LUCRETIA W. GRINDLE
NOCNE
PRZĄDKI
Z angielskiego przełożył Jan Kabat
Tytuł oryginału
THE NIGHTSPINNERS
Projekt okładki Anna Seroczyńska
Redaktor prowadzący Ewa Niepokólczycka
Redakcja Jacek Ring
Redakcja techniczna Małgorzata Juźwik
Korekta
Elżbieta Jaroszuk
Tadeusz Mahrburg
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.
Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych
- żywych czy martwych - jest całkowicie przypadkowe.
Copyright © 2003 by Lucretia W. Grindle Ali rights reserved
Copyright © for the Polish translation by Bertelsmann Media Sp. z o.o., 2004
Świat Książki
Warszawa 2004
Bertelsmann Media Sp. z o.o.
ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa
Skład i łamanie
Abix - Studio DTP, Warszawa
Druk i oprawa
Rzeszowskie Zakłady Graficzne S.A.
ISBN 83-7311-909-4 Nr 4060
Szczególne podziękowania należą się
memu ojcu i mężowi
za ich bezustanne wsparcie i dobry humor,
a także moim wydawcom,
Lee Boudreaux i Mani Rejt,
za ich rady i cierpliwość,
wreszcie memu agentowi,
Sloanowi Harrisowi,
który po prostu jest najlepszy.
Rozdział 1
Shoo, fly. Tak nazywała mnie matka. Shoo. Shoo, dont bother me, I belong to somebody. Wciąż ją słyszę, gdy wspominam moje dzieciństwo spędzone na Południu: wieczory, które nigdy nie wydawały się tak czyste i jasne jak te na Północy, lecz ciężkie i pulsujące od robaczków świętojańskich, lelków i wszelkich stworzeń, które przemykają przez mrok.
Kiedy myślę teraz o tych wieczorach, słyszę głos matki. Stoi w kuchni na linoleum, na nogach ma buty na niskim obcasie. Wąskie dłonie o długich palcach poruszają się rytmicznie bez udziału myśli, jak u automatu. Robi przetwory. Nakłada do słoików chochlą soczyste i jasnożółte brzoskwinie razem z syropem, który przylega do skóry i leciutko piecze, jeśli się go niechcący dotknie. Zgarnia też łyżką warzywa w pikantnym sosie musztardowym - czerwone, zielone i ostre od ziarenek pieprzu. I cały czas śpiewa.
Jej pełen nadziei sopran przenika wnętrze naszego domu. Głos matki, ostry i nie całkiem czysty, nie pasuje jakoś do Georgii. Nie harmonizuje z podłużnymi zielonymi polami, z drogą czerwoną od kurzu, z obłażącymi od słońca ścianami szop czy leniwym skrzypieniem drzwi obitych siatką na owady. Nie jest to powolny, wibrujący bas ani też słodkie zawodzenie hymnu religijnego, czy niespieszne saksofonowe brzmienie Południa. Jej głos nie przypomina rany zadanej nożem. Po prostu istnieje i tylko trochę boli, niczym leciutkie nacięcie na skórze, które piecze i nie daje o sobie zapomnieć.
Shoo, śpiewa matka i czasem nocą mam wrażenie, że woła mnie tym szczególnym imieniem. Matka nie miała takiego dla Mariny. Nie wiem właściwie dlaczego, być może imię siostry było dostatecznie charakterystyczne jak na niewielkie miasto Petamill w
7
Georgii. Tak bardzo pragnęłyśmy się nazywać Sue-Ellen, Carla-Louise, Mary, Daisy. A najbardziej Elizabeth-Anne. Niestety, musiałyśmy zadowolić się naszymi imionami, Marina i Susannah, które stanowiły widomy dowód optymizmu naszej matki, odważnego przekonania, że pomimo okoliczności „zostaniemy kimś”. Jakby za sprawą tych imion matka ofiarowała nam coś niezwykłego, coś, co miało zrównoważyć przykry fakt, że nie miałyśmy ojca. Albo, ujmując rzecz ściślej, że nigdy do końca nie wiedziała, kim był.
Nie znaczy to wcale, że matka była nadal szalona jak za młodzieńczych lat. Pewnie wyleczyła się z tego w chwili naszych narodzin. Z równo przyciętymi włosami i wyprasowaną białą bluzką, maleńkimi złotymi kolczykami z supermarketu i butami na średnim obcasie, wkładanymi do pracy, matka była kobietą, której szaleństwo należało już do przeszłości. Zachowało się tylko w na wpół zapamiętanych opowieściach i urodzie, której towarzyszyło niczym wspomnienie. Śnię o swej matce jako młodej dziewczynie, a ona nosi wtedy nieodmiennie jaskrawo-czerwoną sukienkę rozszerzaną u dołu i małe płaskie pantofle, czarne, z małymi kokardkami na noskach. Ma wąską talię, a jej włosy przypominają błyszczący kask. I słyszę jej śmiech. Śni mi się, że siedzi w przydrożnym barze, w jednym z tych lokali na poboczu jakiejś drugorzędnej trasy, gdzie na parkingu tłoczą się w świetle neonowego napisu półciężarówki i gdzie odgłosy baru i dźwięk szafy grającej porywają wszystko i unoszą w gęstą ciemność.
Ale to tylko mój sen. Nie wiem, jak było naprawdę, a matka nigdy mi się nie zwierzała. Dorastając, zaczęłam podejrzewać, że miało to związek z tylnymi siedzeniami chevroletów, puszkami piwa i butelkami alkoholu. I z kierowcami ciężarówek, które przejeżdżały przez miasto. Nie można oczywiście zapominać o naszych włosach, których kolor zupełnie nie pasował do naszej rodziny i które mogłyby posłużyć za jakąś wskazówkę, gdybyśmy koniecznie jej potrzebowały. Lecz kiedy myślę o tym teraz, dochodzę do wniosku, że wraz z Mariną w zasadzie nie interesowałyśmy się naszym pochodzeniem.
8
Nie nurtowało nas zbytnio - jeśli w ogóle - kim był ojciec. Nasz świat stanowił zamkniętą i skończoną całość. Noc w noc przędłyśmy wokół siebie nici naszego kokonu, słuchając śpiewu matki, który docierał do naszego pokoju na górze.
Leżymy oto w naszych bliźniaczych łóżkach nieruchomo i wyciągnięte jak struny. Gdyby matka weszła po schodach i do nas zajrzała, jak nieraz czyni, pomyślałaby, że śpimy. Tak słodko przekrzywiamy nasze główki, a dłonie trzymamy nieruchomo. Myliłaby się jednak. W takie noce wcale nie szybujemy nad farmą, niesione obłokiem marzeń. Nie jesteśmy zanurzone i zagubione niewinnie we śnie. O, nie. Jesteśmy bardzo zajęte.
Bez najdrobniejszego ruchu czy dźwięku Marina i ja tkamy słowa. Przesuwamy je wzdłuż wąskiej sztaby światła pod drzwiami pokoju - światła, które przenika z korytarza. Przesyłamy zdania, kwestie i śmiech coraz szybciej, przypomina to ćmy latające w mrocznej przestrzeni pokoju. Tkając sploty naszego sekretnego kokonu, dokonujemy aktu nocnego przędzenia.
Matka o tym nie wie. Inni też nie. To nasz sekret. Nikt się nie domyśla, że jesteśmy nocnymi prządkami. Nikt nie ma pojęcia, jak często rozmawiamy, nie zna tej pajęczyny tajemnych słów, jaką między sobą rozpościeramy. Pracujemy w milczeniu. Matka uchyla leciutko drzwi i nagradza nas za to, że śpimy spokojnie, szepcząc: „Dobra dziewczynka”. Wymawia to tylko raz, do nas obu, jakbyśmy stanowiły jedną osobę. Co na dobrą sprawę wydaje się prawdą. Jesteśmy podobne jak dwie krople wody, Marina i ja. Sprytne i przebiegłe. Zwierciadlane odbicia. Bliźniaczki.
Przed ukończeniem dziewięciu czy dziesięciu lat umiałyśmy prowadzić długie rozmowy bez otwierania ust. Nasze nocne przędzenie, które poczęło się w ciemności, okrzepło na tyle, by znieść światło dnia. Zwykle odczuwałam mrowienie na karku, drobne i miękkie włoski, które tam rosną, nieznacznie się unosiły i nie musiałam nawet patrzeć na nią, by wiedzieć, co mówi. Marina przesyłała do mojej głowy całe zdania, czy chciałam tego, czy nie. Nastawiona bezustannie na odbiór, byłam jak faks o niewyczerpanych zasobach papieru. Mój umysł stanowił pustą tablicę, a Marina mogła
9
pisać na niej w dowolnej chwili. Zwykle, przędąc, unikała mojego wzroku. Patrzyła w inną stronę, wlepiając spojrzenie w ścianę czy pola, a kształt jej podbródka znamionował upór. Przez twarz przemykał jej cień triumfalnego uśmiechu, ponieważ nie mogłam jej powstrzymać, obronić się przed nią, nawet gdy bardzo się starałam.
Szczerze mówiąc, na ogół nie próbowałam. Ona także nie, o ile mogłam się zorientować, gdyż i ja korzystałam ze swego przywileju prządki. Wysyłałam swoją porcję wiadomości naszymi prywatnymi falami eteru. Nie wiem jednak, czy Marinę mrowił kark albo czy zaczęła z czasem opierać się mej niepożądanej obecności w swej głowie. Zakładam, że tak właśnie to czuła, choćby dlatego, że ja tak to czułam. Nie jestem jednak pewna, a ponieważ nigdy jej o to nie pytałam, już się nie dowiem. Moja siostra nie żyje. Została zamordowana osiemnaście miesięcy temu w Alexandrii w stanie Wirginia. Teraz jest tylko numerem sprawy, niewyjaśnionym przypadkiem zabójstwa. Jednym z wielu.
Zanosi się na deszcz, czuję to po zapachu. Wysokie okno, które wychodzi na balkon mojego mieszkania, jest uniesione, a do pokoju napływają dźwięki i zapachy miasta. Ruch w tej części Filadelfii jest niewielki. Zgodnie z powszechnym przekonaniem miasto umiera i być może to tłumaczy jego spokojny charakter. Rzadko tylko słyszę odgłos kroków na chodniku, nagły wybuch śmiechu czy szum samochodu przypominający gigantyczne westchnienie.
W rogu, obok kominka porusza się niespokojnie pies. To owczarek niemiecki, długonogi wilk o czarno-brązowej sierści, niedźwiedzim pysku i złotych oczach. Kiedy go obserwuję, wstaje ze swego legowiska, przeciąga się i obrzuca mnie uważnym spojrzeniem. Jest niemal północ i oboje powinniśmy przekroczyć próg naszej siedziby, by udać się na ostatni patrol po pustych ulicach. Rusza przede mną korytarzem, a potem czeka, kiedy sięgam po sweter i jego smycz.
Otwieramy drzwi i przystajemy na chwilę przed moim mieszkaniem. Jest nas w tym budynku tylko pięcioro i nietrudno sobie
10
wyobrazić, że trzy pozostałe mieszkania nie istnieją, że pies i ja jesteśmy tu sami i że przekraczając próg i wchodząc na podest klatki schodowej, cofnęliśmy się w czasie o sto lat.
Dom to kamienica z piaskowca, księżna wdowa z epoki wiktoriańskiej, dostosowana jedynie do wymogów współczesności. Kinkiety na ścianach, niegdyś ożywiane gazem, to szklane pąki w kształcie płomieni. Na klatce schodowej wisi mosiężny żyrandol, przystosowany do elektryczności. Nade mną, piętro wyżej, jarzy się niewyraźnie świetlik, jego przyćmione szyby przywodzą na myśl wieczną pierzynę śniegu albo mgłę z powieści detektywistycznych. Schody, przykryte grubą szkarłatną wykładziną, wiodą przez cztery kondygnacje do holu na parterze wyłożonego parkietem. Poręcze są masywne, rzeźbione i o wiele za szerokie jak na moją dłoń. O tak późnej porze, kiedy wokół panuje cisza, mam wrażenie, że jestem małym dzieckiem, a dorośli już dawno śpią.
Ciężkie drzwi wejściowe zamykają się za nami, kiedy schodzimy po schodach frontowych na chodnik. Przystajemy na chwilę, by odetchnąć świeżym powietrzem i posłuchać dobiegających dźwięków, a potem zaczynamy nasz spacer: skręcamy w lewo i jeszcze raz w lewo przy następnej przecznicy. Mamy ustaloną trasę i nigdy jej nie zmieniamy. Podążając wzdłuż Delancey Place, pies dokonuje inspekcji żelaznych parkanów i każdego drzewa. Przystaje kilkakrotnie, by przyjrzeć się uważnie szerokim schodom prowadzącym do lśniących czarnych drzwi z wypolerowanymi mosiężnymi kołatkami w kształcie szponów albo lwich głów. Jedno szczególnie ozdobne nadproże podtrzymują dwie kariatydy. Pies obrzuca je podejrzliwym spojrzeniem, a one patrzą na nas łagodnie, jakby błądziły gdzieś myślami, podczas gdy ich głowy wspierają ciężar domu. Nawet w powiewach najchłodniejszego wiatru czy w kłujących drobinkach śniegu pies nigdy nie przyspiesza swego rytuału. Czasem ten jego leniwy krok, ta powolność wzbudzają moje zniecierpliwienie, ale nie dzisiaj. Mamy babie lato i choć nastał późny wrzesień, wiatr jest ciepłym tchnieniem znad zatoki Delaware, które niesie ze sobą obietnicę miękkich, dojrzałych kropel deszczu.
11
W takie noce czasem mi się zdaje, że wyczuwam zapach wielkiej wody. Co prawda filadelfijskie porty leżą z dala od otwartego oceanu, ale mimo wszystko ta iluzja podobała mi się tak bardzo, że często upierałam się przy swoim. „Kłamiesz!” - mówił George, kiedy się upierałam, że czuję smak oceanu i drobinki soli na języku. Uśmiechał się, ujmował moją dłoń, unosił brwi i dając wyraz swemu oburzeniu wołał: „Ale z ciebie kłamczucha, Susannah!”. George, który urodził się i wychował pośród małych miasteczek Środkowego Zachodu, uważał moją fantazję za coś nieuleczalnego i odrobinę erotycznego. Teraz myślę o nim i zastanawiam się, czy tęskni do tej historii z oceanem i moich kłamstw. Po chwili uświadamiam sobie z całą ostrością, że George już mnie nie obchodzi. Ulotnił się do Paryża, a ja nie powinnam sobie zawracać nim głowy, ani oddawać bezowocnym spekulacjom. Przestałam śledzić doniesienia na temat pogody we Francji i obliczać różnice czasu. To prosta droga do klęski. Pies skręca w lewo, potem znów w lewo i po chwili znajdujemy się pod domem.
Kiedy zamykam za nami drzwi, zegar w holu wybija dwunastą. Odpinam psu smycz i pozwalam mu wyprzedzić się na schodach. Staje na podeście w chwili, gdy zaczyna dzwonić telefon. Przekrzywia łeb i patrzy na mnie, a ja odpowiadam mu spojrzeniem i wzruszam ramionami, wsuwając klucz do zamka. Otwiera drzwi nosem, ja zaś wycieram buty, rzucam jego smycz na stolik i podążam do salonu, przechodząc obok biurka, na którym uparcie dzwoni telefon.
Z początku podnosiłam słuchawkę. „Halo, halo”, powtarzałam obowiązkowo. Ale nikt nie odpowiadał. Zadzwoniłam nawet kilka razy na centralę, ale zdołałam tylko usłyszeć przerywany sygnał, co oznaczało, że mój milczący rozmówca blokuje linię. Teraz już nie zawracam sobie głowy tymi telefonami. Przyzwyczaiłam się do nich. Podobnie jak spacer, to wydzwanianie o północy stało się częścią codziennej rutyny. Aparat zawsze brzęczy pięć razy, a potem milknie tuż przed włączeniem się sekretarki. W chwili gdy o tym myślę, dźwięk zamiera, a pierwsze krople deszczu uderzają w okno balkonu.
12
Pies dokonuje pospiesznej inspekcji mieszkania i wraca na swoje posłanie w salonie. Nie śpi ze mną w sypialni; lubi zachowywać dystans. Jest powściągliwy w swym oddaniu i nie nawykły do pieszczot. Przyświeca mu poważniejszy cel, który sam wybrał. Jest wartownikiem u mych drzwi.
Wodzi za mną żółtymi ślepiami. Wyczuwam jego chłodne zainteresowanie, kiedy zatrzymuję się przed lustrem w przedpokoju, przyłapana przez własne odbicie. Teraz pozostałam tylko ja i wydaje mi się, że wyglądam tak samo i jednocześnie nie tak samo. Jakbym stała się bardziej skoncentrowana, gdy zabrakło Mariny. Jestem nami obydwiema, zdublowana, wysublimowana.
Sięgam do głowy, by rozpuścić włosy, i zastygam w pół gestu, kiedy moja dłoń porusza się w lustrze. To wypisz wymaluj dłoń mej matki. Koścista, o długich palcach wysuwa się w górę, brak mi tylko obrączki, którą nosiła matka. To niesamowite i zarazem swojskie, ów klaustrofobiczny sposób, w jaki zarówno matka, jak i Marina nagle się we mnie odezwały. Wydaje się, jakby zakończyły swą grę i pozostawiły mi rolę rodzinnego przedstawiciela na ziemi. Otrząsam się, odpycham je od siebie i kończę ruch, na którym mnie przyłapały. Zdejmuję dużą spinkę i rozpuszczam włosy na ramiona. Nie należę do próżnych kobiet, ale ta lwia grzywa miedzi i czerwieni to moja duma i radość.
Idę nalać sobie jeszcze jeden kieliszek wina. Deszcz przybiera na sile, łomocze o ołowiano-blaszany murek balkonu i tworzy cieniutką powłokę, która jarzy się zmatowiałym oranżem, odbijając blask świateł miejskich. Delektuję się tymi ostatnimi ciepłymi nocami, choć oczekuję z niecierpliwością cierpkiego smaku jesieni. Mam wrażenie, że przeniosłam się na północ ze względu na pory roku. Ale może po prostu dotarłam do tego miasta i już pozostałam. Może nie istnieje żaden racjonalny powód, po prostu upieram się przy tych porach roku, tak jak przy zapachu oceanu. Niewykluczone, że wszystko to sobie zmyśliłam. W końcu razem z Mariną byłyśmy okropnymi kłamczuchami.
13
Zmyślałyśmy wszystko dla zabawy, to mogła być jakaś historyjka albo wymówka. Zawsze wiedziałam, kiedy Marina to robi. Dostrzegałam ruch jej oka i od razu przyłączałam się do niej. W tym wypadku najczęściej ofiarą padała nasza babcia. Zachodziłyśmy po szkole do jej domu i twierdziłyśmy z uporem, że dostaniemy szczeniaka w prezencie, pomalujemy pokój na turkusowo, na kolację zjemy tylko biszkopty na samych białkach i że do północy będziemy oglądać telewizję. Teraz, myśląc o tym, dochodzę do wniosku, że nie przejmowała się zbytnio naszymi słowami. Pewnie nie za bardzo nam to wychodziło, a może naprawdę miała coś lepszego do roboty niż martwić się tym, co jemy na kolację albo co oglądamy w telewizji. Przypuszczalnie już wcześniej to wszystko słyszała. W końcu istnieją niezbite dowody, że nasza matka nie była aniołem i pewnie robiła to samo.
Mama natomiast zawsze wiedziała, kiedy kłamiemy. Patrzyła na nas kątem oka albo unosiła dłoń jak policjant zatrzymujący ruch, a obrączka ślubna na jej palcu, którą uparła się nosić, połyskiwała w świetle lampy. Albo mówiła: „No, no, a to ci historia”, co od razu zbijało nas z pantałyku. Nic na tej ziemi nie jest skuteczniejszą barierą nawet dla wymyślnego kłamstwa niż przekonanie, że ci nie wierzą. Ale zazwyczaj nie miałyśmy problemu z oszukiwaniem innych. Charlie i Dex Eamesowie, a także Sonny Delray, Della Hervey i Anne Louise Blackmore, i wszyscy inni, którzy tylko chcieli słuchać, wierzyli, że mamy lada dzień dostać szczeniaka i że kiedy już dorośniemy, zostaniemy baletnicami.
W końcu, kiedy skończyłyśmy dziesięć lat, rzeczywiście zaczęłyśmy pobierać lekcje baletu. Matka opłacała je z pieniędzy za przetwory i nadgodziny w jedynej restauracji w mieście, „Coachstop”, gdzie pracowała jako szefowa sali. Kiedy lokal dostał latem tamtego roku prawo do wyszynku, było to wielkie wydarzenie, ponieważ wszyscy zaczęli więcej zarabiać, a klienci bez wyjątku fundowali sobie koktajl przed kolacją. Nigdy nie słyszałam, by ktokolwiek w mieście pił wino. W domu piło się piwo albo likier brzoskwiniowy czy whisky słodową z butelek o długich szyjkach,
14
a na wychodnym bourbona, czystego i z lodem, albo martini, czasem brandy z sokiem cytrynowym. Panie raczyły się tomem Collinsem czy innymi koktajlami - see breeze czy whiskey sour.
Wciąż kocham te nazwy. Uwielbiam wynalazki, takie jak angostura i wiśnie maraskino, i wszystkie te maleńkie kolorowe parasolki, którymi mógłby się zakrztusić każdy, kto jada w moich restauracjach. Tym się właśnie zajmuję, tak na marginesie - projektuję restauracje. Nazywam je moimi, ale oczywiście nie jestem ich właścicielką. To po prostu moje projekty, pomysły i wizje artystyczne wcielone w życie. Bez trudu byście je rozpoznali. To te lokale, gdzie oferują małe, przemyślnie skomponowane wzgórki jedzenia na wielkich talerzach i szykowny wystrój wnętrza, i gdzie wysokość rachunku jest odwrotnie proporcjonalna do wielkości podawanych porcji. Tym się zajmuję, tak wytyczam swą drogę przez świat. Tworzę nastrój, wygląd, bezpieczną przystań, do której zawijasz, by się pożywić.
W każdym razie tamtego roku, kiedy skończyłyśmy dziesięć lat, a nasza matka z powodzeniem sprzedawała swoje dżemy, przystawki i chutney, wreszcie sobie załatwiłyśmy lekcje baletu. Szkoła tańca, właściwie duże pomieszczenie z lustrem i poręczą wzdłuż jednej ściany, znajdowała się na pierwszym piętrze magazynu ze sprzętem żelaznym. Wchodziło się tam rozklekotanymi drewnianymi schodami, które przylegały do zewnętrznej ściany i które, o czym jestem całkowicie przekonana, nie spełniały wymogów bezpieczeństwa. Uczęszczałyśmy tam w każdą środę po szkole. Ćwiczyłyśmy, wysuwałyśmy czubki palców jak kaczki i błagałyśmy o różowe trykoty i rajstopy, które babka i mieszkający z nią wuj Ritchie w końcu nam kupili. Matka nabyła baletki o podeszwach z koźlęcej skóry, lśniąco czarne i miękkie od spodu. Były wiązane elastycznymi rzemykami.
Podczas występów gwiazdkowych obie chciałyśmy być wieszczkami cukrowymi, ale żadnej się nie udało. Odgrywałyśmy w pierwszej części myszy, a potem laski czekoladowe i od tej pory znienawidziłam Dziadka do orzechów. Marina powiedziała, że to bez znaczenia. Leżąc pewnej nocy w łóżkach, po wyjątkowo nudnej
15
próbie w sali parafialnej, Marina przędła słowa. Oświadczyła, że to nieważne i że nadejdzie kiedyś nasz dzień. Dodała przy tym, że im jeszcze pokażemy, że pewnego dnia zostaniemy doskonałymi łabędziami.
Miałyśmy tańczyć Jezioro łabędzie: jedna z nas byłaby czarnym łabędziem, a druga białym, jedna zwierciadlanym odbiciem drugiej. „Spójrz - nakazała Marina. - Spójrz, możesz je zobaczyć”. Tak jak obiecała, łabędzie zaczęły tańczyć w mroku zalegającym nasz pokój. Podskakując i trzepocząc skrzydłami, ani razu nie zrobiły fałszywego kroku, aż w końcu biedny książę tak bardzo się zakochał, że nie dostrzegł nawet ich podwójnej natury.
Wciąż myślę o tych łabędziach. Zapomniałam o nich na długie lata, ale ostatnio do mnie powróciły. Widzę je w mroku innego pokoju, tak bardzo oddalonego od naszych bliźniaczych łóżek, podnoszonych okien i połatanych siatek na owady. Sypialnia, w której teraz leżę, to klejnot swego czasu. Jej wiktoriańskie gzymsy i rozeta na suficie zostały pieczołowicie odrestaurowane przez architektów, którzy są właścicielami tego budynku i mieszkają na parterze. Ich obecność jest niezwykle korzystna. Tak przynajmniej się mówi. To gwarancja dobrego smaku, tak więc wszyscy możemy być pewni, że schody nie zostaną pokryte chodnikiem o niefortunnym wzorze, a rżnięte szklane panele w drzwiach wejściowych zastąpione sklejką.
Pokoje mojego mieszkania pokryte są miękką szarością i omszałą zielenią, barwami, które zawsze kochałam. Kiedyś, gdy wydawało mi się, że mogę wyjść za mąż, zastanawiałam się nad szarą suknią ślubną. Nad czymś bardzo bladym i zwiewnym jak pajęczyna. Ale nie wyszłam za mąż i teraz jestem sama w sypialni, jeśli nie liczyć łabędzi. Wkraczają w ciemność, czy raczej wynurzają się z niej, dwie identyczne diwy - jedna czarna, druga biała. Obracają się, trzepoczą skrzydłami, kręcą piruety. Lecz teraz, gdy szykują się do skoku, w ich gestach pojawia się wahanie, słabną i zastygają w bezruchu, jak figurki na pudełku z pozytywką, która przestała grać.
Nie zastanawiasz się nad upływem czasu, dopóki sama tego me doświadczysz. A potem trudno przestać o tym myśleć.
16
Jakby się żyło z klepsydrą, a piasek sypie się i sypie. Wszystkie te ziarenka. Kiedy jesteś dzieckiem, nie myślisz o tym, że godziny twej matki mają swój kres albo że te długie letnie wakacje nie będą przychodziły wiecznie, albo że nie zawsze nadarzy się druga szansa, by zrobić coś jak należy. Nie myślisz o niespiesznym, lecz nieubłaganym spustoszeniu dokonywanym przez nowotwory i nie przychodzi ci do głowy, że pewnej marcowej nocy, kiedy to do świata powoli przenika wiosna, rozpościerając cienką powłokę swych barw na powierzchni zimy, ktoś naciśnie dzwonek u drzwi twojej siostry i przekroczy próg jej domu.
Nie myślisz o tym wszystkim, dopóki się nie wydarzy, a potem już nie możesz przestać Ja w każdym razie nie mogę. Nad tym się właśnie zastanawiam, wsłuchana w deszcz i wpatrzona w rozmazany blask świateł na balkonowej szybie. Zastanawiam się nad nocną przędzą, nad rozerwaną pajęczyną i nad słowami, które zawisają niesłyszane w ciemności.
Rozdział 2
W noc poprzedzającą śmierć matki obudziła mnie Marina. Niecierpliwy ton jej głosu, przerywanego głośnym waleniem do drzwi mojego pokoju w akademiku, wyrwał mnie ze snu. Kiedy szłyśmy na Uniwersytet Karoliny Północnej, Marina zaproponowała, by zamieszkać w jednym pokoju, ale ja z miejsca odrzuciłam ten pomysł. Studia to był mój pierwszy prawdziwy pobyt poza domem, mój pierwszy krok do wolności i zamierzałam w pełni z tego korzystać.
Miałam osiemnaście lat i przyszło mi do głowy, że wcale nie potrzebuję obecności siostry w moim umyśle. Nim jesienią 1983 spakowałyśmy nasze identyczne torby podróżne i wsadziłyśmy je do samochodu mamy, który miał nas zawieźć do Chapel Hill, przez trzy miesiące znosiłam urazę Mariny i wysłuchałam kilku wykładów matki na temat bezwzględności. Ani jedna, ani druga nie zdołała mnie przekonać. Włosy ścięłam po tygodniu od chwili,
17
gdy matka życzyła mi szczęścia i całowała na pożegnanie, a jej szeroko otwarte oczy wyrażały nadzieję i smutek. Wyglądałam jak po spotkaniu z sekatorem, ale uważałam, że jest świetnie. Nikt już nigdy nie zacznie ze mną rozmowy, by przekonać się po trzech zdaniach, że to nie Marina.
Teraz, w poprzedzających świt godzinach październikowego ranka, trzy lata po naszym przyjeździe do Karoliny Północnej, Marina waliła w moje drzwi, stojąc na korytarzu i domagając się, bym jej wysłuchała. Gdy tylko jej otworzyłam, wpadła do mojego pokoju jak uosobienie furii, roztaczając wokół siebie wilgotną woń ściętej trawy. Patrzyłam, jak chwyta w pośpiechu moje rzeczy. Ubrania, szczotka do włosów, okulary i buty zostały bezzwłocznie wepchnięte do niebieskiej płóciennej torby i w chwili, gdy Marina powiedziała: „To mama. Prędzej, musimy jechać!”, poczułam, jak mój żołądek zmienia się w pełną żółci kulę strachu. „Skąd wiesz?” - wykrztusiłam w końcu. Cisnęła w moją stronę dżinsy i bluzę i potrząsnęła głową, użalając się nad moją ewidentną głupotą i marazmem, w którym wciąż tkwiłam. „Wujek Ritchie do mnie zadzwonił -odparła. - I gdybyś miała telefon, jak każdy normalny człowiek, to do ciebie też by zadzwonił”.
Poczułam, jakby ktoś wylał mi na głowę wiadro kleju, który właśnie zaczynał tężeć. Ale Marina już popychała mnie w stronę drzwi, popędzając jak wielkie i oporne zwierzę, krowę czy muła, który przy pierwszej nadarzającej się okazji przysiada na zadzie i nie chce dalej iść. „I tak wiedziałam”, dorzuciła, czego się po niej spodziewałam. Moja siostra wciąż była przekonana o swych mocach psychicznych, o umiejętności porozumiewania się ze mną, mamą i Bóg jeden wie z kim jeszcze. Chciałam jej zwrócić uwagę, że właśnie z tego powodu nie muszę zawracać sobie głowy telefonem, ale nie miałam czasu się spierać. Ponaglając, ruszyła ze mną korytarzem, potem schodami w dół, na ulicę, gdzie na trawiastym poboczu, pod dziwnym kątem, przycupnęła jej honda podobna do zabawki.
Wydaje mi się teraz, że takie chwile są zawsze identyczne. Owe momenty w życiu, kiedy wszystko za chwilę się zmieni i nic nie
18
można na to poradzić, odznaczają się pewnymi wspólnymi cechami. Człowiek chłonie wówczas z nieubłaganą wyrazistością szczegóły. Dostrzegasz wyraźnie stację benzynową, gdzie zajeżdżasz przed skrętem na autostradę. Zapamiętujesz neon ze zgaszoną literą, pracownika, którego letargiczne ruchy wyrażają niechęć wobec młodości i który pachnie odrobinę marihuaną i miętową gumą do żucia. I doznajesz rozczarowania, gdy nocne powietrze, które wpada przez otwarte okno wozu, nie przynosi spodziewanego chłodu, a miałaś nadzieję, że przywróci ci zdolność odczuwania czegokolwiek.
Osunęłam się w fotelu i w geście buntu rozpięłam pasy, a potem oparłam stopy na desce rozdzielczej. Ale kiedy wyjrzałam przez opuszczoną do połowy boczną szybę, widziałam tylko własne odbicie, które odpowiadało mi spojrzeniem, a w głębi, uchwycony w szybie, profil Mariny siedzącej za kierownicą.
Pamiętam tę chwilę, kiedy po raz pierwszy zrozumiałam, że mama jest chora. Było to podczas ferii wiosennych na pierwszym roku, nikt jeszcze niczego nie powiedział, nikt nie „wiedział” w medycznym sensie tego słowa. Gdybym była Mariną, prawdopodobnie bym utrzymywała, że mamę otacza jakaś czarna aura czy coś w tym rodzaju, ale nie potrzebowałam żadnych nadprzyrodzonych wskazówek, by zauważyć to, co było oczywiste.
Stałam w jadalni naszego domu, gdzie chwilę wcześniej pisałam jakąś pracę na zajęcia. Wróciłam na ferie do Petamill, ponieważ nie miałam dokąd jechać, i gdy tylko zjawiłam się w domu, bezzwłocznie rozłożyłam na stole w jadalni swoje rzeczy, zajmując go całkowicie. Pokłóciłam się o to z matką. Wydawało się, że od czasu mojego wyjazdu do Chapel Hill urządzamy scysje o każdą drobnostkę - indyk czy szynka na Wielkanoc, oddanie moich ubrań ze szkoły średniej na wyprzedaż dobroczynną, pożyczenie jej wozu, moje buty walające się w salonie. Ale w gruncie rzeczy nie chodziło o buty czy samochód, miałam w nosie stare dzwony z czasów szkolnych albo to, co zjemy na Wielkanoc. Chodziło o mamę, jej stoicyzm, wieczny optymizm, ciągłą wegetację, to, że rok za rokiem wskazuje paniom wolne miejsca w restauracji i poleca firmowego
19
sandwicza czy kraba zapiekanego w cieście, robi marynaty i dżemy, oszczędza każdy grosz i żywi nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży, że my, dziewczęta, dokonamy czegoś wielkiego z dala od tego małego miasteczka na Południu.
Patrząc na to z perspektywy czasu, nie bardzo wiem, co mogłaby wówczas innego robie. Ale wtedy jej rezygnacja mnie przerażała. Chciałam, by matka coś zrobiła. Pragnęłam, by wylewała pot, walczyła, zmagała się z trudnościami. Czekałam rozpaczliwie, by posłała w diabły zakurzone drogi, bezustanny stukot drzwi z siatką na owady, niedzielne brzmienie hymnu kościelnego i billboard przy wyjeździe z miasta, który głosił „Jezus zbawia”. Lecz moja matka nie wierzyła w skuteczność bezwzględnej walki. Uważała, że trzeba pogodzić się z losem, przyjąć ze spokojem karty, jakie rozdaje, i że na tym właśnie polega życie.
Problem w tym, że moje karty mi się nie podobały; chciałam dostać całkowicie nowe. I nie wierzyłam, by przesłanie mojej matki mogło trafić mi kiedykolwiek do przekonania. Pogrążona w arogancji i młodzieńczo krótkowzroczna, uważałam, że matka nie ma żadnych marzeń, a jeśli nawet, to brak jej odwagi, by walczyć o ich spełnienie.
W tamto wiosenne popołudnie - musiała być chyba niedziela, bo mama nie poszła do pracy - wyglądałam akurat przez okno w jadalni. W pewnej chwili ujrzałam, jak zbliża się drogą przecinającą pola. Szła bardzo wolno, z pochyloną głową, raz przystanęła, jakby dla złapania oddechu. Niosła papierową torbę na zakupy, która była prawdopodobnie wypełniona słoikami przechowywanymi w piwnicy wujka Ritchiego, i co chwila przekładała ją z jednej ręki do drugiej, opierając na biodrze, jakby była bardzo ciężka.
Zapragnęłam nagle wybiec z domu i odebrać jej tę torbę; chciałam wnieść ten ciężar na ganek, wejść z matką po schodach, mówiąc jej o znajomych w Chapel Hill, o zajęciach i planach na przyszłość, których wcale nie miałam. Ale nie mogłam tego zrobić. Stałam w miejscu jak słup soli, niczym jedna z postaci ze Starego
20
Testamentu. I gdy tak obserwowałam ją przez okno, poczułam pieczenie w żołądku i uświadomiłam sobie z całą pewnością i przerażeniem, że nic już nie będzie takie jak dawniej.
Drzwi w kuchni załomotały, kiedy mama weszła do domu, a ja słyszałam, jak się krząta. Po chwili jednak wszystko ucichło i wydawało mi się, że minęły godziny, nim odważyłam się wyjść z pokoju i zbliżyć do drzwi kuchennych. Czułam mrowienie i nadstawiałam uszy jak kot. Nie wiem, czego się spodziewałam. Może wydawało mi się, że znajdę ją martwą na podłodze. Kiedy więc pchnęłam drzwi, zajrzałam do środka i stwierdziłam, że siedzi przy kuchennym stole z czerwonym blatem, odczułam tak olbrzymią ulgę, że od razu zaczęłam się z nią kłócić o to, czy mam wziąć pół etatu w galerii sztuki na kampusie uniwersyteckim.
Marina wkroczyła w sam środek scysji i choć bardzo się starałam, nie udało mi się jej wciągnąć do sporu. Na jej twarzy malował się upór, nie odezwała się ani słowem, i wreszcie matka wstała, odwróciła się do zlewu i zaczęła myć słoiki. Po chwili spojrzała na mnie, wzruszyła ramionami i oświadczyła: „Och, Shoo, rób, co chcesz”, a jej słowa przeraziły mnie tak głęboko, że nie zmrużyłam oka przez całą upalną noc, tylko nasłuchiwałam żab i wpatrywałam się w ciemność.
Gdy dotarłyśmy późnym rankiem do szpitala, nie pozostało już wiele z naszej mamy. Umarła cicho tego popołudnia, nie wywołując zamieszania. Nie wiedziałyśmy z Mariną, co robić, toteż siedziałyśmy po obu stronach łóżka, identyczne i milczące jak dwie krople wody.
Mamę pochowano obok babci na cmentarzu unitariańskim w Petamill. Pewnie poruszałyśmy kwestię kremacji, gdyż obie zawsze podkreślałyśmy znaczenie dobrze przemyślanej decyzji, nawet jeśli już wcześniej wiedziałyśmy, co zamierzamy zrobić. Przypuszczam, że Marina przywołała ten temat, kiedy siedziałam na dole, zmywając naczynia i patrząc przez okno kuchenne, podczas gdy ona była na górze, w pokoju mamy, i leżała na łóżku albo przerzucała zawartość szuflad, chcąc zdecydować, co matka powinna mieć na sobie
21
w swej drodze ku wieczności. Najprawdopodobniej przesyłała telegraficznie słowa wprost do mojej głowy, mówiąc coś w rodzaju: „Nie chcę nawet myśleć o tym, by ją spalić, a ty?”. Ja zaś pewnie odpowiedziałam: „Boże, nie. Żadnych urn i prochów”. „Nie ma prochów - zauważyła przypuszczalnie Marina. - Tak przynajmniej mówią. To podobno przypomina bardziej piach. Grudkowaty i ciężki”. Tak mogła przebiegać ta rozmowa, kiedy dzieliło nas piętro i nie wypowiedziałyśmy nawet słowa, które ktokolwiek jeszcze mógł usłyszeć.
Wuj Ritchie kupił sobie nowy garnitur, jasnoszary i lekko błyszczący, i choć jestem pewna, że dobrze na nim leżał, wuj czuł się w nim skrępowany. Był spięty, jakby ktoś zaciskał mu pętlę na szyi. Nie trzeba było mnie przekonywać, że wuj Ritchie nie zabawi już u nas długo. Nie chodzi mi o to, że miał się przenieść na tamten świat. Raczej gdzieś na południe od Miami, choć w tym wypadku nie było większej różnicy. Wiedziałam doskonale, że wuj od dawna czeka na dogodny moment, tak jak my wszyscy. Od czasu gdy jego żona, której imienia już nawet nie pamiętam, uciekła z tym czy innym dawno temu, wuj Ritchie stał się ulubieńcem zarówno matki jak i babki, na podobieństwo upiornego kotka czy pieska. Teraz, po śmierci mamy, cała farma babki należała do niego. Nie był to wielki majątek, ale sprzedanie go z pewnością ustawiłoby wuja na całe życie i pozwoliło egzystować na dość przyzwoitym kempingu karawaningowym na Florydzie, gdzie spędzałby czas, łowiąc ryby. Dom mamy wraz z przyległymi dwoma akrami - bez względu na swą wartość - należał do nas.
Patrzyłam na jego białe ściany, ganek i siatkowe drzwi z uczuciem bliskim panice. Wydawało mi się, że pewnego dnia mogę wejść przez te drzwi i nigdy już nie wyjść na zewnątrz. Przebywanie w tym domu oznaczało pozostanie nastolatką na wieki, zamknięcie w tym miasteczku Południa, w granicach podłużnych błotnisto-zielonych pól i odwiecznego matczynego optymizmu. Dlatego to, co potem zrobiłam, teraz wydaje się zrozumiałe, ale nie napawa mnie szczególną dumą.
22
Istnieje dziwna odmiana ciszy, która pojawia się w dzień po pogrzebie. Czułam się tak, jakbym była na przyjęciu i miała lekkiego kaca. W którymś momencie, późnym rankiem, wyszłam na ganek i usiadłam na bujanej kanapie, która stała w tym miejscu od 1956 roku i której sprężyny jęczały i groziły uszkodzeniem ciała. Miało się wrażenie, że można się huśtać wesoło, a one, zupełnie niespodziewanie, wyrzekną się swego małego, sprężynującego życia i wystrzelą człowieka z ganku prosto na podjazd. Zastanawiałam się, jak daleko mogę wylądować, podczas gdy wahadłowy ruch mego dużego palca w tenisówce wprawiał mnie w odpowiednie otępienie, kiedy z domu wyszła Marina i usiadła na stopniach ganku.
Były chwile, gdy jej widok wciąż mnie poruszał, chwile, gdy nie mogłam przywyknąć, wbrew rozsądkowi, do istnienia mojej wiernej kopii. Bez względu na to, jak krótko ścięłabym włosy, co bym włożyła albo mówiła, zawsze byłabym nią. Gdyby ktoś zrobił nam EKG, otrzymałby dwa identyczne wykresy. Tak jak identyczne były tęczówki naszych oczu i kształt małżowin usznych.
„Co chcesz zrobić z domem?” - spytała po chwili Marina. Przestałam się huśtać i przyjrzałam jej się uważnie. Nie patrzyła na mnie. Kierowała wzrok ponad zachwaszczonym trawnikiem i drogą, która prowadziła do domu babki - gdzie właśnie w tej chwili wuj Ritchie pakował do walizki swoje bermudy - w stronę rozciągającego się dalej pola. Wpatrywała się w jakieś zboże przypominające jarmuż, uprawiane przez Herveyów, którzy dzierżawili grunt, pobierali się wyłącznie między sobą, nosili ogrodniczki i ślubowali spłacić wuja Ritchiego, kiedy tylko tego zażąda, co oznaczało prawdopodobnie jutrzejszy dzień.
„Co masz na myśli?” - spytałam. „No wiesz. - Marina odwróciła się powoli i spojrzała na mnie. - Tak sobie kombinowałam, że po studiach mogłybyśmy wrócić do domu”.
Poczułam chęć, by zerwać się z miejsca, zacząć wrzeszczeć i machać rękami jak szaleniec, ale tylko milczałam przez chwilę, a potem spytałam jak najspokojniej: „Co?”.
23
„Wrócić tutaj - wyjaśniła Marina, wyraźnie przekonana do tego pomysłu. - Wiesz, żyć w tym miejscu. Tak jak dawniej. Wszystko pozostałoby po staremu. Mogłybyśmy dostać tu jakąś pracę. Nie byłoby wcale ciężko. Po staremu”. Powtórzyła to z uporem, jak coś wspaniałego, główny punkt jej mistrzowskiego planu.
Gapiłam się na swoją bliźniaczą siostrę, zastanawiając się, czy postradała zmysły. Z trudem się powstrzymywałam, by ją uderzyć albo nią potrząsnąć, pochylić się nisko i wrzasnąć, że zdążyłyśmy dorosnąć, że nie jesteśmy już cholernymi prządkami. I czy nie rozumie, że praktycznie przez całe swe świadome życie, jak daleko sięgam pamięcią, pragnęłam, próbowałam, wreszcie zdołałam się stąd wydostać? Chciałam wykrzyczeć, że to jej „po staremu” oznaczało dla mnie na dobrą sprawę śmierć.
Marina zaczęła mówić o tym, jak to będzie - że jedna z nas dostanie pokój mamy, że pomalujemy dół, że mogłabym przerobić garaż na pracownię. Nie musiałabym nigdy wyjeżdżać, chyba że mam ochotę żyć na łasce opieki społecznej. Ujrzałam w wyobraźni, jak siedzimy na tym ganku, na tej samej kanapie, dwie zdziwaczałe siostry, powoli wchodzące w wiek średni. W końcu w ogóle byśmy przestały rozmawiać, tylko byśmy prowadziły telegraficzne konwersacje w swoich głowach. Być może któregoś wieczoru mama przyłączyłaby się do nas z zaświatów. Ujrzałam z bezlitosną wyrazistością, jak ubieramy się podobnie, a miejscowe dzieciaki gapią się na nas, kiedy idziemy do banku, i dodają sobie odwagi, by nacisnąć nasz dzwonek w Halloween.
Wstałam i weszłam do domu, zatrzaskując za sobą z impetem drzwi.
Było późno, kiedy zeszłam na dół. Wiedziałam, że Marina położyła się już spać, bo ją słyszałam. Odczekałam długą chwilę, a potem wymknęłam się z pokoju mamy, gdzie udawałam, że śpię, i prześlizgnęłam się korytarzem, nie zapalając świateł. Pamiętałam nawet, by ominąć dziesiąty stopień schodów, który skrzypiał. Miałam na nogach swoje ulubione czerwone bu ty, jak Dorotka
24
z Czarnoksiężnika z Oz. Tyle że moje były zwyczajne, nie jakieś rubinowe pantofle.
Przystanęłam w kuchni i położyłam kopertę na stole. Nie była zaadresowana, ale Marina domyśliłaby się, że to dla niej. W środku znajdował się sporządzony w prawniczym stylu list, w którym zrzekałam się na jej rzecz połowy domu. Chyba nawet wtedy nie próbowałam sobie wmawiać, że to akt szczodrobliwości z mojej strony. Ta historia z listem, zamiast uwolnić mnie od ciężaru winy, sprawiła tylko, że poczułam się jeszcze gorzej. Byłam jak złodziej, tyle że kradłam coś w formie zrzeczenia.
Uważałam, by zamknąć bezgłośnie drzwi, jak się tego nauczyłam w dzieciństwie, i po chwili znajdowałam się już na tyłach domu i stąpałam ostrożnie po betonowej ścieżce prowadzącej do garażu. Na podjeździe stała honda Mariny i choć nie blokowała dużych drzwi garażu, przypominających wrota stodoły, mogła utrudnić mi wyjazd.
Odciągnęłam drzwi i zobaczyłam mdłozielonego chevroleta mojej matki, zaparkowanego dokładnie pośrodku, na swoim stałym miejscu. Upewniłam się pospiesznie, że we wszystkich kołach jest powietrze, a w stacyjce tkwi kluczyk. Zakładałam, że bak jest pełen, ponieważ mama zawsze tego pilnowała. Otworzyłam drzwi po stronie kierowcy, cisnęłam na siedzenie torbę podróżną i już miałam wepchnąć obok moją dużą torbę płócienną na ramię, kiedy stało się coś dziwnego.
Pamiętam tylko, że wybiegłam z garażu, ruszyłam pędem po ścieżce i wpadłam do kuchni, jakby paliło mi się za plecami. Nie musiałam włączać światła. Skierowałam się prosto do kredensu, na lewo od zlewu, gdzie matka trzymała dżemy, galaretki i kulinarne dodatki, które zawsze musiałyśmy jeść ku swemu niezadowoleniu; czasami nawet z tego powodu wybuchały kłótnie. I nim zdążyłam się zorientować, co robię, otworzyłam kredens i zaczęłam sięgać po słoiki z czerwoną papryką, zielonymi warzywami w sosie musztardowym, żółtą kukurydzą i słodkimi kulami marynowanych brzoskwiń.
Wpakowałam słoiki do torby. Stukały i pobrzękiwały, a torba ważyła chyba z tonę. Potem chwyciłam jeszcze kilka słoików,
25
jakby skrywały całe jedzenie świata. Kiedy nie mogłam udźwignąć już więcej, wycofałam się z kuchni, nie zamykając kredensu i trzaskając drzwiami, co przypominało huk broni palnej, i pokuśtykałam ścieżką do garażu, zgięta wpół ze swym łupem niczym Quasimodo.
Wrzuciłam słoiki i torbę na długie, śliskie siedzenie chevroleta i wgramoliłam się do środka. Zmówiłam modlitwę dziękczynną za mamę, kiedy silnik zaskoczył za pierwszym razem, a wskaźnik poziomu paliwa podjechał do góry; potem wrzuciłam wsteczny bieg i wyjechałam tyłem z garażu, omijając o włos hondę Mariny i pozostawiając w miękkiej ziemi dwie głębokie bruzdy.
Nie włączyłam świateł, wyjeżdżając na drogę i zawracając na trzy. Nie podniosłam też wzroku; nie musiałam. Wiedziałam, co ujrzę - odzianą w biel postać mojej siostry, która stała niczym widmo w górnym oknie i spoglądała na mnie z wnętrza ciemnego domu.
Rozdział 3
Budzę się wcześnie w promieniach mlecznego światła, które przenika przez zasłony. Ich materiał porusza się i oddycha w uporczywym strumieniu powietrza, z westchnieniem wpadającego przez okno. Zasłony pokrywa wzór z zielonych liści, które zdają się unosić i płynąć. Ulica w dole jest pogrążona w ciszy. Śniłam o Marinie.
Kiedy żyła, rzadko mi się śniła. Po śmierci jednak zaczęła przenikać nie tylko moje godziny na jawie, ale i we śnie. Nie ma prawie nocy, by nie pojawiła się chociażby w jakiejś epizodycznej roli. Ostatnio widziałam ją stojącą w kręgu ognia.
Bezustannie towarzyszy mi niepokój, nie wiem jednak dlaczego. Słyszę bicie własnego serca, a na języku pozostaje metaliczny smak lęku. Leżę nieruchomo, obserwując drobinki kurzu wirujące w świetle nowego dnia. Skupiam się na szeregu obrazów, zdobiących ściany mojej sypialni. To stare ryciny, akwatinty przedstawiające słynne domy Wielkiej Brytanii. Przynoszą mi ukojenie.
26
Ich sceny zaludniają maleńcy ludzie. Po długich trawnikach w cieniu dębów spacerują kobiety. Dzieci biegają, unosząc mikroskopijne rączki, krzycząc i śmiejąc się bezgłośnie. Mężczyźni stoją pod wierzbami obok ozdobnych stawów, wsiadają do powozów i z nich wysiadają. Merton House. Haddon Hall. Lanhydrock. Byłam w Anglii tylko raz i nigdy nie odwiedziłam tych miejsc, ale podobają mi się ich nazwy i powtarzam je teraz, aż przestaję odczuwać bicie własnego serca.
Wstaję, a moje stopy szukają znajomej ziarnistości wytartych chodników. Wcześnie zaczęłam inwestować w zgrzebny szyk. Z początku była to kwestia raczej ubóstwa niż trendu, ale przywykłam do moich pokrytych patyną stołów i poplamionych luster w złoconych ramach, choć stać mnie na to, by je wyrzucić. Pospiesznie wkładam dżinsy i bluzkę. Salon wydaje się w kojący sposób normalny, kiedy otwieram drzwi, a pies już na mnie czeka. Przygląda mi się ze swego legowiska przy kominku. Z pozoru ten wielki kłąb futra jest odprężony, ale wiem, że w środku jest napięty niczym struna. Bacznie obserwuje każdy mój ruch, wypatrując najdrobniejszych oznak, że jestem gotowa do wyjścia.
Pies wabił się Jaeger, był szczeniakiem, kiedy George przyniósł mi go w prezencie niemal trzy lata temu. Ale nie znam niemieckiego, zmieniłam mu więc imię na Jake. Jake the Snake, jak go czasem nazywam. Mój Żółtooki Przyjaciel. Młody Mężczyzna w Dwubarwnym Garniturze. Zastanawiałam się, czy nie kuszę losu, zmieniając psu imię, podobno łodziom lub koniom przynosi to pecha. Obawiałam się skutków - że mnie znienawidzi albo go ukradną, albo potrąci go samochód. Chwilami się bałam, że sama sprowadziłam na niego nieszczęście. I że nie będzie rozumiał takich słów jak „siad”, „obiad” czy „piłka”. Że będzie czuł się zagubiony w obcym świecie i leżał cierpliwie na swym posłaniu, czekając z nadzieją na jakieś wypowiedziane po niemiecku słowo.
Jeśli jednak tak było, jeśli Jake rzeczywiście poczuł się zagubiony i zaczął naukę angielskiego, to trzeba przyznać, że był pojętnym uczniem. Nigdy nie zrozumiał opacznie słowa „spacer” czy „park”, które nieodmiennie wprawiają go w dziki taniec radosnego
27
oczekiwania. Oddaje mu się bez reszty, kiedy biorę jego smycz, czerwoną gumową piłkę i kilka plastikowych torebek, które kradnę z działu warzywnego w supermarkecie. Wypada przede mną do holu i sadowi się przed drzwiami, wysuwając nos w stronę wysłużonego zamka, ponaglając mnie i trącając zadem, kiedy się schylam, by zawiązać sznurowadła tenisówek.
Kiedy wychodzimy na podest schodów, słyszę muzykę u Cathy Benotti. Nasze mieszkania zajmują ostatnie piętro i są rozdzielone schodami prowadzącymi na poddasze, toteż z jej kuchni nie dobiegają mnie żadne dźwięki. To doprawdy szczęście, ponieważ każdego ranka, szykując się do wyjścia, puszcza sobie Celine Dion, Oasis, Hootie albo Blowfish. Dzisiaj zza drzwi jej mieszkania dochodzą takty Up Where We Belong. Rzucam jedynie pobieżne spojrzenie na moją pocztę z wczorajszego dnia, niewielki stos na stoliku, nim ruszam w ślad za jakiem, który już zbiega energicznie z pierwszej kondygnacji schodów.
Cathy jest z natury uczynna i często zabiera moją pocztę z holu, kiedy wraca z pracy, i zostawiają na stoliku na najwyższym piętrze. Wierzy, że potrafi mnie nakłonić do aktywnego zaangażowania się w „realny świat” za sprawą rachunków telefonicznych i reklamówek, ale nie daję się w to wciągnąć i pozostawiam nieraz pocztę na stoliku przez dwa czy trzy dni, nim zabiorę ją do mieszkania. Cathy się jednak nie poddaje i gdybym jej tylko pozwoliła, uczyniłaby ze mnie obiekt swych zabiegów. Wie, że moja przeszłość ma rysę, i choć uważa mnie za osobę dziwną i nieodpowiedzialną, jest przekonana, że zasługuję na zbawienie. Wyraża to, zapraszając mnie na wydawane przez siebie przyjęcia i przedstawiając wszystkim bez wyjątku stewardom i bileterom z linii lotniczych Northwest. „Trzeba się sporo namęczyć, żeby trafić na właściwego” - powiedziała mi kiedyś, zniżając głos do szeptu, nieodzownego według ludzi przy wyznawaniu oczywistej prawdy.
Kiedy wychodzimy z Jakiem z budynku, powietrze jest parne. Gdzieś tam nad głowami rozciąga się być może czysty, krystaliczny błękit, ale pozostaje niewidoczny: niebo zasnuwa cienki welon chmur. Ruszamy w dół ulicy. Pies zatrzymuje się przy moim boku,
28
kiedy stajemy przed przejściem, a ja opieram palce na gładkiej i znajomej sierści jego łba, jakby był przewodnikiem niewidomego. Kiedy samochody stają, rusza ku nam fala ludzi. Kobiety w kostiumach i adidasach spoglądają poirytowane na zegarki. Mężczyźni, sprawiający wrażenie zaabsorbowanych i smutnych, ściskają w dłoniach teczki. Jake i ja manewrujemy między nimi, jakbyśmy omijali bystrza i dryfujące pnie na rzece. Docieramy bezpiecznie na drugą stronę i ruszamy dalej, mijając po drodze pięć przecznic, które schodzą do Schuylkill.
Park Jake'a był niegdyś królestwem narkomanów i prostytutek, miejscem spotkań niezbyt wymagających homoseksualistów. Teraz powrócił do dawnego stanu i udostępnił swe tereny psiej społeczności. Schodzą się tu czworonogi nie tylko z sąsiedztwa, ale z całego miasta. Wzdłuż ulicy po drugiej stronie parkują samochody z labradorami, rottweilerami i terierami; pasażerowie wiercą się radośnie, ożywieni obietnicą chwil wolności. Młode matki pchają wózki z pociechami i przywołują golden retrievery, a wczesnym rankiem albo o zachodzie słońca zjawia się tłum studentów weterynarii, niczym stado ptactwa, w towarzystwie bezdomnych psów, które zdołali ocalić.
Jake wypuszcza z pyska piłkę pod moje nogi, oczy błyszczą mu pełnym podniecenia wyczekiwaniem. Patrząc na niego, odczuwam bolesne i przejmujące ukłucie winy. Nie ma żadnego powodu, bym siedziała w tym mieście. Nie powinnam się wprowadzać do swojego domu przed rokiem, kiedy rozstaliśmy się z George'em. Raczej powinnam się przenieść do Bucks County, Brandywine albo gdzieś dalej, w okolice półwyspu Delmarva. Należało wyjechać wtedy i należy to zrobić teraz. Nie powinnam zwlekać, tylko zebrać siły potrzebne do zrobienia pierwszego kroku w nową, wspaniałą przyszłość. Tak mówią mi inni i tak też sama sobie od czasu do czasu powtarzam. Nie powinnam czekać na George'a i prawdę powiedziawszy, nie czekam. Postawił sprawę jasno i przeniósł się w młode i czułe ramiona jednej ze swoich magistrantek.
Wiem o tym i sama jestem zdziwiona, jak mało mnie to obchodzi. Winię za to Marinę. Jestem święcie przekonana, że to jej
29
zemsta na mnie. Sięgnęła z głębin, jakie teraz zamieszkuje, i wyłączyła moją aparaturę życiową. Otworzyła zawór, a potem przyglądała się i nadal przygląda, jak umyka ze mnie czucie, barwa i nawet ból. Jake wydaje krótkie warknięcie zniecierpliwienia, ja zaś podnoszę piłkę i rzucam ją, a po chwili obserwuję, jak pies pędzi przez porośniętą zaroślami trawę i łapie gumową kulkę w powietrzu.
- Masz wielbiciela - mówi Shawn Crowther, kiedy wchodzę do holu. Tego ranka ma na sobie obcisłe czarne dżinsy i biały T-shirt z napisem Philly Rocks z przodu. Liliowe litery z grubsza pasują do barwy jego włosów. Shawn ma wysoki, śpiewny głos i grozi mi palcem jak niegrzecznemu dziecku. Nie mam pojęcia, o co mu chodzi, ale nic nie mówię, a on zapomina mi wyjaśnić, ponieważ Jake skacze na niego i zawzięcie obwąchuje mu dół spodni i adidasy. „Jakey!” - piszczy Shawn, a pies podskakuje radośnie.
Shawn od niedawna gości w naszym domu. Wydaje mi się, że jest tymczasowym przyjacielem Cathy; spotkali się pewnie w siłowni, gdzie Cathy przesiaduje, zwłaszcza latem, gdyż pomieszczenie jest klimatyzowane w przeciwieństwie do jej mieszkania. Wyznała mi, że ona i Shawn zostali „kumplami od ćwiczeń”, ponieważ facet ma najlepsze mięśnie brzucha, jakie w życiu widziała. „Nieeee-wiary-godne!” - oświadczyła, przewracając oczami. Myślę, że zagięła na niego parol, ale wszystko dowodzi, że niewiele z tego wyjdzie. Podejrzewam jednak, że Cathy wciąż żywi nadzieję, gdyż w zeszłym miesiącu przekonała Zoe Pellier, jedno z architektów, którzy są właścicielami domu, by zatrudniła Shawna jako kogoś w rodzaju sekretarza. Teraz ten wydaje się wszędobylski. Niemal przewróciłam się o niego, kiedy wychodząc w zeszłym tygodniu z mieszkania, zastałam go na czworakach polerującego słupki balustrady, ale wynagrodził mi to ucałowaniem dłoni i wyjaśnieniem, że jest „nową żoną Zoe i Justina”. Po chwili dodał: „Mogę być twoim narzeczonym, jeśli chcesz”.
Teoretycznie dzięki temu związkowi Zoe i Justin mogą spędzać więcej czasu przy desce kreślarskiej w pracowni, która znajduje się w eleganckiej dzielnicy miasta, a Shawn ma zajmować się takimi
30
sprawami jak wzywanie hydraulika i porządkowanie papierkowego piekła, według określenia Zoe. W praktyce jednak, jak się wydaje, Shawn zajmuje się głównie odkurzaniem, polerowaniem i segregowaniem poczty na małe, poukładane alfabetycznie stosy, które wtyka w przegródki kredensu stojącego w holu na dole. Zwłaszcza ta ostatnia czynność stała się już powodem pewnej kontrowersji. Jak utrzymuje Cathy, Gordon Reński, który mieszka pode mną, oskarżył w zeszłym tygodniu Shawna o to, że otworzył jeden z jego rachunków za kartę kredytową. Shawn gorąco zaprzeczył i teraz Gordon przygląda mu się gniewnym wzrokiem na schodach, a Shawn zwykle wysuwa język, kiedy tamten odwraca się do niego plecami.
Zoe tak czy inaczej twierdzi, że Shawn to prawdziwy dar niebios. Powiedziała mi to w zeszłym tygodniu, przytakując z przekonaniem i unosząc brwi, zakładam więc, że jego posada jest niezagrożona. „Nie mam pojęcia - dodała - jak sama sobie ze wszystkim radzisz”. Przypuszczam, że przez „wszystko” rozumie moją tak zwaną pracę, a ja nie chcę jej zdradzać, że moja koncepcja papierkowej roboty sprowadza się do kilku dużych brązowych kopert. Oznaczam je i wsadzam do szuflady. Jestem pewna, że na ich widok Shawn zemdlałby z wrażenia.
W tej chwili rozpyla środek czyszczący na powierzchni ogromnego lustra, które wisi nad kredensem, i rozprowadza go zwiniętą w kulę gazetą.
Nie mogę znieść tych muszych plamek - oświadcza i patrzy gniewnie na kropeczki, kiedy ruszamy z Jakiem w górę po schodach, potem unosi brwi w udawanym przerażeniu, a jego cienkie pasemka włosów podnoszą się i opadają niczym korona cierniowa.
Podoba mi się ten kolor - powiadam. Jeśli dobrze pamiętam, w zeszłym tygodniu jego czupryna miała odcień błękitu.
Powinnaś sama spróbować - radzi Shawn, atakując muszą plamkę. - Trzyma się tylko dwa tygodnie, nawet nie niszczy włosów. - Spogląda w lustro i szczerzy do mnie zęby. - Nie wiem, co bym robił bez miss Clairol.
Duży bukiet z kwiaciarni, owinięty celofanem i przewiązany ogromną pomarańczową kokardą, został starannie ułożony na
31
stoliku przed moimi drzwiami. „Przysłano je dla ciebie!!!” - napisała Cathy fikuśnymi literami na kartce wyrwanej z bloczku. Najwidoczniej to właśnie miał na myśli Shawn i mogę sobie wyobrazić, jak bardzo musiało to ich podekscytować. Cathy tak wyeksponowała kwiaty, że nawet ja nie mogłabym ich nie zauważyć, i kiedy zabieram je do mieszkania i rozwijam celofan, do zlewu kuchennego wpadają dwie saszetki z odświeżaczem. Nie mogę jednak znaleźć kartki. Nie mam pojęcia, od kogo są. To lilie, tuzin łodyg o pomarańczowych, żółtych i głęboko czerwonych, niemal brązowawych kielichach. Zostały starannie ułożone w kaskadę barw, ciemniejsze u dołu, bledsze na górze, jak języki ognia.
Kolory kłócą się ze sobą i są nieco denerwujące. Prawdę powiedziawszy, nie przepadam za liliami. Kiedy Marina i ja byłyśmy małe, mama posadziła ich całą grządkę obok garażu, a one rozrosły się jak chwasty. Ich zadarte pomarańczowe oblicza zbyt ostro odbijały się od obłażącej białej ściany. Kiedyś Marina powiedziała, że zauważyła wśród lilii mokasyna miedziogłowca, wiedziałam jednak, że to kłamstwo. W tych okolicach żyły połozy czarne, a ponieważ są wrogami miedziogłowców, nie sądziłam, by w naszym ogrodzie mogły mieszkać jedne i drugie. Mimo wszystko, kiedy szłam z praniem obok tych lilii - plastikowy kosz z bielizną wbijał mi się w biodro, a pod stopami wyczuwałam ścięta trawę - omijałam je szerokim łukiem. Wypatrywałam jakiegoś gwałtownego ruchu, kołysania ich jasnych kwiatów czy falowania gąszczu liści, które prężyły się w upale i były tak ciemne i lśniące, że wydawały się pokryte mgiełką potu.
Nie potrafię sobie wyobrazić, kto mógł przysłać te lilie. Wydaje się nieprawdopodobne, by pochodziły od któregoś z kolegów Cathy. Jeden z nich kilka miesięcy temu zaprosił mnie na kolację, ale wykręcałam się i byłam opryskliwa, odszedł więc z niejasnym przekonaniem, że mogę być lesbijką. Patrzę na kalendarz wiszący nad kuchenką, ale dzisiejszy dzień, to znaczy czwartek dwudziestego ósmego września, absolutnie nic mi nie mówi. Obracam się w stronę sąsiednich drzwi, by spytać Cathy, czy się nie pomyliła, ale uświadamiam sobie w tym momencie, że zdążyła już wyjść do pracy.
32
Tak czy inaczej nic by to nie dało. Nim Cathy wcieliła się w swą obecną rolę zastępcy kierownika działu sprzedaży biletów linii Northwest, przemierzała błękitne niebiosa. W końcu dostała awans na główną stewardesę. Z uśmiechem doglądała wegetariańskich posiłków i pilnowała, by pasażerowie z klasy turystycznej nie korzystali z łazienek przeznaczonych dla pierwszej klasy. Bywa czasem radośnie ożywiona, ale raczej nie popełnia błędów natury organizacyjnej.
Wsadzam lilie do wody i nalewam sobie kawy. Potem dzwonię do Beau.
Przysłałeś mi kwiaty? - pytam.
Po co miałbym to robie'? - dziwi się, a ja słyszę, że ktoś jest akurat w jego gabinecie. Widzę w wyobraźni, jak podnosi dłoń, wysuwając palec wskazujący, i mówi: „Jedną chwilę”. Widzę jego niesforną burzę jasnych włosów, tweedową marynarkę przewieszoną przez oparcie krzesła, poluzowany krawat. I czuję lekkie ukłucie rozczarowania. Choć nie przepadam za liliami, liczyłam po cichu, iż to Beau je przysłał.
Nie mam pojęcia - mówię. - Ale ktoś to zrobił.
No cóż, złotko, zrobiłbym to, gdyby przyszło mi to do głowy - wyznaje Beau. - Napij się ze mną piwa i wszystko mi opowiedz.
Nie muszę pytać o miejsce ani nawet o czas spotkania. To będzie o siódmej, ponieważ zaraz po powrocie z pracy Beau ogląda nieodmiennie Simpsonów, i zawsze chodzimy tylko w jedno miejsce. To dość mierny bar „U Sherlocka”. Podają tam długaśne burgery, nacho z żółtym serem upstrzone jasnozielonymi kawałkami papryki jalapeno i tanie piwo. Gwarantują, że nie będzie występów na żywo. Lokal, „22b, Baker Street”, jak nazywa go Beau, ma jedną zaletę, znajduje się o dwa kroki od jego mieszkania. A ponieważ Beau jest nieuleczalnie leniwy, a duch przygody jest mu absolutnie obcy, zawsze muszę się tam fatygować.
- No cóż - mówię. - Mam dziś czas dla ciebie.
Dostrzegam go w chwili, gdy wchodzę do baru. Beauregard Webster. Kiedy George powiedział mi, że jedna z jego koleżanek
33
chodzi z facetem o imieniu Beauregard z Dakoty Południowej i że chce zaprosić go na nasze przyjęcie bożonarodzeniowe, wybuchnęłam głośnym śmiechem. Nie przypuszczałam, by ktokolwiek z Dakoty Południowej mógł się nazywać Beauregard. Znałam mnóstwo Shelbych, Cameronów i Beauregardów, ale wszyscy pochodzili raczej z Południa. Dopóki nie poznałam Beau, nie przyszło mi nawet do głowy, że można wychować się w Spearfish i nazywać się Beauregard.
Romans z koleżanką z pracy nie trwał dłużej niż kilka miesięcy, ale Beau ocalał. Nawiązał nieco żartobliwą przyjaźń z George'em i pod tym pretekstem zachodził do nas w weekendy i bawił się z Jakiem. Potem, kiedy rozstałam się z George'em, dostałam w spadku Beau, podobnie jak sofę i wok. Zawsze wiedziałam gdzieś w sekretnej głębi swej duszy, że Beau lubi bardziej mnie niż George'a; poza tym miałam Jake'a. Nie oszukiwałam się co do prawdziwej natury tego związku. Mimo wszystko byłam zadowolona, gdy przeprowadziłam się do kamienicy i zastałam na swej wycieraczce Beau z sześciopakiem piwa i dwoma piłeczkami tenisowymi dla Jake'a.
Pchnęłam drzwi i przystanęłam nie po to, by wypatrywać go w tłumie albo wodzić wzrokiem po twarzach, lecz napawać się uspokajającą wonią piwa i dymu papierosowego, szmerem niewyraźnych słów i urywanych kaskad śmiechu. Beau opiera się o bar, potężna sylwetka nachylona jest pod kątem, kiedy flirtuje z barmanką. Kobieta wydaje się drobna i męska, w nosie ma kolczyk, jej postać emanuje czymś groźnym. Kiedy Beau się odwraca i dostrzega mnie, włosy opadają mu na oczy. Odsuwa je, ciągnie za poluzowany już krawat i obdarza mnie krzywym uśmiechem, który pielęgniarkom z jego szpitala wydaje się tak czarujący. Ta skądinąd skuteczna broń nie robi na mnie większego wrażenia. Dziedzictwem mojej południowej przeszłości jest między innymi odporność na wszelki urok i czar. Bóg nie stworzył jeszcze krzywego uśmiechu, który mógłby skruszyć moje twarde serce, i Beau o tym wie. Mimo wszystko się nie poddaje. To jedna z rzeczy, za które go kocham, i o tym także wie. Wspinam się na stołek barowy, a Beau zamawia kufel piwa.
34
- Suuusannah - mówi przeciągle i parafrazuje tekst z Evity.
- Och Susannah, nie płacz po mnie.
Pierwszy łyk jest zimny i znajomy. Nie spieszę się, przeciągam tę chwilę. Nie powinnam zdradzać, jak bardzo tego pragnęłam. Beau obserwuje mnie z uwagą i zapala papierosa.
- A więc - ciągnie - ktoś przysłał ci kwiaty?
Przytakuję, chłonąc z przyjemnością dotyk zimnego szkła
w dłoni i przyglądając się naszemu odbiciu w lustrze o drewnianych ramach, wiszącym za kontuarem. Barmanka podchwytuje moje spojrzenie, zerka na papierosa Beau i krzywi się z dezaprobatą. Uśmiecham się do niej, sięgam po paczkę, zapalam jednego i wypuszczam szybki kłąb dymu w jej stronę.
- Zatem kto to? - pyta. - Kim jest twój wielbiciel?
- Nikim - odpowiadam. - Prawdopodobnie. To ma pewnie
związek z pracą. Sprawdzają wystrój przed otwarciem knajpy
i pewnie zapomnieli dołączyć do bukietu bilecik.
Szczerze mówiąc, nie przyszło mi to do głowy aż do teraz, ale wydaje się to najbardziej racjonalnym wyjaśnieniem.
No i jak to wygląda? - pyta Beau. - Kambodża, Laos czy jak się to tam nazywa?
„Indochiny” - mówię. - Nieźle.
Ja i Beau zaśmiewaliśmy się do łez nad moim obecnym projektem. To duża i kosztowna robota, jedno z tych miejsc w stylu wschodnio-zachodnim, gdzie wszystko jest przesiąknięte wonią palczatki i imbiru. Napięcie rośnie, ponieważ lokal ma zostać otwarty w piątek przed Bożym Narodzeniem, a wykonawcy, którzy akurat strajkowali, dopiero co wrócili do pracy. Właściciele często przysyłają mi różne rzeczy pocztą, próbki materiału, egzemplarze menu, lakierowane pałeczki, ale zapominają poinformować mnie o ich celu czy pochodzeniu. Ignoruję je, tworząc z nich smutne stosiki na podłodze mojej pracowni, podczas gdy sama zajmuję się dopinaniem na ostatni guzik kolejnych projektów.
Kiedy właściciele wyjaśnili na początku, że chcą, by koncepcja lokalu „opierała się na dziedzictwie Azji Południowo-Wschodniej”, Beau zaproponował, by nazwać knajpę „My Lai”.
35
Przyszło mi do głowy, że zdjęcia ze słynnej masakry, zamieszczone niegdyś w magazynie „Life”, stanowiłyby niezwykłe przekonujący motyw wnętrza, a Beau zastanawiał się nad składnikami firmowego koktajlu o nazwie Porucznik Calley. Pomysł upadł i teraz „Indochiny” są czarno-białe, ożywione tylko gdzieniegdzie żywą plamą koloru. Ogromne litografie z wizerunkiem kobiety podejrzanie przypominającej Catherine Deneuve pokrywają trzykondygnacyjną ścianę sali jadalnej. Będzie spoglądała na miniaturowe talerzyki z tempurą i kolczaste kompozycje pałki szerokolistnej i storczyków.
Najprawdopodobniej lilie zostały przesłane zamiast strelicji królewskiej, by zaskarbić moją przychylność. Beau zaczyna opowiadać mi o biurze funduszu szpitalnego, który prowadzi, ale jestem rozkojarzona. Nalewam sobie jeszcze jedno piwo i zastanawiam się, czy uda mi się namówić personel „Indochin” do chodzenia na bosaka i noszenia czarnych piżam. I szerokich kapeluszy.
Jest już jedenasta, kiedy wychodzę od „Sherlocka”. Beau próbuje mnie namówić na taksówkę, ale po drugim kuflu piwa i talerzu nachos, których żadne z nas nie miało zamiaru jeść, macham mu na pożegnanie i mówię, że muszę się przejść. Początkowo ulice są gwarne. Otacza mnie szum głosów, urywki rozmów napływają i zanikają. Lampy gazowe przed gmachem opery migoczą, dając iluzję wiatru w ten pozbawiony najlżejszego podmuchu wieczór, a światła wieżowców to srebrne smugi na niebie.
Kiedy kieruję się w stronę śródmieścia, ulice pustoszeją. Znane teatry i bary skupiły się w historycznej części miasta. Tutaj są bardziej dyskretne. Przycupnęły za fasadami niegdyś wspaniałych domów, skryły się za wystawami sklepów, cofnęły za dziedzińce i markizy w bocznych alejkach. Omijam Rittenhouse Square, gdzie nocami zbierają się bezdomni i sypiają na stylowych ławkach, okupowanych za dnia przez starsze panie. Czuję na sobie czyjś wzrok, kiedy przechodzę na drugą stronę ulicy. Przez chwilę mam wrażenie, że ktoś za mną idzie, po barkach przebiega mi zimny dreszcz, potem skręcam za róg i wychwytuję dźwięki muzyki dobiegające gdzieś z przodu.
36
Niedaleko jest restauracja, jeden z moich pierwszych projektów. Wydaje się teraz przestarzała, ale wciąż przystaję w tym miejscu, by na nią popatrzeć. Wiem, że za drzwiami znajdują się nagie stoły, krzesła o wiklinowych siedziskach, wiaderka z nierdzewnej stali z kwiatami, okrągłe niebieskie talerze. Jakaś grupa ludzi wylewa się na chodnik, dwie objęte pary, towarzyszy im wybuch światła, szum rozmów, szaleństwo saksofonu. Idę dalej, obcasy stukają o kamienne płyty, suną wśród słodkiego, żywego rytmu miasta.
W mojej okolicy panuje większy mrok. Minęłam właśnie sklep z antykami, kiosk z prasą i wypożyczalnię wideo, i nagle wyrastają przede mną znajome kamienice z piaskowca. Mój dom jest ostatni przed skrzyżowaniem, muszę więc się sporo namęczyć, kluczyć między drzewami i przemykać od lampy do lampy, by doń dotrzeć. Jake już na mnie czeka, sięgam po klucze do torebki, obiecując sobie ponownie, że wreszcie zrobię w niej porządek, kiedy stają mi włosy na karku.
Dzieje się to bez ostrzeżenia, a doznanie jest tak silne, że przystaję gwałtownie i niemal tracę równowagę. Ciało mnie mrowi i cała nieruchomieję. Nie słyszę nic poza przytłumionym odgłosem ruchu ulicznego kilka przecznic dalej. Przede mną rozciągają się połacie cienia. Robię dwa kroki do przodu i jestem pewna, że słyszę też dwa kroki, nie moje, kogoś innego. Przystaję, one też przystają. Jestem pewna, że słyszę oddech. Minęłam właśnie latarnię i nie chcę się odwrócić. Boję się panicznie tego, co mogę zobaczyć. Gardło zaczyna mi się zaciskać i nie mogę się zdecydować, czy odwrócić się na pięcie i stanąć twarzą do kręgu światła, czy pobiec przed siebie.
W tym momencie otwierają się w sąsiednim domu drzwi i na schody wypadają dwaj mężczyźni w dżinsach i koszulkach polo. Ulicą pędzi taksówka, która po chwili zatrzymuje się na czerwonym świetle. Mężczyźni, znani mi z widzenia, unoszą dłonie w geście powitania, ale nie zwalniają kroku. Moja dłoń w torebce zaciska się wokół zimnego pęku kluczy, ruszam do przodu i otrząsam się, wydając z siebie coś w rodzaju westchnienia, jakbym przez długi czas wstrzymywała oddech.
37
Jake czeka na mnie, kiedy przekraczam próg mieszkania; zatrzymuję się tylko na chwilę, żeby wziąć jego smycz. Teraz, kiedy znów widzę psa, historia z krokami wydaje się czymś śmiesznym. Jake to moja tarcza, mój magiczny miecz. Bez względu na porę i mrok ulice nigdy mnie nie przerażają, jeśli jest przy mnie. Rozpiera mnie taka euforia i radość, że muszę tłumić przemożne pragnienie śmiechu. Jake zbiega szybko po schodach i gdy podążam za nim, mam wrażenie, że dom tętni życiem. Zza drzwi Cathy dolatuje cicha muzyka. Na kolejnym piętrze słyszę telewizor grający w mieszkaniu Gordona. Gordon pracuje w banku i jest głęboko przywiązany do Jay Leno. Ktoś położył kwiaty na etażerce w holu, a rżnięte szyby w drzwiach frontowych wyglądają jak zrobione z waty cukrowej.
Nie popędzam Jake'a. W suterenie przy Delancey mieszka papuga, która siedzi czasem w oknie i gada do przechodzących wyżej ludzi. Dziś wieczór mówi coś zza białej firanki do Jake'a, biadoląc niczym wróżka na jarmarku. Jake przystaje na chodniku, przenosząc wzrok z mojej postaci na niewyraźną sylwetkę ptaka, przekrzywia głowę i marszczy pysk w zdumieniu. Wracamy do domu tuż przed północą; stoję akurat na balkonie, kiedy zaczyna dzwonić telefon.
W przerwie między przeraźliwym dźwiękiem czwartego i piątego sygnału słyszę odgłos zamykanych drzwi i po chwili na dole ukazują się Zoe i Justin. Niosą worki ze śmieciami. Jutro jest piątek, dzień wywózki. O każdej porze po północy można na przeciwległym chodniku układać czarne plastikowe torby, przyzwoicie zwinięte gazety i tekturowe pudła. Istnieje niepisane prawo, że jeśli ma się na zbyciu coś szczególnie porządnego, buty albo stary płaszcz, jedzenie pozostałe z przyjęcia czy pizzę, nie czeka się do rana, tylko wynosi nocą. Należy ułożyć to starannie na wierzchu worków, umieścić dyskretnie na ołtarzach butelek i puszek, tak aby w środku nocy ktoś mógł w rzeczach pogrzebać, wziąć je lub zostawić.
Zoe i Justin wynieśli coś, co wygląda na kapelusz, podarty koc i pudło, prawdopodobnie zjedzeniem. W połowie ulicy otwierają się drzwi, pojawia się następna para z pakunkami w ręku.
38
Uświadamiam sobie, że w tym tygodniu nie mam nic do wyrzucenia, żadnej patelni ze złamaną rączką, znoszonych dżinsów czy rękawiczki. Wchodzę z powrotem do pokoju, nie zamykając drzwi balkonowych, i postanawiam mimo wszystko wynieść zwykłe śmieci; nie będę musiała się martwić, że nie zdążę rano.
Zebrałam dwa worki i poskładałam kilka opakowań po winie, a potem przewiązałam sznurkiem, i wówczas dostrzegam lilie. Ich atramentowate, ciemne liście połyskują i przez mgnienie oka wydaje mi się, że drżą. Wciąż mam dużą wstążkę, z którą je przysłano. Wyciągam je z wazonu; nie przejmuję się, że na drewnianą podłogę ścieka z nich woda, kiedy wiążę łodygi i mnę brzegi kokardy.
Razem z Jakiem przebiegamy ulicę. Z domów wychodzą inni ludzie, niosąc pudła i torby ze śmieciami, atmosfera jest niemal świąteczna. Umieszczam nasze pakunki obok tobołków Zoe i Justina, potem kładę na wierzch lilie. Robię to ostrożnie, jakby stanowiły główny wieniec na pogrzebie.
Już na górze, nim zamykam okno, wychodzę znów na balkon. Ukryte w mroku i pod drzewami torby to ciemne bryły, ale potrafię odróżnić nasze. Są zwieńczone plamą kolorów, ognistoczerwoną strugą kwiatów i eksplozją pomarańczowej kokardy. Odwracam się i zamykam drzwi, przekonana, że znajdą swój dom, że mój dar zostanie zaakceptowany i że na długo przed świtem lilie znikną w mroku nocy.
Rozdział 4
- A więc? - Głos Eleny dociera do mnie z daleka, jakby wołała zza ściany albo mówiła z końca długiego korytarza, nie zaś z gładkiego skórzanego fotela, w którym siedzi zaledwie sześć stóp ode mnie. Lekkie szwedzkie linie mebla nie pasują do jej zwalistej figury. Materiał sukienki i wielowarstwowy brokat żakietu grożą w każdej chwili rozlaniem się poza wąskie oparcia, wyrwaniem się na wolność, poza surowe kształty stalowych rurek, i zasnuciem całego
39
pokoju, gdzie siedzimy pośród półek z książkami, pod czujnym okiem fikusa, przy pokrytym smugami brudu oknie, które wychodzi na cichą ulicę.
- Powinnaś wstawić sobie kraty - mówię, odrywając wzrok
od okna i spoglądając na Elenę. -To naprawdę niebezpieczne.
Uśmiecha się; nalana, nieco postarzała twarz .marszczy się i wykrzywia we wszystkich możliwych miejscach.
Wciąż tak bardzo troszczysz się o bezpieczeństwo, Susannah? - pyta. W jej oczach zapala się światło, figlarny błysk, ostry niczym wysoki dźwięk dzwonka. Pytanie jest żartem, autoparodią. Ja jestem lekarzem, ty pacjentką.
Oczywiście - odpowiadam. I mam ochotę dodać: Czyż nie troszczymy się o nie wszyscy? Nie powinnaś troszczyć się i ty?
Chodzę do doktor Eleny Schulberg już od roku. Psychoterapeutka ze starej szkoły, rodowita wiedenka, wdowa po profesorze Uniwersytetu Pensylwanii. Jest dużą kobietą i w swym drogim ubraniu wygląda jak ktoś zaprojektowany i namalowany, starzejąca się postać z obrazu Klimta albo stworzona przez Gaudiego rzeźba kobiety. Wrażenie to podkreśla jeszcze fakt, że sposób wymawiania słów przez Elenę przywodzi na myśl Anne Freud. Nawet po wielu latach spędzonych w Stanach ma silny obcy akcent. Na dobrą sprawę wszystko, co wiąże się z Eleną, mogłoby wydać się czymś fałszywym, udramatyzowanym melanżem, gdyby nie to, że jest prawdziwa. Muszę przyznać, że były chwile, kiedy Elena wydawała mi się bardziej realna niż ja. W każdy piątek, od trzynastu miesięcy, siadam w tym pokoju i proszę ją, by rozplatała supły w moim umyśle. Czasem jej się udaje, innym razem - nie. Dzisiaj poruszamy jeden z naszych ulubionych tematów, który przypomina stare porzekadło. Śmierć Mariny.
To stało się wiosną, dziewiętnastego marca, w piątek. Wieczorem, by zachować ścisłość. Albo przynajmniej tak sądzą. To ich przypuszczenie, jedyne, jakie mogli wysnuć na podstawie zebranych dowodów, które o dziwo - biorąc pod uwagę makabryczną naturę zbrodni - są skąpe.
Był to, jak wszyscy zgodnie twierdzili, piękny wieczór. Świecił księżyc, a powietrze było łagodne i ciepłe. Pewnie kwitły wiśnie,
40
ich płatki zsuwały się łagodnie w dół i opadały na bruk, ozdabiając świeżą wodę w fontannach i szyby samochodów zaparkowanych przy krawężnikach. W taki wieczór, pod koniec długiej zimy, ludzie pewnie wybrali się do restauracji na nabrzeżach Potomacu, kupowali wino, zamawiali pizzę, przysiadali na schodach domów, by odetchnąć wiosennym powietrzem. Można by przypuszczać, że na dziedzińcu gwarnego domu, w którym mieszkała moja siostra, było pełno ludzi, że przystawali na pogawędkę, witali się, wymienili uwagi o kwiatach, jakie pojawiły się na parapetach okien i w kamiennych urnach. Że zauważyliby kogoś obcego. Ale w tym jednym wypadku rozumowanie takie okazałoby się błędne. Bez wątpienia nic nie zauważyli.
Znaleziono ją dopiero po kilku dniach, trudno więc było dokładnie określić czas zgonu. Widziano ją w tamten piątek o szóstej piętnaście, zaparkowała właśnie samochód. W ręku trzymała teczkę, ubrana była w kostium. Na ramionach wciąż miała płaszcz zimowy. Powiedziała kilku ludziom „dobry wieczór”, uśmiechnęła się, weszła na dziedziniec i przypuszczalnie zniknęła za drzwiami swojego mieszkania. Dopiero gdy nie pojawiła się na pewnej proszonej kolacji w sobotę, a gospodyni dzwoniła do niej pięć razy bez rezultatu, i gdy nie przyszła w poniedziałek rano do Banku Światowego, gdzie pracowała jako analityk, jej znajomi naprawdę się zaniepokoili. Kiedy detektywi z wydziału zabójstw komendy policji w Alexandrii zadzwonili do mnie wieczorem w poniedziałek, zakładali, że Marina nie żyła już od trzech dni. Stawiała zaciekły opór, to wszystko, co mogli powiedzieć. Ale on poderżnął jej gardło, a na koniec dźgnął nożem dwadzieścia pięć razy.
Mówię „on”, ale to tylko taka forma. Jak mnie zapewniono, nie ma powodu zakładać, że mordercą nie była kobieta. Trudno się oczywiście z tym pogodzić. Większość ludzi nie lubi myśleć o tym, że kobiety mordują kobiety, zwłaszcza w tak brutalny sposób. Niczego jednak nie można wykluczyć.
- Wszyscy troszczą się o bezpieczeństwo, moja droga - mówi łagodnie Elena. Już nie żartuje. I dodaje: - Przynajmniej każdy, kto myśli.
41
Ale musimy w końcu żyć w tym świecie, prawda? Jeździmy autobusem. Przechodzimy przez ulicę. Nawet wyprowadzamy wieczorem psy. Co się stanie, jeśli pozwolimy, by zawładnął nami strach?
- Zostaniemy kalekami - odpowiadam, nagradzając ją uśmiechem. - Więźniami.
Znam doskonale odpowiedzi. Elena przytakuje, zadowolona z moich postępów.
Zatem co jeszcze? Co cię, Susannah, ponadto niepokoi?
Nic - odpowiadam. - Przykro mi.
George wrócił? - pyta Elena. - Nie?
Tak, chyba wrócił. To znaczy, nie wiem.
W rzeczywistości wiem doskonale, że wrócił, ponieważ Beau mi powiedział, poza tym zaczął się semestr, a to oznacza, że George znów będzie wykładał. Świeżo po powrocie z Paryża stanie za katedrą i być może przybierze nawet czasami akcent w stylu Eleny. Przywiózł ze sobą żonę, którą sobie znalazł podczas „Młodzieńczego Roku za Oceanem”, jak określa to Beau. Jest bardzo młoda, chłopięca i mówi z bliżej nieokreślonym europejskim akcentem. Beau podejrzewa jednak, że pochodzi z Oklahomy. Wiem, bo wpadł na nich podczas przerwy na lunch. W księgarni, w dziale filozofii. Trzymali się za ręce.
Beau został jej czym prędzej przedstawiony i teraz utrzymuje, że żona Georgea ma na imię Vignette. Jego opowieść, przekazana mi tego popołudnia przez telefon, rozśmieszyła mnie, taki zresztą był jej cel. Ale stanowiła także ostrzeżenie. Diabeł jest w pobliżu, a Beau nie chce, bym czuła się zaskoczona.
I co o tym myślisz? - pyta Elena. Przekrzywia głowę na bok, zachęcając mnie do odpowiedzi. Jest zdania, że trudno się dziś ze mną rozmawia.
Nic mnie to nie obchodzi - mówię. - Naprawdę, Eleno. Mam to w nosie, wierz mi.
Dobrze - mówi.
Przywraca wspomnienia, to wszystko - zapewniam. - W końcu nic dziwnego, prawda? Chodzi mi o to, że wszystko się wydarzyło, kiedy George był tutaj, potem odszedł i znów się pojawił.
42
A więc wracasz do tego, co się działo, zanim odszedł?
Oczywiście - przytakuję. - Chodzi mi o Marinę i kryzys. A potem ta kłótnia.
Na wspomnienie kłótni uśmiechamy się zgodnie. To ona sprawiła, że się poznałyśmy, z jej powodu zapukałam do drzwi Eleny. I jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, stanowiła jedynie katalizator, który okazał się najmniejszym z moich problemów. Teraz mogę się z tego śmiać. Wtedy wydawała mi się ostatecznym dowodem, że tracę rozum.
Taką sugestię wysunął George w pewien sierpniowy wieczór, na miesiąc przed swoim wyjazdem do Paryża. Powiedział, że jestem „równie stuknięta jak moja pieprzona siostra”. W chwilę później walnęłam go w twarz. On mi oddał, a ja roztrzaskałam mnóstwo rzeczy, które kupiliśmy razem albo które dałam mu w prezencie. Następnie spakował torbę, pojechał do hotelu i zadzwonił nazajutrz. Powiedział, że wariuję, że moja wściekłość wywołana faktem, że zostaję, podczas gdy on jedzie na rok do Francji, to dowód, iż postąpił słusznie, decydując się na samotny wyjazd. I że także teraz słusznie postępuje, rzucając mnie. Dodał, że zawsze zachowywałam się jak szalona, nawet przed zabójstwem Mariny. A biorąc pod uwagę to, jak się zachowywałam wobec niej, nim zginęła, i fakt, że nie chciałam z nią nawet rozmawiać przez telefon, należy przypuszczać, że prawdopodobnie zawsze byłam pomylona. On powinien dostrzec to już wcześniej.
Jego argumentacja wydawała się wtedy przekonująca. Elena, wysłuchawszy cierpliwie wszystkich szczegółów, zlekceważyła potłuczoną porcelanę i spytała mnie o Marinę. „Co mogłaś zrobić?”. Wzruszyła ramionami, kiedy jej powiedziałam o ranach zadanych nożem, braku dowodów, drzwiach wejściowych, których nie forsowano, krwawych smugach, które nic nie wniosły do śledztwa, odciskach palców, których nie było w kartotece policyjnej, lęku na twarzy detektywa, kiedy przyjechałam zidentyfikować ciało, i moim żarcie, gdy spytałam, czy musi sprawdzić, że jestem krewną. „Jak mogłaś ją ocalić? - spytała Elena, kiedy jej opowiedziałam, jak stałam i patrzyłam na zmasakrowaną twarz Mariny. - Co według ciebie
43
mogłaś zrobić'?”. „Porozmawiać z nią - odparłam w końcu. - Mogłam z nią porozmawiać”.
Ale nie zrobiłam tego. W tym wypadku George miał rację. Doszło do tego, że nie podnosiłam nawet słuchawki telefonu.
Chociaż przez całe lata po śmierci mamy nie kontaktowałyśmy się ze sobą, w ostatnich tygodniach przed zabójstwem Marina uparcie próbowała się ze mną porozumieć. Kiedy pierwszy raz zadzwoniła, szłam właśnie na spotkanie i rozmawiałam z nią bardzo krótko. Ale gdy tylko odezwał się jej głos w słuchawce, gdy usłyszałam, jak domaga się mojej uwagi, czasu i prawdopodobnie całego mojego życia, niemal ogarnęła mnie panika. Poznałam ten upór w jej słowach i tonie, to poczucie własności, tę władzę, jaką swoim zdaniem sprawowała nade mną, ponieważ nasze serca uderzały tym samym rytmem. Byłam tego pewna jak dotyku dłoni na karku. I w tej chwili zrozumiałam, że jeśli dopuszczę Marinę do swego życia, to rozsnuje wokół mnie nocną nić, aż zostanę całkowicie sparaliżowana.
Dlatego gdy dzwoniła ponownie, mówiłam, że jestem zbyt zajęta, albo obiecywałam, że się odezwę. Nigdy jednak tego nie zrobiłam, a ona nie dawała za wygraną. W końcu kazałam George'owi mówić, że mnie nie ma, a kiedy go akurat nie było i nie mógł kłamać, przestałam odbierać telefony.
Złapała mnie tylko raz, w ostatnią sobotę przed swoją śmiercią. To było wieczorem. Szykowałam właśnie kolację. George zabrał Jake'a do parku, spodziewaliśmy się gości. Kiedy zadzwonił telefon, sięgnęłam odruchowo po słuchawkę. Głos mojej siostry był podenerwowany, piskliwy, pełen złości. „Na litość boską! - wybuchnęła po drugiej stronie. - Co się z tobą do diabła dzieje? Dlaczego nie oddzwaniasz?”. Na blacie szafki kuchennej stał kieliszek wina, płynna powierzchnia odbijała migotliwie światło, i gdy sięgnęłam po niego, poczułam przyspieszony puls. „Cholera! - mówiła Marina. - Nie możesz tak postępować! Nie możesz mnie wykluczyć ze swego życia, dobrze o tym wiesz. Musisz ze mną porozmawiać!”. „Nie - odparłam, słysząc własny głos, twardy i beznamiętny. - Nie. Nie
44
muszę z tobą rozmawiać”. Upłynęła chwila, zanim ponownie dobiegł mnie głos Mariny. Tym razem był cichy. Prawie szept. „Nic ci to nie da, Shoo - powiedziała, a ja niemal ujrzałam, jak zaczyna się uśmiechać. Z odległości setek mil wyczułam nieznaczne skrzywienie jej warg. - Wiesz, że nic ci to nie da. Wiesz, że jeśli zechcę, i tak mnie usłyszysz”.
I wtedy się pochyliłam i wyrwałam ze ściany przewód telefoniczny.
Jest czwarta, kiedy wychodzę z gabinetu Eleny. Podążam za nią wąskimi schodami, a potem holem do drzwi wejściowych, gdzie wypuszcza mnie na ulicę.
Pamiętaj - mówi, stojąc na stopniu i opierając ciężką dłoń na ciętym szkle gałki. - Będę jeszcze w przyszłym tygodniu, potem wyjeżdżam. Do Austrii, na miesiąc.
Nie będę się czuła porzucona - zapewniam.
Elena dwa razy w roku jeździ na miesiąc do domu, żeby pobyć z siostrą; to jeszcze jeden z naszych żartów, że stanę się sierotą, że w milczeniu będę kipieć wściekłością, bo mnie porzuciła. Przeczytałam dostatecznie dużo książek, by wiedzieć, że tak często czują się pacjenci, słyszałam nawet, że kiedy wszyscy psychoterapeuci z Manhattanu wyjeżdżają w sierpniu na Long Island albo na północ, do Connecticut, buchające żarem miasto zamieszkują wyłącznie ludzie zrozpaczeni, osieroceni i rozgniewani. Zdążyłam już uprzedzić Elenę, że w moim przypadku nie ma się czym przejmować. Wiem już, że zgadza się ze mną, a martwi się naprawdę nie tym, że odczuję złość z powodu jej dezercji, tylko tym, że po prostu zapomnę ją odwiedzić po jej powrocie, że pod jej nieobecność odpłynę, zerwę cumy i pożegluję bez przewodnika ku płaskiej przestrzeni horyzontu, który jest krawędzią świata.
Pierwsze zwiastuny zmierzchu pogłębiają późne popołudnie, kiedy kluczę w stronę śródmieścia wąskimi uliczkami zabytkowej dzielnicy, gdzie mieszka Elena. Jest tuż po piątej, wszystko powoli zamyka swe podwoje. Zazwyczaj pokonuję tę drogę na piechotę,
45
ale dzisiaj wzięłam samochód. Mam spotkanie w „Indochinach” i już jestem spóźniona.
Mocny silnik wozu szumi i na ułamek sekundy zamykam oczy i wdycham uspokajającą woń skórzanych siedzeń. Nie potrzebuję właściwie starego mercedesa-benza. Wystarczałaby mi całkowicie honda czy jakiś mały, oszczędny pojazd, który wymagałby mniej troski, zajmowałby mniej miejsca w garażu, byłby łatwiejszy do parkowania. Ale kocham mój samochód. Kupiłam go u dealera handlującego używanymi wozami, podejrzanego mechanika w podejrzanej części miasta, który zapewnił mnie, że samochód należał kiedyś do jego matki. To wielki stary sedan w najgłębszym odcieniu granatu, którego już nie spotyka się na amerykańskich drogach.
Płacę obsłudze garażu za regularne mycie wozu, polerowanie jego listew pokrytych chromem, woskowanie drzwi, dachu i maski. Wiem, że to objaw próżności i że może wydawać się ona nie na miejscu, zważywszy na fakt, jak sama się noszę. Ale jestem pod tym względem wybredna. Dla mnie mój wóz to coś w rodzaju transatlantyku, dużego i niezgrabnego, niemal brzydkiego, lecz wspaniałego, i traktuję go z troską należną gatunkowi, któremu grozi wymarcie. Pracownicy garażu zgadzają się ze mną. Mają dosyć krągłych saabów i przypominających czołgi terenówek. „Ten wóz ma styl”, powiedział mi jeden z nich. Kiedy widzą, jak Jake wskakuje na tylne siedzenie, potrząsają z dezaprobatą głowami, choć siada na złożonym kocu.
W alejce na tyłach „Indochin” znajduje się coś w rodzaju parkingu, gdzie zatrzymuję się obok dwóch kontenerów pełnych sklejki, pod tabliczką z napisem „Nie przechodzić - strefa zagrożona - parking prywatny”. Biały lexus zajął już główne miejsce, jestem więc zmuszona go zablokować. Nie ma to znaczenia, ponieważ będziemy odjeżdżać w tym samym czasie. Samej Lolly nie widać i domyślam się, że jest już w środku i rozmawia z szefem firmy budowlanej. Pewnie odczuwa satysfakcję z powodu mojego spóźnienia.
Lolly to połowa spółki będącej właścicielem „Indochin”, a tym samym mój pracodawca. Nie pierwszy raz pracuję z Lolly Bailey
46
i Richardem Thomsonem, który niewykluczone, że jest jej mężem. Charakter ich osobistego związku pozostaje dla mnie niejasny, oni zaś nigdy nie zawracali sobie głowy, by mi go sprecyzować. Byli małżeństwem, są małżeństwem albo też będą małżeństwem. Różnica jest dla mnie nieznaczna. Bailey Thomson, Inc. płaci rachunki, unika bankructwa i czasem zarabia pieniądze, a wszystko to należy uznać za rzadkość w tej branży. Są właścicielami jeszcze jednej restauracji w mieście, którą dla nich zaprojektowałam. Usadowiony na górnym piętrze starego magazynu z widokiem na Schuylkill bar martini z krytymi czerwoną skórą kanapami, serwujący przekąski kalifornijsko-meksykańskie, tacos z homarem, enchilady z krabami i czarną fasolą i margaritę z wydrążonymi limetkami. W zasadzie jest to bezpieczne miejsce dla samotnych bankierów i młodszych profesorów uniwersytetu; mogą tu posiedzieć i poczuć, że są modni i nieco groźni. „Indochiny” będą dla Bailey Thomson elegantszą wizytówką.
- Nałóż kask na głowę - mówi do mnie Lolly, kiedy się zbliżam. Siedzi z szefem budowlańców. - Nie mamy pełnego ubezpieczenia.
Ubrała się dziś w bladoróżowy kostium, który przywodzi na myśl perłowy brzask. Spódnica sięga do pół łydki, ma formę klosza, którego nie stara się nawet przytrzymać. Z rozcięcia wyłania się jej długa noga w pończosze i kończy tak samo jak kostium różowym butem na wysokim obcasie. Dostrzegłam już wcześniej tę skłonność Lolly do idealnie dobranego obuwia i zawsze podejrzewałam, że każe je specjalnie barwić. Wyobrażam sobie jej buty na półkach w garderobie, ustawione równo po dwa. Jasnoniebieskie, perłoworóżowe, maślanożółte, we wszystkich odcieniach pastelowej tęczy. Spogląda na mnie i klepie się z dezaprobatą po głowie. Lolly lubi, kiedy szybko i bezzwłocznie przestrzega się zasad. Kask, który przykrywa jej włosy przycięte na pazia, jest nieskazitelnie biały i ma wypisane z przodu czerwonymi literami słowo „Szef .
- Chodź, rzucimy okiem na główną salę - mówi Lolly, kiedy przyłączam się do nich. Budowlaniec uśmiecha się do mniei ściska mi dłoń.
47
- Wygląda nieźle - mówi, a ja domyślam się, że chodzi mu
o salę frontową restauracji, a nie zbyt duży kask ochronny, który
muszę podtrzymywać jedną ręką, by nie zsunął mi się na oczy.
Zostawiam Lolly i majstra - ma chyba na imię Earl albo Al - w pomieszczeniu, które pewnego dnia stanie się przedsionkiem lokalu. Pochylają się nad schematem instalacji elektrycznej, a ja ruszam krótkim korytarzem w stronę głównej sali. Korytarz skręca gwałtownie przy samym końcu. Podkreślałam to szczególnie, kładłam na to nacisk. Odczuwałam złość zawiedzionego artysty, kiedy przez jakiś czas zdawało się, że nic z tego nie wyjdzie. Chodzi o to, że dzięki takiemu kształtowi holu cała ściana dwukondygnacyjnej sali pozostanie nietknięta, nienaruszona przez otwór drzwiowy.
Wrażenie, jakie wywoła nagły skręt i wejście do sali, to właśnie coś, co miałam nadzieję osiągnąć. I oto jest, moja czarno-biała kobieta na litografii. Spogląda ze ściany, tylko głowa i nagie ramiona. Jest skopiowana osiem razy w serii paneli, w rzędach po cztery, od sufitu do wysokości sześciu stóp nad podłogą. Ściana została polakierowana na czarno, pod kolor stołów i krzeseł, kiedy już znajdą się na swoim miejscu.
Co myślisz? - pyta Lolly. Wśliznęła się do sali tuż za mną. -Błagam, na Boga, powiedz mi, czy odpowiednio zamontowali oświetlenie. Kosztowało fortunę. Jeśli nie, to podetnę sobie żyły.
Wszystko w porządku - zapewniam ją. - Wygląda dobrze.
Nie jest za bardzo niesamowita? - pyta. Lolly już poruszyła tę kwestię, jakby bała się odrobinę, że czarne oczy kobiety zniechęcą ludzi do jedzenia.
Potrząsam głową.
- Nie - mówię. - A nawet jeśli tak, to wierz mi, zanim skończymy tę salę, ściągniemy tu stoły, krzesła, bambusy i gości, stanie się tylko tłem.
Moje zapewnienia, jak się zdaje, uspokajają Lolly i następne półtorej godziny spędzamy na stalowych składanych krzesłach w holu restauracji, dyskutując o talerzach i sztućcach. Nie po raz pierwszy staram się wyperswadować Lolly noże, widelce i łyżeczki z bambusowymi trzonkami. Upierałam się też stanowczo przy
48
kwadratowych talerzach. Dopuszczam jednak okrągłe, które będą polakierowane na głęboką czerwień, bo takie lubi.
Nim udaje nam się przedyskutować kwestię obrusów, jest niemal siódma.
- Nie zatrudnimy wyłącznie Azjatów? - pyta Lolly, składając starannie swoje dokumenty i wsuwając je do teczki. - Nie -odpowiada sama, zerkając na mnie. - Chyba nie.
Gasimy światło, zostawiając tylko nocne lampy, Lolly zsuwa z głowy kask i wsadza do plastikowej torby. Swój pozostawiam tam, gdzie go znalazłam, na blacie wspartym na kozłach przy wejściu do kuchni, która jest całkowicie wykończona i gotowa do odbioru. Ciężkie stalowe drzwi, które prowadzą do alejki na tyłach budynku, zamykają się za nami, a Lolly uruchamia instalację alarmową.
- Nigdy bym nie uwierzyła - wyznaje, wystukując ostatnie
cyfry na elektronicznej skrzynce; jej wypielęgnowana dłoń po
rusza się szybko i pewnie - ale chyba zdążymy na czas.
Nie zapesz.
Przewraca oczami.
Chyba cały czas pukasz w niemalowane drewno - mówi.
Pewnie - odpowiadam. - A czy nie robią tak wszyscy? Łącznie z tobą?
Susannah! Urodziłam się w Jersey. Jak można urodzić się w Jersey i wierzyć w przesądy?
Zdążyłyśmy już ruszyć w stronę naszych wozów, Lolly się śmieje, jej głos jest wysoki i zaskakująco dziewczęcy. Wciąż do mnie mówi coś o próbkach serwetek, które ma mi przesłać, a ja kiwam głową, obchodząc maskę wozu i sięgając do drzwi. Po drugiej stronie alejki, na budynku, zamontowano zewnętrzne światło, jedną z tych lamp sodowych, których blask daje złudzenie wiecznej mgły i rzuca dziwne cienie, więc z początku tego nie dostrzegam. Lolly już wsiada do swojego wozu, kiedy zaczynam otwierać drzwi, a potem zastygam. Podnosi wzrok i dostrzega mnie.
- Susannah? - woła. - Co się stało?
49
Nie mogę jej odpowiedzieć. Nie mogę się poruszyć. Jestem zażenowana, kiedy w oczach zaczynam odczuwać piekące łzy.
- O cholera! - mówi Lolly. Stoi teraz obok mnie i obie patrzymy na piękny, lustrzany granat drzwi mojego wozu, na których ktoś wyciął głębokie i długie rysy, układające się w pojedyncze słowo „suka”.
Rozdział 5
- Nie bardzo wiem, czego pani od nas oczekuje.
Głos policjanta jest cichy, zaskakująco melodyjny i pozbawiony akcentu, jakby mężczyzna studiował na wydziale aktorskim albo szkolił się na spikera radiowego. Jest młody, czarnoskóry i przystojny; przez jedną absurdalną chwilę wyobrażam go sobie w roli Otella, trzymającego w smukłych dłoniach chusteczkę Desdemony zamiast policyjnego notatnika i niebieskiego długopisu.
Niczego od was nie oczekuje, potrzebny jest jej tylko protokół policyjny do ubezpieczenia - mówi Lolly. Głos ma ostry i nieprzyjemny, i kładzie nacisk na słowa „oczekuje” i „ubezpieczenie”, jakby mówiła to już cztery razy wcześniej, co zresztą jest prawdą, i jakby rozmawiała z idiotą, co nie jest prawdą. Ton jej głosu nie umyka uwadze policjanta, który patrzy na nią gniewnie i po chwili skupia uwagę na mnie.
Przyjechała pani o piątej piętnaście i potem nie opuszczała już budynku? Nie wychodziła pani po nic do samochodu? Aż do siódmej? I wtedy pani to zauważyła na drzwiach? Czy tak, pani... - dopytuje się cichnącym głosem, szukając wśród bazgrołów w swoim notatniku mojego nazwiska.
- DeBreem - mówię. - Susannah deBreem. Tak, zgadza się.
Nie wiem nawet, czy Lolly ma rację z tym ubezpieczeniem,
choć wydaje się, że tak. Przypuszczalnie, jeśli nie dostanę tego na piśmie od policji, moja firma ubezpieczeniowa zacznie podejrzewać, że sama to zrobiłam, żeby załatwić sobie nowe drzwi.
50
- Narzeczony? - drąży policjant. - Ktoś, z kim pani ostatnio
zerwała? Czy to może być coś osobistego? Ktoś, kto miałby powód zrobić coś takiego?
- Jaki na przykład? - pyta Lolly.
Potrząsam głową. Trudno mi uwierzyć, by był to jeden z urażonych przyjaciół Cathy, a wizja George'a skradającego się bocznymi alejkami, by wydrapać na drzwiach mojego samochodu słowo „suka”, niemal przyprawia mnie o śmiech.
- Nie - mówię. - To pewnie był jakiś dzieciak.
Lolly wierci się za moimi plecami, a ja chcę za wszelką cenę wydostać się z tego miejsca. Ponad ramieniem policjanta widzę jego partnera siedzącego w radiowozie, który zaparkowali po drugiej stronie alejki. To potężnie zbudowany Irlandczyk, sprawia wrażenie, że chętnie by się powściekał, tylko mu szkoda marnować energii.
W porządku - zwraca się do mnie młody policjant. - Przypuszczam, że nic więcej nie możemy zrobić. Przykro mi z powodu pani samochodu, pani DeBeers. Sporządzimy raport.
Świetnie. Dziękuję bardzo - mówię. Już chcę powiedzieć, że moje nazwisko brzmi deBreem, że DeBeers to firma zajmująca się diamentami, ale i tak to się na nic nie zda, wyciągam więc dłoń. Policjant podaje mi swoją, jego uścisk jest słaby, a palce wydają się sflaczałe. Robi niezgrabny krok do tyłu, a potem się odwraca.
- Filadelfijscy stróże prawa - oświadcza ironicznie Lolly, kiedy radiowóz znika z pola widzenia gdzieś w wąwozie alejki, a na jego miejscu pozostaje tylko chorobliwie żółte światło lampy ulicznej, padające na cegły i podziurawiony asfalt. - Zabrałabym cię na drinka, ale już od kwadransa powinnam być na spotkaniu. Chodzi o te panie od orkiestry symfonicznej. Jak nie dotrę tam na czas, schrzanią cały catering. Będę musiała mnóstwo zapłacić.
Z jakichś powodów ogarnia mnie zdziwienie, ilekroć przypominam sobie, że Lolly szefuje dynamicznej grupie ochotników, którzy wydają się odpowiedzialni za wszystko, co dzieje się w Filadelfijskiej Orkiestrze Symfonicznej. Zdążyła już otworzyć drzwi
51
wozu i teraz wyciąga długą nogę na wysokim obcasie w stronę przedniego siedzenia.
Reflektory lexusa rzucają dwa białe snopy światła, kiedy otwieram drzwi swego wozu, prześlizgując się jednocześnie wzrokiem po zdeformowanej płaszczyźnie metalu i starając się nie patrzeć zbyt uważnie, jak kochanek, który nie chce dostrzegać nowej blizny. Wyjeżdżam tyłem w alejkę, a Lolly tylko miga obok mnie.
Po jej odjeździe siedzę w samochodzie bez ruchu. Kiedy już umilkły pytania policjanta, a lexus pozostawił za sobą smugę światła, w alejce panuje nienaturalny spokój. Silnik pomrukuje, nie dociera do mnie żaden inny dźwięk. Próbuję wyobrazić sobie zadrapanie na karoserii, a raczej głębokie rysy. Mam przed oczami ostrą krawędź albo narzędzie ze szpikulcem, które przesuwa się po warstwach miękkiego wosku i głębokim granacie lakieru. Kąsa metal i tworzy po kolei znaki, najpierw syczące S, potem U, K, wreszcie A. Myślę, że gdybym przysunęła dłoń do liter na drzwiach samochodu, mogłabym odczytać je niczym znaki Braillea, wchłonąć bijącą z nich nienawiść, która wypaliłaby mi skórę jak ogień.
Jake kręci się wokół moich nóg, niecierpliwy i zwinny jak wąż, i niemal mnie przewraca, kiedy sięgam do garderoby po jego smycz. Gdy czekałyśmy z Lolly na policjantów, zadzwoniłam z jej komórki do Beau, chcąc go poprosić, żeby przyjechał i wyprowadził psa. Nie było jednak odpowiedzi i najwidoczniej nie odebrał mojej wiadomości. Teraz jest po wpół do dziewiątej, a Jake siedział sam po ciemku, czekając na mój powrót. Kiedy otwieram drzwi mieszkania, wypada za próg i rzuca się w dół schodów. Podążam za nim zadowolona, że nikogo w pobliżu nie widać. Przesuwam palcami po poręczy, wodzę po rzeźbionych owocach i liściach, którymi pokryte są słupki. Ciągnę za sobą smycz po nowym szkarłatnym chodniku, a jej ciężki mosiężny zatrzask wybija na stopniach rytm werbli.
Razem z Jakiem wymykamy się niepostrzeżenie na ulicę, ale podczas powrotu mamy już mniej szczęścia. Wchodząc do westybulu, widzę przez lekko zamglone szyby wewnętrznych drzwi jakieś postaci w holu frontowym. Słyszę ostry, wysoki śmiech Cathy.
52
Nie wiem, z kim rozmawia, z Gordonem, Justinem czy Zoe, ale nie chcę spotkać żadnego z nich. Jestem w okropnym nastroju i pragnę być sama. Rozważam w myślach odwrót, gdy ciągnę Jake'a po schodach w stronę ulicy. Ale zdążyli mnie już zauważyć, poza tym minęła dawno pora psiego posiłku, a ja mam cholerną ochotę się napić.
- Hej! - woła Cathy, kiedy ukazujemy się w drzwiach, zstępując z lekko zabrudzonego marmuru przedsionka na wypolerowany parkiet holu wejściowego. - Jak minął dzień?
Jake wyrywa się i biegnie powitać Gordona, który przegląda stos przesyłek piętrzących się na wysokim i wypucowanym kredensie. Wertuje ułożone starannie przez Shawna kupki, jakby był pewien, że czegoś z jego poczty brakuje.
- Paskudnie - mówię. - Miałam paskudny dzień.
Mój głos jest donośniejszy niż zwykle. Gordon odwraca się, by spojrzeć na mnie, twarz Cathy wyraźnie się wydłuża. Słowa wypowiedziałam bardziej opryskliwym tonem, niż zamierzałam. Cathy wygląda, jakbym dała jej w twarz, jakby to ona była winna, że miałam paskudny dzień. Wzbiera we mnie wina i irytacja. Znam to, ten uraz wywołany zranionymi uczuciami innych ludzi. Jednak Elena przekonuje, że dobrze jest odczuwać winę. Powiada, że dzięki temu jesteśmy milsi, podczas gdy instynkt kazałby się nam zachować inaczej.
Przepraszam - mówię. - Ktoś mi porysował samochód.
Och! - wykrzykuje Cathy. - O nie. Twój wspaniały wóz! Tak go kocham! To było celowe?
Tak - odpowiadam. - I to bardzo.
- Jesteś pewna? - dopytuje się Cathy. W oknach jej mieszkania wiszą kryształowe ozdoby, a papier listowy zdobią cherubinki z łukami i strzałami. Bezsensowny wandalizm nie należy do świata, w który chce wierzyć Cathy. - A może to tylko przypadek?
Chyba że ktoś przypadkowo napisał na karoserii „suka” -mówię, a mój głos nabiera uszczypliwego tonu.
O mój Boże! - wykrzykuje Cathy, oczy robią się jej okrągłe. - Żartujesz. W twoim garażu?
Nie, w mieście. Nie powinnam zostawiać wozu na ulicy.
53
O rany - mówi tylko Gordon.
Nie mogę uwierzyć. - Cathy potrząsa głową. - Biedactwo. Pragnie za wszelką cenę obdarzyć mnie współczuciem, ukoić żal.
- Wszystko w porządku - zapewniam. - To tylko głupi numer, nic więcej.
Odzywa się dzwonek u drzwi i w tym momencie dociera do mnie, że Cathy musiała chyba dać sobie spokój z Shawnem albo zabezpiecza się zawczasu, ponieważ najwyraźniej wybiera się na randkę. Niebieski płaszcz, który ma na sobie, jest nowy - pochwaliła się nim, gdy tylko nabyła go przed tygodniem na wyprzedaży - włożyła też czarne spodnie. Ciemne włosy lśnią od żelu, a cała postać roztacza wokół delikatny zapach owocowej gumy do żucia.
- Muszę lecieć - tłumaczy. - Gdyby nie to, napiłybyśmy się drinka. Zadzwonię do ciebie!
Przytakuję, kiedy wymyka się przez szklane drzwi. Gordon, Jake i ja stoimy, nasłuchując jej wysokiego głosu i cichego pomruku mężczyzny, kiedy witają się, a potem znikają na ulicy. Zatrzaskują się za nimi ciężkie drzwi frontowe.
No cóż - mówi Gordon. Nie bardzo wiem, czy ma na myśli Cathy, czy raczej drzwi mojego wozu, czy wreszcie plik przesyłek, które zdołał zebrać.
Brakuje czegoś? - pytam, wskazując głową pocztę.
Nie - odpowiada Gordon. - Tylko sprawdzałem. Po ostatnim incydencie.
- Naprawdę otworzył twój rachunek za kartę kredytową?
Nie jestem nawet pewna, dlaczego o to pytam, po prostu nie chcę więcej mówić o drzwiach mojego samochodu.
Pewnie - mówi Gordon. - Ten facet jest jak cholerny Dzwoneczek z Piotrusia Pana, wyrasta nagle z tą swoją miotełką do kurzu tam, gdzie go nie posiali.
Wydaje mi się, że wykonuje dobrą robotę dla Zoe - mówię. Trudno mi zrozumieć, dlaczego bronię Shawna, jeśli pominąć fakt, że tak jak on nie lubię muszych śladów. Gordon mruczy coś pod nosem, postanawiam więc porzucić temat. Jake jest głodny, poza tym dotarł już do połowy schodów.
54
- Jest tam coś dla mnie? - pytam.
- Nie - odpowiada Gordon. - Może Dzwoneczek zdążył już
zabrać.
Ignoruję jego uwagę i ruszam po schodach za Jakiem. Gordon idzie za mną.
- Wiesz - wyznaje - ta historia, to znaczy, że ktoś napisał coś
takiego na drzwiach twojego wozu, jest trochę przerażająca.
Nie widzę Gordona, kiedy mówi, a jego głos dochodzi z tyłu, jakby płynął z głośnika. „Jesteś kobietą w mieście i odczuwaj lęk” - tak mam rozumieć jego słowa. Wiem, że robi to w najlepszej wierze, ale jestem zirytowana na niego za to, co powiedział o Shawnie, i czuję, jak wzbiera we mnie złość.
- Nie, to nie jest przerażające - słyszę samą siebie. - To tylko głupie i irytujące.
Dotarliśmy już na pierwszą kondygnację i odwracam się, gdy Gordon staje przed drzwiami swojego mieszkania. Drzwi na tym piętrze są ogromne. Niegdyś musiały prowadzić do salonów i sypialni tego domu. Ich nadproża są ciężkie od mahoniowych winorośli, owoców i liści.
- Chcesz się napić? - pyta Gordon.
Gdy staje przed drzwiami, od razu maleje, choć nie należy do niskich mężczyzn. Ze swego miejsca, dwa stopnie wyżej, dostrzegam gładką falę ciemnych włosów na czubku głowy i nieco gruby kark, który wciąż nosi ślad letniej opalenizny i jest odsłonięty w miejscu, gdzie styka się z kołnierzem koszuli w kratę. Gordon wyciąga z kieszeni klucze i wsuwa bezgłośnie do zamka.
- Otworzyłem niedawno butelkę wina - wyjaśnia.
Nagle robi mi się przykro, że byłam dla niego taka nieuprzejma. Gdybym podejrzewała, że ktoś otwiera moje listy, też by mnie to zdenerwowało.
Waham się. Widywałam w przelocie frontowy pokój jego mieszkania, kiedy przechodziłam obok, a drzwi były akurat uchylone. Zapamiętałam wykuszowe okno, pod nim mahoniową ławę, boczną ścianę kominka, z tego samego rzeźbionego drewna, ciemnego i męskiego, całkowicie odmiennego od delikatnych zdobień
55
mojego mieszkania, ich nasyconych zieleni i szarości. Wyobrażam sobie dotyk kieliszka w mojej dłoni, przyciszoną muzykę płynącą z wieży stereo. I w tym momencie uświadamiam sobie, że Gordon też tam będzie, że przyjdzie mi prowadzić rozmowę i zachowywać się odpowiednio. Dochodzę do wniosku, że wolę swój kiepski nastrój, i pokonuję kolejny stopień.
Dzięki, ale muszę nakarmić Jake'a - tłumaczę. Gordon spogląda na mnie, a ja czuję coraz silniejszy rumieniec na twarzy. Po chwili przytakuje tylko i wchodzi do mieszkania, ciężkie drzwi zamykają się za nim bezgłośnie.
Doktor Ponury durzy się w tobie.
Słowa napływają gdzieś z góry i z początku nie bardzo wiem, skąd dokładnie. Po chwili podnoszę wzrok i dostrzegam twarz Shawna. Wydaje się pozbawiony reszty ciała, jakby stał się jednym z tych cherubinów, których tak lubili renesansowi malarze - nic tylko skrzydełka i mała głowa.
- Co ty tam robisz? - pytam i zastanawiam się, ile usłyszał
z mojej rozmowy z Gordonem.
Ignoruje moje pytanie i szczerzy zęby w uśmiechu.
- Masz ochotę na popcorn?
Widzę, że drzwi do mieszkania Cathy stoją otworem, i wyczuwam sztuczny maślany zapach prażonej kukurydzy z mikrofalówki.
- Wysiadł mi telewizor i Cathy, niech Bóg czuwa nad jej duszą, pozwoliła mi skorzystać ze swojego - wyjaśnia Shawn. - Nie martw się, zamknę drzwi, jak będę wychodził. Cathy dała mi klucze. Mam twoją pocztę.
Wpada z powrotem do mieszkania i ukazuje się po chwili z egzemplarzem „Architectural Digest” i kilkoma rachunkami w dłoni.
- Świetny artykuł o architekturze georgiańskiej w Dublinie - mówi, wręczając mi magazyn i koperty. - Wiedziałem, że nie będziesz mieć pretensji, jeśli zajrzę.
Chcę powiedzieć, że owszem, mam pretensję, ale wydaje się to zbyt drobną sprawą, nawet jak na mnie, toteż tylko sięgam po klucze. Jake siedzi przy drzwiach, patrząc błagalnie.
56
- Na Pięćdziesiątej Szóstej organizują maraton dla wielbicieli Star Treka - dodaję, zerkając przez ramię w głąb mieszkania Cathy. - Ale coś mi się zdaję, że z ciebie żaden entuzjasta serialu.
Moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa dotyczy zagubienia. Z wcześniejszego okresu pamiętam tylko jakieś fragmenty - drzwi, okno, plamę koloru. Ale właśnie to jest pierwsze prawdziwe wspomnienie, pierwsza skończona historia, w której odegrałam rolę. Wszystko wydarzyło się podczas pikniku albo jednej z wycieczek mamy. Zwykle były to wyprawy na jakieś pole bitwy albo do wielkiego parku stanowego. Mama i babka siadały na kocu rozpostartym na trawie i jadły kanapki, a wujek Ritchie zabierał ze sobą przenośne krzesełko z żółtym siedziskiem, wędkę, blaszane pudełko z przynętami, fragmenty żyłki i maleńkie sztuczne muchy, które robił z piórek.
Nie pamiętam dokładnie, dokąd udaliśmy się tamtego dnia, ale przypominam sobie upał, ponieważ w czasie lunchu pokłóciłam się z Mariną o ostatni kubek lemoniady, którą mama przygotowała rano i włożyła do przenośnej lodówki z mnóstwem kawałków lodu i plasterków pocukrzonej cytryny. Żadna z nas nie chciała podzielić się z drugą, wszystko albo nic, i omal nie zaczęłyśmy szarpać się za włosy, kiedy wujek Ritchie rozstrzygnął spór, rzucając monetą. Marina wybrała orła, ja reszkę, i ja wygrałam. Wypiłam lemoniadę jednym haustem, zlizałam cukier z cytryny i wysiorbałam mięsiste resztki napoju na jej oczach.
Później, kiedy wszyscy już zjedli i dorośli poszli spać, oddaliłam się od reszty. Pamiętam, że bolała mnie stopa, jakbym miała kamyk w bucie albo ugryzł mnie pająk, i usiadłam. Odgięłam głowę do tyłu i miałam wrażenie, że wokół mnie wiruje światło. Wdychałam zapach sosen i lekką woń trawy. Nie czułam w tym momencie lęku, a jedynie jakby nieważkość, i teraz wiem, że to, czego nie umiałam wówczas nazwać, było wolnością. Rozkoszując się chwilą, obserwowałam świetliste wzory nad głową, postrzępione linie ciemności i zieleni, które migotały i wirowały jak gwiazdy.
57
Potem ni stąd, ni zowąd świat znieruchomiał. Światło przestało tańczyć. Konary drzew stały się grube i ciężkie, a słońce zrobiło się białe. Było bardzo gorąco i nagle zrozumiałam, że jeśli zerwę się na równe nogi i zacznę biec, nie będę wiedziała, gdzie szukać matki.
Wyczułam obecność Mariny niczym zapach i gdy rozejrzałam się wokół, ujrzałam ją - stała w zaroślach z jard ode mnie. Była ubrana w żółty T-shirt i takie same różowe szorty jak ja, do tego identyczne różowe tenisówki z przeceny, z koralikami wszytymi w sznurowadła. Całkowicie nieruchoma, tkwiła w obramowaniu krzewów, które dotykały jej nagich ramion i nóg. Miałyśmy wówczas pięć, co najwyżej sześć lat i twarz mojej siostry była pociągła i piegowata, a włosy związane z tyłu w zgrabny koński ogon. Patrzyła na mnie tak, jak kot na zranionego przez siebie ptaka: z wielkim zainteresowaniem i dozą bezinteresownej złośliwości. Chciałam wymówić jej imię, ale słowa nie mogły mi się wydostać z gardła.
„Oni kochają cię bardziej - powiedziała dobitnie. - Ale ja cię nienawidzę”. Potem odwróciła się i zniknęła.
Krzyczałam, kiedy matka i babka mnie znalazły. Wpadłam w panikę i choć dzieliło mnie od nich niespełna sto jardów, nie umiałam znaleźć drogi powrotnej. Zrozpaczona przedzierałam się przez zarośla, drapiąc sobie ramiona i twarz. Zgubiłam jedną tenisówkę i byłam brudna. „Cicho, Shoo, cicho”, wciąż słyszę głos matki. I wciąż czuję słodką woń jej mydła, kiedy wycierała mi twarz brzegiem serwetki zmoczonej w lodowatej wodzie i odsuwała splątane włosy sprzed oczu.
Żółta próbka jedwabiu, nad którą teraz pracuję, jest dokładnie tego samego koloru co podkoszulek Mariny tamtego dnia. Nie uświadamiałam sobie tego aż do teraz, dopóki nie przyłożyłam jej do schematu barw i nie zauważyłam, że nie jest wcale ciepła i złota, jak mi się wydawało, ale ostra i słonecznie żółta. Patrząc na ten kawałek jedwabiu, słyszę głos Mariny. To czysty, dziecięcy głos, ale każde z jej słów jest ostateczne jak kamyczek wrzucony do wody. „Nienawidzę cię”. Było to powie dziane beznamiętnie,
58
musiała się wcześniej nad tym zastanawiać. Nigdy więcej mi tego nie powiedziała, ale zawsze miałam wrażenie, że wcale nie odczuwa przykrości. Ani moje łzy, ani późniejsza histeria, ani wreszcie utrata tenisówki nie wzruszyły jej w najmniejszym stopniu.
Schemat barw to moje preludium do pierwszego projektu po „Indochinach”. Jest to ogród herbaciany, zwieńczony szklanym dachem pawilon na dziedzińcu małego muzeum, gdzie studenci w czarnych skórzanych kurtkach i panie doceniające sztukę mogą raczyć się za dnia herbatą, a wieczorami białym winem. Tak długo odkładałam pracę nad tym projektem, że jestem daleko w tyle i nie mogę już dłużej zwlekać. Wiara rady nadzorczej jest tak wielka, że jej członkowie dali mi wolną rękę, nie mogę więc mieć pretensji do nikogo prócz samej siebie o ten żółty kolor, który był wyłącznie moim pomysłem. Chciałam go połączyć z jasnozielonym, z czymś chłodnym i odrobinę edwardiańskim. Rezultat jest porażką. Próbki materiału i plamy farby przywodzą mi na myśl wyłącznie rozmokłe płatki albo kolonie glonów, wszystko, co rośnie i unosi się na powierzchni martwej, stojącej wody.
Sięgam do szklanki, uświadamiam sobie, że jest pusta, i wstaję, by nalać sobie następnego drinka. Plecy i kolana mam sztywne, jakbym się nadwerężyła albo spędziła dużo czasu w samolocie. Wrzucam do szklanki trzy kostki lodu i obracam nimi energicznie w bursztynowej whisky, a potem nasłuchuję, jak przyjemnie postukują, zderzając się ze sobą. W powrotnej drodze do salonu przeklinam w duchu Marinę.
Projekt nie nastręczał mi początkowo żadnych trudności. Byłam zadowolona z kolorów, dopóki moja siostra nie ukazała się w tym dziecinnym T-shircie i nie popatrzyła na mnie z leśnych mroków, ciskając we mnie słowami jak kamieniami. Teraz będę musiała zacząć od nowa, znaleźć kombinację, wzór i kolory, do których Marina nie rości sobie prawa.
- Szaleństwo - mówię głośno. Przepełnia mnie gniew. Przepływa przez moje ciało jak rtęć, płonąc intensywnie, muszę w końcu kilkakrotnie zamrugać, by odzyskać ostrość widzenia, odetchnąć i
59
cofnąć się o krok. Zamykam oczy, biorę głęboki łyk szkockiej i w tym momencie dzwoni telefon.
Reaguję szybko, nieomal odruchowo. Jakby coś we mnie eksplodowało. Nie wiem, czy jest północ, czy wpół do jedenastej, czy pierwsza nad ranem, ale chwytam słuchawkę z biurka i wrzeszczę: „Zostaw mnie w spokoju!”. A potem rzucam nią przez cały pokój. Trafia w podłokietnik kanapy i spada na grube poduchy.
Trzęsę się cała, drżę z wściekłości i zaskoczenia. Szkocka wylała się ze szklanki i spływa po moim nadgarstku, a ja gapię się na telefon jak na żywego przeciwnika. Kiedy podchodzę i biorę słuchawkę do ręki, słyszę dobiegający z niej głos.
Susannah? Susannah? Na litość boską, jesteś tam? Tu Beau.
Tak - odpowiadam, podnosząc słuchawkę do ucha. - Jestem tu.
Co się, u diabła, dzieje? - pyta. - Wszystko w porządku?
Mija chwila, zanim mówię „tak”. A potem dodaję:
Myślałam, że to kto inny.
Kto? - pyta Beau.
Nie wiem - odpowiadam. Beau odchrząkuje.
No dobra, masz ochotę na jakąś chińszczyznę?
Od czasu gdy wprowadziłam się do tego domu, Beau i ja przechowujemy klucze do swoich mieszkań. Zapewniamy się nawzajem, że ten równy dostęp jest konieczny, by zapobiec klęsce. Mamy na myśli atak serca, napady epilepsji, pożar, nagłą śmierć. Czytałam raz artykuł o kobiecie, która udławiła się pestką od śliwki i leżała przez tydzień martwa. Po wyjeździe George'a do Paryża patrzyłam chwilami na swoje mieszkanie jak na potencjalne mauzoleum. Dlatego między innymi dałam klucze Beau, który zaproponował, bym unikała nawet wydrążonych owoców.
W rzeczywistości nasze wzajemne wizyty sprowadzają się do odbierania i przekazywania poczty i sporadycznego dostarczania bielizny z pralni, szczęśliwie nie są potrzebne wyjątkowe interwencje. Najbardziej korzysta na tym Jake, którego Beau często
60
wyprowadza albo karmi, kiedy jestem zajęta z Lolly albo siedzę do późna w jakimś projektowanym lokalu.
A zatem, nie słysząc dzwonka do drzwi, wiem po radosnym pisku Jake'a i charakterystycznym zapachu chińszczyzny, że zjawił się Beau. Po chwili ukazuje się w drzwiach mojej kuchni. Podaje mi dużą brązową torbę papierową i mówi:
- Wystrzegaj się administratorów szpitalnych przynoszących kurczaka Kung Pao.
Rozkładamy białe kartonowe pudełka na blacie kuchennym i sadowimy się na moich dwóch stołkach barowych. Machamy nogami w powietrzu jak dzieci, które siedzą na zbyt wysokich krzesłach. Pudełka z krewetkami w ananasie i kurczakiem pokrywają się z wolna żółtymi i pomarańczowymi plamami. Beau podnosi jedno z nich i grzebie na dnie swoimi pałeczkami. Przypomina do złudzenia misia z kreskówki, zaglądającego do porzuconej puszki.
A więc nie wiesz, kim jest ta menda, która do ciebie wydzwania? - pyta. Po tym, jak wydarłam się na niego przez telefon, musiałam mu opowiedzieć o tych telefonach i o tym, co stało się z moim wozem. W mojej relacji wydawało się to znacznie mniej dramatyczne, materiał, który dopiero trzeba ubarwić.
Nie - odpowiadam. - Nie wiem nawet, czy to ta sama osoba. Poza tym nie zawsze dzwoni. W tym tygodniu sobie odpuścił.
Nie dzwonił dziś wieczór?
Potrząsam głową i oboje, jak na zawołanie, odwracamy się, by spojrzeć na zegar ścienny, który wskazuje dwadzieścia po dwunastej. Gdyby w kuchni był telefon, też pewnie byśmy wlepiali w niego wzrok, niestety, nie możemy tego zrobić. Beau odstawia swój lepki kartonik i sięga po moje piwo.
To moje! - wołam.
Wiem - odpowiada i mruga do mnie. - A próbowałaś wcisnąć gwiazdka, sześć, dziewięć?
Pyta takim tonem, jakby prowadził teleturniej.
Potrząsam głową.
61
- Próbowałam raz, ale uzyskałam tylko jakiś dziwny sygnał.
Według operatora oznacza on, że linia jest zablokowana.
Beau wzrusza ramionami.
Gdybym bawił się w takie telefony, też bym pewnie zablokował swoją linię - mówi. - Tak między nami, możesz kupić takie urządzenie w Radio Shack za dwadzieścia dolców. Nazywa się Zzzapper czy jakoś podobnie. Wyświetla także numer rozmówcy.
Skąd wiesz? - pytam.
Bo to supersprzęt, który supergoście jak ja znają - mówi. - Powinnaś przede wszystkim zmienić numer.
Wiem - przyznaję. - Ale wszyscy, których znam, klienci i współpracownicy, muszą mieć ze mną kontakt.
Wstaję i biorę następne piwo z lodówki, ponieważ Beau pije moje.
Trafna uwaga, drogi Watsonie - mówi.
Zdejmuję kapsel z butelki i rzucam w niego.
Zakładam, że mu się w końcu znudzi - wyrażam nadzieję.
- To jakiś gość od telemarketingu, który dostał amoku -
oświadcza Beau. Zastanawia się nad tym, kulgając w dłoniach
szyjkę butelki. - Kocham słowo „amok”. - Potem obdarza mnie
swym najbardziej czarującym uśmiechem. - Jeśli wyprowadzę
psa, to będę mógł się upić i przespać na twojej kanapie?
Nim nadchodzi poranek, już go nie ma, znika, jakby go nigdy nie było. Talerze są wyskrobane do czysta z sosu, lepkich kawałków makaronu i resztek stwardniałego ryżu. „Pies nakarmiony - głosi karteczka przyczepiona do puszki Alpo. - Jeśli twierdzi inaczej, kłamie”. Podobna karteczka widnieje przy smyczy Jake'a, która jest zaczepiona o rączkę drzwi lodówki. „Pies wyprowadzony”. Obie są ilustrowane; oglądam je, nalewając sobie kawy. Na pierwszej narysowany prostą kreską pies je hamburgera, którego trzyma między przednimi łapami. Na drugiej człowiek i pies, naszkicowani w takim samym stylu, idą obok siebie, nad ich głowami świeci okrągłe, uśmiechnięte słońce.
Trzecią kartkę znajduję dopiero wtedy, kiedy drapię Jake'a po brzuchu. Pies leży na chodniku w salonie.
62
Wpada mi w oko kwadracik papieru, gdy się pochylam. Jest przytwierdzony do poduszki Jake'a, która z kolei spoczywa na starannie złożonym kocu, kupionym dawno temu podczas wycieczki szkolnej do Montrealu. Figurka człowieka podskakuje w powietrzu. „Dzięki! - czytam, a dalej - Nie zapomnij - koncert w kościele dziś wieczorem - 7.30”.
Zapomniałam. Beau nigdy nie poprosił, żebym poszła z nim na nabożeństwo do kościoła, a nawet gdyby, to i tak bym tego nie zrobiła. Jako dziecko codziennie widziałam z okien autobusu szkolnego tablicę na drodze do Petamill. Wciąż mam wątpliwości, czy Jezus rzeczywiście zbawia. Jednak koncerty kościelne stanowią w tym wypadku wyjątek.
Chór, do którego należy Beau, daje trzy występy w ciągu roku, i za każdym razem Beau śpiewa solo. Za każdym też razem idę go posłuchać. Wyrobiłam w sobie pewien nawyk. Czekam przed drzwiami, dopóki nie usłyszę muzyki, i na pierwszy dźwięk organów wślizguję się po cichu do środka. Siedzę z tyłu na ławie, niemal pogrążona w ciemności, i podnoszę wzrok na jaskrawy witraż nad ołtarzem, gdzie płowowłosy Chrystus dogląda swych owieczek na jaskrawozielonym pastwisku. Chór zaczyna śpiewać, a ja wystukuję stopą w rytm znajomych słów. „Pan moim pasterzem”. Potem czekam na moment, gdy Beau wychodzi przed szereg, jego niezgrabną sylwetkę spowija długa, błękitna nylonowa szata, i zamykam oczy, kiedy dociera do pulpitu i wstępuje na podwyższenie. Czasem mi się wydaje, że wstrzymuję oddech, aż usłyszę głos Beau; wtedy czuję, jak mnie unosi, i daję mu się porwać. Kiedy śpiewa, odpływam gdzieś poza bure ściany kościoła. Pozwalam, by mnie wiódł, i oboje wznosimy się spiralą ponad miastem, unoszeni coraz wyżej na pełnych nadziei taktach pieśni pochwalnej.
63
Rozdział 6
- Więc jak to się, u diabła, stało?
Jest to w takim samym stopniu wyraz złości jak pytanie i Benjy spogląda na mnie groźnym wzrokiem przez ramię, jakbym wzięła śrubokręt i zrobiła to osobiście. Jego ciemna twarz o krzaczastych brwiach wykrzywia się w gniewnym grymasie, który nadaje jej wyraz dzikości i upodabniają do oblicza z bajki. Wzruszam ramionami, ale Benjy jest już z powrotem przy wozie. Schyla się, oglądając uważnie drzwi i mrucząc do siebie. Warsztat cuchnie olejem i czarnym osadem zalegającym dno ekspresu do kawy, stojącego na starym drewnianym biurku mechanika. Obok piętrzy się stos pseudoczystych kubków plastikowych. Zastanawiam się przez chwilę, czy się napie, ale w końcu rezygnuję. Mam lekkiego kaca po tej chińskiej uczcie ostatniego wieczoru i nie bardzo wiem, czy gęsty toksyczny płyn zabije mnie, czy też uleczy.
Nie wiem, jak to się stało, prawdę powiedziawszy - mówię, choć w gruncie rzeczy się domyślam. Same szczegóły techniczne tego aktu, by się tak wyrazić, nie są szczególnie skomplikowane. - Parkowałam tam już wcześniej - dodaję, jakby tonem usprawiedliwienia. - Możesz to naprawić?
Nie, nie mogę.
Benjy prostuje się i ociera dłonie o przód kombinezonu, który jest tak brudny, że nie sposób odgadnąć, jak wyglądał kiedyś. Zawsze widuję go w tym stroju i choć przypuszczam, że ma coś pod spodem, głowy bym za to nie dała.
- Mogę tylko znaleźć nowe drzwi, ale to trochę potrwa.
- Jak długo? - pytam. Perspektywa braku samochodu sprawia, że czuję się uziemiona i odrobinę przerażona.
- Nie wiem. To stary wóz, kolor też trudno dobrać. I będzie kosztować, panno Skąpa.
Nie mam pojęcia, co zrobiłam, by zasłużyć na taki przydomek; chodzi mu pewnie o to, że przyszłam przede wszystkim do niego, a nie do „prawdziwego” warsztatu, jak powiedziała by Lolly.
64
Benjy nie ma złudzeń co do charakteru swej firmy. Podchodzi do biurka i nalewa sobie kawy, potem nalewa do drugiego kubka, który mnie podaje. Płyn jest letni i odrobinę drapie podniebienie.
Gdzie Jake? - pyta, zasiadając w fotelu na kółkach i odjeżdżając do tyłu, w stronę powyginanej szafki na dokumenty, która jest zapchana książkami telefonicznymi. Wyjaśniam, że założyłam, iż będę wracać taksówką, ponieważ przypuszczałam, że zatrzyma mój wóz w warsztacie.
Taryfiarze nie wożą psów?
Nie te duże.
Benjy zastanawia się przez chwilę nad niesprawiedliwością tego zjawiska, później wyciąga z kieszeni okulary w grubej oprawie i umieszcza je na czubku nosa. Ciężkie i ciemne oprawki nadają mu wygląd bohatera kreskówki. Przyglądając się Benjy'emu znad brzegu kubka, wyobrażam sobie, że dorysowałam mu okulary flamastrem i że mogłabym się nachylić i dodać jeszcze wąsy albo szpiczaste uszy, albo małe zakręcone różki.
No dobra - mówi w końcu. - Zanim dobiorę odpowiednie drzwi, założę nowe. Wiem, że brak czterech kółek cię zirytuje, poza tym nie możesz jeździć po mieście z czymś takim na karoserii, ludzie pomyślą, że z ciebie jakiś dewiant. Nie będzie wyglądać super, ale spróbuję dobrać jakiś ciemny kolor, zanim znajdziemy oryginał.
Dzięki - mówię.
Dla ciebie, laluniu, wszystko. - Mruga do mnie. - Co mogę powiedzieć? Moja matka też miała rude włosy.
Dopijam kawę i wrzucam kubek do kosza na śmieci, pełnego zmiętych w kulkę opakowań po batonach i puszek. Benjy tymczasem zaczął już poszukiwania drzwi do mercedesa rocznik 1972. Szpera w stosie papierów i sięga do telefonu na ścianie, który majaczy za kalendarzem firmowym formuły wyścigowej NASCAR. Macha mi na pożegnanie, a ja pytam jeszcze:
Często spotykasz się z czymś takim?
Cały czas, laluniu - zapewnia Benjy. - Cały czas.
65
Nie bardzo wiem, czy się cieszyć, czy martwić, i zastanawiam się nad tym, wychodząc na popołudniowe słońce.
Docieram niemal do muzeum, zanim udaje mi się dostrzec pierwszą wolną taksówkę, ale skoro zaszłam tak daleko, wydaje się, że i resztę drogi mogę pokonać pieszo. W sobotę miasto jest zajęte swoimi sprawami w nieco inny sposób niż zazwyczaj. Na ulicach są ludzie, ale przechadzają się jakby wolniej, rozkoszując się ostatnimi promieniami ciepłego jesiennego słońca. Parking przy nowym supermarkecie jest zatłoczony. Kilka samochodów krąży wkoło jak drapieżne ryby, czekając na wolne miejsce, a jakieś dziecko piszczy, kiedy matka wsadza je do wózka na zakupy i pcha szybko w stronę rozsuwanych drzwi.
Mijam niewielką, solidną bryłę Muzeum Rodina i staję w pół kroku, zatrzymana przez strumień ruchu ulicznego. Na chodniku po przeciwnej stronie tupie hałaśliwie jakaś grupa biegaczy. Wyłącznie mężczyźni, sześciu czy ośmiu. Po ich swobodnym zachowaniu można poznać, że to koledzy z biura, przyjaciele dopingujący się nawzajem do walki z brzuchem i pierwszymi siwymi włosami. George też tak biegał w stadzie niezbyt młodych profesorów z uniwersytetu, których zaskoczył wiek. Co sobota wychodził przed dziesiątą, wołając do mnie z holu, gdzie sznurował buty; ostatnie słowa tłumił wciągany przez głowę dres, a potem urywały się na dobre wraz z trzaśnięciem drzwi.
Ci faceci to jednak prawnicy albo bankierzy. Są lepiej ubrani niż profesorowie z uniwersytetu. Widzę, jak ich usta się poruszają, śmieją się, rozmawiają, aż wreszcie zmienia się światło na przejściu i samochody hamują. Wtedy mężczyźni ruszają do przodu jedną zwartą masą. W tym samym momencie schodzę z krawężnika na ulicę. Spotykamy się, wówczas rozdzielają się i opływają mnie z obu stron. Kiedy ich mijam, słyszę śmiech i czuję zapach wody po goleniu i potu.
Cienie wydłużają się przez całe popołudnie, aż w końcu drzewo, które rozpościera swe gałęzie nad moim balkonem, zaczyna rzucać długi ciemny wzór. Wpada niczym pajęczyna przez okno i kładzie się na podłodze salonu. Jake chrapie. To uspokajający dźwięk,
66
ciche i powolne oddechy, drgające w chwili zamierania, jakby pies nie chciał ich uwolnić. Czasem zaskomlę przez sen i lekko podrapie legowisko, co brzmi jak chrobot myszy. Obserwuję go, stojąc z koszem na bieliznę, wspartym o biodro. Wcześniej przegoniłam go po parku i teraz jest taki spokojny, tak zanurzony w snach, że odchodzę na palcach i samotnie wymykam się z mieszkania; bez niego, obracam gałkę powoli, tak by język zamka powrócił bezgłośnie na swoje miejsce.
Lampy na podeście jeszcze się palą i mleczne szyby świetlika zdają się promieniować. Słyszę muzykę dobiegającą z mieszkania Cathy, cichutkie dudnienie, na które nakłada się brzdąkanie fortepianu. Daleko w dole Zoe przemierza hol wejściowy, stukając obcasami o parkiet. Kieruje głośno jakieś pytanie do Justina, lecz słowa giną, kiedy wchodzi do mieszkania i drzwi się za nią zamykają. Gordon ogląda telewizję albo słucha radia, nie mogę się zorientować, kiedy mijam jego drzwi i ruszam w dół; moje stopy w kapciach szepczą cicho na miękkim chodniku.
Pralnia znajduje się w piwnicy, zagubiona w labiryncie korytarzy, które biegną pod domem i schodzą się w jednym punkcie przy metalowych drzwiach prowadzących do ogrodu na tyłach domu. Okienko w drzwiach pokrywa stalowa siatka i choć każdy z nas ma do nich klucze - teoretycznie możemy wnosić i wynosić nasze rowery, narty i pudła - nie przypominam sobie, by ktokolwiek z nich korzystał. Teraz, kiedy stoję u szczytu schodów, które prowadzą z holu wejściowego do tego labiryntu Minotaura, widzę, że światło się pali i słyszę szum i powarkiwania pralki i suszarki. Trzymam przed sobą kosz z brudną bielizną, co oznacza, że nie mogę sięgnąć do poręczy i muszę iść po omacku, stopami wyczuwając za każdym razem twardą powierzchnię wąskiego stopnia.
U dołu schodów, w połowie wysokości ściany, znajdują się drzwiczki. Kiedy po raz pierwszy oglądałam ten dom, Zoe poinformowała mnie, że to zsyp na brudną bieliznę. W ścianach biegnie cały system tuneli, dostatecznie szerokich, by zmieściło się w nich małe dziecko. Zoe pokazała mi je z wielką dumą, jako element dawnego wyposażenia. Zapewniła mnie, że nie zostały zablokowane,
67
że przebudowa nic nie naruszyła, że w każdej z dawnych sypialni wciąż znajdują się takie same drzwiczki, niczym usta, które niegdyś połykały brudną pościel i wilgotne ręczniki, by wypluć je tu, na dole. Te w mojej sypialni znajdują się za drzwiami łazienki, ale nigdy ich nie otwierałam. Pomalowano je na odpowiedni kolor, by pasowały do listew i gzymsów; wyobrażam sobie, że gdybym krzyknęła w głąb tego szybu czy nawet wyszeptała coś, osoba znajdująca się akurat w podziemnych korytarzach usłyszałaby mój głos.
Kusi mnie, by postawić kosz z brudnymi skarpetami i dżinsami na podłodze i unieść stalowy właz zsypu. Może usłyszałabym telewizor Gordona. Odkrzyknęłabym w czeluść tunelu po francusku albo zapaplała po dziecinnemu, a on zamrugałby zdziwiony i odwrócił się, nasłuchując głosów. Uśmiecham się na myśl o tym, ale nagle dźwięk pralki przechodzi w dudnienie i zamiera. Uświadamiam sobie, że muszę skorzystać z okazji albo stracić ją na rzecz ręczników Cathy albo pościeli Zoe.
W długim korytarzu wisi pojedyncza goła żarówka. Brak jakiegokolwiek klosza to także ukłon Zoe w stronę historii. Koniec korytarza ginie w mroku, dostrzegam tylko kwadrat przyćmionego światła, czyli okienko w drzwiach prowadzących do ogrodu. Robię zaledwie kilka kroków w tamtą stronę, po czym skręcam w prawo, w inny korytarz, wreszcie w lewo, w pozbawioną okien klatkę pralni. Rok temu, gdy się tutaj wprowadzałam, zastanawiałam się, czy zaznaczać drogę powrotną okruszkami chleba albo przywiązywać u dołu poręczy szkarłatną nitkę, ale z czasem polubiłam piwnicę. Teraz myślę o niej jak o plastrze woskowym, sekretnym terytorium pszczół robotnic czy może praczek, które tu pracowały, szorując z zapałem i cerując pośród mroku i brzydoty, tak aby w górze nad ich głowami kwitły delikatność i piękno.
Żarówki w pralni także nie mają kloszy. Są trzy, każda co najmniej stuwatowa. Staję w drzwiach i mrugam, zastanawiając się, czy biała emalia pralki może wywołać śnieżną ślepotę. Moc żarówek to chyba sprawka Cathy, podobnie jak nowy stół do składania bielizny, żelazko i pojemniki krochmalu w spreju, poustawiane wzdłuż deski do prasowania. Każdy może z nich korzystać,
68
jak głosi karteczka przyklejona do ściany. Kropka pod wykrzyknikiem to promiennie uśmiechnięta buzia.
Wobec takiej wspaniałomyślności i dobrej woli nie pozostaje mi nic innego, jak tylko wykazać się uczynnością. Wyjmuję z suszarki różowe i jasnoniebieskie ręczniki, składam je na stole, a potem przenoszę do jej ciepłego bębna świeżo upraną bieliznę. Wciskam stos swoich brudów do pralki i wsypuję proszek, z rozmysłem ignorując zalecenia producenta i poręczną miarkę. Zamierzam poskładać ręczniki, ale najpierw oglądam pokrętła obu maszyn, zastanawiając się, czy program suszarki dla delikatnych tkanin jest odpowiedni i czy moje rzeczy naprawdę się upiorą. Podejmuję decyzję i pochylam się, by wcisnąć odpowiednie guziki, kiedy gaśnie światło.
W pierwszej chwili ciemność mnie paraliżuje. Niczym postać z filmu SF, unieruchomiona promieniem broni laserowej, stoję na palcach, zgięta nad pralką, z rękami wyciągniętymi bezsensownie w gęstą jak smoła czerń. W pomieszczeniu jest tak ciemno, że nie widzę własnej dłoni. Cofam ją powoli i opuszczam się na pięty, wspierając się całą powierzchnią stóp o kamienną posadzkę. Prostuję się, a potem, choć nie mogę zobaczyć drzwi, obracam się instynktownie w ich stronę. I wtedy dociera to do mnie. Tężeją mi ramiona. Palce sztywnieją. Na karku czuję chłód, napinam się. Nie jestem sama. Ktoś stoi w drzwiach.
W pierwszej chwili chcę zamknąć oczy, udawać nieżywą, odgrodzić się od świata. Ale nie mogę. Jestem zahipnotyzowana, patrzę, niezdolna nawet mrugnąć, jakbym nie miała odwagi oderwać wzroku od tego, czego nie widzę. Ten ktoś stoi twarzą do mnie. Wiem o tym. Jakby przez dzielącą nas przestrzeń przebiegał napięty sznurek, który przenosi wibracje serca. Wzbiera we mnie jakaś fala i w tym samym momencie moje mięśnie jakby kamienieją. Tak musi wyglądać śmierć od porażenia elektrycznością, człowiek czuje, jak przebiega przez niego prąd, a mimo to nie może się poruszyć.
Nie wiem, czy oddycham. Nie jestem tego pewna, ponieważ nic nie słyszę. Uświadamiam sobie nagle, że nie dociera tu pomruk ruchu ulicznego, kapanie wody, nawet dźwięk oddychania.
69
Powietrze między nami jest gęste i nie mogę wciągnąć go w płuca. Nie widać choćby drgnienia czy refleksu światła, ale jestem przekonana, że gdybym mogła zmusić stopy do ruchu, gdybym mogła zrobić krok naprzód i wyciągnąć rękę, moje palce przemierzyłyby pustkę i natrafiły na zwartą bryłę ludzkiego ciała.
Stoimy tak sekundy albo minuty. Nie potrafię tego określić i gdy w końcu dociera do mnie jakiś dźwięk, jest to zaledwie szelest. Tak słaby i nieznaczny, że mógłby na dobrą sprawę nie istnieć, wiem tylko tyle, że w drzwiach nie ma nikogo. Po chwili od strony korytarza dociera do mnie coś innego. Nucenie, powolne i niewątpliwie rozmyślne. Głos zdaje się pieścić jakąś melodię. Jest wysoki i odrobinę szyderczy, podejmuje każdą nutę i zwleka przez chwilę, by tchnąć weń pełnię i dojrzałość, nim ją uwolni i popłynie dalej. Leniwy i uparty, w ogóle się nie spieszy. Rozwija piosenkę, pozwala jej narastać, sprawia, że staje się coraz głośniejsza i mocniejsza, aż w końcu zaczynam krzyczeć.
Oczy mam mocno zaciśnięte, a mój wrzask trwa do chwili, gdy przełamuje go tupot stóp, brzęk i jasne światło. Słyszę głos Cathy i czuję, jak ktoś próbuje mnie objąć. Ale ja odpycham ramiona. Nie pozwalam się dotykać. Zginam się wpół.
Ludzie wołają mnie głośno po imieniu i wreszcie, kiedy mój krzyk traci na sile i zamienia się w żałosne westchnienie, dociera do mnie gwar głosów Cathy, Zoe, Gordona i Justina. Wszyscy zbiegli na dół ile sił w nogach. Są tutaj, otaczają mnie w ciasnej pralni, popychając deskę do prasowania, przechylając składany stół, zrzucając na podłogę ręczniki i pojemniki z krochmalem.
Kiedy opowiadam im, co się stało, patrzą kolejno po sobie. Potem Justin i Gordon przeszukują piwnicę. Są uzbrojeni w łyżkę do opon i młotek. Po chwili mówią, że pootwierali drzwi starych szafek, zajrzeli za rowery i narty, weszli nawet do wiekowego schowka na mięso i stanęli pod hakami, z których sto lat temu zwisały szynki i martwe ptaki. Udało im się tylko ustalić, że drzwi do ogrodu są otwarte.
70
Nie na oścież, mówi Gordon. Ledwie uchylone; zorientowali się po cieniutkiej linii światła wokół ich krawędzi. Jakby ktoś się nie spieszył i wychodził powoli, pamiętając, by je przymknąć.
Zjawiła się policja, ale dopiero po półtorej godziny. W sobotnią miejską noc otwarte drzwi do piwnicy nie są powodem do natychmiastowej interwencji. Nikt nie może sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz z nich korzystał, nikt też nie może przysiąc, by zamykał je na klucz. Kiedyś Justin zmiótł liście z patio, a Zoe posadziła cebulki kwiatów. Ale obojgu się wydawało, że skorzystali z drzwi wychodzących z ich własnego salonu na maleńki taras z czterema niskimi schodkami. Cathy przypomina sobie, że widziała ich z okna, nie potrafi jednak powiedzieć, którego dnia to było albo z których drzwi skorzystali, a nawet czy było to w zeszłym tygodniu, czy jeszcze wcześniej.
Mur ogrodowy, mówi policjant. Tym razem jest to zmęczony mężczyzna w średnim wieku, biały. Każdy dzieciak potrafiłby przeleźć przez taki mur.
Sugeruje, że powinniśmy go zwieńczyć zwojem drutu kolczastego, co wywołuje na twarzy Zoe grymas obrzydzenia. A może nadałoby się tłuczone szkło. Moglibyśmy roztrzaskać butelki po winie, położyć na wierzchu muru warstwę cementu i wetknąć w nią ostro zakończone kawałki szkła. Wówczas te drzazgi z brązowych i zielonych butelek sterczałyby jak próchniejące kły, wystając ponad różami i winoroślą, którą zamierza posadzić Zoe. Dwukrotnie policjant pyta, czy potrafiłabym zidentyfikować podejrzanego, a ja dwukrotnie muszę zaprzeczyć, dwukrotnie powiedzieć, że nic nie widziałam.
Więc skąd pani wie, że ktoś tam był? - pyta policjant.
Słyszałam - odpowiadam. - Najpierw stał w drzwiach, a potem nucił.
Policjant notuje to i potrząsa głową.
- Na przyszłość - mówi - proszę bardziej uważać na te drzwi.
Koc, którym się owinęłam, jest stary. Jasnopomarańczową i zieloną wełnę pokrywa wzór jarmarcznych kwiatów. Wsuwam palce przez otwory w tkaninie i gdy przysuwam materiał do twarzy,
71
wyczuwam naftalinę i leciutko stęchłą woń rzeczy przetrzymywanych w walizkach. Ten koc zrobiła moja babka. Jest jednym z tuzina, które wydziergała i dała nam w prezencie. Spoczywały na oparciu każdego krzesła, podłokietniku każdej sofy, na każdym łóżku, które stało w naszym rodzinnym domu. Jest wyjątkowo brzydki i sama nie wiem, dlaczego go zachowałam. Od czasów Chapel Hill zalegał na dnie mojej walizki. Dziś wieczorem, jeśli rozłożę ramiona, zwiesza się z nich niczym peleryna.
Zadzwoniłam do Beau. Zostawiłam mu wiadomość, że coś mi wypadło; kłamałam, starając się, by zabrzmiało to tak, jakbym miała jakąś pilną robotę. Nie oddzwoni już dzisiaj. Powiedziałam, żeby tego nie robił, sugerując, że nie będzie mnie w domu. Pójdzie po koncercie na swoje przyjęcie, gdzie wypije piwo i zje z czystym sumieniem chipsy, przekonany, że mnie nie porzuca.
Gordon zaofiarował się towarzyszyć mi na spacerze z psem, najwidoczniej pragnął wziąć mnie pod swe opiekuńcze skrzydła, ale nie wyraziłam zgody. Zatopiłam dłoń w sierści Jake'a, przesunęłam palcami po jego grzbiecie, w miejscu gdzie jeżą mu się włosy, i oświadczyłam Gordonowi, że mam strażnika. Wcześniej przyjęłam od Zoe zaproszenie na herbatę, a od Cathy na wino. Teraz jestem zatroskana i chcę zostać sama.
Minęła już północ i telefon nie zadzwoni. Wyprowadziłam psa wcześnie, o wpół do dwunastej. Upewniłam się, by wrócić na czas, tak na wszelki wypadek. Tego wieczoru wyjątkowo pragnęłam podnieść słuchawkę, chciałam krzyknąć, wrzasnąć z całej siły, że nie życzę sobie, by mnie tak prześladowano. Ale nikt nie zadzwonił i w miarę upływu godzin mój gniew przygasł, zamieniając się w lęk.
Siedzę teraz na sofie, otoczona skrzydłami w ohydne kwiaty, i jeszcze raz przebiegam w myślach tamtą ciemność. Zastanawiam się, czy słyszałam trzask przekręcanego włącznika, cichy odgłos stóp, o którym zapomniałam. Gdybym się odwróciła i odsunęła od pralki na moment przed zgaśnięciem światła, to czy spotkałabym się z tym osobnikiem twarzą w twarz?
72
Moja butelka wina jest prawie pusta i nie mogę już dłużej siedzieć bez ruchu. Unoszę koc i wstaję. Spaceruję ostrożnie, odliczając osiem kroków do krawędzi dywanu, a potem cztery kolejne do chłodu szyby i szarości balkonu. Jego barwy zmieniają się w pstrokatym cieniu drzewa i światłach miasta. Odwracam się i odliczam sześć kroków do telefonu, który nie zadzwoni. Przypominam sobie pytania, na które nie odpowiedziałam.
„Gdzie pani była?” - spytał policjant. I jeszcze: „Która była godzina?” i „Czy była pani sama”, i „Wie pani, kto to był?”.
Chciał to wszystko wiedzieć. Ale jest jedno pytanie, o którym zapomniał.
„Nucił, panno deBreem?” - upewnił się funkcjonariusz, a ja przytaknęłam, wstrzymując oddech. Lecz nie przyszło mu do głowy zadać następnego pytania. Nie zainteresował się, czy rozpoznałam melodię.
A ja ją rozpoznałam. Aż do tego popołudnia nie słyszałam jej od ponad dwudziestu lat, ale mimo to umiałabym ją teraz zaśpiewać. Tak jak ją zapamiętałam, tym samym wysokim głosem dziecka. Shoo, fly, don't bother me. Shoo fly, I helong to somebody.
Rozdział 7
Dotyk jego skóry był chłodny i niespodziewanie gładki, kiedy uścisnął mi dłoń. Chwilę później, gdy wręczył mi wizytówkę, zauważyłam, że paznokcie ma blade i starannie przycięte. Zwróciłam też uwagę na jego mankiety. Były jaskrawobiałe i sztywne od krochmalu albo od wkładek, jakie spotyka się w męskich koszulach. Pamiętam, jak pomyślałam w tym momencie, że wygląda zbyt schludnie jak na swój fach.
Wydział zabójstw, detektyw Mark Cope, było napisane na wizytówce. Nad słowami widnieje wytłoczona pieczęć miasta Alexandrii, a u dołu kartki, nakreślone drobnym, pospiesznym charakterem
73
pisma detektywa Marka Cope'a, numery telefonów biura i domu. „Proszę do mnie zadzwonić - powiedział, wręczając wizytówkę w dniu pogrzebu Mariny - jeśli tylko w czymś będę mógł pani pomóc, panno deBreem”. Nadzorował śledztwo w sprawie śmierci Mariny i już wtedy widziałam, że patrzy na to wszystko pesymistycznie, że nie ma dla mnie słów pociechy.
Zastanawiałam się nad propozycją detektywa Cope'a od chwili, gdy wyjęłam wizytówkę z koperty, gdzie leżała przez ostatnie osiemnaście miesięcy. Teraz biorę ją do ręki i wyginam tam i z powrotem, jakby jej dotyk miał mi podpowiedzieć, co powinnam zrobić. Czasem jego propozycja wydaje się bardziej atrakcyjna od innych. Niekiedy wyobrażam sobie, że mógłby mnie ocalić. Ale potem pytam samą siebie: „Przed czym?”. Czy detektyw Cope ocali mnie przed telefonem, który dzwoni, i przed człowiekiem po drugiej stronie linii, który się nie odzywa? Czy ocali mnie przed słowem „suka”? I jak właściwie mam opowiedzieć detektywowi Markowi Cope'owi z wydziału zabójstw miasta Alexandrii o tym, co usłyszałam zeszłego wieczoru w piwnicy?
Rozluźniam palce i wizytówka spada na podłogę. Trzepoce, dryfuje niczym płatek śniegu, lecąc na podłogę. Za dużo wypiłam. Mam jakby rozmiękczony i rozmazany umysł, a ostrość odbieranych wrażeń, nawet przerażenie, które odczuwałam w pralni, jest przytępione. Dostrzegam tylko nieliczne elementy. „Jesteśmy nocnymi prządkami”, słyszę dziecinny głos Mariny. I znów ją słyszę, ale tym razem jest starsza. „Wiesz, że nic ci to nie da, Shoo - szepcze. - Wiesz, że jeśli zechcę, i tak mnie usłyszysz”.
„Marina nie żyje”. Mówię to głośno i podoba mi się dźwięk tych słów. Mają swój własny kształt i formę. Są namacalne, mogę wyciągnąć rękę i wziąć je w dłoń. Marina nie żyje, a duchów nie ma. Nie ma, mówię.
Powtarzam zapewnienia, którymi karmiła nas regularnie matka i babka. Nie wierzyły w telepatię, zjawy żołnierzy Konfederacji ani żadne historie, jakich się nasłuchałam w wieku dziesięciu, jedenastu, dwunastu lat. W letnim zmierzchu dzieci zbierały się na
74
strychach z sianem albo w mroku stodół, by opowiadać sobie o duchach. Biegły potem do domu przez pola, oszołomione strachem.
„Nonsens”, mawiała matka, kiedy budziły mnie w nocy koszmary, pędziłam na bosaka korytarzem i błagałam ją, by pozwoliła mi wdrapać się na swoje wysokie łóżko i znaleźć tam schronienie do rana. „Nonsens - powtarzała, unosząc miękką płócienną pościel, bym mogła położyć się obok niej. - Nie rozumiem, Shoo, skąd biorą się te koszmary. Wiesz przecież, że te wszystkie opowieści są niemądre”. Głaskała mnie po włosach, a ja przytakiwałam, każąc jej wierzyć, że chodzi o jakąś głupią opowieść Delii Hervey czy Sonny'ego Delraya o kawalerzyście bez głowy czy duchu niewolnika, który obudził mnie i sprawił, że wpatrywałam się z bijącym sercem w ciemność, podczas gdy Marina leżała jak martwa w swoim łóżku po drugiej stronie pokoju.
Owijam się kocem babki, i nasłuchuję echa matczynych słów. „Nie ma duchów”, mówi. Kładę się na kanapie, a moja głowa natrafia na miękki stos poduszek, które wzdychają, kiedy ich puch się zapada. Leżący w kącie Jake zmienia pozycję, przeciąga się i znów zasypia. „Nie ma duchów - mówi mama. - Są tylko wspomnienia, a one nie mogą nas skrzywdzić”.
Miałyśmy chyba piętnaście lat, kiedy nastało lato pożarów. Zaczęły się, jak sądzę, w maju albo czerwcu, i z początku były tak przypadkowe - przypuszczalnie rezultat uderzeń pioruna albo flirtujące pary wyrzucały niedopałki papierosów przez okna samochodów - że nikt nie zwracał na nie specjalnej uwagi. Były po prostu kręgami gorącego pomarańczowego światła i kwiatami białego dymu, które znaczyły wczesnoletnie noce. I zdawały się znikać, nim wezwano straż pożarną, pozostawiały po sobie jedynie okrągły odcisk diabelskiej stopy, który czernił narożnik pola jakiegoś miejscowego farmera.
Z początkiem lipca stały się tak częste, że szef straży pożarnej, jednocześnie dyrektor naszej szkoły, wydał oświadczenie i zamieścił w „Petamill Times” artykuł, nakazujący uczniom ostrożność i przypominający farmerom, by uważali na włóczęgów i hippisów,
75
którzy mogą biwakować w lesie. Pożary stały się tematem rozmów i w miarę jak robiło się coraz cieplej, a noce stawały się coraz dłuższe, ludzie zaczęli zdradzać nerwowość. Po zmroku wyglądali przez okna, obserwując swe pola i linię lasu w poszukiwaniu czegokolwiek jaśniejszego i większego od świetlika. Na początku sierpnia, kiedy pola wyschły, a deszcze ustały, farmerzy zaczęli przez sen nasłuchiwać cichego, trzaskającego śmiechu rozlewających się płomieni.
Mimo wszystko pożary wybuchały na tyle rzadko, że uznano je za serię przypadkowych zdarzeń i widziano w nich tylko dziwny łańcuch zbiegów okoliczności. Jeden z tych kłopotliwych psikusów natury, jak na przykład rok wyjątkowo dorodnych kleszczy czy jesień, kiedy na drodze zginęło wyjątkowo dużo jeleni. Przemawiał za tym fakt, że nie doszło do żadnej poważniejszej szkody, aż do ranka, kiedy spłonęła do szczętu stodoła Eamesów.
W innych okolicznościach pożar ten zostałby uznany za typowe nieszczęście, coś, co w zasadzie może spotkać każdą farmę. Lecz w niespokojnej atmosferze tamtego lata i z powodu tego, co wydarzyło się później, pożar ten wydawał się mieć szczególne znaczenie, jakby stanowił apogeum, którego wszyscy się w głębi duszy spodziewali.
Nigdy do końca nie wiedziałam, nawet wówczas, co było najpierw, ostra woń dymu w ciężkim sierpniowym powietrzu czy przeraźliwy dźwięk gwizdka, który oznaczał, że ktoś na drodze ma kłopoty. Pamiętam jednak, że było gorąco i że leciutki, dziwny wiatr poruszał sercowatymi liśćmi porastającymi liliowe krzewy i przesuwał swą dłonią po wierzchołkach lucerny, która drugi raz zakwitła na polu wujka Ritchiego.
Pracowałam akurat z mamą w ogródku warzywnym, który przylegał do bocznej ściany domu. Poletko rozpościerało się pstrokacizną liliowo żyłkowanych buraków, grubych łat czerwonej rzodkwi i wąskich, falistych liści marchwi. Stałyśmy tego ranka w gąszczu łodyg, zbierając fasolę wielokwiatową i wrzucając strąki do brązowych papierowych toreb ze sklepu. Dorodna fasola lądowała potem w słoikach z kawałkami migdałów. Jadłyśmy ją przez całą zimę.
76
Właśnie zastanawiałam się nad tym, śmiejąc się w duchu z mamy, która przywiązywała taką wagę do domowego dobra, jak mawiała, kiedy powietrze ranka przeciął pojedynczy przenikliwy dźwięk.
Odwróciłam się w stronę matki, szukając potwierdzenia, że się nie przesłyszałam. Gwizdek oznaczał jakieś nieszczęście. Być może przewrócił się traktor i uwięził Lou Delraya, Toma Herveya czy nawet wujka Ritchiego, wgniatając któremuś z nich klatkę piersiową w twardą jak skała letnią glebę i pozbawiając go tchu, podczas gdy ktoś inny biegł po pomoc. Może jakiemuś mężczyźnie wciągnęło rękę do snopowiązałki czy strugarki. Albo jakieś dziecko potknęło się o leżącą kłodę i zaskoczyło miedziogłowca czy też, co gorsza, zapuściło się na błotniste płycizny strumienia.
Kiedy rozległ się dźwięk gwizdka, mama przestała zrywać fasolę, a jej dłoń zastygła w powietrzu. Po chwili, kiedy tak na nią patrzyłam, wystawiła twarz do wiatru, węsząc jak pies. Nim obróciła się w moją stronę, już to wyczuwałam. Gwizdek ponownie zabrzmiał przeraźliwie. „Pożar!” - krzyknęła matka, w której głosie słychać było wysoką, niecierpliwą nutę. Już po chwili biegła wzdłuż rzędu krzewów fasoli, przechylając przy tym torbę i wysypując zielone strąki na świeżo nawodnioną glebę.
Kiedy ją dogoniłam, stała na frontowym trawniku obok Mariny. Wpatrywały się w ciemną wstęgę lasu sosnowego, która biegła wzdłuż odległego krańca pola należącego do wujka Ritchiego i wyznaczała granicę babcinej ziemi. Widziałam wznoszący się ponad drzewami szary dym, który zdawał się migotać i gęstnieć na naszych oczach. Było coś hipnotyzującego w jego zwartości; formował się w chmurę i rozpływał na boki, falując zbitą masą, która drgała pod uderzeniami wiatru.
„To stodoła Eamesów”, powiedziała Marina. Jej głos był ledwie szeptem i nawet jeśli matka go usłyszała, sens słów do niej nie dotarł. Popatrzyłam na siostrę, gotowa zaprzeczyć, wskazać, że to raczej szopa na siano, którą wujek Ritchie dzielił z Delrayami, ale wyraz jej twarzy zmusił mnie do milczenia. Ja i mama oblewałyśmy
77
się potem, marszcząc czoła, nie mogąc ustać w miejscu, zaniepokojone do głębi katastrofą, lecz Marina zachowywała absolutny spokój. Kącik jej ust wykrzywiał uśmiech i nawet na mnie nie zerknęła. Patrzyła tylko na chmurę rozprzestrzeniającego się dymu. Skupiała na nim wzrok, jakby był żywą istotą, jakby mogła go kształtować i sprawiać siłą woli, by kwitł na tle bladoniebieskiego letniego nieba.
Obok domu przejechała na pełnym gazie półciężarówka, za nią następna. W pierwszym wozie dostrzegłam wujka Ritchiego, trzymającego oburącz kierownicę. Jego pulchna sylwetka podskoczyła i opadła na szerokie siedzenie, kiedy wóz natrafił kołami na dziurę przy naszym podjeździe i pognał dalej. Drugi samochód należał do Herveyów, zdążyłam tylko dojrzeć Delię i poczuć zazdrość, że stoi na skrzyni, trzymając się kabiny. Pęd zwiewał jej włosy do tyłu. Po chwili zniknęli w chmurze pyłu.
„Jazda, dziewczyny, jazda. Szybko!” - krzyknęła mama. Nie zauważyłam, kiedy ruszyła przed siebie, ale gdy się rozejrzałam, biegła w stronę garażu, by po chwili chwycić oburącz wielkie wrota i otworzyć je na oścież. Zaraz z mroku wytoczył się tyłem nasz stary country squire. Mama zahamowała gwałtownie i przechyliła się na bok, by otworzyć drzwi po przeciwnej stronie, krzycząc na nas, żebyśmy wskoczyły do środka. Ja wsiadłam pierwsza i pomimo chłodu, jaki panował w garażu, przednie siedzenie było rozgrzane i kleiło mi się do ud, kiedy przesuwałam się, robiąc miejsce dla Mariny.
Popędziłyśmy w ślad za innymi wozami, mijając szopę, która się nie paliła, wzdłuż starej drogi o fatalnej nawierzchni, jeszcze gorszej niż nasza, i kończącej się przy farmie Eamesów. Tuż za zakrętem ujrzałyśmy wystrzelające z dachu stodoły języki ognia. Poczułam uderzenie żaru, zanim jeszcze zatrzasnęłam drzwi wozu i ruszyłam za mamą i Mariną, klucząc wśród samochodów osobowych i półciężarówek, które zajechały na podwórze.
Od domu podawano już sobie wiadra, dostrzegłam wśród ludzi babcię. Stała na początku szeregu z innymi starszymi kobietami, podczas gdy młodsi ustawili się pośrodku. Przekazywali sobie
78
kolejno ciężkie, czarne kubły, starając się nie rozchlapywać wody, a chłopcy Eamesów, Charlie i Dex, chwytali opróżnione wiadra i biegli z nimi z powrotem do domu. Mężczyźni stali najbliżej ściany ognia, który zdawał się przesuwać stopniowo na zewnątrz. Chlustali wodą w płomienie, a potem cofali się gwałtownie, klnąc i podskakując, jakby ziemia paliła im stopy. Marina pobiegła pomóc Charliemu i Deksowi, a ja z mamą włączyłam się do łańcucha; czułam napór gorąca, które sięgało już daleko i głaskało nasze twarze.
Usłyszałam krzyk i spojrzałam w górę, uświadamiając sobie, że na dachu domu są ludzie: pan Eames, jego brat Royce junior i Joe Cappel, który wykonywał dorywcze prace dla wujka Ritchiego i którego żona brała rzeczy do prania za niewielką opłatą i czasem dawała mnie i Marinie pierniki, kiedy mijałyśmy jej podwórze, idąc od szkolnego autobusu do domu. Wciągnęli na górę wąż i polewali dach, nie żałując wody, by ochronić budynek przed iskrami, kiedy stodoła spali się już do szczętu. W dole stała pani Eames i patrzyła na nich, przysłaniając oczy dłonią. Cienki materiał sukienki łopotał na jej ramionach, gdy ludzie biegali wokół niej tam i z powrotem.
W pewnym momencie nadjechały wozy strażackie, przerwano łańcuch wiader, a wszystkim kazano się odsunąć. Wciąż rozwijali wielkie czarne węże i krzyczeli o czerpaniu wody ze stawu dla krów, kiedy silos stanął w płomieniach. Ognista pochodnia była tak jasna, że dzień wydał się ciemniejszy i nawet strażacy przerwali gaszenie, by popatrzeć.
Czułam, jak wszyscy wokół mnie wstrzymali oddech, gdy wielki płonący filar jakby uniósł się w powietrze. Znieruchomiał na naszych oczach, przez chwilę wydawało się, że odleci, że będzie wznosił się dalej i wirował jak gigantyczna świeca. Mama wyciągnęła rękę i chwyciła mnie za ramię. Jej palce wbiły mi się w ciało powyżej łokcia i już miałam się poskarżyć, kiedy puściła mnie i zakryła usta dłońmi; silos przechylił się na bok i runął na dach stodoły.
Zapadło coś w rodzaju ciszy. Potem stodoła wydała potężne tchnienie, jakby poddając się wreszcie, i potężny trzask, niczym
79
setki pękających butelek, kazał mi zasłonić uszy, nim zagłuszył go nagły grzmot walących się ścian stodoły, które rozpaliły poranne niebo burzą iskier.
Gdy stodoła już runęła, mama podeszła do pani Eames i otoczyła ją ramieniem. Dorastały razem i przyjaźniły się w szkole. Matka pocierała jej plecy pod karkiem, kreśląc dłonią małe kółka, jak robiła to z Mariną i ze mną, kiedy byłyśmy małe i zdarzyło nam się porażenie słoneczne albo ból głowy. Z dachu domu schodzili mężczyźni, a słońce chwytało krople ściekające z rynien i barwiło kolorami załamanego światła. Widoczni za tłumem ludzi strażacy krzątali się wśród pogorzeliska zawalonej stodoły i polewali je wysokimi łukami wody. Trzask płomieni zamarł i przeszedł w syk, a kłęby dymu pociemniały i unosiły się jak słupy ponad jarzącymi się kawałami drewna, popiołem i wilgotną, poczerniałą masą, która była niegdyś świeżo zebranym plonem.
Pan Eames ostatni zszedł z drabiny i gdy jego buty robocze dotknęły ziemi, stanął nieruchomo, trzymając się szczebli, jakby nie chciał odwrócić się i spojrzeć na stodołę albo sąsiadów czy przyjaciół, którzy przyglądali mu się ze współczuciem. Był wysokim, tyczkowatym mężczyzną. Jego szyja wydawała się za długa, a ramiona zbyt wąskie, by utrzymać podobne do ogromnych łap ręce. Nikt do niego nie podszedł, kiedy wsparł czoło o szczebel drabiny, ale kątem oka dostrzegłam Charliego, który był o jakiś rok starszy ode mnie i Mariny. Przysunął się ostrożnie do krawędzi tłumu i stanął obok Mariny. Nie spojrzała na niego, tylko przywołała go nieznacznym ruchem dłoni, jak wytresowanego psa. Ten gest był prawie niedostrzegalny, ale zauważyłam go, a Charlie wyczuł. Nie odrywając wzroku od ojcowskich pleców, przesunął szybko palcami po jej nadgarstku i dłoni.
Ten widok mnie zafascynował. Było to zaledwie muśnięcie, nieznaczny dotyk i mógłby uchodzić za złudzenie, był jednak realny. Ów gest przepełniała intymność i obietnica, niczym pocałunek. Poczułam, jak czerwienię się pod warstwą kurzu i potu, które oblepiały mi ciało. Ogarnęło mnie nagłe i niewytłumaczalne zakłopotanie,
80
a jednak nie mogłam oderwać od nich oczu. Do tej chwili sądziłam, że wiem o Marinie wszystko. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że może mieć sekrety, że ktoś może być jej dostatecznie bliski, by dotykać jej w ten sposób bez mojej wiedzy, albo że jakaś część jej życia może przebiegać bez mojego udziału. Ale najwidoczniej tak było i poczułam, jak rumieniec na mojej skórze pogłębia się pod wpływem głębokiej konsternacji, ponieważ sekundę później, kiedy Charlie pochylił się, żeby zawiązać sznurowadło, zza koszuli wysunął mu się jasny krążek medalionu i zawisł nad ziemią.
Chwycił go niemal natychmiast, wsuwając z powrotem pod kołnierz, ale nie dość szybko. Dojrzałam jasnozłoty łańcuszek i lekko ząbkowany krążek. Rozpoznałam go nawet z tej odległości. Poznałabym go wszędzie. Był to medalion ze świętym Krzysztofem. Oszczędzałam przez cztery miesiące, żeby kupić go Marinie na nasze czternaste urodziny.
„Zapewnia bezpieczeństwo w podróży”, powiedziała mi sprzedawczyni u jubilera, gdzie zobaczyłam go po raz pierwszy w szklanej kasecie obok okna wystawowego. Nazywała się pani Pease, a jej córka Dana chodziła dwie klasy niżej od nas i zadzierała nosa. Poszłam do sklepu z matką, która po raz kolejny naprawiała zatrzask przy swoich perłach, i podczas gdy omawiała tę sprawę z właścicielką, panią Jordan, pani Pease podniosła medalion z aksamitnej poduszeczki i zakołysała nim przed moją twarzą. Miał wielkość ćwierćdolarówki i nieforemne krawędzie; widniał na nim duży mężczyzna ubrany w coś, co wyglądało jak minispódniczka; stał po kolana w środku pofalowanych linii i trzymał na ramionach dziecko.
„To święty Krzysztof przenoszący małego Jezusa przez rzekę Jordan - wyjaśniła. - Prezent w sam raz dla kogoś, kogo się kocha. Oznacza, że ten ktoś będzie zawsze bezpiecznie podróżował”. Kiedy spytałam ją, ile kosztuje, odparła: „Dwadzieścia pięć dolarów z łańcuszkiem, który jest ze szczerego złota”. Potem umieściła medalion z powrotem na aksamitnej poduszeczce i zatrzasnęła szklane wieko kasety, zamykając ją małym srebrnym kluczykiem, który nosiła przy nadgarstku. Matka zdążyła już załatwić swoją sprawę
81
i gdy wychodziłyśmy ze sklepu, spytałam: „Jak myślisz, czy Marinie trzeba zapewnić bezpieczeństwo?”. Mama obrzuciła mnie jednym ze swoich spojrzeń i powiedziała: „Shoo, jesteś mądra jak na swoje lata”, co mnie rozdrażniło i co nie było w ogóle odpowiedzią na moje pytanie. Mimo wszystko postanowiłam wtedy kupić Marinie medalion ze świętym Krzysztofem.
Chciałam to zrobić na przekór pani Pease, która zatrzaskując pudełko, dała mi do zrozumienia, że nigdy nie będzie mnie stać na medalion, ale także z powodu chwilowej manii religijnej i lęku, że Marina jest bezbożna. Litera M, którą kazałam wygrawerować na odwrocie, kosztowała mnie dodatkowe siedem dolarów, co oznaczało, że musiałam wynosić śmiecie z domu babki znacznie częściej, niżbym sobie tego życzyła.
A teraz widok tego medalionu kołyszącego się na szyi Char-liego Eamesa był dla mnie prawie nie do zniesienia i próbowałam zmusić Marinę, by spojrzała na mnie. Wpatrywałam się w nią z maksymalną koncentracją, aż wreszcie powoli się odwróciła w moją stronę. Zorientowałam się, że nie chce napotkać mojego wzroku. Szczęki uparcie zaciskała i była tak zdecydowana odgrodzić się ode mnie, jak ja otworzyć ją na oścież, rozewrzeć niczym skorupę małża. Z furią przędłam słowa w gorącym parnym powietrzu. Lecz ten nasz pojedynek nigdy się nie zakończył, ponieważ w chwili gdy Marina przeciwstawiła mi się z pełną uporu, obojętną twarzą, pan Eames wydał z siebie nieludzki ryk.
Przypominało to dźwięk, jaki wydaje wściekły byk, gdy grzebie w ziemi kopytami, głęboki i głuchy bek, który przechodzi w niepowstrzymany ryk. Pan Eames uniósł głowę i wrzasnął po raz drugi, potem odsunął się od drabiny, odpychając ją, tak że poleciała i uderzyła z trzaskiem o poręcz ganka, i odwrócił się do nas. Po raz trzeci zawył, a niezrozumiałe dźwięki przybrały teraz kształt słów.
„Chłopcze! - krzyknął pan Eames. - Chłopcze, zabiję cię!”. I nim ktokolwiek pojął, co się dzieje, Charlie Eames ruszył biegiem wzdłuż dopalających się resztek stodoły, kierując się ku polu, które
82
rozciągało się dalej. Próbował przeskoczyć wysokie ogrodzenie padoku, ale mu się nie udało. Zataczając się, zbyt przerażony, by pomyśleć o furtce, Charlie rzucił się na szare, popękane deski. Drapał się w górę, jego stopy i ramiona pracowały jak kończyny mechanicznego ludzika o przekręconej sprężynie. Nie umiał jednak poruszać się dostatecznie szybko i zdołał wspiąć się na wysokość zaledwie kilku stóp, kiedy ojciec go dopadł.
Dwie potężne dłonie zacisnęły się na kościstych ramionach i po chwili pan Eames podniósł chłopca, trzymając go za szelki kombinezonu. Wyglądało to tak, jakby pokazywał go z dumą, niczym oposa albo królika, którego wyjął właśnie z sideł. Potem rzucił syna na ziemię, znów rycząc z wściekłości. Cofnął stopę, chcąc wymierzyć mu kopniaka w głowę, ale Charlie przekręcił się w kałuży wody i popiołu, i zdążył unieść ramię. Joe Cappel i pan Delray, którzy zdołali do nich dobiec, opowiadali potem, że usłyszeli w tym momencie, jak kość w ramieniu Charliego trzasnęła niczym strzał karabinowy.
Dopiero po jakiejś godzinie, kiedy wsiadłyśmy do wozu, by wrócić do domu, uświadomiłam sobie, że matka płacze. Joe, pan Delray i kilku innych odciągnęło pana Eamesa od Charliego, i niebawem jego wuj Royce, jego matka i moja babka, która była kiedyś pielęgniarką, zabrały go do szpitala. Pan Delray wraz z kilkoma mężczyznami odszedł w pole z ojcem Charliego, reszta kręciła się w pobliżu, wystraszona i zagubiona, nie mogąc się zdecydować, co robić.
„Wiesz, szef straży przyszedł kiedyś i rozmawiał z Charliem i innymi chłopcami. Ostrzegał ich przed tymi pożarami”, usłyszałam, jak pani Hervey mówi do mojej matki. A potem zobaczyłam, jak potrząsa głową i mruczy pod nosem, podczas gdy matka tak samo kręci głową i mówi: „To żadne usprawiedliwienie, Ruth Ann”.
Było już dobrze po dwunastej, kiedy wsiadłyśmy wreszcie do wozu, a przednie siedzenie było tak gorące, że trudno było na nim wytrzymać. Z początku próbowałam podeprzeć się rękami, wciskając dłonie w rozmiękczony plastik, by unieść odrobinę uda.
83
Miałam wrażenie, że za chwilę zlezie mi z nich skóra, ale mama przekręciła kluczyk w stacyjce tak mocno, że silnik zazgrzytał, po czym cofnęła zbyt szybko i skręciła gwałtownie na drogę, a ja poleciałam na bok. Spojrzałam na nią, chcąc się poskarżyć, ale słowa zamarły na ustach. Po jej wysokich kościach policzkowych spływały łzy, znacząc twarz bladymi smugami. „Cholera - mruczała. - Niech diabli porwą tego sukinsyna”. I wcisnęła pedał gazu tak mocno, że samochód wyrwał gwałtownie do przodu, a ja wpadłam na Marinę, która patrzyła wprost przed siebie i wciąż nie chciała na mnie spojrzeć.
Jeśli żar palił skórę jej nóg, to zdawała się tego nie dostrzegać. Bawiła się klamką przy drzwiach, nie odwracając się nawet w tamtą stronę. Pociągała ją i pchała z narastającą złością, aż w końcu zaczęłam się bać, że otworzy niechcący drzwi i wypadnie z samochodu wprost do rowu. Popatrzyłam na matkę, która zazwyczaj nie pochwalała takiego zachowania, ale była skupiona na drodze i wciąż potrząsała głową, przechylając ją z boku na bok, jakby do ucha wpadł jej robak. Po chwili Marina przestała manipulować przy drzwiach. Siedziała nieruchomo z dłońmi spoczywającymi bezwładnie na kolanach, słyszałam też, jak nuci pod nosem, nie mogłam jednak rozpoznać melodii. Jej takty wznosiły się i opadały, po czym ginęły w porywach wiatru, który wlatywał przez otwarte okno i chłostał włosami Mariny jej twarz.
Elena odchyla się na swoim fotelu i przygląda mi się z chłodnym zainteresowaniem i obiektywną uwagą. Tak pewnie patrzą na swe obiekty malarze i patolodzy. Początkowo denerwował mnie ten jej badawczy wzrok. Z czasem jednak do niego przywykłam i zazwyczaj wytrzymuję jej spojrzenie, czekając spokojnie, jaką rewelację objawi mi dzięki swej przenikliwości, za którą pobierała niezłe honorarium. Lecz nie dzisiaj. Dzisiaj wychylam się do przodu, pełna napięcia.
Elena patrzy na mnie przez długą chwilę i w końcu mówi: - A więc straszy cię w ciemności ktoś, kogo nie widzisz, ktoś, kto nuci piosenkę znaną ci z dzieciństwa. Następnie opowiadasz mi pewną
84
historię. Jest straszna, mówi o ogniu, przemocy i zdradzie. Przemoc dotyka dziecko w twoim wieku, a dokonuje się za sprawą pewnego mężczyzny, w tym wypadku ojca. Zdrada jest dziełem twojej siostry, która zaczyna prowadzić życie jakby odseparowane od twojego. W chwili gdy uświadamiasz sobie, że oddala się od ciebie, że w jakimś sensie cię porzuca, twoja siostra śpiewa. Przepraszam. - Elena unosi dłoń, a przyćmiony blask bursztynowego pierścionka chwyta promień słońca wpadający przez okno do jej gabinetu. - Nuci.
Elena opuszcza dłoń na kolano i przygląda jej się z uwagą. Potem mówi:
- Strach to dziwna rzecz. Z wszystkich ludzkich emocji jest najpotężniejszy i bez wątpienia najbardziej irracjonalny. Jest też najbardziej podstępny. Może nam towarzyszyć przez lata i narastać,
kiedy najmniej się tego spodziewamy. A prawdziwą ironią jest to,
że często nasz lęk mówi więcej o tym, co tkwi w środku nas samych, niż o zewnętrznej przyczynie tego, co budzi w nas grozę.
Nasza godzina dobiega końca i Elena sprowadza mnie wąskimi schodami na tyłach domu. Nie zobaczę jej do listopada i choć zapewniłam ją, że doskonale sobie poradzę pod jej nieobecność, nie jestem tego wcale taka pewna. Nagle ogarnia mnie chęć, by jej nie opuszczać, by nie znikać w drzwiach, by nie odwracać się plecami od jej uspokajającej kolekcji kolorowych żakietów. Stojąc z dłonią na klamce, już zaczynam tęsknić za znajomym brzękiem jej biżuterii i za uspokajającym zapachem jej perfum. Elena wie o tym, ale nic nie może poradzić. Uśmiecha się do mnie.
Nic mi się nie stanie - mówi, jakby umiała czytać w moich myślach, za co w końcu jej płacę. - Spotkam się z tobą w piątek o czwartej, trzeciego listopada.
Uważaj na siebie - mówię i otwieram drzwi.
Tobie też nic się nie stanie, Susannah. Wiesz o tym.
Wiem - odpowiadam i chciałabym jej wierzyć.
- Powiedz mi, co się stało - prosi. - Z tym chłopcem.
Stara się skupić moją uwagę, sprowadzić z powrotem do przystani rzeczywistego świata i choć uświadamiam to sobie,
85
upływa chwila, nim domyślam się, że chodzi jej o Charliego Eamesa.
Och, nic - odpowiadam. - Uciekł. Potem już wszyscy wiedzieli, że to on podpalał. Nikt go już więcej nie widział.
Trzeciego listopada - przypomina Elena i zamyka za mną drzwi.
Rozdział 8
Nie jest do końca prawdą to, co powiedziałam właśnie Elenie. Nie chodziło o to, by wprowadzić ją w błąd, raczej o pewien skrót. Coś w rodzaju skoku, od A od razu do C, czemu chwilami wszyscy ulegamy, by dojść do sedna sprawy. Gdyż powiedzenie, że nikt więcej nie widział Charliego Eamesa, to zachowanie pewnej ścisłości w dłuższym czasie. Jednak w ostatnich godzinach przed wyjazdem, nim wsiadł do autobusu dalekobieżnego i wyruszył na pola naftowe albo ku płaskim, bladym wodom zatoki czy gdziekolwiek, ku swojej przyszłości, znacznie mijało się to z prawdą.
Ostatecznie Charlie nie uciekł ze szpitala, gdzie - jak przypuszczam - nastawili mu przetrącone ramię. Wrócił do domu. Dowiedzieliśmy się potem, że stawił czoło ojcu, który zdążył już ochłonąć na tyle, by wyjść w pole i paląc papierosa za papierosem patrzeć na resztki stodoły i silosu, aż w końcu pani Eames wzięła go za ramię i zaprowadziła do domu na kolację, gdzie usiadł posłusznie jak dziecko z Deksem, Charliem i swym bratem Royce'em. A po kolacji, jak powiedziała później pani Eames mamie, potrząsając przy tym głową, drżącym z wrażenia głosem, tata Charliego usiadł na schodach i zaproponował synowi trochę bourbona, „na przytępienie bólu”, co było jedyną możliwą formą przeprosin za niesłuszne oskarżenie o podpalenie stodoły i przetrącenie ręki. Tak więc wszyscy ci ludzie widzieli Charliego Eamesa, nim odjechał na dobre. Wiem też na pewno, że widziały go jeszcze dwie osoby. Jedną był Sonny Delray, który wyposażył Charliego w zaoszczędzone
86
pięćdziesiąt dolarów i „pożyczył” ojcowską półciężarówkę, by odwieźć chłopaka na dworzec autobusowy. Drugą, oczywiście, była Marina.
Gdy tylko wróciłyśmy do domu po tym pożarze, Marina wyskoczyła z wozu i wbiegła po schodkach do domu, poruszając się szybko jak poparzony kot. Mama skierowała się prosto do kuchni i wzięła jedną ze schłodzonych butelek piwa, które trzymała w drzwiach lodówki dla wujka Ritchiego, kiedy do nas przychodził. Usłyszałam, jak kapsel uderza o blat szafki, i gdy minęłam hol, zobaczyłam, że przechyla butelkę i długo pije. Było to tak niezwykłe, że chciałam zaczekać i zobaczyć, co zrobi potem, ale tym samym porzuciłabym Marinę, która znajdowała się już w połowie schodów, a której za żadną cenę nie chciałam spuszczać z oka.
Przez całą drogę powrotną przesyłałam jej słowa w samochodzie, domagając się, by mi powiedziała, co dzieje się między nią a Charliem Eamesem i jak w ogóle mogła dać mu medalion ze świętym Krzysztofem. Ale odgrodziła się ode mnie tym swoim nuceniem. Posługiwała się nim jak zakłóceniami, a wtedy nie potrafiłam zmusić jej nawet do tego, by na mnie spojrzała. Po raz pierwszy posłużyła się wtedy tą sztuczką, a ja byłam równie zaintrygowana jak rozzłoszczona.
Jej odmowa tylko zwiększyła moją determinację, toteż ruszyłam za nią po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz, aż znalazłam się tuż za jej plecami i zobaczyłam ciemne półksiężyce potu pod rękawkami jej podkoszulka i zarys ramiączek stanika na barkach. Musiała niemal wyczuwać mój oddech na swoim karku, jej długi warkocz kołysał się zaledwie kilka cali od mojego nosa niczym wahadło. Kusiło mnie, żeby chwycić go i szarpnąć z całej siły, wiedziałam jednak, że jeśli to zrobię, uderzy mnie, a nie chciałam wdawać się w bójkę na schodach, kiedy stała wyżej ode mnie.
Chwyciła słupek poręczy na górze, wsparła się na nim i ruszyła korytarzem. Niemal biegła i wydaje mi się, że pognałaby czym prędzej do naszego pokoju, gdyby chęć ignorowania mojej osoby nie kazała jej zwlekać, udawać, że mnie nie ma. Wiedziałam, że gdy już znajdziemy się w pokoju, przyprę ją do muru, a ona będzie musiała
87
pogodzić się z moją obecnością i pytaniami, toteż rozluźniłam się trochę, dochodząc do drzwi.
Nie wzięłam jednak pod uwagę, że zamknie się przede mną. Goniłyśmy się już nieraz i gdy wyrastała przed nami jakaś ściana, zawsze stawałyśmy twarzą w twarz i ruszałyśmy do walki. Gonitwa stanowiła zawsze wstępną rozgrywkę, rodzaj rytuału, dzięki któremu oddalałyśmy się od matki, a następnie zajmowałyśmy dogodną pozycję, by zadać lub otrzymać pierwszy cios, słowny czy też fizyczny. Ani przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że Marina po prostu uniknie starcia. Ale tak właśnie zrobiła. Kiedy dotarła do drzwi naszej sypialni, weszła do środka, po czym wolno, z rozmysłem odwróciła się i na mnie spojrzała. Musiałam gwałtownie przystanąć, by na nią nie wpaść, i pewnie minęłabym ją obojętnie, gdyby nie wyraz jej twarzy.
Już wcześniej Marina opanowała umiejętność przybierania całkowicie nieruchomej maski, jakby jej twarz nie składała się z ciała, lecz twardej i zimnej substancji, czegoś w rodzaju modeliny, która została przelana w formę i skryła gdzieś w głębi prawdziwą duszę. Marina zrobiła to właśnie teraz, lecz spojrzenie jej oczu nie zdradzało pogardy, którą tylekroć dostrzegałam, ale coś zupełnie innego. Tym razem było to ostrzeżenie. Całą siłą swego jestestwa moja siostra mówiła mi, bym nie zbliżała się do niej na krok.
Pomimo upału zrobiło mi się zimno i odrobinę niedobrze, toteż cofnęłam się trochę. Stałyśmy tak, patrząc na siebie jeszcze przez kilka sekund, po czym Marina bardzo powoli zamknęła drzwi. Usłyszałam trzask, kiedy przekręciła gałkę, i czekałam, by je zaryglowała. Wiedziałyśmy jednak obie, że nie jest to konieczne, i nie zrobiła tego. Czekałam na odgłos jej kroków, które znaczyłyby, że odsunęła się od drzwi i zniknęła w głębi pokoju. Ale nic nie usłyszałam i w końcu odwróciłam się, ruszyłam po schodach na dół, minęłam hol i wyszłam przez drzwi frontowe na słoneczny blask dnia.
Dokończyłam tego popołudnia robotę z fasolą. Pozbierałam strąki, które mama rozsypała, kiedy rozległ się głos gwizdka, i oczyściłam łodygi z wszystkiego prócz kilku pędów, które miały
88
dojrzeć za jakiś tydzień. Przez cały czas obserwowałam okno na piętrze, jakbym się spodziewała, że zobaczę Marinę spoglądającą na mnie z góry albo przynajmniej uchwycę jej sylwetkę, jak porusza się za siatką na owady. Niczego nie dostrzegłam i byłam bardzo zdziwiona, kiedy w porze obiadu zeszła na dół, a potem nakryła do stołu i pomogła mamie upiec kurczaka na grillu jak gdyby nigdy nic.
Tej nocy słyszałam, że się wierci. Nie miałam ochoty odwracać się na łóżku czy chociażby zerkać na nią ukradkiem. Nie musiałam. Setki razy wymykałyśmy się razem z domu, wiedziałam więc doskonale, że wciąga dżinsy pod nocną koszulą, którą wciąż będzie miała na sobie podczas schodzenia ze schodów, a nawet w garażu. Przyłapana na gorącym uczynku zawsze mogła powiedzieć, że idzie napić się wody albo że usłyszała podejrzane hałasy czy chodziła we śnie. Usłyszałam, jak sięga po tenisówki, które wsunęła pod łóżko. Później rozległ się cichutki szum otwieranych i zamykanych drzwi, a po chwili cichy tupot na gołych deskach holu, jednak dziesiąty stopień schodów milczał podejrzanie.
Poczekałam, aż zejdzie na dół, potem wstałam i podbiegłam na palcach do okna, upewniłam się, że stoję w cieniu, by nie mogła mnie dostrzec, jeśli podniesie wzrok. Nie słyszałam, by otwierały się drzwi kuchenne, ale dostrzegłam białe mgnienie koszuli nocnej, gdy Marina pobiegła do garażu. Domyślałam się, że wepchnęła koszulę do jednego z pudeł na narzędzia, jakie stały na półkach, albo do jednego z wiader, w których mama trzymała rydle. Ukazała się kilka sekund później. Księżyc świecił odrobinę, ale nie mogłam się zorientować, co włożyła albo czy ubrała się w coś wystrzałowego. Byłam jednak pewna, że zamierza spotkać się z Charliem, ponieważ rozpuściła warkocz. Marina zawsze to robiła, kiedy chciała wyglądać szczególnie atrakcyjnie. W bladobiałym świetle księżyca jej włosy opadały na ramiona i sięgały aż za ramiona.
Kiedy dotarła do połowy podjazdu, przystanęła i odwróciła się, jakby wyczuła, że ktoś ją obserwuje. Przycupnęłam, ale nadal widziałam biały trójkąt jej twarzy, kiedy przesuwała wzrokiem po oknach domu. Zastygła na chwilę niczym kot, a potem,
89
najwidoczniej usatysfakcjonowana, doszła do końca ścieżki, minęła naszą skrzynkę na listy i ruszyła niecierpliwie truchtem. Ledwie przeszła przez drogę i przeskoczyła rów, za którym ciągnęło się pole wujka Ritchiego, puściła się biegiem. Wiedziałam, że już się nie odwróci, uklękłam więc na ławie podokiennej, przyciskając dłonie i twarz do siatki, i zaczęłam obserwować, jak moja siostra się oddala. Odprowadzałam wzrokiem malejącą postać, kiedy biegła przez świeżą lucernę i wtapiała się w cienie drzew, by zniknąć w ich długiej, mrocznej wstędze.
Powróciła tuż przed świtem. Pola tonęły w drgającej szarzyźnie półświatła, kiedy ją ujrzałam. Musiała dopiero co wychynąć zza linii drzew i dotarła właśnie na środek pola wujka Ritchiego, kiedy ją dostrzegłam. Odsunęłam się od okna i zanurzyłam w cieniu. Stałam w mrocznej sypialni i patrzyłam, jak zbliża się do domu. Trzymałam się dostatecznie daleko od szyby, by móc ją obserwować, nie obawiając się jednocześnie zdemaskowania.
Szła przez pole z dłońmi w kieszeniach i zwieszoną głową. Przewiązała czymś włosy, ale kilka pasemek wymknęło się i opadało na ramiona. Raz przystanęła niespodziewanie, jakby coś usłyszała, i popatrzyła w stronę lasu, a potem na drogę. Mój wzrok podążał za jej spojrzeniem i wydało mi się, że i ja to dostrzegam, jakiś ciemniejszy kształt w miejscu, gdzie rosły splątane krzewy. Na mgnienie oka zapłonęło światełko. Był to pomarańczowy punkcik, tak niewielki, że mógłby uchodzić za żar papierosa. Najprawdopodobniej był to tylko jakiś spóźniony robaczek świętojański migający w ciemności poprzedzającej świt i gdy oderwałam od niego wzrok, zobaczyłam, jak Marina wzrusza ramionami i przyspiesza kroku. Potem przeskoczyła rów i wyszła na drogę prowadzącą do domu.
Wsunęłam się z powrotem do łóżka i skopałam pościel, pamiętałam też, by zsunąć częściowo narzutę na podłogę, żeby wyglądało, jakbym cały czas spała. Zamknęłam oczy i czekałam.
Zaczęłam się już zastanawiać, co robi, i niemal przyłapałam się na tym, że obserwuję drzwi, kiedy usłyszałam cichy trzask zamka. Zachowywała się tak ostrożnie, że nie usłyszałam jej w kuchni ani na schodach, i gdy drzwi się otworzyły, leżałam nieruchomo i spo-
90
kojnie jak królik z położonymi uszami, kiedy wyczuwa zbliżającego się kota.
Weszła do pokoju i wtedy znów posłyszałam odgłos jej stóp. Nie ruszyła jednak w stronę swojego łóżka. Poczułam natomiast, że zbliża się do mnie. Jej oddech przypominał lekkie sapanie, jakby biegła albo wyczerpało ją usiłowanie zachowania absolutnej ciszy, i przez chwilę wydawało mi się, że zerwie ze mnie pościel albo coś powie. Nie zrobiła tego. Stała po prostu, patrząc na mnie z góry i zmuszając mnie, bym na nią spojrzała. Lecz ja trwałam w swym uporze i nie otwierałam oczu, by nie dać jej satysfakcji, jaką byłoby przyznanie się do udziału w jej nocnej przygodzie.
Dopiero w poniedziałek dowiedzieliśmy się, że Charlie zniknął. W niedzielny poranek matka wyciągnęła nas w końcu z łóżek i wysłała do babki, której miałyśmy pomagać przy zdzieraniu farby z zewnętrznych ścian domu. Nasza rodzina już od dawna nie chodziła do kościoła, czego chwilami niemal żałowałam, bo zamiast wywiązywać się tego dnia z naszego obowiązku wobec Jezusa, spełniałyśmy inny, jaki akurat matka albo babka uznały za stosowny. W rezultacie nie tylko trzeba było wstać wcześnie, ale i niejednokrotnie spędzać dzień na grabieniu, pieleniu, malowaniu czy jakiejś innej robocie, na ogół tak okropnej, że w porównaniu z nią konieczność ubrania się w odświętny strój i śpiewanie hymnu kościelnego wydawało się czymś atrakcyjnym. Prawie ze strachem myślałam o tym, że za rok dostanę prawo jazdy. Mogłam sobie tylko wyobrazić, jak bardzo rozszerzy to zakres matczynej ambicji, jak zaczniemy z Mariną spędzać cały nasz wolny czas na wywożeniu śmieci i dobrych uczynkach, na przykład dostarczaniu posiłków staremu panu Marmionowi, który klekotał sztuczną szczęką i pluł na człowieka, kiedy do niego mówił.
Z powodu tej nieszczęsnej farby nie miałyśmy tej niedzieli szansy, by z kimkolwiek się spotkać czy dowiedzieć się czegoś. Nawet Sonny Delray nie zajrzał do nas, by robić sobie żarty, co samo w sobie było już dość niezwykłe. Zerkałam na Marinę, ale nie robiła ani nie mówiła nic, co mogłoby wzbudzać zdziwienie, była nawet przyjaźnie nastawiona. Do tego stopnia, że mogła bym zapomnieć
91
o istnieniu Charliego Eamesa, gdybym nie zauważyła połamanych łodyg lucerny, kiedy przejeżdżałyśmy obok pola wujka Ritchiego, wracając do domu w porze obiadu.
Nic szczególnego nie wydarzyło się także tego wieczoru. Nakrywałam do stołu, podczas gdy mama i Marina szykowały jedzenie, a potem we trójkę pozmywałyśmy naczynia. Było gorąco, i gdy Marina oglądała telewizję, a mama pracowała przy swoim biurku, wyszłam i usiadłam na stopniach ganku; obserwowałam gwiazdy i starałam się pozbyć niepokojącego uczucia, które przylgnęło do mnie niczym parne, nieruchome powietrze. W końcu wstałam i oddaliłam się od śmiechu dobiegającego z telewizora i świateł domu. Zeszłam z podjazdu na drogę i ruszyłam przed siebie, aż dotarłam do gęstej plątaniny krzewów dzikich jagód i starej róży, która wciąż rosła przy rowie. Według słów babki róże oznaczały, że kiedyś stał tu dom i że jeśli się zacznie kopać dostatecznie głęboko na polu lucerny, można znaleźć Bóg wie co - srebrną łyżeczkę, potłuczony półmisek, jakieś ślady życia, które kiedyś toczyło się w tym miejscu.
Odwróciłam się i zobaczyłam nasz dom z płonącymi żółto światłami, a na prawo od drogi rozciągało się pole wujka Ritchiego. Osunęłam się na kolana, po czym rozpoczęłam poszukiwania, przesuwając dłońmi po płaskiej krawędzi drogi i zakurzonej wstędze trawy. Kiedy palcami natrafiłam na miękki, gąbczasty wałeczek, wiedziałam doskonale, co to jest. Podniosłam niedopałek papierosa i wrzuciłam do kieszeni szortów.
Marina czytała tej nocy w łóżku Oberżę na pustkowiu i zasnęła przy zapalonym świetle, aż ćmy zaczęły uderzać w siatkę, podniosłam się i wyjęłam jej z dłoni książkę. Wiedziałam, że już nie wstanie. Zgasiłam lampkę, wróciłam do łóżka i zaczęłam półprzytomnie nasłuchiwać odgłosów nocy. Ocierałam się o krawędź snu i zastanawiałam, kto stał przy starym krzewie róży, paląc papierosa i obserwując moją siostrę, gdy wracała w ciemności do domu.
Myślałam o tym w poniedziałkowe popołudnie, choć bez szczególnego zainteresowania, kiedy dowiedzieliśmy się o Charliem Eamesie. O dziwo, tę ważną wiadomość przekazał Sonny Delray.
92
Zobaczyłam, jak zbliża się drogą prowadząca do naszego domu. Siedziałam akurat na bujanej kanapie, odpychając się leniwie nogą i zastanawiając się, jak długo jeszcze zdołam uniknąć skoszenia trawnika. Sonny skręcił w stronę ganku przy naszej skrzynce na listy, stuknął ojej wierzch kłykciami, a ja zorientowałam się po jego kroku, że ma dla nas jakieś ważkie nowiny.
Jak daleko sięgam pamięcią, nigdy nie słyszałam, by ktokolwiek nazywał go inaczej niż Sonny, i choć mgliście zdawałam sobie sprawę, że ma jeszcze jakieś imię, nie miałam pojęcia, jak brzmi. Był dużym chłopcem, ciężkim od dziecięcej tuszy, która przetrwała okres dojrzewania i otulała mu ciało, wskutek czego wyglądał na miękkiego i pulchnego. Sonny był jednym z ludzi, którzy nigdy nie umieli nas odróżnić, i w ciągu tych lat ja i Marina nieraz się świetnie bawiłyśmy, celowo wprowadzając go w błąd. Był nią niebywale zafascynowany, kiedy tylko zdołał ustalić, która z nas to ona, i tej wiosny, podczas pikniku z okazji Dnia Pamięci, pocałował mnie w wyniku naszej intrygi, sądząc, że ja to Marina. Wyszeptał, że mnie kocha, a ja poczułam, jak spod woni wybielacza, którego widocznie przy praniu używała pani Delray, przebija wyraźny krowi odór. W trakcie tego uścisku, na który się zgodziłam dopiero po odpowiedniej łapówce, zza drzew wyskoczyła Marina, Della Hervey, Charlie, Dex Eames i jeszcze parę osób, i niemal wylądowali nam na głowach.
Sonny był tak wściekły, że uciekł i prawie z nikim nie chciał rozmawiać aż do pokazu sztucznych ogni z okazji święta Czwartego Lipca. Lecz tego poniedziałkowego popołudnia pod koniec sierpnia wszystko poszło już dawno w niepamięć i gdy patrzyłam, jak zbliża się naszym trawnikiem, pomyślałam, że sprawia wrażenie napompowanego. Dosłownie rozpierało go poczucie ważności i całkowicie zapomniał ustalić, z którą z nas ma do czynienia.
- Przyszedłem powiedzieć, jak bardzo jest mi przykro - oświadczył.
Zatrzymał się tuż przed kanapą, a ja musiałam wesprzeć się z całej siły stopą o podłogę, by nie uderzyć go w kolana. Słońce miał za plecami, ale zauważyłam, że jego twarz w cieniu daszka bejsbolówki jest wykrzywiona grymasem przesadnej troski,
93
która oznaczała skrywaną radość z powodu przyniesienia złych wiadomości. Poczułam cień zainteresowania, ale nie miałam zamiaru dawać mu satysfakcji i pytać, o czym mówi.
- No wiesz, spytałem, czy chce zostawić komuś list albo coś w tym rodzaju - ciągnął Sonny - ale bardzo się spieszył, zresztą byłem pewien, że i tak ci powiedział.
W tym momencie poczułam, jak zza domu wynurza się Marina. Nie mogłam jej widzieć, ale nieruchomość ciężkiego letniego powietrza została zakłócona i zrozumiałam, że moja siostra jest tuż obok.
- Starałem się mu to wyperswadować - kontynuował Sonny.
- Słowo daję. Powiedziałem: „Charlie, chyba zwariowałeś, człowieku”. Ale odparł, że nic go nie obchodzi w tym cholernym mieście i że nigdy więcej nie chce oglądać tej dziury ani nikogo, kto tu mieszka.
O czym ty gadasz? - spytała Marina, a głowa Sonny'ego obróciła się gwałtownie, co nadało mu wygląd zdumionego żółwia. Na jego twarzy pojawiło się natychmiast zmieszanie, gdy zdał sobie sprawę, że nie wie, z kim rozmawiał. Zaczerwienił się z powodu kolejnej pomyłki.
No, o Charliem Eamesie, oczywiście - odparł. Własne zakłopotanie wywołało w nim złość i jego następne słowa miały w sobie nutę wyzwania. - Podwiozłem go wczoraj rano do autobusu.
Na twarzy pojawił mu się cień złośliwego uśmiechu, a ja zauważyłam, jak Marina sztywnieje.
- Siedziałem w domu i pilnowałem jałówki, kiedy przyszedł - wyjaśnił Sonny. - Wszyscy byli w kościele. Prócz was, oczywiście, bo nie chodzicie do kościoła. Powiedziałem Charliemu, że jak chce, to możemy jechać obok domu waszej babki, pewnie tam pracujecie. Ale odparł, że się bardzo spieszy, wzięliśmy więc stary wóz taty. Charlie prowadził, bo ma prawo jazdy. Ale z powrotem prowadziłem sam.
Przysiadł na trawie u naszych stóp. Uśmiechając się do nas, zdjął czapkę i przesunął dłonią po włosach, rozkoszując się tą chwilą wielkiej chwały, jaką było przejechanie bez prawa jazdy sześciu
94
mil z dworca autobusowego. Prawdę powiedziawszy, byłam pod wrażeniem, gdyż sama jeździłam tylko po drodze przed naszym domem albo wokół farmy wujka Ritchiego, i do tego zawsze z Mariną i mamą w samochodzie, które wydawały mi krzykiem polecenia, trzymając się kurczowo siedzeń albo klamek u drzwi.
- Wiedziałem, że nikt mnie nie złapie - wyznał Sonny. - Wszyscy byli w kościele, Palant też.
Palantem nazywaliśmy Dicka Burnsa, miejscowego policjanta. Był właściwie w porządku i przymykał oko, kiedy młodzież kupowała papierosy albo piła piwo, ale uważaliśmy, że i tak zasługuje na jakieś niepochlebne przezwisko.
Musiałam przyznać, że Sonny wykazał się niezwykłą odwagą. Był tak zadowolony ze swego wyczynu, że niemal zapomnieliśmy o Charliem Eamesie. Zaczęliśmy omawiać trasę, którą Sonny przebył, opisywać ją, rozważać, co by zrobił, gdyby ktoś go rozpoznał w wozie, gdy nagle Marina spytała:
- Kiedy wraca? - Jej głos był wyższy niż zwykle i razem z Sonnym przestaliśmy rozmawiać i spojrzeliśmy na nią. - Powiedział, kiedy wraca?
Sonny gapił się na Marinę przez chwilę, potem odparł:
- Nie wraca. - I dla odmiany spojrzał na nią, jakby uważał, że jest głupia. - Nie rozumiesz? Odjechał. Wyniósł się stąd, dziewczyno. Jest już historią.
Słowa zawisły w powietrzu. Nagle zapragnęłam powiedzieć Sonny'emu, by się przymknął, ale głos zamarł mi w gardle, i nic z tego nie wyszło. Siedziałam tylko, czując wzbierające podniecenie i obserwując jednocześnie Marinę.
- Pożyczył ode mnie pięćdziesiąt dolarów - wyjaśniał Sonny. - Całą moją forsę na lato.
Zapadła cisza, a po chwili Sonny zaczął zrywać dmuchawce, które rosły wokół nóg kanapy, i strząsać ich główki, pstrykając w nie palcami.
- Obiecał, że jak znajdzie robotę, to mi je odeśle - oświadczył, po czym dodał: - Widzicie, to nie był pierwszy raz, jak ojciec go uderzył. Dlatego podpalił stodołę.
95
W powietrzu zawisło milczenie.
- Podpalacz, podpalacz - powiedział, a na ustach zaigrał
mu leciutki uśmiech. Mogłabym równie dobrze nie istnieć. Patrzył wprost na Marinę. - Trzask, trzask.
Odniosłam wrażenie, że Marina chce coś powiedzieć. Otworzyła usta i znów zamknęła. Sonny wzruszył ramionami i zerwał następnego dmuchawca.
Powiedział, że wybiera się do Baton Rouge albo może do Teksasu. - Główka dmuchawca pofrunęła w powietrze. - Pomyślałem sobie, że też tak zrobię po szkole. Mówią, że...
Zamknij się! - wrzasnęła Marina. Spojrzała na nas ze złością, jakby to była nasza wina, że Charlie Eames spalił ojcowską stodołę i postanowił wyjechać, nie mówiąc nikomu ani słowa. - Zamknij się! - krzyknęła ponownie, a potem odwróciła się na pięcie i ruszyła wzdłuż podjazdu.
Sonny wyglądał tak, jakby dostał w twarz.
Marina! - zawołał za nią. Zaczął wstawać, podnosząc się niezgrabnie jak stary pies, który jest za duży. - Przepraszam. Hej, ja...
Zamknij się! - krzyknęła jeszcze raz, nie odwracając się, a potem przyspieszyła kroku.
Wstałam w tym momencie i patrzyłam z Sonnym, jak idzie drogą i przeskakuje rów, po czym biegnie przez pole w stronę wstęgi drzew, zupełnie jak nocą dwa dni wcześniej. Sonny poczuł się zraniony - co malowało się na jego twarzy - jakby Marina rzuciła czymś w niego, i gdy w końcu obrócił się ku mnie, spytałam:
- O co ci chodziło z tymi pożarami?
Ale Sonny potrząsnął tylko głową, jakby mnie nie zrozumiał, i cisnął ostatniego dmuchawca na trawę.
- O nic, Shoo - odparł. Potem ruszył w stronę drogi ze zwieszoną głową i dłońmi w kieszeniach, a ja zostałam na miejscu z uczuciem, jakbym niczego w ogóle nie rozumiała.
Wraz z upływem tego popołudnia uświadomiłam sobie, że w głębi ducha cieszy mnie nowina przyniesiona przez Sonny'ego. Podobał mi się zawarty w niej dramatyzm, ale jeszcze bardziej fakt,
96
że Charlie Eames odszedł. Kiedy analizowałam w myślach całe lato, pchając po naszym płowiejącym trawniku kosiarkę, wciąż nie umiałam określić, kiedy Marina mnie porzuciła. Nie potrafiłam wskazać dnia czy nawet tygodnia, kiedy to wkroczyła do świata, do którego ja miałam wstęp wzbroniony. I choć nadal nie byłam pewna natury owego wykluczenia, wyczuwałam w nim zdradę, tak jak pies myśliwski wyczuwa skunksa. Jasny krążek medalionu ze świętym Krzysztofem, który kołysał się teraz prawdopodobnie na szyi Charliego Eamesa, chroniąc go w drodze, którą dokądś zmierzał, był dostatecznym dowodem. Co gorsza, nawet stary gruby Sonny Delray wydawał się częścią tej zdrady.
Prawdę mówiąc, nie tylko nie doznałam pośredniego dreszczu przygody miłosnej, w jaką zaangażowała się Marina, i zostałam odseparowana od wszystkiego, co robiła z Charliem - w tym i podpalania, jeśli można było wierzyć Sonny'emu - ale także nie zdołałam się zorientować dostatecznie szybko, że zostałam wykluczona. Nie rozumiałam, jakim cudem do tego doszło. Czułam się jak generał schwytany w pułapkę wskutek zdrady sojuszników. Jak mogło do tego dojść, zadawałam sobie pytanie, zatrzymując kosiarkę i wyciągając spomiędzy ostrzy źdźbła trawy. Zostałam nie tylko wymanewrowana, ale i doznałam całkowitej klęski intelektualnej. Byłam absolutnie nieświadoma, że cokolwiek się dzieje. W rezultacie Marina wystrychnęła mnie na dudka. Jakby sama zdrada nie była dostatecznie bolesna, pomyślałam sobie, znów wprawiając w ruch kosiarkę i podjeżdżając niebezpiecznie blisko matczynej grządki.
Miałam więc nadzieję, że wskutek postępku Charliego i jego zniknięcia Marina też poczuje się zdradzona i poniżona, tak jak ja. I byłam szczęśliwa, że miała złamane serce. Byłam szczęśliwa, gdyż w tym momencie interesowała mnie jedynie zemsta. A także dlatego, że wyczułam, iż mam nad nią pewną władzę.
Skoro byłam jedyną osobą znającą sekret Mariny, myślałam, wtaczając kosiarkę do garażu, to tylko ja mogłam ją pocieszyć po zniknięciu Charliego. Nie brałam pod uwagę Sonny'ego, gdyż doskonale wiedziałam, że Marina nigdy nie zwróciłaby się do niego,
97
nawet gdyby byli jedynymi ludźmi na ziemi. Postanowiłam wówczas, że dokonam swej zemsty za sprawą serdeczności i wspaniałomyślności wobec mojej siostry. Obdarzę ją swym współczuciem. A wówczas, mówiłam sobie, prędzej czy później, będzie tego chciała czy nie, okaże mi wdzięczność.
Nie zwlekałam ani chwili z realizacją swego planu. Pomysł, by Marina miała wobec mnie dług wdzięczności, jawił się jako zbyt piękny, by go zmarnować. Moja siostra przyszła na kolację o właściwej porze i gdy mama dwukrotnie spytała, co robiła tego popołudnia, a ona nie odpowiedziała ani razu, wtrąciłam się, nim matka zdążyła zadać kolejne pytanie. Powiedziałam, że przystrzygłyśmy skraj grządki i pieliłyśmy w ogrodzie, ale Marinę rozbolała głowa i poszła się położyć. Rozwodziłam się z wielką pewnością siebie, opowiadając o kukurydzy, o tym, jak to musiałam zrywać dziewięć kolb, by uzyskać sześć, które teraz jemy, bo w trzech pozostałych siedziały wołki zbożowe i inne szkodniki. Mówiąc o tym wszystkim, ani razu nie spojrzałam na Marinę, wiedziałam jednak, że patrzy na mnie kątem oka. W normalnych okolicznościach taka zaimprowizowana obrona wzbudziłaby jej podejrzenia, ale mogłam się zorientować po jej minie, że jest roztrzęsiona i że płakała, i że nie domyśla się moich motywów.
Poszła na górę przede mną, a ja udałam się w ślad za nią dopiero po Aniołkach Charliego. Siedziała na łóżku i znów czytała albo udawała, że czyta, opierając książkę na kolanach. Przyglądałam jej się, dopóki nie podniosła wzroku, a wtedy powiedziałam:
- Przykro mi. No wiesz, z powodu Charliego. Że odszedł.
Wzruszyła ramionami i wróciła do lektury, chcąc dać mi do zrozumienia, że Charlie Eames ani moje przeprosiny nie mają żadnego znaczenia, ale jakby się rozmyśliła. Obserwowała mnie, bawiąc się warkoczem, owijała go sobie wokół dłoni i ciągnęła, jakby chcąc sprawdzić, czy będzie bolało.
- Nie wiem, dlaczego mi nie powiedział - wyznała, a smutek i pragnienie malujące się na jej twarzy były tak silne i nie zwykłe,
98
że nagle zrobiło mi się nieswojo. - Dlaczego mi nie powiedział? - spytała i tym razem to ja wzruszyłam ramionami.
- Nie wiem - odparłam. - Może nie miał czasu.
Wciąż na mnie patrzyła. Zaczęłam się wiercić. Chociaż o to mi właśnie chodziło, w ogóle nie odczuwałam satysfakcji i zaczęłam nawet żałować, że dostrzegłam wtedy ją i Charliego Eamesa, że nie zwróciłam się do mamy, by zajęła się Mariną. Ściągnęłam szybko podkoszulek i zarzuciłam na siebie koszulę nocną, i nim zdążyła o cokolwiek spytać, zgasiłam lampkę przy swoim łóżku i obróciłam się na bok. Wyczuwałam, że mnie obserwuje, że się zastanawia, co by tu powiedzieć, z ulgą więc przyjęłam fakt, że zamyka książkę i gasi światło i że żadne słowa nie przyfrunęły do mnie przez ciemność pokoju.
Było gorąco, dlatego odsunęłam narzutę w nogi łóżka. Kiedy usłyszałam, jak Marina wstaje, przyszło mi do głowy, że być może robi to samo albo chce się napić wody czy pójść do mamy i porozmawiać. Ona jednak stanęła na środku pokoju i wyszeptała moje imię.
Susannah, nie śpisz? - Drżał jej głos, znów była bliska płaczu. - Shoo?
Nie - odparłam, nie odwracając się.
Przepraszam, że dałam Charliemu medalion - powiedziała Marina. - Wiem, że nie powinnam tego robić.
W porządku - mruknęłam w odpowiedzi.
Mogę położyć się z tobą, Shoo? Tylko dzisiaj?
Kiedy byłyśmy małe, często spałyśmy w tym samym łóżku. Nieważne, ile razy matka nas rozdzielała, rankiem znajdywała nas wtulone w siebie. Nasze włosy były rozsypane na poduszkach, a splecione dłonie lepkie od potu. Teraz pokój wypełniały odgłosy nocnych ptaków, wydawało mi się także, że gdzieś od strony pola wujka Ritchiego dochodzi pohukiwanie sowy.
- Proszę cię - odezwała się ponownie. Bez słowa odsunęłam
kołdrę, a Marina wśliznęła się do mojego łóżka.
99
Rozdział 9
Dopóki farma nie spłonęła, a ojciec nie przetrącił Charliemu Eamesowi ręki, prowokując go do ucieczki, i dopóki nie uznałam jego osoby za przyczynę zachowania Mariny, prawie w ogóle o nim nie myślałam. I nawet potem, kiedy już zniknął, jawił mi się na dobrą sprawę jedynie jako pewien obiekt. Uosabiał dreszcz, jakiego nie dane mi było doznać, sekret, który Marina przede mną ukryła. Charlie, pod względem ważności, plasował się na równi z pięciodolarowym banknotem, który udało jej się po cichu zaoszczędzić, czy z cieniem do oczu, który zwędziła u Woolwortha i którym się ze mną nie podzieliła, z nieprzyzwoitymi dowcipami, które czasem szeptała na ucho Delii Hervey w autobusie, nie pozwalając mi podsłuchiwać. Pamiętam więc fakt istnienia Charliego Eamesa, lecz nie przypominam go sobie jako określonego człowieka. Nie pamiętam jego fryzury, brzmienia śmiechu czy kształtu dłoni i twarzy.
Zachowałam jednak w pamięci dotyk ciała Mariny tamtej nocy, kiedy przyszła do mojego łóżka. Było gorące i ciężkie. Wydawała się ciężarem przywiązanym do mnie, przytwierdzonym ramionami szczupłymi i giętkimi niczym winorośl, kosmykami pragnienia, które owijały się wokół mojej osoby, wszystkimi pajęczynami, jakie rozpościerałyśmy nocą.
Czasem wciąż ją czuję i w takie ranki budzę się zdyszana, a potem leżę śliska od potu, nawet jeśli w pokoju jest chłodno. Powietrze, którym wtedy oddycham, jest szczególnie ostre i czyste. Smakuje mi tak, jak musi smakować pływakowi, który znalazł się w pułapce, schwytany i zaplątany w wodorosty, i który wreszcie się uwolnił i przebił połyskliwą taflę wody. W takie poranki, kiedy moje ciało wreszcie się ochładza i odzyskuję oddech, doznaję radosnego poczucia swobody i wyzwolenia. Dziś trwa to do chwili, gdy spoglądam w lustro.
Odejdź, mówię do twarzy, która na mnie spogląda, choć nikt prócz Jake'a mnie nie słyszy. Nie mam dla ciebie czasu, mówię Marinie. Potem otwieram drzwiczki szafki energiczniej, niż jest to
100
konieczne. Czyszczę zęby, splatam włosy w warkocz i szykuję się do porannego spotkania z Lolly.
Kolorem obowiązującym tego dnia jest jasnozielony - koszula, przepaska na głowę i buty na niskim obcasie w tym samym odcieniu. Przepaska i kołnierz Lolly są wyszywane maleńkimi perełkami i choć domyślam się, że mają robić wrażenie czegoś w rodzaju rozsypanych gwiazd, przypominają raczej drobinki ryżu albo konfetti, jakby zjawiła się prosto z wesela czy jakiejś parady.
- Przysłali właśnie serwetki - oznajmia, gdy tylko otwieram drzwi wozu, nim jeszcze mam czas wysiąść. - Jestem pewna, że będą absolutnie cudowne. Nie mogę się doczekać, kiedy je zobaczysz!
Nie przypominam Lolly, że już je widziałam, że prawdę mówiąc, sama je zaprojektowałam i że za to właśnie mi płaci. Wysiadam z samochodu i szukam w torbie futerału na okulary. Mamy się udać do centrum wzornictwa, mieszczącego się w dziwnym, pozbawionym okien budynku, który zwiesza się nad krawędzią Schuylkill. Na bocznej ścianie widnieje krzykliwe malowidło przedstawiające wieloryby i delfiny, co dowodzi, że początkowo zamierzano urządzić tu akwarium. Można parkować tylko wzdłuż University Bridge, gdzie właśnie stoimy. Lolly musiała zjawić się tu chwilę przede mną, gdyż jej lexus przycupnął dwa samochody dalej. Czekała, kiedy podjechałam, wskazując miejsce do parkowania, jakbym sama nie potrafiła go znaleźć.
- Och - mówi teraz.
Dostrzegła właśnie moje nowe drzwi, które wprawdzie są niebieskie, ale w niczym nie przypominają granatu karoserii. Są bez wątpienia pokryte lakierem w spreju, co według Benjy'ego było jedyną rzeczą, jaką dało się w tej sytuacji zrobić.
- No cóż, nieźle - oświadcza Lolly, co znaczy oczywiście, że
jest fatalnie. - Kiedy dostaniesz nowe?
Mówiąc to, zerka przez ramię, jakby się obawiała, że ktoś znajomy może zobaczyć ją obok mojego zniekształconego wozu.
101
- Mam nadzieję, że wkrótce - odpowiadam, wyciągając teczkę i zamykając samochód. Potem dorzucam: - Nie martw się, nie powiem nikomu, że pracuję dla ciebie.
Krzywi się z niesmakiem i bierze mnie za łokieć. Potem prowadzi chodnikiem jak niegrzeczne dziecko.
- Chodźmy - mówi. - Smoczyca nie może czekać.
Smoczyca to w rzeczywistości pani Koom Wai, maleńka, niesamowita Koreanka, która jest właścicielką jednego z najlepszych sklepów tekstylnych w centrum. Tego ranka otrzymała nową dostawę dekoracyjnych jedwabi i gdyby nie towarzystwo Lolly, bez trudu spędziłabym nad nimi kilka godzin, przekładała je, wyczuwała ich gładki, zimny ciężar, obserwowała błysk ich jaskrawych turkusów i fuksji, wodziła palcami po ścieżkach maleńkich haftowanych postaci, które drepczą szybkim krokiem po mostkach, spiesząc od pagody do pagody. Teraz jednak puszczam tylko oko do pani Koom Wai, dając do zrozumienia, że wrócę później, ona zaś przynosi po kolei obrusy i serwetki, jakie wybrałam do „Indochin”. Pokazuje najpierw każdą starannie złożoną sztukę, po czym jak magik rozwija materiał szybkim ruchem nadgarstka i rozpościera falującą czerń i szkarłat na szerokiej, wypolerowanej powierzchni stołu. „Bierzemy wszystkie”, wydaje werdykt Lolly i dla uczczenia tego faktu zabiera mnie na górę na lunch.
- To, żeby ci wynagrodzić tę historię z samochodem, bo wcześniej nie miałam czasu - upiera się, kiedy protestuję, a gdy przynoszą menu, zamawia wytrawne martini i poucza kelnera: - Odrobinę wermutu i broń Boże żadnej oliwki.
Po drinku czuję lekki zawrót głowy i niknie poczucie odpowiedzialności. Powinnam pędzić do domu i zabrać się do roboty, ale po odejściu Lolly, która pocałowała mnie niestosownie w czoło, ponieważ nachylić się do mojego policzka byłoby dla niej zbyt dużą fatygą, zwlekam jeszcze, racząc się filiżanką espresso, i dopiero potem schodzę na dół. Hol jest rozplanowany jak we wnętrzu dużego hotelu, zaglądam więc niespiesznie w okna wystawowe sklepów, które ciągną się wzdłuż korytarzy.
102
Dryfuję bez celu i w końcu przystaję przed witryną z napisem „Luksusowa kuchnia”. Za szybą widać bogactwo prowansalskich kolorów. Ściereczki, rękawice, ocieplacze do czajniczków i koszyki na pieczywo mienią się żywymi żółcieniami i ostrymi błękitami z pstrokacizną maleńkich czerwonych kwiatków. Po centralnym filarze pną się wysuszone gałązki krzewu oliwnego i winorośli, a z haków pod sufitem zwisają miedziane misy, patelnie i formy w kształcie ryb i serc. Poniżej piętrzą się stosy plecionych koszy. Lecz moje spojrzenie przyciąga jasny błysk stali nierdzewnej, perfekcyjny blask noży.
Niczym biżuterię wyłożono je na aksamitnych czarnych poduszkach i zamknięto w gablocie. Gdy chcę je obejrzeć, ekspedientka otwiera kłódkę; cały czas mnie przy tym bacznie obserwuje. Ostrza zaczynają się od tych długich, zaokrąglonych na końcu i cienkich jak papier, i przeznaczonych do krojenia w plastry wędzonego łososia, a kończą na wyrafinowanych ośmiocalowych instrumentach do oddzielania mięsa od kości, o czubkach tak szpiczastych, że zarysowałyby szkło. Jest wśród nich krótkie, pękate ostrze o ząbkowanej krawędzi, którego obrót zetnie skórkę cytryny albo zwinie zamarznięte masło w kulę. Rączki wykonano z hebanu i dopasowane są do kształtu dłoni - ciepłe i miłe w dotyku. Kiedy biorę noże do ręki, zamykam na nich swobodnie dłoń, co przypomina przyjazny uścisk ręki na powitanie.
Dziewczyna podsuwa deskę do krojenia i poświęconego na rzeź pomidora, ale nie mam zamiaru skorzystać z oferty. Jestem w kapryśnym nastroju i ciągnie mnie do nożyc do drobiu. Moje stare zniknęły jakiś czas temu, a te, których używam od tamtej pory, nadają się właściwie tylko do cięcia szczypiorku. Obrobienie kurczaka jest wykluczone.
Ale nie tymi nożycami, które mam teraz przed sobą. Sprzedawczyni podsuwa mi dwie pary w pudełku, a ja biorę do ręki obie. Tnę w powietrzu, wsłuchując się w szybki świst, delikatny dźwięk stykających się ostrzy. Jedna para jest ząbkowana, druga gładka, i to właśnie ona budzi moje zainteresowanie. Kiedy przesuwam palcem po krawędziach ostrzy, czuję, jak precyzyjnie i szybko będą cięły.
103
„Wezmę te”, mówię. Dziewczyna wsuwa nożyce do plastikowego rękawa i owija starannie cienkim papierem, który przewiązuje wstążką z rafii. W kokardkę wsuwa kawałeczek lawendy. Biorę do ręki pakunek i czuję jej zapach: gdy wychodzę ze sklepu, nożyce spoczywają w mojej torebce na ramieniu, przyjemnie mi ciążąc.
Wiatr się nasilił. Parność babiego lata została przegnana i po raz pierwszy wyczuwam jesień. Jej lekko metaliczna, cierpka atmosfera przejaśni mi w głowie. Przystaję na środku mostu i patrzę, jak po drugiej stronie rzeki pełznie po torach jakiś pociąg, a potem znika w tunelu, który biegnie pod lodowiskiem hokejowym i omija wysokie białe budynki uniwersytetu.
Kiedyś je dobrze poznałam. Widziałam, jak się nazywają, krążyłam wokół nich z wprawą, gdy woziłam tam albo zabierałam stamtąd George'a, albo kiedy umawiałam się z nim na lunch czy drinka. Ale wiedza ta zaczęła z wolna zanikać i nie jestem już pewna, czybym przypomniała sobie, które uliczki są jednokierunkowe, które parkingi są bezpieczne, które bramy zamykają o zmierzchu. Wydaje się, jakby w chwili nieuwagi umknęła jakaś część mnie samej, i niczym kalecy ludzie, którzy czasem odczuwają ból w dawno uciętej kończynie, doznaję nagłego przypływu smutku.
Niespodziewanie opanowuje mnie krótki i ostry żal za wszystkim, co chciałabym odwrócić, za chwilami, które pragnęłabym zapisać na nowo i uwolnić. To uczucie jest tak nieodparte, tak dogłębne, że pozbawia mnie tchu. Po chwili zmuszam się do tego, by ruszyć dalej, stawiać jedną stopę przed drugą, poszukać w torebce kluczy i pomyśleć o Jake'u, który na mnie czeka. Docieram do samochodu i w tym momencie postanawiam, że tego popołudnia pójdziemy na długi spacer do Wissahickon Park, by uczcić nadejście jesieni, kiedy podnoszę wzrok i dostrzegam George'a. Jest niespełna dziesięć jardów dalej i idzie w moim kierunku. Zastanawiam się niezwłocznie, czy to moje myśli powołały go do istnienia, czy czasem nie wyczarowałam go nieumyślnie z jakiegoś głębokiego, ukrytego jeziora tęsknoty i nostalgii.
Jego widok jest tak dobrze znajomy i zarazem tak dziwny, że zastygam w bezruchu. Wiedziałam, że wrócił z Paryża i że pewnego
104
dnia - to nieuniknione - natknę się na niego. Wyobrażałam sobie nasze spotkanie, odgrywałam je uważnie i analizowałam możliwości - wynurzam się zza półek z towarem i widzę go w sklepie spożywczym, wpadam na niego w barze czy na przyjęciu, słyszę niespodziewanie jego głos podczas antraktu w teatrze. A jednak czuję się schwytana podstępnie w pułapkę i zastraszona, jakby przeszłość przełamała bariery i wtargnęła w czas teraźniejszy. Nie jestem przygotowana na to gwałtowne wrażenie, że życie zaszło donikąd, że miniony rok po prostu się rozsypał, a ja mogłabym równie dobrze stać na innym chodniku, tym razem w blasku latarni, dwa dni przed jego wyjazdem do Paryża, życząc mu szczęścia, a potem patrząc, jak się oddala.
Włosy mu trochę urosły. Wiatr je porywa i odrzuca na boki. Wciąż ma na sobie starą sztruksową marynarkę. To jedna z kilku, jakie uznał za odpowiedni uniform, kiedy zaczął wykładać na uniwersytecie. Porzucił jednak spodnie khaki na rzecz czarnych, bardziej obcisłych dżinsów, jak przypuszczam pod wpływem nowej żony. Dzięki Bogu jest sam. Ponieważ pierwsza go zauważyłam, miałam szansę ocenić wyraz jego twarzy i dostosować odpowiednio swoją. Mogłam zrobić odpowiednią minę, oprzeć się o drzwi wozu, by nie spostrzegł, że drży mi dłoń, i dopiero wówczas powiedzieć: „George?”. Przystaje na dźwięk mojego głosu i podnosi wzrok, dostrzega mnie przed sobą.
- Susannah! - woła. Głos mu się nie zmienił. Nie przypomina brzmieniem inspektora Clouseau albo Vincenta Price'a. Nie potrafię jednak powiedzieć, czy słychać w nim radość, czy też zaskoczenie.
- Jak się masz - mówimy jednocześnie i milkniemy w tym samym momencie niczym aktorzy w źle zrealizowanym sitcomie.
Świetnie - słyszę samą siebie i wiem, że przytakuję jak jeden z tych psów, które siedzą za tylną szybą samochodu i kiwają łbami. - A ty? Jak Paryż? Jak było...
Wspaniale - odpowiada George. - Naprawdę wspaniale. - On także przytakuje. - Wiesz, tam jest zupełnie inaczej.
Zadaję George'owi kolejne pytania, niemal odruchowo, chodzi mi o jego książkę i wykłady. Ale tak naprawdę nie słucham
105
odpowiedzi, tylko się wymykam. Zanurzam się w jego głosie, dryfuję na wspomnieniu jego dotknięcia i chwytam na wpół zapomniane echo jego oddechu na mojej skórze.
Chcę, by mówił dalej, tak abym mogła obserwować jego twarz nieco dłużej, ale milknie. Pytał chyba, czy czytałam w „New York Times” o Centrum Pompidou, potrząsam więc głową, co zdaje się go satysfakcjonować. Potem się rozgląda, szukając następnego tematu.
Twój? - pyta i wskazuje na mercedesa, a ja uświadamiam sobie, że nigdy go nie widział, że kupiłam wóz, by się pocieszyć po jego odejściu.
Tak, zawsze taki chciałam. Wiesz, stary.
Więc powodzi ci się w pracy? - George przesuwa dłonią po dachu, potem patrzy na mnie z uśmiechem. - Szkoda tylko, że nie stać cię było na wóz z czterema identycznymi drzwiami.
- No cóż - mówię - przyjemności życia w mieście.
George marszczy brwi z troską.
Wypadek? Mam nadzieję, że nic ci się nie stało. A może mam pogadać z tym gościem?
Nie, nie - mówię zbyt szybko. Choć bardzo bym chciała, nie ufam tej trosce w jego głosie. Czuję się już trochę nieswojo i zaczynam szukać w torebce kluczyków. - To tylko jakiś idiota o artystycznych skłonnościach. Dał mi do zrozumienia, co o mnie myśli.
Ktoś napisał coś na twoich drzwiach?
Pewnie takie rzeczy nie zdarzają się w Paryżu. W głosie George'a pobrzmiewa niedowierzanie.
Wyciął. - Otwieram drzwi i wrzucam na siedzenie pasażera teczkę. - Słowo „suka”, mówiąc ściśle - dodaję, prostując się z ironicznym grymasem na twarzy. Spodziewam się, że George wybuchnie śmiechem, ale milczy. Wpatruje się w drzwi, jakby mógł dostrzec ten wyraz, i znowu marszczy brwi. Krzywi się w grymasie troski, a znam go na tyle dobrze, by wiedzieć, że tym razem nie udaje.
Suka? - pyta. - To naprawdę dziwne.
Czuję teraz narastającą pustkę w żołądku, bo na twarzy George'a pojawia się coś nowego. Jest jak cień na wodzie, prawie
106
niewidoczny, lecz jednocześnie nieomylny. Przebłyskujący leciutko wyraz lęku. Nie chcę pytać, ale wiem, że muszę.
- To znaczy? Co jest dziwne?
Wydaje się, że na moście zapanowała nagle cisza, jakby mijający nas ludzie unieśli się w powietrze, i George w końcu mówi „Marina”. Patrzy prosto na mnie, a pusta przestrzeń w moim żołądku zapada się w siebie, eksploduje jak kolapsująca gwiazda.
To znaczy? - znów pytam i jakimś cudem znam odpowiedź na to pytanie, jeszcze nim George otwiera usta.
Ktoś zrobił jej to samo - mówi i zaczyna mi się przyglądać. - Nie pamiętasz?
Kiedy?
Mój głos brzmi chrapliwie, jakby coś tkwiło mi w gardle. George potrząsa głową i patrzy na swoje stopy. Jak dziecko kreśli na chodniku małe kółko, wodząc po płytach butem.
- George - nalegam. - Kiedy?
Trzymam dłonie w kieszeniach spodni i z trudem się powstrzymuję, by go nie chwycić i nim potrząsnąć.
- Może ci nie mówiłem - snuje przypuszczenie. - Nie pamiętam. Nie rozmawiałyście wtedy ze sobą. - Przestaje kreślić kółka, patrzy na mnie i wzrusza ramionami. - Opowiedziała mi o tym, gdy kiedyś zadzwoniła. Akurat nie chciałaś z nią rozmawiać. Była naprawdę wkurzona. - Potrząsa głową, jakby chciał wyrzucić z siebie to wspomnienie. - Powiedziała, że będzie to ją kosztować majątek. Jakiś dupek wyciął słowo „suka” na drzwiach jej wozu. Mniej więcej dwa tygodnie przed jej śmiercią.
Rozdział 10
Przycisnęłam George'a. Stałam na moście, mówiłam piskliwym głosem, dusiłam go, dopytywałam się, czy przypomina sobie coś jeszcze, cokolwiek, co mówiła Marina. Ale nic z tego. Albo tak przynajmniej utrzymywał. Pewnie była to prawda. Oczy zaczęły mu już biegać i chciał po prostu uwolnić się ode mnie, czmychnąć jak
107
ryba przez trzciny na nieskazitelne wody swego życia.
Wspomnienie Mariny z miejsca pokryło lodem jakikolwiek cień serdeczności między nami. Zawsze tak było, nawet gdy jeszcze żyła, i zdążyliśmy już z George'em odkryć, że fakt śmierci nie przyćmił w żaden sposób jej mocy. Kiedy ucałował mnie na pożegnanie, nachylając się i cmokając z francuska w oba policzki, jego wargi nie były już przyjazne, jak tego oczekiwałam, ale suche i obce. Otarły się o moją skórę jak papier.
Teraz odgrywam w głowie słowa George'a, obserwując jednocześnie jasne światła na drodze międzystanowej. „Jakiś dupek wyciął słowo «suka» na drzwiach jej wozu. Mniej więcej dwa tygodnie przed jej śmiercią”.
Jake leży na tylnym siedzeniu i od czasu do czasu słyszę, jak wzdycha. Chwilami siada i wygląda przez okno, a ja dostrzegam w lusterku wstecznym błysk czerni i szarości. Droga przed maską wozu to szara wstęga, a graniczące z nią pola wciąż są uprawiane, nie stały się martwe. Niebawem po prawej stronie ukażą się niebiesko-zielone połacie mokradeł, a zaraz potem Jake i ja ujrzymy po raz pierwszy zatokę Chesapeake.
Wskazówki udzielone przez Kathleen Harper były niezwykle ścisłe. Opisała szczegółowo kościoły, które będę mijać po lewej albo prawej stronie, i drogi, które mają numery okręgów i zwierzęce nazwy jak „Lisi trakt” czy „Szlak kaczki”. Jeśli kobieta będąca najlepszą przyjaciółką Mariny w Waszyngtonie odczuła jakiekolwiek zaskoczenie, gdy zadzwoniłam do niej zeszłego wieczoru, to nie dała tego po sobie poznać. Nie dosłyszałam w jej głosie ani jednej nuty świadczącej o tym, że zapomniała mnie albo uznała mój telefon za cokolwiek dziwnego. Wręcz przeciwnie, bezzwłocznie udzieliła mi wskazówek co do drogi, traktując moją prośbę - powiedziałam, że chcę przyjechać i pomówić o Marinie - za rzecz zupełnie normalną. Odniosłam wręcz wrażenie, że czeka na sygnał ode mnie.
Spotkałam wcześniej Kathleen Harper tylko raz, na pogrzebie Mariny, czyli ponurej uroczystości w krematorium gdzieś niedaleko
108
Reston. Niespełna tuzin ludzi stało w nowoczesnej, otynkowanej na biało kaplicy i śpiewało hymn żałobny, jedyny, jaki nam wtedy przyszedł do głowy, podczas gdy trumna z ciałem mojej siostry sunęła, jakby za sprawą magii, po czymś w rodzaju taśmociągu, by zniknąć za ciemnoniebieską zasłoną. Kathleen podeszła potem do mnie; była zadbaną i wysoką brunetką. Przedstawiła się jako koleżanka Mariny z Banku Światowego, po czym, tak jak detektyw Mark Cope, dała mi wizytówkę. Podobnie jak on, napisała na niej numer domowego telefonu i powiedziała cicho: „Gdyby cokolwiek...”. A teraz mam nagle wrażenie, że to „cokolwiek” się pojawiło.
Dom jest duży i nowoczesny, usytuowany nad wodą. Jake obserwuje mnie z tylnego siedzenia, kiedy stoję na krytych terakotą stopniach i naciskam dzwonek, który wydaje trzykrotny dźwięk, niczym w opowiadaniu Edgara Allana Poe. Nie słyszę w środku odgłosu kroków i gdyby nie tył samochodu wystający z otwartego garażu, pomyślałabym, że nikogo tu nie ma, jak w budynku wystawionym na sprzedaż.
Próbuję sobie przypomnieć, co wiem o Kathleen Harper, i niewiele przychodzi mi do głowy. Jestem prawie pewna, że była jakaś wzmianka o dzieciach i małżeństwie, czy może rozwodzie. Poza tym nic o niej nie wiem. Kiedy więc drzwi nagle się otwierają, co mnie zaskakuje, stwierdzam, że kobieta stojąca przede mną to ktoś całkowicie obcy.
Miałam rację, jest wysoka i ciemnowłosa. Jest także grubo-koścista i zbyt szczupła, toteż sprawia wrażenie osoby dwuwymiarowej. Wygląda płasko, jak postać wycięta z kartonu. Złudzenie jest być może wywołane przez światło, które przesącza się zza szklanej ściany za jej plecami i pada na nią od tyłu, jak na rekwizyt teatralny. Wspomniała poprzedniego wieczoru, że pracuje teraz w domu, a ponieważ nie musi chodzić do biura, nie jest szczególnie zadbana. Skórę ma bladą, jak ktoś zamykający się w czterech ścianach czy inwalida, a włosy krótko przycięte, niczym chłopak. Odgarnia je z czoła niepewnym, nerwowym gestem, zauważyłam też, że obgryza paznokcie. Kiedy na mnie spogląda, czerwienieją jej
109
policzki. Otwiera usta, potem zamyka, widać wyraźnie, jak wstrząsa nią dreszcz.
- Przepraszam - mówi Kathleen Harper. - Nie chcę, by pani pomyślała, że jestem niegrzeczna. Po prostu czasem zapominam, że byłyście identyczne.
Dom wydaje się szeregiem szklanych pokoi, niektóre otwierają się na siebie, inne spoglądają na zatokę. Na podłodze leżą tylko dwa małe dywaniki, kanapy zaś są bez wyjątku niskie i prostokątne, w stylu bauhaus. Na środku salonu stoi odwrócona do góry nogami skrzynka po herbacie, a na niej miska z żelkami i kilka magazynów, co sugeruje, że mąż po rozwodzie zabrał stolik do kawy. Podążam za Kathleen do kuchni, dziękuję za kawę i kanapkę, ale zgadzam się na piwo, kiedy moja gospodyni mówi, że sama się napije.
- Jest po drugiej - mówi. - Zwykle nie piję po południu, ale to jeden z plusów siedzenia w domu.
Kuchnia, która jest oczywiście spartańska, składa się niemal całkowicie z jasnego drewna i stali nierdzewnej. Nad podwójnym zlewem na parapecie usadowił się szereg narcyzów, a na brzegu wyspy, obok bloku z nożami i piecyka, leży dziecięcy różowy plecak z wizerunkiem Barbie. Ze stalowej kratki pod sufitem zwieszają się garnki. Są wypolerowane, uszeregowane według wielkości i nie noszą śladów używania. Nietrudno dostrzec w tym pomieszczeniu bastion pewnej rutyny - sushi na wynos, białe wino w minibuteleczkach i dzieci skubiące paluszki drobiowe i inne rurkowate specjały, które podgrzewa się w mikrofalówce na plastikowych tackach. Kathleen otwiera lodówkę i gdy drzwi zmieniają położenie, dostrzegam zdjęcie Mariny.
To jedna z kilku rodzinnych fotografii, które wsadzało się do celofanu i mocowało w odpowiednim miejscu magnesami w kształcie słoneczników. Marina siedzi na stopniach werandy, chyba na tyłach tego domu. Obejmuje dwie małe dziewczynki, uśmiecha się przy tym. Jedna z dziewczynek trzyma za obrożę brązowego labradora, starając się wykręcić mu łeb w stronę obiektywu. Jestem wbrew sobie zafascynowana. To moja siostra i jednocześnie nie ona, jakby ktoś inny wtargnął do jej ciała.
110
- Uwielbiały ją - mówi Kathleen.
Obserwuje uważnie moją twarz, a ja czuję na policzkach rumieniec, jakbym została przyłapana na podglądaniu przez dziurkę od klucza czy podsłuchiwaniu pod drzwiami. Zdejmuje kapsle z dwóch butelek piwa.
- Spędzała tu mnóstwo czasu - ciągnie. - To był nasz dom na weekendy, jeszcze przed rozwodem. - Podaje mi piwo. - Nauczyliśmy ją żeglować. Wie pani, urządzaliśmy grilla, chodziliśmy na
przystań. Dziewczynki to fascynowało. Jej imię. Marina i marina.
Powiedziałam im, że zginęła w wypadku samochodowym.
Kathleen dodaje to szybko, a w kąciku jej ust drga drobny uśmiech, jakby wyznawała coś wstydliwego i przepraszała jednocześnie za to, że tak ocenzurowała śmierć Mariny.
- Wiem, że nie powinno się okłamywać dzieci - mówi dalej. -
Ale nie mogłam powiedzieć im prawdy. Między innymi dlatego zaczęłam potem pracować w domu, chciałam być blisko nich. Biedne dzieciaki, i tak miały już dość problemów z naszym rozwodem.
Pociąga szybko z butelki.
- Chciałaby pani się przejść? - pyta.
Jake biegnie przed nami po trawniku. Kathleen obserwuje go z mieszaniną nostalgii i zazdrości, zarezerwowanej dla dawnych chłopaków, którzy zainteresowali się innymi kobietami.
Tęsknię za swoim psem - wyznaje, kiedy Jake znajduje patyk, po czym upuszcza go na ziemię i rusza w stronę płowego pasa trawy porastającej brzeg. - Mój mąż zabrał go razem z łódką. Ja zatrzymałam dzieci.
To musi być trudne - mówię. Nie znam jej na tyle dobrze, by dodać: „przykro mi”, albo spytać, czy wolałaby, żeby było odwrotnie. Jake wynurza się nagle z wysokiej trawy i przeskakuje kamienny murek przy końcu trawnika, a potem pędzi w moją stronę, by się upewnić, że nigdzie nie zniknęłam. Nad wodą jest pomost, pies nas wyprzedza, nim tam docieramy. Słyszę, jak jego pazury stukają cicho o starte srebrzyste deski.
Kathleen pochyla się nad barierką i patrzy w wodę, która późnym popołudniem jest nieruchoma i smolista.
111
- Pielęgnujcie Chesapeake - cytuje slogan, ten z trzcinami i nurem, widoczny na tablicach rejestracyjnych wozów terenowych. - Zatoka jest zanieczyszczona, wie pani.
Wyciąga rękę w stronę wody, jakby chciała ją pogłaskać opuszkami palców.
- Mówią, że próbują ją oczyścić, ale za każdym razem człowiek czyta o kolejnym przedsiębiorstwie, które wlewa tu różne świństwa. Marina uwielbiała to miejsce. Mówiła, że tak tu spokojnie. Martwi mnie to. - Milknie na chwilę. - Martwi mnie, czy w tej chwili ma spokój.
Kończy piwo i siada na drewnianej skrzyni, gdzie wrzuca się stare odbijacze łodzi, pojedyncze trampki i splątane żyłki wędkarskie.
- A więc jechała tu pani dwie godziny - mówi. - O co chce
pani mnie spytać?
Brzmi to jak żądanie i gdy Kathleen podnosi na mnie wzrok, wyraz jej twarzy jest już inny; maluje się na niej dziecięca ciekawość, ale coś jeszcze, jakby się bała, że mam zamiar oskarżyć ją o coś albo zranić jej uczucia. Marina jako nastolatka doprowadziła to spojrzenie do perfekcji, tę oskarżycielską kombinację odsłonięcia się i wrogości, a ja, w przebłysku jasnowidzenia, zaczynam pojmować, dlaczego tak się zaprzyjaźniły. Wyczytuję to z twarzy Kathleen. Obie musiały dostrzec w sobie bratnie dusze. Każda z nich musiała uświadomić sobie, że znalazła właśnie oparcie, towarzyszkę broni w walce ze światem.
Jestem nieprzygotowana na to dziwne wrażenie, że rozmawiam z Mariną jakby za czyimś pośrednictwem, że jestem z powrotem w tym samym miejscu, od którego tak daleko uciekłam. I jestem też nieprzygotowana, na tę starą urazę, o której, jak mi się zdawało, na zawsze zapomniałam, tę, która teraz we mnie narasta. Otwieram usta i zaraz je zamykam. Muszę użyć całej siły woli, by się nie wycofać.
- Przepraszam - mówię i jestem jednocześnie poirytowana,
że to powiedziałam. Mimo wszystko ta kobieta nie umie czytać
w moich myślach, ale wytrąciła mnie całkowicie z równowagi.
Nagle przychodzi mi do głowy, że ta wizyta to nie był wcale taki
112
dobry pomysł, i kusi mnie, by odstawić piwo i po prostu odejść. Ale wtedy przypominam sobie, jak głębokie były rysy na drzwiach mojego wozu, przypominam sobie wyraz twarzy George'a i ciemność pralni, tak gęstą i niebezpieczną jak ta woda, która płynie teraz pod nami. Biorę się więc w garść. Mówię sobie, by nie zachowywać się niepoważnie. I w końcu wyrzucam z siebie odpowiednie słowa.
- Muszę... - zaczynam niepewnie. - To znaczy chcę wiedzieć, co się stało, nim Marina została zamordowana.
Kathleen przygląda mi się przez chwilę.
Nim została zamordowana? - pyta. Wydaje się szczerze zaskoczona, nawet lekko rozczarowana, jakby oczekiwała, że spytam o coś zupełnie innego.
W ostatnich dniach, tygodniach. - Mówię teraz szybciej, niżbym chciała, nasycając słowa zniecierpliwieniem, które sprawia, że się niemal ze sobą zlewają. - Ktoś wydrapał napis na jej samochodzie. Muszę wiedzieć, czy wydarzyło się jeszcze coś w tym rodzaju. Listy albo telefony. Może jakieś włamanie. Cokolwiek.
Kathleen obserwuje mnie uważnie z niedowierzaniem i jakby podejmowała podstęp. Przychodzi mi do głowy nieprzyjemna myśl, że jestem idiotką i że ona może w jakiś sposób obrócić ten fakt na swoją korzyść. Kiedy wreszcie otwiera usta, w jej głosie można wyczuć pogardę.
Nie wie pani? - pyta zdziwiona. Przeciąga całą sprawę i uświadamiam sobie nagle, że z jakiegoś powodu Kathleen Harper mnie wyjątkowo nie lubi. - Nie wierzę, że pani nie wie - powtarza, by tym lepiej odczuć satysfakcję. - Marina poszła na policję, zrobiła to bez wahania. Jest pani jej siostrą, zakładałam, że opowiedziała pani o wszystkim. Zadzwoniła do pani, prawda?
Tak - mówię, ale słowo to niemal utyka mi w gardle. Jest ledwie dźwiękiem. Stłumiło go wspomnienie głosu Mariny i trzasku wtyczki, którą wyrwałam ze ściany.
Jestem jednak pewna, że Kathleen wie o wszystkim. Jestem przekonana, że zna całą historię, ale chce posłuchać, jak ją opowiadam.
113
Chce mnie za wszelką cenę poniżyć, planowała to od bardzo dawna. Pragnie posłuchać, jak przyznaję się do tego, że nie wiem, co działo się z moją siostrą, jak byłam obojętna na jej ból i samotność. Wyczuwam zazdrość Kathleen równie nieomylnie jak woń perfum. Chce za wszelką cenę usłyszeć, jak się przyznaję, że w ostatecznym rozrachunku Marina była bliższa jej niż mnie.
- Dzwoniła, ale nie miałyśmy szansy porozmawiać - mówię.
Kathleen zerka na mnie z ukosa, uśmiechając się kwaśno i przytakując ze zrozumieniem.
- Były jakieś telefony - wyjaśnia. - Czekoladki. Kwiaty. Czasem wydawało jej się, że ktoś ją śledzi. Pod koniec ta historia z samochodem. I ktoś włamał się na jej podwórze, porozrzucał wszędzie śmieci. Trwało to miesiącami. Marina była prześladowana.
Siadam na skrzyni i zamykam oczy. Wyczuwam przez materiał dżinsów drzazgi w drewnie i przychodzi mi do głowy, że latem nikt nie chciałby tu siedzieć w szortach. Krawędź barierki wrzyna mi się w tył głowy, napieram na nią, z wdzięcznością przyjmując ból, tak jak robi się to w kościele, kiedy człowiek wbija sobie paznokcie w dłoń, by powstrzymać się od ziewnięcia czy śmiechu. Ze słońca wyparowało ciepło, a świat wydaje się całkowicie cichy.
Próbowała chyba pani powiedzieć - mówi Kathleen.
Tak - odpowiadam. - Nie miałam ochoty słuchać.
Marina czasem była trudną osobą. - Głos Kathleen jest teraz stonowany. Zdobyła kilka punktów i jest gotowa zademonstrować zażyłość z duszą mojej siostry. - Musi pani pamiętać, skąd pochodziła.
Bierze mnie chęć, by dać Kathleen Harper w twarz, ale się powstrzymuję. Siedzę po prostu i kończę swoje piwo. Nie mam siły interesować się wendetą, jaką Kathleen prowadzi w imieniu Mariny. Chcę tylko uzyskać to, czego potrzebuję, i wynieść się stąd.
- Posłuchaj - zwracam się do niej, starając się nadać głosowi bezosobowy i neutralny ton. - Możesz mi powiedzieć, co się stało, Kathleen? Proszę. Naprawdę chciałabym wiedzieć.
114
Chcę sprawiać wrażenie kogoś gotowego do pokuty, będącego w trakcie pielgrzymki, podjętej bezinteresownie.
- Nie bardzo rozumiem, dlaczego to ma dla ciebie takie znaczenie - mówi. - Jest już trochę za późno.
Milknie, ale nic nie mówię. Mam niejasne wrażenie, że Kathleen wie albo przynajmniej podejrzewa, dlaczego ma to dla mnie znaczenie, ale nie zamierzam dawać jej satysfakcji i tego przyznawać. Zaczynam odczuwać do niej głęboką niechęć, ale naprawdę muszę usłyszeć, co ma do powiedzenia. Znała moją siostrę w ostatnich miesiącach jej życia, i będzie ze mną rozmawiała, gdyż jej chęć popisania się jest jeszcze większa niż pragnienie wymierzenia mi kary. Kathleen Harper nie może liczyć na lepsze audytorium i doskonale o tym wie.
Zaczęło się to jakieś sześć miesięcy przed śmiercią Mariny - mówi. - W każdym razie wtedy to zauważyła. Z początku nic szczególnego. Głuche telefony i tym podobne. Szczerze mówiąc, sądziłam najpierw, że ma jakieś urojenia, tyle że nie pasowało to do Mariny. Zainstalowała sobie w telefonie identyfikator numerów, ale nie pomogło. Linia była zablokowana czy coś w tym rodzaju. W końcu poradziłam, żeby zmieniła numer, i tak zrobiła, ale nadal ktoś wydzwaniał. Potem ten ktoś, on albo ona, zaczął przysyłać jej różne rzeczy.
Rzeczy? - pytam. -Jakie rzeczy?
No, wiem o butelce szampana. I o kwiatach. Jakby miała jakiegoś cichego wielbiciela. Prawdę mówiąc, nawet z niej żartowałam. Dostała też walentynkę - wyznaje, wstając i wkładając dłonie do kieszeni spodni. - Takie atłasowe serce z falbankami, w środku była czekoladka.
Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że płacze. Szybko ociera łzy wierzchem dłoni.
Nie brałam tego zbyt poważnie - mówi. - Tak samo jak ona. Nawet nie zadzwoniła na policję, dopóki nie wydarzyła się ta historia z samochodem.
To znaczy kiedy?
Po walentynkach. Może pod koniec lutego.
Bała się?
115
Nie bardzo wiem, dlaczego o to pytam, ale wydaje się to ważne.
Kathleen ociera ponownie oczy i potrząsa głową.
- Nie - mówi. - To właśnie dziwne, jak się teraz zastanowić.
Nawet po tej historii z samochodem, kiedy zrobiło się naprawdę paskudnie, wydawała się raczej poirytowana niż wystraszona.
Siada na ławce obok, a jej bliskość wydaje mi się nieco odpychająca. Jake wrócił do nas i przycupnął u moich stóp, i gdy Kathleen nachyla się, chcąc podrapać go za uszami, z trudem się powstrzymuję, by nie odepchnąć jej dłoni.
Zwłaszcza po powrocie z Georgii - dodaje.
Marina jeździła do Georgii?
Chyba słychać zdumienie w moim głosie, choć ta wiadomość nie powinna mnie zaskoczyć. Wiedziałam, że Marina była związana z domem, ale jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, że naprawdę tam pojechała. Po jej śmierci nieruchomość przeszła na mnie. Nigdy nie chciałam postawić tam stopy i sprzedałam dom Herveyom z wszelką zawartością, do ostatniego grata. Zrobiłam to za pośrednictwem prawników, nie ruszając się nawet z Filadelfii. Ale teraz obraz Mariny powracającej do tego miejsca, siedzącej w samotności na ganku albo śpiącej w łóżku mamy, wydaje się z początku makabryczny, a potem niewypowiedzianie smutny.
- Nie za często, ale czasami się tam wybierała - mówi Kathleen, a ja niemal podskakuję na dźwięk jej głosu, jakbym zapomniała, że siedzi obok mnie. - Kiedy chciała uciec.
Głos Kathleen zwalnia teraz, pieści te ostatnie wspomnienia. Ja się nie liczę. Kobieta dryfuje gdzieś w przestrzeni, odgrywając ten szczególny moment przeszłości.
- Ostatnim razem wzięła tydzień wolnego. To było na początku marca. Zaraz po tej historii z samochodem. Nie wiedziałam
nawet, że pojechała do Georgii, dopóki stamtąd nie wróciła.
Przypuszczam, że zrobiła to pod wpływem chwili. Czasem tak robiła. Zostawiała mi wiadomość na sekretarce, że chce wyjechać.
W głowie zaczynają mi wirować obrazy niczym sztuczny śnieg w szklanej kuli i uparcie powraca myśl, że Marina musiała tam być,
116
kiedy po raz ostatni do mnie dzwoniła. Gdy wyrwałam ze ściany przewód telefonu, moja siostra stała pewnie obok biurka matki w salonie albo patrzyła przez okno nad kuchennym zlewem. Wyobrażam ją sobie, jak zwija drugą ręką stary żółty przewód, skupiając spojrzenie na ciemnych kręgach, pozostawionych na blatach szafek przez matczyne słoiki, albo przyglądając się wysokim, gładkim liściom lilii, które rzucają szpiczaste cienie na podwórzu na tyłach domu.
- Widziałam ją jeszcze tylko raz - dodaje Kathleen. - Parę dni
przed jej śmiercią. Dzieci miały akurat ferie wiosenne. Poszłyśmy
na zakupy do Crystal City, a potem zabrałyśmy je do kina.
Spogląda teraz ponad wodą, a ja dostrzegam na jej policzkach ślady łez i nieznaczne smugi, tam gdzie otarła je dłonią.
- Jaka była? - pytam. - Po powrocie, kiedy widziałaś ją ostatni raz?
Kathleen zastanawia się przez chwilę.
Zdeterminowana - oświadcza w końcu.
Zdeterminowana?
Tak - potwierdza Kathleen. - Jakby była na czymś skupiona, bardzo zaabsorbowana. Potrafiła to. Umiała się odseparować.
Patrzy na mnie, szukając potwierdzenia, zapewnienia, że Marina umiała zranić, że umiała zmienić się w kamień.
Ale nie była wystraszona? - upewniam się, ignorując pytanie obecne w spojrzeniu Kathleen. Nie chcę, by przekradła się przez drzwi mej pamięci. Kiedy potrząsa głową, pytam: - Powiadomiła policję?
Pewnie - mówi Kathleen. - Nic nie zrobili.
Oczy Kathleen są duże i zielone; jest tak blisko mnie, że widzę dokładnie, w którym miejscu jej warga jest wklęsła i pęknięta, jakby ją zagryzała.
- Wiesz - mówi - czytałam jakiś czas temu artykuł w „Harper's”czy „New Yorkerze” o kobiecie, którą ktoś prześladował.
- Nie odrywa wzroku od mojej twarzy. - Ten facet łaził za nią bez przerwy. Wydzwaniał, przysyłał różne rzeczy, włamał się do niej do domu. Poszła na policję, a tam powiedzieli, że nie wiele mogą zrobić.
117
W końcu zrezygnowała z pracy, przeprowadziła się do miasta i zmieniła nazwisko. Autor artykułu twierdził, że kobiecie się udało, bo nie padła ofiarą morderstwa.
Strach to zmarszczka na wodzie. Może ją wywołać byle kamyczek, byle drobnostka - dźwięk telefonu, trzask drzwi samochodu, drgnienie cienia. A gdy nie występuje pod postacią rozchodzących się bez końca kręgów, przybiera formę podskórnego nurtu, bystrego prądu, który płynie, śmiertelnie groźny i niewidzialny, pod powierzchnią dnia. W tej chwili czuję, jak mnie ciągnie, jak się ze mną drażni, jak próbuje połknąć mnie w całości.
Zatrzymuję samochód i oddycham głęboko. Jest późne popołudnie, razem z Jakiem znajdujemy się około pięciu mil od domu Kathleen Harper. Zaparkowałam przed jednym z kościołów, które wymieniła jako punkt orientacyjny na trasie. Jest mały i ceglany, a co najważniejsze - pusty. Ma to w tej chwili zasadnicze znaczenie, nie chcę bowiem, by ktokolwiek był świadkiem paniki, która mnie ogarnia.
Wysiadam z wozu, a Jake przeskakuje przez oparcie i mija mnie w pędzie, kierując się w stronę cmentarza. Podążam za nim, siadam na trawie i wciskam głowę między kolana, tak jak kazali robić w szkole nauczyciele, kiedy groziło nam omdlenie. Gdy podnoszę wzrok, Jake krąży między nagrobkami, przystając od czasu do czasu, by powąchać ziemię albo przyjrzeć się kamiennym tablicom, jakby umiał odczytać wyryte na nich inskrypcje. Zarośnięty trawnik, który rozpościera się pod starymi drzewami, ma kojący zapach wilgotnej ziemi i starych liści, a pustka wysokich okien w białych ramach obiecuje anonimowość. Domyślam się, co jest za tymi oknami - zwykłe prostokątne pomieszczenie, szeregi ławek z ciemnego drewna, ambona, śpiewniki, kamienna chrzcielnica. Zastanawiam się, czy mogę dostąpić oczyszczenia. Jeśli tak, to pragnę, by zmyto ze mnie wspomnienie tego popołudnia, tak jak się pragnie pozbycia się kaca lub wspomnienia niepożądanego pocałunku.
Zamykam oczy i widzę twarz Kathleen Harper. Jest zbyt blisko. Nachyla się, by zajrzeć do wnętrza samochodu, niemal dotyka mnie
118
policzkiem. Bardzo jej zależy, bym pojęła, jak ważna była dla Mariny. Kiedy mówi, czuję zastarzałe ciepło jej oddechu.
Wbijam dłonie w kieszenie kurtki, czuję ciepło materiału i rozprostowuję pałce. Nad głową jakiś odrzutowiec przecina niebo późnego popołudnia, ale leci wysoko i go nie słychać. Mrużę oczy, by go lepiej widzieć, i w wyobraźni nadaję mu głos Kathleen, zmuszając, by się oddalił. Siłą woli coraz bardziej odsuwam od siebie jej słowa, sprawiam, że rozsnuwają się i zanikają jak smuga kondensacyjna za samolotem. Są jednak uparte i nie chcą odejść. Zwieszają się przede mną w jesiennym powietrzu.
„Nie chcesz mnie spytać? - mówi z uporem Kathleen. - Nie chcesz wiedzieć, czy byłyśmy z Mariną kochankami?”.
Ściemnia się, nim docieramy do domu. Ogarnia mnie zmęczenie. Czuję się wypalona, wyczerpana gniewem Kathleen, jej uporem i własnym lękiem. Nachodzi mnie myśl, że gdybym zetknęła się w tym momencie twarzą w twarz z samą Mariną, nie zrobiłoby to na mnie większego wrażenia. Grzebię się z kluczami i zapominam, który pasuje do drzwi wejściowych, upuszczam je i muszę zacząć wszystko od nowa, a tymczasem Jake siada z westchnieniem na stopniach i mnie obserwuje.
Teraz, kiedy jestem z powrotem w domu, chcę wymazać to popołudnie z pamięci. Chcę wziąć długi prysznic i zmyć wspomnienie o Kathleen Harper. Może jednak, mówię sobie, coś mi się udało. Elena przypuszczalnie by powiedziała, że jestem wyczerpana, gdyż spotykając się z Kathleen, zetknęłam się w jakiś sposób z Mariną. I może miałaby rację. Może przez wysłuchanie tej historii, nawet jeśli nastąpiło to osiemnaście miesięcy za późno, odpokutowałam, złożyłam do ziemi ducha, który za mną podążał, albo przynajmniej go udobruchałam.
Takie przynajmniej mam wrażenie i, co dziwne, Marina wydaje się teraz znajdować całkiem blisko. Towarzyszyła mi przez całą drogę do domu i tym razem jestem zadowolona. To nie ta Marina od Kathleen, to ta druga, Marina z mego osobistego dzieciństwa, która nadawała gwiazdom szczególne imiona i którą widuję za rzadko. To nocna prządka, która umiała wprawić łabędzie w taniec, mała dziewczynka, która według słów babci była dzielna jak lew.
119
Nie odwiedza mnie zbyt często, ale tego wieczoru coś ją do mnie przywiodło.
Przekręcam klucz w zamku i Jake pierwszy wchodzi do środka. Nie zapalam nawet świateł. Lubię blask latarni i przyćmioną poświatę, która przenika do mojego mieszkania.
W sypialni zdejmuję marynarkę i rzucam na łóżko. I wtedy coś się dzieje. To prawie nic. Najdrobniejszy ruch, zaledwie drgnienie, jakby powietrze w pokoju zostało zakłócone. I w tym momencie uświadamiam sobie, że w mieszkaniu jest ktoś jeszcze.
Rozdział 11
Tym razem nie czuję żadnego pulsowania prądu elektrycznego, może dlatego, że widzę, albo dlatego, że tym razem nie jestem osaczona jak zwierzę w piwnicy, unieruchomiona przez ciemność. Tutaj, w półświetle, znajduję się na swojskim gruncie. Nasłuchuję, starając się wyłapać ten sygnał, który mnie zaalarmował, ale nie słychać żadnego konkretnego dźwięku, nic szczególnego poza leniwym pomrukiem, jaki dociera o szóstej wieczorem z ulicy. I tym razem, nie wiem, jak blisko przebywa ten ktoś. Zdaję sobie tylko sprawę, że jest tutaj.
Moja torebka leży na komodzie, zmierzam niepostrzeżenie w jej stronę, przesuwając stopy po dywanie, starając się ich nie podnosić, by nie słychać było kroków. Wlepiam wzrok w drzwi sypialni, plamę szarej ściany i narożnik ramy obrazu. Ważne jest, by nie dać się zaskoczyć. Torebka jest otwarta i wsuwam do niej dłoń. Obserwuję hol i wstrzymuję oddech, podczas gdy moje palce poruszają się wolno, omijając uważnie portfel i szczotkę do włosów. Trzeba użyć całej siły woli, by nie poruszać gwałtownie ręką. By nie hałasować czy krzyczeć. Po chwili palce natrafiają na pakunek z cienkiego papieru i coś się we mnie rozluźnia, kiedy zaciskam dłoń na podwójnym ostrzu.
Rozchodzi się leciutki zapach lawendy, gdy podnoszę nożyce na wysokość ramienia, dostosowuję chwyt i wchodzę ostrożnie do holu.
120
Jest pusty. Sklepione przejście do salonu i kuchnia znajdują się cztery kroki dalej po lewej stronie, i jest to przestrzeń, którą muszę ominąć. Dostrzegam połyskiwanie kluczy na półokrągłym blacie stolika w holu, wiem jednak, że nie będą mi potrzebne. Nie zaryglowałam jeszcze drzwi ani nie zamknęłam ich na łańcuch. Zajmie mi to tylko sekundę, jeden obrót nadgarstka, by je otworzyć, a potem skok na podest i krzyk o pomoc. Ale to może być ostatnia sekunda. Przypominam sobie białe prześcieradło w kostnicy i to, co pozostało z twarzy Mariny.
Wiem, jak się poruszać. Muszę zrobić pierwszy krok, mówiąc sobie jednocześnie, by oprzeć się panice. Nie pomoże mi teraz. Jestem przekonana, że moje życie zależy w tej chwili od następnych dziesięciu kroków. Unoszę dłoń z nożycami i cofam, napinając ramię jak sprężynę i przygotowując je do maksymalnie skutecznego ciosu. Do przodu. W dół. Mocno. W tym momencie przy krawędzi sklepionego przejścia porusza się jakiś cień i do holu wkracza mężczyzna.
Narasta we mnie dźwięk, coś niezamierzonego i głośnego, ale mam jednocześnie usta wyschnięte na wiór. Nie mogę poruszyć się ani do przodu, ani do tyłu. Czuję się tak, jakby płuca miały mi eksplodować. A potem Jake wpada do holu, wiercąc się radośnie, a Beau pyta:
Susannah?
Nie! - wrzeszczę. - Nie, nie, nie! Nigdy więcej tego nie rób! Walę go, uderzam po ramionach pięściami, a on próbuje mnie przeprosić, wyjaśnić, że otworzył drzwi do mieszkania i zasnął na kanapie, czekając na mnie. Jake krąży wokół nas, popiskując ze zdenerwowania i konsternacji, gdyż Beau jest osobą, którą po mnie kocha najbardziej w świecie.
- Susannah! Na litość boską - mówi Beau. - Uspokój się!
Jego słowa trafiają w próżnię. Widzę twarz Kathleen Harper, czuję jej leciutki, wstrętny uśmiech, przypominam sobie kostnicę w Alexandrii i dzwoniący telefon, i trzask celofanu okrywającego lilie. Marina biegnie przez wysoką trawę. Żółte światło pada na słowo „suka”. George potrząsa głową. Gaśnie światło. Jakby ktoś gwałtownie otworzył pudełko w mojej głowie i ze środka wysypało się
121
mnóstwo obrazów, zmieszanych i jednocześnie powiązanych ze sobą.
- Wynoś się! - wrzeszczę na Beau. - Wynoś się i zostaw mnie w spokoju!
Widzę, że moje słowa go zabolały, odsuwa się ode mnie. Puszcza moje nadgarstki, cofa się o krok i otwiera drzwi wejściowe. W chwili, gdy się zamykają, uświadamiam sobie, że popełniłam straszliwy błąd.
- Beau! - wołam. - Zaczekaj!
Ale głos mi słabnie i staje się bezużyteczny, nagle sama czuję się słaba i bezużyteczna, jakby wciągnęła mnie pod siebie morska fala, a potem wyrzuciła na powierzchnię, mokrą i zmordowaną. Jake kręci się w kółko przed drzwiami, popiskując, a jego widok przyprawia mnie o łzy. Nożyce do drobiu leżą pod nogami, tam gdzie je upuściłam, i odsuwam je stopą na bok, otwierając jednocześnie drzwi. Wołam ponownie Beau i gdy wychylam się za poręcz, widzę czubek jego głowy. Jest teraz kulą jasnych włosów i ciemnych barków, coraz mniejszych; pędzi w dół i nie zamierza mnie słuchać. Jake rzuca się za nim jak szalony po schodach. Zbiegam po dwa stopnie naraz, tempo jest dla mnie za szybkie i niemal się przewracam, wpadając na Gordona, który wychynął ze swego mieszkania, kiedy znalazłam się na podeście. Przez chwilę pozostaję w jego ramionach, potem cofa się odrobinę, nie kryjąc troski na twarzy.
- Wszystko w porządku, Susannah? - pyta. - Słyszałem...
Jestem zakłopotana taką bliskością i faktem, że usłyszał mój
wrzask, a teraz w dodatku widzi, jak płaczę. Próbuje coś powiedzieć, wyciąga do mnie ręce, ale nie chcę jego współczucia i w tym momencie dociera do mnie odgłos zamykanych drzwi na dole, toteż odsuwam się gwałtownie.
- Nic mi nie jest - mówię i przepycham się obok niego bardziej bezceremonialnie, niż zamierzałam, nie odwracam się też ani nie mówię „przepraszam”, zbiegając na dół.
Kiedy docieram z Jakiem na chodnik, Beau jest już po drugiej stronie ulicy. Znajduje się tylko kilka jardów od nas i idzie ze zwieszoną głową. Tym razem, kiedy go wołam, zwalnia kroku, po
122
chwili przystaje i odwraca się. Czekamy, aż podjedzie taksówka i zwolni przed światłami, które akurat się zmieniają, po czym rzucamy się przez jezdnię.
- Przepraszam - mówię, podchodząc do niego. - Przepraszam, przepraszam.
Powtarzam to jak dziecko, wyrzucając z siebie szybko słowa.
- W porządku - mówi, ale ten jego głos jest bezbarwny. - Nie mam właściwie powodu wchodzić do twojego mieszkania bez pytania.
Wypowiada to, jakby recytował z pamięci, potem schyla się i głaszcze Jake'a po łbie. Widok jego wielkiej dłoni między psimi uszami przywodzi na myśl zwykły gest, a ja odczuwam ulgę.
Nie chodzi o ciebie - zapewniam. - Byłam po prostu okropnie wystraszona.
Nie dziwię się. - Beau przygląda mi się, a ja zdaję sobie sprawę, że jest zły. - Dlaczego, u diabła, mi nie powiedziałaś?
Upływa chwila, nim uświadamiam sobie, że chodzi mu o pralnię, nie mam jednak czasu zastanawiać się, w jaki sposób się dowiedział, ponieważ ciągnie:
- Na litość boską, Susannah, jakiś wariat włamuje się i straszy cię w piwnicy, nie mogę sobie nawet wyobrazić, jaka jesteś przerażona, a ty nie mówisz mi nawet słowa? Mnie, Beau. Kocham cię, Susannah, a ty dzwonisz do mnie i mnie okłamujesz. Co mam o tym myśleć?
Prostuje się i zakłada ręce na piersiach, a ja nie mam pojęcia, co powiedzieć. Patrzymy na siebie, aż w końcu, jąkając się, mówię:
- Chciałam...
Ale Beau mi przerywa.
- Nie, nie chciałaś - mówi. - Nie zamierzałaś nic mówić, tak samo jak nic nie powiedziałaś o tych telefonach, i jak nic byś nie powiedziała o samochodzie, gdybym tamtego wieczoru do ciebie nie zadzwonił. Chciałaś sama sobie z tym wszystkim poradzić, jak zawsze. Lubisz sobie wyobrażać, że dzięki temu jesteś silna, ale to nieprawda. To tylko znaczy, że czujesz się zbyt niepewnie, by komukolwiek zaufać. A już na pewno mnie.
123
Wyrzucał te słowa z siebie nieprzerwanym potokiem, co mnie oszołomiło po trochu dlatego, że to prawda, a po trochu dlatego, że Beau jest zraniony i zagniewany. Nigdy wcześniej nie widziałam go wściekłego. Spodziewam się, że odwróci się na pięcie i odejdzie. Nie robi tego jednak, a ja znów mam ochotę płakać. Stoi po prostu na chodniku ze skrzyżowanymi ramionami, patrząc na mnie i czekając, aż coś powiem, podczas gdy Jake zaczyna odczuwać zmęczenie i przysiada, ludzie zaś mijają nas i zerkają znacząco z ukosa, ponieważ kłócimy się publicznie.
- Jak się dowiedziałeś? - pytam w końcu.
Kapitan Bubbles mi powiedziała - wyjaśnia Beau. Tak zaczął nazywać Cathy, kiedy się dowiedział, że była kiedyś pracownicą lotniska; teraz jest wyraźnie rozdarty: z jednej strony chciałby kontynuować opowieść, z drugiej - podsycać swój gniew. W kąciku ust igra mu uśmieszek. - To była typowa akcja partyzancka - mówi. - Celowo popełniłem błąd taktyczny i zbyt długo wkładałem klucz do zamka, wtedy dopadła mnie ze swoim chłopakiem. Wszystko mi opowiedzieli. Najświeższe wiadomości. Oboje mieli na sobie spandeks. Wyglądali paskudnie. W tle Sarah Brightman śpiewała I lost my heart to starship trooper.
Nieprawda - mówię.
Okej - przyznaje Beau. - Zmyśliłem to. Chyba leciało Yanni live at Acropolis. Ale oboje byli ubrani jak kulturyści, mieli nawet przepaski na czołach.
To tylko jej kumpel z siłowni - wyjaśniam.
Widzę, jak Cathy wychyla się ze swojego mieszkania, ubrana w strój gimnastyczny, który czasem wkłada po pracy. Bluza jest czerwona i ma z przodu samolot, legginsy są srebrne i ozdobione z boku wielkim szkarłatnym napisem Northwest. Ma czerwone pantofle pod kolor; wyobrażam sobie, że przekazała Beau wszystkie drastyczne szczegóły mojej przygody w piwnicy, podczas gdy Shawn przysłuchiwał się za jej plecami, przytakując.
Jestem pewna, że uświadomiła Beau dramatyzm i powagę sytuacji i jednocześnie zakwalifikowała go jako potencjalnego kandydata na mojego chłopaka. Prawdopodobnie uznała, że wyświadcza mi przysługę, budząc instynkt opiekuńczy u Beau, czyniąc z niego
124
rycerza, a ze mnie damę w opałach. Cathy czyta artykuły w „Cosmopolitan” typu „Jak stać się bardziej wrażliwym” albo „Przywróć swemu lwu poczucie dumy”.
- Mówi, że powinienem się bardziej o ciebie troszczyć - dodaje, a ja prycham ironicznie. - No chodź, robi się zimno. Napijemy się piwa.
Otacza mnie ramieniem, kiedy sięgam do obroży Jake'a.
Beau - zwracam się do niego, nim ruszamy przez ulicę. - Co mówiłeś wcześniej? Że mnie kochasz? To prawda czy powiedziałeś tak tylko, żebym poczuła się jeszcze gorzej?
To prawda i powiedziałem tak, żebyś poczuła się jeszcze gorzej.
Beau wypatruje przerwy w strumieniu samochodów, dlatego nie widzę jego twarzy.
No, ja cię kocham, jak wiesz - mówię.
I bardzo dobrze - on na to, a potem schodzimy z chodnika i ruszamy zygzakiem wśród samochodów.
Dzielące nas powietrze dosłownie musuje. Beau nie zdejmuje ramienia z moich barków i nim docieramy do drzwi wejściowych, oboje chichoczemy. Dopiero kiedy próbujemy dostać się do środka, uświadamiamy sobie, że żadne z nas nie ma kluczy. Ja swoje zostawiłam na górze, a te, które nosi Beau, są w kieszeni jego marynarki, wciąż przerzuconej przez oparcie mojej sofy, dzwonimy więc do Gordona. Po moim wcześniejszym występie czuję się jak kompletna idiotka, kiedy muszę go poprosić, by mnie wpuścił. Oczywiście to robi, i kiedy docieramy na jego piętro, wysuwa przez drzwi głowę, podczas gdy ja przepraszam go, że byłam wobec niego niegrzeczna. Sprawia wrażenie równie zakłopotanego jak ja i ponad kołnierzem koszuli wykwita mu delikatny czerwony rumieniec. Co gorsza, stara się pogłaskać Jake'a po głowie, ale pies cofa się i chowa za Beau, na którego patrzy z oddaniem, a ręka Gordona zawisa w powietrzu.
- Bezpieczeństwo przede wszystkim - mówi Beau, kiedy wchodzimy na schody i spostrzegamy szeroko otwarte drzwi od mojego mieszkania. Kręci nam się w głowach i śmiejemy się z tego jak z przedniego dowcipu.
125
- Hej, gołąbki! - dobiega nas głos Shawna, który ukazuje się nagle w drzwiach mieszkania Cathy i wyskakuje na podest, gdy docieramy do szczytu schodów; mam wrażenie, że za chwilę wyląduje w ramionach Beau. - Właśnie zamierzałem zejść i was wpuścić, ale doktor Dirty mnie uprzedził.
Shawn też ma na sobie strój gimnastyczny, tak jak mówił Beau, i przestępuje z nogi na nogę niczym dziecko, które chce do łazienki, kiedy pojawia się Cathy i żąda, byśmy poszli z nimi na pizzę.
- Podnosiliśmy ciężary - oświadcza. - Zasługujemy na nagrodę!
Napina ramiona nad głową jak superwoman, a ja nie po raz pierwszy dostrzegam, że jest w znakomitej formie. Shawn także, jeśli o to chodzi. Nie bardzo wiem, co oznacza dokładnie rola partnera do ćwiczeń, ale wyobrażam sobie, że współzawodniczą ze sobą zaciekle na sali, biegając coraz szybciej na tych mechanicznych bieżniach albo leżąc na plecach i wyciskając sztangę.
Co najbardziej lubicie? - pyta Cathy. - Quattro stagioni czy te meksykańskie historie z prażoną kukurydzą? Idziemy do Maria, dają tam świetne margerity.
Nie chcą z nami jeść! - oświadcza Shawn, odwracając się do niej. - Chcą być sami. Popatrz tylko na nich! - Mruga do nas z przesadną ostentacją i bierze Cathy za ramiona, wpychając ją z powrotem do mieszkania. - Powiedz bon voyage - nakazuje.
Drzwi zamykają się za nimi, Beau i ja stoimy w milczeniu. Zastanawiam się, czy jestem zakłopotana tym, co powiedział Shawn, ale po chwili zerkam na Beau i dochodzę do wniosku, że nie.
Myślisz, że oni, no wiesz... - szepczę, wskazując głową drzwi Cathy.
Nie! - odpowiada także szeptem Beau. - To tylko jej fagas, nic więcej.
Nie wiem - mówię cicho. - Nie jestem pewna...
Och, Susannah! - syczy Beau i wpycha mnie do mieszkania.
126
- Więc po co właściwie przyszedłeś? - pytam.
Pytanie nie jest szczególnie uprzejme, ale to bez znaczenia. Siedzimy na podłodze salonu przed kominkiem, w którym bucha płomień gazowy. Skończyliśmy tajskie danie na wynos i teraz pracujemy nad sześciopakiem piwa. Innym razem zapaliłabym świece, ale nie dzisiaj. Dzisiaj zostawiliśmy włączone wszystkie światła. Jake leży z nami na dywaniku, a z głośników wieży dobiegają takty starych piosenek Beatlesów: Yesterday, Ali my loving, I wanna hold your hand.
Beau z miejsca reaguje zażenowaniem, co tylko pobudza moją ciekawość.
Co? - dopytuję się. - Co?
Nie przyszłaś na koncert - mówi. - Zajmowałaś się mordercą grasującym po piwnicy z siekierą.
To był Norman Bates - mówię. - Z Psychozy. Błagam, okaż odrobinę szacunku.
Tak, racja - przytakuje Beau. - Czy jego matka nie prowadzi hotelu?
Nie, pralnię.
Ach - wzdycha Beau. - Ale ominął cię mój występ solowy. Zamierzałem więc zafundować ci prywatny występ.
Chciałeś zaśpiewać'? Tylko dla mnie?
Beau nigdy wcześniej tego nie proponował. Prawdę mówiąc, nie słyszałam, by z jego ust dobyła się choć jedna nuta, chyba że w kościele. Gra na fortepianie, ale odnosi się wrażenie, że potrzebuje tej jaskrawoniebieskiej szaty chóralnej i smętnych oczu Jezusa na neonowo zielonej łące, by wydobyć z siebie głos. Teraz przygląda mi się kątem oka, oceniając moją reakcję na swój prezent.
- Zrobisz to? - pytam. - Proszę. Dla mnie i Jake'a.
Nachylam się i wyłączam stereo. Głos Johna Lennona urywa się w pół słowa. Podwijam pod siebie nogi, Jake kładzie mi głowę na kolanach, po czym oboje patrzymy na Beau. Zastanawia się nad tym i gdy decyduje się ostatecznie wstać, jest niezgrabny jak niedźwiedź. Staje nade mną i prostuje ramiona. Wprawia ręce i dłonie w lekkie drżenie. A potem zaczyna śpiewać. I looked over Jordan and
127
what did I see?. Jego piękny głos nabrzmiewa i zaczyna wypełniać pokój. Narasta wokół mnie, Jake'a i samego Beau, i wznosi się, aż w końcu mamy wrażenie, że wszyscy unosimy się wraz z nim. A band of angels - ciągnie Beau - coming for me, coming for to carry me home.
Napisałam wielkimi literami na papierze milimetrowym „Kathleen Harper” i teraz wypełniam je, tonuję ich krawędzie i każę im rzucać cienie na niewielkie niebieskie prostokąty, które pokrywają powierzchnię kartki; jednocześnie z odległości dwustu mil dobiega mnie sygnał ze słuchawki telefonicznej. Padało zeszłej nocy i na podłodze salonu odbywa się gra jasno-wodnistego światła. Kałuże na balkonie połyskują bielą i bladym błękitem, jakby ktoś cisnął lustrem o podłogę, a jego stłuczone kawałki obróciły się wierzchem do góry, ku niebu. Telefon zadzwonił piętnaście razy i już mam odłożyć słuchawkę, kiedy ktoś odbiera.
Od razu wiem, że to nie on. Pamiętam jego głos całkiem wyraźnie, był niski i zdecydowany. Słowa wydawały się równie czyste jak śnieżnobiałe mankiety jego koszuli, równie staranne jak wizytówka, którą trzymam teraz przed sobą. „Proszę się nie krępować - powiedział. - Może pani do mnie zadzwonić. O każdej porze, jeśli tylko ma pani jakieś pytanie. Jeśli coś przyjdzie pani do głowy albo będę mógł w czymś dopomóc”. Pamiętam te słowa dokładnie nawet osiemnaście miesięcy później i wiem doskonale, że głos, który je wymówił, nie mógłby brzmieć tak staccato jak ten, który słyszę teraz. Ten powarkuje. Brzmi ostro i rzeczowo; słyszę: „Alexandria, wydział zabójstw”, jakbym zadzwoniła na postój taksówek albo do baru.
Kiedy pytam o detektywa Marka Cope'a, wyczuwam wahanie po drugiej stronie linii i wyobrażam go sobie martwego, zastrzelonego w jakiejś bocznej alejce podczas pościgu za przestępcą, może zwolnionego i przeniesionego na Środkowy Zachód, gdzie pełni funkcję szefa policji na jakimś przedmieściu Fort Wayne czy Des Moines, gdzie jego dzieciaki mogą jeździć na rowerach przed domem i pójść do KFC. Ani jedno, ani drugie nie okazuje się prawdą.
128
Detektyw Cope jest w sądzie, spędzi tam cały dzień, mogę więc zadzwonić jutro albo zostawić wiadomość.
Wybieram to drugie. Obiecałam Beau przed jego wyjściem do pracy, że to zrobię, poza tym obawiam się, że jeśli nie zostawię wiadomości, stracę odwagę. Dojdę do wniosku, że nie powinnam zabierać detektywowi Cope'owi czasu tylko dlatego, że ktoś zarysował mi samochód i że Kathleen Harper ma nie po kolei w głowie. Stwierdzę, że to wszystko jest w końcu głupie, że tak naprawdę powinnam po prostu żyć dalej, wybrać się na kolację i kupić sobie nową sukienkę. I jeśli zrobię którąś z tych rzeczy, to nigdy więcej do niego nie zadzwonię. Zostawiam więc swój numer, najpierw kierunkowy, i dwa razy przeliterowuję deBreem, by się upewnić, że nie ma pomyłki.
Resztę dnia poświęcam na muzealną herbaciarnię. Tym razem przeprowadzam eksperymenty z jasnoniebieskim, dwoma odcieniami bliskimi turkusowego i mnóstwem pozłacanego srebra. To jak muzyka Elgara odgrywana na instrumentach elektronicznych. Chcę, by rezultat był jednocześnie wyrafinowany i pikantny, by pasował do herbaty cytrynowej i zimnego białego wina, jakie podaje się w takich lokalach, i zastanawiam się, czy krzesła i stoły mogą być wykonane z jasnej stali nierdzewnej, tyle że z elementami dekoracyjnymi.
Nie myślę o Marinie, co przynosi ulgę, i dopiero późnym popołudniem robię sobie przerwę. Jake śpi na swoim legowisku, wyciągnięty niczym lalka szmaciana, ze zwieszonym nad podłogą łbem. Wczesnym rankiem, kiedy jeszcze spałam, Beau zabrał go na spacer do parku. Wrócili z croissantami i gdy zaczęłam słać łóżko, znalazłam na prześcieradle maślane drobinki bułki.
Beau krąży gdzieś na peryferiach mojego umysłu, ale nie dopuszczam go do siebie. Wszystko między nami zmieniło jakby charakter. Kochamy się teraz i nie bardzo wiem, czy chcę się zastanawiać, co to może znaczyć. Przynajmniej nie teraz. Ścielę łóżko, odkładam ubrania i składam opakowania po tajskim jedzeniu, które wciąż leżą obok zlewu. I wtedy, z jakiegoś powodu staje mi przed oczami Kathleen Harper.
129
Kiedy otworzyła drzwi, wydawała się taka wysoka, jakbym spoglądała z dołu. Ta niewymuszona siła, którą odznaczał się jej chód i której ślad można było dostrzec w jej ramionach, zrobiła na mnie niepokojące wrażenie. Na podobieństwo kota z Alicji w krainie czarów, który znikał stopniowo z wyjątkiem uśmiechu, uśmiech Kathleen Harper materializuje się przede mną; widzę teraz wyraźnie ten grymas ust, który nie mógł zatuszować jej spojrzenia, zrównoważyć cienia w jej oczach ani spękanych, piegowatych warg czy też ostrej woni zazdrości, uchodzącej z niej niczym para.
Wiem, jestem absolutnie pewna, że zaryglowałam drzwi, że założyłam łańcuch, kiedy Beau rano wyszedł z domu, ale znienacka wypadam z kuchni i przemierzam salon. Poruszam się niemal na palcach, jakbym się bała, że powietrze może zabrzęczeć ostrzegawczo, jeśli je wzburzę. I spieszę się. Ciągnę za łańcuch, naciskam kciukiem śruby przytrzymujące zamek, sprawdzam, jaki ciężar wytrzymają, a potem przekręcam klucz. Odciągam rygiel, przykładam ucho i nasłuchuję jego dźwięku, gdy się porusza. Odciągam i zaciągam. Tak na wszelki wypadek, by się upewnić.
Rozdział 12
Późnym popołudniem w mieszkaniu panuje pełna napięcia cisza. Każda cząsteczka powietrza wydaje się naładowana możliwościami, a żadna z nich nie budzi miłych skojarzeń. Detektyw Cope jeszcze nie oddzwonił i choć mam wielką ochotę zatelefonować do Beau, boję się blokować linię choćby przez minutę. W końcu nie mogę się już dłużej koncentrować na herbaciarni, postanawiam więc dać sobie spokój i zabrać Jake'a do parku. Wyjście na ulicę przypomina powrót do rzeczywistości. Mam wrażenie, że znów wkraczam w życie po chwilowym uwięzieniu w jakiejś animacji. Przystajemy z Jakiem na szczycie schodów ponad chodnikiem, zapinam mu smycz i układam w kieszeni kolekcję jego piłek tenisowych.
130
Jest wpół do piątej i dzieci wracają do domu ze szkoły. Pogrążone w rozmowie matki spacerują parami, trzymając pociechy za ręce, ich lśniące głowy przytakują, a spod długich wełnianych płaszczy, których poły porywa wiatr, migają niebieskie dżinsy i adidasy. Przed przejściem z sygnalizacją świetlną przystaje długi rządek dzieci. Dwie opiekunki klaszczą jak cheerleaderki i ustawiają maluchy, nachylają się, by poprawić obwisłe tornistry, podnoszą rysunki z dyniami i czarnymi kotami, które wysunęły się z okrytych dziecięcymi rękawiczkami dłoni i sfrunęły jak liście na chodnik.
Nie sądzę, by miało padać, ale wydaje się, że na miasto spływa mgła, jakby powoli zniżała się chmura, by wreszcie oprzeć się swym podbrzuszem o szczyty i kopuły budynków. Odgłos kroków zawsze jest jakby przytłumiony przy takiej pogodzie i gdy wraz z Jakiem kierujemy się w stronę psiego parku, odnoszę wrażenie, że wokół panuje całkowita cisza. Ludzie, których spotykamy po drodze, mężczyźni w garniturach wracający wcześnie do domu, kobiety z zakupami w papierowych torbach wspartych o biodro, mijają nas niemal bezgłośnie, słychać tylko szelest ubrania albo gazety. Ich głowy są niezmiennie przekrzywione i czasem wydaje mi się, że kogoś poznaję, by stwierdzić po chwili, że to jednak obcy.
Psi park tętni życiem i Jake zaczyna mnie ciągnąć, za nim jeszcze przejdziemy na drugą stronę ulicy. O tej porze dnia dużo się dzieje. Matki i dzieci przyprowadzają swoje psy po szkole, a studenci weterynarii zjawiają się ze swymi podrzutkami. Gdy tylko Jake przechodzi na drugą stronę, zaczyna podskakiwać z radości. Kiedy nie spuszczam go od razu ze smyczy, odwraca się i siada, patrząc na mnie błagalnie, a jego spojrzenie przesuwa się z mojej twarzy na kieszenie, gdzie spoczywają piłki tenisowe. Kiedy go uwalniam i rzucam mu jedną, długim lobem w stronę najbliższego pagórka, Jake wydaje pisk radości i rzuca się w pogoń za nią, kładąc z podniecenia uszy po sobie.
Widzę kilkoro znajomych, rzeźbiarza w towarzystwie swojego bernardyna, księgowego, który oddaje się ćwiczeniom tai chi na korcie tenisowym pod czujnym okiem owczarka staroangielskiego,
131
i kobietę, której imienia nie mogę nigdy spamiętać, właścicielkę suki airedale teriera o imieniu Elsa. Witamy się i gawędzimy w małym kółku. Obchodzimy raz czy dwa teren parku, rozmawiamy o pogodzie i o tym, czy zostanie wprowadzony nakaz trzymania psa na smyczy, śmiejemy się z absurdu, jakim jest przedwczesny marketing z okazji Święta Dziękczynienia czy, jak ktoś zauważa, Bożego Narodzenia.
Po największym trawniku biega grupka psów, goniąc za piłkami tenisowymi, które ktoś im wciąż rzuca. Pędzą tam i z powrotem albo w koło, zmieniając kierunek jak stado niezgrabnych ptaków. Obserwujemy je w czasie naszej rozmowy, z grubsza się tylko orientując, gdzie w tej gromadzie jest czyj pies. Nic więc dziwnego, że kiedy zamierzam już wracać i wołam Jake'a, nie przybiega od razu.
Bywa, że gdy dobrze się bawi, ignoruje mnie rozmyślnie. Wciąż jednak czekam, aż oderwie się od grupy i przybiegnie w końcu, zaczynam się więc lekko irytować, gdy tego nie robi. Ponownie gwiżdżę, szukając go wzrokiem wśród psów, i dopiero po chwili uświadamiam sobie, że go nie widzę. Nie mogę dotrzeć jego wysokich szpiczastych uszu albo czarnej końcówki ogona w poszczekującej watasze, która biegnie obok, zawraca i rzuca się pędem w przeciwną stronę.
- Jake! - wołam. - Jakey!
Rzeźbiarz i właścicielka teriera zlokalizowali już swoje psy i wymachują teraz smyczami, ja zaś ruszam ścieżką, zastanawiając się, czy Jake zawędrował do kępy małych karłowatych świerków, które przycupnęły pod ogrodzeniem parku. Wciąż go nawołuję i trzaskam stalowym zaczepem smyczy, jakby mógł usłyszeć ten dźwięk i go rozpoznać.
Już zaczynam się niepokoić, kiedy w końcu go dostrzegam. Musiał odejść na bok i pobiec za jakąś wiewiórką. Okrąża kort tenisowy, gdzie, jak doskonale wie, nie wolno mu wchodzić, ponieważ znajdujący się dalej wyasfaltowany dziedziniec jest w złym stanie i z jednej strony graniczy z gęstymi zaroślami, a z drugiej z jakimś magazynem. Jake sprawia wrażenie stosownie zmieszanego. Prawdę mówiąc, zdradza takie zażenowanie, że można by go posądzić o
132
jakiś poważny występek, na przykład pogoń za kotem. Wiem jednak, że to mało prawdopodobne, choćby dlatego, że żaden kot przy zdrowych zmysłach nie zbliżyłby się nawet na milę do tego miejsca.
- Jaake - mówię, kiedy się do mnie zbliża; przeciągam „a” pytająco, a on kładzie uszy po sobie, jak robił to w czasach szczenięcych, kiedy ktoś go strofował, i jak robi to nadal, słysząc grzmot.
Docieramy do domu w rekordowym czasie, ponieważ chcę oglądać wiadomości o szóstej i ledwie mam czas przyrządzić Jake'owi posiłek, postawić miskę na podłodze i nalać sobie drinka, gdy dociera do mnie z salonu trzeźwy ton Jima Lehrera.
„W dniu dzisiejszym - mówi - prokurator generalny mianował niezależną radę...”, a ja, nie zważając na pootwierane szafki, opuszczam kuchnię, kieruję się w stronę kanapy, na którą osuwam się bezwładnie, wyciągam przed siebie nogi i raczę się pierwszym chłodnym łykiem wina.
Godzinę później, po dyskusji przy okrągłym stole na temat Bałkanów i jakimś programie o gęsiej migracji, dostrzegam, że Jake nie tknął jedzenia. Nawet się nie poruszył. Po powrocie z parku poczłapał za mną do kuchni, a potem zwalił się na swoje legowisko i wciąż tam leży, zwinięty w kłębek jak gigantyczny lis, z nosem wetkniętym między tylne nogi i ogon. Tknięta złym przeczuciem wymawiam jego imię i w tej samej chwili wstaję i podchodzę do niego, poruszam się szybko, bo wiem, że coś jest nie w porządku.
Jake ledwie unosi głowę, oczy ma tępe i szkliste. W kącikach pyska widać paciorki białej piany. Chwytam go i siłą rozwieram szczęki, choć nie bardzo wiem, czego tam szukam. Próbuję unieść mu łeb, ale jest ciężki w moich dłoniach, sprawia wrażenie wypchanego odważnikami. Ciągnę więc za obrożę, wołając go wysokim i podenerwowanym głosem po imieniu, a on wstaje, robi kilka kroków i osuwa się z powrotem na podłogę z takim łoskotem, że musi to być dla niego bolesne.
Zdaje mi się, że gdy wystukuję numer Beau, moje palce grubieją i robią się gumowate, jak w złym śnie, kiedy ktoś stara się wezwać -
133
policję, ale nie może trafić w odpowiednie przyciski, choćby nie wiadomo jak się starał. Potem słyszę sygnał i spodziewam się głosu Beau. Kiedy się wreszcie odzywa, jest to tylko nagranie na automatycznej sekretarce.
- Beau! - krzyczę w słuchawkę. - Beau, to ja!
Uświadamiam sobie, że pewnie ogląda Simpsonów i dlatego nie odebrał telefonu, i wiem, że jeśli będę krzyczeć dostatecznie głośno, jeśli powiem mu, co się dzieje, usłyszy mnie i zareaguje. Jego telefon stoi na stoliku tuż obok kanapy, dlatego nawet jeśli akurat spał, sygnał musiał go zbudzić.
- Beau! - wrzeszczę. - Beau, niedobrze z Jakiem!
Lecz Beau nadal nie odpowiada i po kilku sekundach słyszę przeciągły sygnał, który przerywa połączenie. Nie wiem, gdzie może być. W „Sherlocku”? Wciąż w pracy? Nigdy nie widziałam, by siedział tam choćby minutę po wpół do szóstej, ale mimo wszystko zaczynam wystukiwać jego numer służbowy, ale potem sobie przypominam, że ma nocny wewnętrzny, a ja go nie znam. Kiedy grzebię w szufladzie biurka, szukając notesu z numerami telefonów, zerkam na Jake'a i uświadamiam sobie, że nie mam na to czasu. Dzwonię za to do garażu i mówię, żeby wyprowadzili mój samochód. Potem chwytam kluczyki i pędzę schodami na dół.
Tony, facet z nocnej zmiany, zdziwiony unosi brwi, kiedy biegnę chodnikiem. Garaż znajduje się tylko cztery przecznice dalej, za rogiem; to przerobiona powozownia, w której kiedyś stały dwukółki i czterokonne zaprzęgi, a teraz zajmują je saaby, terenówki, czasem volvo albo audi.
Coś się dzieje z Jake'm - mówię tonem wyjaśnienia, bo nie mam nawet kurtki, a zaczęło właśnie padać, poza tym nie daję mu dwudolarowego napiwku, który dostaje zwykle za przygotowanie mojego wozu.
Nie martw się, wszystko będzie dobrze - pociesza Tony. Jake to ulubieniec wszystkich pracowników i mężczyzna nie kryje troski. Zamyka za mną drzwi, kiedy wyjeżdżam na ulicę, a ja modlę się do parkingowego boga, by przed domem było jakieś wolne miejsce. Jest. Dostrzegam je, gdy tylko skręcam na rogu, i wślizguję się w
134
pustą przestrzeń, idealnie przytulając się do krawężnika za pierwszym podejściem.
Jake nie chce już wstawać, muszę więc go dźwignąć i postawić na nogi. Wokół pyska zebrały mu się już płaty białej piany, zwiesza łeb, jakby miał zamiar wymiotować. Na wpół ciągnę, na wpół wypycham go na schody, pamiętając jedynie, by chwycić torbę przed zatrzaśnięciem drzwi. Ze schodami idzie łatwiej, ale pies nadal przypomina wielką, bezwładną zabawkę. Pokonuje kilka stopni, po czym chce usiąść. Kiedy pcham go od tyłu, chwieje się na boki i sprawia wrażenie, jakby miał się potknąć i runąć w dół, muszę więc złapać go od przodu, podtrzymując i ciągnąc jednocześnie. Podniosłabym go, gdybym mogła, ale waży sto funtów, jest po prostu za ciężki. W pewnym momencie myślę sobie, że przydałaby mi się pomoc, ale w mieszkaniach panuje cisza, a ja boję się, że wyjaśnienia zabrałyby zbyt dużo czasu.
Kiedy docieram z Jakiem na dół, w drzwiach wejściowych ukazują się Zoe i Shawn.
Susannah! - woła Zoe. - Mój Boże, co się stało?
Nie wiem - mówię. - Nie jestem pewna. Muszę zawieźć go do weterynarza. Samochód stoi przed domem.
Zoe rzuca na podłogę teczkę i rusza, by podtrzymać Jake'a, który ma do pokonania jeszcze trzy stopnie i znów zaczyna się chwiać. Shawn ją uprzedza i chwyta wielkiego psa w ramiona. Jake nie lubi pieszczot ze strony obcych i próbuje się wyrwać, powarkuje nawet cicho, kiedy Shawn go podnosi. Zoe podtrzymuje mu łeb, który zwisa pod straszliwym kątem, a ja dostrzegam siłą rzeczy, że przód jej ładnego czarnego płaszcza pokrywa się sierścią.
- Gdzie twój wóz? Pod domem? - upewnia się Shawn, a ja ki
wam głową i przytrzymuję drzwi westybulu, po czym we trójkę
przechodzimy po zimnym, wilgotnym marmurze i wydostajemy
się po schodach na ulicę. Otwieram samochód i gdy Shawn stara się wsunąć Jake'a na tylne siedzenie, nogi psa opadają i wloką się za nim, a pazury szorują z cichym zgrzytem o mokre płyty chodnika. Zoe i ja okrążamy samochód z drugiej strony i gdy robi się przerwa w strumieniu wozów, podnosimy i wciągamy Jake'a na jego stary koc.
135
Oczy ma już zamknięte, a wargi drgają mu w nieznacznym, śmiesznym grymasie. Odrzucam propozycję Zoe, która chce ze mną jechać, proszę ją natomiast, by zadzwoniła na wydział weterynarii i uprzedziła, że już jadę. Uważa bez wątpienia, że Jake zdychają zresztą też tak sądzę.
Nachyla się do otwartego okna wozu i chwyta moją dłoń zaciśniętą na kierownicy. W kącikach jej niebieskich oczu zbierają się łzy.
- Powiem im, że jedziesz, zaraz zadzwonię - mówi. Potem puszcza moją rękę i wbiega na schody. Shawn staje na jezdni i podnosi ramię jak policjant kierujący ruchem. Jakiś samochód hamuje z piskiem opon, kierowca przeklina, widzę, że Shawn nie pozostaje mu dłużny, ruszam jednocześnie spod krawężnika i wciskam się za taksówkę, by przejechać skrzyżowanie jeszcze na żółtym świetle.
Docieram na weterynarię w osiem minut i wydaje mi się, że Jake już nie oddycha. Zoe dotrzymała słowa - czeka na mnie już gromada ludzi. Kiedy zatrzymuję się, podbiegają z psimi noszami. Weterynarz zadaje mi pytania, podczas gdy dwaj ludzie wyciągają Jake'a z samochodu i dokądś zabierają. W przelocie miga mi jego ogon. Kiedy mężczyźni przechodzą przez duże drzwi, zsuwa się częściowo z noszy i zwisa jak martwy.
Siedzę w poczekalni. Wypełniłam formularze, wyrażając zgodę na znieczulenie Jake'a i jego operację, ale nie mam pojęcia, czy jeszcze żyje. Ściana naprzeciwko jest wyłożona plakatami informującymi o odrobaczaniu, opiece, formalnościach adopcyjnych, a ja wlepiam w nie wzrok, jakbym chciała nauczyć się na pamięć każdego słowa, lecz litery zlewają się w pozbawiony sensu bełkot. W myślach raz za razem przeglądam zawartość szafek pod zlewem w mojej kuchni. Stoją tam butelki z ajaksem i lizolem, niewykluczone też, że pudełka z trutką na szczury. Swoje farby i rozpuszczalniki trzymam w pudle schowanym w szafce na korytarzu i nie jestem specjalnie ostrożna. Często zostawiam drzwiczki otwarte, kiedy biorę kurtkę albo buty czy nawet piłki tenisowe Jake'a. Przychodzi mi do głowy, że mogły wtoczyć się w jakieś świństwo, które było w
136
parku. Bóg jeden wie co. Narkotyki. Truciznę. Cokolwiek.
Kiedy Shawn podchodzi do mnie i siada obok, musi upłynąć chwila, nim uświadamiam sobie, że to on. Dopiero gdy podaje mi kubek z kawą i mówi: „Proszę, to dla ciebie”, podnoszę na niego wzrok. Ma na sobie czarną skórzaną marynarkę i bejsbolówkę, liliowe włosy ufarbował sobie z powrotem na brązowo, dlatego wygląda normalnie. Chcę go spytać, co tutaj robi, i być może powiedzieć mu, żeby sobie poszedł, ale nie daje mi szansy.
- Nie powinnaś siedzieć tu sama - mówi, a ja biorę od niego
kubek. - Mocha latte, wzmocniona - wyjaśnia, mrugając i odchylając klapę kieszeni, bym mogła zobaczyć małą srebrną piersiówkę, którą tam trzyma. - Nie rozstaję się z nią. To dobre dla duszy.
Napływa ku mnie nieznaczna woń brandy, kiedy podnoszę kubek do ust; miał rację, smakuje nieźle.
- Dzięki - mówię.
Shawn przytakuje, nie patrząc na mnie, i pociąga ze swojego kubka.
Wiesz już coś? - pyta, a gdy potrząsam głową, nie odzywa się więcej. Siedzi po prostu obok mnie w poczekalni, wpatrując się w plakaty i popijając kawę.
Nie musisz tu warować - zwracam się do niego w końcu. - To może potrwać.
Shawn kręci głową.
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to chciałbym zostać - mówi. - Miałem kiedyś psa, retrievera. Wabił się Jess - dodaje, jakby miało to tłumaczyć jego chęć towarzyszenia mi, w poczekalni wydziału weterynarii, taki jest zresztą chyba prawdziwy powód.
Od czasu do czasu zerkam na niego kątem oka, a wtedy widok jego znajomej twarzy działa na mnie uspokajająco. Jest większym mężczyzną, niż się na pierwszy rzut oka wydaje, i jego postać sprawia wrażenie solidniejszej, w jakiś sposób realniejszej, teraz gdy nie okrywa jej kamuflaż stroju gimnastycznego. Zastanawiam się, skąd pochodzi i dlaczego mieszka obecnie w Filadelfii. Kiedyś go o to spytam, także o Jessa, ale w tej chwili nie wydaje się to mieć szczególnego znaczenia.
137
Kiedy wywołują wreszcie moje nazwisko, podaję Shawnowi pusty kubek i ruszam za młodym weterynarzem, wysokim, bladym mężczyzną o rosyjskim akcencie. Przechodzimy przez drzwi wahadłowe z czerwonymi, postrzępionymi literami, które układają się w napis „Tylko dla personelu”. Z początku sądzę, że idę zobaczyć Jake'a i że będzie martwy, ale weterynarz prowadzi mnie korytarzem do jakiegoś pokoju, to bez wątpienia jego gabinet.
Pomieszczenie jest maleńkie, mieści się tu zaledwie biurko i dwa krzesła. Nie ma okna. Za głową weterynarza, zamiast blasku dnia, świeci ekran do zdjęć rentgenowskich. Tabliczka na biurku głosi Vincent Gurewich, lek. wet. Mężczyzna wskazuje mi gestem krzesło.
- Jake jest w szoku - wyjaśnia doktor Vincent Gurewich. Trzyma w ręku podkładkę, taką z klipsem przytrzymującym kartki, i patrzy na notatki, nie na mnie. - Nie wiemy dokładnie, co mu jest. Zrobiliśmy płukanie żołądka, ale wygląda to na jakiś atak. Staramy się go teraz ustabilizować.
Doktor Gurewich mówi bardzo precyzyjnymi zdaniami. Kiedy wreszcie podnosi na mnie wzrok, wygląda na wyczerpanego, a ja zastanawiam się, jak długo tu przebywa, zszywając koty i psy, i mówiąc ludziom, że ich ulubieńcy zdechli.
- Niewykluczone - dodaje - że miał udar, choć w wieku pięciu lat jest na to za młody.
- Co? - pytam z niedowierzaniem.
Doktor Gurewich wzrusza ramionami.
To możliwe. Mogło to spowodować jakieś zatrucie, mógł też mieć wrodzoną wadę serca, o której pani nie wiedziała, i nic dziwnego. Nie może mieć pani o to do siebie pretensji. Z drugiej strony może to być kolka. Zdarza się częściej u koni, ale także u dużych psów z głęboką klatką piersiową. Blokuje im się jelito, skręca i doprowadza do stanu zapalnego. Czy Jake je łapczywie?
Nie - odpowiadam. - Tak mi się przynajmniej wydaje.
Pamięta pani, kiedy ostatni raz pił?
Cofam się myślą. Zazwyczaj Jake pije bardzo długo i rozchlapuje wodę po całej kuchni, kiedy wraca z parku, ale nie mogę sobie przypomnieć, czy zrobił to tego wieczoru.
138
- Może o drugiej albo trzeciej po południu - mówię. - Nie jestem pewna.
Doktor Gurewich przytakuje, jakby moja informacja była użyteczna, potem wstaje, ja także.
- Pewnie go prześwietlają w tej chwili - informuje. - Jeśli jest zator, ujawni się, a wtedy psa zoperujemy. Wykluczone, by dostał się do trutki na szczury? Czegoś w tym rodzaju?
Przypominam sobie tekturowe opakowanie ze środkiem chemicznym, które umieściłam pod rurami zlewu w głębi szafki, zaraz po przeprowadzce, ale żeby się tam dostać, Jake musiałby przedrzeć się przez całą kolekcję płynów czyszczących, starych gąbek i nieużywanych zestawów do czyszczenia butów, jestem więc pewna, że bym to zauważyła.
- Nie sądzę - mówię.
Doktor Gurewich kiwa głową i prawie się uśmiecha, otwierając mi drzwi.
- Nic więcej nie może pani zrobić dla Jake'a, panno deBreem - oświadcza. - Proszę wracać do domu. Prześlemy zawartość żołądka do laboratorium i zadzwonimy do pani, gdy tylko się czegoś dowiemy.
Mam wrażenie, że zostałam spławiona, i tak chyba jest. Nie przychodzi mi do głowy nic, o co mogłabym spytać. Już mam minąć doktora Gurewicha i skierować się do holu, kiedy weterynarz wraca pospiesznie do swego gabinetu.
- Och, bym zapomniał - mówi. Sięga do szuflady biurka i wręcza mi wielką szarą kopertę. Kiedy zaglądam do środka, widzę ciemny skórzany zwój obroży Jake'a.
Rozdział 13
Shawn wstaje niecierpliwie, kiedy ukazuję się w drzwiach poczekalni. Na jego widok doznaję krótkiego i niemiłego ukłucia irytacji. Mówię sobie, że czas dorosnąć. On tylko stara się być miły. Nie musiał przynosić mi kawy albo siedzieć tutaj i marnować całej
139
godziny. Mówię sobie, że powinnam to docenić. A potem staram się przekonać samą siebie, że to robię.
- Uważają, że może miał udar, chcą zatrzymać go na jakiś czas - wyjaśniam. - Ale sądzą, że wyjdzie z tego. Jestem pewna, że tak będzie.
Shawn się jednak nie uśmiecha. Domyśla się, że kłamię, jeśli chodzi o stan Jake'a, co po trochu mnie irytuje, a po trochu budzi moją sympatię.
- Chodźmy - mówię. - Zmywajmy się stąd.
Przychodzi mi do głowy, że powinnam mu przynajmniej postawić piwo.
„Brugia” to ciemny, wyłożony drewnem lokal z witrażami i ławami niczym w kościele. Jego specjalnością jest piwo belgijskie i wielki dzban stojący między nami na stole wypełnia napój, którego nazwy nie potrafię nawet wypowiedzieć. Shawn go zamówił. To on wybrał lokal, który znajduje się przecznicę za moim domem; chociaż przechodziłam obok z tysiąc razy, nigdy nie byłam w środku. Zastanawiam się, czy odwiedza to miejsce z Cathy, czy siadają w tych boksach, jedzą moules frites i pieczone prosię, czytając kolumnę „Inquirera” poświęconą stylowi. Teraz Shawn zdejmuje czapkę i przesuwa palcami po krótkich, nastroszonych włosach, prostując je na końcach.
Za zdrowie Jakea - mówi, wznosząc szklankę. Stukamy się brzegami i napełniam usta letnim płynem. Nie za bardzo mi smakuje, ale kolor ma piękny.
Mieszkasz gdzieś w okolicy? - pytam.
Tak jakby - mówi. - Jakieś dziesięć przecznic stąd. Człowiek z czasem przyzwyczaja się do tego smaku - wyjaśnia, wskazując głową moją szklankę. - Z początku też myślałem, że jest paskudne, ale w końcu zmieniłem zdanie. Prawdę mówiąc, jestem dumny, że potrafię wymówić jego nazwę. Zawsze chciałem być Europejczykiem.
- Dużo podróżowałeś po Europie? - pytam. Brzmi to śmiesznie, ale z jakichś powodów zaczęłam czuć się wyjątkowo niezręcznie, jakbym była na szkolnej randce, co każe mi się znów zastanowić, czy właściwie oceniam Shawna. Pomimo obcisłych dżinsów
140
i fryzury, i tego kolczyka z kryształem górskim, którego nawet w tej chwili nie nosi, nigdy nie byłam do końca przekonana, że jest gejem. Może Cathy coś kombinuje, a on jest ostatecznie hetero, myślę sobie. Zresztą do diabła, może jest biseksem, kto wie? Przychodzi mi jednak do głowy pytanie, czy czasem mnie nie podrywa, a ja tego po prostu nie zauważyłam.
- Nie za dużo - odpowiada po chwili. - To znaczy pojechałem na taką wycieczkę po studiach. No wiesz, z plecakiem, Paryż, Berlin, Londyn. Ale dwa lata temu spędziliśmy trochę czasu we Włoszech. Ja i Bill. Mój były partner - dodaje. - Umarł w zeszłym roku.
- Och - mówię - bardzo mi przykro.
Teraz czuję się okropnie.
Shawn potrząsa głową i uśmiecha się naprawdę.
- W porządku - zapewnia. - No, właściwie to nie. Zwłaszcza dla Billa. Chodzi o to, że to nie było AIDS. Miał atak serca. Zanosiło się na to. Był znacznie starszy ode mnie.
Nie bardzo wiem, co mam odpowiedzieć, ale Shawn wybawia mnie z kłopotu, nim sytuacja robi się poważna.
- Tak - mówi. - Florencja jest niewiarygodna. Byłaś tam kiedyś?
Potrząsam głową.
- Zdumiewająca - ciągnie. - Bill i ja spędziliśmy tam tylko tydzień, ale cholernie chciałbym tam wrócić. Wiesz, załatwić sobie na jakiś czas mieszkanie, pożyć trochę. Jakby można było to zrobić, człowiek stałby się kimś zupełnie innym, rozumiesz.
Sięga po podstawkę pod kufel i wyciąga długopis z kieszeni.
- No cóż, wielu ludzi tak uważa. - Wizja George'a w berecie
unosi się gdzieś nad moją głową. - Czasem to nawet prawda.
Shawn spogląda na mnie i wykrzywia twarz w uśmiechu. Kończy mały rysunek na podstawce do piwa i podsuwa mi.
- Masz - mówi - to dla ciebie. Na wypadek gdybyś nigdy nie pojechała do Florencji. To Pallazo Vecchio, pałac Medyceuszy, gdzie wywieszali swoich wrogów za okna.
141
- Świetny - chwalę. Rysunek przedstawia kwadratowy zamek z wieżą.
Shawn dolewa mi piwa.
Wiesz, o co mi chodzi - mówi. - Ludzie potrafią się jakby odrodzić. Jeśli tylko chcą. Wypróbuję to następnym razem w Meksyku, ale muszę się spieszyć, mam tylko tydzień. Zoe jest skąpa, jeśli chodzi o urlop.
Naprawdę?
Przytakuje i odstawia swoją szklankę.
- Pojadę tam na Święto Zmarłych, drugiego listopada, przypomina trochę nasze Halloween, ale niezupełnie. To przede wszystkim ogromne przyjęcie. Ludzie zabierają jedzenie na cmentarze,
rozkładają stoły i ucztują z wszystkimi przodkami i zmarłymi przyjaciółmi. Tak jakby raz do roku zmarli ożywali. Można usiąść i zjeść z nimi kolację, przy okazji omówić wszystko, czego nie zdążyło się obgadać za ich życia. Coś jakby doroczna druga okazja.
Nagle doznaję wizji, w której zasiadam do ogromnego posiłku z Mariną. Zastanawiam się, czy byłybyśmy w dorosłych czy dziecinnych postaciach, czy jadłybyśmy barani udziec ze szpinakiem souffle, czy też hot dogi i fasolkę. Skoro jesteśmy dorosłe, nie mogę się zdecydować, czy Marina wyglądałaby jak przed śmiercią, czy jak po niej, i nie daje mi to spokoju. Ani tak, ani tak by mi się to nie podobało.
Czaszki z cukru - mówi Shawn.
Co? - pytam.
- Czaszki z cukru - powtarza. - Robią je dla zmarłych. Z czarnymi dziurami z lukrecji zamiast oczu. Przywiozę ci kilka.
Uświadamiam sobie, że mówi już od jakiegoś czasu o podróży do Meksyku, a ja nie usłyszałam nawet słowa. Na twarzy pojawia mu się niechęć, jakbym stanowiła dla niego źródło niebywałego rozczarowania.
- Posłuchaj - mówię - przykro mi, ja...
Lecz Shawn nie pozwala mi skończyć, a przeprosiny, jeśli o nie mi chodziło, zawisają jakby w powietrzu.
- Nic się nie stało - zapewnia pospiesznie. - Naprawdę, Susannah, wszystko w porządku. Miałaś ostatnio na głowie mnóstwo
142
kłopotów. Najpierw samochód, potem ta historia z piwnicą, a teraz jeszcze pies. To naprawdę może napędzić człowiekowi stracha.
Uderza mnie myśl, że dokładnie to samo powiedział mi Gordon, i zaczynam się zastanawiać, dlaczego mężczyźni muszą samych siebie przekonywać, że kobiety przez cały czas się boją.
- Nie wydaje mi się, żeby te sprawy miały ze sobą związek -
mówię. Lecz w chwili gdy wypowiadam te słowa - głośniej, niż
zamierzałam - czuję ucisk w żołądku.
Shawn potrząsa głową.
- Oczywiście, nie o to mi chodziło - zapewnia, choć oboje
wiemy, że nieprawda. - Po prostu, powinnaś uważać. - Wybucha śmiechem i znów chwyta moją szklankę. - Do diabła, wszyscy powinniśmy uważać - mówi, nalewając mi piwa. - Wiedziałaś, że Cathy chodziła na kurs samoobrony zorganizowany przez linie lotnicze? Żeby mogła załatwić porywacza i tak dalej. Nie masz pojęcia, ile ta kobieta potrafi wycisnąć na leżąco. - Shawn unosi brwi i pręży mięśnie. - Przypuszczam, że jako jedyna z nas potrafiłaby w razie czego się obronić.
Patrzę na niego znad swojej szklanki. Zastanawiam się, czy chce mi powiedzieć, ile sam może wycisnąć, ale nie robi tego. Nie musi. Podniósł Jake'a, jakby ten był lekki niczym piórko. Beau i Gordon mogą go sobie nazywać Dzwoneczkiem, ale dla mnie facet jest jedną bryłą mięśni. Uśmiecha się do mnie, a ja unikam jego wzroku i skupiam się na swoim piwie. Jest jednak za późno, Shawn wie już, o czym myślę. Czuję ku swemu przerażeniu, jak rumieniec pełznie po mojej szyi, mam tylko nadzieję, że w sali jest dostatecznie ciemno.
- Zoe i Justin też nie wypadliby za dobrze - dodaje, śmiejąc się. - Ich koncepcja przemocy to ktoś podkradający im bez pytania cukier ze stołu w kawiarni, a jeśli chodzi o Gordona, to może i superman, ale nie chciałbym go zobaczyć w gaciach.
- Naprawdę otworzyłeś jego rachunek za kartę kredytową?
Słowa te wymykają mi się, zanim to sobie uświadamiam, i patrzę na Shawna skamieniała, ze szklanką zastygłą w powietrzu.
Przygląda mi się i wybucha śmiechem.
143
Ale masz minę - mówi. - Pewnie, że tak. Otwieranie cudzych listów to świetna zabawa.
Zabawa?
- Jasne. No wiesz, czajnik i para, zupełnie jak na filmach. -Wykrzywia usta w szerokim uśmiechu. - Mogę się założyć, że nigdy nie zrobiłaś nic takiego, co, Susannah? Dałbym głowę, że zawsze byłaś grzeczną dziewczynką. Poza tym chciałem wiedzieć, co Gordon knuje.
Shawn! - Odstawiam swoją szklankę, widząc w wyobraźni, jak nachyla się nad elektrycznym czajnikiem w mieszkaniu Cathy. - Moją pocztę też otwierasz?
Nie - zaprzecza stanowczo. - Cathy sama pokazuje mi swoją, a listy Zoe i Justina czytam z obowiązku. Ty nie dostajesz nic ciekawego. - Mruga do mnie, ale nie jestem tak do końca przekonana, że żartuje. - Otworzyłem pocztę Gordona tylko dlatego, że to taki kutafon. Chciałem poza tym wiedzieć, co cały czas robi w tym swoim mieszkaniu zupełnie sam. Myślałem, że może załatwia sobie callgirls i płaci kartą, albo całą noc korzysta z usług sekstelefonu i wali gruchę.
- I co, robi to? - Nie mogę uwierzyć, że o to pytam.
Shawn potrząsa głową.
- Nie, nic z tych rzeczy. Ale nasz Gordy to dziwny facet. Ale
może tylko tak mi się wydaje.
Shawn wciąż mówi. Teraz prosi kelnera o menu i oświadcza, że na pewno od lat nie jadłam nic przyzwoitego. Nie mam ochoty na kolację w jego towarzystwie i wstaję zbyt pospiesznie. Z wypełnionej po brzegi szklanki piwa wylatuje część zawartości.
Och - zauważa Shawn. Urywa w połowie zdania. Zjawia się kelner z dużą ścierką i zaczyna głośno cmokać, a ja chwytam podstawkę z rysunkiem i staram się osuszyć ją o nogawkę dżinsów, zanim tusz na konturach zamku Shawna zejdzie do końca.
Przepraszam - mówię. - Naprawdę mi przykro, ale muszę już iść. Mają zadzwonić od weterynarza. Może innym razem...
Wskazuję na rozlane piwo, które teraz zbiera kelner, i na opróżniony do połowy dzban.
144
- Nie przejmuj się, Susannah - mówi Shawn i uśmiecha się do mnie. - Rozumiem, wierz mi. Mam nadzieję, że z Jakiem wszystko będzie w porządku.
Przytakuję w milczeniu i robię krok do tyłu.
- Nie przejmuj się - powtarza i macha ręką w kierunku stołu. - To tylko woda i zboże.
Uśmiecham się i kiwam głową, która chodzi mi jak nakręcana, a potem odwracam się i ruszam do drzwi. Mam wrażenie, że moje buty robią mnóstwo hałasu na wypolerowanej ciemnej podłodze.
Kiedy jestem pod domem, przemykam do środka z nadzieją, że nikogo nie ma w budynku, i wbiegam po schodach jak tchórz. Kiedy mijam drzwi Gordona, staram się nie przyspieszać kroku, ale nie mogę się powstrzymać. Z wewnątrz nie dociera żaden dźwięk i jestem bardzo zadowolona. Nie chcę, by Gordon był w domu. Na stoliku leży kartka z życzeniami zdrowia dla Jake'a, podpisana przez wszystkich mieszkańców; zabieram ją do siebie i stawiam opartą o moje książki kucharskie. Czuję się trochę jak świnia, że wypadłam z „Brugii” tak nagle, i zastanawiam się, czy może wrócić tam i przeprosić Shawna, nie wiem jednak, co bym mogła mu powiedzieć.
Tłumaczę sobie, że powinnam pójść i podziękować Cathy za kartkę, ale nie zniosłabym chyba w tej chwili jej współczucia, czuję nawet pewne wyrzuty sumienia, że poszłam z Shawnem na piwo za jej plecami. Podnoszę wreszcie słuchawkę telefonu i dzwonię na dół, ponieważ przyrzekłam Zoe, że to zrobię. Nie ma jednak ani jej, ani Justina, zostawiam więc tylko wiadomość. Jakaś trzeźwa część mojego umysłu zdaje się jeszcze funkcjonować i gdy odkładam słuchawkę, przypominam sobie warstwę sierści na płaszczu Zoe i zastanawiam się, czy nie powinnam zaproponować, że zapłacę za pranie.
Światełko na mojej sekretarce mruga i świeci się mała cyferka dwa. Przypuszczam, że to od Beau, zaczynam więc do niego wydzwaniać, ale kiedy jestem w połowie numeru, odkładam słuchawkę. Wiem, że to niezbyt uczciwe ani szczególnie racjonalne, ale wciąż w głębi duszy odczuwam złość, że się jakoś nie zorientował, gdzie jestem, i nie przyjechał na wydział weterynarii, a ja
145
musiałam wysłuchać opowieści Shawna o czaszkach z cukru i posiłkach z nieboszczykami. Przychodzi mi do głowy, żeby zadzwonić do niego jutro, kiedy będę pewna swej uprzejmości.
Nalewam sobie drinka i siadam na jednym z wysokich stołków kuchennych. Szkocka lekko pali w gardle i gdy dociera do żołądka, czuję, jak płonie i migoce niczym ognisko gdzieś w mroku mojego wnętrza. Na blacie, tuż obok, stoi zdjęcie Jake'a w srebrnej ramce, podpisane u dołu „Hau”, biorę następny łyk i obiecuję sobie, że jeśli przeżyje, wyjadę z tego miasta.
Powinnam zrobić to dawno temu. Kiedy George wybrał się do Paryża, trzeba było zerwać ze wszystkim. To kara za to, że tego nie zrobiłam, że przetrzymywałam Jake'a w mieszkaniu, że jedyną przyjemnością jego dnia była wydeptana trawa i wyasfaltowane ścieżki psiego parku. To kara za zwlekanie. Mam przecież pieniądze na koncie. Przeniosę się gdzieś w okolice pasma Blue Ridge albo Appalachów. Albo może na farmę nad brzegami Shenandoah lub Potomacu. Odwrócę się plecami do tego miejsca. Pozostawię za sobą ciężkie fasady kamienic, koronkowe sklepienie drzew przy Rittenhouse Square, wspomnienie dotyku George'a i światła, które odbija się nocą jak fajerwerki od czarnej, oleistej wody Schuylkill. Porzucę to wszystko, jeśli Jake przeżyje. Przysięgam. I pojedziemy gdzieś tylko we dwoje.
Pastylki są tam, gdzie je położyłam, wciśnięte w starą kosmetyczkę spoczywającą w głębi mojej górnej szuflady. Elena mi je przepisała, gdy wprowadziłam się tutaj ponad rok temu; miałam kłopoty z zasypianiem. Prawdę mówiąc, nie przeszkadzało mi specjalnie, że nie śpię, więc nigdy nie przesadzałam z ich zażywaniem. Ale nie wyrzuciłam ich, gdyż uważałam, że środki nasenne mogą się kiedyś przydać. Te są małe i blado-niebieskie, przypuszczalnie mają przywodzić na myśl spanie na pierzastej chmurze w otoczeniu niewinnego nieba. Właśnie wytrząsam dwie na swoją dłoń, kiedy zaczyna dzwonić telefon.
Z początku myślę, że to może weterynarz, ale gdy sięgam po słuchawkę, patrzę na zegar przy łóżku. Jest północ. Wpatruję się w telefon. Dzwoni pięć razy i w chwili gdy moja sekretarka ma się
146
włączyć, milknie. Stoję bez ruchu, a potem w wulgarnym geście wysuwam w stronę aparatu środkowy palec i wrzucam sobie pastylki do ust.
Telefon dzwoni ponownie i ten sygnał mnie budzi. Przeraźliwy i długi, sprawia wrażenie cienkiego i jasnego łańcucha, który wyszarpuje mnie z objęć gęstej ciemności. Moja dłoń znajduje słuchawkę, za nim otwieram oczy, i musi upłynąć chwila, bym zrozumiała, że to doktor Gurewich.
- To nie kolka - informuje. - A więc nie trzeba było go operować. Ma naprawdę sporo szczęścia...
Zdążyłam już otworzyć oczy i teraz skupiam uwagę na maleńkich postaciach, biegnących po bladym trawniku na obrazie przedstawiającym Merton House, który wisi naprzeciwko mojego łóżka, i w tym momencie mówię:
Szczęścia?
Tak - zapewnia doktor Gurewich. Milknie, jakby odrobinę poirytowany moim powolnym kojarzeniem. - W takich wypadkach nie zawsze udaje nam się dostatecznie szybko przepłukać żołądek, ale jak mówiłem, Jake nie zdążył wchłonąć dużo tej substancji, cokolwiek to jest. Nie podejrzewamy żadnych długotrwałych uszkodzeń narządów wewnętrznych, ale chciałbym zatrzymać go tutaj jeszcze przez kilka dni, dopóki nie otrzymamy wyników analizy toksykologicznej.
Mam wrażenie, że mój umysł jest zanurzony w syropie. Klei się, a połączenia szwankują.
Czy Jake zjadł coś w parku? - pytam.
Prawdopodobnie - odpowiada doktor Gurewich. - Nie dowiemy się co, dopóki nie przeprowadzimy wszystkich testów. Naprawdę chciałbym pani powiedzieć, że zostaną przeprowadzone już dzisiaj, ale laboratorium ma mnóstwo roboty. Zadzwonię, jak tylko będę miał wyniki. Ale na razie chciałbym go trochę poobserwować. Obawiam się co prawda, że to nie będzie tanie. Koszt za jeden dzień...
To nie ma znaczenia - przerywam weterynarzowi. Przypominam sobie zdjęcie Jake'a w ramce z napisem „Hau” i kopertę z jego
147
obrożą. - Nieważne, ile to będzie kosztowało. Chcę, żeby Jake miał najlepszą opiekę.
- Cieszę się - zapewnia doktor Gurewich. - Zadzwonimy jutro, pani deBreem. Jestem pewien, że Jake wyzdrowieje - dodaje po namyśle i kończy rozmowę.
Leżę w łóżku ze słuchawką w dłoni. Bez tabletki nasennej czuję, jakbym nieprawdopodobnie spuchła przez noc. Cały czas mrugam. Bez trudu zapadłabym z powrotem w sen, ale postanawiam wstać z łóżka. Powinnam zadzwonić do Beau, który zaczął się pewnie martwić do tej pory, chcę poza tym przekazać komuś dobre wiadomości o Jake'u. Zegar przy łóżku wskazuje siódmą czterdzieści i włączam radio, by wysłuchać wiadomości. Ktoś mówi o rolnictwie, kiedy wstaję z łóżka, zapalam światło i idę do łazienki.
Oczy mi się kleją, mrugam jak sowa, kiedy się nachylam, by odkręcić zimną wodę. To dziwne, że moje nowe nożyce kuchenne leżą na brzegu umywalki. Nie przypominam sobie, żebym je tam kładła. Pastylki zadziałały silniej, niż przypuszczałam, toteż spryskuję twarz zimną wodą. Potem sięgam po ręcznik i podnoszę wzrok.
Włosy są długie i mają miedzianą barwę. To gruby kosmyk, z pół garści - ludzie epoki wiktoriańskiej nazwaliby go puklem - i należy do mnie. Zawija się leciutko wokół taśmy, którą jest przytwierdzony do lustra, i zwisa jak ogon. Dopiero teraz rozumiem, skąd się wzięły w łazience nożyce do drobiu.
Moja twarz nabiera powoli ostrości, wyłaniając się zza włosów, jakbym była daleko i zaczęła się stopniowo zbliżać. Patrzę na swoją dłoń w lustrze, gdy unoszę ją do czoła. Obserwuję, jak moje palce odnajdują frędzelek, maleńką grzywkę. Muskają to miejsce, szukając draśnięcia czy zadrapania na skórze. Na próżno.
Ktoś to zrobił bardzo ostrożnie, a dzięki tabletkom nasennym pewnie nie drgnęłam, nawet nie wyczułam w mroku obecności osoby stojącej przy moim łóżku, ani dłoni, która sięgnęła do mojej głowy i uniosła mi włosy, ani nożyc, które szczękały mi obok twarzy, gdy obcinały kosmyk.
148
Rozdział 14
- Nie jest więc pani właściwie pewna, czy zamknęła drzwi na zamek?
Tym razem funkcjonariusz policji to kobieta. Jest mniej więcej w moim wieku i nie nosi munduru, co - jak sądzę - zalicza mnie do wyższej kategorii ofiar. Jej partner też jest w cywilnym ubraniu; krąży po mieszkaniu i stuka w futryny okien, gdy jego towarzyszka rozmawia ze mną i zapisuje coś w notesie. Nazywa się detektyw Rebecca Aaronson. Unosi teraz brwi i pokazuje głową drzwi frontowe.
Chyba tak - mówię. - Ale nie jestem pewna. Mój pies był...
Tak, tak. - Zbywa mnie machnięciem dłoni. - Pani pies był chory.
Jej partner uniósł szybę w oknie salonu i wyszedł na balkon, gdzie bada uważnie drzewo i wychyla się za balustradę. Detektyw Aaronson mija mnie, a ja ruszam za nią przez hol do łazienki. Kosmyk włosów wciąż jest przyklejony do lustra. Patrzy na niego, a potem wertuje kartki w swoim notatniku.
Podsumujmy to - mówi. - Zjawiła się pani w swoim mieszkaniu około dziesiątej wczoraj wieczorem i nikogo pani nie zobaczyła. Telefon zadzwonił o północy, ale pani nie odebrała. Później położyła się pani do łóżka i zasnęła. Kiedy obudziła się pani dziś rano, znalazła pani nożyce kuchenne obok umywalki i kosmyk włosów przyklejony taśmą samoprzylepną do lustra. Potem nas pani wezwała.
Zgadza się - mówię.
- I nic pani nie słyszała w nocy? Ani razu się pani nie obudziła?
Wzięłam tabletkę nasenną. No, dwie, prawdę mówiąc.
Czy na ogół bierze pani środki nasenne?
- Nie. Byłam zdenerwowana z powodu swojego psa.
Detektyw Aaronson i jej partner przejrzeli łazienkę, a ja wszystko już jej raz opowiedziałam, ale wydaje się, że chce usłyszeć to ponownie. Przerzuca jeszcze kilka kartek w notesie i kiwa głową, jakby podjęła pewną decyzję. Potem spogląda na mnie twardo.
149
Jej oczy są szaroniebieskie i okolone gęstymi, ciemnymi rzęsami, które wydają się w jakiś sposób nienaturalne. Stanowią ekstrawagancki ornament w jej w zasadzie nijakiej twarzy.
- Panno deBreem - zwraca się do mnie - mniej więcej trzy tygodnie temu wezwano patrol policji do alejki na tyłach Chestnut Street, gdzie, jak pani twierdziła, ktoś wydrapał słowo „suka” na drzwiach pani wozu. Dwa dni później utrzymywała pani, że ktoś włamał się do domu i śpiewał pani w piwnicy. Ani razu nie było świadków. Teraz twierdzi pani, że dostawała telefony, czego pani nigdy nie zgłosiła, i że ostatniej nocy ktoś wszedł do pani mieszkania, odciął pani kosmyk włosów i przykleił taśmą do lustra w łazience, choć nie ma śladu włamania, nic nie zostało zabrane, nie wyrządzono pani żadnej krzywdy, a pani nie jest nawet pewna, czy zamknęła drzwi.
Przepływa przez mnie fala gniewu i czuję, jak zaczynam drżeć, czego bardzo chciałabym uniknąć w obecności tej kobiety.
- Co, pani sugeruje? - pytam, starając się zachować beznamiętny ton, nie dopuścić, by zabrzmiała w nim rozpacz. - Że sobie to wszystko zmyślam?
Nie odpowiada, co jest bez wątpienia zgodne z techniką, jakiej nauczyła się w szkole policyjnej albo z jakiegoś serialu o stróżach porządku.
- Naprawdę pani sugeruje, że sama obcięłam sobie włosy? -
Uświadamiam sobie, że w moim głosie pojawia się teraz histeryczna nuta. - Że wycięłam słowo „suka” na drzwiach własnego samochodu? Że zmyśliłam sobie intruza w piwnicy? Dlaczego, u diabła, miałabym to robić?
Urywam i biorę głęboki oddech. Staram się odzyskać panowanie nad sobą i doznaję porażki.
Detektyw Aaronson przygląda mi się badawczo, po czym pyta:
Została pani skazana za jazdę pod wpływem alkoholu, panno deBreem, to było w październiku zeszłego roku. Zgadza się?
Oczywiście, że się zgadza - rzucam ze złością. To się wydarzyło mniej więcej miesiąc po wyjeździe George'a. W okresie gdy,
150
mówiąc łagodnie, nie szło mi najlepiej. Poszłam na kolację z Lolly i wypiłam za dużo, co wówczas było do przewidzenia, i w drodze powrotnej do domu przejechałam skrzyżowanie na czerwonym świetle. Na szczęście tylko odrobinę przekroczyłam dopuszczalny limit, poza tym była druga nad ranem, a radiowóz był jedynym pojazdem w pobliżu. W innych okolicznościach mogłabym kogoś zabić albo co najmniej stracić prawo jazdy. A tak, ponieważ było to moje pierwsze wykroczenie, sędzia przychylił się do mojej prośby i wyznaczył tylko wysoką grzywnę. - Nie bardzo rozumiem, jaki to ma związek - dodaję. Detektyw Aaronson ponownie zagląda do notatek.
Powiedziała pani wtedy sądowi, że znajduje się w stanie nadzwyczajnego stresu, że mąż panią opuścił i że...
Narzeczony - prostuję. - To nie był mój mąż, tylko narzeczony.
I że chodzi pani do psychoterapeuty, doktora Schulberga. Wciąż się pani z nim spotyka?
Z nią - poprawiam. - I nie pojmuję, co to ma do rzeczy.
Słyszała pani kiedykolwiek o syndromie barona Munchausena, panno deBreem?
Zadaje to pytanie tak szybko, że nie jestem pewna, czy dobrze usłyszałam.
Co pani powiedziała? - chcę się upewnić i słyszę, jak głos mi zaczyna drżeć.
Syndrom Munchausena - powtarza. - Tak to się nazywa, kiedy ludzie zadają sobie obrażenia, by zwrócić na siebie uwagę.
To jej karta atutowa i policjantka niemal się uśmiecha, mówiąc te słowa, jakby odbyła kurs z psychiatrii i była z siebie ogromnie dumna. Nagle zaczynam odczuwać tak intensywną nienawiść do tej kobiety, że to mnie przeraża. Mam ochotę rzucić się na nią, wrzasnąć na tę przemądrzałą, wyniosłą babę. Ale mnie zatkało i nim odzyskuję mowę, tamta zmienia temat.
- Ma pani chłopaka? - pyta, a kiedy potrząsam głową, do
rzuca: - Może to jakaś była sympatia? Ktoś, kto miałby powód...
Wyglądam chyba jak pies, któremu siedzi w uchu pchła. Nie, nie, nie, kręcę głową. Trudno mi uwierzyć, że stara się iść tym
151
tropem, zwłaszcza kiedy opowiedziałam jej o Marinie, co zrobiłam na samym początku, gdy tylko przekroczyła próg mieszkania.
- Nie rozumie pani - mówię z uporem, co najwyraźniej ją
irytuje, a mnie sprawia przyjemność, choć nie mam czasu o tym
myśleć. Czuję się zalana słowami, jakby przepływały przeze
mnie, pchane w górę falą gniewu, frustracji i strachu, i wylewały się z moich ust bezładnym strumieniem. - Już pani mówiłam
- powtarzam, wiedząc doskonale, że przypominam w tej chwili
dziecko bliskie płaczu. - Miałam siostrę bliźniaczkę. Identyczną.
Została zamordowana. Zadźgana nożem. Ktoś wszedł do jej
mieszkania i zabił ją. Dziewiętnaście miesięcy temu. W Wirginii.
Detektyw Aaronson patrzy na mnie niewzruszenie, reaguje tak na wszystko, co mówię - począwszy od włosów i nożyc, a skończywszy na morderstwie Mariny. Może nie potrafi okazywać emocji, pewnie umie tylko protekcjonalnie spoglądać i spać. Przypuszczalnie w ogóle nie jest rzeczywista. Gdyby ją drasnąć, pewnie chlusnęłaby płynem hydraulicznym zamiast krwią.
- Moją siostrę prześladowano przed śmiercią. - Mówię to powoli. Staram się złapać oddech i chcę, by do policjantki dotarł sens słów. Chcę, by choć trochę zakłóciły niewzruszony spokój detektyw Aaronson. - Ktoś do niej wydzwaniał, chodził za nią. Nie sądzi pani...
Nie mam jednak okazji dokończyć, ponieważ partner pani detektyw, który jest wysoki, bardzo blady i w swoim długim ciemnym płaszczu przypomina wampira albinosa, ukazuje się w sypialni za naszymi plecami i oświadcza:
- Mógł wejść od strony balkonu, żaden kłopot. Okno nie było zamknięte, kiedy je próbowałem otworzyć.
Jest to zapewne kolejny dowód potwierdzający brak prawdopodobieństwa mojej opowieści, jeszcze jeden fakt, który przekonuje detektyw Aaronson, że sama to wszystko robię, obcinam sobie włosy i niszczę własny samochód, wymyślam sobie mężczyzn w piwnicy i morduję bliźniaczą siostrę, by zwrócić na siebie uwagę. Mija mnie i rusza za wampirem do salonu.
152
Ile osób dysponuje kluczami do tego mieszkania? - pyta Aaronson, poruszając jednocześnie framugą okna. „Wyszła już na balkon i zdążyła spojrzeć poza jego krawędź. O klucze także mnie już pytała. Na samym początku. Nie wymieniłam wtedy imienia Beau i z pewnością nie zamierzam zrobić tego teraz.
Nikt - mówię, tak jak za pierwszym razem, ona zaś się domyśla, że kłamię. Uśmiecha się nieznacznie i potrząsa głową.
Niech się pani zastanowi nad zmianą zamków - doradza wampir, po czym oboje kierują się w stronę drzwi wyjściowych. Nie mogę wprost uwierzyć, że zamierzają wyjść po niespełna piętnastu minutach.
Nie zabierzecie włosów? - pytam. - Albo nożyc? Nie chcecie zdjąć odcisków palców?
Wymieniają spojrzenia.
Prawdę mówiąc, proszę pani, nie ma żadnego dowodu na to, że popełniono tu jakiekolwiek przestępstwo - wyjaśnia mężczyzna. - Nie ma śladu włamania, nic nie zginęło, nikt pani nie groził.
Nie groził? - prawie wrzeszczę.
Aaronson zapina płaszcz, jej partner przytakuje ze współczuciem; najwyraźniej to porządny glina.
- Niech pani posłucha - mówi. - Najprawdopodobniej to
żart, który wymknął się spod kontroli.
Wyciąga rękę, żeby dotknąć mojego ramienia, ale odsuwam się gwałtownie. Ponownie przytakuje. Chyba mi współczuje, ale jest też odrobinę urażony.
- Gdyby zastanowiła się pani, kto mógł to zrobić, to z radością byśmy z tym osobnikiem porozmawiali - zapewnia.
Łzy wściekłości i poniżenia zamazują mi wzrok, kiedy drzwi zamykają się za nimi. Słyszę ich głosy dobiegające z mojego piętra, kiedy ruszają schodami w dół, a ja nie chcę nawet się zastanawiać, o czym rozmawiają. Zamykam oczy, walcząc z pokusą, by rzucić się na podłogę holu albo zacząć walić pięściami w ściany. Słyszę głos Kathleen Harper: „Poszła na policję, ale powiedzieli, że nic nie mogą zrobić”.
- Nie - oświadczam głośno. I otwieram oczy. Jestem skazana na twarz i ciało Mariny. Identyczny wykres ilustrował pracę naszych
153
serc. Ale niech mnie diabli, jeśli zamierzam dzielić się z nią śmiercią.
Wizytówka gnie mi się w dłoni, kiedy ją chwytam, i mam tylko nadzieję, że numer telefonu i nazwisko wciąż są do odczytania. Zbiegam po dwa stopnie naraz, w pewnym momencie ląduję na podeście tak niezgrabnie, że o mało nie skręcam sobie kostki.
Aaronson i wampir otwierają właśnie drzwi westybulu, kiedy pokonuję ostatnią kondygnację, mężczyzna zaczyna coś mówić, ale nie dopuszczam go do głosu. Odwracają się do mnie, a ja wsuwam wizytówkę detektywa Marka Cope'a w dłoń Aaronson.
- Proszę - mówię. - Skoro mi pani nie wierzy, proszę do niego zadzwonić.
Choć żywię do niej nienawiść, wiem, że to właśnie ją muszę przekonać. Wpatruje się w wizytówkę i zamierza mnie o coś spytać, ale zdążyłam już odwrócić się do niej plecami.
Niech pani do niego zadzwoni - powtarzam.
Zrobi się raz-dwa - oświadcza ślusarz.
Pracując przy oknie w salonie, co chwila zerka na mnie nerwowo, jakby się lękał, że gdy tylko odwróci się plecami, wystąpi mi piana na ustach albo skoczę na niego niczym Kobieta Kot z Batmana. Trudno mieć do niego pretensje; mój wygląd zapewne nie dodaje otuchy. Owinęłam głowę chustą jak turbanem i nie mogę usiedzieć w miejscu, chodzę więc tam i z powrotem po holu, przemierzam salon, wchodzę do kuchni i z niej wychodzę, patrolując wszystkie pomieszczenia. Jedyne miejsce, do którego nie zaglądam, to łazienka, gdzie wciąż z lustra zwisa kosmyk włosów, a nożyce leżą na brzegu umywalki.
Telefon zadzwonił trzy razy, od kiedy ślusarz się tu zjawił. Raz była to Lolly, dwa razy Beau. Nie podnoszę słuchawki. Stoję tylko obok sekretarki i słucham, podczas gdy Lolly chce wiedzieć, gdzie jestem, a Beau dopytuje się o Jake'a. W jego głosie wyczuwa się niepokój, może nawet odrobinę gniewu, że nie podnoszę słuchawki.
Przy pierwszym telefonie ślusarz był akurat w sypialni lub holu, przy drugim jednak siedział w salonie i obserwował mnie kątem
154
oka, kiedy Beau błagał, bym odebrała albo oddzwoniła. Jestem pewna, że ślusarz sądzi, iż Jake to nasze dziecko, a Beau to mój mąż, który zrobił mu coś strasznego i dlatego zmieniam zamki w drzwiach, noszę chustę na głowie i nie chcę odebrać telefonu. Nie próbuję nawet wyjaśniać mu sytuacji.
Kończy robotę przy oknie i podnosi skrzynkę z narzędziami.
Okej - mówi. - Czego pani sobie życzy przy drzwiach wejściowych? Nowych zamków? Wymienić wszystko?
Nowe zamki. Wszystko wymienić - potwierdzam. - I zainstalować dodatkowe.
Zdołałam się usadowić na poręczy kanapy, ale nie mogę usiedzieć, wstaję więc i przemierzam tam i z powrotem dywanik, podczas gdy ślusarz otwiera drzwi wejściowe i ogląda je uważnie. Gwiżdże, gdy zakreślają zamaszysty łuk w stronę podestu. Rozważa różne możliwości. Porusza tam i z powrotem skrzydłem, testując zawiasy i ciężar, potem przytakuje i mówi:
- Niektóre z tych drzwi w starym budownictwie otwierają się na zewnątrz. Jest tu jeszcze wgłębienie we framudze. Jak pani chce, mogę zainstalować wewnętrzną kratę. - Odwraca się i patrzy na mnie. - Mam w furgonetce jedną, powinna pasować. Będzie to trochę kosztowało, ale nikt pani nie wejdzie do mieszkania.
Zoe dostanie apopleksji. Piwniczne kraty nie mają wiele wspólnego z jej koncepcją nieszkodliwej przebudowy. Jeśli przeżyję całą tę historię, będę musiała później to zabezpieczenie usunąć. Potem myślę o Marinie. Choć dziedziniec był oświetlony, osoba, która zadzwoniła w tamten piątkowy wieczór do jej drzwi, musiała jej się wydawać ciemną sylwetką, zaledwie cieniem na progu mieszkania. Marina najpewniej nie widziała nawet twarzy. Wyobrażam sobie, jak uchyla z wolna drzwi, a potem ktoś pcha je gwałtownie. Wyobrażam sobie szybki ruch ręki, gwałtowny krok, ramię wepchnięte w szczelinę.
- Nieważne, ile to będzie kosztowało - mówię. - Niech pan
montuje.
Czekam, aż ślusarz wyjdzie, by spokojnie skontrolować okna i drzwi. Nie chciałam, by patrzył, gdy będę przesuwała palcami po
155
solidnych mosiężnych zamkach, które zainstalował przy framudze okiennej. Głaszczę krawędź drzwi, ważę nowy klucz w dłoni i nasłuchuję gładkiego zgrzytu, głębokiego dźwięku bolców wślizgujących się na swoje miejsca, gdy przekręcam klucz w zamku, co robię raz za razem, przyciskając jednocześnie ucho do lakierowanego drewna, jakbym nasłuchiwała ruchu w trzewiach ciężarnego zwierzęcia.
Jest dopiero trzecia i w domu panuje pustka. Wyczuwam ją, kiedy wychodzę na podest i wypatruję cieni poruszających się w dole. Nasłuchuję. Bezskutecznie. Nie dociera do mnie przytłumiony dźwięk radia czy telewizora, zamykanych drzwi, kroków na wypolerowanym parkiecie. Nie słychać nawet odległego szumu ruchu ulicznego. Odwracam się zadowolona i podziwiam swoje drzwi.
Od zewnątrz wyglądają tak samo jak przedtem. Nikt by się pewnie nie domyślił, co się za nimi kryje. Tylko ja wiem. Kiedy otwieram je na oścież, ukazuje się krata, ciemna i na pierwszy rzut oka ciężka. Tak jakby ktoś nakreślił siatkę linii, a potem zawiesił w powietrzu te czarne kreski, by odgrodzić mnie od świata. Kwadraty są dostatecznie duże, by zmieściła się w nich dłoń, może nawet ręka aż do ramienia. Ale nic więcej. Człowiek mógłby co najwyżej przycisnąć twarz do otworu i patrzeć na mnie. Będę bezpieczna po drugiej stronie.
Wybieram właściwy klucz i ostrożnie otwieram kratę. Jest trochę sztywna, ale podoba mi się jej dotyk i ciężar. Kiedy pcham ją, porusza się do wewnątrz bezgłośnie na zawiasach. Krata styka się ze ścianą i tworzy na bladoszarej farbie ciemny wzór. Potem ciągnę ją do siebie. Wykorzystuję tylko ułamek swojej siły, a ona posłusznie wraca. Jest idealnie wyważona. Jej krawędź przytula się do framugi. Zamek zatrzaskuje się jak należy. Nikt tu nie wejdzie ani stąd nie wyjdzie.
Najpierw dzwonię na numer służbowy Lolly, nie na pager. Właściwie nie chcę z nią rozmawiać, zostawiam tylko wiadomość, że muszę zabrać Jake'a do weterynarza i nie będzie mnie cały dzień. Potem dzwonię do Beau. Staram się mówić w miarę normalnym -
156
głosem, kiedy podnosi słuchawkę, i wiem, że jeśli zrobię to jak trzeba, nie domyśli się, że kłamię. Beau sam nie kłamie, więc nie potrafi się zorientować, kiedy inni to robią. Poza tym dopytuje się o Jake'a, nie ma więc czasu nabrać jakichkolwiek podejrzeń w stosunku do mnie. Nic takiego, mówię. Zachowałam się śmiesznie. Przesadna reakcja zatroskanej matki.
- Jak to u kobiet - komentuje Beau, a ja widzę w myślach, jak się uśmiecha.
- Jak to u kobiet - przyznaję i sama się uśmiecham. Gdy moja twarz przybierze odpowiednią maskę, głos też mnie nie zawiedzie.
Kiedy Beau pyta, czy chcę się z nim spotkać po pracy u „Sherlocka”, reaguję z niechęcią. Mówię, że idę na kolację z Cathy i że choć naprawdę chciałabym się od tego wykręcić, nie mogę. Beau odpowiada, że trudno, że zniesie to ciągłe wystawianie do wiatru. Pyta, czy zadzwonię jutro. Obiecuję, że tak. Nadmieniam coś o weekendzie, o tym, że może zabierzemy Jake'a na wycieczkę do Wissahickon, a potem wybierzemy się na piwo do Valley Green Inn. Przeciągam to. Daję Beau mnóstwo czasu. Oferuję mu szansę. Ale nadal nic nie mówi i gdy odkłada słuchawkę, muszę przyznać, że wygrałam zakład ze sobą, ale nie cieszę się z tego. Czuję za to ucisk w żołądku, a światło w mieszkaniu jakby traci blask. Beau nie powiedział mi, co robił minionego wieczoru. „Nie ufasz nikomu - oświadczył dwa dni temu. - I z pewnością nie ufasz mnie”. Ma rację. W obu wypadkach. Już nie ufam nikomu. Nie stać mnie na to.
Detektyw Aaronson dzwoni tuż przed piątą, wcześniej, niż się spodziewałam, jeśli mam być szczera. Nie przeprasza mnie. W ogóle nie mówi zbyt wiele. Głos ma pewny i rzeczowy, mogłabym się założyć, że jest zirytowana tym, że dzwoni. Doskonale wiedziałam, że tak będzie. Wiedziałam, że zje tę żabę z najwyższą niechęcią. Ale wiedziałam też, że nie będzie miała wyjścia.
Wyczuwam cień sarkazmu, kiedy pyta, czy mogę zjawić się na posterunku. Powiedzmy jutro? Dziewiąta rano? Dowiaduję się,
157
gdzie mam zaparkować i gdzie się zgłosić, na koniec pytam, czy mam coś przynieść. Kosmyk włosów? Nożyce? Milczy chwilę, potem mówi „nie”. Ktoś się po to zgłosi. W ciągu godziny.
To wampir, ale tym razem zjawia się z innym mężczyzną. Migają mi swoimi odznakami, a na widok kraty wampir gwiżdże z podziwem.
- Dobra dziewczyna - mówi, jakbym zrobiła to dla niego. -
Szybka robota.
Mijają hol i wchodzą do łazienki, tym razem nie podążam za nimi. Nie towarzyszę im nawet w sypialni. Siedzę po prostu na kanapie i czekam, aż skończą. Nie trwa to długo. Kiedy wracają, ten nowy ma w ręku brązową torbę papierową. Niesie ją ostrożnie, w pewnej odległości od siebie, jakby trzymał tam zdechłego szczura. Z boku wisi biała karteczka, jest na niej napisane czarnymi drukowanymi literami „Dowody”, pod spodem dostrzegam nakreślone czerwonym atramentem inicjały, a także godzinę i datę.
Wampir wchodzi do salonu i nie zaszczycając mnie nawet spojrzeniem, podchodzi do okna i sprawdza nowe zamki. Stara się poruszyć framugi, które nawet nie drgną. Wygląda na balkon.
- Dobrze, bardzo dobrze - mówi, a potem posyła mi szeroki uśmiech. - Zatroszczyła się pani o siebie, panno deBreem. Proszę dzwonić bez skrępowania, jeśli będzie pani czegoś potrzebowała.
Stoję w drzwiach i nadstawiam ucha, kiedy schodzą na dół. Policjanci nie rozmawiają, ale słyszę, jak ktoś wchodzi, a sądząc po głosie, to Gordon. Mówi „dzień dobry” gliniarzom, po czym następuje pełna oczekiwania cisza, jakby spodziewał się, że wyjaśnią mu swoją obecność, ale o ile mogę się zorientować, ignorują go. Wyczuwam, że Gordon wciąż się zastanawia, kto to, u licha, jest, i cofam się do mieszkania, zamykając drzwi i kratę. Nie chcę, by mnie zauważył i przyszedł na górę, żeby spytać o nich albo o Jake'a.
Jak się okazuje, nie miał takiego zamiaru. W przeciwieństwie do Cathy, która puka do moich drzwi i woła mnie po imieniu jakieś
158
pół godziny później, gdy tylko wraca z pracy do domu. Towarzyszy jej Shawn, słyszę to wyraźnie.
- Susannah? - woła Cathy. - Zjesz z nami kolację?
Tkwię nieruchomo w holu, bo tu akurat stoję. Jakbym udawała posąg. Nie poruszam nawet wiadrem, które trzymam w dłoni. Jest pełne pojemników po środkach czyszczących i zwiniętego w kule papieru toaletowego. Sprzątałam. Odkażałam, skrobałam i polerowałam. Tarłam bez końca, potem użyłam żyletki. Ścierałam pasmo kleju, które pozostawiła na środku lustra taśma, tę linię, która widniała na moim policzku jak znamię, jak piętno Kaina, ilekroć spojrzałam na swe odbicie w lustrze.
Kiedy się nie odzywam, Cathy odczekuje chwilę i znów woła moje imię. Słyszę, jak Shawn mówi: „Jest naprawdę przybita z powodu Jake'a”. Niemal widzę, że Cathy przytakuje, a jej lśniąca korona włosów porusza się tam i z powrotem. Sekundę później na podeście rozbrzmiewają ich kroki i dociera do mnie pobrzękiwanie kluczy, potem donośny trzask, kiedy zamyka za sobą drzwi mieszkania.
Tuż przed dziesiątą dzwoni telefon i gdy tylko słyszę głos weterynarza, podnoszę słuchawkę. Chce mi powiedzieć, że ma już wyniki analizy toksykologicznej Jake'a. Został otruty. Wiem o tym doskonale.
- To mogło być cokolwiek - wyjaśnia doktor Gurewich. - Coś, co można kupić w każdym sklepie przemysłowym. W żołądku miał tylko dwie surowe kiełbasy. Na szczęście połknął je w całości i nie zdążył przeżuć za dużo. Osłonka prawdopodobnie uratowała mu życie.
W dole przejeżdża radiowóz policyjny i po suficie i ścianach salonu przebiegają fale niebieskiego światła. Znikają, ale odgłos syreny jeszcze dobiega. Słyszę, jak zawodzi po ulicach miasta. Jest po drugiej w nocy, a ja nie spuszczam wzroku z ciemnych linii mojej kraty. Obserwuję wypolerowaną mosiężną kulę gałki. Wyłapuję światło płynące z okna i połyskujące nieznacznie niczym magiczne jajko z dziecięcej opowieści, jeden z tych cudownych przedmiotów, które ożywają w nocy i spełniają życzenia.
159
Przeciągnęłam fotel w kąt salonu, obok posłania Jake'a, i z tego miejsca sięgam wzrokiem przez łukowate sklepienie do drzwi wejściowych, mogę też obserwować okno i krawędź balkonu. Czekam już od pewnego czasu, aż poruszy się gałka u drzwi. Spodziewam się, że przekręci się bezgłośnie, że usłyszę nieznaczny zgrzyt klucza w zamku, a potem odczuję podniecenie wywołane niedowierzaniem z tamtej strony, nagłym niezadowoleniem, gdy bolce ani drgną. Wobec tego spodziewam się cienia na balkonie. Zapamiętałam dokładnie wzór, jaki rzucają konary drzewa, jestem więc przygotowana na jakąkolwiek zmianę. Nie ma wiatru, toteż od razu zauważę ruch albo zrobi się odrobinę ciemniej.
Cokolwiek się zdarzy, jestem gotowa. Zdecydowałam się ostatecznie na podobny do sztyletu nóż do skrobania kości, nie zaś na przypominający tasak nóż do mięsa. Jego długie ostrze spoczywa teraz na moich kolanach. Połyskuje czasem, niemal skrząc się w ciemności. Jest cienkie jak papier i bardzo ostre. Już przejechałam po nim palcem i skaleczyłam się do krwi.
Kiedy wcześniej stałam w kuchni, usłyszałam nieznaczne dudnienie stereo Cathy, i przyłapałam się na tym, że przeciągam w takt muzyki ostrzem po osełce. To mnie uspokajało. Tak jak pomruk telewizora w mieszkaniu Gordona. Słyszałam go chwilami, przenikał z mieszkania piętro niżej przewodami grzewczymi i przypominał ciepłe mamrotanie. Usłyszą mój krzyk, pomyślałam wtedy. Oczywiście, że usłyszą. Jeśli będę miała szansę krzyknąć.
Rozdział 15
Jego dłoń jest gładka i chłodna jak kamień.
- Chciałbym pani podziękować, panno deBreem, że zechciała pani przyjść i pomówić z nami - mówi detektyw Mark Cope.
Przyleciał tego ranka z Waszyngtonu. Towarzyszy mu inny mężczyzna. „Phil Dorris, który pomaga nam w śledztwie”,
160
powiedział tylko. Dorris jest chudy i ma oliwkową skórę, a jego końska twarz z trudem wykrzywia się w obowiązkowym uśmiechu, kiedy przedstawiają nas sobie. Są obecni także wampir i detektyw Aaronson, przypuszczam, że to ona jest tu gospodarzem. Ledwie kiwa głową w moją stronę, kiedy wchodzę do pokoju. Jest ubrana w niebieskie spodnium i trzyma przed sobą splecione dłonie, wskutek czego wygląda szczególnie skromnie, jak jedna z pań, które pracują jako przewodniczki w muzeach.
Pokój nie jest mały, ciemny ani zagracony jak pomieszczenia pokazywane w serialach policyjnych. Nie ma tu cieknącego kaloryfera ani lamperii. Przypomina raczej salę konferencyjną w banku czy agencji reklamowej, a wykładany orzechem stół i krzesła pod kolor sprawiają, że czuję się odrobinę niechlujnie. Mam nieco surrealistyczne wrażenie, że zjawiłam się tutaj, by zaprezentować jakiś projekt grupie sponsorów, przedyskutować liczbę miejsc siedzących i barwę wnętrza, nie zaś podobieństwa między wydarzeniami, które z jednej strony doprowadziły do śmierci mojej siostry zadźganej nożem rzeźnickim, a z drugiej sprowokowały kogoś, kto przekradł się do mojego mieszkania, by obciąć mi włosy i przykleić taśmą do lustra w łazience.
Kiedy o tym myślę, moje palce wędrują bezwiednie do ronda kapelusza, który mam na głowie. Nie potrafię zapanować nad tym odruchem, tą potrzebą dotykania sterczącej szczeciny, która wznosi się pod postacią nierównego łuku nad moim czołem. Zrezygnowałam przed spotkaniem z chustki na rzecz kapelusza. To czarny filc o wąskim rondzie, który miał przyczepioną dla ozdoby różową stokrotkę. Zdjęłam ją dziś rano i wyrzuciłam. Kwiaty nie wydawały mi się szczególnie odpowiednie na tę okazję.
Siadając, uświadamiam sobie, że Mark Cope i Phil Dorris przyglądają mi się uważnie, jakby mój wyraz twarzy albo strój mogły naprowadzić ich na właściwy trop. Detektyw Aaronson idzie na drugi koniec stołu i siada z boku, podczas gdy wampir zajmuje miejsce obok mnie. Posyła mi nieznaczny uśmiech zachęty, jakby
161
był trenerem, a ja niezbyt obiecującą lekkoatletką tuż przed wyjściem na bieżnię.
- To ta sama osoba, prawda? - pytam. - Dlatego tu jesteście?
Na moją uwagę Mark Cope i Phil Dorris wymieniają spojrzenia z detektyw Aaronson. Wampir przygląda się uważnie krawędzi stołu. Rzecz wydaje się oczywista, ale sądząc po niepokoju, jaki wywołały moje słowa, nie powinnam o tym wspominać.
- Nie mamy całkowitej pewności - mówi Phil Dorris. Złącza palce na kształt namiotu i wygina tam i z powrotem. Potem dodaje: - Jednak okoliczności i charakter zdarzeń powodują, że należy brać to pod uwagę.
- Ponieważ Marina i ja byłyśmy identyczne?
Dorris przytakuje.
- Chodzi też o pewną prawidłowość, która się zaczyna rysoswać.
Przewodzi najwyraźniej w ich zespole i teraz pojmuję, kim jest. To psychiatra, specjalista od profilu osobowościowego, jeden z tych, o których kręcą seriale telewizyjne. Specjalizuje się w tworzeniu portretu psychologicznego seryjnych zabójców, gwałcicieli i wszystkich dziwaków o przestępczych skłonnościach. Zastanawiam się, czy jest z komendy policji w Alexandrii, czy z FBI. Może ściągnęli go specjalnie z Quantico, skoro rzecz wyszła poza granice stanu. Jeśli tak, to chyba jestem uprzywilejowana. Lecz jego obecność nie poprawia mi nastroju.
- Są podobieństwa - mówi Phil Dorris. - Które, czego jestem pewien, zdążyła już pani dostrzec.
Teraz moja kolej na skinięcie głową.
Sprawę pogarsza oczywiście fakt, że jesteście podobne -dorzuca. - Większość takich przestępców podąża za określonym typem, ale w tym wypadku może to wyglądać odrobinę inaczej. Jeśli to ten sam facet, niewykluczone, że próbuje odtworzyć w swym umyśle pewien scenariusz, według którego postępował z pani siostrą.
Na przykład? - pytam.
Nie wiem. - Dorris potrząsa głową. - Telefony, kwiaty, nawet schodzenie za panią do piwnicy. Daje pani znać, że jest w pobliżu.
162
Możliwe, że to coś w rodzaju rytuału miłosnego. Wydaje się, że to samo robił z Mariną. Potem sprawy przybrały zły obrót. Prawdopodobnie nie zareagowała tak, jak się tego po niej spodziewał. Wielokrotnie ludzie ci są przekonani, że obiekt ich zainteresowania jest w nich zakochany, i działają bardzo rozmyślnie. Ich postępowanie może pani albo mnie wydać się zupełnie przypadkowe, ale dla nich takie nie jest. Mogą dysponować scenariuszami, opracowywać sposoby postępowania, by wszystko przebiegało po ich myśli. Ale gdy coś idzie nie tak, jak by chcieli, wydaje im się, że tracą kontrolę. I wtedy dostają szału.
- Więc robi to wszystko, ponieważ znów jestem Mariną? Ponieważ traktuje mnie jako drugą szansę?
- To możliwe - mówi Dorris. - Musimy to brać pod uwagę.
Staram się przetrawić jego słowa. Podejrzenie, które przyprawiło mnie o skurcz żołądka, kiedy spotkałam na moście George'a, które rozwinęło się i zaczęło narastać, gdy rozmawiałam z Kathleen Harper, teraz jakby rozpościera we mnie skrzydła; mam wrażenie, że w końcu rozpadnę się na kawałki.
Po raz pierwszy pojmuję z całą jasnością, że umrę i że nic na to nie poradzę. Jest to nieuniknione, jak po zdiagnozowaniu stwardnienia rozsianego, Parkinsona czy innej śmiertelnej choroby o charakterze genetycznym. To nie wynika z mojej winy, to coś, co noszę w sobie. Zostanę wypatroszona przez jakiegoś maniaka z nożem, ponieważ urodziłam się z twarzą Mariny.
- Panno deBreem. Susannah. - Mark Cope nachyla się w moją stronę nad stołem. - Potrzebujemy pani pomocy. Po to tu przyjechaliśmy.
Patrzę na jego szczerą twarz i czuję, jak narasta we mnie śmiech, który eksploduje niczym fajerwerki. Chcę mu zwrócić uwagę, że mam identyczne zdanie, ale zaczyna mówić, nim otwieram usta. Słucham tylko jednym uchem. Całą energię pochłania mi walka, by nagle nie zachichotać. Staram się zachować resztki godności, nie zgiąć się wpół nad stołem i nie ryknąć śmiechem, aż łzy mi popłyną z oczu.
Wyobrażam sobie Marinę, jak mnie obserwuje, jak mnie prowokuje, bym spojrzała jej w oczy, i mam nadzieję, że jest gdzieś tutaj,
163
lata sobie wokół tego wyłożonego niebieskim dywanem pokoju ze stołem i krzesłami z imitacji drewna orzechowego i upaja się tą idiotyczną sytuacją. Ale oczywiście zna jej puentę. To właśnie przez całe życie próbowała mi wbić do głowy - nie ma znaczenia, który pokój zajmuję w akademiku, jak układam sobie życie albo jak daleko uciekam, zawsze jesteśmy razem. Podobne jak dwie krople wody. Za życia i po śmierci stanowimy jedność.
- Tak jak mówiłem wcześniej - ciągnie Mark Cope - jesteśmy przekonani, że Marina została zamordowana przez kogoś, kogo znała, w każdym razie na tyle dobrze, by wpuścić go do domu. Może spodziewała się jego wizyty, a może wpadł do niej niespodziewanie. Jest nawet możliwe, że go zaprosiła, choć nie znaleźliśmy w jej billingach żadnego śladu. A zatem musimy szukać kogoś, kto jest teraz powiązany z panią, nawet bardzo słabo, i kogo pani siostra mogła wówczas znać.
Potrząsam głową. Już odeszła mi ochota do śmiechu. Mój głos brzmi całkowicie naturalnie.
Nie utrzymywałyśmy tak bliskich stosunków, detektywie. Mówiłam panu. Nie znałam jej przyjaciół. Tak naprawdę nie orientowałam się, jakie życie prowadziła w Waszyngtonie.
Nikt nie przychodzi pani do głowy? - pyta. - Absolutnie nikt?
Mówiłam panu wtedy, jest George, ale...
Kim jest George?
To detektyw Aaronson. Rzuca się na jego imię jak kot, a jej długopis zastyga w powietrzu.
- George Collier - wyjaśniam. - Wykładowca na Uniwersytecie Pensylwanii, był moim narzeczonym, kiedy zamordowano Marinę. Widziała go kilka razy, to było dawno, kiedy zaczęliśmy się spotykać. Ale to śmieszne. Mieszkaliśmy wspólnie i cały weekend, kiedy zginęła Marina, byliśmy razem.
Aaronson zerka na Cope'a, który przytakuje, ale mimo wszystko prosi o adres George'a. Podaję go, choć nie mam nawet pewności, czy jest nadal aktualny, bo wiem, że i tak go znajdzie, jeśli zechce. Uniwersytet nie utajnia danych pracowników.
164
Panno deBreem - zwraca się do mnie Phil Dorris - jest dość prawdopodobne, że morderca znał pani siostrę. Ale to niekoniecznie znaczy, że go pani rozpozna.
Więc jak mogę go zidentyfikować?
Możemy zawęzić krąg podejrzanych - mówi. - Ktokolwiek zabił pani siostrę, mieszkał prawdopodobnie w Waszyngtonie albo w jego okolicach osiemnaście miesięcy temu. Albo, jeśli tam nie mieszkał, dojeżdżał regularnie do pracy.
Lolly jeździ cały czas, myślę. A Beau jeździ na konferencje. Tak jak Elena i dosłownie każdy, kogo znam.
Co jeszcze? - pytam.
Metoda ataku. - Dorris milknie na chwilę. - No, jak by to powiedzieć, obłąkańczy charakter mordu. Ta wściekłość. Czysta i prosta. A wściekłość ma zazwyczaj podłoże osobiste. Odrzucony kochanek, ktoś, kogo pani siostra w niezamierzony sposób obraziła albo skrzywdziła. Proszę nie zapominać, że jej twarz była zniekształcona, to klasyczna wskazówka pewnego związku, który przynajmniej napastnik uważał za intymny. Mężczyzna, przypuszczalnie biały. Między dwudziestym piątym a czterdziestym piątym rokiem życia. Ma określony zawód. I jest prawdopodobnie zamożny. Ale niekoniecznie.
Och, wspaniale! - mówię. - Wspaniale. To rzeczywiście ogranicza możliwości! Co pozostaje? Jakieś dwie trzecie mieszkańców Filadelfii? Ci wszyscy ludzie próbują mnie zabić? Czy tylko dwadzieścia pięć procent? A tak na marginesie, dlaczego jest pan taki pewien, że to mężczyzna?
Ustaliliśmy jedno - mówi Phil Dorris. - Ktokolwiek zamordował Marinę, był wyższy od niej i praworęczny.
Czyli mogła to być kobieta?
Zwleka chwilę z odpowiedzią, przyglądając mi się uważnie.
- Tak, jeśli była dostatecznie wysoka i silna.
Odchylam się na swoim krześle i zamykam oczy. Czuję się z jakiegoś powodu tak, jakbym zdobyła jakiś ważny punkt, jakbyśmy toczyli rozgrywkę, a nie występowali po tej samej stronie.
- Nie jest tak źle - wtrąca się Mark Cope. - Tutejsza policja
zrobi wszystko, co w jej mocy. Chcą, żeby przekazała im pani notes
165
z adresami, zdradziła kontakty zawodowe, sporządziła listę wszystkich osób, które powinni sprawdzić pod kątem prawdopodobnego związku z Mariną.
Otwieram oczy i patrzę na niego jak niepoprawny uczeń na swojego nauczyciela. Nie odwraca wzroku, a potem mówi:
- Tymczasem musi być pani bardzo, bardzo ostrożna, Susannah. Ten facet jest blisko i chce, żeby pani o tym wiedziała. To pewna gra. Ma plan, ale nie wiemy jaki. Na razie. Musi pani mieć oczy szeroko otwarte, zwracać uwagę na twarze w tłumie, na gońca, listonosza, faceta w wypożyczalni wideo - każdego, kogo pani widzi częściej, niż powinna.
Zerkam na detektyw Aaronson, ale ona na mnie nie patrzy, i już wiem, że nie kiwną nawet palcem. Pomimo Marka Cope'a i Phila Dorrisa, pomimo faktu, że przylecieli aż tutaj, jestem pewna, że Aaronson nie bardzo wierzy, bym znajdowała się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Nadal obstaje przy syndromie Munchausena, zespole napięcia przedmiesiączkowego czy zwyczajnym zbiegu okoliczności. Ale nawet jeśli się mylę, co mało prawdopodobne, to mogę się założyć, że policja filadelfijska ma braki kadrowe i jest tak zawalona robotą jak każda inna. Nawet jeśli są przekonani, że zostanę zamordowana, to i tak pewnie niewiele mogą na to poradzić. Przekazanie im mojego notesu oznacza tylko, że go więcej nie zobaczę, a im się bardzo przyda, kiedy wyląduję poćwiartowana na jakimś śmietniku.
Wszystko to jest zbyt realne i nagle myślę o Jake'u, o miękkim ciemnym trójkącie między jego uszami, gdzie wciąż pachnie jak szczeniak, kiedy zanurzam twarz w jego futrze.
Panno deBreem? - zwraca się do mnie Phil Dorris. - Susannah? Co się stało? O co chodzi?
O mojego psa - mówię i nie kończę zdania, ponieważ mój głos jest niepewny i boję się, że mnie zawiedzie. Niczym źle podłączone urządzenie elektryczne zdaje się przerywać co chwila. Phil Dorris podsuwa mi pudełko chusteczek higienicznych i gdy sięgam po nie, drży mi dłoń, a kiedy unoszę do twarzy bibułkę, powiewa jak biała flaga podczas kapitulacji.
166
- Dostaniemy go - zapewnia Mark Cope. Należy pewnie do tych mężczyzn, którzy nie mogą znieść widoku płaczących kobiet. - Przyrzekam, Susannah, dostaniemy go.
Wampir też wydaje z siebie jakieś dodające otuchy pomruki, a Cope nachyla się, próbując mnie nakłonić, bym spojrzała mu w oczy, ale nie mogę. Nie umiem oderwać wzroku od końskiej twarzy Phila Dorrisa i cały czas mam świadomość, że on i detektyw Aaronson nic nie mówią.
Pragnę tylko wydostać się z tego okropnego budynku. Pozbyłam się swojego kołonotatnika na rzecz Aaronson i wzięłam się w garść na tyle, by uścisnąć każdemu dłoń i podziękować, choć wciąż nie bardzo wiem za co, po czym ruszam przez hol, zmierzając w stronę potrójnych drzwi obrotowych, które wychodzą na ulicę; wtedy dogania mnie Mark Cope. Słyszę, jak woła mnie po imieniu, i gdy zatrzymuję się i czekam na niego, dostrzegam, że jest lekko zdyszany. Pewnie uciekła mu winda i musiał pokonać trzy kondygnacje schodów. Nie mogę się zdecydować, patrząc na jego wykrochmaloną białą koszulę i czerwony krawat, czy wybiegł za mną kierowany dumą, czy szczerą troską. Może mój niekłamany strach jest ciosem dla ego Marka Cope'a, ponieważ dowodzi, że nie do końca mu ufam.
Dlaczego pani do mnie nie zadzwoniła? - pyta, gdy wreszcie staje przede mną. - Dlaczego pani nie zadzwoniła, jak tylko to się zaczęło?
Zadzwoniłam po spotkaniu z Kathleen Harper - mówię. - Zostawiłam wiadomość.
Potrząsa głową i odwraca wzrok.
- Szkoda, że pani czekała - mruczy. - Ten facet...
Nie kończy zdania, a ja chcę go zapytać: „Co? Co ten facet?”
- ale słowa zamierają mi w gardle.
- Proszę posłuchać - ciągnie Mark Cope. - Tam, w pokoju, kiedy spytała pani Phila, czy to może być kobieta, miała pani kogoś konkretnego na myśli?
- Jak dokładnie sprawdziliście alibi Kathleen Harper?
167
Widzę ją, jak stoi na schodku nade mną, widzę ręce, które przed półtora rokiem musiały nabrać siły - efekt lata spędzonego na żeglowaniu po wodach zatoki Chesapeake. Przypominam sobie, jak podrzuciła otwieracz, kiedy już dała mi piwo, i złapała go prawą ręką. Mark Cope patrzy na mnie badawczo.
Uważam, że powinniście ją sprawdzić - mówię. - Dokładnie. Wydaje mi się, że były z Mariną dość blisko. Naprawdę blisko.
Sprawdziliśmy - zapewnia Cope. - Ją i jej męża. Ale nie znaleźliśmy nic konkretnego. Jej odciski palców były w całym mieszkaniu Mariny, ale twierdzi, że często ją odwiedzała, jej dzieci też tam bywały. Nie ma alibi na cały piątek, ale też nikt nie widział jej w tamtej okolicy. Ani śladu jej wozu czy czegokolwiek. Oczywiście, przedział czasowy jest bardzo duży, w tym problem. To mogło się wydarzyć między szóstą po południu w piątek a ósmą po południu w sobotę, kiedy Marina nie zjawiła się na umówionej kolacji. Zakładamy, że już nie żyła, ale bardzo by nam pomogło, gdybyśmy mogli ustalić dokładnie moment jej śmierci.
Patrzę przez szklane drzwi - zaczęła padać mżawka, niebo jest białe i rozmazane - ich skrzydła szumią przy każdym obrocie, wyrzucając z siebie ludzi, którzy lądują w marmurowym holu. Niektórzy niosą płaszcze i teczki jak w zwykłym biurze, inni są ubrani w dżinsy i adidasy, dłonie trzymają w kieszeniach spodni, a wzrok skierowany na posadzkę. To, że jest weekend, chyba nie ma większego znaczenia, drzwi cały czas są w ruchu. Sprawiają wrażenie niemal automatycznych, kiedy tak chwytają ludzi i wyrzucają ich na ulicę, zgarniają następnych i przenoszą do holu, jak taśmociąg.
Tuż po jedenastej trzydzieści - mówię.
Co? - pyta Mark Cope, a jego głos wydaje się niewyraźny i odległy. Obok przechodzą ludzie. Rozdzielają się i opływają nas. Są jak nurt rzeki, a ja i Mark jesteśmy dwoma głazami na jego drodze.
Wtedy ją zamordowano.
Nie patrzę na Marka Cope'a, wypowiadając te słowa, ale słyszę, jak bierze głęboki oddech, i czuję niemal, że z trudem się powstrzymuje, by mnie chwycić, jakbym mogła uciec, wślizgnąć się
168
w któryś z tych szklanych boksów drzwi obrotowych i zniknąć z szumem na ulicy.
Skąd pani wie? - pyta bardzo ostrożnie i gdy w końcu napotykam spojrzenie jego głębokich brązowych oczu, jest mi go niemal żal.
Bo to słyszałam - mówię.
Rozdział 16
Krzyk był przenikliwy i bardzo głośny. Eksplodował bez ostrzeżenia w mojej głowie, detonował w oślepiającej, ognistej kuli dźwięku, który omal nie zbił mnie z nóg. Przez ułamek sekundy zdawał się nabierać szybkości, pędzić ku mnie, zbliżać się niczym gwiżdżący grzmot nocnego pociągu. A potem się zatrzymał. Wrzask zawisł w powietrzu, wibrując, potem zamarł i przeszedł w urywany, łkający pisk.
Potem zrozumiałam, dlaczego tak to brzmiało - poderżnięto jej gardło, ostrze wgryzło się w krtań i przecięło struny głosowe, które nadal próbowały wyrazić protest. Wówczas chwyciłam się krawędzi szafki jak burty rozkołysanego statku i patrzyłam na kieliszek, który wypadł mi z dłoni i roztrzaskał się; wino utworzyło kałużę na podłodze, a mnie zabrakło tchu. Czułam się tak, jakby ktoś uderzył mnie z całej siły w żołądek albo chwycił za gardło, zaczęłam się dusić.
Kiedy dźwięk zamarł i pomieszczenie wokół mnie znów nabrało ostrości, zaczęłam szukać jej wzrokiem. Byłam absolutnie przekonana, że ujrzę najpierw jej stopy na linoleum o ceglanym wzorze. Wiedziałam, że przesuwając wzrok ku górze, ujrzę nogi Mariny, jej ciało, twarz, że zacznie górować nade mną jak filar. I gdy stwierdziłam, że jej nie ma, obróciłam się na pięcie, przekonana, że stoi za moimi plecami, że w jakiś sposób zjawiła się w tym mieszkaniu i weszła do kuchni. Ale pomieszczenie było puste. Nie dostrzegłam nawet jej śladu. Nie było nic prócz przenikliwego krzyku w mojej
169
głowie, zamierającego echa dźwięku, który przypominał bulgotanie wody w zapchanej rurze kanalizacyjnej.
Miałam wrażenie, że ogłuchłam. Doznałam tego samego uczucia, przed którym ostrzegał nas wujek Ritchie, kiedy strzelał do gołębi: cichutkiego brzęczenia w uszach i braku tchu, wywołanych zbyt bliskim strzałem z dubeltówki. Upłynęło kilka sekund, nim usłyszałam tykanie dużego żółtego zegara na ścianie nad piekarnikiem i rytmiczne kapanie wody z kranu. Potem dobiegły do mnie z salonu przytłumione głosy i przypomniałam sobie, że George wsadził właśnie kasetę do magnetowidu. „Idziesz?” - zawołał, a ja zrozumiałam, że niczego nie słyszał.
„Suze? - krzyknął minutę później, kiedy nachylałam się, by wytrzeć rozlane wino. - Wszystko w porządku?”. Kiedy wreszcie ukazał się w drzwiach i zobaczył szkło i wino na linoleum, wybuchnął śmiechem. „Och, dzięki Bogu. Nigdy nie lubiłem tych kieliszków”. A wrzucając do śmieci pękniętą kryształową nóżkę i kawałki niebieskawego szkła w kształcie płatków, dodał: „Jeden załatwiony, zostało jeszcze pięć”. Potem złapał otwartą butelkę i nowy kieliszek. „Chodź, początek jest najlepszy”.
Kiedy weszłam do salonu, siedział z powrotem na kanapie i oglądał Toma Hanksa brnącego przez wodę ku wybrzeżu Normandii w dniu lądowania aliantów. Niemal otworzyłam usta, by coś powiedzieć, ale George spojrzał na mnie i poklepując poduszkę obok siebie, powiedział: „Chodź, bo zjem ci cały popcorn”. Chwila, kiedy mogłam jeszcze wyjaśnić, że upuściłam kieliszek i rozlałam wino, bo usłyszałam krzyk Mariny, minęła bezpowrotnie.
Nigdy nie próbowałam mówić George'owi o swoich telepatycznych rozmowach z Mariną. Wmawiałam sobie w tamtym czasie, że takie sprawy go nie interesują, ale prawdziwa przyczyna mojego milczenia była bardziej złożona. Przede wszystkim nie lubił Mariny, nie chciałam poza tym, by sądził, że zwariowałam. Prawda wyglądała tak, że sama najchętniej bym o tym zapomniała. Odczuwałam zadowolenie, przeglądając po cichu badania dotyczące bliźniąt jednojajowych, gdzie twierdzono, że fenomen ten nie jest taki
170
rzadki i niemal zawsze zamiera wraz z początkiem dojrzewania.
W naszym przypadku z grubsza się to sprawdziło. Nim dobiegłyśmy trzydziestki, praktycznie ze sobą nie rozmawiałyśmy, zwłaszcza że nigdy nie lubiłyśmy gadania o niczym. Epoka naszych bezgłośnych pogawędek tak naprawdę skończyła się latem, kiedy spłonęła stodoła Eamesów. W każdym razie wtedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że Marina się zorientowała, jak wykorzystać swego rodzaju urządzenie maskujące, by mnie nie dopuścić do siebie. Nim ukończyłyśmy szkołę średnią, było po wszystkim. Nasze nocne przędzenie, pospołu z baletowymi spódniczkami i snem o łabędziach, dobiegło końca.
Albo tak mi się wydawało. Aż do nocy, kiedy zginęła. Wtedy, w tych jej ostatnich chwilach na ziemi, Marina przywoływała mnie krzykiem. I tak jak obiecywała, usłyszałam ją. Głośno i wyraźnie.
Tamtej piątkowej nocy, tyle że znacznie później, kiedy przesiedzieliśmy na kanapie trzy godziny, wypiliśmy wino, poszliśmy do łóżka i kochaliśmy się, zbudziłam się i zaczęłam zadawać sobie pytanie, czy naprawdę cokolwiek słyszałam. Leżąc w ciemnym pokoju u boku George'a, próbowałam samą siebie przekonać, że nic się nie wydarzyło. Powtarzałam uparcie, że to był tylko telewizor albo dźwięk jakiejś syreny. Czujnik dymu, który się uruchomił piętro niżej, albo dzikie koty toczące walkę na schodach pożarowych. Wmawiałam sobie to, w co chciałam uwierzyć - że był to typowy odgłos nocnego miasta.
Nie mogłam zasnąć, toteż wstałam i poszłam do salonu. Szare światło sączyło się przez szczelinę w ciężkich zasłonach, a ja wsunęłam się za nie, otworzyłam okno i wychyliłam się, by wciągnąć w płuca wiosenne powietrze, którego o tej porze nie zanieczyszczały spaliny samochodów. Zamknęłam oczy i wydawało mi się, że czuję lekki, słodki zapach matczynych lilii, napływający z ulicy, i bujną woń ciemnej ziemi, rozciętej i wywróconej na wierzch pługiem wujka Ritchiego.
Niemal się wtedy odwróciłam, by wejść do pokoju, sięgnąć po słuchawkę i zadzwonić do Mariny. W tamtej chwili odczułam nagłe
171
pragnienie, by zbudzić ją i spytać, czy pamięta zapach farmy nocą i blask księżyca, w którym skarłowaciałe sosny za stodołą były wyższe i bardziej strzeliste niż za dnia. Po raz pierwszy od lat zatęskniłam za jej głosem. Chciałam, by zaczęła prząść jakąś starą opowieść o Delrayach, Delii Hervey czy duchu białego konia, którego, jak się zarzekała, ujrzała raz galopującego w świetle księżyca i lecącego nad spróchniałym, najeżonym drzazgami ogrodzeniem padoku wujka Ritchiego.
Ale zamknęłam okno, mówiąc sobie, by się nie zachowywać śmiesznie. Znajdowałam się teraz daleko od niej i byłam już dorosła. Wróciłam do łóżka. Leżałam przez chwilę i nasłuchiwałam cichego, poświstującego oddechu George'a. A potem zasnęłam, nie mając pojęcia, że moja więź z Mariną przestała istnieć; gdy tęskniłam do niej najbardziej, nie uświadomiłam sobie nawet, że nie żyje.
Detektyw Mark Cope obserwuje mnie uważnie. Siedzimy w wąskiej stołówce naprzeciwko posterunku policji. Trzyma oburącz plastikowy kubek z kawą, z którego unosi się wąska strużka pary. Piję kawę tak jak on i gdy podnoszę do ust kubek, płyn jest tak gorący, że parzy mi podniebienie. W ogóle nie czuję jego smaku.
Opowiedziałam już policjantowi całą historię. Siedząc przy tym stoliku i przyglądając się gliniarzom i starszym ludziom, którzy wchodzili i wychodzili przez zaparowane drzwi, wyjaśniłam, że ja i Marina byłyśmy nocnymi prządkami. Opisałam, jak potrafiłyśmy przesyłać sobie nawzajem słowa, nawet sny i koszmary, jak każda z nas umiała odgadnąć myśli drugiej. Opowiedziałam mu o tym wszystkim. I o tym ostatnim, rozdzierającym krzyku.
Teraz patrzy na mnie. Jego ciemna, przystojna twarz jest nieruchoma jak oblicze posągu. Próbuje zdecydować, czy uznać mnie za kompletną wariatkę, czy nie. Zastanawia się, czy przypadkiem detektyw Aaronson nie miała racji. Żałuje pewnie, że nie ma tu Phila Dorrisa, że nie mogą wymienić spojrzenia albo sekretnego znaku dłonią. Chciałby pewnie, by to Dorris wziął na siebie ciężar tej
172
rozmowy, wtedy w ogóle nie musiałby się odzywać.
- Susannah - mówi w końcu Mark Cope, który ma ten plus,
że nie ucieka ode mnie wzrokiem. - Dlaczego nie powiedziałaś
mi o tym wszystkim wcześniej?
Zaczynam się śmiać.
- A uwierzyłbyś?
Mieszkanie jest puste. Nigdy wcześniej nie odnosiłam takiego wrażenia. Nawet gdy weszłam tu po raz pierwszy i zobaczyłam pozbawione mebli pokoje, nie wydało mi się takie niezamieszkane, pozbawione wszelkiego życia. Jakby w ciągu tych kilku godzin mojej nieobecności ktoś odciął swoiste zasilanie i pozbawił to miejsce jakiegoś niewidzialnego elementu, który pozwala usłyszeć kroki, szuranie papierami, szum zakręcanej i odkręcanej wody, sygnał telefonu. Być może, o ironio, jest to kwestia kraty. Albo nowego kompletu zamków. Nie umiem sobie wyobrazić, że mogłaby tu teraz rozbrzmiewać muzyka, śmiech czy dźwięki radia.
Poruszam się ostrożnie. Nie chcę niczego zakłócić. Mam wrażenie, że muszę prześlizgiwać się przez powietrze w tych pokojach, by go nie poruszyć. Na powierzchni mojej toaletki zalega cienki szron kurzu i choć jest tam pewnie od tygodni, dostrzegam go dopiero teraz, podobnie jak kapanie kuchennego kranu, które brzmi tak, jakby tu nikt nie mieszkał.
Zalewa mnie fala gniewu, rozpalona i rozedrgana jak błyskawica przecinająca pociemniałe niebo. Wiem, że gdybym mogła dorwać w swe ręce tego sukinsyna, zabiłabym go. Dopadłabym go, zanim on dopadłby mnie. „Chodź, pieprzony tchórzu”, mam ochotę krzyknąć, ale gardło ściska mi strach i muszę się spieszyć. Pomimo zmiany zamków, kraty, pomimo Shawna, Cathy, Justina i Zoe, nawet Gordona, pomimo wszystkich tych ludzi tak blisko mnie, pomimo zapewnień Marka Cope'a i trzech jego wizytówek, które mam teraz w swojej torebce, nie mogę pozostać tu ani sekundy dłużej.
Wyjmuję z szafy w holu dużą torbę podróżną i kładę na łóżku. A potem stoję i spoglądam na swoje rzeczy. Nie mam pojęcia, co
173
może mi się przydać albo jak długo pozostanę poza domem.
„Co powinnam zrobić? - spytałam w końcu Marka Cope'a, kiedy wysłuchał całej opowieści i dopiliśmy kawę. - To wspaniale, że mi wierzysz i że dokładny czas zgonu może wam pomóc, ale co ja mam robić, kiedy ty będziesz próbował ustalić, kim jest ten facet? Przesłać mu wiadomość? Poprosić, żeby zaczekał?”. Mark Cope potrząsnął głową. „Nie - powiedział. - Musisz zniknąć”.
Teraz, siedząc z tyłu taksówki, która wiezie mnie ku obrzeżom miasta, stwierdzam ze zdziwieniem, że czuję się znacznie lepiej. Przynajmniej coś robię, mam plan, który opracowałam z Markiem. Tak o nim teraz myślę. Nie ma już żadnego „detektywa”, jesteśmy po imieniu. Razem z Philem Dorrisem odlatuje do Waszyngtonu. Są w tym momencie gdzieś w powietrzu, naładowani energią, entuzjazmem, zdecydowani przeanalizować każde alibi, każdy ruch Mariny. „Weźmiemy wszystkich pod lupę - oświadczył Mark Cope, a potem dodał: - Coś znajdziemy. Przyskrzynimy go. Obiecuję”.
Moja część planu polega na tym, by nie dać się zabić, i w tym celu przeprowadzam się do Marriotta. Wie o tym tylko Mark, Phil Dorris, detektyw Aaronson i wampir. Nie wolno mi mówić o tym nikomu więcej, nie wolno mi nawet z nikim rozmawiać, dopóki detektyw Aaronson nie poinformuje mnie, że sprawdzono po kolei alibi wszystkich znanych mi ludzi, Zoe, Lolly, Beau, nawet pani Koom Wai i Tony'ego z garażu. Dopiero gdy ustalimy z absolutną pewnością, że żadne z nich nie mogło być w Alexandrii tamtej pięknej wiosennej nocy, będę mogła odpowiadać na telefony i pokazać się czasem gdzieś w miejscu publicznym. Krótko mówiąc, dopiero wówczas wolno mi będzie wyjść z tego ciemnego lasu, do którego zawędrowałam.
Detektyw Aaronson obiecała, że to nie potrwa długo. Podczas drugiego spotkania, kiedy wyszliśmy z Markiem z knajpy i wróciliśmy do komendy, zaczęła okazywać mi coś w rodzaju wymuszonej sympatii. Zakładam, że ta zmiana nastawienia wynika z faktu, że
174
Mark i Phil - który w końcu jest z FBI - chyba traktują sprawę poważnie. Poprosili formalnie policję filadelfijską o współpracę w śledztwie i jak zapewniła mnie detektyw Aaronson, sprawdzenie ludzi, z którymi się stykam, jak to określiła, z „listy A”, zajmie tylko kilka dni. Potem znów będę mogła z nimi rozmawiać, napić się białego wina z Lolly albo piwa z Beau u „Sherlocka”, uspokojona, że nie skoczą na mnie i nie poderżną mi gardła nożem do pizzy, nie uduszą w damskiej toalecie, nie przejadą na parkingu i nie będą nawet próbowali otruć mojego psa w parku. Tymczasem jednak muszę zniknąć.
Taksówka przelatuje na żółtym świetle, które zmienia się na czerwone, a ja słyszę pisk hamulców za nami i ryk klaksonu.
Cholerne baby za kierownicą! - mówi taksówkarz. Patrzy na mnie w lusterku wstecznym i śmieje się, z jakiegoś powodu też wybucham śmiechem. Torbę podróżną schowałam do bagażnika, a teczka z projektami leży na moich kolanach. Zadzwoniłam do weterynarza i załatwiłam, by Jake pozostał tam do czasu, aż po niego wrócę. Powiedziałam, że muszę wyjechać z miasta. Skasowałam po kolei wiadomości na sekretarce, usunęłam z lodówki to, co się szybko psuje. Jajka wylądowały w śmietniku, a mleko w zlewie. Niemal jakbym wyjeżdżała na wakacje.
Wszystko? - pyta dziewczyna. Jest pulchna i jak każdy, kto tu pracuje, ubrana na czarno. Jej własne włosy przetkane są niebieskimi pasemkami, a kolczyk w nosie ma kamień tego samego koloru. Chcę spytać, czy to prawdziwy akwamaryn, ale obawiam się, że może to uznać za niegrzeczne. Na imię ma chyba Joyce i trzyma w dłoni garść moich włosów. Paznokcie też ma niebieskie i gdy jej oczy napotykają mój wzrok w lustrze, dostrzegam w nich pytanie.
Jest pani pewna? - chce wiedzieć, a ja uświadamiam sobie, że nie jest wcale taka twarda, na jaką wygląda. To pewnie studentka uniwersytetu, po prostu miła dziewczyna z wydziału historii sztuki, która strzyże ludzi, by zarobić na naukę. - To poważny krok.
175
Może doradza gdzieś na boku. Jaki tatuaż sobie zrobić albo czy używać nieprzyzwoitego języka.
- Możemy strzyc stopniowo. - Wskazuje. - Najpierw przyciąć grzywkę, potem spróbować koloru. Albo obciąć do ramion i zobaczyć, czy się pani spodoba.
Potrząsam głową.
Wszystko - mówię. - Od razu.
Okej - godzi się Joyce. Wypuszcza z dłoni moje włosy i odsuwa się odrobinę. - Zazwyczaj ścinam na sucho, potem kładę kolor, na koniec jeszcze raz myję. Może być?
Napotykam jej wzrok w lustrze i przytakuję. W chwilę później słyszę świst i szczęk nożyczek. Włosy wydają ciche westchnienie, zsuwając się po moich ramionach i spływając na podłogę, gdzie tworzą miedziany stóg, jak włókna martwych kaczanów kukurydzy. Kiedy patrzę w lustro, moja szyja, uwolniona od tego ochronnego kołnierza, zdaje się wydłużać. Po z tych zabiegach jestem ostrzyżona jak owca. Przypominam kościstego i niezgrabnego kurczaczka z dziecinnego rysunku.
Detektyw Aaronson nie wie, że tu jestem. Nie poprosiłam jej o pozwolenie, ponieważ bałam się, że się nie zgodzi, dlatego przyjechałam tu taksówką. Wybrałam jednak salon, w którym nigdy wcześniej nie byłam. Nie znaczy to, bym długo szukała. Wybrałam pierwszy z brzegu z książki telefonicznej, taki, gdzie nie trzeba było się wcześniej umawiać. Nazywa się „Avanti”, co chyba znaczy „naprzód”, czy coś w tym rodzaju, i gdy Joyce kończy swe dzieło, wyglądam z pewnością modnie i nowocześnie.
Zrobiła dokładnie to, o co prosiłam, czyli ścięła włosy na całej głowie do długości tej nieszczęsnej grzywki, którą mi pozostawiono. Potem odesłała mnie do dziewczyny o imieniu Heather, a ta nałożyła mi na głowę hełm z brei, która, jak zapewniła, ufarbuje włosy na czarno.
- Wygląda naprawdę niesamowicie - mówi dziewczyna, która bierze ode mnie kartę kredytową. - Krótkie włosy są takie seksowne. Powinna pani przyjść do nas i zrobić sobie jeszcze pasemka.
176
Kiedy podpisuję rachunek, mam kłopoty z rozpoznaniem samej siebie w lustrze, które wisi za plecami recepcjonistki. Właśnie o to mi chodziło.
- Kto wie, może przyjdę - mówię. - Mogłybyście zrobić je na niebiesko, żeby pasowały do oczu.
Dziewczyna uśmiecha się szeroko i kiedy wzywa mi taksówkę, dopisuję duży napiwek dla Joyce i Heather.
Sen to najwspanialsza rzecz na świecie. Przed ósmą wieczorem ledwie mogę zjeść zamówioną w kuchni hotelowej sałatkę z kurczaka i wypić wino, a przed dziewiątą wystawiam tace na korytarz i zakopuję się w nieco sztywną pościel. Zabrałam ze sobą pastylki nasenne Eleny, ale po dzisiejszym dniu i nieprzespanej nocy nie są mi w ogóle potrzebne. Kiedy je pakowałam i pomyślałam o Elenie, zadrżała mi dłoń. Oddałabym wszystko, by móc uciec do bezpiecznej przystani jej gabinetu z jego zakurzonym fikusem i półkami pełnymi niepoukładanych książek. Sklęłam ją w tym momencie za to, że pojechała do Wiednia.
Gdy przekręcam głowę, wydaje mi się dziwnie lekka na poduszce, i wiem doskonale, że brakuje mi ciężaru włosów. Zaczynam się zastanawiać, czy muszę w ogóle szczotkować tę rzadką szczecinę, jaka mi pozostała, czy po prostu wystarczy, jak przejadę po niej dłonią, i z wolna odpływam w sen. Tutaj, w tym anonimowym pokoju z zamkniętymi oknami, otoczona piętnastoma piętrami pełnymi ludzi, czuję się całkowicie bezpieczna. Mam wrażenie, że mogłabym spać wiecznie.
To, co mogę dojrzeć za oknem, podpowiada mi, że jest ładna pogoda. Ledwie zdążyłam podnieść szczotkę do głowy, kiedy rozlega się pukanie do drzwi i głos mówiący: „Służba hotelowa”. Zapomniałam, że przed pójściem spać zamówiłam śniadanie i gazetę.
Kiedy podchodzę do drzwi, słyszę ludzi na korytarzu i odgłos wind. Myślę, że mogę je spokojnie otworzyć. Mimo wszystko patrzę przez wizjer, ale widzę tylko część niskiej blondynki w czerwonym uniformie. Kiedy zdejmuję łańcuch i otwieram drzwi, stoi
177
przede mną i trzyma tacę. Dostrzegam na niej dzbanek kawy, półmisek z metalową przykrywką i starannie złożony egzemplarz „Philadelphia Inquirer”. I koszyk kwiatów.
Co to jest? - pytam, wskazując kwiaty. Wiem, że brzmi to niepotrzebnie obcesowo, ale nic nie mogę na to poradzić. Mam nadzieję, że to prezent od kierownictwa hotelu, ale jeszcze nim dziewczyna otwiera usta, wiem, że tak nie jest.
Właśnie je przysłano, pani Thompson - wyjaśnia dziewczyna, posługując się niezbyt oryginalnym nazwiskiem, pod jakim się zameldowałam. - Recepcja przekazała je na górę razem ze śniadaniem.
Uśmiecha się i zamierza wejść do pokoju, ale ja, zamiast odsunąć się i ją przepuścić, sięgam do kosza z kwiatami. Tak naprawdę nie chcę go dotykać, więc chwytam plecioną rączkę koniuszkami palców, jakby była toksyczna albo tak gorąca, że mogłaby sparzyć.
- Jest jakaś karteczka? - słyszę własny głos.
Dziewczyna zdążyła się już zorientować, że coś jest nie tak, i tylko przytakuje w milczeniu. Obracam ostrożnie koszyk. To fiołki afrykańskie, a między ich małymi liliowymi kielichami i szeroką, gąbczastą zielenią liści dostrzegam biały róg koperty. Na wierzchu nic nie jest napisane, a wiadomość w środku to tekst komputerowy wydrukowany na tanim papierze.
„Niedobra dziewczyna. Włosy są okropne. Trzeba było najpierw mnie spytać”.
Rozdział 17
Zdołałam zamknąć drzwi na klucz i zasuwę. Nie jest to wielkie osiągnięcie, ale napawa mnie nieuzasadnionym poczuciem dumy, jakbym miała powody gratulować sobie zdolności do wykonania jakiegokolwiek ruchu. To były pierwsze chwile paniki, kiedy nie mogłam zrobić nic innego. Wydawało mi się wtedy, że zacznę krzyczeć, wypadnę z pokoju i pobiegnę korytarzem wprost na ulicę.
178
Kiedy już nabazgrałam coś na rachunku i wypchnęłam z apartamentu biedną dziewczynę, przeciągnęłam do maleńkiego przedpokoju krzesło od biurka i podparłam gałkę drzwi. Zasunęłam kotary, by nie pozostała między nimi choćby najmniejsza szparka, jakbym chciała powstrzymać kogoś od zaglądania do mojego pokoju, obserwowania mnie przez tę taflę, przyćmionego szkła na wysokości dwunastego piętra.
Potem podniosłam słuchawkę i wykręciłam numer detektyw Aaronson. W każdym razie próbowałam, ale dwukrotnie się pomyliłam. Zapomniałam, że muszę najpierw wykręcić dziewięć, i gdy telefonistka z centrali hotelowej spytała przyjaznym tonem, czy może mi pomóc, niemal wybuchnęłam płaczem. Chłodne brzmienie głosu detektyw Aaronson nagrane na sekretarce, kiedy kazała zostawić wiadomość albo zadzwonić na pager, było dla mnie jak policzek i nic nie powiedziałam.
Patrząc na słuchawkę w swej dłoni, czułam niemal, jak krew we mnie zastyga i robi się dziwnie kleista. Weź głęboki oddech, powiedziałam sobie. Tak zawsze radziła mi matka. Odsapnij chwilę i przeanalizuj fakty. Jedynymi ludźmi, którzy wiedzą, gdzie się teraz znajduję, są Mark Cope, Phil Dorris, Rebecca Aaronson i wampir. Tego ranka na tacy ze śniadaniem dostarczono mi fiołki afrykańskie i karteczkę. Przysłał je ktoś, kto wiedział, gdzie jestem i jakim nazwiskiem się posługuję.
Telefon wydał nieznaczny, pełen oburzenia ćwierkot, kiedy odłożyłam słuchawkę.
Małe plamy potu, które zakwitły na moim karku i między piersiami, ochłodły już i zrobiły się lepkie. Moja koszula przywiera do nich i odnoszę wrażenie, że w pokoju jest zimno. Podnoszę termos i nalewam sobie kawy. Jest gęsta i ciemnobrązowa, zmuszam się jednak do tego, by ją wypić. Dopiero przy drugiej filiżance przypominam sobie, żeby dodać cukru, który podobno jest dobry na szok.
Koszyk z kwiatami stoi pośrodku biurka; cały czas mu się przyglądam. Nie potrafię oderwać od niego wzroku, kiedy podnoszę filiżankę do ust i przełykam kawę. Po jednej stronie koszyka leży
179
gazeta, po drugiej gruby blok książki telefonicznej Filadelfii. Koszyk wygląda nieszkodliwie, jest nawet ładny. Ani śladu groźby. I być może, myślę sobie, o to właśnie chodzi. Z wierzchu rzeczy sprawiają wrażenie nieważnych, niewinnych. Liczy się naprawdę to, co kryje się pod spodem.
Ktokolwiek zamordował Marinę, jest blisko. Nie potrzebuję Marka Cope'a ani FBI, by to wiedzieć. Wyczuwam jego obecność, jakby patrzył przez dziurkę od klucza. Odstawiam powoli filiżankę, nie chcąc robić hałasu. Jestem niemal przekonana, że jeśli zamknę oczy, usłyszę czyjś oddech.
- Sprzątanie - woła pokojówka, a dźwięk jej wózka, którego co najmniej jedno kółko popiskuje, niesie się długim korytarzem wyłożonym niebieskim dywanem. Nasłuchuję go od pół godziny, stojąc za drzwiami i odmierzając przerwy między brzękiem wiader i przytłumionymi hiszpańskimi słowami, kiedy to kobiety mijają się i pukają kolejno do drzwi.
Do mnie nikt nie zapukał, nikt też nie zawołał, ponieważ wywiesiłam na zewnątrz tabliczkę z napisem „Nie przeszkadzać”. Mimo to pokojówka przystanęła pod moim apartamentem, a ja usłyszałam ciche szuranie i szmery, kiedy zastanawiała się, czy zapukać. Po namyśle zrezygnowała i teraz, czego jestem pewna, zniknęła za zakrętem korytarza i zatrzymała się przy maszynie do lodu. Przekręcam klucz w zamku i delikatnie zdejmuję łańcuch. Teczkę z projektami zostawiłam w pokoju, a torba podróżna nie jest szczególnie ciężka. Sprawdzam szybko, czy nikogo nie ma w pobliżu, a potem zamykam za sobą cicho drzwi i idę pospiesznie korytarzem. Gdy wciskam guzik, drzwi windy niemal natychmiast wydają cichy gong i rozsuwają się, a ja wchodzę do jej wnętrza. Jest pusta o dziesiątej rano, na co zresztą liczyłam, i zwozi mnie w okamgnieniu do podziemnego parkingu, mijając po drodze jedenaście pięter i hol na parterze.
Kiedy docieram na dół, nie ma tam żywego ducha prócz dziewczyny w budce, która wygląda tak, jakby piłowała sobie paznokcie. Krążę dookoła przez długą chwilę i gdy jestem pewna, że nikt za
180
mną nie szedł, że nikt nie obserwuje mnie zza betonowego filara albo zaparkowanych furgonetek, wymykam się z garażu na ulicę i spieszę za róg, kierując się ku Independence Plaza i Liberty Bell. Taksówka czeka w miejscu, gdzie zwykle można ją złapać, wsuwam się szybko na tylne siedzenie, prosząc o kurs do Muzeum Rodina.
Późne godziny ranne to pracowity czas dla muzeum, na co liczyłam. Kiedy taksówkarz podwozi mnie na miejsce, przechodzę na drugą stronę chodnika i wtapiam się w wycieczkę autobusową z północy stanu, która przepycha się do wejścia. Pod ścianą stoi grupa dziewcząt, podając sobie na zmianę telefon komórkowy. Przesuwam wzrokiem po tłumie, ale nie dostrzegam nikogo znanego mi choćby z widzenia. Zarzucam torbę na ramię i przemykając za róg budynku, postanawiam mimo wszystko pokluczyć jeszcze wokół Fresh Fields, a dopiero potem ruszyć w stronę warsztatu Benjy'ego, mieszczącego się sześć przecznic dalej.
- Laleczko, ledwie cię poznaję - mówi Benjy, kiedy mnie dostrzega. - Coś ty, u diabła, zrobiła? Miałaś stłuczkę w salonie fryzjerskim?
Potrząsam głową. Postanowiłam mu zaufać i mam tylko nadzieję, że się nie mylę.
Posłuchaj, Benjy, chcę, żebyś wyświadczył mi przysługę.
Dla ciebie wszystko - oświadcza uroczyście. - Czego ci trzeba? Nowej fryzjerki? Nowego superstereo, po okazyjnej cenie?
Uśmiecha się przy tym, ale wiem, że wyczuwa kłopoty i jest gotów rozmawiać.
- Nie - mówię. - Chcę wynająć u ciebie samochód.
Benjy patrzy na mnie, a ja na niego. Czuję, że chce mnie spytać, co się dzieje, ale daje spokój. Ociera dłonie o przód niewiarygodnie brudnego kombinezonu i pyta:
Na jak długo?
Wzruszam ramionami.
Tydzień, może dwa. Dam ci znać.
181
Ale nie mówimy o miesiącach? - upewnia się.
Nie, nic w tym rodzaju.
Jeśli nie umrę, nachodzi mnie myśl. Wtedy i tak dostanie wóz z powrotem.
Benjy rozważa sprawę, potem pyta:
- Potrzebujesz go od zaraz?
Jego wzrok wędruje ku torbie podróżnej u moich stóp, a ja przytakuję.
- Okej - zgadza się. - Niech się rozejrzę.
Tablica za plecami Benjy'ego zapełniona jest starymi rachunkami i reklamówkami z pizzerii i chińskich knajp. Wpatruje się w nią przez chwilę, jakby szukał czegoś pośród tej wiszącej masy papieru, potem dostrzega to i chwyta pęk kluczyków. Odwraca się do mnie, trzymając je w górze, i uśmiecha się szeroko.
Wóz to stary model forda taurusa, bladoniebieskie kombi, które stoi na tyłach warsztatu. Jest całkowicie nijaki, poza tym ma tablice rejestracyjne Illinois.
- Jest trochę poobijany - uprzedza. - Ale chodzi dobrze. - Uderza na płask dłonią o dach wozu jakby na potwierdzenie swych słów. - Załatwiłem go dla córki mojej siostry, kiedy poszła na studia do Northwestern. Rozumiesz, dzieciak nie może w dzisiejszych czasach iść na uniwerek bez samochodu, no nie? Tak czy inaczej, mała wyjechała na rok za granicę, mieszka z francuską rodziną i uczy się żreć ślimaki. Siostra jest wkurzona, że córka nie pojechała do Włoch. - Wręcza mi kluczyki. - Jak cię zatrzymają, powiedz po prostu, że to twoja chrześnica albo siostrzenica, coś w tym rodzaju. Dowód rejestracyjny znajdziesz w schowku.
- Dzięki - mówię. - Będę uważała, obiecuję.
Sięgam po książeczkę czekową, którą trzymam w pogotowiu w kieszeni kurtki, ale Benjy na jej widok macha ręką.
- Nie wiem jeszcze, ile ci policzę - mówi. - Pomyślę o tym,
jak odjedziesz. - Jego twarz przybiera poważny wyraz. - Powiedz mi tylko jedno. Masz kłopoty, laleczko?
Przytakuję i przełykam nerwowo. Nagle ogarnia mnie lęk, że jeśli zacznę mówić, skończy się płaczem.
182
To ma związek z tymi drzwiami od wozu?
Tak sądzę - wyduszam z siebie.
Benjy kiwa głową, bierze moją torbę podróżną i rzuca na tylne siedzenie kombi. Potem otwiera przednie drzwi i przytrzymuje, bym mogła wsiąść.
- Potrzeba ci czegoś jeszcze? Forsy?
- Mam forsę - zapewniam i po raz pierwszy oboje się uśmiechamy.
Wsiadam do wozu, a on zamyka drzwi. Silnik zaskakuje za pierwszym razem. Opuszczam szybę.
- Nie masz pojęcia, Benjy, jak bardzo ci jestem wdzięczna.
Jeśli ktoś tu przyjdzie, nawet policja, i spyta...
Benjy przyciska palec wskazujący do nosa.
- Nigdy cię nie widziałem - zapewnia.
Woda w Paoli Holiday Inn jest gorąca, a ja odkręcam prysznic do oporu. Wylewam sobie na dłoń za dużo szamponu - nie przywykłam jeszcze do szczeciny na swojej głowie - i wcieram mocno we włosy; po ciele spływa mi obfita piana jak w myjni samochodowej. Szoruję czubek głowy rozmyślnie. Wbijam paznokcie w czaszkę i drapię palcami szyję, tak aby pozostały czerwone ślady na mojej skórze, kiedy już wyschnę.
Staram się zmusić ciało do walki z tym ciężarem, który nawiedził je nagle niczym wirus. Muszę koniecznie wyrwać się z otępienia. Zwalczam reakcję królika, pragnienie, by zastygnąć w obliczu drapieżnika, skulić się i liczyć na cudowne ocalenie.
Przed pójściem pod prysznic zrobiłam trzydzieści pompek, potem ze dwa razy tyle przysiadów. Chcę, by bolały mnie ramiona, pragnę nadwerężyć sobie mięśnie brzucha. Gdybym mogła włączyć telewizor na cały regulator i drzeć się bez opamiętania, nie zwracając na siebie jednocześnie uwagi, zrobiłabym to, by poczuć, jak pracują moje płuca, by wiedzieć, że wciąż mogą narobić wrzasku. Zamiast tego spacerowałam po pokoju. Wyginałam palce jak szpony.
Kiedy wychodzę z łazienki, pokój pachnie włoskim jedzeniem. Zatrzymałam się przy centrum handlowym, najbardziej niepozornym, najzwyklejszym miejscu, jakie mogłam znaleźć, i zaczęłam
183
szukać równie niepozornej włoskiej knajpy. Byłam taka głodna, że pomyślałam nawet, by usiąść i zjeść na miejscu, ale Paoli to takie przedmieścia, gdzie mogę natknąć się na kogoś znajomego, zamówiłam więc jedzenie na wynos. Już wcześniej zauważyłam przy trasie Holiday Inn i chciałam się zamknąć w pokoju, gdzie mogłabym się spokojnie zastanowić, co robić dalej.
Najważniejszy problem to Jake. Niczego mu w tej chwili nie brakuje, ale nie mogę trzymać go na wydziale weterynarii całą wieczność, a przy mnie nie będzie bezpieczny. Siadam na łóżku owinięta w ręcznik i grzebię w resztkach Sampler Italiano, myśląc o tym, że nie znoszę tego najbardziej w świecie. Brakuje mi Jake'a. Potem przysuwam sobie książkę telefoniczną i zaczynam załatwiać jedyną rzecz, jaka mi przychodzi do głowy, by zapewnić mu spokój. Co do mnie, jestem absolutnie pewna, że nikt nie jechał za mną do Benjy'ego czy tutaj. To oznacza, że zyskałam przynajmniej odrobinę czasu, mam więc niejaką przewagę nad swoim przeciwnikiem. Teraz muszę tylko spokojnie się zastanowić, jak ją wykorzystać.
Mniej więcej w przedostatniej klasie szkoły średniej wujek Ritchie nauczył mnie i Marinę grać w szachy. Nawet wówczas ów dar był dość nieoczekiwany. Wydało mi się rzeczą dziwną i niepokojącą, że mój otyły wuj w swym wiecznym kombinezonie, bardziej zajęty maszynami rolniczymi niż otaczającymi go ludźmi, umie grać w szachy. On jednak, ucząc nas gambitów, ruchów koniem, pionkami i hetmanem, ujawnił talent do strategii, do przebiegłego i wyprzedzającego bieg zdarzeń myślenia, o co żadna z nas go nie podejrzewała.
Nie trzeba dodawać, że Marina była w tej grze lepsza ode mnie. W każdym razie początkowo. Kiedy dochodziło do niezbędnej koncentracji i bezwzględności, Marina była w swoim żywiole. Muszę uczciwie przyznać, że po każdej wygranej partii wyjaśniała, jak do tego doszło. Jakby puszczając od początku przewinięty film, moja siostra potrafiła odtworzyć układ na szachownicy i wskazać, gdzie
184
popełniłam nieodwracalny błąd, który prowadził do klęski.
Początkowo byłam zdumiona, że popełniłam te błędy na tak wczesnym etapie gry, iż wydawały mi się bez znaczenia. Wręcz nie chciało mi się wierzyć, że po którymś z tych katastrofalnych ruchów jeszcze mogłam kontynuować grę, a nawet czasem żywić złudzenie, że wygrywam, podczas gdy partia była już dawno skończona. Ale dokładna analiza partii na to wskazywała.
Lecz z czasem, pod kierunkiem Mariny, zaczęłam osiągać pewne rezultaty. Nauczyłam się lekcji, którą mi wpoiła, i w końcu zrozumiałam dwie rzeczy, które ona zawsze wiedziała instynktownie: po pierwsze, żaden ruch nie pozostaje bez konsekwencji, a po drugie, by wygrać, trzeba kontrolować sytuację na szachownicy.
Po głowie krążyły mi bezustannie słowa Kathleen Harper. „Zdeterminowana”. Takiego właśnie określenia użyła. Powiedziała, że kiedy Marina wróciła z Georgii, była zarówno zadowolona, jak i zdeterminowana. Zastanawiałam się nad tym, robiąc pompki; powtarzałam to słowo w takt własnego ruchu, rozkładałam sylaby i recytowałam w myślach monotonnie jak metronom.
Znaczenie sformułowania użytego przez Kathleen umknęło mi w pierwszej chwili. Założyłam, że ma na myśli po prostu typową pewność siebie i upór mojej siostry, jej aż za dobrze mi znaną nieustępliwość. Tego właśnie można było się po niej spodziewać, kiedy zobaczyła śmieci porozrzucane po jej ogrodzie, doszłam więc początkowo do wniosku, że Kathleen nie powiedziała mi nic niezwykłego. Teraz jednak uważam, że się myliłam.
Podejrzewam, że podczas ostatniego pobytu Mariny w Georgii wydarzyło się coś, co według niej bym zrozumiała albo o co chciała mnie spytać, co sprawiło, że poczuła pewność siebie i zadzwoniła do mnie ostatni raz, co pozwoliło jej uwierzyć, że może przejąć kontrolę nad sytuacją na szachownicy.
185
Wydaje mi się, że to najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek przyszło mi zrobić, choć wiem doskonale, że to nieprawda. Nie jest to tak trudne jak pochowanie mamy, widok Mariny na stole w kostnicy czy odprowadzanie wzrokiem George'a, który w żółtawym świetle lamp ulicznych odchodzi raźnym krokiem na samą myśl o Sainte-Chapell i egzemplarzach „Le Monde”.
Byłam jednak na to wszystko w jakiś sposób przygotowana, ta rzecz natomiast spadła na mnie niespodziewanie. Zeszłej nocy nawet pokój w Holiday Inn wydawał się pusty bez cichego terkotu psiego pochrapywania czy odgłosu łap drepczących po dywanie, i we wczesnych godzinach rannych, kiedy ocknęłam się ze snu w ciemności obcego pokoju, dopiero po kilku chwilach uświadomiłam sobie, że to nie czyjaś obecność, a wręcz przeciwnie, nieobecność, uruchomiła dzwonki alarmowe w mojej głowie. Samotność była tak głęboka i przerażająca, że poczułam w oczach łzy i musiałam zapalić światło, a potem usiadłam na łóżku, ściskając w dłoni zwiniętą chusteczkę i zapewniając samą siebie, że jeszcze istnieję.
Teraz chowam twarz w sierści na karku Jake'a, a on jest zakłopotany. Nie lubi, gdy ktoś trzyma go tak blisko, i odwraca pysk, jakbym robiła coś karygodnego. Wykręca się z moich objęć i kiedy podnoszę wzrok, widzę słońce przenikające przez klony, nasycające to popołudnie gęstym i złotym syropem światła. Liście opadają. Czerwone i ospałe, unoszą się na fali ciepłego powietrza i rozsypują po ładnym, żwirowanym parkingu. Schronisko dla psów znajduje się w Brandywine Valley, ponad godzinę jazdy od Filadelfii. To instytucja, której specjalnością jest opieka nad nerwowymi psami myśliwskimi, takimi jak setery i pointery; należy do nich przemawiać, głaskać je i regularnie wyprowadzać, kiedy ich właściciele są nieobecni, i tam właśnie zamierzam zostawić Jake'a, może po raz ostatni.
Schronisko polecił mi doktor Gurewich, kiedy zadzwoniłam do niego wczoraj po południu z Holiday Inn i wyjaśniłam, że szukam miejsca, gdzie mogłabym umieścić Jake'a na kilka tygodni. Gdzieś, w jakimś szalonym zakątku umysłu, miałam nadzieję, że doktor Gurewich zaoferuje się wziąć Jake'a do siebie, że powie swoim
186
ciężkim, wschodnioeuropejskim akcentem: „Ależ panno deBreem, zaopiekuję się pani pięknym psem”, co w rzeczywistości znaczyłoby: „Ależ panno deBreem, zaopiekuję się panią”.
Dowodzi to mojej desperacji. Czepiam się fantazji o weterynarzu w szpitalu dla zwierząt, ponieważ to lekarz, mniejsza z tym, że weterynarz, i ponieważ jego akcent przypomina mi Elenę, i w tej chwili jest jedyną znaną mi osobą, która z pewnością nie zamierza mnie zamordować.
- Weź się w garść, Susannah - mruczę głośno, zapinam smycz Jake'a i ruszam w stronę świeżo pomalowanych drzwi. Na wywieszce w kształcie psiego łba widnieje napis „Biuro”. Lecz pomimo najlepszych chęci robi mi się niedobrze, kiedy wchodzimy po schodach i wkraczamy do miłego, wyłożonego drewnem pokoju. Kobieta, która wstaje zza biurka i się uśmiecha, bierze ode mnie smycz Jake'a, a ja czuję się tak, jakbym wyrzekała się wszystkiego.
Podpisuję dokumenty i oddaję książeczkę psa, nawet się nie uśmiechając. Potem wychodzimy, przekazuję jej Jake'a i stojąc obok swojego forda, patrzę, jak prowadzi go ścieżką w stronę ogrodzonych wybiegów. Jake odwraca łeb i patrzy na mnie raz, nim znika na dobre. Mam wrażenie, że spadam, że zanurzam się gwałtownie w ciemność. Jak Alicja z krainy czarów, lecę, lecę, lecę w głąb króliczej nory.
Rozdział 18
Dom jest zacieniony i mniejszy, niż go zapamiętałam. Trawnik mamy błyszczy od rosy, a na podjeździe lśnią kałuże, domyślam się więc, że musiało wcześniej padać. Zatrzymuję samochód po drugiej stronie polnej drogi i gaszę silnik. Cisza wokół wydaje się niezmącona i gdy wysuwam rękę przez okno, powietrze na mojej dłoni jest miękkie i gęste jak kaszmir. Zarośniętego pola wujka Ritchiego nie muska nawet najsłabszy powiew wiatru. W tej zawieszonej jakby w
187
czasie godzinie między późnym popołudniem a wczesnym zmierzchem odnoszę wrażenie, że wkroczyłam w senny świat, gdzie przeszłość przędzie bez końca swą nić i nigdy nie sięga teraźniejszości.
Kusi mnie, żeby przekręcić kluczyk w stacyjce. Kusi mnie, by wcisnąć pedał gazu i wprawić silnik w obroty, a potem zawrócić i popędzić drogą w stronę Luizjany i Zatoki Meksykańskiej za Baton Rouge albo gwaru i wyrafinowanej zgnilizny Nowego Orleanu. Mogłabym zagubić się w którymś z tych miejsc, zmienić nazwisko i wymazać dotychczasowe życie. Mogłabym zatrzeć ślad, nim osobnik, który pokroił Marinę na kawałki i otruł Jake'a, zdążyłby na nowo podjąć trop.
Otwieram drzwi samochodu i wychodzę ostrożnie, jakbym się bała, że ziemia zapadnie się pod stopami. A potem stoję i patrzę na dom, w którym się urodziłam. Mój wzrok prześlizguje się po poręczach werandy, przesuwa po zakurzonych szybach drzwi frontowych i wędruje bezwiednie w górę, szukając najdrobniejszego ruchu, drgnienia zasłony czy rolety, czegokolwiek, co zdradzi cień mojej siostry, ujawni jej postać spoglądającą na mnie z okna sypialni, gdzie pozostawiłam ją piętnaście lat temu.
Zeszłej nocy w pokoju w Red Roof Inn spiłam się jak bela. Opróżniłam butelkę czerwonego wina, po którym pulsuje w głowie, a język wydaje się pokryty futrem, kiedy człowiek się budzi. Przypuszczam, że zrobiłam to pod wpływem gniewu. Jak uczennica albo studentka ostatni raz uległam w drodze na południe atakowi niedojrzałej złości.
Nim zasnęłam, zagrzebana w tanią pościel i unoszona niekończącym się szumem pokojowego wentylatora, wstałam i poszłam do łazienki. Wyłożone białymi kafelkami ściany były równie sterylne jak na sali operacyjnej, a woda, której nalałam sobie do szklanki, wydawała się prawie gazowana i miała lekki posmak siarki. Uchwyciłam własne spojrzenie w lustrze, gdy podnosiłam naczynie do ust, a twarz, która popatrzyła na mnie z drugiej strony, była skurczona i złośliwa.
- Nie triumfuj - powiedziałam grubym głosem. A w sekundę później, kiedy twarz Mariny wciąż na mnie spoglądała, odstawiłam
188
szklankę i wycelowałam w nią palec. - Masz, czego chciałaś. Wracam do domu.
Przez jej twarz przemknął słaby uśmiech.
Skrzynka na listy jest przechylona, jakby ktoś walnął ją od niechcenia kijem bejsbolowym. Przechodząc obok, wyciągam odruchowo rękę, by ją wyprostować, a moje palce natrafiają na zarys liter, które wciąż można odczytać: DEBREEM. Wydaje mi się to dziwne, bo nie mieszkamy tu od dawna. Idąc wzdłuż podjazdu, dostrzegam, że drzwi od garażu mają nowe zawiasy. Są lśniące i srebrne na tle poszarzałego drewna. I choć matczyna grządka, która przylega do frontowego trawnika, jest zarośnięta, została przez kogoś otoczona dużymi kamieniami, pomalowanymi na biało. Kiedy podchodzę bliżej domu, zauważam, że pod zewnętrznym kranem obok drzwi kuchennych wymieniono płytę z niebieskiego piaskowca, schodek też jest nowy.
Przez jedną straszną chwilę kołacze mi w głowie myśl, że być może Herveyowie sprzedali domostwo albo wynajęli je i teraz ktoś tu mieszka, że właśnie teraz nowi właściciele obserwują mnie z wnętrza albo lada moment zajadą tu samochodem. W każdej chwili mogą pojawić się nie wiadomo skąd i znaleźć mnie tutaj. A potem spoglądam na trawnik, który jest długi i zarośnięty, na kałuże przy podjeździe, na kłódkę przełożoną przez łańcuch przy drzwiach garażu, i wiem, że dom nie został sprzedany ani wynajęty. Nikt tu nie mieszka. I nikt nie mieszkał od czasu, gdy Marina została zamordowana. Wszystkie te zmiany i poprawki, które dostrzegłam, to jej dzieło.
Widzę ją tutaj, jak uwolniona od drogich, miejskich ciuchów przykucnęła na podjeździe i pokrywa farbą w aerozolu kamienie, by zaznaczyć granice matczynej grządki. Musiała też zasiać na niej kwiaty. Przyniosła pewnie ze sklepu przemysłowego skrzynki bratków i nagietków. I rzeczywiście, kiedy podchodzę do rabaty i rozsuwam gąszcz chwastów, które tu wyrosły, dostrzegam podłużne jak włócznia liście czarnookich kwiatów i grube, zdrewniałe łodygi peonii. Dzika róża chwyta mnie za palec, a po białych kamieniach pełzną wężowate pnącza klematisa, którego drewniana podpórka
189
zawaliła się albo została usunięta. Niebieska gwiazda jego kwiatu spoczywa obok mojego buta w wilgotnej trawie.
Werandę też ktoś pomalował, i to niedawno. Pewnie jesienią albo w pierwszych dniach wczesnej wiosny, przed śmiercią Mariny. Bujana kanapa zniknęła. A przed drzwiami frontowymi leży mata jutowa w fantazyjne sploty. Idę za narożnik domu i widzę, że Marina zajmowała się także starym ogródkiem warzywnym mamy, choć trochę już zdążył zarosnąć.
Pewnie grzebała w ziemi motyką, sadziła i kopała, ilekroć przyjeżdżała tu z Alexandrii. Myśl ta wydaje się dziwaczna, ponieważ nie przypominam sobie, by Marina w dzieciństwie choć raz wykazała jakiekolwiek zainteresowanie ogrodem. Wiem jednak, że to prawda. Spoglądając na ogrodzenie i plątaninę pnączy kabaczków i ogórków, pojmuję nagłe, że to było tajemne życie mojej siostry. Odtwarzała przeszłość. Miesiąc za miesiącem, rok za rokiem, starała się za wszelką cenę odwrócić bieg czasu.
Moje adidasy i spód nogawek są wilgotne od długiej trawy, ale mimo to kontynuuję wędrówkę na tyły domu.
Sosny, które porastają tu trawnik i gęstnieją za garażem, rozrosły się jeszcze bardziej. Zasłaniają niemal całe światło i rzucają długi chłodny cień. Tylne okna domu odbijają sylwetki drzew. Lśnią niczym lód i może się za nimi kryć cokolwiek. Przychodzi mi do głowy, że nie mam pojęcia, jak długo tu jestem. Powietrze jakby się przerzedziło i ochłodziło, jest już niemal ciemno. Czuję mrowienie na barkach, jakby ktoś odetchnął mi prosto w kark, i nagle chcę znaleźć się z powrotem w samochodzie z zamkniętymi drzwiami i włączonym radiem.
Kusi mnie, by rzucić się do ucieczki, ominąć pędem drzwi kuchenne i przebiec podjazd bez oglądania się za siebie. Zmuszam się jednak do powolnego kroku, jakby nic mnie nie obchodziło, jakbym za sprawą samej brawury mogła onieśmielić czające się w domu duchy. Lilie, które zawsze rosły pod ścianą garażu, rozpleniły się dziko, pochłaniając ścieżkę; przychodzi mi do głowy, że mogą się
190
tu skrywać nie tylko węże, ale i ludzkie ciała. Przystaję i uświadamiam sobie, że nie zdołam przedrzeć się przez tę gęstwinę, nie tracąc z oczu własnych stóp. Patrzę przez ramię i widzę, że sosny spowiła już ciemność. Mówię sobie, by nie zachowywać się śmiesznie, ale mimo wszystko nie chcę iść ponownie przez cienie za domem. Za wstęgą lilii, na drodze, dostrzegam blady połysk mojego wozu. W ciągu minuty mogłabym się przy nim znaleźć.
Nie odrywam wzroku od moich białych tenisówek, kiedy się unoszą, a potem znów znikają, zanurzając się w wilgotną plątaninę liści. Stawiam stopy ostrożnie, po czym szybko je podnoszę. Staram się nie stracić równowagi i kontynuuję ten bociani krok, aż mijam krawędź garażu. Dopiero wtedy unoszę głowę i dostrzegam postać stojącą na podjeździe.
To właściwie tylko sylwetka. Po prostu określony kształt między mną a samochodem. Nie potrafię powiedzieć, czy to kobieta, czy też mężczyzna. Nic nie słyszę, ani odgłosu kroków, ani warkotu silnika na drodze. I wtedy głos, którego nie poznaję, mówi:
Cześć, koleżanko. Całe wieki.
Nie pojmuję, skąd wiedziałaś, że to ja.
Jestem bardziej rozdrażniona, niż chcę to okazać, i uśmiecham się dla zamaskowania złości. Nie bardzo wiem, czy płaczliwa nuta w moim głosie to wynik zmęczenia, czy śmiertelnego strachu, a może tego, że nigdy nie przepadałam za Delią Hervey, a teraz muszę siedzieć w jej kuchni. W pierwszej chwili, kiedy już się zorientowałam, kto to jest, miałam ochotę dać jej w twarz. Był to oczywiście skutek działania adrenaliny i postąpiłabym bardzo głupio, gdyż formalnie rzecz biorąc, teren należał do niej, a ja skradałam się po nim w ciemności. Jednak nie podoba mi się, że Della przyłapała mnie na gorącym uczynku, że była świadkiem mojego niekłamanego przerażenia. Poza tym nie znoszę, kiedy ktoś nazywa mnie „koleżanką”. Ktokolwiek.
Brzmi to szczególnie źle w ustach Delii, gdyż w czasach naszej młodości była bardziej przyjaciółką Mariny niż moją. Co nie znaczy, by Marina tak naprawdę ją lubiła.
191
Po prostu Della mogła być bez trudu wykorzystana jako broń przeciwko mnie, jeśli moja siostra tylko chciała. Teraz, obserwując Delię, która manipuluje przy filtrze z kawą, widzę, jak siedzą razem w autobusie szkolnym, kilka miejsc przede mną, i szepczą coś do siebie. Ich ramionami wstrząsa chichot. Potem odwracają się i patrzą na mnie. Wykręcają szyje, jakby chciały się upewnić, czy zrozumiałam, że nie dopuszczają mnie do swojej komitywy.
Nienawidziłam Delii w takie popołudnia i później mściłam się na niej, nie skąpiąc jej błędnych informacji, kiedy prosiła mnie o pomoc w pracy domowej z matematyki. Była wówczas chudą, bladą dziewczyną o okrągłych brązowych oczach i płowych włosach, które niemal bielały latem. Zawsze parzyła sobie skórę przy opalaniu i ciągle leciała jej krew z nosa, przypominam też sobie, że była wyjątkowo głupia. Naprawdę czuję się poirytowana, że zdołała mnie rozpoznać - wziąwszy pod uwagę, że było ciemno, miałam ufarbowane włosy, prawie ogoliłam się na łyso i nie widziałyśmy się od piętnastu lat.
Irytacja buzuje we mnie jak wrzątek. Ale tylko siedzę nieruchomo. Nie mogę się zorientować, czy jestem wyczerpana, czy też denerwuje mnie przebywanie w starej kuchni Herveyów, która chyba nie zmieniła się ani trochę od czasów naszego dzieciństwa. Z góry dobiega dźwięk telewizora, co dodaje mi pewności siebie. Wydaje się mniej prawdopodobne, że Della się odwróci znienacka i zdzieli mnie w głowę wałkiem do ciasta, kiedy jej dzieci są na górze i oglądają jakąś kreskówkę czy pokemony.
- Dobrze się czujesz? - pyta. Uświadamiam sobie, że obserwowała mnie, jakbym była interesującym i potencjalnie niebezpiecznym zwierzęciem, które zawędrowało do jej kuchni.
Uśmiecham się nazbyt promiennie.
- Och, oczywiście - zapewniam. - Wiesz, to była długa jazda.
Zaczynam się bawić ciężką szklaną solniczką i pieprzniczką,
które stoją po obu stronach pojemnika na serwetki.
Della przytakuje.
- No cóż - mówi. - Myślę, że chyba poznałabym cię wszędzie, Shoo.
192
Staram się nie zdradzać spojrzeniem, że jestem zaszokowana, i gdy wreszcie godzę się jakoś z faktem, że umiała odgadnąć moje myśli, dochodzę do wniosku, że w jej przekonaniu to komplement, że mnie rozpoznała; tak samo jak chce być przyjacielska, posługując się moim dziecięcym przezwiskiem.
- Wiesz, jak to jest z ludźmi, z którymi się dorasta i w ogóle - mówi z powagą, patrząc na mnie. A potem, nim zdążę odpowiedzieć, że nie wiem, odwraca się do ekspresu i wciska włącznik. Po sekundzie słychać już ciurkanie wody, a cała kuchnia zaczyna pachnieć jak maxwell house.
Trudno było mi się wykręcić od zaproszenia do „odwiedzin” po tym, jak zastała mnie na podjeździe. Powiedziała mi po drodze, że przed dwunastu laty wyszła za mąż za jakiegoś faceta z Luizjany, a potem rodzice odsprzedali jej tanio farmę i przenieśli się na Florydę, gdzie nad zatoką mieszkał już jej wuj z ciotką. „Mąż odszedł - oświadczyła Della, kiedy pokonałyśmy zakręt i naszym oczom ukazały się światła starego domu Herveyów. - Pamiętasz mojego brata Tommy'ego? Był starszy od nas. Zajmuje się farmą. Ale my zatrzymaliśmy dom rodziców, to znaczy dzieciaki i ja” - dodała, jakby dzieci były jedną dobrą rzeczą w jej małżeństwie.
W kuchni panuje cisza. Della porusza się bezgłośnie. Nie gniecie papierowego ręcznika, nie wpada na sprzęty, nie stuka kubkami o blaty szafek. Nawet szuflady, które wysuwa, nie wydają żadnego dźwięku. Jest w swych ruchach przesadnie uważna, niemal się skrada. Działa mi to na nerwy.
- Jakie imiona mają twoje dzieci? - pytam.
Shelby ma dziesięć lat - mówi, sięgając po torbę ciastek, czekoladowe markizy z masą waniliową. Zaczyna układać je w krąg na talerzu. - I Karen. Ma osiem i wygląda jak jej tata.
To miłe - mówię, choć podejrzewam, że wcale tak nie jest.
Uhm. - Della przytakuje i stawia talerz na stole. Potem dodaje z uśmiechem: - Chodzą do naszej starej szkoły. Jeżdżą nawet autobusem. Pamiętasz?
Pewnie - odpowiadam, także z uśmiechem.
Tak bardzo wam kiedyś zazdrościłam - wyznaje Della niespodziewanie. Wciąż się uśmiecha, jakby to była jakaś radosna
193
wiadomość. - Wy dwie z tymi długimi rudymi włosami. Mogłyście je nosić uplecione w wielki długi warkocz i zawiązywać na końcu kokardę.
Nim zdołałam się powstrzymać, unoszę dłoń do głowy, a Della zaczyna się śmiać.
- Przepraszam - mówi - ale teraz ci już nie zazdroszczę.
Wyglądasz jak jakiś jeżozwierz, Shoo. Jak na studiach, kiedy
przyjeżdżałaś do domu. Tyle że teraz są czarne.
Nic mi nie przychodzi do głowy, sięgam więc po ciasteczko, podczas gdy Della chichocze.
- Ale jednak mnie poznałaś - mówię, kiedy już udaje mi się przełknąć ciastko.
- Widziałam, jak stoisz, chodzisz, no wiesz, zorientowałam
się - wyjaśnia. - Po prostu... kiedy cię zobaczyłam, jak idziesz
przez te lilie, wiedziałam od razu, że to ty. Nikt inny tak się nie
bał tych splątanych pnączy.
Ciało Delii wyraźnie się powiększyło. Nie jest właściwie gruba, tylko szersza. Sprawia wrażenie ubitej, jakby ktoś umieścił jakiś ciężar na jej głowie i wszystko zaczęło rosnąć na boki zamiast do góry. Przypominam sobie taki wygląd z czasów dzieciństwa. Jest znajomy jak zapach albo stare ubranie. Mama zawsze mówiła, że żonom farmerów przytrafia się jedna z dwóch rzeczy: albo chudną jak szczapy i twardnieją, tak że ścięgna na ich ramionach i szyi uwidaczniają się niczym węzły pod skórą, albo nabierają mięśni. Stają się solidne i obszerne jak zapaśnicy.
- Zresztą i tak wiedziałam, że przyjedziesz - mówi Della.
Wciąż się do mnie uśmiecha. - No wiesz, po śmierci Mariny
i w ogóle. Wiedziałam, że któregoś dnia się pojawisz. Dlatego
gdy dzieci powiedziały, że obok domu stoi jakiś obcy samochód, pomyślałam sobie, że lepiej pójdę rzucić okiem. To trochę tak, jakbym się ciebie spodziewała. Zdaje się, że ludzie zawsze wracają do domu.
Podsuwa mi kubek z napisem „Masz mleko?”, potem siada i sięga po cukiernicę.
- Jak długo tu posiedzisz? - pyta.
194
Uświadamiam sobie, że znów się na nią gapię, i zmuszam się do odpowiedzi.
- Och, dzień lub dwa. - Staram się nadać głosowi niedbały ton. - Mam robotę na Florydzie i postanowiłam jechać samochodem. Pomyślałam, że dobrze byłoby znów zobaczyć dom.
Della kiwa głową jakby na potwierdzenie czegoś. Miesza swoją kawę, a ja nie mogę się zorientować, czy wie, że kłamię. Boję się, że lada chwila mnie spyta, co właściwie tu robię. Ale chyba nie przychodzi jej to do głowy, wstaje za to nagle i wysuwa jedną z szuflad. Siada z powrotem i podtyka mi pęk kluczy na różowym plastikowym kółku.
- Od domu - wyjaśnia. - Możesz się tam zatrzymać, jeśli chcesz.
Pomysł jest tak okropny, że wybucham śmiechem. Z mojego gardła dobywa się coś w rodzaju szczekliwego, irytującego dźwięku, toteż sięgam po następne ciastko i pilnuję, by moje palce nie dotknęły kółka z kluczami.
- Nie wynajęłaś go ani nic w tym rodzaju? - pytam.
Della potrząsa głową i bierze ciastko, odwija z celofanu i odgryza kawałek.
- Nie - mówi. - Chodziło nam o ziemię. O zbiornik. Wodę. Tego potrzebowaliśmy. Mieliśmy pola po obu stronach domu. Tommy mówi, że może Shel zechce któregoś dnia w nim zamieszkać. Albo Karen. Byłoby miło, co?
Prawdę mówiąc, nie potrafię wyobrazić sobie nic gorszego, ale jestem wdzięczna, że kupili ode mnie farmę tak szybko, siedzę więc cicho.
- Nie zmieniłam tam wiele - ciągnie Della, jakbym mogła się
tym martwić. - Dom wygląda tak, jak zostawiła go Marina. Wyrzuciłam tylko jedzenie z lodówki i tak dalej. To wstyd, bo chyba sporo kosztowało. Ale dzieciaki nie chcą jeść takich frykasów.
No wiesz, szparagi i tym podobne. Tommy zagląda tam od czasu do czasu. Mamy trochę kłopotów z młodzieżą. Rozumiesz.
- Tak - odpowiadam. - Widziałam skrzynkę na listy.
Della przytakuje. Opróżnia swój kubek i ponownie sięga do
dzbanka z kawą.
195
- Prócz tego było z początku kilka stłuczonych szyb. Nic po
ważnego. Gadają, że jest nawiedzony, wiesz, że niby widzą
światła i różne rzeczy. Ale na ogół trzęsą portkami i trzymają
się z daleka. Wolą chodzić do wypożyczalnia wideo w mieście.
Widziałaś?
Proponuje mi kawę, ale potrząsam przecząco głową, dolewa więc tylko sobie.
Nie byłam jeszcze w mieście - mówię. - Pomyślałam, że może zajrzę tam jutro. Jest jeszcze przystanek autobusowy?
Pewnie, ten sam. Mamy nową szkołę, w starej jest teraz biuro, wyobraź sobie. Ale nie przeżyjesz żadnego wstrząsu. Chyba byś się nie zgubiła. Mieszka tu jeszcze kilku znajomych z dawnych czasów. Właściwie większość.
Kto na przykład?
Chociażby BethAnn - mówi Della. - Pracuje w banku. Dex Eames... ożenił się i jest właścicielem nowej apteki, parę lat temu kupił też knajpę. Dobrze mu się powodzi. Sonny czasem tu przyjeżdża. Jego mama wciąż żyje, ale nie mają już farmy.
- Tylko mi nie mów, że wykupiliście ją z Tommym.
Miał to być żart, ale Della mówi z powagą:
Och, nie. Kupili ją zupełnie obcy ludzie. Tom nie dałby rady obrobić wszystkiego. Można liczyć jedynie na sezonowych robotników. Przyjeżdżają aż z Meksyku. Nawet nie mówią po angielsku.
Często widywałaś się z Mariną?
Pytanie pada, zanim mam czas się porządnie nad nim zastanowić. Della zwleka przez chwilę z odpowiedzią, jakby się bała, że wybuchnę płaczem albo że powie coś niewłaściwego. W końcu podnosi zjedzone do połowy ciastko i potrząsa głową.
Nie. Nie za często.
Przecież byłyście takimi przyjaciółkami.
Della patrzy na mnie, potem odgryza maleńki kawałek ciastka.
- Jakieś cztery czy pięć lat temu, wiesz, kiedy tu przyjechała, próbowałam odnowić starą przyjaźń. Ale była pełna rezerwy. Odniosłam wrażenie, że chce być sama.
196
Uraza skrywa się gdzieś pod skórą, ale kiedy Della mówi, widzę jej drgnienie. Pojawia się nagle w oczach, jakby ryba wypłynęła z głębin i zmarszczyła na mgnienie oka spokojną taflę powierzchni.
- Przykro mi - mówię.
Przez okropną sekundę wydaje mi się, że Della wybuchnie płaczem. W kuchni panuje cisza. Nie słychać nic prócz odległego echa wystrzałów na filmie rysunkowym i muzyki. Po chwili Della przełyka ciastko i patrzy na mnie.
- Wiesz, Susannah - mówi niespodziewanie - choć czasem byłam dla ciebie paskudna, nigdy nie kupowałam tej waszej historii.
- Jakiej historii? - pytam. Nie mam pojęcia, o co jej chodzi.
- O tobie i Marinie. - Mówi teraz szybciej i głośniej. - Tych
wszystkich opowiastek, jakie to jesteście jednakowe. „Dwie krople
wody”. - Zadziwiająco dobrze naśladuje moją matkę. - Gówno
prawda - rzuca, a po jej policzkach pełznie leciutki rumieniec. -
Przepraszam za słowa. Ale wiedziałam o tym już wtedy. Ty byłaś
ta miła. Och, wiem, potrafiłaś skołować Sonnyego Delraya, sprowokować go, by pocałował jedną z was, aż w końcu nie wiedział,
która jest która. Ale ja się nie dałam oszukać. Wiedziałam, że to
Marina jest ta wredna. Cholernie wredna. A tacy są najgorsi.
Zaczynam się podnosić z miejsca, tak aby nie odsuwać krzesła do tyłu, bo nie chcę robić żadnego hałasu. W ustach mi zaschło, a słodycz ciastek klei mi się do języka.
- Posłuchaj, Della - mówię powoli - muszę już iść.
Z góry dobiega głośny trzask i obie niemal podskakujemy. Niewiele brakuje, by krzesło się przewróciło, ale chwytam je jedną ręką, a drugą sięgam po klucze.
Boże! - wykrzykuje Della, potem potrząsa głową ze śmiechem. - Spójrz, która godzina. Muszę zrobić kolację. Dasz radę wrócić sama? Mam cię podwieźć?
Nie, nie - zapewniam i dwoma krokami dopadam drzwi kuchennych. - Dzięki za kawę. Do zobaczenia.
Gałka ciężko chodzi, ale ustępuje pod dotykiem mojej dłoni i wydostaję się na tylny ganek tuż przed Delią. Wygląda, jakby
197
zamierzała mnie uściskać albo poklepać po ramieniu, ale zbiegam po schodach, nim ma okazję to zrobić. Kiedy się oglądam, widzę zwartą bryłę jej ciała na tle światła płynącego z wnętrza kuchni.
- Możesz siedzieć w domu, jak długo chcesz - oświadcza. - I zaglądaj tu czasem!
Macha na pożegnanie i zamyka drzwi.
Stoję i gapię się na dom, jakby mógł się poruszyć, jakbym oczekiwała, że coś skoczy na mnie z ganku. Widzę Delię wewnątrz kuchni, ale pozostałe okna są ciemne, z wyjątkiem jednego na górze, gdzie światło telewizora migocze i drga na suficie. Czuję ciężar kluczy w swojej kieszeni. Dotykam ich palcami i ujmuję wisiorek w kształcie rombu. Potem robię kilka kroków do tyłu, odwracam się i natychmiast ruszam pędem przed siebie. Wybiegam z podwórka Delii i wypadam na drogę. Dosłownie lecę w powietrzu. Wdeptuję w kałuże, potykam się i odzyskuję równowagę, gnam jak oszalała, a moje oczy śledzą drogę, przywarte do jej ciemnej wstęgi, która rozcina pola i niknie w wysokiej, zwartej ścianie lasu.
Rozdział 19
W czystym świetle dnia dom wygląda zwyczajnie. Pierwsze promienie porannego słońca rozlewają się po dachu, lecz o tak wczesnej porze białe balustrady przy werandzie wciąż różowią się leciutko. Wstałam przed świtem i teraz myśl, że znajdę w cudowny sposób jakiś istotny dowód, wydaje się absurdalna. Mam ochotę pojechać z powrotem do Delii i wrzucić klucze do skrzynki na listy, nim ktokolwiek się obudzi. Potem warto by wyruszyć do Sea Island albo Savannah. Mogłabym pójść na plażę, obejrzeć zachód słońca nad wodą, a potem wybrać się na kolację. Za dnia pooglądałabym ładne domy. Myśl jest kusząca i może nawet jej ulegnę. Ale plastikowe kółko na klucze w mojej dłoni odznacza się magnetyczną siłą. Idę bezwiednie frontową ścieżką i kieruję się na ganek.
198
Byłoby głupio nie zajrzeć choćby do środka, skoro przejechałam taki kawał drogi.
Zamek przy drzwiach wejściowych stawia opór i nie chce się obrócić, wreszcie daję za wygraną i obchodzę dom, zmierzając w stronę kuchni. Rosa nie zdążyła jeszcze odparować w promieniach porannego słońca - pozostawiam ciemne odciski stóp na surowym drewnie schodków. Może Della dała mi niewłaściwe klucze. Postanowiłam, że wyjadę, jeśli drzwi się nie otworzą od razu. Szczerze mówiąc, liczę na to po cichu, kiedy klucz wślizguje się do zamka i obraca gładko, a drzwi ustępują jak świeżo naoliwione.
Nie mam pojęcia, jak właściwie teraz tu jest, ale od razu zwracam uwagę, że pachnie inaczej. Kiedy matka żyła, zawsze pachniało lekko imbirem, choć wtedy chyba sobie tego nie uświadamiałam. Nawet jeśli smażyło się w domu bekon, rybę czy coś innego, zawsze przebijała się woń tej przyprawy. Zniknęła teraz, a miejsce pachnie pustką. Wyczuwa się tu chłód nieobecności. Bez wchodzenia do kuchni wiem, że nikt już tu nie mieszka.
Żaluzje są spuszczone, dlatego okna wyglądały tak ślepo i martwo zeszłego wieczoru. Zasłony zdjęto, przypuszczam, że zrobiła to Della. Widzę, jak ściąga je z karniszy i składa w koszu na brudną bieliznę, by zabrać do domu. Potem prasuje je, składa starannie i chowa do plastikowych worków, na wypadek gdyby jej dzieci, Shelby albo Karen, potrzebowały ich któregoś dnia.
Otwieram kilka szafek, ale są puste. Jedzenie zniknęło, tak jak mówiła Della, a papier w czerwone kwiatki, którym wyłożono półki, został starannie wytarty. Zamykam szybko szafki i wysuwam jedną szufladę. W środku znajduję dwie stare drewniane łyżeczki i otwieracz do konserw, które postukują cicho, potem wsuwam z trzaskiem szufladę, co dodaje mi otuchy. Na blacie stoi radio z odtwarzaczem płyt kompaktowych, ale kiedy próbuję je włączyć, milczy; nic dziwnego, Herveyowie nie płacą za prąd w domu, gdzie nikt nie mieszka. Telefon też jest głuchy. Nic nie słychać, ale mimo to stoję ze
199
słuchawką przy uchu jak dziecko, które udaje, że do kogoś dzwoni. Potem unoszę palcem żaluzję i przez szczelinę widzę ścianę garażu i lilie. Tu, gdzie teraz jestem, stała chyba Marina, kiedy dzwoniła do mnie po raz ostatni. „Co zamierzałaś mi powiedzieć?” - pytam, lecz milknę po chwili, kiedy sobie uświadamiam, że mówię na głos.
Na parapecie stoi słoik pełen długopisów i papierowych kwiatów na zielonych drucianych łodygach, które chyba sama zrobiłam. W wieku mniej więcej dwunastu lat razem z Mariną przeszłyśmy przez intensywną fazę origami i żadna z nas na dobrą sprawę nigdy z tego nie wyrosła. Kiedy w końcu policja pozwoliła mi posprzątać jej mieszkanie, w szufladach biurka znalazłam mnóstwo małych papierowych łabędzi, koni i psów. Pewnie zajmowała nimi dłonie, rozmawiając przez telefon. Stanowiły jej odmianę bazgrołów, osobistą wersję serc i strzał trafiających w tarcze, czy niekończącego się łańcucha kwadratów, które zazębiają się ze sobą. Dostrzegam jeden z jej tworów, jest przytwierdzony do ściany nad telefonem, odkładam milczącą słuchawkę i sięgam po niego. To czerwono-biały kwiat i dopiero gdy go zdejmuję i rozwijam w dłoni, okazuje się, że to menu z chińskiej restauracji. Składam je na powrót i wsuwam do kieszeni.
Nie wiem, czego się spodziewałam, ale na pewno nie tego, co zastałam. Myślałam, że może ktoś tu mieszka, że będę zmuszona stanąć na stopniu schodów i spytać grzecznie, czy mogę wejść, i że gdybym już przekroczyła próg, wszystko wyglądałoby inaczej. Nie spodziewałam się tej dziwnej, wydrążonej skorupy, wciąż zaśmieconej bezsensownymi szczątkami i kawałkami naszej przeszłości. Wyobrażałam sobie, że pokoje żyją, wyobrażałam sobie wszechobecny hałas. Grające radio. Telewizja. Dzieciaki. Wyobrażałam sobie, że będę musiała zrywać warstwy czyjegoś życia, by dotrzeć do naszego, tego z dawnych czasów. Nie sądziłam, że dom będzie tak nienaruszony. Czy raczej tak martwy.
O ile się mogę zorientować, Marina nic nie zmieniła w salonie. Dwie kanapy nadal tu stoją, także dwa fotele od kompletu i sekretarzyk matki. Białe rolety, takie same jak w kuchni, za słaniają okna,
200
dlatego światło jest przyćmione; mam wrażenie, że pływam w wielkim akwarium, gdzie zamiast wraków i syrenich zamków sztuczne dno zasłane jest fragmentami mojego dzieciństwa.
Kiedy siadam w matczynym fotelu i wysuwam szufladę biurka, ze środka patrzą na mnie jej okulary. Pod spodem leży kilka fotografii w ramkach. Jest na nich Marina ze mną, babka, wujek Ritchie i mama. Stały kiedyś rzędem na blacie biurka i domyślam się, że Della musiała je odkurzyć i schować na wszelki wypadek, gdyby ktoś ich kiedyś potrzebował. Wydawało mi się, że było jeszcze jedno, z Mariną i ze mną w naszych spódniczkach i baletkach, ale nie mogę go znaleźć. Pewnie zapodziało się gdzieś dawno temu. Trudno mi uwierzyć, by ktokolwiek miał pretensje, że je zabrałam, wrzucam więc zdjęcia do torebki razem z okularami matki, potem unoszę zamknięcie górnego sekretarzyka. Wydaje stukot niczym pociąg na złączach szyn.
Przypuszczam, że policja przeszukała biurko po śmierci Mariny, ponieważ nie ma notesu z telefonami, kalendarza ani niczego w tym rodzaju. Wiem, że przyjechali tutaj i rozglądali się po domu, ale Mark Cope powiedział mi, że nie znaleźli niczego, co mogłoby im się przydać. W przegródkach na korespondencję tkwi plik kopert o odrobinę zakręconych rogach, a także kilka reklamówek. Jedna z centrum ogrodniczego, zakreślono na niej czerwonym kółkiem kilka pozycji, inna to menu na wynos, z jakiegoś lokalu o nazwie „Red's”. „Wielkanocna specjalność - czytam. - Szynka i herbatniki, dwie porcje w cenie jednej!”. Podkreślono kilka dań, a na samej górze Marina napisała coś, co przypomina słowo „halibut”. Może, myślę sobie, była to akurat specjalność dnia czy coś w tym rodzaju. Zawsze lubiłam herbatniki, składam więc ulotkę i chowam do kieszeni.
Na schodach leżał chodnik, ale został zabrany. Wypolerowane drewniane schody są bardziej strome i śliskie, niż pamiętam. Dziesiąty stopień głośno skrzypi, tak jak dawniej. Wyobrażam sobie, że Marina stawała na nim co wieczór w drodze do sypialni, ku chwale przeszłości.
201
Korytarz na piętrze jest niemal całkowicie pogrążony w mroku. Kolorowa roleta, gruba jak kotara, zakrywa pojedyncze okno, potykam się w ciemności o brzeg chodnika. Po raz pierwszy od chwili przekroczenia progu tego domu czuję, jak podnoszą mi się włosy na karku. Mówię sobie, by się nie zachowywać głupio, ale postanawiam, że zajrzę jeszcze tylko do pokoju mamy i wyjdę stąd. Potem wpadam na komodę, o której zupełnie zapomniałam. Rozlega się trzask, jakby coś się stłukło, w ostatniej chwili łapię jedną ze starych lamp sztormowych.
Pamiętam je; były ładne, miały klosze z trawionego szkła, ładny był też talerz, który zawsze stał między nimi, a który teraz leży w dwóch kawałkach na podłodze u moich stóp. Przywykłam już do ciemności i widzę na tyle dobrze, by go pozbierać. Należał chyba do mojej babki; czuję, że zaczynam się irytować. Dlaczego, u diabła, Della nie posprzątała tutaj albo nie sprzedała tego wszystkiego? Mogła przekazać te rzeczy miejscowemu muzeum. Przychodzi mi do głowy, by jej to podsunąć przy zwracaniu kluczy. Powiem, że w porządku, że nikt nie będzie protestował. Zaproponuję, żeby wezwała jedną z instytucji dobroczynnych, które przyjeżdżają i opróżniają stare domy, a potem sprzedają wyposażenie na licytacji, zatrzymując uzyskane pieniądze. Jeśli nie będzie siedzieć w więzieniu. Jeśli Mark Cope nie zjawi się tutaj i nie aresztuje jej za pokrojenie nożem do mięsa na kawałeczki mojej siostry. Składam dwa kawałki szklanego talerza i przyciskam, mając nadzieję, że nikt nie zauważy szkody.
Pokój mamy też się nie zmienił, choć, dzięki Bogu, w szafie nie wiszą żadne z jej rzeczy. Marina musiała się ich pozbyć, ale najpierw chodziła w nich po swoim mieszkaniu, myślę złośliwie. Na meblach leżą narzuty chroniące przed kurzem, co w końcu jest normalne, ale patrząc na nie, dostaję gęsiej skórki i dochodzę do wniosku, że mam dość tego miejsca. Nie wiem, o co mi chodziło, kiedy tu przyjechałam, ani co spodziewałam się znaleźć. Wszystkie papierzyska, jeśli w ogóle się jakieś zachowały, leżą na strychu, a ja nie wejdę tam za żadne skarby świata. Niech przyjeżdża sobie Mark Cope i szuka wskazówek. To jego robota.
202
Zamykam drzwi matczynego pokoju i ruszam korytarzem, lecz w pewnym momencie przystaję. Nasz pokój jest zamknięty i chcę przejść obok niego, ale nie mogę. Jest tak, jakby ona stała za drzwiami, jakbym słyszała, że się porusza po drugiej stronie tej cienkiej drewnianej bariery. Niemal wołam do niej, szepczę jej imię w tym mrocznym korytarzu, jakby nocne przędzenie nadal działało. I po chwili, z pewnym bezstronnym zainteresowaniem, patrzę na swą dłoń, która wysuwa się i powoli obraca gałkę.
Tutaj meble nie są przykryte narzutami. Zdaje się, jakbym ledwie wczoraj wyszła stąd i pojechała do Chapel Hill. Po obu stronach wciąż stoją nasze łóżka, są też nasze identyczne komody, biurka i krzesła. Poduszki, które zrobiła nasza babka, wciąż spoczywają na ławce w niszy okiennej, a wąski strumyk światła przesącza się przez szczeliny w żaluzjach i rzuca jasną pręgę na jeden z jej brzydkich koców, które leżą tam starannie złożone. Przesuwam dłonią po narzucie przykrywającej moje stare łóżko i klepię poduszkę.
Tablica korkowa nad biurkiem Mariny jest pusta. Pozostały jaśniejsze kwadraty i plamy po wiszących tam niegdyś kartkach, które potem zabrała policja. Moja tablica wciąż jest zapełniona, przyglądam się jej bliżej; widzę kilka rysunków, najpewniej ze szkoły średniej. Pastelowe kwiaty. Galopujący koń. Zdjęcie mojej matki, drugie z babką, dostrzegam też kilka pustych miejsc w kształcie bladych plam, choć nie mogę sobie przypomnieć, co wisiało dawniej na ich miejscu albo dlaczego policja miałaby się tym interesować. Na tablicy tkwi pineska w kształcie stokrotki i znaczek z napisem „Solidarność”. Drżą mi dłonie, kiedy zaczynam je zdejmować. Nie wiem dlaczego, ale nie chcę, by tu pozostały. Nie życzę sobie, by ta młodzieńcza strona mojej osobowości była na widoku.
Stawiam torbę na biurku i wyciągam delikatnie pineski z rysunków, kiedy jakiś głos za moimi plecami pyta:
- Mogę w czymś pomóc?
Odwracam się tak gwałtownie, że niemal tracę równowagę.
- Jezu! - wrzeszczę. - Rany boskie!
203
To duży mężczyzna, nie rozpoznaję go i dopiero po kilku sekundach uświadamiam sobie, że wycofuje się w stronę drzwi z wyciągniętymi przed siebie dłońmi, że nie zbliża się do mnie z nożem rzeźnickim.
- Przepraszam - powtarza raz za razem. Wygląda na równie przerażonego jak ja. - Przepraszam, nie chciałem cię wystraszyć. Della mi powiedziała, że może tu jesteś, chciałem tylko sprawdzić, czy nic ci nie trzeba.
Ma na sobie kombinezon z szelkami i T-shirt, a ja sobie uświadamiam, że to pewnie starszy brat Delii, Tommy.
Nie słyszałam skrzypienia schodów - mówię.
Uśmiecha się niepewnie i tłumaczy:
Zawsze omijam ten stopień. Przepraszam.
- W porządku. - Odzyskuję oddech, który powraca z wolna, choć urywany. - Jestem Susannah. A ty to pewnie Tom.
Teraz podchodzi do mnie szybko i ściska mi dłoń.
- Przepraszam, że cię wystraszyłem - mówi ponownie. - Upuściłaś wszystko na podłogę.
Rzeczywiście. Moja torba spadła z biurka i cała jej zawartość, okulary, szminka, kluczyki i zdjęcia, które ukradłam na dole, wszystko jest rozsypane po podłodze. Nim udaje mi się powstrzymać Toma, klęka i na czworakach zbiera rzeczy, ja zaś biorę je od niego niezgrabnie, dziękuję i zapewniam, że nie musi tego robić. Kiedy jego dłoń natrafia na jedno ze zdjęć, czuję na twarzy rumieniec.
- Przepraszam - mówię, kiedy podnosi na mnie wzrok. -
Leżały w szufladzie na dole, pomyślałam sobie, że nie będziecie mieć nic przeciwko temu, jeśli je wezmę.
Czuję się jak przyłapana na kradzieży, której w gruncie rzeczy dokonałam. Jest to absurdalne, skoro to zdjęcia mojej rodziny, nie wiem poza tym, na co Herveyom nasze fotografie. Mimo to czuję się okropnie, jakbym zrobiła coś podstępnego, i ku swemu niekłamanemu przerażeniu zaczynam się lękać, że zaraz rozpłaczę się w obecności tego wielkiego mężczyzny o łysiejącej głowie, grubych poczerwieniałych dłoniach, ubranego w kombinezon roboczy.
204
- To już wszystko - mówię. - Naprawdę. Dziękuję. Dziękuję bardzo.
A potem chwytam torbę i rzucam się w stronę schodów, pokonując po dwa stopnie naraz.
- To nie jest zabawne, Susannah - mówi detektyw Mark
Cope, kiedy w końcu dzwonię do niego.
Jest zaledwie po siódmej rano i Mark nie kryje gniewu. Mam, prawdę mówiąc, wrażenie, że z przyjemnością zaoszczędziłby kłopotu naszemu psychopacie i osobiście skręcił mi kark, gdyby tylko mógł mnie dopaść. Ale nie dojdzie do tego, gdyż nie mam zamiaru mu zdradzić, gdzie przebywam. Ostatnim razem, kiedy to zrobiłam, skończyło się na koszyku z fiołkami.
Byłam na tyle ostrożna, że pojechałam do White Hen Pantry, by skorzystać z telefonu publicznego pięć mil od motelu, w którym się zameldowałam zeszłego wieczoru pod absurdalnie banalnym nazwiskiem Farmer. W moim głosie pojawiły się nerwowe, piskliwe tony, kiedy wymawiałam to nazwisko, ale niepełnoletnia pomocnica recepcjonisty miała to w nosie. Nie zwróciłaby nawet uwagi, gdybym się zameldowała jako Snoop Doggy Dogg. Pod kontuarem trzymała przenośny telewizorek i oglądała akurat powtórkę Buffy, postrach wampirów, kiedy przyjmowała ode mnie gotówkę. Potem, mrucząc coś pod nosem, wręczała mi klucz.
Zważywszy na fakt, że Mark Cope to policjant, wiem doskonale, że prędzej czy później zorientuje się, gdzie jestem. Pewnie prędzej niż później. Nie trzeba do tego geniusza. Ale wciąż jestem tak wystraszona tym, co wydarzyło się w Marriotcie, że nie zamierzam ułatwiać mu roboty. Wie o tym i wcale się nie cieszy.
- Susannah - syczy mi do ucha, podczas gdy ja opieram się o brudny pleksiglas budki telefonicznej i obserwuję półciężarówki zajeżdżające po drugiej stronie ulicy pod Dunkin' Donuts. - Nie myślisz chyba poważnie, że to któreś z nas, ja, Phil, Rebecca Aaronson albo Paul Donovan, zamordowało Marinę? Że mamy zamiar zamordować także i ciebie?
205
Czy to prawdziwe nazwisko wampira? - pytam. Brałam go za kogoś ze wschodniej Europy, Polaka czy Łotysza, ale nie Irlandczyka.
Co? - nie pojmuje Cope.
Kwiaty - mówię. - Ten uroczy mały koszyk i karteczka. Przesłane do mojego pokoju. Tylko was czworo wiedziało, gdzie mieszkam.
Mark Cope wzdycha.
- Przekazaliśmy je do laboratorium - mówi. - Nie było żadnych odcisków palców na karteczce, więc próbujemy ustalić coś w kwiaciarni. Ale zamówienie było anonimowe, przez Internet, dlatego to trochę potrwa.
Zastanawiam się nad tym, potem pytam:
- Jest tam Phil? To znaczy obok ciebie? Mogę z nim mówić?
Nie. - Mark Cope wydaje się zmieszany, jakbym pokrzyżowała mu szyki. - Nie ma go w tej chwili. Jest w sądzie. Czemu pytasz?
Czy Marinę mogła zamordować kobieta? - Po drugiej stronie trwa milczenie. - Możesz go spytać? Wiem, że o tym już mówiliśmy, i pamiętam, że tego nie wykluczył. Ale możesz spytać go jeszcze raz, czy to prawdopodobne... z psychologicznego punktu widzenia?
Co się dzieje, Susannah?
Cope mówi teraz z większym ożywieniem i niemal widzę, jak pochyla się do przodu. Widzę te jego wąskie dłonie, szczupłe palce rozcapierzone na podkładce leżącej na blacie biurka; może bawią się piórem, postukują nim gniewnie, a potem zastygają w powietrzu.
- Mam dla ciebie jedno nazwisko - wyjaśniam. - Della Hervey. Myślę, że naprawdę ma na imię Adele. Mieszka w Petamill
w Georgii.
Spodziewam się, że Mark Cope będzie podniecony tą wiadomością, jestem więc zdziwiona, kiedy pyta bez cienia zainteresowania:
Kto to jest?
Dorastałyśmy razem - tłumaczę. - Sprzedałam jej dom.
206
Przyjaźniła się kiedyś z Mariną. Dawno temu. Zdaje się, że doszło między nimi do kłótni.
Pamiętam dźwięk głosu Delii i kształt jej ciała, kiedy mówię te słowa. Siłę jej rąk i ramion, masywne plecy, a także to, jak poruszała się bezgłośnie po kuchni.
Susannah? - pyta Mark Cope, a ja podskakuję wystraszona.
Muszę kończyć - mówię. Ogarnia mnie coraz silniejsza klaustrofobia w tej budce.
Czekaj - mówi. Jego głos jest trochę szczekliwy, znów pojawia się w nim ton irytacji. - Wiesz, że nie mogę cię zmusić do współpracy. Nie mam do tego żadnych uprawnień. Nie wolno mi nawet sprawdzić, skąd dzwonisz, gdybyś się o to martwiła. Możesz robić, co chcesz. Szczerze mówiąc, uważam, że jesteś wyjątkowym utrapieniem, a ja nie mam czasu na głupie gierki. Ale też nie są mi potrzebne twoje zwłoki. Słyszysz mnie?
Nic nie mówię, a on po chwili pyta:
- Masz mój nowy numer domowy? Przeprowadziłem się, jest zastrzeżony. Podam ci go.
Mam ochotę odłożyć słuchawkę, ale w końcu ściskam ją między uchem a barkiem, mamrocząc jednocześnie, żeby poczekał sekundę, i wygrzebuję z torebki elektroniczny notes, który dostałam w zeszłym roku na gwiazdkę od Lolly. Muszę na nim polegać od czasu, gdy detektyw Aaronson skonfiskowała mi kołonotatnik, a ledwie potrafię go obsługiwać. Nie odgrywa w moim życiu takiej roli, jak chciałaby Lolly, ale jest lepszy niż bazgranie nowego numeru Marka Cope'a na ścianie budki.
- Wal - mówię, starając się nadać głosowi normalne brzmienie, a Mark podaje mi numer dwukrotnie i każe go powtórzyć.
- Jak tylko wydarzy się coś dziwnego - mówi - dzwoń do mnie.
Jestem pewna, że podaje mi ten numer, bo ma wyrzuty sumienia, że na mnie nawrzeszczał. To pokojowy gest, za który jestem wdzięczna.
- Mówię poważnie, Susannah - zapewnia. - Jeśli mnie potrzebujesz, dzwoń. Zgoda? Wiem, że jest ci ciężko, ale to się niedługo
207
skończy. Być może jesteśmy bliżej rozwiązania, niż ci się wydaje. - Po chwili milczenia pyta: - Co zrobiłaś z psem? Jeśli chcesz, mogę załatwić...
- Wszystko w porządku - mówię. - Umieściłam go w schronisku. Nic mu nie jest. Wiesz, powiedziałam im, żeby ci go oddali, jeśli zginę.
Po chwili milczenia Mark wybucha śmiechem, choć go nie okłamałam. Potem rzuca:
Dzięki, Susannah, jesteś niesamowita.
Co miałeś na myśli, mówiąc, że jesteście już blisko?
Posłuchaj, nie chcę rozbudzać twoich nadziei, bo sam nie jestem jeszcze pewien, ale znów zaczęliśmy się przyglądać alibi Kathleen Harper na piątkowy wieczór, gdy - jak twierdzisz -zamordowano Marinę. Okazuje się, że była w Filadelfii, kiedy otruto Jake'a. Wróciła do domu bardzo późno. Tłumaczy się, że miała wizytę u lekarza, a potem poszła na kolację. Ale nie potrafi podać żadnego alibi na kilka godzin. Mamy kogoś, kto widział ją w pobliżu twojego mieszkania, dlatego znów z nią rozmawiamy. W tej chwili to tylko poszlaki. Interesuje nas także jej rozwód. Nie mówię jednak, że to ona zrobiła. Rozumiesz?
Chcesz powiedzieć, że sprawa nie jest jeszcze zakończona - mówię.
Chcę powiedzieć, żebyś nadal była ostrożna, skoro zdecydowałaś się działać sama.
Wyrasta przede mną twarz Kathleen Harper, a budka telefoniczna wypełnia się ciepłem i wonią jej oddechu. Widzę jej dłoń, długie i mocne palce, które wyciągają się i chwytają krawędź szyby w moim samochodzie.
- Posłuchaj, Susannah - mówi Mark Cope, jakby umiał czytać w moich myślach, jakby i on widział szerokie, płaskie kości jej twarzy. - Obserwujemy ją. Nigdzie się nie wybiera. I jeśli chcesz wiedzieć, jest daleko od Georgii.
Odkładam słuchawkę i wsiadam do wozu, ściskając w ręku notes elektroniczny z numerem Marka Cope'a, jakby to było szczęśliwe zaklęcie. Obracam go bez końca, ocierając gładkimi bokami o
208
dłonie, i widzę jednocześnie przez szybę sklepu ludzi kupujących kawę i papierosy. Jest wśród nich wysoka kobieta i nagle nabieram przekonania, że to Kathleen Harper. Odwraca się, by spojrzeć na mnie przez szybę, a ja zamykam oczy. Zaciskam powieki. Kiedy znów je otwieram, już jej nie ma.
Rozdział 20
Żaden późniejszy prezydent ani generał wojny secesyjnej nie przyszedł na świat w Petamill, a gdy dorastałam, miasteczko nie miało nawet drogowskazu przy autostradzie. Była to mała, stosunkowo przyjemna mieścina położona wśród niezbyt urodzajnych pól przy drodze donikąd. Przypuszczam, że nie różniła się specjalnie od tysiąca podobnych miejsc, z paradami w Dniu Pamięci Narodowej, piknikami i fajerwerkami z okazji Czwartego Lipca. Nawet w latach siedemdziesiątych Petamill było jednym z tych miast, gdzie wszyscy się znali i chodzili w niedzielę do kościoła.
Nie tylko sławnych synów brakuje w naszym Petamill. Nie rośnie tu na przykład tak powszechna na Południu oplątwa, a jedyna w okolicy stosunkowo okazała rezydencja jakiegoś plantatora spłonęła w latach dwudziestych i stała opuszczona na skraju miasta do chwili, gdy pewna firma świadcząca usługi medyczne kupiła ją i urządziła w tym miejscu dom spokojnej starości. Tak więc, jeśli chodzi o miasta Południa, Petamill z moich wspomnień, czyli miejsce, które uważałam za więzienie mych lat młodzieńczych, nigdy nie było szczególnie barwne. Mimo to jednak jestem odrobinę zaskoczona tym małym cudem długości mili, który wyrósł na jego obrzeżach. Mieści się tu kompleks kinowy z czterema salami i niskie centrum handlowe otoczone przez kilka jadłodajni. Applebee's. Taco Bell. Waffe House.
Kieruję się na drugi koniec miasta, ale nie podążam trasą, która wryła mi się w pamięć, tą, którą jeździł autobus szkolny i którą
209
codziennie pokonywała samochodem matka, jadąc do swojej knajpy. Ruszam przez tory kolejowe, wóz podskakuje na starym przejeździe, i po chwili mijam budynek magazynu z chwiejnymi schodami prowadzącymi do dawnej szkoły baletu. Szyld z baletkami i gwiazdą zniknął, domyślam się więc, że zastępy pełnych nadziei małych łabędzi nie przesiadują już tu popołudniami, obracając się na palcach przy drążku, podczas gdy nauczyciel klaszcze do taktu, a obok przejeżdżają pociągi towarowe.
Kiedy zatrzymuję się na światłach, dostrzegam nowy napis nad starym szyldem klubu rotariańskiego: „Witamy w centrum historycznym Petamill”. Przed urzędem miejskim w kamiennym korycie umieszczono stos usypany z dyń i flagę Konfederacji, a latarnie przy głównej ulicy wyrastają z przepiłowanych beczek z ziemią obsadzoną chryzantemami. „Parada z okazji Halloween i dyskoteka strachów - głosi obwieszczenie przed pocztą - nagrody za najlepsze kostiumy”.
Zatrzymuję wóz w zatoczce naprzeciwko placu miejskiego i siedzę, czując się odrobinę jak podróżnik w czasie, który zawędrował - lub też, jak w moim przypadku, został siłą przesunięty - z jednego życia do drugiego. Knajpa matki znajduje się dokładnie po drugiej stronie placu i przynajmniej z zewnątrz w ogóle się nie zmieniła. Nad drzwiami wciąż znajduje się szyld z czterema czarnymi końmi i czerwonym dyliżansem, a w wielkim oknie frontowym nadal wisi ta sama zwiewna, krezowana, biała zasłona. Mama jej nienawidziła. Mówiła, że muchy zaplątują się w jej fałdy i zdychają, i że jest to bardzo niehigieniczne. Nie umiem z tej odległości odczytać wywieszki, ale wiem, co jest na niej napisane: „Lunche i kolacje. Od południa do późnej nocy. Od poniedziałku do niedzieli. Zakosztuj codziennie południowej gościnności. Koktajle”. Wpatruję się w nią, jakbym czekała, aż ukaże się matka, która poszła tylko na chwilę do biblioteki albo sklepu farmerskiego, zamiast zniknąć na piętnaście lat, i lada chwila wyjdzie tanecznym krokiem na ulicę, jej ciemne włosy będą poruszać się w jego takt, a mały kołnierzyk zajaśnieje w słońcu.
210
Od wieków nie jadłam płatków kukurydzianych, ale poczułam, że koniecznie muszę to zrobić, by uczcić powrót na Południe, i nagle naszła mnie na nie ochota. Kiedy wcześniej wysiadłam z wozu, poklepałam się po kieszeni w poszukiwaniu ćwierćdolarówek, ale po chwili uświadomiłam sobie, że w takich miasteczkach godzina postoju kosztuje dziesięć centów, wrzuciłam więc do parkometru dwie dziesięciocentówki i udałam się na poszukiwanie jakiegoś lokalu, gdzie podają śniadania. Znalazłam go szybko, wydaje się, że to lokalny klub nocny. Nazywa się „Chicken-Fried Cafe” i nie było go w czasach mojego dzieciństwa.
Drzwi frontowe polakierowane są na szkarłatny kolor i mają zainstalowany mały dzwonek, który się odzywa, ilekroć ktoś wchodzi albo wychodzi, a ściany pokrywają obrazy przedstawiające kurczaki. Są wśród nich duże tłuste koguty, które pieją, i czerwone kury, które grzebią w ziemi, siedzą na płotach albo w złotych gniazdach z siana. Nieźle to wygląda. Zastanawiam się, jak Lolly podobałby się ten pomysł. Jadłodajnie retro są teraz bardzo modne, poza tym takie miejsca kochają studenci i wykładowcy uniwersytetu. Boksy ze stolikami zapewniają dyskrecję, a posiłki dają im pewność, że są wciąż oszczędni i uczciwi. Ludzie utrzymujący się z pracy własnych rąk. Złączeni wspólnym losem. Mieszam trzecią filiżankę kawy i zastanawiam się nad tym, kiedy w drzwiach ukazuje się BethAnn Evans.
Nie widziałam jej od pogrzebu matki, ale nie sposób jej nie dostrzec. Przypomina Alicję z krainy czarów. Wyglądała tak, kiedy byłyśmy dziećmi i kiedy chodziłyśmy do szkoły średniej, i tak samo wygląda teraz. Jasne włosy, przepaska na czole, koński ogon, do tego niebieska sukienka i dobrane pod kolor pantofle na płaskim obcasie. Macha do kasjerki i gdy przystaje, by przepuścić jedną z kelnerek, jest tak blisko mojego boksu, że mogłabym jej dotknąć. Patrzy wprost na mnie, unosząc nieznacznie brwi, i gdy dochodzi do wniosku, że jednak mnie nie zna, mówię:
- Hej, BethAnn. To ja, Susannah deBreem.
Ponieważ Della odkryła moją tożsamość zeszłego wieczoru, nie ma sensu udawać, że to nie ja. BethAnn gapi się, jej niebieskie oczy robią się coraz większe, aż w końcu zaczynają przypominać szklane
211
kulki, i po chwili uśmiecha się i wydaje cichy pisk, jak robią to dziewczyny z Południa, gdy spotykają niespodziewanie kogoś znajomego.
- O, mój Boże! - woła. - Coś ty zrobiła z włosami?
BethAnn mówi, że nie może zostać, że się bardzo spieszy, ale jednocześnie zamawia babeczkę czekoladową i kawę, nie odrywając ode mnie wzroku.
Przepraszam - tłumaczy się. - Naprawdę przepraszam. Wyglądają tak dziwnie. Nie. - Wyciąga rękę i dotyka mojego ramienia. - Wcale nie są dziwne. Są wspaniałe, słowo daję. Jesteś zupełnie inna, niż cię zapamiętałam!
W porządku - uspokajam ją. - Jestem inna. Piętnaście lat starsza.
BethAnn przewraca oczami i odłamuje kawałek babeczki.
Wszystkie jesteśmy starsze - mówi. - Jak ci się powodzi, Susannah? Marina wspominała mi, że mieszkasz w Filadelfii. Zgadza się? Czy w Nowym Jorku?
Najpierw w Nowym Jorku - wyjaśniam - potem w Filadelfii.
BethAnn zdążyła mi już powiedzieć, jak jej przykro z powodu Mariny, i jestem jej wdzięczna, że potrafi wymawiać imię mojej siostry normalnie, że potrafi wspomnieć ją w rozmowie, nie zniżając głosu do melodramatycznego szeptu.
A co u ciebie? - pytam. - Co porabiasz?
Jestem małomiasteczkową gospodynią - odpowiada. - No, nie do końca. Pracuję w banku. Zajmuję się pożyczkami.
Wiem, Della coś mi mówiła.
Della. - BethAnn znowu przewraca oczami. Miesza cukier w kawie, a ja dostrzegam, że jej paznokcie są pomalowane na perłoworóżowy kolor. - To smutna historia.
Ach tak? - mówię odruchowo; coś we mnie drga, zastanawiam się, czy BethAnn dosłyszała nutę zainteresowania w moim głosie.
Patrzy na mnie i potrząsa głową.
- Ten facet, za którego wyszła, był naprawdę do niczego - tłumaczy. - Prawdziwy prymityw. Były z nim same kłopoty, choć dzieci są urocze. Jak chcesz wiedzieć, to ci powiem, że nic lepszego
212
nie mogło się przytrafić, kiedy odszedł. Oczywiście - dodaje, nachylając się i zniżając głos - powinna za to podziękować Sonny'emu Delray'owi i swojemu bratu.
Naprawdę?
Pewnie. - BethAnn przytakuje i odgryza następny kawałek ciastka. - Poszli i ucięli sobie pogawędkę z panem Harleyem, to było w jeden weekend, kiedy akurat Sonny przyjechał w odwiedziny do mamy i zauważył, że Della ma podbite oko, i zaraz potem - puff - Strzela palcami, a ja wyobrażam sobie, że niewidzialny Harley eksploduje, zamieniając się w mała kulkę czarodziejskiego pyłu. - Przynajmniej tyle Sonny dla niej zrobił.
Nie rozumiem tej ostatniej uwagi, a wyraz mojej twarzy mnie zdradza.
- Wiesz, że robiła do Sonnyego słodkie oczy od lat - wyjaśnia BethAnn. - I myślę, że jej nadzieje ożyły, kiedy zjawił się jak rycerz na białym koniu i namówił Tommy'ego, żeby wykopać tego szczura. Jak głosi plotka, Della liczyła, że coś może się z tego narodzić. Ale nic się nie narodziło, zresztą trudno się dziwić. - Pociąga łyk kawy. - Pan Delray odjechał. Jest teraz z niego miastowy gość. Nie ożeni się z biedną Delią.
Trudno mi pogodzić wizerunek pulchnego chłopaka o obliczu krągłym jak księżyc, zawsze w tej brudnej bejsbolówce, z obrazem odmalowanym przez BethAnn, i już mam spytać, jak Sonny stał się miastowym gościem, kiedy mruga do mnie i powiada:
Bardzo się pomylę, jak powiem, że to ktoś z twojej rodziny zawładnął bez reszty sercem pana Delraya?
Bardzo - odpowiadam.
Och - mówi. - Tylko cię podpuszczałam. Ale wciąż uważam, że Marina nie powinna tak szkodzić biednej Delii. Przykro mi - BethAnn kiwa w moim kierunku palcem - ale to było bardzo nieładne z jej strony. Nigdy w życiu nie słyszałam większej bzdury. Nie pojmuję, co ją napadło.
Mój żołądek podskakuje i nie bardzo wiem, co zrobić: przytaknąć i udawać, że wiem, o czym mówi, czy też spytać, o co chodzi. Po chwili wybieram to drugie.
- Co Marina takiego zrobiła? - pytam.
213
- O, Boże - wzdycha BethAnn. - Oczywiście ci nie powiedziała, pewnie było jej wstyd, kiedy wreszcie odzyskała rozsądek.
Bardzo w to wątpię, mówię sobie w duchu. Nie dzielę się jednak tym spostrzeżeniem z BethAnn.
To była przesada - ciągnie - nawet jak na Marinę, która, o ile sobie przypominam, potrafiła być odrobinę zwariowana.
Zgadza się - mówię. - Ale wciąż nie mam pojęcia, o co chodzi.
Och - odpowiada BethAnn. - Oskarżyła Delię o kradzież.
Kradzież? - pytam zdumiona. Wydaje się to tak dziwne, że trudno w to uwierzyć, ale BethAnn kiwa z przekonaniem głową.
Owszem - zapewnia. - Wiesz, Della miała klucze do domu, kiedy Marina siedziała w Waszyngtonie, na wypadek pożaru czy czegoś takiego. Marina twierdziła, że Della weszła do środka i zabrała różne rzeczy. Nie wiem dokładnie co. - Podnosi babeczkę i odrywa czekoladowy kawałek. - Marina zrobiła z tego straszną aferę. Poszła na policję i w ogóle. Nikt jej oczywiście nie uwierzył, a Chuck Hancy, to nowy szef policji, przekonał w końcu Marinę, że nic się nie stało.
Ta historia wydaje się tak dziwaczna, że mam pustkę w głowie.
A może to jej mąż? - pytam w końcu.
Och nie - zapewnia BethAnn. - To było już po jego wyjeździe, jakieś dwa, dwa i pół roku temu.
A więc od sześciu miesięcy do roku przed śmiercią Mariny, obliczam w myślach. Mniej więcej wtedy zaczęła dostawać kwiaty i telefony.
Mówiłam ci, że przesadziła. - BethAnn potrząsa głową. -Ale w końcu rozeszło się po kościach, chociaż myślę, że Delii było cholernie ciężko.
Tak, nie wątpię. Jak się ten nowy szef policji nazywa?
Chuck Hancy - przypomina BethAnn. - Zatrudnili go mniej więcej trzy lata temu, przedtem był w Napels na Florydzie, ale powiedział, że zrobiło się tam za tłoczno. Wiesz, szukał jakiegoś normalnego miejsca, gdzie mógłby wychowywać dzieciaki. - Odrywa kawałki czekolady z babeczki i zjada po kolei. - To szczęście, że się tu zjawił. Ma bardzo miłą żonę.
214
W czwartek wieczorem spotykamy się w klubie książki. Założę się, że jesteś za mądra na takie rzeczy, Susannah deBreem. Ty i Marina, zawsze nagrody za naukę. Byłyście zbyt bystre jak na nasz gust. Piątki z plusem, tak was nazywałyśmy po cichu.
Naprawdę? - pytam zdziwiona. - Nie wiedziałam.
Och, nie miałyśmy nic złego na myśli. - Wyciąga szybko rękę i dotyka mojego ramienia. - Naprawdę. Zazdrościłyśmy wam, jeśli chcesz wiedzieć.
Nie miałaś czego zazdrościć, BethAnn - zapewniam. - Byłaś najpopularniejszą dziewczyną w klasie.
Daj spokój - mówi. - Popatrz na mnie. Mężatka, która została w mieście rodzinnym i pracuje w banku. Czym się tu podniecać?
Nie wiem - wyznaję. - Zależy, jak się na to patrzy. Za kogo wyszłaś? Znam go?
BethAnn potrząsa głową, a jej koński ogon podskakuje.
- Za dyrektora banku - mówi i znów zaczyna się śmiać. - Ktoś musiał to zrobić. Kiedy się tu sprowadził, był taki smutny i samotny. Poza tym potrzebowałam pracy. To żart - dodaje. - Tak jakby.
Kończy babeczkę, zgniatając okruszki maślanego koloru, a potem spogląda na zegarek.
- O Boże! - woła, zrywając się z miejsca. - Spóźnię się przez ciebie, Susannah deBreem. Nie wiedziałam, że cię spotkam, i teraz mnie wywalą z roboty, a dzieci zaczną głodować.
Chwyta torebkę i robi przy tym mnóstwo zamieszania.
- Nie zapominaj o mnie - prosi. - Wpadnij czasem do banku, dobrze? Wybierzemy się do „Coachstop”. - Mruga do mnie i dodaje: - Postawię ci koktajl.
Potem BethAnn posyła mi buziaka i znika za lśniącymi czerwonymi drzwiami, nie pozostawiając po sobie nic prócz rachunku i wesołego dźwięku dzwonka.
Chuck Hancy ma wystającą grdykę. Zgodził się porozmawiać ze mną tylko dlatego, że wychodził akurat z męskiej toalety i spotkał mnie w holu, kiedy spytałam o niego. Początkowo nie zamierzałam
215
przychodzić na posterunek, ale to, co BethAnn mi powiedziała, jest tak dziwne, że nie mogę tego pozostawić bez wyjaśnienia. Powołałam się na nią, dając do zrozumienia, że uważałaby to za osobistą przysługę, gdyby szef Hancy zechciał ze mną pomówić, i choć się zgodził, nazywając mnie przy tym madame i proponując wodę albo colę, widzę wyraźnie jego niezadowolenie. Nie lubi, kiedy ktoś go tak podchodzi.
Jego mundur sprawia wrażenie zbyt obszernego, ale jest tak sztywny i odprasowany, że szwy znajdują się na swoich miejscach, a ciężka na pierwszy rzut oka odznaka na jego piersi z napisem „Szeryf nie obciąża mu nawet kieszeni.
Panno deBreem - zwraca się do mnie, wprowadzając do swojego gabinetu - chcę pani powiedzieć, że jest mi niezwykle przykro z powodu pani siostry. To straszne. - Potrząsa głową i wskazuje mi jedno z krzeseł naprzeciwko biurka. - Udzieliliśmy wszelkiej pomocy komendzie policji w Alexandrii - ciągnie i sam siada. - Nie słyszałem jednak, by coś ustalili.
Nie - przyznaję. - Nic nie ustalili.
Mruga i uśmiecha się, a mnie przychodzi do głowy, że jest z mojego powodu zdenerwowany. Nie bardzo wie, po co przyszłam.
- Miasta to okropne miejsca - mówi. - Nigdy nie wiadomo, co się stanie.
Mogę przedstawić mnóstwo kontrargumentów, ale nie zawracam sobie tym głowy. Nie jestem tu po to, by wciągać Chucka Hancy'ego w dyskusję o korzyściach życia miejskiego i wiejskiego.
Prawdę mówiąc, chciałam spytać o coś innego, to znaczy nie o samo morderstwo - wyjaśniam. - Słyszałam, że moja siostra wniosła pewne oskarżenie, że posądziła Delię Hervey o włamanie do domu.
Trudno nazwać to włamaniem - mówi pospiesznie. - Della miała klucz.
Zgoda, ale Marina podejrzewała, że Della wyniosła z domu pewne rzeczy?
216
Tak, tak, zgadza się - przyznaje Hancy. Ściska grzbiet nosa między kciukiem a palcem wskazującym i zamyka oczy, potem je otwiera i przytakuje. - To było jakieś dwa i pół roku temu, prawie na rok przed śmiercią pani siostry, jak sądzę. Nie zaglądała tu przez pewien czas, a kiedy przyjechała, mniej więcej przed Wielkanocą, zjawiła się tutaj i złożyła skargę na Delię Hervey. Della była oczywiście bardzo poruszona.
Co według Mariny zniknęło? - pytam.
Patrzy na mnie, jakby chciał ocenić, ile będzie miał ze mną kłopotu, wreszcie mówi:
Właściwie nic cennego. Chyba kilka zdjęć. Album z wycinkami. Rzeczy, które łatwo położyć w niewłaściwym miejscu, panno deBreem, i o nich zapomnieć.
Ale Marina była pewna, że nie położyła ich w niewłaściwym miejscu?
Prawdę mówiąc, tak. Sugerowałem to, ale się upierała. Była przekonana o swojej racji. - Patrzy na mnie ze zmarszczonym czołem, jakby przekonanie o swojej racji stanowiło poważną skazę charakteru. - Nie sprawiła na mnie wrażenia osoby irracjonalnej, choć w tej chwili pojmuję, że znajdowała się pod ogromną presją.
Nie wiem, jak to wykombinował, ponieważ bardzo wątpię, by Marina miała jakiekolwiek przeczucia na rok przed swoją śmiercią, ale nie komentuję tego i staram się nie okazywać mu niechęci, którą nagle do niego poczułam.
- Czy ma pan listę rzeczy, które według Mariny zniknęły? -
pytam możliwie najspokojniej. - Mogłabym ją zobaczyć?
Jestem przekonana, że ma na końcu języka słowo „nie” albo chce mi przypomnieć, że policja jest bardzo zajęta i musi przestrzegać tajemnicy służbowej. Ale wtedy przypomina sobie, że Marina została zamordowana, że jestem spoza tego miasta i że fakt ten czyni ze mnie kogoś szczególnego, toteż uśmiecha się i mówi:
- Oczywiście. - Naciska guzik interkomu i prosi o teczkę
z dokumentami, potem odchyla się na swoim fotelu. - Oczywiście, powiedzieliśmy o tym policjantom w Alexandrii.
217
- Ale uznali, że to nic ważnego?
Hancy wzrusza ramionami.
- Panno deBreem - mówi - naprawdę nie było żadnego dowodu na to, że cokolwiek zginęło. Poszedłem osobiście porozmawiać z Delią. Może pani sobie wyobrazić, jaka była zdenerwowana. Reputacja to bardzo ważna rzecz w takim mieście jak nasze, zwłaszcza w przypadku samotnej kobiety. Przeszukaliśmy dom Delii. Nie potrzebowaliśmy nakazu, Della sama na to nalegała. Nic u niej nie znaleziono.
Patrzy na mnie, ja na niego, i choć tego nie mówi, chce mi dać do zrozumienia, że Petamill nie miało nic wspólnego z morderstwem Mariny. Czytam w jego oczach, że takie rzeczy przytrafiają się zwykle kobietom, które przenoszą się do miasta, tam gdzie reputacja nie jest najważniejsza. Wychodzą poza krąg bezpieczny. Zapuszczają się zbyt daleko. A wtedy jakiś obłąkaniec dopada je i zabija.
Przynoszą dokumenty, to tylko kilka kartek w wypłowiałej kopercie. Kartka, którą mi wręcza Hancy, to oficjalny formularz z listą zaginionych rzeczy, rozpoznaję charakter pisma Mariny. Czuję się dziwnie, trzymając to w ręku, i wyobrażam sobie, jak stoi w staromodnym holu tutejszej komendy, wypisując te słowa wiecznym piórem, wymieniając po kolei fragmenty przeszłości, które jej zabrano. „Jedna fotografia przedstawiająca dziewczynę w wieku czternastu lat, srebrna ramka. Jeden album na wycinki, niebieska winylowa oprawa z żółtym kwiatem. Jeden pamiętnik zamykany na kluczyk, 1981. Jedna fotografia w złotej ramce przedstawiająca dziewczęta w wieku dziesięciu lat, w strojach baletnic”. Obok Marina dopisała w nawiasie „Bliźniaczki”.
- Dziękuję - mówię i zwracam listę Hancy'emu.
Kwiaciarnia nazywa się „Kabloom”. Znajduję ją w ciągu sklepów, kilka przecznic za posterunkiem policji. Wystawę zapełniają gałązki roślin zimozielonych, żółte chryzantemy i pomarańczowe wstążki. Na miotle leci mała czarna wiedźma, która pozostawia za sobą wstęgę z łyszczca, a zrobiony z papierowej serwetki duch
218
pochyla się nad donicą z hiacyntami i mówi: „Buuu”.
Już wcześniej powinnam zanieść kwiaty mamie i babci, to znaczy wczoraj, gdy tylko przyjechałam. Mówię sobie, że nie miałam czasu i że mi wybaczą. Oszukuję się, że naprawdę chciałam to zrobić, że wcale nie przyszło mi to do głowy dopiero teraz, kiedy akurat przechodziłam obok kwiaciarni i zaczęłam wpatrywać się w witrynę; w innych sklepach oglądałam świece i ściereczki z wizerunkiem Tary, zastanawiając się jednocześnie, czy Della Hervey mogła rzeczywiście zabić Marinę. A jeśli tak, to czy próbuje zabić też mnie. A jeśli nie, dlaczego Marina miałaby oskarżać Delię o kradzież pamiętnika, albumu i zdjęć, i co Della mogłaby z nimi zrobić, jeśli je ukradła.
Kiedy otwieram drzwi kwiaciarni, owiewa mnie zimne powietrze. Jest zimno jak w kostnicy, porównanie według mnie trafne, gdyż większość znajdujących się tu kwiatów jest praktycznie martwa, a namiastkę życia daje im tylko woda w wiaderkach i torebeczki z odżywką dla roślin.
Są tu róże i chryzantemy, lilie i ostróżki, małe wonne frezje i goździki, wszystkie w metalowych wiaderkach. Chciałabym zanieść mamie i babci coś żywego, ale dowiaduję się, że doniczka z hiacyntami i duchem na wystawie nie jest na sprzedaż i że mogę kupić właściwie tylko małego fikusa i dwie zielistki, które nie wydają mi się odpowiednie na tę okazję. Wybieram dwa bukiety. Wyciągam po kolei łodygi z wiader i kładę na żółtym papierze we wzorki. Miła pani w średnim wieku, różowym fartuszku i gumowych rękawicach, wsuwa ich końce w małe plastikowe tulejki, które, jak obiecuje, zapewnią kwiatom długo świeżość, a potem przewiązuje każdy bukiet wstążką i wręcza mi ciężkie wiązanki. Wychodzę ze sklepu z naręczem kwiatów, zupełnie jakbym szła na jakiś ślub.
Kładę bukiety ostrożnie na siedzeniu pasażera i włączam klimatyzację, choć kościół unitariański znajduje się zaledwie dwie mile za miastem i gdy tam docieram, wciąż nawiewa gorące powietrze. Na starannie wyżwirowanym parkingu stoi jeszcze tylko jeden samochód, parkuję obok niego, chowając się w cieniu drzewa.
219
Zapomniałam, że kościół jest tak opuszczony i samotny. To pudło z cegieł i szkła, z brzydką dobudówką jeszcze z lat sześćdziesiątych. Kiedy byłam mała, stanowił alternatywę dla hałaśliwych hymnów i chrztów, które odbywały się w kaplicy baptystów po drugiej stronie ulicy. Unitariański dom spotkań, jak go wówczas zwano, wydawał się tak schludny i starannie utrzymany, że trudno było sobie w nim wyobrazić kogokolwiek, a już z pewnością nie ludzi, którzy modlą się, płaczą czy ulegają równie spontanicznym uczuciom jak uniesienie, smutek czy radość.
Matka kazała nam tu czasem przychodzić, w Wielkanoc i niekiedy w Boże Narodzenie, ale nigdy w gruncie rzeczy nie uczęszczała do kościoła, a ja zawsze żywiłam niejasne podejrzenie, że ma to związek z nami. Nie chcę powiedzieć, że nie byłybyśmy mile widziane jako osoby pozbawione ojca; po prostu zaczęłam z czasem uważać, że nasze narodziny stanowiły dla matki dowód, iż życie nie jest tak szlachetne, uporządkowane i łagodne, jak sugerował pastor.
Kościół baptystów po drugiej stronie ulicy był bez wątpienia bardziej hałaśliwy i ciekawszy, ale tam nie chodziłyśmy. Spytałam kiedyś mamę dlaczego; było to w pewną niedzielę, miałam wtedy dziesięć lat, a Delrayowie i Herveyowie właśnie przejechali obok naszego domu w swoich najlepszych ubraniach, z tylnego siedzenia machały do nas dzieci. Wyrwała tylko z ziemi jakiś chwast i odpowiedziała ostrym tonem, że nie wierzy w żaden ogień piekielny. Ani w zbawienie, jeśli już o tym mowa. „Ubieranie ludzi w koszule nocne i zanurzanie w kadzi z wodą nikogo jeszcze nie zbawiło - oświadczyła, a potem dodała: - Ale kiedy dorośniesz i będziesz miała swój rozum, sama zdecydujesz”. Odeszłam na bok zganiona i całe popołudnie zastanawiałam się, czyj obecnie mam rozum, jeśli nie własny.
Teraz, stojąc i spoglądając na grób mamy, zastanawiam się, czy wciąż tak to odczuwa. Albo jeśli w ogóle gdzieś jest, czy w ogóle coś odczuwa. Ani Marina, ani ja nie bardzo wiedziałyśmy, co umieścić na jej nagrobku, chciałyśmy uniknąć taniego sentymentalizmu.
220
W końcu, wykorzystując jeden z coraz rzadszych momentów porozumienia, zrobiłyśmy to, co mama zrobiła dla babci, i nie umieściłyśmy na nagrobku nic z wyjątkiem jej imienia i dat narodzin i śmierci.
Mój dziadek też tu leży, ale nie bardzo wiem gdzie. Pamiętam, że gdy umarła babcia, okazało się, że nie ma dla niej miejsca u jego boku, ponieważ przez jakieś niedopatrzenie wylądowała tam jedna z jego sióstr. Mama powiedziała wówczas, że to typowe, i wcale nie była z tego powodu szczęśliwa, dlatego przy zakupie miejsca dla babci nabyła także drugie dla siebie.
Jestem zadowolona z kwiatów, choć wiem, że za kilka godzin zwiędną, uważam poza tym, że powinnam przynieść też kilka dziadkowi. Ale to oznacza, że najpierw muszę go znaleźć. Nie sądzę, by było tu wielu ludzi o nazwisku deBreem, i teraz idę tyłem po starannie przystrzyżonej trawie, przesuwając dłonią po wierzchołkach białych kamieni i wypatrując znajomych imion. „Ukochany na zawsze - czytam. - Droga żona i kochająca córka”.
Od bocznej ściany kościoła odchodzi ceglany mur. Tutaj, w jego cieniu, odpoczywają najstarsze groby, tuż obok płyt pamiątkowych umieszczonych z myślą o tych, którzy nie zdołali powrócić do domu albo zostali spaleni w krematorium, lecz pamięć o nich wciąż jest żywa. Zmierzam w tym kierunku, skręcając ku rzędom omszałych kamieni, które wyglądają obiecująco. Niektóre z nich upamiętniają chłopców, którzy zginęli na wojnie. „Iwo Jima”, głosi jeden z nich, drugi zaś - „Da Nang”.
Nie widzę żadnych deBreemów i myślę, że musiałam przeoczyć dziadka i że lepiej zacznę jeszcze raz od początku, bardziej systematycznie, a potem przychodzi mi do głowy, że wcale nie musi tu leżeć. Być może spoczywa po drugiej stronie ulicy i być może to matka, z tym swoim brakiem entuzjazmu dla ognia piekielnego i zbawienia, doszła do wniosku, że skoro nie ma obok niego miejsca dla babki, to zamieszkamy, by tak rzec, na terenie unitarian. Im dłużej o tym myślę, tym prawdopodobniejsze się to wydaje, idę więc z powrotem wzdłuż szeregu nagrobków, a potem przecinam żwirowany
221
parking i kieruję się ku wzniesionemu z białych drewnianych desek domowi bożemu po drugiej stronie drogi.
Ten cmentarz ma mniej regularny kształt. Kamienie nagrobne tkwią w gęstej zielonej trawie, jakby pospadały bezładnie z nieba albo po prostu zostały wetknięte tam, gdzie było akurat miejsce. Wokół wielu rosną kwiaty. Popularne wydają się róże, a te bardziej okazałe nagrobki szczycą się liliami i małymi donicami pnącego bluszczu. Jest tu także więcej pomników, głównie aniołów, które obracają twarz w stronę nieba i wyciągają przed siebie ręce. Od razu dostrzegam groby rodziców Herveyów, Charliego i Deksa Eamesa, i naprawdę muszę się zastanowić, czy mama nie miała czasem racji, czy babci nie byłoby lepiej tutaj, obok ludzi, których znała całe życie.
Kluczę między nagrobkami, szukając dziadka i jego siostry, i co jakiś czas muszę uważać, by nie nadepnąć na jeden z tych małych i płaskich prostokątów wpuszczonych w ziemię. Jest już dobrze po dwunastej w południe, słońce tak przygrzewa, że dałabym wiele za szklankę piwa, i gdy orientuję się, że poszłam w niewłaściwą stronę i znalazłam się wśród nowszych nagrobków, rezygnuję z dalszych poszukiwań - niech dziadek spoczywa w pokoju. I w tym momencie dostrzegam nasze nazwisko, co jest dziwne, ponieważ daty na kamieniach są stosunkowo niedawne.
To jedna z tych wkopanych w ziemię tablic, uchwyciłam ją tylko kątem oka, muszę więc spojrzeć jeszcze raz, by się upewnić. Kucam w tej ciasnej przestrzeni, moje plecy ocierają się o biały krzyż, a ramię wspiera się na tablicy, która głosi: „Powstanie z martwych”. Dopiero teraz widzę cały napis i imię. Na bladym marmurze wyryto duże litery, krzykliwe, jasne i lśniące od pozłoty. „Spoczywa w swym pięknie”, czytam. A pod spodem: „Marina deBreem, przyszła na świat 30 sierpnia 1965 - powołana przez Boga 19 marca 1999”.
222
Rozdział 21
Wmawiam sobie, że to upał przyprawia mnie o zawrót głowy. Jasne słońce, od którego zdążyłam się już odzwyczaić. Zamykam oczy, lecz gdy znów je otwieram, złote litery trwają, zatopione przede mną w ziemi. To wciąż grób Mariny, tutaj, na cmentarzu baptystów w Petamill, choć sama pogrzebałam jej prochy osiemnaście miesięcy temu w Reston.
Podnoszę się zbyt szybko i cofam, chcąc stąd odejść. Wpadam na marmurowy krzyż za plecami i potykam się o donicę z kwiatami, która się przewraca. Poprawiam je, wpycham z powrotem do kamiennej misy, i gdy udaje mi się to zrobić, do moich dłoni przywiera mokra, ciemna glina zmieszana z piaskiem. Wycieram je o nogawki dżinsów, trę o uda, klucząc jednocześnie w labiryncie nagrobków. Wreszcie docieram do frontowej ściany kościoła i choć parking jest pusty i prawdopodobnie nie ma tu nikogo, wchodzę po schodach i walę do drzwi, które są zamknięte.
Na ścianie dostrzegam szklaną gablotę na ogłoszenia. Do korkowej tablicy przypięto pineskami informację o numerze telefonu dla ofiar przemocy domowej, kilka ulotek i wykaz nabożeństw i uroczystości. Grupa walcząca z otyłością spotyka się co czwartek w południe. „Schudnij dla Niego!” - nawołuje ogłoszenie. Ale poza tym nie ma nic, nawet nazwiska pastora czy jakiejkolwiek wzmianki, kiedy on lub ona może się tu pojawić.
Samochód, który zauważyłam na parkingu kościoła unita-riańskiego, wciąż tam stoi, ale gdy przechodzę na drugą stronę ulicy i próbuję otworzyć drzwi, też są zamknięte. Zastanawiam się, czy pojechać do miasta i udać się do izby handlowej, poszukać informacji czy nawet przejść się do banku, w którym pracuje BethAnn, i spytać, kto prowadzi kościół baptystów i gdzie mogę tego kogoś znaleźć. Lecz czuję w ustach gęstą kwaśność, a w oczach piasek, więc tylko otwieram drzwi taurusa, wsiadam do wozu i włączam klimatyzację na maksimum.
223
Pstryka i zawodzi płaczliwie, a ja nachylam twarz do dmuchawy. Zginam się wpół i niemal kładę na włochatej szarej tapicerce siedzenia, czekając aż strumień ciepłego powietrza, który uderza mnie w oczy i czoło, zrobi się wreszcie zimny. Poruszam głową, podstawiając kolejno policzki. W końcu otwieram usta i wdycham głęboko, chwytam łapczywie powietrze i połykam, jakby mogło mnie w jakiś sposób wypełnić, popłynąć płucami do żołądka i oczyścić moje wnętrze.
- Nie, nie wiem - mówi dziewczyna siedząca za kontuarem w „Słodkich Wspomnieniach”. - Skąd mam wiedzieć? Za kogo mnie uważasz, Lennie? Za jasnowidza? - Stuka nerwowo palcami o blat, lecz kiedy mnie dostrzega w drzwiach, zniża głos: - Lennie, muszę kończyć. Zobaczymy się wieczorem. - Odkłada słuchawkę i uśmiecha się. - Witam w „Słodkich Wspomnieniach”. Na imię mam Laurel. W czym mogę pomóc?
Jestem odrobinę zaskoczona. Dziewczyna ma wprawę. W ciągu dwóch sekund przestała strofować nieszczęsnego Lenniego i stała się uosobieniem sympatii i dyskrecji. Nawet z oczu zniknęła twardość, a spojrzenie nabrało klarowności. Kiedy podnosi dłoń, by poprawić włosy, przyklepując je leciutko, czyni to skromnie, co świadczy nie o próżności, lecz szacunku dla głębi mego ewentualnego smutku.
- Nie wiem, czy może mi pani pomóc - mówię. - Staram się ustalić, kto ufundował nagrobek dla mojej siostry.
Laurel z miejsca zdradza zmieszanie. Siadam na krześle dla interesantów i biorę jedną z chusteczek higienicznych.
„Słodkie Wspomnienia” to trzeci tego typu zakład, jaki odwiedziłam po południu, i mam nadzieję, że tym razem dopisze mi szczęście. Najpierw spróbowałam w „Gulliverze”, gdzie mama kupiła nagrobek dla babci i gdzie z Mariną kupiłyśmy nagrobek dla mamy. To lokal o ciemnej i małej witrynie w okolicach starej lokomotywowni w Petamill. Należał niegdyś do starego pana Gullivera, który sam rzeźbił i grawerował; nosił szelki i miał oczy, które nieodmiennie spoglądały smutno, i dłonie zgrubiałe i stwardniałe niczym kopyta. Pewnie już dawno umarł, ponieważ młody człowiek,
224
z którym dziś rozmawiałam, spojrzał na mnie zdziwiony, gdy o niego spytałam, poza tym miał dłonie tak blade i zadbane, że prawdopodobnie nigdy nawet nie zmywały naczyń, a co dopiero mówić o posługiwaniu się dłutem i pobijakiem. Nie kryjąc niechęci, zaprowadził mnie w końcu do biura i pozwolił usiąść, podczas gdy sam przewracał bardzo powoli strony firmowej księgi zamówień i cmokał, wreszcie mnie poinformował, że nie ma śladu takiego zlecenia jak płyta z imieniem Mariny.
Druga próba, tym razem w zakładzie noszącym nazwę „Pomniki i nagrobki na każdą okazję”, który znajduje się w Sefton, sąsiednim mieście, także nie przyniosła rezultatu. Choć w tym wypadku kobieta w średnim wieku przejrzała dawne zlecenia na komputerze.
W okolicy funkcjonuje sześć takich zakładów, których adresy wypisałam z książki telefonicznej. Zrobiłam to, siedząc w Ap-plebee, minicentrum handlowym, gdzie zatrzymałam się, żeby umyć twarz i napić się coli. Zastanawiałam się, czy zamówić piwo, ale bałam się, że jeśli usiądę w przyciemnionej sali i zacznę jeść chipsy i popijać heinekena, to już nie wstanę. Kiedy już otrząsnęłam się z szoku, jaki wywołał we mnie widok imienia Mariny na kamieniu, pomyślałam o Kathleen Harper. Ale jestem pewna, że by mi powiedziała. Nie przez wzgląd na moje uczucia, tylko dlatego, że nie zdołałaby się powstrzymać. Poza tym wiedziała, gdzie pochowano Marinę; stała tam, kiedy urnę spuszczano do ziemi. Jeśli to nie ona, to nie miałam pojęcia kto, ale muszę zrobić wszystko, by się dowiedzieć.
„Słodkie Wspomnienia” kryją się na tyłach parku, pośrodku miejsca bez adresu, gdzie mieszczą się magazyny przedsiębiorstwa wysyłkowego i siedziby specjalistów podatkowych. Budynki sprawiają wrażenie tak bardzo prowizorycznych, że mogłyby powstać i zniknąć w ciągu jednej nocy. Wokół parkingu ustawiono karłowate świerki w donicach, a wszystkie biura mają szklane drzwi i szyldy, które wyglądają na nowe. Najpierw zakreśliłam na mapie promień i zaczęłam w ciągu popołudnia oddalać się stopniowo od Petamill, i teraz, siedząc przy biurku Laurel i bawiąc się chusteczką, naprawdę mam nadzieję, że szczęście wreszcie mi dopisze, ponieważ jest
225
prawie piąta, a inne zakłady na mojej liście znajdują się znacznie dalej, co oznacza, że będę musiała poczekać do jutra.
Pomimo moich wysiłków i zapewnień, jak bardzo chcę podziękować temu, który zrobił to dla mojej siostry, Laurel nie kryje pewnych zastrzeżeń.
No, nie wiem - mówi. - To znaczy rozumiem, jaki to dla pani dylemat. Musimy jednak szanować prywatność naszych klientów. - Patrzy na mnie i trzepocze powiekami. - Śmierć to bardzo delikatna sprawa.
Proszę posłuchać - przekonuję, wyciągając prawo jazdy i kładąc na biurku. - To ja. Wiem, że włosy mam inne, ale to naprawdę ja. A to moja karta kredytowa. - Podsuwam jej kartę, na której znajduje się moje zdjęcie. - DeBreem to niezbyt popularne nazwisko, a widnieje ono na nagrobku mojej siostry. Czy byłaby pani tak uprzejma i przejrzała wasze zamówienia z marca dziewięćdziesiątego dziewiątego, żeby sprawdzić, czy jest wśród nich płyta z takim nazwiskiem?
Mogę się założyć, że pomimo wcześniejszej sprzeczki chce wrócić do domu, do Lenniego. Kieruje spojrzenie na zegar za moją głową. Wyjmuję z kieszeni uprzednio przygotowany banknot dwudziestodolarowy i wsuwam pod krawędź książki zamówień.
- Wiem, że to dla pani kłopot - zapewniam. - Ale byłabym
naprawdę wdzięczna.
Odrywa wzrok od pieniędzy, potem bierze kartę kredytową i prawo jazdy, i ogląda dokładnie.
- Filadelfia. To bardzo daleko - mówi, po czym odkłada dokumenty i odwraca się na kręconym krześle do komputera. - Tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć, mówi pani? Marzec?
Przytakuję, a Laurel klika kilkakrotnie myszką. Nie odrywając oczu od monitora, sięga po banknot pod księgą i chowa do kieszeni. Przez kilka następnych minut przegląda dawne zamówienia, jak przypuszczam, i wpatruje się w ekran z tak bliska, że zaczynam się zastanawiać, czy nie potrzebuje okularów. W pewnej chwili przerywa.
226
Uhm, jest - mówi. - Płyta, biały marmur, dwanaście na dwdzieścia cztery cale. Złote litery.
Zgadza się - mówię.
Marina deBreem - czyta, a potem milknie na moment. - Och. „Spoczywa w swym pięknie”. - Patrzy na mnie z uśmiechem. - To ładne. Fragment jakiegoś wiersza?
Chyba tak. - Zmuszam się do uśmiechu. - Prawdę mówiąc, nie wiem. Rozumie pani teraz, dlaczego chcę się dowiedzieć, kto to dla niej zrobił. Chciałabym mu bardzo podziękować, a nie mogę wydzwaniać po kolei do wszystkich jej znajomych i pytać, czy to oni. Chodzi mi o to...
Oczywiście, że nie. Wiem, o co pani chodzi - przyznaje Laurel i znów odwraca się do monitora. - Sprawdźmy, co da się zrobić.
Klika myszką jeszcze kilka razy i wpisuje jakieś numery. Dwadzieścia dolarów i ckliwe epitafium zmiękczyły jej serce.
- No i już - mówi. Patrzy na mnie rozpromieniona, podczas gdy komputer przetwarza dane. - To jedna z zalet „Słodkich Wspomnień”. Mamy punkty zamówień na całym Wschodnim Wybrzeżu. Niektórzy uważają, że to trochę niestosowne, ale dzięki temu można złożyć zamówienie na pomnik z imieniem i nazwiskiem w każdym z nich, a potem punkt znajdujący się najbliżej wybranego przez klienta cmentarza zamawia nagrobek i instaluje. To ogromne ułatwienie dla ludzi, rozumie pani. - Znów kieruje wzrok na komputer. - No i jest. Płyta pani siostry została zamówiona w Waszyngtonie. Następnie przesłaliśmy zamówienie do Petamill.
Chyba nie powinno mnie to zaskoczyć. Ale choć w biurze jest duszno, a Laurel nie włączyła klimatyzacji, czuję, jak ogarnia mnie chłód.
Waszyngton? - słyszę własny głos.
Zgadza się - przytakuje Laurel. - Mówi to coś pani?
Moja siostra tam pracowała - mówię. - Miała mnóstwo przyjaciół. Może mi pani coś jeszcze podać?
Podsuwam jej następną dwudziestkę. Tym razem nie staram się nawet tego ukryć, a ona nawet nie próbuje udawać, że niczego nie
227
widzi. Bierze banknot i składa na pół. Potem klika kilka razy.
- Uhm - mruczy. - Zamówienie złożono dwudziestego marca.
- Dwudziestego - powtarzam jak echo. - W sobotę. Tak?
Laurel wzrusza ramionami.
- Chyba. Mamy otwarte w soboty. Od dziewiątej do piątej.
Tylko w niedzielę nie pracujemy.
Słyszę przez otwarte okno trzask drzwi, potem jakiś samochód zapala i cofa.
- Jest tam napisane, kto zamawiał? - pytam.
- Zapłacono gotówką i... - urywa nagle. Milczy, wpatrując
się ze zmarszczonym czołem w ekran, potem odwraca się i wlepia we mnie spojrzenie. - To jakiś żart? Chce mnie pani w coś
wrobić czy jak?
Potrząsam głową. Wrażenie chłodu pogłębia się. W głowie rozbrzmiewa mi dźwięk przypominający tupot stóp.
- Co tam jest napisane? - pytam. - Proszę mi powiedzieć.
Laurel dostrzega wyraz mojej twarzy i patrzy zaniepokojona. Potem odwraca się do monitora.
Susannah deBreem - czyta. Zacina się i znów ogląda moje prawo jazdy. - Według naszej dokumentacji kupiła pani tę płytę dwudziestego marca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku. W Waszyngtonie. Zapłaciła pani gotówką.
Powiedziała, że to ja - mówię, głos mam wysoki i płaczliwy, bo uważam, że ta osoba dopuściła się największego afrontu, najgorszej pod słońcem rzeczy: weszła do punktu zamówień „Słodkich Wspomnień” przy K Street nazajutrz po śmierci Mariny i udawała mnie.
Mark Cope wydaje dźwięk przypominający nucenie.
Okej, Susannah - mówi. - Dobrze. Bardzo dobrze. „Słodkie Wspomnienia”, przy K Street. Zgadza się?
Tak - odpowiadam i żadne z nas nie wspomina o Kathleen Harper, choć wiem, że w tej chwili oboje wyobrażamy sobie jej
228
chód, jej ubranie tego dnia, widzimy, jak otwiera drzwi zakładu i słyszymy słowa, które musiała wypowiedzieć.
Zadzwoniłam na pager Marka Cope'a, a on skontaktował się ze mną po około dwóch minutach. Kiedy czekałam, stojąc obok telefonu zainstalowanego na słupie po drugiej stronie parkingu, naprzeciwko witryny „Słodkich Wspomnień”, widziałam Laurel. Zerkała na mnie co chwila, sprzątając biurko i wyłączając komputer. Kazałam jej zapisać adres zakładu przy K Street w Waszyngtonie, choć w tym momencie przede wszystkim pragnęła się mnie pozbyć. Zdążyła się już zorientować, że coś jest nie tak, i wciąż sądziła, że w jakiś sposób ją wrabiam, że chcę, by wylali ją z roboty za przyjęcie ode mnie łapówki. Kiedy zamykała okno, popatrzyła na mnie przez szybę, potem spuściła żaluzje.
- Jest po piątej - mówi Mark. - Ale wyślemy tam kogoś jutro, z samego rana. Spróbujemy ustalić, kto zamówił tę płytę. Dlaczego to przeoczyliśmy? - mruczy, bardziej do siebie niż do mnie.
Niewłaściwy cmentarz - wyjaśniam. - Moja rodzina pochowana jest na unitariańskim, naprzeciwko baptystów, po drugiej stronie ulicy. Poza tym płyty jeszcze nie było, kiedy tu przyjechaliście. Pewnie z miesiąc zajmuje obróbka kamienia i położenie go na miejscu. Zamierzam jutro pomówić z pastorem, spróbuję się dowiedzieć...
Nie, Susannah - przerywa mi Mark Cope. - Świetnie się spisałaś, ale pozwól nam wykonywać naszą robotę, okej? - A kiedy nie odpowiadam od razu, dodaje: - Mówię poważnie, Susannah. Naprawdę. Nie chcę, żebyś się w tym więcej grzebała.
Okej - zgadzam się.
Obiecaj mi - nalega.
Obiecuję - przyrzekam posłusznie.
Upływa chwila milczenia, potem pyta:
Nie masz ochoty mi powiedzieć, gdzie teraz jesteś?
Głos mu złagodniał, a jego pytanie sprawia, że czuję się głupio. Jakbym była jakąś postacią z kryminalnego komiksu dla dzieci.
229
- Pewnie - mówię. - Green Hills Motel, Sefton w Georgii. Jestem panią Farmer.
Gwiżdże cicho.
Pomysłowe - przyznaje z ironią. A potem dodaje: - Hej, Susannah, obiecaj mi coś jeszcze.
Co? - pytam.
Wybierz się dziś wieczór na drinka - mówi Mark Cope. - Na mój koszt.
„Wezwana przez Boga”. „Spoczywa w swym pięknie”. Słyszę, jak ktoś wymawia głośno te słowa, i w swym śnie przesuwam palcami po krawędzi płyty nagrobnej. Szukam narożnika, pod którym mogłabym kopać, a gdy marmurowa tablica nie chce się poruszyć i wciąż spoczywa ciężka i zagnieżdżona w ziemi, wstaję i biegnę do samochodu, żeby wyciągnąć z bagażnika lewarek i łyżkę do opon, które pomogą mija podważyć. Zmagam się z ciężarem i oblewam potem, wreszcie kamień odskakuje. Unosi się w moich dłoniach z taką łatwością jak kapsel od piwa i gdy idę z nim, wydaje się bardzo lekki. Równie dobrze mógłby być zrobiony z papier mache. Wiem dlaczego. Niepodważalna logika snu mówi, że Marina tu nie spoczywa, a jej ciało nigdy nie wiązało marmuru do ziemi.
Jestem na bosaka, ale nie czuję gorąca, które unosi się z drogi, i wiem, że zbliżam się już do celu. Wznosi się przede mną wielkie słońce, wypełniając niebo, a jasnowłosy mężczyzna, unosząc ręce, patrzy z nieobecnym wyrazem twarzy. Rzucam kamieniem, ten zaś frunie lekko jak frisbee albo ptak. Płyta nagrobna Mariny zatacza w powietrzu łuk i gdy trafia w tablicę, jasnowłosy mężczyzna drży. Twarz rozpryskuje się, ręce opadają do boków, a na drodze nie pozostaje nic prócz bezładnego stosu liter tworzących niegdyś napis „Jezus zbawia”.
Kiedy się budzę, krew uderza mi do głowy, przyprawiając o jej zawrót. Znów zamykam oczy i widzę Marinę. Odwiedza mnie taka, jaką widziałam po raz ostatni. Sińce wokół oczu i na policzku, ich pozbawiony życia fiolet odbija się od ziemistego koloru martwej skóry. Złamany nos. Rozcięte czoło, w miejscu, gdzie się uderzyła,
230
padając na stół. Prześcieradło, olśniewająco białe w porównaniu z szarością twarzy, jest podciągnięte pod samą brodę. Nie widzę połamanych paznokci ani śladów na ramionach, ani też rany, która ostatecznie ją uciszyła. Nie widzę długiej szczeliny, tam gdzie ostrze przejechało po gardle, rozcinając je niczym zwierzę ofiarne, by trysnęła krew.
„Wezwana przez Boga”. „Spoczywa w swym pięknie”. Jestem przekonana, że te słowa zawsze będą przyprawiać mnie o mdłości. Siadam na podwójnym łóżku w Green Hills Motel i obejmuję kolana ramionami. Położyłam się tylko na chwilę, kiedy tu wróciłam, ale teraz pokój jest pogrążony w ciemności, a elektroniczny zegar na nocnym stoliku wskazuje kilka minut po siódmej. Jest mi niedobrze i boli mnie głowa, wiem jednak, że to nie z powodu drzemki. To nie tamten sen ani furia, z jaką wydobywałam kamień z ziemi, czy wizja Mariny w kostnicy. Żadna z tych rzeczy. Chodzi o datę. To złocony napis: „19 marca”, przyprawia mnie o nieznośny ciężar w żołądku.
Kiedy chowałam Marinę i kazałam wyciąć dla niej i oszlifować kamień, powiedziałam, by wyryli na nim tylko „Zmarła” i „Marzec 1999”, ponieważ aż do zeszłego tygodnia nie była znana godzina ani dzień jej zgonu. Nikt nie wiedział, czy stało się to w piątek wieczorem, dziewiętnastego marca, czy też w sobotę dwudziestego, czy nawet we wczesnych godzinach rannych w niedzielę dwudziestego pierwszego, kiedy to została „wezwana przez Boga”. Nikt z wyjątkiem osoby, która ją zabiła, i mnie.
Rozdział 22
„Red's” to wielka stodoła stojąca w pewnej odległości od drogi. Jeszcze nim otwieram drzwi, słyszę docierający z wewnątrz hałas, nosowy rytm muzyki country, szum głosów. Cieszę się, że zamówiłam jedzenie na wynos i nie próbowałam rezerwować stolika. Wygrzebałam z kieszeni czerwono-biały kwiat Mariny
231
i dopiero gdy zaczęłam wykręcać numer, zorientowałam się, że restauracja, „Mau's China Palace”, jest w Wirginii, nie w Georgii. Potem przypomniałam sobie tulipan, który zrobiłam z menu znalezionego w biurku Mariny, wygrzebałam go i rozwinęłam, by sprawdzić, czy to lokalna knajpa, i okazało się, że tak.
Kiedy wchodzę do środka, widać od razu, że lokal prosperuje nieźle. Wygląda, jakby mieli tu co najmniej trzy sale. Nie robią już szynki z herbatnikami, ale oferują cały wybór dań z grilla i takie specjały jak sum, ketmia i ryż nieoczyszczony. Kiedy siedziałam w pokoju motelowym i czytałam te wszystkie nazwy, uświadomiłam sobie, jak bardzo jestem głodna, dlatego podejrzewam, że zamówiłam za dużo jedzenia. Szefowa sali ubrana jest w strój kowbojski i krótką kurtkę z frędzlami; gdy podaję nazwisko, przeprasza i wyjaśnia, że moje zamówienie nie jest jeszcze gotowe, i proponuje, bym posiedziała w barze.
W barze jest nieco spokojniej; znajduję wolny stołek i zamawiam piwo, które podają mi w oszronionym kuflu, zimne jak lód. Podnoszę je do ust i w tym momencie uświadamiam sobie, że myślę o Beau, i gdy raczę się pierwszym zimnym łykiem, mam ochotę kupić paczkę papierosów. Potem przypominam sobie, że to nie taka znów przyjemność, kiedy nie ma na kogo puszczać kółek z dymu. Zadzwonię do niego, myślę sobie. Dokończę piwo i pójdę poszukać telefonu, żeby z nim pogadać w trakcie oczekiwania na realizację zamówienia. Zastanawiam się, czy jest teraz u „Sherlocka”, czy też w domu, gdzie próbuje wykombinować, jak podgrzać zamrożoną pizzę. Albo może ma dzisiaj próbę chóru. Nie wiem nawet, jaki dzień tygodnia, i już mam skinąć na barmana i spytać go o to, kiedy dostrzegam, że patrzy ponad moim ramieniem, a po chwili jakiś głos mówi: „Lou, zamówienie tej pani na koszt firmy”.
Z początku nie poznaję starszego brata Charliego Eamesa, Dexa. Dopiero kiedy ściska moją dłoń i mówi: „Cześć, kotku, co u ciebie?”, a barman zwraca się do niego ze słowami: „Tak, panie Eames”, uświadamiam sobie, kto to jest i że to „lokal”, o którym wspominała mi Della. Dlatego Marina miała w swoim biurku to menu.
232
Cześć, Dex - mówię, a on uśmiecha się do mnie szeroko i klepie po plecach. Dex wydaje się większy, niż go zapamiętałam, i to pod każdym względem; powodzenie w interesach chyba mu służy. Jest okrągły jak Święty Mikołaj i nosi okrągłe okulary, koszulę w kratę, a pod szyją aksamitną wstążkę ze srebrną broszką w kształcie krowiego łba. Nie mogę w nim dostrzec nic z Charliego. Nie ma w jego starszym bracie śladu wysokiego, kościstego chłopaka, którego Marina kiedyś kochała. - Wyglądasz wspaniale. Słowo daję.
No cóż, ty też, panno Susannah - zapewnia. - Choć przyznaję, że bym cię nie poznał bez tych czerwonych włosów, gdybym się ciebie nie spodziewał. Zobaczyłem twoje nazwisko na liście zamówień w kuchni. - Dex mruga do mnie. - Nie widziałem cię kawał czasu, dziewczyno. Pozwolisz, że się przysiądę? - I nie czekając, aż cokolwiek powiem, odsuwa stołek barowy i sadowi się na nim. - Posłuchaj, chcę ci powiedzieć, że to okropne, co stało się z twoją siostrą. Straszne. Wszyscy czuliśmy się okropnie, kiedy o tym usłyszeliśmy. Jest nam cholernie przykro.
Dzięki - mówię. Barman podaje Deksowi coś, co przypomina bourbona z lodem i limonką.
Drugi dla pani - zwraca się Dex do barmana, a ja nie protestuję. - Powiedz mi, czy kiedykolwiek dorwali tego drania, który to zrobił?
- Jeszcze nie - odpowiadam. - Pracują nad tym.
- No to za ich powodzenie - powiada Dex, podnosząc szklankę. - Taki drań powinien zniknąć z powierzchni ziemi. Twoja siostra była piękną kobietą.
Stukamy się szklankami, a z głośników dobiega śpiew Lindy Ronstadt. Heart Like a Wheel.
- Wspaniałe miejsce, Dex - mówię. - Chyba ci się nieźle powodzi.
Kiwa kilkakrotnie głową i poprawia na nosie okulary. Ma w sobie coś z grubego Jerry'ego Lee Lewisa. Mogę go sobie wyobrazić, jak podskakuje wysoko, śpiewając Great Balls of Fire.
- Bóg okazał mi łaskę - przyznaje Dex. - To pewne, Susannah.
233
Wygląda tak poważnie, wypowiadając te słowa, jest tak przekonany o życzliwości Boga, że przez sekundę mu zazdroszczę.
- Tak, kochana - dodaje z szerokim uśmiechem. - Jestem obdarzony wspaniałą żoną, która jest mądra jak sowa i nie da się zbajerować, i trojgiem bystrych dzieciaków. Najstarsze idzie na studia w przyszłym roku. Wyobrażasz sobie? - Kręci głową. - Czuję się stary.
Jakoś nie bardzo w to wierzę. Nie wygląda, żeby się zbytnio tym przejmował.
A ty? - pyta. - Zamężna? Dzieci?
Potrząsam głową.
Ani jedno, ani drugie - mówię. - Ale mam wspaniałego psa. Dex wybucha śmiechem, podczas gdy barman stawia przede mną drugie piwo i podsuwa nam miseczkę z prażonymi krewetkami.
- A twoi rodzice? - pytam. - Co u nich?
Och, tata zmarł jakieś pięć lat temu - wyjaśnia Dex. - Atak serca. Raz-dwa. Mam nadzieję, że sam tak skończę. Sprzedałem po jego śmierci farmę w imieniu mamy i umieściłem staruszkę w jednym z ośrodków opiekuńczych. Zmarła rok temu.
Przykro mi.
No cóż - wzdycha Dex. - Chyba nikogo to nie ominie.
Na to wygląda - przyznaję, a potem, właściwie tylko dla podtrzymania rozmowy, pytam: - Mieliście jakieś wiadomości od Charliego po tym, jak odszedł?
Dex potrząsa głową.
- Nie - mówi. - I wiesz, to dziwne, że o to pytasz. Marina spytała mnie o to samo. Przyszła tu, Boże, to musiało być tuż przed jej śmiercią, i tylko to chciała wiedzieć. Czy w ogóle Charlie się odzywał.
Nie bardzo wiem, dlaczego miałoby mnie to dziwić, ale jestem zaskoczona. O ile sobie przypominam, ani razu nie słyszałam, by Marina wspominała o Charliem Eamesie po jego zniknięciu, i chyba doszłam do wniosku, że o nim zapomniała, że znajomość z nim złożyła na cmentarzu odrobinę żenujących młodzieńczych romansów. Albo umieściła jego wspomnienie w katalogu wczesnych
234
miłości, które większość nas skrywa głęboko pod powierzchnią ziemi i które wydobywa tylko w chwili pijaństwa albo płaczliwej tęsknoty za jakąś urojoną przeszłością. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że Charlie to dla niej ktoś, o kim wciąż myśli.
Żartujesz - mówię. - Przyszła tu do ciebie? Żeby o to spytać?
Tak - potwierdza Dex. - To nie znaczy, że była stałym gościem, ale w ciągu tych lat zajrzała tu kilka razy. Nigdy nie wspominała o Charliem, aż do tamtego wieczoru. I potem zjawiła się w pewną niedzielę. Pamiętam, bo mieliśmy tu duże przyjęcie, a ona powiedziała, że przyjechała na weekend z Waszyngtonu. I tylko chciała ot wiedzieć, czy mieliśmy jakieś wiadomości od Charliego. Czy kiedykolwiek próbowaliśmy go odszukać. - Zastanawia się przez chwilę, potem dodaje: - Tak, to musiało być tuż przed jej śmiercią. Miałem to świeżo w pamięci, kiedy się o niej dowiedzieliśmy. Chodzi mi o to, że widziałem ją, rozmawiałem z nią tydzień wcześniej czy coś koło tego. Dlatego wydaje się jeszcze dziwniejsze, pojmujesz?
Tak, pojmuję - mówię, a Dex przytakuje. Sądzi, że mam na myśli niezwykłość sytuacji, kiedy ktoś jednego tygodnia widzi kogoś innego w doskonałym zdrowiu, a następnego się dowiaduje, że ten ktoś nie żyje, ale nie to mnie w tej chwili zaprząta. Myślę sobie, że Marina musiała tu przyjść tuż przed albo tuż po tym, jak zadzwoniła do mnie do Filadelfii w sobotę przed swoją śmiercią. Widzę ją, jak siedzi przy jednym ze stołów nad piwem i talerzem z przekąskami. Ten obraz jest tak wyrazisty, że mam prawie ochotę spojrzeć przez ramię, by ją zobaczyć. Czuję nagłą falę podniecenia i gdybym wciąż wierzyła w nocne przędzenie, byłabym przekonana, że to ona szepnęła mi coś do ucha.
Pamiętasz, która była to godzina, Dex? - pytam. - Kiedy dokładnie przyszła tamtego wieczoru?
Jeśli uważa moje pytanie za dziwne, to tego nie okazuje. Przytakuje tylko i mówi:
- Och, tak, dosyć wcześnie. Chyba około szóstej. Bo sam dopiero przyszedłem i jeszcze miałem czas napić się z nią piwa. Nie było jeszcze takiego tłoku.
235
Obraca kostkami lodu w szklance i pije, a ja wyczuwam słodycz bourbona. Zastanawiam się nad tym, co właśnie powiedział, i uświadamiam sobie, co to znaczy - że Marina musiała dzwonić do mnie potem, prawdopodobnie z powodu tego, co usłyszała od Dexa.
Pamiętasz, jak się zachowywała tamtego wieczoru? - pytam. - Była zdenerwowana, smutna czy...
No, nie chciała nic jeść - mówi Dex. - To pewne. Takie rzeczy właściciele restauracji pamiętają, kotku. Straszne, co? - Wybucha śmiechem i klepie mnie po ramieniu, a po chwili jego twarz poważnieje pod wpływem wspomnienia. - Powiedziałem jej, że załatwię dla niej stolik, choć to weekend, ale nie była zainteresowana. Wypiliśmy kilka drinków i namówiłem ją na jakąś przekąskę, skrzydełka czy coś innego. Ta dziewczyna była za chuda. Gadaliśmy jeszcze o czymś innym, może o domu, starej farmie twojej babki, ale wciąż wracała do tej historii z Charliem. Wiem, że robili do siebie słodkie oczy i w ogóle, ale to było trochę dziwne po tak długim czasie. Opowiedziałem o tym wszystkim policji. Przyszli zaraz po zabójstwie, próbowali ustalić, co robiła przed samą śmiercią. Oczywiście wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby została zamordowana tutaj, na miejscu.
Nie bardzo wiem dlaczego i puszczam tę uwagę mimo uszu, za to pytam:
- Próbowaliście kiedykolwiek odnaleźć Charliego?
Przysuwam sobie piwo i biorę kilka prażonych krewetek.
- Pewnie - mówi Dex. - Jak tylko tata umarł. Najęliśmy prywatnego detektywa i w ogóle zrobiliśmy wszystko, co tylko się dało. - Kiwa na barmana, żeby dał mu następnego drinka, i znów od
wraca się do mnie. - Widzisz, mama nigdy nie wierzyła, że Charlie podpalił tę stodołę, ja też nie. Cholera, wydaje mi się, że nawet tata nie wierzył. - Bierze krewetkę i wrzuca sobie do ust, wysuwając przy tym głowę, co upodabnia go do teriera, który chwyta smakołyk. - Tata i Charlie nie umieli się po prostu dogadać.
Dostrzegam, że po twarzy przemknął mu cień smutku.
- Ale wtedy tak myślał? - mówię. - Twój tata uważał, że to
on podpalił stodołę, czy tak?
236
- Och, i tak, i nie. - Dex wzrusza ramionami. - Wiesz, jacy są
mężczyźni. Wiesz, jacy są kilkunastoletni chłopcy. Cholera, nie
kiedy mam ochotę skręcić kark własnemu chłopakowi, ale jednocześnie kocham go ponad wszystko. Tata mnóstwo poświęcił tej
farmie, czasy nie były najlepsze, musiał się na kimś wyżyć, więc
przyczepił się do Charliego. Charlie przechodził trudny okres
tamtego lata. Ganiał jak opętany. Nigdy nie było go tam, gdzie
miał być. - Dex uśmiecha się do mnie. - Twoja siostra miała pewnie w tym swój udział, choć wtedy o tym nie wiedzieliśmy. A potem zaczęły się te dziwne pożary, które psuły wszystkim nerwy.
Widzę matkę, jak stoi na ganku w letniej ciemności, jej ciało przypomina nieruchomą kolumnę cienia, ręce ma skrzyżowane na piersi i spogląda daleko w pole, wodząc wzrokiem po obrzeżach naszego lasu i wypatrując jasnego języka ognia.
Doszli do tego, kto je wzniecał? - pytam.
Och, nie wiem - mówi Dex. - Palant rzeczywiście zjawił się tuż przed pożarem stodoły i rozmawiał z tymi wszystkimi chłopakami, Charliem, Sonnym i Tommym Herveyem, o zabawie z zapałkami, co oczywiście utkwiło w głowie taty, krążyły też plotki o jakimś klubie podpalaczy, ale nie zwracałem na to specjalnej uwagi. Byliście za młodzi i zbyt głupi, żebym miał poświęcać wam czas, pamiętasz?
Pamiętam - mówię.
Dex śmieje się i znów klepie mnie po plecach, a ja o mało nie rozlewam piwa.
- Zawsze byłaś równa, Susannah - oświadcza. - Tak czy inaczej, kiedy Charlie odszedł, wszyscy mówili, że to on. Na tym się skończyło, nawet jeśli on tego nie robił.
- Jesteś przekonany, że to nie on podpalał?
Dex wzrusza ramionami, wyciąga ze szklanki plaster cytryny i odgryza połówkę.
- No, na pewno nie za każdym razem. Był ze mną w Sefton, kiedy jeden wybuchł. Przypuszczam, że to była sprawka jakiejś
bandy dzieciaków, tak to zwykle bywa.
Nagle przypominam sobie Sonny'ego Delraya, jak wpatrywał się w twarz Mariny tego popołudnia, gdy powiedział nam, że Charlie
237
zniknął, i rzucił: „Trzask, trzask”, a ona otworzyła usta i zaraz zamknęła, jak ryba. Może, myślę sobie, to nie z chłopakami Palant powinien wtedy pogadać.
- Dowiedzieliście się o nim czegoś? Dokąd pojechał i w ogóle? - pytam.
Dex potrząsa głową i wzdycha.
- Nie - mówi. - Nic. Tata nie pozwalał mamie nic zrobić, kiedy żył. Duma, sama rozumiesz. Choć myślę, że w środku bardzo go to bolało. Wydaje mi się, że do samego końca miał nadzieję, że się czegoś dowiemy. Ale nigdy nie otrzymaliśmy żadnej wiadomości. Najdrobniejszego sygnału. I zaraz po śmierci taty wynająłem prywatnego detektywa. Mogłem już sobie na to pozwolić. Porządny gość, nazywał się Hal Burton.
Zaczynam się śmiać, a Dex patrzy na mnie zdziwiony.
Przepraszam - mówię. - Powiedziałeś o tym Marinie, prawda?
Pewnie - mówi Dex, choć najwyraźniej nie rozumie żartu.
Spisała jego dane - wyjaśniam. - Na jednym z twoich menu. Wydawało mi się, że to był „halibut”.
Ach - pojmuje Dex. - No cóż, halibut czy nie halibut, niczego nie znalazł. Oczywiście, upłynęło wtedy prawie piętnaście lat, trop dawno się urwał.
I nic?
Zero - mówi Dex. - Ani śladu. Cholernie smutna sprawa. Jakby pewnego niedzielnego popołudnia przestał istnieć. Nikt nigdzie o nim nie słyszał. To nie takie znów niezwykłe w przypadku szesnastolatka. Zmieniają nazwisko, znikają na polach naftowych albo na jakichś statkach handlowych. Jak ktoś nie chce, żeby go znaleźli, to go nie znajdą. To nie takie trudne. Po prostu nigdy nie wierzyliśmy, że Charlie tak zrobił, to wszystko. Wiesz, jakie są matki. Nasza zawsze wierzyła, że Charlie się w końcu pojawi. Prawdę mówiąc, ja też.
Przykro mi - mówię.
Tak - wzdycha Dex i wodzi ostatnim kawałkiem cytryny po krawędzi szklanki, a potem mówi: - To poniekąd zabawne, on i Marina, no nie? Że Bóg postanowił, by oboje skończyli w tajemniczy sposób.
238
Nie bardzo wiem, co mam na to powiedzieć, ale wtedy Dex rzuca niespodziewanie:
- Ciekawe, czy wiedziała, czy miała jakieś przeczucie, czy coś w tym rodzaju, i dlatego przyszła spytać o Charliego, jakby chciała pozapinać wszystko na ostatni guzik.
Też mnie to ciekawi, ale interesuje mnie głównie, jakiego rodzaju było to przeczucie. Mam wrażenie, że ja i Dex nie myślimy o tym samym.
- Powiedziałeś Marinie - upewniam się - to wszystko, co mnie teraz mówisz?
- Jasne - zapewnia. - Nawet więcej. Twoja siostra mogłaby być prokuratorem. Okrutnie mnie wymaglowała. Ale nic jej to nie dało. O ile nam wiadomo, kiedy Charlie wsiadł do tego autobusu, to tak, jakby zniknął z powierzchni ziemi.
Szklankę ma już pustą, grzechocze kostkami lodu, ale kiedy barman chce mu przynieść kolejnego drinka, odprawia go ruchem dłoni.
I wiesz, co jeszcze jest dziwne? - zwraca się do mnie. - Jak już powiedziałem wszystko Marinie, jak już przepytała mnie na wszystkie strony, jak przewałkowaliśmy temat i wylądowaliśmy w tym samym punkcie, to wydawało się, że jest bardzo zadowolona.
Zadowolona? - pytam.
Tak - przytakuje. - Zadowolona. Jakby usłyszała ode mnie coś, w co bardzo chciała uwierzyć.
Wciąż zastanawiam się nad tym ostatnim zdaniem i nad tym, co powiedziała mi Kathleen Harper, kiedy zjawia się kelnerka i szepcze mu coś do ucha.
- W porządku, kochanie - mówi i zwraca się do mnie. - Przepraszam cię, Susannah, ale muszę zorganizować prywatne przyjęcie. Naprawdę nie chcesz dostać stolika? Twoje zamówienie jest gotowe, czeka na ciebie, ale możemy je podać na miejscu, jeśli sobie życzysz.
Potrząsam głową. Chcę wrócić do swojego pokoju w motelu.
- Nie, ale dzięki - mówię. - Następnym razem, obiecuję.
239
Wstaję i ruszam do wyjścia razem z Deksem, i gdy wręcza mi białą torebkę z napisem Red's z boku, nie chcąc przyjąć zapłaty, zadaję mu ostatnie pytanie:
Hej, Dex, wszyscy chodziliście w młodości do kościoła baptystów, prawda?
No pewnie - odpowiada. - Wszyscy, którzy mieszkali przy tej drodze, tylko nie wy, unitarianie.
Ale nie w tamtą niedzielę? - pytam. - W każdym razie nie Charlie. Nie tego dnia, kiedy odszedł?
Dex patrzy na mnie.
No nie - przyznaje. - Szczerze mówiąc, był to jeden z wy-skoków Charliego tamtego lata. Jedna z tych rzeczy, która wkurzała tatę; no wiesz, że nie chciał chodzić do kościoła.
I Sonny Delray także - ciągnę. - To znaczy tamtego dnia też nie poszedł do kościoła i Charlie musiał o tym wiedzieć. Nie poprosił go o podwiezienie do autobusu?
- Tak - mówi Dex. - Tak mi się wydaje.
Wzruszam ramionami i uśmiecham się do niego.
- Nie przypominam sobie, żeby się wtedy szczególnie przyjaźnili - mówię.
Dex wybucha śmiechem.
- Biedny stary Sonny. - Kiwa głową. - Nie wydaje mi się, by miał wtedy jakichkolwiek prawdziwych przyjaciół. Ale taki już los grubych dzieciaków. Czy młodość nie jest koszmarna? Ale już nie! - pieje. - Już nie! - Klepie się po brzuchu. - Większe jest lepsze. I taka jest prawda. A teraz bierz się do swojego jedzenia. Wy, dziewczęta z miasta, jesteście takie chude!
Dex ma rację co do jedzenia. Jest wspaniałe i nie dziwię się, że jego lokal cieszy się powodzeniem. Nim kończę, pokój pachnie jak gigantyczna kanapka z kurczakiem, otwieram więc okna i wychodzę posiedzieć na plastikowym ogrodowym krześle obok drzwi.
Rozmyślam już od pewnego czasu o mojej rozmowie z Deksem Eamesem i gdy tak siedzę w ciemności, jedno staje się dla mnie oczywiste - Marina wierzyła, że Charlie powrócił do jej życia.
240
Zastanawiam się tylko, co natchnęło ją tym przekonaniem. Jakiś szczególny sygnał? Jakaś osobista sprawa, którą pamiętała z czasów młodości, a która pojawiła się ponownie w jednym z tych niesamowitych prezentów, jakie jej przysyłał? Może jakieś słowo na walentynce albo coś mającego związek z kwiatami? Najwyraźniej sądziła, że udało jej się to odszyfrować i przyjechała tu po raz ostatni, by dowiedzieć się, czy ktokolwiek zna miejsce jego pobytu.
To jednak nie wyjaśnia, dlaczego była taka zadowolona po rozmowie z Deksem, a ja nie mam o tym zielonego pojęcia. Nie ulega wątpliwości, że ta rozmowa powinna tylko wzmóc jej niezadowolenie, że nie dała jej tego, w co Marina, jak powiedział Dex, chciała uwierzyć, ani też nie napełniła jej determinacją, o której wspominała Kathleen Harper. Nie wyjaśnia też tablicy pamiątkowej na cmentarzu przy kościele baptystów w Petamill, chyba że Charlie Eames zaczął nosić perukę albo stał się transwestytą i mógł zjawić się w filii „Słodkich Wspomnień” przy K Street i udawać, że to ja.
Wstaję z krzesła i wchodzę do pokoju. Nocne powietrze zaczyna się ochładzać, pora na ciepłą kurtkę. Przychodzi mi do głowy, że w przyszłym tygodniu jest Halloween, i przypominam sobie, jak mama i babcia pracowały całymi dniami, kiedy byłyśmy małe, by przebrać nas za lwy, czarownice albo księżniczki, cokolwiek sobie z Mariną na ten rok wymyśliłyśmy. A potem pan Delray, pan Hervey, a nawet czasem wujek Ritchie zbierali wszystkie dzieciaki, wsadzali na skrzynię półciężarówki i wozili od domu do domu, żebyśmy mogli dzwonić do drzwi i domagać się słodyczy, a nasze matki udawać, że się boją i nas nie poznają.
Nie pamiętam, kiedy to się skończyło, ale przypominam sobie uczucie smutku, dziwnej pustki, konfliktu z własnym ciałem, gdy człowiek uświadamiał sobie, że jest już za duży, by się przebierać, a malowanie bokobrodów, przyczepianie ogona do piżamy i trzymanie czarodziejskiej różdżki zaczęło wydawać się nie magiczne, tylko niemądre. I zastanawiam się teraz, czy to właśnie nie wtedy wszyscy stajemy się źli, zaczynamy rozumieć, że mamy związane ręce,
241
że nie istnieje żadna magia ani kostium, które mogłyby uwolnić nas od tego, czym jesteśmy.
Zamykam drzwi i okna. Zakładam łańcuch i podstawiam krzesło pod klamkę. Potem idę do łazienki, odsuwam zasłonę przy prysznicu i wiążę w supeł. Zostawiam także otwarte drzwi od szafy. Zawsze tak robię, kiedy jestem w jakimś nowym miejscu, nie tylko od śmierci Mariny. Życie jest dostatecznie ciężkie, żeby się jeszcze zastanawiać, czy nikt nie kryje się w jakichś zakamarkach, kiedy człowiek idzie w nocy do łazienki. Kładę się do łóżka, pościel jest zimna, a poduszki pachną lekko sosną i środkiem zmiękczającym. Gdy gaszę lampę, słyszę od czasu do czasu samochód przejeżdżający drogą i widzę refleksy świateł na suficie.
Już po chwili zasypiam. Dociera do mnie jakiś głos z parkingu. Szczeka pies i trzaskają drzwi, a potem zaczynam śnić. Unoszę się nad ciemnością, która rozciąga się we wszystkich kierunkach, gęsta i miękka jak morze. Płynę tak całą noc. Zawisam nad oceanem, nad polami, nad gęstwiną drzew, jeżyn i róż. I gdy w końcu schodzę na ziemię i zaczynam iść, nie dotykam gruntu stopami. Otaczają mnie jasne błyski robaczków świętojańskich i wabią odległe, żółte, skaczące języki ognia.
Rozdział 23
- Po wszystkim. - Przez szparę między krawędzią zasłon a ścianą przesącza się światło. - Zwinęli dziś rano Kathleen Harper, jeszcze dzisiaj zamierzają wnieść oskarżenie.
Zegar na stoliku nocnym cyka, a zielone cyfry wskazują dziewiątą trzydzieści.
- Powiedziałem, że to koniec. Słyszałaś, Susannah? - pyta Mark Cope i gdy w końcu odpowiadam twierdząco, głos mam bełkotliwy od snu.
Mam wrażenie, że w umyśle tkwi mi coś nieuchwytnego. Ginie co chwila z pola widzenia, jak pozostałość koszmaru nocnego.
242
Obrazy, kawałki i fragmenty informacji, które tyle znaczyły, umykają bezustannie i pojawia się groźba, że w świetle dnia całkowicie stracą sens. Słyszę, jak gdzieś w Alexandrii w stanie Wirginia włączył się chyba alarm samochodowy albo zadzwonił telefon.
- Ustaliliście, kto to był? - pytam. - W zakładzie przy K Street?
Po krótkim jak mgnienie milczeniu Mark Cope mówi:
Jeszcze nie. Ale ustalimy. Okazuje się, że zamówienie na tablicę przysłano faksem. Godzinę później nadeszła przesyłka z gotówką. Na kopercie było twoje imię i nazwisko.
Więc...
Staram się pojąć tego następstwo, ale mój umysł wolniej pracuje. Nie dokończyłam pytania, które zaczęłam, gdy Mark Cope odpowiada:
Nie oskarżamy jej w związku z Mariną. Na razie - wyjaśnia. - Ale to tylko kwestia czasu, Susannah. Teraz Becca Aaronson może ją przydusić, bo udało nam się powiązać ją z twoją osobą.
Ze mną?
Pokój nabiera nagle ostrości, a ja sięgam po drugą poduszkę, żeby wetknąć ją sobie pod plecy i oprzeć się wygodnie.
Tak - zapewnia Mark. - Udało jej się wejść do budynku tej nocy, kiedy obcięto ci włosy. Wpuścił ją jeden z twoich sąsiadów. Twierdziła, że jest twoją dobrą znajomą. Wiedziała wszystko o tobie i nawet pokazała klucz do twojego mieszkania, ale powiedziała, że nie ma do drzwi wejściowych.
Mojego mieszkania?
Zgadza się, droga pani - potwierdza Mark. - Przyznała się nawet do tego. Mówi, że była tam około dziewiątej wieczorem i chciała z tobą pomówić, ale wiedziała, że jej nie wpuścisz, dlatego skłamała z tym kluczem do drzwi wejściowych. Potem, jak utrzymuje, nie otworzyłaś jej, więc odeszła. Ale my wiemy, że tego nie zrobiła.
Staram się zrozumieć, w jaki sposób Kathleen Harper zdobyła klucz do mojego mieszkania. Próbuję sobie przypomnieć,
243
co robiłam z torbą, gdy byłam w jej domu, gdzie ją położyłam i na jak długo. Staram się wykombinować, jak udało jej się wziąć klucz, że tego nie zauważyłam. A może zrobiła jakimś cudem jego odcisk, przyłożyła do kawałka masy plastycznej czy modeliny, jak pokazują na filmach. Potrząsam wolno głową niczym pies wychodzący z wody. Najprawdopodobniej pomachała jakimś starym kluczem przed oczami tego, kto ją wpuścił, licząc na to, że zdoła mnie przekonać, bym jej otworzyła, jak już dotrze na górę. Albo że wyważy zamek czy otworzy go kartą kredytową, czymkolwiek. A potem dopisało jej szczęście, ponieważ zażyłam tabletkę nasenną i zapomniałam zamknąć drzwi.
Która to była godzina? - pytam, by się upewnić.
Zjawiła się około dziewiątej, dziewiątej piętnaście - wyjaśnia Mark Cope. - Przypuszczamy, że siedziała w piwnicy, czekała, aż głęboko zaśniesz, by ściąć ci włosy. Zajmują się tym ludzie z laboratorium, na wypadek gdyby się nie przyznała.
Widzę to w wyobraźni, jak łatwo przyszło Kathleen przekonać Cathy - tak zawsze zatroskaną ubóstwem mojego życia uczuciowego - że jest moją starą przyjaciółką, kiedy uświadamiam sobie, że Mark Cope wciąż mówi.
Włamanie i najście - wylicza. - Stawiamy jej takie zarzuty, może nawet napaść. Pewnie i prześladowanie, ale to zależy od prawa Pensylwanii, a to nie moja specjalność. Tak czy inaczej chciałem zadzwonić i powiedzieć ci o tym.
Dzięki - mówię.
Będziesz musiała wrócić. Chcą z tobą rozmawiać ludzie z biura prokuratora okręgowego. My też będziemy cię potrzebować.
W porządku - mówię.
Mark Cope milczy, jakby poszło mu łatwiej, niż przypuszczał, jakby sądził początkowo, że będzie musiał się ze mną wykłócać, i wyczuwam, że pragnie coś jeszcze powiedzieć. Wiem, że się nad tym zastanawia, i gdy wciąż milczy, pytam:
- Tak? O co chodzi?
Niemal widzę, jak potrząsa głową.
244
Nic - mówi. - Chodzi tylko o to... - Jakby zwlekał, potem pyta: - Dlaczego mi nie powiedziałaś? O Marinie?
Czego nie powiedziałam?
Milczy chwilę, potem pyta zniecierpliwiony:
- Dlaczego nie powiedziałaś, że była lesbijką?
Obracam to w myślach, jakbym obracała kamień w palcach. Obserwuję promień słońca, który dotarł do dywanu i pełznie wzdłuż krawędzi łóżka. Wreszcie mówię:
- Nie wiedziałam.
Co jest szczerą prawdą.
Słyszę jego oddech na drugim końcu linii, nieznaczny szeleszczący dźwięk, i po raz pierwszy zastanawiam się, czy pali.
To by nam pomogło - mówi. Najwyraźniej mi nie wierzy.
Przykro mi.
No cóż, wygląda na to, że była lesbijką - ciągnie Mark. - Tak przynajmniej utrzymuje były mąż Kathleen Harper.
Zastanawiam się nad tym, potem mówię:
- Nigdy mi to nie przyszło do głowy.
W promieniach światła przekradającego się przez zasłony krążą drobinki kurzu, podczas gdy Mark Cope rozważa moje słowa. Po chwili się odzywa:
- Okej, Susannah. Jedź ostrożnie.
Wcześniej, o zmroku, nie mogłam się zorientować, na jaki kolor pomalowano dom Delii Hervey. Teraz widzę, że jest ciemnozielony z białym wykończeniem; to niezwykłe, gdyż większość tutejszych domów jest biała. Myślę, że to z powodu słońca. Nie dostrzegam nikogo na podwórzu, kiedy podjeżdżam, choć widzę zaparkowany samochód. Domyślam się, że należy do Delii. Byłam lekko zdziwiona, kiedy opuszczając dziś rano motel, zorientowałam się, że jest sobota. To prawdopodobnie wyjaśnia, dlaczego zeszłego wieczoru panował taki ruch w knajpie Deksa i dlaczego wóz Delii stoi na podjeździe o jedenastej rano. Oznacza to również, że jej dzieci są w domu, a nie w szkole. Kiedy wysiadam i zbliżam się do drzwi kuchennych, słyszę muzykę dobiegającą z otwartego okna na piętrze.
245
Della czeka na mnie, stojąc tuż za siatką ochronną; jest przepasana fartuszkiem.
- Robię ciasto na Halloween - wyjaśnia, otwierając mi drzwi. - Karen zabierze je w poniedziałek do szkoły. Organizują sprzedaż wypieków, żeby zebrać pieniądze na zabawę klasową.
Kuchnia jest rozgrzana i pachnie cynamonem, w zlewie piętrzy się stos misek i trzepaczek z miksera.
Przyjechałam oddać ci klucz - mówię.
Och. - Della otwiera akurat lodówkę, ale odwraca się do mnie. - A więc wyjeżdżasz? Niedługo zabawiłaś.
Muszę wracać do Filadelfii.
Kładę klucz na szafce obok telefonu, gdzie znajduję odrobinę miejsca, i przyglądam się Delii, jak przenosi po kolei ze stołu jajka, masło i mleko w kartonie z powrotem do lodówki.
- Przepraszam, Delio - mówię.
Przystaje i przesuwa palcami po oparciu kuchennego krzesła.
- Przepraszam za to, co zrobiła Marina - wyjaśniam.
Della podnosi na mnie wzrok i mówi:
Niczego nie ukradłam. Nigdy. Nie wiem, gdzie się podziały te rzeczy, ale ja ich nie wzięłam.
Wiem - zapewniam ją. - Wiem, że ich nie wzięłaś.
Kiwa głową i spogląda na krzesło, a ja nie bardzo się orientuję, co jeszcze mogłabym powiedzieć, by poczuła się lepiej, by ukoić ból i poniżenie, jakich musiała doznać.
Posłuchaj - zwracam się do niej - widziałam się wczoraj wieczorem z Deksem. Pogadaliśmy trochę o Charliem. I o tamtym lecie, kiedy się stąd wyniósł.
Charlie - mówi w zamyśleniu Della i potrząsa głową. - Nigdy go tak naprawdę dobrze nie znałam. A ty?
- Też nie. Tamtego lata trzymałam się jakby na uboczu. Nie włóczyłam się z wami. Dex wspominał coś o klubie podpalaczy. Pamiętasz coś takiego?
Della wybucha śmiechem i odsuwa od siebie krzesło.
- To Sonny - wyjaśnia. - Myślałam, że wszyscy o tym wiedzą. To był jego tajny klub.
246
Marina też do niego należała? - pytam i nagle odpowiedź wydaje mi się niewiarygodnie ważna, choć wiem z góry, jaka będzie.
Pewnie - Della wzrusza ramionami. - Marina, Sonny, ja, Charlie i chyba jeszcze parę osób. Klub podpalaczy. Mieliśmy swoją siedzibę i wszystko. W lesie. Złożyliśmy przysięgę krwi. No wiesz, tajne stowarzyszenie.
Ukłucie jest tak bolesne, jakbym znów miała piętnaście lat. Gdzie miałam oczy? Jakim cudem niczego nie zauważyłam? Della chichocze na to wspomnienie.
A więc to wy wzniecaliście te pożary? - pytam. - Tamtego lata?
Pewnie - mówi Della. - To był rytuał inicjacyjny. Żeby zostać przyjętym do klubu, trzeba było wywołać jakiś niewielki pożar i nie dać się złapać.
A stodoła Eamesów?
Och, nie wiem - zapewnia Della. - Nie mam pojęcia. To musiała być sprawka Charliego, ale wymknęła się spod kontroli.
- Bo inne pożary wybuchały nocą - upewniam się.
Della przytakuje.
Tak, wtedy się spotykaliśmy. Trzeba było odejść kawałek i wywołać pożar, a inni patrzyli z daleka i upewniali się, że kandydat naprawdę to zrobił, a nie tylko tak mówi. Potem je gasiliśmy i w nogi, zanim zdążyła przyjechać policja. Nie chcieliśmy robić żadnej szkody - zapewnia. - Nie takiej jak w przypadku stodoły Eamesów. To zupełnie inna sprawa. Po prostu się bawiliśmy, wiesz, jak to dzieciaki. Ale myślę, że wtedy Charlie wpadł na ten pomysł.
Tak. - Kiwam głową. - Tak mi się wydaje.
Wszystko mogłoby wyglądać inaczej - mówi nagle Della -gdyby nie odszedł.
Z początku nie mogę się zorientować, o co jej chodzi, a potem przypominam sobie, co powiedziała BethAnn.
- Delio, między Sonnym Delrayem i Mariną nigdy nic nie
było. Nigdy.
Patrzy na mnie, a na jej twarzy pojawia się wyraz uporu. Pamiętam go z czasów jej dzieciństwa.
247
Szczerze - zapewniam. - Nic nie było. Naprawdę.
On myślał inaczej - mówi cicho.
- Ale to prawda. Wierz mi. Wiem. Poza tym to było bardzo dawno temu.
Della patrzy na mnie przeciągle, potem się uśmiecha. Jej usta rozciągają się w szerokim łuku, odsłaniając zęby.
- No cóż, chyba masz rację - przyznaje i coś ulatuje z tego
pomieszczenia, rozpływa się, jak uwolniony nagle oddech. Della szybko ociera dłonie o fartuch i rusza w stronę holu, niemal
ocierając się o mnie, po czym woła: - Karen! Zejdź na dół! Pamiętasz, o czym mówiłyśmy? Panna deBreem jest tutaj!
Nic z tego nie rozumiem, ale chwilę potem z góry schodzi chuda mała dziewczynka z ciemnymi włosami. Najpierw widzę tylko jej stopy i nogawki dżinsów, wreszcie pojawia się w całej postaci. Staje przede mną w kuchni, trzymając jakąś księgę wielkości albumu fotograficznego. Ściska ją w obu dłoniach przed sobą jak tacę albo prezent.
No, śmiało, Karen - zachęca dziewczynę Della. Stoi na progu, jakby zagradzała małej drogę ucieczki. Wydaje się, że Karen nie może przezwyciężyć nieśmiałości. Patrzy uparcie w podłogę i już mam zamiar coś powiedzieć, kiedy podsuwa mi książkę.
To dla pani - mówi. - Wzięłam ją z pani pokoju.
To winylowy album w turkusowym kolorze. Na okładce widnieje różowy kwiat i słowa: „Mój album na wycinki, Susannah”. Litery są fioletowe, przyklejałam je pracowicie pewnego popołudnia, tuż po trzynastych urodzinach, kiedy dostałam ten album od wujka Ritchiego. Marina dostała taki sam z żółtym kwiatem, jedna z pozycji na liście szeryfa Hancy'ego, którą przeglądałam wczoraj po południu w jego gabinecie. Nie wydaje mi się jednak, by umieściła na okładce swoje imię. Nie podpisała się celowo, żebym żałowała, że to zrobiłam na swoim albumie, i żebym potem chciała usunąć te liliowe litery.
Karen patrzy teraz na mnie.
- Wzięła go, kiedy sprzątałyśmy dom - wyjaśnia Della. - Po tym, jak go kupiliśmy. Powiedziałam, że jej wolno. Ale pomyślałam sobie, że może go zechcesz odzyskać.
248
- Dziękuję - mówię i biorę album z rąk Karen.
Della odprowadza mnie do samochodu.
Mam dobre dzieciaki - wyznaje i kopie leżący na podjeździe kamyk, który odbija się kilka razy i ląduje na grządce kwiatów porośniętej gęsto astrami o fioletowych kielichach i okolonej kawałkami drewna, które dzieci jej musiały zebrać podczas wycieczek na wybrzeże albo nad strumień. - Są dla mnie wszystkim - dodaje. - Choć ich tata to był kawał sukinsyna.
Podziękujesz ode mnie jeszcze raz Karen? - pytam. - Powiesz, jak bardzo to doceniam?
Della przytakuje.
Próbowałam sama podziękować Karen, ale bez powodzenia. Patrzyła w podłogę i skinęła kilkakrotnie głową, a potem spytała matkę, czy może iść, i wbiegła po schodach na górę. Teraz znów puszcza muzykę i tym razem rozpoznaję Sheryl Crow, bo jestem pewna, że Cathy ma tę samą płytę.
Wsuwam album do torby podróżnej i gdy zamykam ją na zamek i podnoszę wzrok, widzę, że Della wcisnęła dłonie w kieszenie dżinsów i spogląda ponad polem w stronę niskiej stodoły. Dociera do nas zawodzenie traktora Tommy'ego.
Możesz zrobić z domem, co chcesz, Delio - mówię. -Jest twój. Z całym wyposażeniem. Wiesz, bardzo doceniam, że oddałyście mi album, ale możesz być już spokojna. Nie ma tam nic, co bym chciała mieć.
W porządku. - Della się uśmiecha, a ja otwieram drzwi wozu. - Jedź” ostrożnie, Susannah. Wpadnij tu czasem i odwiedź nas.
Na pewno - obiecuję, choć obie wiemy, że to nieprawda, a potem wsuwam się na siedzenie i uruchamiam taurusa. Spuszczam szybę, żeby jej pomachać, wyjeżdżam tyłem z podjazdu i ruszam przed siebie. Jest czysty, jasny dzień i widzę w lusterku wstecznym Delię. Jej fartuszek wybrzusza się lekko na wietrze i nim docieram do zakrętu, unosi dłoń, by pomachać mi na pożegnanie.
249
Rozdział 24
Jake podskakuje wysoko, ląduje na ziemi, obraca się i pędzi do mnie. Wpycha mi pysk w brzuch i merda ogonem tak zajadle, że rusza przy tym całym ciałem. Od rana, to znaczy od chwili, gdy odebrałam go ze schroniska, nie spuszcza mnie z oka i choć jest podniecony wizytą w psim parku, cały czas wraca i skacze na mnie, by się upewnić, że ja to ja, a nie ktoś, kogo sobie tylko wyobraża. Teraz obraca w moją stronę pysk i przemawia w swym niskim, śpiewnym psim języku, zapewniając, jak bardzo jest szczęśliwy, że mnie widzi. Chwytam go z obu stron za łeb i potrząsam, aż zaczyna warczeć. Zanurzam dłoń w głębokim futrze karku i całuję czarny trójkąt na czubku łba.
Słońce zachodzi i niebo robi się z wolna pomarańczowe i szkarłatne od ciemności, która zaczyna się w nie sączyć. Nim opuszczamy park, włączają się lampy uliczne. Nad każdą unosi się aureola światła i chwyta leciutką chłodną mgiełkę, która zbiera się w powietrzu. Cały dzień mżyło, ale nie zanosi się na porządny deszcz.
Ulica, którą idziemy z Jakiem, jest cicha, choć w tle słychać kakofonię klaksonów i szum pojazdów - bądź co bądź jest godzina szczytu. Domy w tej okolicy są wysokie, wąskie i stare. Każdy liczy trzy kondygnacje i jest szeroki na dwa okna, a drzwi frontowe lśnią zielenią, błękitem albo czerwienią. Domy są większe, niż wydaje się to od strony ulicy. Sięgają na dwa, czasem trzy pokoje w głąb i wiele z nich zostało przebudowanych; mają teraz nietypowe kuchnie w suterenach, a ich drzwi balkonowe wychodzą na maleńkie, otoczone murem ogródki, które chwytają słońce i chronią od zgiełku miasta.
Wiem to wszystko, ponieważ gdy nadszedł termin przedłużenia dzierżawy naszego mieszkania, razem z George'em zastanawialiśmy się krótko nad kupnem takiego domu. Przez kilka tygodni wędrowaliśmy od jednego do drugiego w ślad za agentem z biura nieruchomości. Teraz, prowadząc Jake'a brukowaną ulicą, łapię się na wypatrywaniu tabliczki z ofertą sprzedaży.
250
Po raz pierwszy od śmierci Mariny i rozstania z George'em myślę sobie, że być może chciałabym mieć coś więcej niż tylko pokój i sypialnię, i że Jake powinien mieć ogród, nawet niewielki, i że nie przeszkadzałoby mi jarzmo hipoteki. Może, myślę sobie, zostanę ostatecznie w Filadelfii. Wiem, że Beau będzie się śmiał, kiedy to usłyszy. Powie, że się starzeję i że robi się ze mnie mieszczanka, a potem spyta, czy mój nowy dom będzie miał strych, gdzie mógłby trzymać niektóre swoje rzeczy. I czy w pobliżu jest przyzwoity bar.
Nie udało mi się go złapać od mojego powrotu zeszłej nocy i gdy spoglądam na zegarek i widzę, że jest po piątej, dochodzę do wniosku, że mnie i Jake'owi przyda się jeszcze odrobina wysiłku. Pójdziemy w stronę centrum i zapukamy do drzwi Beau. Rzucimy kamykiem w jego okno. Staniemy w alejce na tyłach i zawołamy głośno jego imię. Powinien wrócić z pracy, nim tam dotrzemy. Zamówimy pizzę albo, jeśli nas zaprosi, obejrzymy Simpsonów.
Słyszę muzykę, gdy wraz z Jakiem wspinamy się po schodach. To dźwięk pianina, coś jakby z lekka nutką boogie-woogie, i widzę w myślach grającego Beau. Siedzi na staromodnym taborecie, przygarbiony, marszcząc z koncentracji czoło, na które opada czarny kosmyk włosów. Jake przepycha się przodem, jest niecierpliwy i chce zobaczyć, czy Beau ma nową piłkę tenisową albo frisbee, i w tym momencie muzyka cichnie. Beau pomija kilka taktów, a potem zaczyna ten sam fragment od nowa. Dlatego nie odbierał telefonów. Dzwoniłam cztery razy i udawało mi się połączyć tylko z sekretarką. Czasem, kiedy chce poćwiczyć, chowa telefon do szuflady ze skarpetkami i zostawia go tam na całe dnie.
Muzyka urywa się, a ja pukam do drzwi.
- Beau! - wołam. - Beau, to ja, Susannah.
Wydobywa z pianina jeszcze kilka taktów, wysokich i dźwięcznych, a potem krzyczy:
- Otwarte!
Pcham drzwi i widzę, że palą się dwie lampy stojące po obu stronach wielkiej i rozbebeszonej kanapy Beau. Światło, które
251
rzucają, jest tak jasne, że reszta pokoju wydaje się nienaturalnie przyciemniona i dostrzegam w białych jeziorkach blasku przewrócony but, talerz z widelcem na stoliku i rękaw swetra zwisający z oparcia krzesła jak ucięta ręka. Porządek nigdy nie był mocną stroną Beau.
Jake wydaje cichy pisk radości. Wyrywa mi się, gdy tylko otwieram drzwi, i pędzi ku szerokim plecom Beau. Rolety przy dużym oknie nie są spuszczone i widać ścianę magazynu naprzeciwko, pokrytą cieniami, jakie rzuca światło w alejce. Beau mówi coś do Jake'a, czego nie mogę zrozumieć, i wyciąga rękę, by podrapać go za uszami, podczas gdy drugą dobywa z instrumentu jeszcze kilka pojedynczych taktów. Nie odwraca się i nie patrzy na mnie.
Hej - mówię, podchodząc aż do kanapy. - Jak się masz?
Świetnie - odpowiada Beau. - A ty?
Jego dłoń wciąż przesuwa się po klawiszach i wydaje się, że obserwuje je uważnie. Spodziewam się, że zaraz wypowie jakiś przemądrzały komentarz na temat moich włosów, ale nawet nie spojrzy w moją stronę.
W porządku - zapewniam. Nigdy wcześniej nie widziałam, by tak się zachowywał, i nie bardzo wiem, o co chodzi.
Aresztowali Kathleen Harper - ciągnę. - Zostawiłam ci wiadomość na sekretarce. Może jej nie odebrałeś.
Spoglądam na stolik do kawy i widzę telefon usadowiony na starej gazecie. Świeci się mała czerwona cyfra „4”.
- Beau - mówię - nie odsłuchałeś sekretarki? Nie odebrałeś moich wiadomości?
Kiwa głową, ale nadal nie chce na mnie patrzeć. Zaczynam się nagle zastanawiać, czy w pracy nie stało się coś złego, może coś z jego rodzicami, i czy nie jest przypadkiem pijany.
- Pewnie. Odebrałem - odpowiada. Jego dłoń nieruchomieje nad klawiszami, a ostatnia nuta zawisa w powietrzu. - W każdym razie, odebrałem te z dzisiaj. Jeśli były jakieś wcześniejsze, to chyba je pominąłem.
A więc o to chodzi. Jest na mnie wściekły, bo nie zadzwoniłam do niego, kiedy byłam w Georgii. Zalewa mnie fala gniewu.
252
Widzę koszyk z fiołkami na tacy śniadaniowej w Marriotcie i kosmyk włosów przyklejony do mojego lustra. Czuję uderzenie chłodu, jakiego doznałam w sercu, widząc Delię Hervey stojącą na podjeździe domu, i przypominam sobie metaliczny posmak w ustach. Widzę ostre i jasne krawędzie złotych liter na pamiątkowej tablicy, której nie zamówiłam dla swojej siostry.
- Na litość boską, Beau - mówię. - Ktoś próbował mnie zabić!
Słysząc to, obraca się na taborecie tak szybko, że Jake odskakuje zdumiony.
- Tak - mówi Beau. - Cóż, to nie byłem ja!
Patrzymy na siebie jak dwoje dzieci na placu zabaw, nim zaczną się okładać i ciągnąć za włosy.
Wiem o tym - zapewniam.
Czyżby? - pyta Beau. Jego słowa brzmią twardo i wyraźnie, i nawet w tym przyćmionym świetle widzę, że twarz Beau jest lekko cętkowana, jakby miał gorączkę albo biegał na zimnym powietrzu. - I dlatego dowiedziałem się o tym od policji? Bo tak bardzo mi ufasz? Czy dlatego przyjechali do mojego biura i zaczęli wypytywać, gdzie byłem, czy ktoś mnie widział i czy mogę to udowodnić?
Przykro mi - mówię. - To chyba ich obowiązek. Muszą tak robić.
A co ty musisz robić, Susannah? - pyta Beau. - Rozpływać się w powietrzu? Znikać z pieprzonej powierzchni ziemi bez jednego słowa?
Narasta między nami fala gniewu i niczym trzęsienie ziemi burzy nieruchomość powietrza.
- Tak! - Uświadamiam sobie, że krzyczę. - Tak, właśnie to musiałam zrobić, jeśli mam być szczera.
Jake popiskuje, słysząc mój ton. Kładzie po sobie uszy i patrzy na nas, to na jedno, to na drugie.
- Beau - mówię, biorąc głęboki oddech. - Ktoś próbował otruć Jake'a. Niemal go zabił. Ktoś wszedł do mojego mieszkania i obciął mi włosy, kiedy spałam. Ktoś...
Nie kończę jednak tej litanii, bo Beau mi przerywa.
253
- I sądziłaś, że to ja - mówi. Jego słowa zawisają w powietrzu. - Uważałaś, że mogę ci to zrobić.
Patrzymy na siebie długą chwilę, nie bardzo wiem, co powiedzieć. Jake czołga się po podłodze i wsuwa mi czubek nosa w dłoń.
- Nie ufałaś mi na tyle, Susannah, by odrzucić myśl, że to ja
próbuję cię zabić. - Beau odwraca się do fortepianu i wygrywa
kilka taktów. - No cóż, cieszę się, że mają winnego, ktokolwiek
to jest.
Po chwili zaczyna grać od nowa.
Muzyka dobywa się z cieni i tańczy po pokoju. Dociera do mnie i opływa mnie, jakbym była wyspą albo kamieniem na rzece. Czuję łzy w kącikach oczu i stoję tak wpatrzona w plecy Beau, przyglądając się, jak podskakuje mu rytmicznie głowa i poruszają się dłonie, a potem biorę smycz Jake'a. Kiedy jesteśmy już na korytarzu, zatrzaskuję za sobą drzwi. Muzyka pochłania odgłos naszych kroków, gdy z powrotem schodzimy.
Wszystko w porządku? - pyta Gordon, a ja podskakuję na dźwięk jego głosu. Mam serdecznie dosyć ludzi, którzy czają się w ciemności, dosyć ich bezustannych pytań, czy u mnie wszystko w porządku. Pochlipywałam przez całą drogę do domu i wycierałam nos o rękaw kurtki, czuję się więc poirytowana i trochę zażenowana.
Nie ma w tym cholernym domu wystarczającego oświetlenia - mówię, a Gordon wybucha śmiechem.
Tak - przyznaje - ale jest za to autentycznie.
Chcąc nie chcąc, uśmiecham się, Gordon też szczerzy zęby, potem wyciąga rękę i głaszcze kark Jake'a. Pies toleruje to przez chwilę, potem się odsuwa.
Stoimy w holu wejściowym, a Gordon bez wątpienia wrócił właśnie z pracy. Ściska w dłoni teczkę i jest ubrany w długi ciemny płaszcz i garnitur; wygląda tak znajomo i zwyczajnie, że cieszę się na jego widok. Zaskakuje mnie to trochę, odwracam się więc szybko, by zamknąć za sobą drzwi i by nie dostrzegł mojego wyrazu twarzy.
254
- Jest tu poczta do ciebie - mówi. - Chcesz?
A mam wybór? - pytam.
Pewnie. Możemy ją wywalić. Albo napisać na kopertach „Adresat nieobecny” i włożyć z powrotem do skrzynki.
Uśmiecha się do mnie, a ja sobie uświadamiam, że nigdy tak naprawdę nie byłam dla niego miła.
- Posłuchaj - mówię zakłopotana - chciałam... ci podziękować.
Jest to moje pierwsze spotkanie z Gordonem od czasu, gdy detektyw Aaronson mi powiedziała, że to on wpuścił do budynku Kathleen Harper. Byłam tak święcie przekonana, że to Cathy, że gdy Aaronson wyprowadziła mnie z błędu, zaczęłam się na nią po prostu gapić, aż w końcu zamilkła i przekrzywiając głowę, spytała, czy dobrze się czuję. Potem wyjaśniła, że dostanę wezwanie z biura prokuratora okręgowego i że rozmawiali już z Gordonem, który zgodził się zeznawać w razie rozprawy.
Rebecca Aaronson wyjaśniła dalej, że kobieta pracująca w sklepie z kasetami wideo kilka domów dalej urywała się tamtego wieczoru na papierosa i zauważyła Kathleen Harper jedynie stojącą na rogu; w gruncie rzeczy nie widziała, by tamta wchodziła po schodach do domu. Co oznacza, że Gordon jako jedyny umiejscowił Kathleen Harper wewnątrz budynku, za co powinniśmy go kochać.
Jest to tym ważniejsze, że technicy policyjni nic nie znaleźli w piwnicy. Kiedy Aaronson ujawniła mi ten fakt, wzięła głęboki oddech i powiedziała, że wciąż czekają na wyniki analizy włókien pobranych z mojego mieszkania. Unikała przy tym mojego wzroku, ale mimo wszystko wniosek nasuwa się sam. Nie można wykluczyć, że Kathleen Harper dostała się do mojego mieszkania, że była tam cały czas, schowana pod łóżkiem albo w garderobie, i nasłuchiwała, jak nalewam sobie drinka, obserwowała, jak się rozbieram, czekała, aż zasnę, by móc wśliznąć się w ciemność sypialni i obciąć mi włosy.
- Przykro mi - tłumaczy się teraz Gordon. - Czuję się okropnie, że ją wpuściłem.
255
- Daj spokój - mówię pospiesznie. - Naprawdę. Nie mogłeś wiedzieć. Założę się, że była przekonująca.
Gordon przytakuje.
- Ale to niewiele zmienia, prawda? - pyta, a potem, nim mam czas odpowiedzieć, wskazuje na schody. - Posłuchaj, Susannah, może byś się napiła? Głupio mi to mówić, ale wyglądasz, jakbyś potrzebowała drinka, a ja mam schłodzoną butelkę wina.
Pewnie, że potrzebuję. Wiem doskonale, że mam zaczerwienione oczy, a twarz w plamach. I choć przestałam się już użalać nad sobą i zaczęłam się wściekać na Beau za to, że był wściekły na mnie, nadal nie chcę być sama. Poza tym naprawdę jestem wdzięczna Gordonowi i wiem, że powinnam dać mu okazję do poprawy. Zeznawanie w sądzie nie będzie prawdopodobnie żadną przyjemnością, skąd poza tym mógł wiedzieć, że Kathleen to psychopatka o morderczych skłonnościach. Więc mówię:
- Dzięki. Będzie mi miło.
Już chciałam zaprowadzić Jake'a na górę, ale Gordon powiedział, że mój towarzysz też jest zaproszony i teraz pies leży jak długi u moich stóp. Widzę, że pozostawia po sobie niewyraźne pasmo włosów na dywaniku Gordona, nowszej i znacznie droższej wariacji mojego chodnika. Odnosi się to do całego mieszkania i zastanawiam się, czy nalegał na wykonanie remontu, nim się wprowadził, i sam za to zapłacił, czy też Zoe dokonała tego na własną rękę i policzyła sobie znacznie więcej przy wynajmie.
Ściany salonu Gordona są pomalowane na biało, dzięki czemu drewniana boazeria przy ławie okiennej i ozdobny kominek sprawiają wrażenie miękkich i niemal czarnych, jakby wycięto je z lśniącej ciemnej czekolady. Oświetlenie też jest nowocześniejsze niż u mnie, jego źródło to małe odwrócone do góry nogami półmiski mlecznego szkła, które rzucają zbyt słaby blask, by ukazać w pełni dwa wielkie abstrakcyjne płótna wiszące po obu stronach masywnego gzymsu kominka. Komplet mebli jest skórzany i nagle widzę Gordona,
256
jak go kupuje, wybierając z zaaranżowanych salonów w sklepie meblowym. Widzę, jak stoi z młodym sprzedawcą, który informuje go, że obie kanapy, trzy- i dwuosobowa, wraz z fotelami zostały zaprezentowane w ostatnim numerze „Esquire'a”.
Wiem, że jestem wredna, ale Gordon ma w sobie coś, co mnie do tego prowokuje, zachęca. Przestań, mówię sobie, a Jake unosi łeb z dywanika i patrzy na mnie, jakby umiał czytać w moich myślach.
Gdzieś zaczyna dzwonić telefon, uświadamiam sobie, że to u mnie, że dźwięk dociera z góry. To Beau, jak przypuszczam, i niemal zrywam się z miejsca. Byłoby to jednak wyjątkowo niegrzeczne, toteż zaczynam się tylko wiercić. Liczę sygnały. Będzie ich pięć, nim włączy się sekretarka.
Bardzo mnie słychać w tym mieszkaniu? - pytam Gordona, kiedy ostatni sygnał zamiera w górze. Mój salon znajduje się dokładnie nad nami i nigdy wcześniej nie przyszło mi nawet do głowy o to spytać. Gordon siedzi w kuchni i coś tam robi, nie jestem więc pewna, czy mnie słyszy. On jednak odpowiada zza drzwi:
Och, niespecjalnie. Tylko czasem dziwny odgłos stóp, a raczej psich łap.
Wychodzi z kuchni, niosąc tacę z dwoma kieliszkami, butelką wina w wiaderku z lodem, małą miseczką oliwek i drugą z orzeszkami. Czuję się nagle ogromnie skrępowana. Przypominam sobie, że twarz mam prawdopodobnie obrzmiałą od płaczu, nie uczesałam resztek włosów i że mam na sobie dżinsy, które wkładam do psiego parku.
Gordon stawia tacę na szklanym stoliku do kawy, gdzie nie zachował się nawet jeden pyłek. Wyjmuje butelkę z lodu i nalewa wino. Kiedy mi podaje kieliszek, wyczuwam jego ciężar w swej dłoni i uświadamiam sobie, że jest kryształowy.
- Na zdrowie, Susannah - mówi Gordon. - Witaj w domu.
257
Rozdział 25
Pręty mojej kraty w drzwiach to czarna sieć na tle bladego koloru ścian i od strony mieszkania wyglądają jak plansza do gry w kółko i krzyżyk. Nie wiem, czy Zoe i Justin już ją widzieli. W tej chwili są w drodze do Paryża. Wyjechali dziś wczesnym rankiem, a Cathy i ja stałyśmy na schodach frontowych, obiecując zająć się domem, i machałyśmy na pożegnanie. Kiedy zniknęli, Cathy odwróciła się do mnie i westchnęła: „Paryż. O rany. Kocham Paryż”. A ja skinęłam głową i pomyślałam, że nim wrócą, będę musiała zdemontować kratę. W końcu już jej nie potrzebuję. Trzymam pod ręką numer ślusarza. Otworzyłam książkę telefoniczną na stronie z jego reklamą i podkreśliłam ją czerwonym długopisem; powinnam teraz do niego dzwonić albo pracować nad projektami dla muzealnej herbaciarni, albo sprawdzić, czy mam się w co ubrać na lunch z Lolly tego popołudnia, ja jednak siedzę przy biurku i przeglądam album, który dała mi Karen Hervey.
Natrafiam na zdjęcia przyklejone do stronic z grubego kolorowego papieru. „Mokradła!”, napisałam pod jednym z nich zielonym flamastrem. Przyozdobiłam litery opadającymi pnączami i narysowałam aligatora z wielkimi zębami. Fotografia pochodzi z wycieczki szkolnej na mokradła Okefenokee. Ganialiśmy się po korytarzach motelu i jedliśmy krakersy z masłem orzechowym z automatu.
Na zdjęciu gromada dzieciaków, których twarzy nie mogę rozpoznać, stoi w szeregu przy balustradzie pomostu biegnącego wzdłuż oleistej wody. Pokazują języki i machają, a za nimi z ramki zwiesza się wysuszona oplątwa. Na następnej stronie znajduje się kilka sprasowanych kwiatów. Niemal bezbarwne płatki są przezroczyste i pokryte siatką cieniutkich żyłek, a ja nie mogę sobie przypomnieć, skąd się wzięły i dlaczego wydawały mi się takie ważne.
Na następnej stronie, pośrodku, przykleiłam obok siebie sześć walentynek, napisałam „14 lutego!” i narysowałam łuk i strzałę przebijającą serce. Jedna z kartek ma kształt serca i srebrny podpis,
258
na innej widnieje wieniec kwiatów i tłusty Kupidyn ze skrzydłami, które sprawiają wrażenie zbyt małych, by mogły utrzymać go w powietrzu. Na jeszcze innej napisano drukowanymi literami: „Bądź moja!”. Pamiętam tę walentynkę, bo nie była przeznaczona dla mnie, tylko dla Mariny. Sonny Delray umieścił ją w czerwonej kopercie; wsunął do naszej skrzynki na listy. Otworzyła ją, stojąc na środku naszej sypialni, a potem roześmiana wyrzuciła wysoko w górę, mówiąc: „Możesz ją zatrzymać, skoro nie ma pojęcia, która z nas jest która!”.
Kiedy telefon dzwoni, jego sygnał jest tak ogłuszający, że podskakuję. Już mam odebrać, ale moja dłoń zastyga nad słuchawką. Zeszłego wieczoru, kiedy wróciłam na górę po wizycie u Gordona, od razu zobaczyłam światełko sekretarki. Wcisnęłam guzik, pewna, że usłyszę głos Beau, ale nikt się nie odezwał.
Przez ułamek sekundy wydawało mi się, że słyszę dźwięk, jakby ktoś przestawał mówić, i zastanawiałam się, czy to Beau i czy zaczął coś do mnie mówić, a potem zmienił zdanie. Puściłam taśmę trzy razy, pochylając się nisko, jakbym mogła kogoś tam wyczuć, jakby jego odbicie w jakiś sposób utrwaliło się w tym małym pudełeczku na moim biurku, a ja mogłabym to uchwycić, gdybym tylko się postarała. Ale w końcu doszłam do wniosku, że się myliłam i że nic nie słychać, po czym skasowałam tajemnicze nagranie.
Teraz odzywa się Benjy. Nie pyta, czy ze mną wszystko w porządku, za co jestem mu bardzo wdzięczna. Zrobił to tylko raz, kiedy pojechałam oddać mu taurusa. Gdy zapewniłam go, że tak, popatrzył na mnie tylko i skinął głową. „Sprytna z ciebie babka, laleczko - oświadczył. - Wiesz, jak o siebie zadbać”. Teraz mówi mi, że ma już nowe drzwi do mojego mercedesa, i że powinnam przyprowadzić wóz jak najszybciej. Słucham jego głosu, a gdy odkłada słuchawkę, zamykam z głośnym trzaskiem album.
„Nie waż się, powtarzam, nie waż się spóźnić - powiedziała Lolly. - Słyszysz mnie?”. „Nic z tego. Nie dam rady”, odpowiedziałam. „Co?”. W jej głosie usłyszałam brak zrozumienia, potem Lolly
259
westchnęła. „Susannah - powiedziała - powinnam cię zabić, ale nie zrobię tego, bo cieszę się, że wróciłaś. Naprawdę trudno było zdobyć tę rezerwację”. Staram się więc za wszelką cenę nie spóźnić. Ponieważ jestem odpowiednio ubrana, od razu wzywam taksówkę, zamiast iść na piechotę. Zamówiłam ją odpowiednio wcześnie, by mogła mnie zawieźć do „Stratusa”, jednego z lepszych sklepów z zabawkami w mieście.
Określenie „zabawki” w tym wypadku jest nieco mylące. Miejsce to jest pełne przeróżnych rzeczy, począwszy od pluszowych zwierzaków wszelkiego rodzaju, a skończywszy na zestawach naukowych i teleskopach, które sprawią radość wielu dorosłym. Sprzedają tu najlepsze latawce, jakie kiedykolwiek widziałam - ptaki, sterówce i smoki w dzikich, jaskrawych kolorach, ze wstęgami przyczepionymi do ogonów. Razem z George'em przeszliśmy przez okres fascynacji latawcami i kusi mnie teraz, by przespacerować się po tym dziale, ale nie mam czasu. Kieruję swe kroki do działu piśmienniczego.
Po kilku minutach znajduję to, o co mi chodziło, i staram się zachować trzeźwość umysłu wśród ciągnących się bez końca rzędów nalepek i pisaków fluorescencyjnych. Są tu albumy we wszystkich możliwych rozmiarach, od najprostszych po najbardziej wyszukane. Wreszcie wybieram jeden z większych, do którego dołączono srebrne i złote pióro, zestaw liter samoprzylepnych i kolorowy brokat, którego można użyć, korzystając z kleju w sztyfcie. Biorę album z półki i staję w kolejce. Przy kasie każę go zapakować i przesłać pannie Karen Hervey, Rural Route One 727, Petamill w stanie Georgia.
Lunch, jak wyznała mi Lolly, ma na celu „ocenę konkurencji”, którą w tym wypadku stanowi tajska restauracja, niedawno otwarta na dachu jednego z ogromnych budynków na nabrzeżu. Ma doskonałe recenzje, co przyprawia Lolly o ból głowy.
Zazwyczaj to Richard, jej mąż czy nie mąż, towarzyszy Lolly w wyprawach na wrogie terytoria, ale ma dziś spotkanie, dlatego Lolly poprosiła mnie. Idziemy na lunch, nie na kolację, ponieważ, jak utrzymuje Lolly, to podczas lunchu można właściwie ocenić lokal.
260
„Każdy stroi się w pawie piórka do kolacji - oświadczyła przez telefon. - Ale w czasie lunchu można powiedzieć, czy miejsce jest naprawdę w porządku”.
Mam nadzieję, że lokal się obraca - syczy mi do ucha, kiedy wsiadamy do windy. - Jeśli tak, to znaczy, że jest w złym guście.
Nawet jak się nie obraca, to jeszcze nic straconego. Może poustawiali posążki Buddy.
Rzeczywiście poustawiali, ale nie są one tak złe, jak to się zdarza. Małe, wycięte z ciemnego drewna i tworzące zasłonę, za którą kryje się kasa. Lokal nosi nazwę „Chiang Mai Orchid”, a kelner przepasany szeroką szarfą, bez wątpienia student uniwersytetu, prowadzi nas do stolika pod przeciwległą ścianę, całą ze szkła. Widok na rzekę jest imponujący, lecz nie polecałabym tego miejsca nikomu cierpiącemu na lęk wysokości. Lolly, nim siada, prawie niedostrzegalnie przesuwa krzesło do przodu.
- „Orchid” jest niepotrzebne - mruczy, nachylając się do mnie po odejściu kelnera. - „Chiang Mai” w zupełności by wystarczyło. Nie mogli się powstrzymać i przedobrzyli.
Ta myśl wprawiają w doskonały humor, zamawia więc dla nas butelkę szampana.
Z jakiej okazji? - pytam, kiedy kelner już się uporał z wiaderkiem lodu i butelką.
Na twoją cześć - wyjaśnia Lolly, unosząc kieliszek i trącając nim o brzeg mojego. Łyka odrobinę, a potem mówi: - No dobra, kupiłam ci butelkę moet. Daje mi to chyba prawo uzyskania odpowiedzi na pytanie: Co się, u diabła, dzieje?
Nie, ale pewnie jutro ci wszystko powiem.
Jej brwi, wyskubane w dwa idealne półksiężyce, unoszą się i niemal znikają pod grzywką. Od czasu, gdy ją ostatni raz widziałam, ostrzygła się na pazia, co ją upodabnia do Doris Day.
Odwiedziła mnie detektyw Aaronson - wyznaje Lolly - która, tak na marginesie, odznacza się urokiem strażnika więziennego. Nieco inny gatunek odwiedził Richarda. Przypominał mu coś z serialu Opowieści z krypty.
Najlepsi w Filadelfii - zapewniam. - Wykonywali tylko swoją pracę.
261
Ogarnia mnie poczucie straszliwej nieuchronności i zastanawiam się, czy Lolly nie jest na mnie wściekła i czy mnie nie wywali. Może właśnie dlatego zamówiła szampana. Małe bąbelki syczą i eksplodują mi na języku.
- Przepraszam, Lolly - mówię. - Naprawdę przepraszam. Powinnam ci sama powiedzieć.
I wtedy mówię jej o telefonach, kwiatach, Kathleen Harper i włosach, i o kimś, kto śpiewał Shoo, fly w piwnicy.
Jezu Chryste - mówi tylko Lolly, kiedy moja relacja dobiega końca. Sięga po butelkę i nalewa każdej z nas jeszcze po kieliszku, na co przybiega kelner. Udaje, że ma wyrzuty sumienia, ale w duchu jest poirytowany, że same się obsłużyłyśmy, bo teraz maitre d'hótel koso na niego patrzy. Kiedy wreszcie odchodzi, Lolly wskazuje na moją głowę:
A tak na marginesie, okropnie to wygląda. Gdzie to sobie zrobiłaś? Na kampusie?
Mniej więcej - przyznaję.
Potrząsa głową, jakby potwierdzały się jej największe obawy co do mojej osoby.
- No cóż - mówi, otwierając menu. - Przynajmniej nie będziesz musiała przebierać się w Halloween.
- Nie jest tak źle - protestuję.
Patrzy na mnie, unosząc jedną brew.
- Jak będę następnym razem jechać do Nowego Jorku, zabiorę cię ze sobą.
Uświadamiam sobie, że być może powinnam czuć się urażona, ale nie jestem. W gruncie rzeczy brzmi to zabawnie.
- Co ty, Lolly, zamierzasz zrobić ze mnie modnisię? - pytam.
- No cóż - powiada, przewracając stronę menu. - Zawsze jest jakaś szansa.
Uporałyśmy się z półmiskiem czegoś pośredniego między dimsum i sushi, i teraz wypijamy ostatni kieliszek szampana, i raczymy się małymi ciasteczkami marcepanowymi. Wreszcie Lolly wyciera delikatnie usta serwetką i rzucają na stół.
- A więc są pewni, że to ta kobieta?
262
Kathleen Harper - mówię. - Tak myślę. To znaczy, oni tak myślą.
A co ty sądzisz? - pyta Lolly i uświadamiam sobie, że po raz pierwszy ktoś w ogóle zadał mi to pytanie.
Nie wiem - mówię.
Własne słowa przyprawiają mnie o lekki skurcz żołądka, ale jednocześnie odczuwam ulgę, wypowiadając je. Patrzę w stronę rzeki, na nabrzeża i maleńki kształt „Moshulu”, niegdyś czteromasztową barkentynę, a obecnie restaurację i nocny klub dla turystów. Gdy znów kieruję wzrok na Lolly, dostrzegam, że mi się przygląda.
Byłam pewna, że to ktoś z Georgii - wyznaję. - Że Marina musiała się tam czegoś dowiedzieć. Ale może tak mi się wydawało, bo znałam ją tylko z tamtych czasów. Może nie potrafiłam uświadomić sobie faktu, że prowadziła jeszcze inne życie, które nie miało ze mną nic wspólnego. I że upierałam się przy tym, by nie wiedzieć. Tak to rozgrywałam. Nie wiem. Chyba w głębi duszy wciąż pragnęłam wierzyć, że bez względu na to, co się między nami wydarzyło, na zawsze pozostaniemy nocnymi prządkami. - Widząc, że Lolly ponownie unosi brew, wyjaśniam pospiesznie: - Nic ważnego, tak siebie nazywałyśmy w dzieciństwie. - Opróżniam kieliszek i potrząsam głową. - Myliłam się, to wszystko. Jedyną osobą, która zasugerowała mi, że Marina odkryła coś w Georgii, była Kathleen, a jej niekoniecznie trzeba wierzyć.
Nie tylko Kathleen - przypomina Lolly. - Był jeszcze ten Rex, z którym rozmawiałaś...
- Dex.
Rex, Dex, mniejsza z tym. Ale, co ważniejsze, rozmawiałaś także z Mariną. Dzwoniła do ciebie stamtąd, prawda?
Tak - przyznaję. - Dzwoniła.
Słyszę teraz jej głos, wpierw natarczywy, potem przechodzący w szept: „Wiesz, że nic ci to nie da, Shoo”. Sądzę, że miała rację. Wszystko, co zrobiłam, okazało się daremne. „Nie mogłaś jej ocalić - ile razy powtarzała mi to Elena, nachylając się do mnie w swoim gabinecie. - Nie mogłaś zrobić nic, by ją ocalić”.
263
Lecz teraz, kiedy patrzę przez tę szklaną ścianę na nabrzeże, na setki maleńkich samochodów i ludzi dokądś spieszących, żałuję, że nie mam takiej pewności jak ona.
Pomyślałam, że to musiał być ktoś, kogo znała. Kiedy pojechała do Georgii, zorientowała się, kto to jest, i to dodało jej pewności, przekonało, że sobie z nim poradzi i dlatego otworzyła mu drzwi - mówię teraz do Lolly.
No cóż, pewnie tak było - przyznaje. - To prawdopodobnie ta Kathleen. Może to właśnie odkryła Marina, kiedy pojechała do Georgii. Może musiała się od niej oddalić, by to zrozumieć. Ten facet z twojego domu mówi, że ją wpuścił, tak?
Tak. Przyznała się nawet do tego. Więc to pewnie ona. Po co miałaby mnie tak prześladować, gdyby nie zabiła Mariny?
- Są pewni, że to ta sama osoba?
- Ja jestem pewna. Czuję to.
- Tak czy inaczej nie musisz się już martwić - zapewnia Lolly i kładzie dłoń na moim ręku. - Trzeba ruszyć z miejsca, Susannah. Już po wszystkim.
Jest wpół do czwartej, kiedy wsiadamy do ekspresowej windy w „Chiang Mai Orchid”. Dźwig jest do połowy wysokości oklejony płytami, reszta jest wyłożona tajskim jedwabiem w niebiesko-zielone paski, toteż człowiek ma wrażenie, że siedzi w małym akwarium. Przyłącza się do nas grupa czterech mężczyzn w średnim wieku, są w garniturach i płaszczach, rozmawiają przyciszonymi głosami i żują wykałaczki. Drzwi się zamykają po chwili i spadamy z powrotem na ziemię.
Lolly proponuje, że mnie podrzuci do domu. Przepełniona poczuciem winy, myślę o Jake'u i mam ochotę skorzystać z oferty. Mimo wszystko mówię, że wolałabym się przejść. Szampan trochę uderzył mi do głowy, a nasz posiłek był zgodnie z panującą modą lekki, dlatego chcę przetrzeźwieć na świeżym powietrzu. Całujemy powietrze muskające nasze policzki i po chwili przyglądam się, jak Lolly przechodzi pospiesznie przez ulicę i wskakuje na przeciwległy chodnik, lądując na nim niczym ptak na gałęzi.
264
Jestem tylko trzy przecznice od mieszkania Beau i w pierwszej chwili nie zamierzam tam iść. Lecz gdy ruszam przed siebie, nie mogę się powstrzymać, i nagle przepełnia mnie niepowstrzymane, niemal rozpaczliwe pragnienie, by go zobaczyć. Wiem oczywiście, że jest w pracy, lecz przechodzę na światłach i docieram do jego ulicy, jakbym wierzyła, że poczuję się lepiej, stojąc pod jego drzwiami.
Kwiaciarnia, nad którą mieszka, zwija interes. Niegdyś to była duża firma, hurtowy dostawca, prowadzący niewielki sklep od frontu, który, jak przypuszczam, sprzedawał resztki towaru, dziwne wiązki łodyżek wraz z fragmentami bukietów, czyli to wszystko, czego nie dało się już wcisnąć w te strzeliste kompozycje, jakie zdobią hole wejściowe w hotelach czy szklane gabloty w sklepach takich jak Tiffany. Czasem w sobotni albo niedzielny poranek drzwi magazynu były otwarte, ukazując jaskinię kwiatów, jasne rozlewiska kolorów na tle ceglanej czerwieni ścian. Dziś jednak są zamknięte, a ja widzę przez szybę, jak jakaś kobieta pakuje kawałki styropianu do pudła.
Wystukuję kod przy drzwiach wejściowych, kiedy przychodzi mi do głowy, że wkraczam bez zezwolenia na teren prywatny. Ale ponieważ Beau i tak jest nieobecny, nie ma to większego znaczenia. Lampa fluorescencyjna w holu szumi cicho. Przystaję na schodach niemal z nadzieją, że usłyszę muzykę. Ale nic tu nie dociera. Panuje martwa cisza, którą po chwili przerywa jedynie odgłos moich kroków.
Kiedy docieram pod jego drzwi, czuję się głupio. Mam klucz i mogę wejść do środka, ale nie robię tego. Dochodzę do wniosku, że najlepiej będzie mu zostawić wiadomość, gdy jednak wygrzebuję długopis z torebki, nie bardzo wiem, co napisać. W końcu składam kartkę tak, by kształtem przypominała psa, może to być Jake. Potem wtykam ją w szczelinę między drzwiami a framugą i odchodzę szybko, nim ktoś zdąży się zorientować, że tu byłam.
Już na ulicy dostrzegam kłąb ciemnych chmur w górze i uświadamiam sobie, że ta lekka, jak mi się wydawało, mgiełka przerodzi się za chwilę w deszcz. O czwartej po południu panuje spokój i
265
nigdzie nie widać taksówki. Ludzie, którzy wybrali się na lunch, są już z powrotem w biurach, a godzina szczytu jeszcze się nie zaczęła. Chcę zdążyć na czas do domu, by Jake wybiegał się w parku, nim zacznie padać, i dochodzę do wniosku, że najszybciej będzie pójść na skróty, to znaczy alejką na tyłach budynku Beau, która zaprowadzi mnie na gwarną przecznicę, a tam powinnam już złapać taksówkę.
Jest za wcześnie, by zapaliły się latarnie uliczne, a ceglane ściany magazynów wznoszą się tak wysoko, że widać nad nimi tylko wąskie pasmo chmur. Gdybym stanęła oparta plecami o przeciwległy mur i podniosła głowę, ujrzałabym rząd okien mieszkania Beau. Mogłabym sprawdzić, czy przesącza się przez nie światło, co by dowodziło, że Beau tam się ukrywa. Raz, kiedy byłam pijana, zaczęłam rzucać w nie żwirem i udało mi się trafić jedną z tych grubych tafli szkła. Ale dziś nie widzę nigdzie żadnego żwiru, nie zamierzam zresztą opierać się plecami o ścianę magazynu, która cuchnie uryną.
Nie ma chodnika po obu stronach alejki, w której od biedy zmieści się samochód. Przypuszczam, że kiedyś był to tylko pasaż, pochodzący jeszcze z czasów, gdy ludzie używali do transportu koni. Mijam dziwne drzwi, jakby komórki na węgiel, i wtedy, przez szczelinę między dachami, zaczynają spadać na ziemię pierwsze krople wody - duże, miękkie i szare; uświadamiam sobie, że będę musiała wyprowadzić Jake'a w deszczu, czego nie znosi. Kładzie wtedy uszy i przemyka się chyłkiem, czasem nawet trzeba go jakoś wywabić z holu na ulicę. Rozmyślam o tym i zastanawiam się, jak w takiej pogodzie uda się Halloween i co powiem Beau, kiedy znajdzie moje psie origami i zadzwoni dziś wieczorem, kiedy nagle dociera do mnie odgłos kroków.
Początkowo mi się wydaje, że to tylko jakieś echo, na które wcześniej nie zwróciłam uwagi. Ale potem uświadamiam sobie, że to coś innego. Wstrzymuję oddech i znów słyszę ten dźwięk. Ostrożny i niezbyt głośny. Ale nie jest złudzeniem - miarowy rytm kroków dociera z pewnej odległości. Jakby ktoś wszedł w alejkę przed minutą i powoli mnie doganiał.
266
Jestem już w połowie drogi i ściany przede mną wydają się zbiegać niczym u wylotu tunelu. Nie wiem, czy zdołam tam dotrzeć, nawet gdybym biegła, i próbuję sobie rozpaczliwie przypomnieć, co znajduje się na tej przecznicy. Może sklepy, powinny też jeździć tam samochody, choć nie docierają do mnie żadne odgłosy ruchu. Słyszę tylko dźwięk, jaki wydają moje obcasy na asfalcie, i to echo, które idealnie się do niego dostosowuje. Nie chcę zdradzać swych zamiarów, ale przesuwam sobie torbę na brzuch i sięgam po klucze. Wiem, że mogłabym krzyczeć, ale ściana magazynu naprzeciwko budynku Beau jest całkowicie pozbawiona okien, a jego poddasze to jedyne mieszkanie w całym domu. Ruszam szybciej, lecz kroki za moimi plecami też przyspieszają.
Wydaje mi się, jakby były tuż-tuż. Jestem pewna, że się zbliżają, a do końca alejki kawał drogi. Zsuwam torbę z ramienia i chwytam pasek w połowie długości. Torebka nie jest dostatecznie ciężka, by wyrządzić krzywdę, ale może zdołam raz nią wywinąć, rąbnąć kogoś w twarz na tyle mocno, by go oszołomić. Drugą dłoń, która spoczywa w miękkim skórzanym wnętrzu, zaciskam wokół kluczy, tak aby ich końcówki wystawały między palcami. Oczy, nakazuję sobie w myślach, celuj w oczy. I wtedy, w pół kroku, przystaję gwałtownie i obracam się na pięcie. Zapieram się nogami i biorę zamach, jednocześnie robiąc głęboki wydech.
Ale nikogo nie ma. Alejka jest pusta. Nikt nie stoi między mną a szarą bryłą światła, jaką jest teraz widoczna u wylotu tego pasażu ulica, przy której mieszka Beau.
Rozdział 26
- Jestem martini! - obwieszcza Cathy, wirując na podeście schodów. - To jest brzeg kieliszka - pokazuje koło ze srebrnego drutu, które zwisa z jej ramion. - A szminka to pieprz turecki. No i jak?
267
Ma na sobie srebrny, obcisły trykot i pokryte srebrnym sprejem baletki. Policzki i grzbiet nosa przyprószyła srebrnymi kropeczkami. Włosy zakryła puszystym, zielonym kapeluszem, który ma po obu stronach kołki z tektury, tak że jej głowa wygląda jak oliwka nabita na gigantyczną wykałaczkę.
- Wspaniale - mówię. - Jesteś martini z ginem czy wódką?
Przestaje się kręcić i opiera dłonie na biodrach. Teraz wygląda jak bardzo złe martini.
- Daj spokój. - Robi obrażoną minę. - Nie bądź smutasem.
Chodź z nami. Jill przebiera się za margaritę, będzie fajnie.
Krzywię się.
Nie mam kostiumu.
A ja mam jeden ekstra - zapewnia. - Shawn chciał go włożyć, zanim się zdecydował, że poleci do Meksyku wcześniej, niż zamierzał. Możesz pójść jako tequila sunrise.
Beau do mnie przychodzi - mówię, choć o ile się orientuję, nie ma takiego zamiaru, ale to argument nie do odrzucenia. W świecie Cathy chłopcy mają pierwszeństwo.
Patrzy na mnie, mrużąc oczy. Podejrzewa, że kłamię, ale nie chce tego przyznać.
- No dobra - oświadcza w końcu. - W takim razie będziesz
dawała dzieciakom łakocie.
Bierze ze stolika miskę pełną słodyczy i batonów i wciska mi w dłonie.
Gordon jest beznadziejny - wyjaśnia. - Próbowałam zatrudnić go w zeszłym roku, a on za którymś tam razem przestał w ogóle schodzić na dół. No i zjadł chyba wszystkie babeczki.
Zgoda - mówię. - Nawet nie lubię babeczek.
Brzęczy domofon w jej mieszkaniu i Cathy zatrzaskuje za sobą drzwi, po czym rusza w dół schodów. Po chwili przystaje i patrzy na mnie.
- Jesteś pewna? - pyta. - Nie musiałabyś się nawet przebierać.
Marszczy zatroskana czoło, ponieważ będę wyłączona z zabawy; spędzę samotnie Halloween, podczas gdy jako koktajl mogłabym bawić się na balu kostiumowym w biurze jej linii lotniczych. Domofon znów brzęczy, a Cathy unosi znacząco brwi.
268
- Zaczyna się - mówię i ruszam za nią na dół, trzymając w dłoniach gigantyczną misę słodyczy i nakazując Jake'owi zostać, bo z radości szczeka i przewraca małe dzieci.
Deszcz przeszedł w mżawkę, a na ostatnim stopniu pod drzwiami frontowymi stoi grupa maleńkich czarownic. Opuszczam misę, by mogły nabrać garście słodyczy, i patrzę ponad ich głowami, jak Cathy biegnie truchtem w stronę czekającej taksówki. Otwierają się tylne drzwi i widzę przelotnie kogoś w jej wnętrzu. Jest ubrany na zielono i domyślam się, że to margerita. Cathy wydaje pisk, stając na brzegu kałuży przy krawężniku, ma problemy z drucianą obręczą i kapeluszem, nie chce zawadzie wykałaczką o dach taksówki, ale w końcu wślizguje się do wnętrza wozu i zatrzaskuje drzwi, i po chwili już ich nie ma.
Matka małych czarownic dziękuje mi i gdy zamykam ciężkie drzwi wejściowe, maluchy zbiegają ze schodów i przyłączają się do miniatury Dartha Vadera i jakiegoś anioła z różowymi skrzydłami. Stoję w holu i wyglądam przez rżnięte szyby na ulicę. Wzór zawijasów, arabesek i kwietnych girland nakłada się na ciemną wstęgę chodnika i przejeżdżające ulicą samochody. Ludzie widziani przez nieco matowe szkło stanowią rozmazane kształty. Pojawiają się w polu widzenia, nabierają na sekundę ostrości i znikają.
W holu jest tak cicho, że niemal mam ochotę stąpać na palcach i zamiast zamknąć wielkie drzwi prowadzące do westybulu i zasłonić wszelki widok na ulicę, zostawiam je otwarte. Zoe byłaby niezadowolona. Wewnętrzne drzwi prowadzące bezpośrednio do holu i klatki schodowej powinny zawsze być zamknięte ze względów bezpieczeństwa, gdyby jakiś złoczyńca sforsował drzwi prowadzące na dwór, utknąłby w wejściu wyłożonym marmurem, uwięziony w wysokiej klatce ciemnoniebieskich ścian Zoe, dopóki nie zjawiłaby się policja i go nie zabrała. O ile mi wiadomo, nigdy się to nie zdarzyło. Poza tym nie stanowiło to przeszkody dla Kathleen Harper, myślę, blokując drzwi, by się nie zamykały. Przy okazji obu jej niezapowiedzianych wizyt. Zastanawiam się, czy powinnam zejść do
269
piwnicy i sprawdzić drzwi do ogrodu, ale jedno spojrzenie w dół schodów wystarcza, bym zrezygnowała z tego pomysłu. Jest tam ciemno i groźnie. Zadowalam się zamknięciem drzwi prowadzących do korytarza i klatki schodowej, które są dziwnie liche w porównaniu z resztą budynku, ale mimo wszystko daje mi to poczucie bezpieczeństwa.
Domofon odzywa się trzykrotnie w ciągu następnych dwudziestu minut i za każdym razem biorę misę i zbiegam posłusznie na dół, po czym staję w mżawce na wilgotnym szczytowym stopniu schodów wejściowych, oferując czarodziejom i małym potworom słodycze. W wolnej chwili między tymi wędrówkami znajduję na lodówce paczkę batonów i dorzucam do misy. Za drugim razem zabieram ze sobą Jake'a, ale zaczyna szczekać na maleńkiego zielonego dinozaura, który wtula się w ojca z taką miną, jakby miał zaraz wybuchnąć płaczem, dlatego potem zamykam kratę w swoim mieszkaniu i zostawiam drzwi otwarte, żeby Jake mógł siedzieć i patrzeć, jak schodzę na dół. Robię to z najwyższą niechęcią, ponieważ kiedy wracam na górę, leży z nosem i przednimi łapami wystającymi przez czarne kraty, niczym więzień.
- Jak tylko dzieciaki znikną, zostaniesz uwolniony - zapewniam go.
Beau nie dzwoni. Jest już prawie ósma i zastanawiam się, czy jest gdzieś na halloweenowym przyjęciu, przebrany za lekarza albo dynię. Powinnam do niego zadzwonić, myślę. Powinnam zostawić wiadomość, na wypadek gdyby papierowego psa wywiało na klatkę schodową albo został zdeptany przez Beau podczas otwierania drzwi. Po chwili z zadumy wyrywa mnie brzęczenie domofonu, nakazuję Jake'owi pozostanie na miejscu, a sama znów biorę misę i zbiegam po schodach.
Tym razem duchy i księżniczki są trochę starsze, a ich matka czeka u podnóża schodów i macha do mnie, kiedy odchodzą. Zamykając drzwi, dostrzegam, że dzieciaków jest jakby mniej, i przypuszczam, że niebawem wszystkie zgarną rodzice do domów, a na ulicach pozostaną tylko starsze, które rzucają jajkami i strzelają
270
pianką do golenia, i obserwujący je policjanci. Moja miska jest do połowy pusta i gdy wchodzę z powrotem na górę, zastanawiam się, czy wszystko zniknie, czy też zostanie trochę na przyszły rok, choć pewnie nigdy przedtem Cathy nie zorganizowała tego tak oszczędnie. Snickersy poszły najszybciej i właśnie je liczę, gdy z mieszkania Gordona wychyla się raptem jego głowa, niczym diabełek z pudełka.
- Cześć, Susannah! - mówi.
Zachowywał się tak cicho, że w ogóle nie domyśliłam się, że siedzi w domu. Zakładałam, że jestem zupełnie sama, i jego widok zbija mnie w pierwszej chwili z tropu.
- Cześć - odpowiadam i uświadamiam sobie, że trzymam
przed sobą misę, jakbym chciała go poczęstować. - Cathy prosiła, żebym obsłużyła dzieciaki. Poszła na przyjęcie. Jako martini.
- Wiem - mówi Gordon. - W zeszłym roku była zebrą.
Wyobrażam sobie Cathy pokrytą paskami, z parą długich uszu z drutu i bibuły przytwierdzonych do głowy.
- Motywem przyjęcia była Afryka - ciągnie Gordon. - Jej partner przebrał się za wojownika masajskiego. - Otwiera drzwi szerzej i zachęca: - Wchodź.
Zastanawiam się nad Jakiem i czy będę słyszeć domofon. Gordon, jakby czytając w moich myślach, mówi:
Ruch już zmalał. Masz tam jakieś babeczki?
Nie - odpowiadam i by się upewnić, że nie zwędzi ostatnich snickersów, stawiam misę na stopniach schodów.
Zapalił gaz w dużym kominku, a ogień robi o wiele większe wrażenie niż u mnie. To rzeczywiście płomienie. Jasne, czerwone języki wspinają się na pomalowane szklane polana i napełniają je od wewnątrz blaskiem. Musi mieć zainstalowane ściemniacze, ponieważ pokój jest bardziej zacieniony niż zeszłego wieczoru; przyćmione światło pasuje do wnętrza. Ściany nie wydają się takie białe, a boazeria jest bardziej przyjazna i męska.
Ten dom musiał być kiedyś wspaniały, nie sądzisz? - mówię.
O, tak - zapewnia Gordon. Zaciąga zasłony przy wykuszowym oknie z siedziskiem, odgradzając nas od migotliwego blasku lamp
271
ulicznych. - Kocham to mieszkanie. Zawsze marzyłem, by było mnie kiedyś na takie stać, a także na jego urządzenie. Lubiłem spacerować wzdłuż tych kamienic i wybierać tę, gdzie chciałbym mieszkać.
Uśmiecha się do mnie, a ja wyobrażam go sobie jako małego chłopca, który zagląda do oświetlonych okien.
- Dorastałeś w mieście? - pytam, uświadamiając sobie jednocześnie, że nic o nim nie wiem, że w ciągu tego roku, który
tu przeżyłam, nigdy się tym nie interesowałam.
Potrząsa głową.
- Nie - mówi. - W każdym razie nie tutaj. Urodziłem się
pod Waszyngtonem. Nie przelewało nam się. Tobie chyba powodziło się lepiej.
Zapada niezręczne milczenie. Nie bardzo wiem, co mam na to odpowiedzieć, przecież i my nie opływaliśmy w dostatki, ale zanim otworzyłam usta, Gordon mówi:
- Napijesz się? Trochę wina?
Sprawia wrażenie lekko podnieconego i niespokojnego, jak dziecko skrywające jakiś sekret. Waham się przez chwilę, a potem przypominam sobie, jak smakowało mi chardonnay, który otworzył zeszłego wieczoru. Kieliszek nie zaszkodzi, myślę, poza tym nabiorę odwagi, by zadzwonić do Beau.
- Pewnie - mówię.
Gordon uśmiecha się szeroko i daje nura do kuchni, po chwili zjawia się z butelką i dwoma kryształowymi kieliszkami. Biorę je od niego, a on, nalewając, oświadcza:
- Robi się z tego nałóg.
Zmuszam się do grzecznościowego uśmiechu.
- Za szczęśliwe dni! - Gordon unosi kieliszek. A potem, kiedy sączę zimne wino o słomkowym kolorze, on znika w holu albo sypialni.
W kuchni pali się światło, a ja podchodzę do drzwi i zaglądam do środka. Jest mniej więcej tej samej wielkości co moja, ale o wiele bardziej nowoczesna i z pewnością drożej wyposażona. Całe pomieszczenie jest białe, łącznie z terakotą na podłodze, glazurą na ścianach, lodówką i nowoczesnym piecykiem zainstalowanym na
272
równie białej wyspie pośrodku, która wygląda tak, jakby nigdy jej nie używano. Prawdę mówiąc, cała kuchnia sprawia wrażenie, jakby nikt nigdy z niej nie korzystał, i nagle przychodzi mi do głowy, że nie przypominam sobie, by z mieszkania Gordona kiedykolwiek dochodził jakiś zapach. Podejrzewam, że w jednej z tych białych szafek jest gdzieś ukryta mikrofalówka i że gdybym otworzyła lodówkę, moim oczom ukazałyby się butelki białego wina i piwa, a także specjały w rodzaju salsy, marynowanych koreczków śledziowych, korniszonów i oliwek.
Ściany są puste, jeśli nie liczyć kalendarza i magnesu przytrzymującego nieskazitelny zestaw noży, których ostrza są tak świeże i nowe, że migoczą w świetle lamp. Telefon to jedno z tych lśniących urządzeń z małym ekranem i mnóstwem przycisków służących do programowania numerów. Pamiętam, co Shawn mówił o Gordonie, że pewnie wydzwania na różne seks-linie, i teraz wydaje się to nieco śmieszne. Mimo wszystko rzucam okiem na płytkę, gdzie wyświetlane są najczęściej wybierane numery. Nie dostrzegam nazwisk wypisanych ołówkiem na małych, białych prosto kącikach, i gdy rozglądam się wokół, uświadamiam sobie, że na drzwiach lodówki nie ma nawet reklamówki z telefonem jakiejś chińskiej restauracji czy pizzerii. Nagle to miejsce przyprawia mnie o niepokój. Przenika je samotność Gordona, a ja czuję się speszona, że to dostrzegłam, jakbym otworzyła drzwi i zastała go nagiego albo siedzącego na sedesie.
- Tutaj! - mówi Gordon. - Znalazłem!
Jego głos mnie wystraszył, obracam się szybciej, niż zamierzałam. Wylewam przy okazji odrobinę wina i zastanawiam się, czy widać na mojej twarzy wyrzuty sumienia. Czuję, że moje policzki nabierają rumieńców. Gordon zdaje się tego nie dostrzegać. Stoi w drzwiach kuchni i trzyma w dłoni okrągłą pomarańczową kartę jak trofeum, włożył też marynarkę. Jest bez wątpienia nowa, na pierwszy rzut oka to bardzo drogi, lekko omszały tweed, i niezupełnie pasuje do czarnego golfa i dżinsów. Macha do mnie kartą, a ja dopiero teraz widzę, że ma to być dynia. Z czarnymi wąskimi oczami
273
i szczerbatym uśmiechem.
- Jest przyjęcie w mieście - oświadcza Gordon. - Zamierzałem cię spytać, no wiesz, czy wybrałabyś się tam ze mną. Moglibyśmy wpaść tam na chwilę, a potem pójść na kolację. Zarezerwowałem stolik na późną godzinę w „Monique”.
Znam „Monique”. To niesamowicie drogie francuskie bistro w dzielnicy historycznej, z takimi luksusami jak małe otwarte kominki i przesadnie wygodne stoliki przybrane tym neoprowansalskim suknem, które przyprawia mnie o ból głowy. Jest często reklamowane w przewodnikach turystycznych jako miejsce romantyczne, jedno z tych, gdzie bankierzy zabierają swoje dziewczyny z okazji pierwszej randki albo oświadczyn. Nie wyobrażam sobie, bym mogła siedzieć w jednej z tych małych, zatłoczonych sal naprzeciwko Gordona, i nie mam pojęcia, co powiedzieć. Przygląda mi się bacznie z szerokim uśmiechem oczekiwania, a ja dostrzegam po raz pierwszy, że gdy tak wykrzywia twarz, robi się okrągła i gładka jak u dziecka.
Chcę coś powiedzieć o moich obowiązkach podczas Halloween albo o Jake'u czy Beau, ale nim mam czas otworzyć usta, Gordon znów zaczyna mówić. Teraz jednak podniecenie ustępuje miejsca szczerości. Marszczy czoło i spuszcza odrobinę wzrok, i gdy ponownie kieruje na mnie spojrzenie, w jego twarzy dostrzegam coś przebiegłego. Ma jakiś sekret i zamierza się nim podzielić.
- Jest mi naprawdę przykro z powodu twojej siostry - mówi. - To musiało być dla ciebie straszne.
Gapię się na Gordona. Nigdy nie opowiadałam w tym domu o Marinie. Na piersiach czuję cieniutką, swędzącą warstwę potu i gdy się odzywam, mój język jest jak z ołowiu.
Skąd wiesz?
Od tej policjantki - wyjaśnia Gordon. - Powiedziała mi, dlaczego tak im zależy na skazaniu tamtej kobiety.
Zastanawiam się, czy kłamie, czy Rebecca Aaronson rzeczywiście mu o tym powiedziała, ale nim cokolwiek przychodzi mi do głowy, Gordon mówi:
274
- Zresztą sam wiedziałem, że coś jest nie tak. Domyśliłem się. Zazwyczaj potrafię się zorientować, gdy ktoś jest naprawdę zraniony. Myślę, że ludzie rozpoznają to w innych. Mam wrażenie, że to jest jakby los, przeznaczenie.
Powietrze w kuchni Gordona wydaje mi się nagle gęste.
- Nie mam ochoty iść na to przyjęcie - słyszę własny głos.
Ale Gordon nie zwraca na moje słowa uwagi. Mówi dalej o przeznaczeniu.
- To znaczy, kiedy ktoś zaczął cię prześladować. Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć, Susannah, ale chcę się tobą zaopiekować. Naprawdę.
Odstawiam kieliszek i cofam się. Wyczuwam przez bluzę chłód białych kafelków.
Gordon - mówię, a mój głos brzmi dziwnie, jakby dobiegał gdzieś z daleka.
Nikomu nie powiem - zapewnia pospiesznie. - O twojej siostrze. Rozumiem takie sprawy, słowo daję.
Kiwam głową, co Gordon bierze za sygnał, że wszystko jest w porządku.
- To nie jest żaden bal przebierańców - zapewnia i uśmiecha
się do mnie uspokajająco, pokazując przy tym dynię, jakby na dowód, że nie będę musiała wkładać prześcieradła na głowę i wołać
„Uuuu!” albo kapelusza czarownicy, ja jednak widzę tylko jego rękę wysuniętą w moją stronę, mam wrażenie, że wpycha mnie
w kąt kuchni. - Podadzą tylko kilka drinków, zjawi się pewnie jeden wampir albo dwóch. Potem możemy się wymknąć i pogadać.
Jego ciało blokuje drzwi. Próbuję wziąć głęboki oddech, ale czuję, że lada moment zacznę krzyczeć.
- Muszę iść! - oświadczam stanowczo.
Wpycham Gordona do salonu. Kiedy ruszam w stronę drzwi, staram się nie biec. Wydaje się, że to w tej chwili bardzo ważne - iść powoli, nie spuszczać z niego wzroku; próbuję kroczyć dostojnie, choć zdaję sobie sprawę, że przypominam sunącego kraba.
- Susannah - mówi. - Proszę.
Idzie za mną z wyciągniętymi rękami, a ja odsuwam się od niego i staję w otwartych drzwiach.
275
- Nie mogę, Gordon - zapewniam. - Ja...
Chcę powiedzieć, że jestem już zaangażowana, że nie musi się o mnie troszczyć czy nawet przebywać w pobliżu, ale Gordon chwyta mnie za ramię.
Susannah - mówi. - Proszę. Nie chcę, żebyś się martwiła. Ja tylko...
Nie! - odpowiadam i próbuję mu się wyrwać, ale nie ustępuje. - Puść mnie, do cholery!
Wyrywam z jego uścisku ramię, odwracając się gwałtownie, i w tym momencie widzę Shawna wbiegającego po schodach. Pokonuje po dwa stopnie naraz.
- Puść ją! Natychmiast! - wrzeszczy Shawn. - Co ty, kurwa,
sobie wyobrażasz?
Z góry dobiega szczekanie zaniepokojonego Jake'a i Gordon uwalnia wreszcie moje ramię. Robi się czerwony na twarzy.
- Co cię to obchodzi? - pyta wściekle Gordon. - Nic jej nie
robię. Sam spytaj.
Zanim mam czas otworzyć usta, Shawn chwyta Gordona za klapy nowej marynarki i przyciska do ściany. Odskakuję do tyłu i strącam miskę ze schodów, batony rozsypują się po czerwonym chodniku. Shawn przysuwa twarz do twarzy Gordona, wykręcając w pięściach klapy jego marynarki.
- Kurwa, trzymaj się od niej z daleka, ty zboczeńcu. Słyszysz? - syczy przez zaciśnięte zęby.
Ruszam w ich stronę, nie chcąc, by Shawn uderzył Gordona, na co się zanosi, ale nim udaje mi się cokolwiek zrobić, Gordon wyciąga ręce i odpycha przeciwnika.
Zleź ze mnie, dupku - mówi. - Stracisz robotę!
Robotę? - pyta zdziwiony Shawn i dźga palcem wskazującym w pierś Gordona. - Wiem o tobie wszystko, pieprzony odmieńcu. Aresztowali cię za nagabywanie w celach nierządu i napastowanie. Lubisz łazić za dziewczynami, co? - Zapada cisza, a po chwili Shawn ciągnie: - To prawda, czyż nie? No dalej, powiedz jej.
Gordon robi się śmiertelnie blady, a ja czuję, jak skręca mi się żołądek.
276
Znalazłem u Zoe list od kuratora, który nadzoruje twoją pracę na cele społeczne - mówi dalej Shawn. - Ten, który napisał, żebyś mógł wynająć to mieszkanie. W którym zapewnia, że nie stanowisz „zagrożenia dla społeczeństwa”. Może będą musieli to przemyśleć. I pogadać z Susannah.
Nie będę tego tolerować - oświadcza Gordon. Odsuwa się od Shawna i choć jest blady, a nawet odrobinę roztrzęsiony, patrzy wprost na mnie. - Idę na kolację, Susannah. Byłbym bardzo zadowolony, gdybyś poszła ze mną.
Potrząsam głową. Nie mogę oderwać od niego wzroku, nie mogę przestać się zastanawiać, czy to jego okrągłą twarz ujrzała Marina, otwierając drzwi swojego mieszkania.
Nie - słyszę swój własny głos.
No - zwraca się do niego Shawn. - Odpowiedziała ci. A teraz zostaw ją w spokoju.
Gordon wciąż mi się przygląda. Chce coś powiedzieć, ale w końcu rezygnuje. Mija mnie i sięga w głąb swojego mieszkania, by zgasić światło. Potem zamyka drzwi.
Życzę ci udanego wieczoru - mówi do mnie. Następnie wygładza marynarkę, przechodzi obok Shawna i rusza na dół. Po chwili słyszymy, jak drzwi wejściowe się otwierają i zamykają.
Gnój - mówi Shawn. Brzmi to tak, jakby wstrzymywał oddech. Odwraca się do mnie: - Nic ci nie jest?
Nie - zapewniam. - Wszystko w porządku.
Słyszę, jak Jake popiskuje na górze i wołam do niego. Jego głos zamiera chrapliwie i sekundę później z góry dobiega głuchy łomot psiego ciała, osuwającego się na podłogę.
Stoimy bez ruchu, wpatrzeni w schody, jakby Gordon mógł się ni stąd, ni zowąd zmaterializować.
- Czy to prawda? - pytam w końcu. - Ta historia z aresztowaniem?
Shawn przytakuje.
- Tak. Nie wiedziałem o tym aż do dzisiejszego popołudnia, bo inaczej ostrzegłbym cię wcześniej. Znalazłem to przypadkiem w poczcie Zoe, kiedy czegoś szukałem.
277
Nie pytam nawet, dlaczego Shawn przeglądał dokumenty Zoe dotyczące innych mieszkańców ani dlaczego jest tutaj, skoro miał być w Meksyku. Nie obchodzi mnie to w tej chwili. Cieszę się po prostu, że jest.
Wyszło na jaw, kiedy go sprawdzali. Zlecają to jednej z tych firm, zanim wynajmą komukolwiek mieszkanie - tłumaczy Shawn, a ja próbuję sobie przypomnieć, czy Zoe i Justin uprzedzili mnie o tym, kiedy podpisywałam umowę wynajmu, ale na próżno. - Jego kurator złagodził opinię albo przynajmniej przekonał Zoe i Justina, że Gordy to zreformowany osobnik. A oni jak to oni, postanowili dać mu szansę. Ładnie z ich strony, ale chyba niezbyt mądrze. Tak przy okazji, dlatego tu jestem. Zoe zadzwoniła z Paryża tuż przed moim wyjazdem. Przegapili jakieś duże zlecenie, poczta kurierska nawaliła, zaproponowała mi więc pieniądze, żebym został i załatwił to dla niej.
Cieszę się, że tak się stało - mówię.
Tak - przyznaje Shawn. - Ja też.
To dobrze, że tak sobie poszedł? - pytam, wskazując głową mieszkanie Gordona.
A co mieliśmy zrobić? - dziwi się Shawn. - Zatrzymać go? Związać przewodem elektrycznym? Ty i ja? Chcesz poza tym, żeby siedział w tej chwili w domu?
Potrząsam zdecydowanie głową.
- Powinnam zadzwonić do Marka Cope'a - mówię. - To detektyw. Ten, który prowadzi śledztwo.
Shawn przytakuje.
- Okej. - Odwraca się i zaczyna schodzić. - Jestem u Zoe
i Justina, jakbyś czegoś potrzebowała.
Przychodzi mi do głowy, że trzeba pozbierać batony i cukierki, nachylam się, ale daję spokój. Zrobię to później. W tej chwili pragnę usłyszeć brzmienie głosu Marka Cope'a. Nie jestem nawet pewna, co mam mu powiedzieć, co to znaczy dla Gordona, jakie będą skutki dla Kathleen Harper, ale idąc na górę, myślę, że to on będzie się nad tym głowił. Jestem trochę zła, że mi osobiście nie powiedział o Gordonie, ale z drugiej strony może nie miał o tym pojęcia. Może Rebecca Aaronson nigdy go o tym nie poinformowała,
278
czy też dowiedziała się o tym dopiero po zatrzymaniu Kathleen. I tak nie miałoby to już znaczenia, i teraz gdy o tym myślę, wiem z całą pewnością, że policja nie może chodzie i informować ludzi o takich sprawach.
Jake leży płasko na podłodze w holu, pysk i łapy wysunął możliwie daleko poza kraty. Wierci się i popiskuje, kiedy mocuję się z zamkami, a potem co najmniej przez minutę muszę go przekonywać, by się cofnął, bo inaczej nie otworzę kraty.
- Dobry pies! - mówię i całuję go w czubek łba, ciągnąc jednocześnie za uszy. - Dobry, dobry pies!
Nagle dociera do mnie, że jestem roztrzęsiona i że kręci mi się w głowie, czuję się jak ktoś, kto wpadł na drodze w poślizg i o włos uniknął zderzenia czołowego albo wylądowania w rowie. Zamykam za sobą kratę i oboje z Jakiem idziemy do sypialni po moją torebkę. Gdzieś na jej dnie znajduje się notes elektroniczny i upływa chwila, nim dokopuję się do niego, a potem próbuję wywołać numer Marka Cope'a. Opieram urządzenie o budzik i wystukuję numer domowy detektywa na telefonie w sypialni, ale gdy podnoszę słuchawkę do ucha, dociera do mnie tylko martwa cisza.
Patrzę na aparat i dostrzegam, że małe światełko zasilania w ogóle się nie pali.
Halloween, myślę sobie. Jakiś kretyn spieprzył gdzieś przewody i teraz telefon jest głuchy. Cathy od wieków mi radziła, żebym kupiła komórkę, tak samo Lolly, ale nienawidzę takich gadżetów. Muszę się przejść do wypożyczalni wideo i zadzwonić stamtąd. A potem przychodzi mi do głowy, że przecież Shawn jest tutaj, a z pewnością należy do osób, które nie rozstają się z telefonem komórkowym. Zamykam notes elektroniczny i wsuwam go do kieszeni bluzy.
Kiedy otwieram kratę, Jake wychodzi za mną na schody. Wydaje mi się, że to podłe więzić go ponownie, ale każę mu się położyć i pilnować. Nie chcę, by strząchał z siebie włosy po całym mieszkaniu Zoe i Justina.
- Dobry pies - mówię. - Zostań.
279
Jake posyła mi przeciągłe spojrzenie, ale osuwa się posłusznie na podest, tak jak mu każę. Potem ruszam schodami w dół, wołając:
- Shawn? Hej, Shawn, jesteś tam?
Rozdział 27
Mieszkanie Zoe i Justina jest większe, niż się spodziewałam. Zachodziłam czasem do ich biura na dole, znajdującego się po drugiej stronie głównego holu, ale tu nigdy nie byłam. Salon wraz z kuchnią musiał być pierwotnie jadalnią albo nawet salą balową. Zajmuje cały tył domu, a między jego ogromnymi wykuszowymi oknami, które wychodzą na ogród, zainstalowano rozsuwane drzwi prowadzące na taras. Nad czarnymi taflami szkła zwieszają się białe żaluzje, co w połączeniu z bielą ścian nadaje pomieszczeniu wrażenie monochromatyczności, jakby jego kolory wyblakły. Myślę sobie, że dodałabym trochę czerwieni dla kontrastu, może nawet głębokiego fioletu. Wszystko jedno czego, byle wydobyć ten pokój z bezkresu czerni i bieli, które w założeniu mają wyglądać minimalistycznie i modnie, a w gruncie rzeczy są nudne.
Oświetlenie też nie pomaga. To rozlewiska jasności, które sprawiają, że cienie gromadzą się w kątach jak kałuże brudnej wody. Gra muzyka, coś klasycznego, może Brahms albo Beethoven; nie od razu dostrzegam Shawna. Wchodzę do środka, a drzwi zamykają się za mną bezgłośnie. Dopiero gdy go wołam, wyłania się, jak przypuszczam, z łazienki czy może sypialni. Zdążyłam do tej pory podnieść słuchawkę telefonu, który stoi na stoliku obok kanapy. Jest głuchy. Wciąż trzymam ją w dłoni, kiedy wchodzi Shawn.
- Hej - mówi. - Złapałaś swojego detektywa? Przesłali już komunikat? APB. Zawsze się zastanawiałem, co to znaczy. APB. W serialach policyjnych ciągle się to pojawia. Chcesz piwa?
280
- Ali points bulletin - wyjaśniam. - Piwa? Pewnie. Telefony
są głuche i nie mogłam zadzwonić. Masz komórkę, z której
mogłabym skorzystać?
Włożył dziś strój motocyklisty, czarną kurtkę z mnóstwem kieszeni i skomplikowanymi na pierwszy rzut oka zamkami, toteż barwa jego stroju pasuje idealnie do mieszkania. Przez głowę przebiega mi myśl, że może specjalnie się tak ubrał.
Siadaj - mówi i wskazuje wysokie stołki o niskich oparciach, stojąc przy barku śniadaniowym. Są wykonane ze stali nierdzewnej i pasują do reszty kuchni, która otwiera się na pokój i zajmuje jego tylną część. Shawn otwiera lśniącą lodówkę i wyjmuje dwie butelki. Wsuwam się na stołek, który jest niewygodny i kosztował pewnie fortunę, a Shawn grzebie w szufladach, szukając otwieracza. Obserwując go, przypominam sobie, jak powiedział, że jest żoną Zoe i Justina. Krąży po tym mieszkaniu jak po własnym.
Niesamowita rzecz z naszym przyjacielem Gordym, hę? - odzywa się. - Próbowałem powiedzieć ci wcześniej, ale nie mogłem cię złapać.
Kiedy to było? - pytam. - Ta historia z proponowaniem seksu za pieniądze?
Jakieś dwa lata temu - mówi Shawn. - Trudno było na podstawie tego listu powiedzieć coś konkretnego. Zrozumiałem tyle, że coś takiego się wydarzyło i że dostał nakaz pracy na rzecz lokalnej społeczności.
No cóż, dzięki, że się pojawiłeś w odpowiednim momencie - mówię.
Nieważne. - Uśmiecha się do mnie przez ramię. - Cieszę się, że wetknąłem nos w te papierzyska.
Muzyka narasta i opada, a Shawn zdejmuje kapsle z butelek.
Dzięki - mówię, kiedy podaje mi jedną. - Za wścibstwo.
Za Dzień Zmarłych.
Wyciągam z kieszeni notes elektroniczny i ponownie próbuję znaleźć numer Marka Cope'a.
- Nigdy nie umiałam obchodzić się z czymś takim - mówię
ze złością i łykam piwa, potem wciskam odpowiedni guzik, a na
281
czarnym ekranie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawiają się cyfry. - Eureka!
Kiedy podnoszę wzrok, Shawn opiera się o krawędź piecyka i bacznie mi się przygląda. Podnosi butelkę, potem zaczyna grzebać w kieszeniach, a ja domyślam się, że szuka komórki, ale gdy wyciąga rękę z powrotem, trzyma w niej paczkę papierosów.
Chcesz jednego? - pyta. Nie wydaje mi się, by Zoe pozwalała tu palić, potrząsam więc stanowczo głową. Shawn zapala i wydmuchuje cienką strużkę dymu w stronę pięknie odrestaurowanego sufitu.
Komórka?
Ach, słusznie, komórka. Jasne.
Stoi tak z piwem w dłoni i papierosem, uśmiechając się do mnie, i po raz pierwszy przychodzi mi do głowy, że być może coś zażył. Jego oczy są zabawnie szkliste, czego nie zauważyłam, kiedy byliśmy na górze, i zaczynam się zastanawiać, co robił w drugim pokoju, nim zeszłam do niego. Czuję lekki niepokój i myślę, że być może nie był to taki dobry pomysł. Odurzeni ludzie potrafią zaleźć za skórę.
Wiesz - mówię, łykając piwa - nie zawracaj sobie głowy tym telefonem. Muszę i tak wyprowadzić Jake'a, więc zajdziemy do wypożyczalni wideo i stamtąd zadzwonimy.
Nie, nie. Tylko nie pamiętam, gdzie ją schowałem - wyjaśnia pospiesznie, uśmiecha się do mnie, potem odstawia butelkę i zaczyna odpinać kurtkę. - Może tutaj - mówi, a ja nagle wszystko pojmuję.
Zoe nie dzwoniła z Paryża. Głucha linia to nie trik z okazji Halloween. A on nie jest tu po to, by zajmować się jakimiś dokumentami. Jest tu po to, by mnie zabić.
Wiem, że powinnam uciekać. Albo przynajmniej czymś rzucić. Albo go kopnąć. Albo krzyczeć. Ale nie mogę. Ogarnął mnie paraliż. Mięśnie zamarły, tak jak i mój umysł. Niczym zegar, którego wskazówki nagle znieruchomiały. Jestem zamrożona w czasie. Mogę tylko patrzeć na naszyjnik.
Shawn nosi pod kurtką czarny T-shirt, na którego tle połyskuje złoty łańcuszek, a przyczepiony do niego medalion jest
282
mniejszy od ćwierćdolarówki. Jego falista krawędź wygląda tak, jakby ktoś nakreślił jej linię niepewną dłonią, ale nawet ze swego miejsca, z odległości pięciu stóp, widzę wyraźnie, co na nim widnieje. Jest dokładnie taki, jak go zapamiętałam. Duży mężczyzna stoi w wodzie, jedna noga wysunięta do przodu, a na barkach trzyma dzieciątko Jezus.
Ostatnim razem, gdy go widziałam, doznałam podobnego paraliżu i zmieszania, ponieważ tak jak i teraz znajdował się w niewłaściwym miejscu. Nie strzegł Mariny, nie zapewniał jej bezpieczeństwa w podróży, jak obiecywała pani Pease w sklepie jubilerskim, lecz wisiał na szyi chłopca, którego kochała.
- Charlie?
Wymawiam to imię niemal odruchowo, ale jeszcze nim mężczyzna stojący przede mną zaprzecza ruchem głowy, wyczuwam, że się mylę, że medalion ze świętym Krzysztofem nie ocalił ani Charliego, ani Mariny.
- Ironia losu, czyż nie? - mówi. - Teraz to ty nie potrafisz nas odróżnić.
Jednak potrafię. Nagle wszystkie elementy układają się w całość i oto jawi się przede mną zrekonstruowana przeszłość.
Kiedy się domyśliła? - zastanawiam się. Czy z kwiatami przyszła też jakaś kartka? Jakieś ukryte przesłanie w tekście walentynki? Czy była to jedynie nadzieja, która przerodziła się w przekonanie? Nadzieja, że Charles Eames nigdy by jej tego nie zrobił, nigdy nie prześladowałby w ten sposób, nawet po tylu latach; i przekonanie, które rozkwitło i przerodziło się w pewność, że jeśli to nie był Charlie, to mimo wszystko musiał być to ktoś, kogo znałyśmy dawno temu.
Widzę w wyobraźni, jak Marina rozmawia z Deksem Eamesem. Widzę ją, jak się uśmiecha, bo Dex potwierdza jej wcześniejsze podejrzenia. A potem telefonuje do mnie. Stoi w kuchni i owija sobie przewód telefonu wokół dłoni, i dzwoni, by omówić ze mną następny ruch i powiedzieć, że Charlie Eames nigdy nie wyjechał z Petamill.
Shawn obserwuje mnie tak, jak kot obserwuje chrabąszcza. Pieści szyjkę butelki i wygina wargi. Pamiętam, jak je całowałam.
283
Pamiętam ich miękki dotyk i głos, który przed dwudziestu laty, podczas pikniku z okazji Dnia Pamięci, wyszeptał słowa „Kocham cię, kocham cię”. Widzę swoją siostrę, gdy przystaje na polu lucerny tuż przed świtem i unosi szybko głowę niczym jeleń, kiedy zwietrzy myśliwego. Tuż obok splątanych krzewów starej róży jarzy się w ciemności maleńkie światełko.
- Szedłeś za nimi - mówię. - Tamtej nocy. I obserwowałeś ich. A potem go zabiłeś.
Wzdycha, jakby znudzony tą historią.
- Powiedziałem mu, żeby zostawił ją w spokoju, ale nie chciał mnie słuchać - wyjaśnia. - Tamtego niedzielnego ranka kopałem akurat dół koło silosu, kiedy go zobaczyłem. Stanął i powiedział, że wygada o stodole i innych pożarach, w ogóle o wszystkim, jeśli nie przestanę za nią łazić. - Człowiek, który był niegdyś Sonnym Delrayem, potrząsa głową, nie mogąc się nadziwić. - Ktoś musiał się nią zaopiekować. Ktoś musiał się upewnić, że zostanie ocalona.
Ocalona? - pytam w myślach. Ocalona przed kim? Przed czym? I widzę, jak Delrayowie przejeżdżają obok naszego domu w swych odświętnych, niedzielnych ubraniach, przypominam sobie też wielką tablicę przy drodze, na której widniała obietnica Jezusa.
- I dlatego zamówiłeś tę płytę? - pytam. - Żeby ocalić Marinę?
Moje ciało jakby odrobinę odtajało i być może jest zdolne do ruchu. Zaciskam palce na szyjce butelki i zastanawiam się, czy zdołałabym posłużyć się nią jak bronią. W kieszeni dżinsów mam klucze, ale nie mogę się do nich dostać, nie wstając jednocześnie. Nie chcę spuszczać go z oka, ale nie wydaje mi się, bym w tej nieskazitelnej kuchni widziała blok z nożami, komplet nożyc do drobiu czy choćby rożen. Nawet Jake nie może tu przybiec, bo drzwi mieszkania Zoe i Justina są zamknięte. Zsuwam stopę z poprzecznego drążka taboretu, starając się wymacać podłogę, a Shawn uśmiecha się do mnie, jakbym powiedziała coś mądrego.
- Mam nadzieję, że podobał ci się napis - mówi. - Pomyślałem o tym. Nie chciałem ryzykować i dopuścić, by Bóg o niej zapomniał.
284
- Nie mogłeś - przyznaję, starając się nadać mojemu głosowi normalne brzmienie. - Rozumiem to.
Obliczam odległość między mną, nim a drzwiami balkonu, zastanawiając się jednocześnie, czy są zamknięte i czy zdołam ich dopaść, nim mnie złapie. Nawet gdyby mi się udało, to i tak nie wiem, czy dałabym radę pokonać mur ogrodu. Byłabym w pułapce. Nie wiem, gdzie trzyma ten swój nóż, ale mogę się założyć, że w którejś kieszeni kurtki.
Skąd wiedziałeś, jak ją znaleźć? - pytam. Muskam dużym palcem u nogi wypolerowaną podłogę Zoe.
Zawsze wiedziałem - wyjaśnia. - Podążałem jej tropem. Jestem w tym dobry.
Wyobrażam sobie Sonny'ego podążającego naszym tropem przez całe lata, wyszukującego nasze nazwiska w książkach telefonicznych, spacerującego obok naszych domów. I wyobrażam sobie, jak romansuje z biedną Delią, tak jak romansował z Cathy, zbliżając się do nich na tyle, by móc znaleźć numery telefonów, zadawać pytania, wkraczać na teren prywatny.
Widziałem ją kilka razy - mówi dalej. - W Petamill. Raz się nawet na nią natknąłem. Na ulicy. Spytałem, czy chce iść na kawę, ale odpowiedziała, że się spieszy. Nie wydaje mi się, by było to grzeczne z jej strony, a jak uważasz?
Nie. - Potrząsam głową.
Potem ją śledziłem - ciągnie. - Kiedy była w domu. Pilnowałem ją, chciałem być pewny, że nic jej nie jest. Och, nigdy się nie domyśliła - uprzedza pytanie, które musi się malować na mojej twarzy. - Ale sprawiała wrażenie takiej smutnej, takiej samotnej. Nie mogłem jej porzucić, tak jak ty to zrobiłaś.
Wstrzymuję oddech, ale Shawn się nie porusza. Nie dostrzegam błysku ostrza ani nagłego ruchu w moją stronę. Na razie.
- Nie powiedziałem jej - dodaje. - Musiałem się przygotować.
Nie chcę tego słuchać, ale wiem, że jeśli mam liczyć na jakąkolwiek szansę przeżycia, muszę nakłaniać go do mówienia. Jego milczenie jest przerażające.
285
Dopóki nie byłeś gotowy - zachęcam go, a on przytakuje.
Chodzi mi o to, że musiałem mieć coś do zaoferowania. Coś dostatecznie dobrego. Poszedłem na studia zawodowe. Kierunek techniczny. Nie osiągnąłem może tyle co wy, ale i tak więcej, niż ktokolwiek się spodziewał. - Jest z tego dumny i puszy się odrobinę, mówiąc na ten temat. Później zaciąga się papierosem i wrzuca niedopałek do butelki. - Mam też pracę, i to niezłą.
Przypominam sobie BethAnn, jak nazywała go „miastowym” i mówiła, że nigdy nie ożeni się z Delią.
- Mieszkanie w apartamentowcu - wyjaśnia. - W Falls Church. Przygotowałem je dla niej. Meble i wszystko. Mam niebieski dywanik. W jej ulubionym kolorze.
Przytakuję, starając się stłumić mdłości.
- Kiedy do niej dzwoniłem, siadałem na tym dywanie. Wyobrażałem sobie, jaka byłaby szczęśliwa, patrząc na niego. Lubiłem słuchać jej głosu.
Przypominam sobie przeraźliwy, pusty dźwięk mojego telefonu i nie chcę wiedzieć, gdzie siedział, kiedy do mnie wydzwaniał.
- Wysłałem jej kwiaty. I walentynkę. Dużą. Chciałem, by wiedziała, że nie jest sama w dniu świętego Walentego. Że nie powinna być smutna, ponieważ nie musi być zawsze samotna.
To miło z twojej strony - mówię. Wzrusza ramionami.
Chciałem, żeby była szczęśliwa.
- Więc dlaczego? - pytam. - Dlaczego ją zabiłeś, skoro chciałeś, żeby była szczęśliwa?
Głos z trudem dobywa mi się z gardła i podejrzewam, że Shawn być może wcale mnie nie słyszy. Ale po chwili mówi:
Przecież wiesz.
Nie - zapewniam, potrząsając głową. - Nie wiem.
Choć wolałabym nie patrzeć na niego, nie mogę odwrócić wzroku. Muszę zachęcać go do mówienia.
- Dlatego... - odpowiada. - Wiesz. Z powodu tego, co robiła.
Na jego policzkach pojawia się rumieniec gniewu, z trudem
mówi. Upływa chwila, nim uświadamiam sobie, że ma na myśli Kathleen Harper.
286
Z powodu Kathleen Harper? - upewniam się. - Zabiłeś Marinę, bo przyjaźniła się z kobietą?
Nie była jej przyjaciółką!
Nie wiem, czy słusznie robię, ciskając mu w twarz imię Kathleen, ale mam wrażenie, że nie mogę się powstrzymać. Moje serce nagle ożywa, było martwe, a teraz łomocze, usta poruszają się jakby z własnej woli, nie czekając na to, co podpowie im umysł. Może jeśli Shawn się zdenerwuje, zacznie być rozkojarzony, a to moja jedyna szansa.
- Kto jak kto, ale ty powinieneś to zrozumieć - mówię.
Na jego twarzy znów pojawia się rumieniec; wybucha śmiechem.
- Co? - pyta. - Co? - Uderza butelką piwa o blat barku i podciąga znacząco kołnierz skórzanej kurtki. - Myślisz, że to cały ja, że nie ma we mnie nic więcej?
Głos mu mięknie, nabiera niemal uwodzicielskiego tonu, lecz przebija w nim ukryty gniew, aż w końcu zaczynam go odczuwać.
- Myślałaś o tym, co? - pyta, a ja przypominam sobie noc w Brugii, niewyraźne sygnały, zapach seksu unoszący się w powietrzu. - Zastanawiałaś się, tak jak Cathy.
Zbliżył się do mnie już wcześniej i przysunął twarz do mojej twarzy. Czuję wzbierające łzy. Przelewają się w końcu i płyną mi po policzkach.
- Nie wiedziałaś, czy cała ta gadka o Jake'u, podróżach po
Europie, o tym, czy ludzie mogą się zmienić, wywołała w tobie pragnienie, żeby się ze mną pieprzyć czy też by opowiedzieć mi o swoim małym, smutnym, ubogim życiu miłosnym. I na tym właśnie polega sztuczka. W tym jestem dobry. Zastanawiasz się, co dostaniesz - dobrego przyjaciela czy porządne rżnięcie. I nigdy nie masz szansy skapować się, kim naprawdę jestem. - Jego głos wznosi się niemal do krzyku. - Zdradzę ci sekret, Shoo. Kobiety nigdy nie biorą takich mężczyzn jak ja poważnie. Jeśli pozwoli im się gadać o swoich włosach, makijażu i małych żałosnych cierpieniach, nawet człowieka nie zauważą.
Twarz Shawna jest czerwona, a żyły na jego szyi wyglądają jak naprężone sznury. Zastyga i bierze oddech, płytki i urywany, jakby
287
pokonał biegiem ogromny dystans. Zsunęłam się do przodu i nie siedzę już na stołku, lecz gdy znów zaczyna mówić, zastygam.
- Nie zrozum mnie jednak źle. Nie chciałem tolerować takiego zachowania z jej strony. Nie mogłem pozwolić, by się z tym obnosiła, z tym swoim cholernym lesbijstwem. - Potrząsa głową, jakby wciąż nie mógł uwierzyć, że Marina mogła mu to zrobić, a jego głos niemal drży; wydaje się, że Shawn jest bliski płaczu. - To grzech. Idzie się za to do piekła, przecież wiesz. Powiedziałem jej, że mogę ją ocalić. I wiesz, co zrobiła?
Nachyla się do mnie, jest teraz tak blisko, że mogłabym go dotknąć, gdybym wyciągnęła rękę. W kącikach ust ma ślinę, a w oczach dostrzegam łzy. Staram się poruszyć, a ostra krawędź baru wrzyna mi się w plecy.
- Wybuchnęła śmiechem - szepcze. - Powiedziałem, że mógłbym ją ocalić, a ona popatrzyła na mnie i tylko się roześmiała.
Widzę Marinę. Myśli, że to tylko Sonny Delray i że nawet jeśli zabił Charliego tyle lat temu, poradzi z nim sobie. Dla niej jest niczym. Zawsze tak było. Widzę, jak patrzy na niego. Widzę, jak słucha jego oferty - niebieski dywanik, ocalenie - a później wybucha śmiechem.
- Przykro mi - mówię, głos mnie zawodzi, ale staram się zmusić go do posłuszeństwa, i myślę, że jeśli zdołam nawiązać z nim kontakt, to może uda mi się przeżyć. - Przykro mi. Przykro mi, Sonny...
To jednak niewłaściwe słowa.
- To nie jest nawet moje pieprzone imię! - wrzeszczy. - Nigdy nie znałaś mojego pieprzonego imienia!
Potem mnie uderza, i to mocno.
Padam na barek, biorę zamach i celuję butelką w głowę Shawna. Jednocześnie krzyczę z całych sił. Nieprzerwanie. Krzyczę bez końca, mając nadzieję, że ktoś gdzieś mnie usłyszy.
Trafiam go w nos, z boku. Nie robię mu krzywdy, jest pewnie tylko lekko wystraszony, ale odruchowo unosi dłoń do twarzy. Mam czas, by pchnąć nogą w jego stronę stołek barowy i rzucić się
288
do ucieczki, ale widzę też, że drugą ręką sięga do kieszeni i wyjmuje nóż.
Moje stopy w skarpetkach ślizgają się na podłodze i gdy dobiegam do kanapy, łapie mnie za nogę, a ja czuję ostry ból. Lampa przewraca się i roztrzaskuje, ale docieram do drzwi pierwsza. Otwieram je jednym szarpnięciem i czuję jego rękę na swojej talii. Chwyta mnie za głowę. Jego palce ześlizgują się, krzyczę, wykręcając się i rzucając do przodu, wymachuję rękoma, ale trzyma mnie za szyję.
Jest nacisk, ostry ból, uczucie dławienia i gdy próbuję ponownie krzyknąć, z ust nie dobywa się żaden dźwięk. Moje stopy wciąż jednak przebierają rozpaczliwie i po chwili oboje wypadamy na schody. Uderzam o kredens i stos magazynów ląduje na podłodze. Shawn krzyczy coś, ale nie mogę się zorientować co, a po sekundzie dostrzegam kątem oka Jake'a.
Zbiega ze schodów, pędząc ile sił w nogach, i przez ten krótki jak mgnienie oka moment widzę, że położył uszy i w gniewnym grymasie wyszczerzył kły. Chcę zawołać na niego, powstrzymać jakoś, bo wiem, że Shawn jego także zabije. Ale nie mogę, Jake skacze, a ja padam na bok.
Trzymam się oburącz za gardło. Trudno mi oddychać, nie widzę też Jake'a. Boję się, że został zadźgany, że leży gdzieś obok, a ja nie mogę mu pomóc. Spomiędzy moich palców sączy się mnóstwo krwi. Płynie i płynie, nieważne jak mocno zaciskam palce. Czuję ją na ramionach i piersiach i wiem, że muszę koniecznie dotrzeć do drzwi i wydostać się na ulicę. Ponieważ Shawn poderżnął mi gardło i umieram.
Wstaję, robię krok i niemal padam. Przed moimi oczami unoszą się i przesuwają czarne plamy. Nogi odmawiają mi posłuszeństwa, chwytam się krawędzi kredensu. Uświadamiam sobie, że potłukła się jakaś porcelana, a kawałek czegoś, co było kiedyś wazonem, trzeszczy mi pod dłonią. Widzę przed sobą białe tafle ciętego szkła w drzwiach wejściowych, i gdy brzeg kredensu się kończy, mam przez ułamek sekundy wrażenie, że spadam w pustkę. Potem na wpół krocząc, na wpół ślizgając się po parkiecie, zderzam się z
289
krzesłem i po chwili walę się na marmurową podłogę holu.
Głowę mam za ciężką, by ją unieść. Coś porusza się obok mnie i czuję na twarzy futro Jake'a. Widzę błyski światła, potem rozlega się głośne dzwonienie i wysoki dziecięcy głos domaga się słodyczy i grozi straszeniem. Ktoś wali do szklanych drzwi i wola. Ale nie mogę oddychać i czuję, że robię się coraz mniejsza, jakby wsysała mnie otchłań czasu. I na chwilę przed zniknięciem słyszę szczekanie Jake'a.
Rozdział 28
Wyczuwam zapach kwiatów. Coś uporczywego i słodkiego. Frezje. Ich woń zasnuwa moje sny. Płynie nad polami ku farmie, gdzie widzę skąpane w słońcu schody werandy i otwarte okna domu. Kiedy podchodzę bliżej, dostrzegam białe firanki napierające na szarą siatkę, jakby chciały uciec. Łopocą i pulsują w takt niewidocznych wentylatorów. Obok garażu jasnym płomieniem kwitną lilie, a kanapa buja się leciutko, niespokojna w podmuchach wiatru. Otwierają się drzwi wejściowe i ktoś w nich staje, przywołując mnie. Lecz nim mam czas się zorientować, kto to jest, budzę się znowu.
Tak dzieje się za każdym razem. Pielęgniarki mówią, że to z powodu morfiny, która spływa do mojej krwi, ale nie jestem taka pewna. W tych ostatnich chwilach na podłodze holu, kiedy zmniejszałam się coraz bardziej, kurcząc się do wielkości punkcika świetlnego, usłyszałam głos Mariny. „Wróć do domu - szeptała. - Wróć do domu”.
Lolly nachyla się nade mną.
- Jake jest u mnie - mówi. - Nic mu nie jest. Nie martw się.
Ściska mnie za rękę.
Woń płynie z nocnego stolika, kątem oka dostrzegam kolor, plamę jasnego fioletu, złota i aksamitnego karmazynu - wszystko to na tle bladego kwadratu ściany.
290
- Nie wiem od kogo. Nie ma przy nich żadnej karteczki, ale
są piękne. Ktoś cię rozpieszcza - oświadcza Lolly i podnosi wazon wypełniony po brzegi frezjami, bym mogła sama zobaczyć.
- Jest tylko coś takiego, przyklejone taśmą. Ciekawe, kto to zrobił. Jest urocze. Wygląda zupełnie jak Jake.
Drzwi się otwierają i w polu mojego widzenia pojawia się pielęgniarka w różowym fartuchu ochronnym.
- Przykro mi - zwraca się do Lolly - ale będzie pani musiała już iść.
Pielęgniarka jest pulchna i jasnowłosa, i z tymi swoimi czerwonymi policzkami i niebieskimi oczami wygląda jak postać z opowiadania dla dzieci. Słyszę kółka od wózka, który ciągnie. Parkuje obok mojego łóżka i znika mi na chwilę z oczu, gdy ustawia go w odpowiednim miejscu.
Trzeba zmienić opatrunek - oznajmia, znów pojawiając się w polu widzenia, a Lolly przytakuje i odstawia wazon z powrotem na nocny stolik.
Przyjdę jutro - obiecuje. - Muszę lecieć, bo razem z Richardem zabieramy tego twojego psiaka do Fairhill. Richard kupił mu frisbee.
Jej włosy łaskoczą mnie w twarz, gdy całuje mnie w czoło, i po chwili znika mi z pola widzenia, postukując obcasami. Drzwi się zamykają, dociera też do mnie trzask - pielęgniarka wciąga gumowe rękawiczki. Kątem oka dostrzegam błysk stali.
- Proszę się nie martwić - mówi. - Nie będzie bolało.
Czuję lekkie pociągnięcie i słyszę jakby dźwięk nożyczek.
Shawn zdążył tylko raz przejechać mi po gardle i, jak się dowiedziałam, nie udało mu się dokonać poważniejszej szkody. Gdybym jednak nie poruszała się tak szybko i gdyby nie pojawił się Jake, sytuacja mogłaby wyglądać inaczej. Skończyło się na tym, że o mało nie wykrwawiłam się na śmierć.
Przewracam oczyma, aż widzę kwiaty. Wdycham ich zapach i obserwuję rozmazaną plamę koloru. Nawet gdy czuję ostry ból szyi i słyszę, jak pielęgniarka mruczy coś pod nosem, staram się skoncentrować na wazonie z frezjami i małym psie z papieru, przyklejonym do jego brzegu.
291
To wszystko działo się dziś rano. Teraz w moim pokoju obok okna stoi Mark Cope. Jego koszula to plama, jasnego błękitu na tle zwiewnie białego prostokąta nieba; przesuwa palcem wzdłuż parapetu, jakby znalazł tam kurz i zamierzał złożyć skargę na sprzątaczki. Odwraca się do mnie ze zmarszczonym czołem, a ja wiem, co zamierza mi powiedzieć, zanim jeszcze otwiera usta.
- Kilka godzin temu znaleźli ciało - mówi Mark Cope. - Dokładnie tam, gdzie mówiłaś. Obok dziury po starym silosie.
Domyśliłam się, że Charlie będzie spoczywał w tym miejscu, ponieważ Delrayowie rozebrali silos tamtego łata, a dziura i elementy konstrukcji stanowiły gotowy grób, który już na niego czekał, kiedy tamtego niedzielnego poranka przed dwudziestu laty szedł przez pola, szukając Sonny'ego Delraya.
Wyszeptałam to wczoraj detektyw Aaronson, wychrypiałam skrzekliwie do jej ucha, kiedy nachyliła się nade mną tak nisko, że mogłam dostrzec szwy na jej białym jedwabnym kołnierzu i poczułam mieszaninę woni szamponu i perfum, która przylgnęła do jej włosów. Była tu razem z wampirem, kiedy się ocknęłam, i to ona mi powiedziała o małym amatorze słodyczy, który zajrzał przez szyby w drzwiach, i o jego ojcu, który miał przy sobie komórkę i zadzwonił na 911. „Miałaś szczęście”, oświadczyła Rebecca.
Teraz patrzę na Marka Cope'a i zamykam oczy. Widzę szeryfa Hancy'ego. A także Deksa Eamesa. I niebieskie światło policyjnego radiowozu na polnej drodze. Dostrzegam grupę ludzi stojących nad otworem po starym silosie Delrayów i myślę o Charliem, który pomimo medalionu pod koszulą nigdy nie dotarł nad zatokę ani na pola naftowe, ani nigdzie indziej.
- Sądzę, że to Delray podpalił stodołę - mówi Mark Cope. - Mówi ci to coś?
Przytakuję i otwieram oczy.
Zrobił to - szepczę. - To było ostrzeżenie. Pod adresem Charliego, żeby trzymał się z dala od Mariny.
No cóż - ciągnie Mark Cope. - Wszystko zaczyna się rozplątywać jak kłąb sznurka. Sonny - który w rzeczywistości na żywa się
292
Shawn, tak przy okazji - nigdy nie wyleczył się ze swojej obsesji na punkcie Mariny. Poszedł na studia zawodowe do Macon i osiągnął niezły wynik. Okazał się bystrym chłopakiem, matka była z niego dumna. Nie wierzy, oczywiście, w to wszystko. Mówi, że jej syn nigdy nie skrzywdził nawet muchy. Tak czy inaczej dostał pracę w Atlancie, próbujemy się zorientować, czy da się tam coś znaleźć. Nie był notowany, ale kiedy tam przebywał, grasował w mieście jakiś podglądacz, doszło do kilku incydentów. Skończyło się, gdy wyjechał. - Mark Cope wzrusza ramionami. - To mógł być on. Wszystkie kobiety były niezamężne, kilka miało rude włosy.
Patrzy przez okno, jakby się czemuś przyglądał albo zobaczył kogoś znajomego na parkingu czy na ulicy. Po chwili, nie odwracając się, opowiada mi dalej o Shawnie:
- Kiedy wyjeżdżał z Atlanty, miał za sobą pięć lat pracy w jednej firmie. To była fabryka sprzętu rolniczego, zajmował stanowisko kierownika produkcji. Dyrektor personalny powiedział nam, że bardzo żałowali, kiedy odszedł, ale Shawn tłumaczył, że przenosi się do Waszyngtonu ze swoją narzeczoną, która przyjęła tam posadę. Dali mu doskonałe świadectwo i skromną odprawę. - Mark zastanawia się nad tym, potem mówi: - Przypuszczamy, że obserwował Marinę od jakiegoś roku, może dwóch, nim zaczął w ogóle działać. Dostał kolejne dobre zajęcie w Bethesda, znowu jako szef produkcji, i właśnie wtedy zaczął się stawać Shawnem, jakiego znałaś. Miał przyjaciela, z którym kombinował, facet nigdy nie wierzył, że Shawn
jest gejem, i zażądał, by ten się zdeklarował. Shawn wyjaśnił, że tylko udawał, bo „ułatwiało” to sprawy. Jego szefem w pracy była kobieta, której się podlizywał. Wyjaśnił kumplowi, że kobiety nigdy nie czują się zagrożone ze strony gejów.
Zamykam znów oczy, a Mark Cope mówi dalej:
- W końcu przetrwał swoją szefową, przejął jej stanowisko i kupił w sierpniu mieszkanie w Falls Church. Wydaje nam się, że zadzwonił po raz pierwszy do Mariny jakiś miesiąc później.
Della Hervey przypomina sobie, że chyba dała mu jej numer,
a kiedy Marina go zmieniła, dała mu także ten nowy. Della jest
293
pewna, że posłużył się jej kluczami, żeby dostać się do waszego domu. Tak przy okazji, kiedy się tam zjawił, dał sobie spokój z gejowskimi zabawami.
Słowa Marka przepływają nade mną strumieniem i choć mam zamknięte oczy, wie, że słucham. Rozmawia tak ze mną od półtora dnia, czyli odkąd tu jestem zawinięta w szpitalną koszulę i biały szalik z gazy. Przychodzi co kilka godzin i mówi mi o wszystkim. Relacjonuje każdą udokumentowaną minutę działalności Shawna, jakby był mi to winien, jakby chciał się zrewanżować za to, że nie zdołał mnie ochronić. Teraz mówi:
- Sprzedał mieszkanie rok temu i zrezygnował z pracy.
Prawdę mówiąc, jego firma i tak zamierzała zmniejszyć zatrudnienie, odszedł więc na własną prośbę i dostał za to pieniądze.
Z tego się utrzymywał w Filadelfii. Również od Delii dowiedział
się, gdzie mieszkasz, było to krótko po śmierci Mariny. Powiedział jej, że chce ci posłać kwiaty. - Milczy przez chwilę, by jego słowa dotarły do mnie, a potem mówi dalej: - Przypuszczamy, że obserwował dom przez jakiś czas, śledził Cathy, zapisał się do jej siłowni. Zaprzyjaźnili się, zaczęła go zapraszać, miał to, o co mu chodziło. Kiedy Zoe i Justin go zatrudnili, był to dla niego szczęśliwy traf, niespodziewany dar losu. Dysponował teraz kluczami do całego domu. Znaleźliśmy w jego mieszkaniu śrubokręt ze śladami granatowego lakieru, jak nam się wydaje. Śledził cię. Wiedział, gdzie pracujesz.
Chce coś jeszcze powiedzieć, wyczuwam to nawet z zamkniętymi oczami i czekam. Po chwili, która wydaje się bardzo długa, znów słyszę jego głos:
Najwidoczniej związek Mariny z Kathleen Harper spowodował u niego przełom, prześladowanie zamieniło się w skłonności mordercze. Choć gdyby nie odrzuciła go tak całkowicie, gdyby go nie wyśmiała, kiedy jej wyznał, że chce ją ocalić, może by jej nie zabił. Tak przynajmniej twierdzi Phil Dorris.
Nie - mówię, ale nie otwieram oczu.
Też tak myślę - słyszę głos Marka. - Uważam, że i tak by ją zabił. Prędzej czy później. Tylko w ten sposób mógł ją zatrzymać dla siebie.
294
Ocalić - prostuję. - Chciał ją ocalić.
Tak - przyznaje Mark. - Powinienem to dostrzec w twojej historii. Tę prawidłowość. Kiedy pojawił się Beau, wszystko nabrało tempa. Zapaliło się światełko w głowie Shawna. Obcięcie włosów było ostatnim ostrzeżeniem, tak jak podpalenie stodoły i rozrzucenie śmieci pod drzwiami Mariny. Powinienem się zorientować. Tak bardzo się skupiłem na Kathleen Harper, że nie zauważyłem tego, co miałem pod samym nosem.
- Ani ja - mówię.
- Tak, ale ty nie jesteś policjantką.
Początkowo uważałam, że nie powinno się umacniać go w poczuciu winy, że nie jest odpowiedzialny za coś, co ma korzenie w odległej przeszłości i co rozrastało się, rozpełzało przez długie lata, aż w końcu zazdrość, miłość i ból zaczęły nabrzmiewać niczym pąki, które lada chwila się otworzą. Ale potem uświadomiłam sobie, że tylko to może mi teraz ofiarować i że nie wolno mi odrzucać tego daru. Byłoby to podłością. To mówienie Marka Cope'a, to zeznawanie przede mną, stanowi jego pokutę za to, że Shawn uciekł.
Po raz pierwszy zaczęłam to podejrzewać wczoraj, kiedy ani Rebecca Aaronson, ani wampir nie wspomnieli o nim, a te przypuszczenia potwierdziła obecność policjanta, którego postawiono pod drzwiami mojego pokoju. Starano się ukryć ten fakt przede mną, ale dostrzegłam w przelocie jego mundur i usłyszałam ściszony głos Rebeki, kiedy coś do niego mówiła. Nie znałam jednak szczegółów, dopóki Mark mi nie opowiedział, jak Jake rzucił się na Shawna, a ten umknął do piwnicy, skąd wydostał się przez drzwi ogrodowe i przesadził mur, na którym nigdy nie założyliśmy drutu kolczastego ani nie wysypaliśmy tłuczonego szkła.
Policja znalazła krew na schodach piwnicznych i drzwiach prowadzących do ogrodu i wczoraj Mark mnie zapewnił, że go złapią. Teraz, gdy wiedzą, kim jest, i gdy przeszukali jego mieszkanie, przesłuchali jego znajomych i prześledzili wcześniejsze posunięcia, jest to tylko kwestią czasu. Być może w ciągu kilku godzin Shawn znajdzie się pod kluczem. Najprawdopodobniej, poinformował
295
mnie Mark, Shawn został przynajmniej raz poważnie ugryziony przez psa, co wymaga interwencji lekarskiej, a to z kolei ułatwi poszukiwania. Postawiono w stan pogotowia wszystkie szpitale, przychodnie i apteki. Minął jednak już cały dzień. I ten poranek. Gdy otwieram w końcu oczy, widzę Marka Cope'a obróconego do mnie plecami.
- Mam złe wieści, Susannah. Nie chciałem ci mówić, wpierw
musieliśmy się upewnić. - Siada z tymi słowami w plastikowym
fotelu u stóp mojego łóżka, bym mogła go widzieć, a ja po raz pierwszy, od kiedy go poznałam, dostrzegam, że jest zmęczony. - Wyprzedził nas o krok. Wyleciał wczoraj wczesnym rankiem z lotniska Kennedy'ego. Do Meksyku. Kupił trzy tygodnie temu bilet, tu, w Filadelfii.
Coś we mnie narasta, coś tak nieznajomego, że upływa chwila, nim uświadamiam sobie, że to śmiech. Jest bolesny i gdy dociera do mojej klatki piersiowej i gardła, przyprawia mnie o łzy. Mark mówi coś o ekstradycji, jak już go znajdą, co jest tylko kwestią czasu, kiedy dostrzega, że wydaję z siebie ciche, dziwne dźwięki. Przypomina to bardziej popiskiwanie chomika albo ptaka niż głos człowieka.
- Susannah, nic ci nie jest? - pyta szybko i wysuwa w moją
stronę dłonie, choć nie wie, co nimi robić. Zrywa się z miejsca.
- Zawołać pielęgniarkę?
Potrząsam głową. Obserwuje mnie uważnie, w miarę jak dźwięk powoli zanika, i na mój gest podaje mi bloczek i niebieski długopis, leżące na stoliku obok łóżka. Mogę od biedy mówić, ale gdy boli mnie za bardzo, zaczynam pisać. Zdążyłam nabazgrać wcześniej „wody” i „Beau”, a teraz kreślę „2 listopada” i podaję bloczek Markowi, który bierze go do ręki.
Patrzy na mnie, ale nie rozumie.
- Tak. To dzisiaj - mówi, a gdy milczę i nie proszę gestem o długopis, dochodzi do wniosku, że muszę być już zmęczona, i odkłada bloczek. - Posłuchaj, musisz odpocząć. Wrócę później.
Patrzę, jak idzie w stronę drzwi. Obciąga mankiety koszuli w nieznacznym odruchu pedanterii, jakby się chciał ogarnąć, nim znów stanie w obliczu świata.
296
- Kathleen Harper chce się z tobą widzieć - mówi Rebecca Aaronson. - Jest za drzwiami. Masz ochotę się z nią spotkać? Możesz odmówić.
Rebecca wpadła, bo chciała mi powiedzieć, że nie orientują się, gdzie dokładnie w Meksyku może przebywać Shawn, wiedzą jednak, że musiał być w domu i śledzić moją taksówkę, kiedy jechałam do salonu fryzjerskiego i Marriotta. Dziewczyna obsługująca stoisko z prasą rozpoznała go na zdjęciu. Potem Aaronson wyjaśniła mi, jak otruł Jake'a. „To była zwykła trutka na szczury - powiedziała. - Znaleźliśmy ją w jego mieszkaniu, a także dwie kiełbasy, które nią nafaszerował i zostawił w lodówce. Tego popołudnia kręcił się prawdopodobnie w pobliżu i poszedł za tobą do parku. Jake go znał, więc Shawn miał ułatwione zadanie”.
Przypominam sobie, jak Jake się opierał, gdy Shawn wziął go na ręce, żeby zanieść do taksówki. Nawet warczał. Byłam zbyt głupia, by się zorientować. Ale Jake wiedział. Na myśl o tym napływają mi łzy do oczu i sięgam po chusteczkę. Rebecca sądzi, że to z powodu Kathleen, i mówi:
Mogę tu zostać, jak wejdzie. Jeśli chcesz. Albo jej powiem, żeby sobie poszła.
Wszystko w porządku - szepczę swoim dziwnym niegłosem.
Rebecca kiwa głową i prostuje się. Wyczuwam, że nie bardzo jej się to podoba, ma obawy, że Kathleen może zrobić czy powiedzieć coś, co mnie jeszcze bardziej zdenerwuje. Gdyby mówienie przychodziło mi łatwiej, zapewniłabym, że jestem daleka od zdenerwowania. Detektyw Aaronson podchodzi do drzwi i je otwiera. Mój policjant stróż już zniknął; wrócił do kierowania ruchem, kiedy się okazało, że Shawn jest w Meksyku. Rebecca patrzy na mnie i mówi:
- Będę na korytarzu, gdybyś mnie potrzebowała.
Chwilę później w nogach mojego łóżka staje Kathleen Harper. Trzyma bukiet astrów. Łodygi są zawinięte w celofan i przewiązane wstążką.
- Ostatnie z ogrodu - wyjaśnia i kładzie je na blacie mojej
komody wykonanej z imitacji drewna. Ma na sobie granatowy
297
kostium, który wygląda tak, jakby kiedyś dobrze na niej leżał, ale teraz jest luźny i workowaty w pewnych miejscach, ponieważ straciła dużo na wadze.
- Tamtej nocy... no wiesz, kiedy przyszłam do twojego domu... skłamałam, żeby się dostać do środka - mówi po chwili. - Pokazałam jakiś stary klucz i powiedziałam, że mi go dałaś. Przypuszczałam, że mnie nie wpuścisz, a musiałam się z tobą zobaczyć. - Urywa i patrzy na mnie, wydaje mi się, że zaraz wybuchnie płaczem, lecz nie dostrzegam łez. - Chciałam cię przeprosić za to, że byłam dla ciebie taka wredna, kiedy do mnie przyszłaś. I chciałam wyjaśnić, jak to było ze mną i Mariną.
Patrzę na nią, przytakuję nieznacznie, co wywołuje ból, i wskazuję krzesło. Potrząsa głową.
- Nie mogę długo zostać - mówi, wodząc placami po bukiecie astrów, a ja nagle się zastanawiam, czy posadziła je Marina, czy może zrobiły to razem. Po chwili ciągnie, nie patrząc na mnie: - To był mój pierwszy raz z kobietą. Jej chyba też. Poznałam Allena zaraz po studiach, pobraliśmy się i mieliśmy dzieci. Byliśmy szczęśliwi. Tak jakby. Ale kiedy w banku zaczęła pracować Marina, po prostu wiedziałam. - Patrzy teraz na mnie. - Wiesz, jaka była. Wciągała cię, wydawało się, że wszystko w porównaniu z nią jest blade. Posłuchaj, naprawdę ją kochałam. Chciałam, żebyśmy były razem. Miałam wrażenie, że należę do niej. Ale nigdy, że ona należy do mnie.
Obserwuję ją. Nie wiem, co mogłabym powiedzieć, nawet gdybym umiała w tej chwili mówić.
- Byłam o ciebie zazdrosna - wyznaje Kathleen. - I nadal
jestem zazdrosna.
Podchodzi do okna i patrzy w dół. Koniuszki jej palców wspierają się na parapecie, pełne napięcia i oczekiwania, jak u pianistki przed koncertem. Od tyłu sprawia wrażenie, jakby wstrzymywała oddech.
- Zabił ją z mojego powodu? - pyta, a ja sobie uświadamiam, że w jakiś potworny sposób potrzebuje zapewnienia, że to prawda, że skoro nie była najważniejsza w życiu Mariny, to przynajmniej była najważniejsza w jej śmierci.
298
Kiedy nie odpowiadam, odwraca się i patrzy na mnie. Stara się mnie nakłonić, bym dała jej tę ostatnią rzecz, tę ostatnią cząstkę Mariny.
- Nie wiem - mówię szeptem, a słowa te sprawiają ból. Każde z osobna.
Cathy mnie odwiedza. Beau już tu jest, kiedy się zjawia, i wszyscy razem oglądamy Simpsonów. „D'oh!” - woła Homer, drzwi się otwierają na oścież i do środka wlatuje mnóstwo balonów. Cathy wciąż ma na sobie swój uniform, co oznacza, że przyszła wprost z lotniska. Stara się być radosna, ale przychodzi jej to z trudem. W końcu zaczyna płakać. Beau otaczają ramieniem i sadza na plastikowym krześle, a potem przynosi jej szklankę letniej wody z mojej łazienki.
- Nie wiedziałam - powtarza raz za razem. - Był taki przyjacielski na siłowni. Wydawał się nieszkodliwy. Był zabawny. Nie wiedziałam. Po prostu nie wiedziałam.
Beau pocieszają, że wszystko w porządku. Klepie ją po ramieniu i mówi, że nikt nie mógł wiedzieć.
- Susannah nie wiedziała - zapewnia. - A przecież znała go
całe życie!
Cathy śmieje się słabo i przytakuje. Beau daje jej kilka chusteczek higienicznych, a ona wyciera nos i zwija papier w kulkę.
- Wiem - mówi. - Ale to co innego. Chodzi mi o to, że się z nim zaprzyjaźniłam. Doprowadził nawet do tego, że się w nim zadurzyłam. Pomyślałam, że może...
- To psychopata - przerywa jej Beau. - Manipuluje ludźmi.
Kiedy ich nie morduje, myślę sobie. Cathy i Beau patrzą na
mnie, a ja wiem, że pomyśleli właśnie to samo, nikt jednak nie chce powiedzieć tego głośno.
Zoe także przychodzi, w towarzystwie Justina. Przynoszą róże i małą buteleczkę szampana ze słomką, którego nie mogę wypić. Zoe wykręca nerwowo dłonie i mówi, że jest jej przykro, że go zatrudniła, a Justin dodaje, że nigdy nie powinni dawać mu kluczy. Później, tego samego wieczoru, zjawia się Lolly i wypija szampana.
299
- Nie martw się, dzieciaku - mówi, machając na mnie słomką. - W mig cię poskładamy. Znam jednego chirurga plastycznego. Jest niesamowity.
Szyja wciąż mnie boli, nadal mówię szeptem i muszę pisać różne rzeczy, ale odsunęli już morfinę i zastąpili ją percodanem, a dziś wieczorem wypuszczają mnie do domu. Lolly ma zawieźć mnie do Beau, gdzie razem z Jakiem zostaniemy przez jakiś czas i gdzie Beau wraz z Cathy szykują kolację-niespodziankę. Lolly mi o tym powiedziała, ponieważ wie, że nie będę mogła przełknąć nawet kawałka, a nie lubię niespodzianek. Mówi, że każe im wszystko odwołać, ale wiem, że przychodzą Zoe i Justin, poza tym Beau zaprosił także Benjy'ego, dlatego zapewniam ją, że wszystko w porządku. Wciąż jednak się martwi, kupiła mi także dwie jedwabne chińskie piżamy i kimono, żebym miała co na siebie włożyć. Są wspaniałe, przesuwam palcami po zarysach chryzantem i smoków, zastanawiając się, czy mogę w ogóle włożyć coś równie pięknego, kiedy do pokoju wchodzi Mark Cope.
Trzyma dużą papierową torbę, która wygląda, jakby pochodziła z jakiegoś ekskluzywnego sklepu przy Piątej Alei, uśmiecha się do mnie i mówi:
- Hej, nieźle wyglądasz!
Nie jest to komentarz, który zwykle mu łatwo przychodzi, krzywię się więc i odsuwam od siebie kimono. Z pewnym zdziwieniem stwierdzam, że cieszę się na jego widok.
- Więc wracasz do domu. To dobrze - mówi i podaje mi
torbę. - Jeśli kiedykolwiek sprawa znajdzie się w sądzie, będzie
to materiał dowodowy. Znaleźliśmy to u Shawna w mieszkaniu
i pomyślałem sobie, że chciałabyś pewnie zobaczyć.
Biorę od niego torbę i gdy zaglądam do środka, widzę oprawki na zdjęcia i rozpoznaję fotografie, które zostały zabrane z biurka mamy w Petamill. Pod spodem znajduje się coś zapakowanego w biały plastik, przypomina kształtem książkę. Dostrzegam przelotnie jasny turkus i gdy rozwijam paczkę, na moich kolanach ląduje album Mariny. Spogląda na mnie z okładki jasnożółta stokrotka, okrągła i nieruchoma jak oko.
300
Okładki albumu są gładkie i uginają się lekko pod moimi palcami. Dostrzegam, że są popękane, jakby ktoś otwierał album wielokrotnie, a krawędzie stron z kolorowego papieru miękkie, starte i brudne od przewracania. U góry pierwszych dwóch stronic widnieją słowa „Balet” i „Jazda konna”. Litery to dziecięce wprawki kaligraficzne, nakreślone zielonym atramentem, przesadnie pozawijane. Pod spodem przyklejono srebrną wstążkę z niebieskim nadrukiem „Poziom II”, a jeszcze niżej umieszczono zdjęcie wszystkich dziewcząt z klasy tańca, skupionych wokół naszej starej nauczycielki. Ze środka grupy uśmiecha się Marina. Na sąsiedniej stronie znajdują się zdjęcia przedstawiające starego konia wujka Ritchiego, Jewel; jesteśmy też my, ja i Marina, usadowione razem na grzbiecie. Na jednym siedzimy plecami do siebie. Marina trzyma grzywę Jewel, a ja opieram dłonie na końskim zadzie, śmiejąc się przy tym.
Kilka stron później natrafiam na portret Mariny z czasów szkoły średniej. To jedna z tych złych fotografii studyjnych, z zachmurzonym błękitnym tłem, które sprawia, że pozujący wygląda na rozzłoszczonego. Nie przypominam sobie nawet, bym kiedykolwiek ją widziała, ale chyba zrobiono ją tuż przed latem pożarów, i jestem zdziwiona, że Marina jeszcze potem wklejała do albumu zdjęcia. Patrzy prosto w obiektyw. Długie włosy są w sposób dla niej nietypowy zaczesane do tyłu i przewiązane opaską, na twarzy widnieje grymas niezadowolenia. Wygląda, jakby niemal zaczęła łysieć.
Ale to nie twarz Mariny przyciąga moją uwagę, tylko złoty naszyjnik. Patrzę na medalion spoczywający we wgłębieniu jej obojczyka. Dotykam go palcem. I myślę, że to zdjęcie zostało zrobione zaledwie kilka tygodni przed tym, jak go oddała.
Marina nie była taką zapaloną kronikarką jak ja. Nie żywiła mojej wiary w moc pamiątek i wiele stron w albumie jest pustych. Wertuję je niemal mechanicznie, i nagle, pod koniec, napotykam więcej zdjęć. Są ziarniste i czarno-białe. Ich jakość jest kiepska, ale rozmieszczono je starannie na kartkach albumu i przymocowano specjalnymi zakładkami, jakby były cenne.
301
Z początku nie rozumiem i patrzę na Marka Cope'a, prosząc o wyjaśnienie, ale wygląda przez okno. Wracam spojrzeniem do zdjęcia u góry strony. Na pierwszym planie znajduje się coś rozmazanego, a dalej jakby scena z dwiema postaciami i kolumnami po bokach. Mrużę oczy i nagle pojmuję. To Marina i ja na frontowym ganku naszego domu.
Czasem wieczorami ćwiczyłyśmy tam taniec. Mama włączała nam stereo i puszczała muzykę przez otwarte okno, a my traktowałyśmy poręcz jako drążek. Różowe trykoty robiły się wilgotne od potu i miękkie jak ciało, gdy osuwałyśmy się na kolana, a nasze stopy w czarnych lśniących pantoflach śmigały tam i z powrotem. Jeśli akurat byłyśmy łabędziami, wkładałyśmy nasze spódniczki, które przy każdym ruchu szeleściły jak martwe liście.
Inne zdjęcia są równie niewyraźne i robione z daleka, ale mają w sobie tę samą dziwną intymność i pojmuję, że zostały wykonane bez naszej wiedzy. To chwile, które nam skradziono dawno temu, nie pytając nas o zgodę, a teraz są przyszpilone do tej strony jak martwe motyle. Robiąc je, Shawn musiał się chować za narożnikiem stodoły, może nawet kucał w gęstych zaroślach lilii.
Jest też pojedyncza fotografia jednej z nas, nie potrafię powiedzieć której, jak siedzi na bujanej kanapie z książką. Ale na pozostałych jesteśmy razem. Kilkakrotnie uwieczniono nas na ganku, raz stoimy u podnóża schodów, najwyraźniej się kłócimy. Marina sięga po jakiś przedmiot, który trzymam, wygląda to na książkę, a ja zostałam uchwycona w chwili, gdy cofam dłoń. Słyszę ton jej głosu. Niemal wyczuwam strumień ciepłego powietrza, wywołany gwałtownym ruchem jej ręki, ale nie mogę sobie przypomnieć, z jakiego powodu się kłóciłyśmy.
Wyobrażam sobie, jaką pociechę czerpał Shawn z tych ukradzionych, przelotnych obrazów mojej siostry. Tylko tak mógł się do niej zbliżyć. Z dala od otoczenia, nie niepokojony przez rzeczywistość, musiał spędzać z nimi sam na sam całe godziny, planując jej ocalenie. A kiedy już ją zabił, kiedy już nie mógł dłużej słuchać jej głosu w telefonie czy chodzić za nią po ulicach, nic mu więcej nie pozostało. Nic prócz tych fotografii i mnie.
302
Te zamazane, drobne chwile posiadania, które Shawn gromadził tak starannie i tak długo, przyprawiają mnie o dziwny ucisk w żołądku.
- Obserwował nas - mówię. - Zawsze.
Słowa te wypowiadam swoim skrzekliwym szeptem, możliwie głośno i Mark Cope odwraca się od okna.
- Dostaniemy go, Susannah - zapewnia. - Obiecuję, że go
dostaniemy.
To było rok temu. Teraz Beau, Jake i ja mieszkamy w innym mieście, niedużej osadzie wśród płaskich pól Środkowego Zachodu, gdzie obcy rzucają się w oczy. Nadal pracuję, ale zmieniłam nazwisko i często latam. Na ogół jednak nie lubię pozostawać długo poza domem.
Lolly dotrzymała słowa i jestem pewna, że jej chirurg byłby znakomity. Spotkałam się z nim dwa razy, ale w końcu zrezygnowałam z jakichkolwiek zmian, chwilowo więc noszę wysokie kołnierze i golfy. Elena powiedziałaby, że to znak, iż nie jestem jeszcze gotowa rozstać się ze swoją przeszłością, i być może miałaby rację. Beau mówi, że zrobimy coś z tym, kiedy będę już gotowa.
Mark Cope dzwoni co kilka miesięcy i na koniec powtarza nieodmiennie swą obietnicę: „Dostaniemy go, Susannah. Dostaniemy”. Ale od roku już nikt nie widział Shawna ani o nim nie słyszał. Zniknął i prawdopodobnie dokonał transformacji, zaszył się w jakiejś nowej postaci i nowym stroju, tak jak pogrzebał Sonny'ego Delraya w tożsamości punkowego kulturysty o mahoniowych włosach. Stanowi to dla mnie pewien problem, gdyż jeśli pominąć medalion zapewniający bezpieczeństwo w podróży, nie mam pojęcia, czego lub kogo powinnam wokół siebie wypatrywać.
Jest zimno i niedługo spadnie śnieg. Dwa dni temu wieczorem oświetloną ścieżkę prowadzącą do drzwi wejściowych naszego domu przemierzał korowód maleńkich czarodziejów i upiorów, a ja i Beau rozdawaliśmy batony i torebki emen-emów. Dzisiaj zobaczyłam choinkę na wystawie drogerii, a za tydzień zapalą lampki wokół
303
stojącego w parku żłóbka z Madonną, pasterzami i dzieciątkiem Jezus. Dzwoni telefon i słyszę, jak Beau odbiera go na dole. Kilka sekund później znów słyszę jego kroki i gdy wychylam się za poręcz schodów, i pytam, kto to był, zatrzymuje się z gazetą w dłoni i uśmiecha do mnie.
- Ktoś próbował coś nam wcisnąć, laleczko. Odłożyłem słuchawkę.
Przygotowuję sobie kąpiel. Woda paruje lekko i się pieni; kiedy wchodzę do wanny, wysuwam dłonie i pozwalam, by unosiły się swobodnie. Robię wiry na mydlanej niebieskiej powierzchni i wyobrażam sobie, że to nie moje ręce, póki nie unoszą się do mojego obojczyka i nie dotykają palcami zwężającej się blizny, którą noszę jak medalion.
Odchylam do tyłu głowę i obserwuję przez świetlik w suficie ciemną połać nieba. Zasnuwa je dzisiaj cieniutki welon chmur, a światła miasta odbijają się od niego i sprawiają, że drży niczym dym. Ale gdzieś ponad tym wszystkim kryją się gwiazdy i prawdopodobnie księżyc.
Jest właśnie Dzień Zmarłych i zastanawiam się, czy Shawn, tam gdzie akurat przebywa, widzi gwiazdy. Zastanawiam się też, czy kupuje cukrowe czaszki. Widzę w wyobraźni, jak szykuje się do swego już drugiego, corocznego spotkania ze zmarłymi, rozkładając przysmaki i zapraszając Charliego i Marinę do swego stołu. A potem zastanawiam się, czy wszystkie miejsca są zajęte, i czy Shawn wciąż uważa, że pewnego dnia przygotuje przy swym stole miejsce także dla mnie.