorium zaczynają procedurę identyfikacji. Porównują odciski
linii papilarnych dłoni albo stopy zabitego z odciskami jego najbliższych. Jeśli
przechowały się zdjęcia rentgenowskie klatki piersiowej czy głowy poszukiwanego
chłopaka, porównują je z rentgenem trupa.
Jest tu też pracownia, w której na wprowadzony do komputera wizerunek czaszki
nakładają elementy twarzy. A potem porównują ten wizerunek ze zdjęciem
przywiezionego przez matkę żywego żołnierza. Tu na półkach jeden przy drugim
stoją czerepy. Przestrzelone, rozbite odłamkami, uderzeniami karabinowych kolb.
A obok zdjęcia uśmiechniętych zuchów. Dziarsko uniesione do góry twarze,
rozpięte kurtki desantników odsłaniają pasiaste wojskowe podkoszulki. Odważni,
bojowi, kandydaci na bohaterów. Tak naprawdę - jeszcze dzieci.
- 18, 19 - odpowiada na moje pytanie, ile oni w chwili śmierci mogli mieć
lat, prof. Siergiej Abramow z Sankt Petersburga, który kiedyś identyfikował
czaszki rodziny cara Mikołaja II, a dziś zajmuje się ofiarami wojny. - Niech pan
przyjrzy się tym, którym kule nie rozbiły szczęk. Jakie młode, zdrowe zęby.
Maszynka do armatniego mięsa
Ludzie pracujący w rostowskim laboratorium znają metody, za pomocą których
szybko mogliby zidentyfikować wszystkie nierozpoznane jeszcze zwłoki. Analiza
DNA wydobytego choćby z kawałka kości i porównanie go z DNA rodziców czy
rodzeństwa daje absolutną pewność co do tego, czy poległy jest zaginionym
poszukiwanym przez rodzinę.
Igor Kornijenko i jego współpracownicy zajmują się tu takimi analizami. Na
pył mielą w specjalnych młynkach (do niedawna robili to najpierw maszynkami do
mięsa, a potem młynkami do kawy) kawałki kości poległych, potem przemywają
proszek w odczynnikach, żeby wydobyć DNA do analiz.
Procedura żmudna i mało efektywna. - Nie mamy odpowiedniego sprzętu, dlatego
każda analiza pochłania mnóstwo czasu i pracy. Poza tym ta metoda, którą dziś
jesteśmy w stanie zastosować, daje wyniki tylko wtedy, kiedy DNA zabitego możemy
porównać z DNA i matki, i ojca. A 65 proc. służących w naszej armii chłopców to
synowie samotnych kobiet - mówi Kornijenko i dodaje: - Potrzebna jest nam
aparatura do tak zwanej sekwencyjnej analizy DNA. Gdybyśmy mieli sprzęt, szybko
moglibyśmy zrobić genetyczny bank danych nierozpoznanych ciał i wciąż
poszukujących zaginionych żołnierzy matek. Porównalibyśmy jedno z drugim. I cała
ta makabra z kostnicą na bocznicy skończyłaby się od razu.
Nie dla nich kostnica
W budżecie na zeszły rok znalazły się pieniądze na sprzęt dla laboratorium w
Rostowie. Rząd nękany oskarżeniami o to, że na remont Kremla idą setki milionów
dolarów, że ogromne sumy Rosja wydaje na identyfikację szczątków carskiej
rodziny, a matki przez lata nie mogą znaleźć ciał synów, przyznał w końcu
fundusze.
I jak zawsze, kiedy w Rosji pojawia się gotówka, zaczęła się dzika walka o
pieniądze. Domagało się ich i ministerstwo obrony, i ministerstwo zdrowia, i
jakieś instytuty naukowe.
W końcu fundusze trafiły do działającej w Rostowie Wojennej Spółki
Memorialnej, która ponoć nawet złożyła zamówienie na aparaturę do analizy DNA.
Sprzęt do laboratorium jednak nie dotarł. Zaś Wojenna Spółka Memorialna
zbudowała sobie na terenie rostowskiego szpitala wojskowego wielki dom
pogrzebowy z ogromną kostnicą.
W laboratorium dalej więc mielą na proszek kości ofiar tamtej wojny, a
nierozpoznane ciała ofiar tej pakują znowu do wagonów-chłodni na bocznicy
towarowej. Bowiem nowa kostnica poległych do swych lodówek nie przyjmuje.
Co oni mi pokazali?
Ta wojna - znów obiecują generałowie - ma się "obyć małą krwią". Do soboty,
kiedy byłem w laboratorium, do Rostowa przyleciało ponad 200 "gruzów 200". W
niedzielę rano - kolejnych 12, choć dowództwo nie przyznało się do tego, że w
sobotę wojska rosyjskie poniosły jakiekolwiek straty.
Od początku tej wojny z Czeczenii do Rostowa
trafiają tylko żołnierze jednostek podległych ministerstwu obrony. Ministerstwo
spraw wewnętrznych swoich poległych tu nie przysyła, a jego służby medyczne,
pytane, co się dzieje z ciałami, twierdzą, że 120 swoich zabitych przewiozły "do
innych kostnic".
Ta wojna - jak twierdzą w laboratorium - jest prowadzona "czyściej" niż
tamta. Wtedy trafiało tu mnóstwo ciał spalonych w czołgach, rozerwanych na
strzępy pociskami. Dziś więcej jest zabitych przez snajperów, pokiereszowanych
minami przeciwpiechotnymi.
Żołnierze znowu jednak idą do walki bez żetonów identyfikacyjnych, przed
odjazdem do Czeczenii nie zostawiają swoich
odcisków palców czy próbek krwi. I kiedy, co zdarza się rzadziej niż w tamtą
wojnę, ale jednak się zdarza, giną w płonących maszynach, znowu zaczyna się ta
sama makabra.
Na korytarzu rostowskiego laboratorium podszedłem do kobiety i mężczyzny,
którzy przyjechali tu rozpoznać swoje dziecko. Pracownicy przestrzegali, żeby
nikomu tu nie zadawać pytań, nie narzucać się. Stanąłem więc obok. Oni siedzieli
bez ruchu, bez słowa. W końcu kobieta, patrząc w ścianę przed sobą, wyszeptała,
czy to do siebie, czy do mnie: - Oddałam im ślicznego, zdrowego chłopaka. A co
oni mi pokazali na tym telewizorze? Nie wierzę.


[Podpis pod foto]
Żołnierz rosyjski odpoczywa na stanowisku w okolicach Groznego w Czeczenii, październik 1999 r.

(szukano: Czeczenia)
© Archiwum GW, wersja 1998 (1) Uwagi
dotyczące Archiwum GW: magda.ostrowska@gazeta.pl


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
61 10 Listopad 1999 Skończyć Rozmawiać
65 15 Listopad 1999 Wyszło, że mordują
74 30 Listopad 1999 Czeczeni się biją
73 29 Listopad 1999 Zatrzasnąć ostatnie okno
69 22 Listopad 1999 My ich przecież wyzwoliliśmy
72 29 Listopad 1999 Stronniczy Przegląd Prasy
Wilki i ludzie Joanna Kępińska (Dzikie Życie, listopad 1999)
68 19 Listopad 1999 Skandal w Stambule
63 12 Listopad 1999 Kreml mówi o rozmowach
30 sierpień listopad 1999
69 20 Listopad 1999 Co ma OBWE do Czeczenii
67 19 Listopad 1999 Odleciał
66 18 Listopad 1999 Czeczeński podarunek
59 9 Listopad 1999 Putin wyznacza nam drogę
62 12 Listopad 1999 Idzie zima
70 27 Listopad 1999 Pora stracić złudzenia
35 4 Pażdziernik 1999 Cel nieznany

więcej podobnych podstron