Grindle Lucretia Nocne prządki


0x08 graphic

0x08 graphic

LUCRETIA W. GRINDLE

NOCNE

PRZĄDKI

Z angielskiego przełożył Jan Kabat

0x01 graphic


Tytuł oryginału

THE NIGHTSPINNERS

Projekt okładki Anna Seroczyńska

Redaktor prowadzący Ewa Niepokólczycka

Redakcja Jacek Ring

Redakcja techniczna Małgorzata Juźwik

Korekta

Elżbieta Jaroszuk

Tadeusz Mahrburg

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych

- żywych czy martwych - jest całkowicie przypadkowe.

Copyright © 2003 by Lucretia W. Grindle Ali rights reserved

Copyright © for the Polish translation by Bertelsmann Media Sp. z o.o., 2004

Świat Książki

Warszawa 2004

Bertelsmann Media Sp. z o.o.

ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa

Skład i łamanie

Abix - Studio DTP, Warszawa

Druk i oprawa

Rzeszowskie Zakłady Graficzne S.A.

ISBN 83-7311-909-4 Nr 4060


Szczególne podziękowania należą się

memu ojcu i mężowi

za ich bezustanne wsparcie i dobry humor,

a także moim wydawcom,

Lee Boudreaux i Mani Rejt,

za ich rady i cierpliwość,

wreszcie memu agentowi,

Sloanowi Harrisowi,

który po prostu jest najlepszy.


Rozdział 1

Shoo, fly. Tak nazywała mnie matka. Shoo. Shoo, dont bother me, I belong to somebody. Wciąż ją słyszę, gdy wspomi­nam moje dzieciństwo spędzone na Południu: wieczory, które nigdy nie wydawały się tak czyste i jasne jak te na Północy, lecz ciężkie i pulsujące od robaczków świętojańskich, lelków i wszel­kich stworzeń, które przemykają przez mrok.

Kiedy myślę teraz o tych wieczorach, słyszę głos matki. Stoi w kuchni na linoleum, na nogach ma buty na niskim obcasie. Wąskie dłonie o długich palcach poruszają się rytmicznie bez udziału myśli, jak u automatu. Robi przetwory. Nakłada do słoików chochlą soczyste i jasnożółte brzoskwinie razem z syro­pem, który przylega do skóry i leciutko piecze, jeśli się go nie­chcący dotknie. Zgarnia też łyżką warzywa w pikantnym sosie musztardowym - czerwone, zielone i ostre od ziarenek pie­przu. I cały czas śpiewa.

Jej pełen nadziei sopran przenika wnętrze naszego domu. Głos matki, ostry i nie całkiem czysty, nie pasuje jakoś do Geor­gii. Nie harmonizuje z podłużnymi zielonymi polami, z drogą czerwoną od kurzu, z obłażącymi od słońca ścianami szop czy leniwym skrzypieniem drzwi obitych siatką na owady. Nie jest to powolny, wibrujący bas ani też słodkie zawodzenie hymnu religijnego, czy niespieszne saksofonowe brzmienie Południa. Jej głos nie przypomina rany zadanej nożem. Po prostu istnie­je i tylko trochę boli, niczym leciutkie nacięcie na skórze, któ­re piecze i nie daje o sobie zapomnieć.

Shoo, śpiewa matka i czasem nocą mam wrażenie, że woła mnie tym szczególnym imieniem. Matka nie miała takiego dla Mariny. Nie wiem właściwie dlaczego, być może imię siostry by­ło dostatecznie charakterystyczne jak na niewielkie miasto Petamill w

7


Georgii. Tak bardzo pragnęłyśmy się nazywać Sue-Ellen, Carla-Louise, Mary, Daisy. A najbardziej Elizabeth-Anne. Niestety, musiałyśmy zadowolić się naszymi imionami, Marina i Susannah, które stanowiły widomy dowód optymizmu naszej matki, odważnego przekonania, że pomimo okoliczności „zostaniemy kimś”. Jakby za sprawą tych imion matka ofiaro­wała nam coś niezwykłego, coś, co miało zrównoważyć przykry fakt, że nie miałyśmy ojca. Albo, ujmując rzecz ściślej, że nigdy do końca nie wiedziała, kim był.

Nie znaczy to wcale, że matka była nadal szalona jak za mło­dzieńczych lat. Pewnie wyleczyła się z tego w chwili naszych na­rodzin. Z równo przyciętymi włosami i wyprasowaną białą bluzką, maleńkimi złotymi kolczykami z supermarketu i buta­mi na średnim obcasie, wkładanymi do pracy, matka była ko­bietą, której szaleństwo należało już do przeszłości. Zachowało się tylko w na wpół zapamiętanych opowieściach i urodzie, któ­rej towarzyszyło niczym wspomnienie. Śnię o swej matce jako młodej dziewczynie, a ona nosi wtedy nieodmiennie jaskrawo-czerwoną sukienkę rozszerzaną u dołu i małe płaskie pantofle, czarne, z małymi kokardkami na noskach. Ma wąską talię, a jej włosy przypominają błyszczący kask. I słyszę jej śmiech. Śni mi się, że siedzi w przydrożnym barze, w jednym z tych lokali na poboczu jakiejś drugorzędnej trasy, gdzie na parkingu tłoczą się w świetle neonowego napisu półciężarówki i gdzie odgłosy baru i dźwięk szafy grającej porywają wszystko i unoszą w gę­stą ciemność.

Ale to tylko mój sen. Nie wiem, jak było naprawdę, a mat­ka nigdy mi się nie zwierzała. Dorastając, zaczęłam podejrze­wać, że miało to związek z tylnymi siedzeniami chevroletów, puszkami piwa i butelkami alkoholu. I z kierowcami ciężaró­wek, które przejeżdżały przez miasto. Nie można oczywiście zapominać o naszych włosach, których kolor zupełnie nie pa­sował do naszej rodziny i które mogłyby posłużyć za jakąś wskazówkę, gdybyśmy koniecznie jej potrzebowały. Lecz kiedy myślę o tym teraz, dochodzę do wniosku, że wraz z Mariną w zasadzie nie interesowałyśmy się naszym pochodzeniem.

8


Nie nurtowało nas zbytnio - jeśli w ogóle - kim był ojciec. Nasz świat stanowił zamkniętą i skończoną całość. Noc w noc przędłyśmy wokół siebie nici naszego kokonu, słuchając śpiewu matki, który docierał do naszego pokoju na górze.

Leżymy oto w naszych bliźniaczych łóżkach nieruchomo i wyciągnięte jak struny. Gdyby matka weszła po schodach i do nas zajrzała, jak nieraz czyni, pomyślałaby, że śpimy. Tak słod­ko przekrzywiamy nasze główki, a dłonie trzymamy nierucho­mo. Myliłaby się jednak. W takie noce wcale nie szybujemy nad farmą, niesione obłokiem marzeń. Nie jesteśmy zanurzone i zagubione niewinnie we śnie. O, nie. Jesteśmy bardzo zajęte.

Bez najdrobniejszego ruchu czy dźwięku Marina i ja tkamy słowa. Przesuwamy je wzdłuż wąskiej sztaby światła pod drzwia­mi pokoju - światła, które przenika z korytarza. Przesyłamy zdania, kwestie i śmiech coraz szybciej, przypomina to ćmy la­tające w mrocznej przestrzeni pokoju. Tkając sploty naszego se­kretnego kokonu, dokonujemy aktu nocnego przędzenia.

Matka o tym nie wie. Inni też nie. To nasz sekret. Nikt się nie domyśla, że jesteśmy nocnymi prządkami. Nikt nie ma pojęcia, jak często rozmawiamy, nie zna tej pajęczyny tajemnych słów, ja­ką między sobą rozpościeramy. Pracujemy w milczeniu. Matka uchyla leciutko drzwi i nagradza nas za to, że śpimy spokojnie, szepcząc: „Dobra dziewczynka”. Wymawia to tylko raz, do nas obu, jakbyśmy stanowiły jedną osobę. Co na dobrą sprawę wyda­je się prawdą. Jesteśmy podobne jak dwie krople wody, Marina i ja. Sprytne i przebiegłe. Zwierciadlane odbicia. Bliźniaczki.

Przed ukończeniem dziewięciu czy dziesięciu lat umiałyśmy prowadzić długie rozmowy bez otwierania ust. Nasze nocne przędzenie, które poczęło się w ciemności, okrzepło na tyle, by znieść światło dnia. Zwykle odczuwałam mrowienie na karku, drobne i miękkie włoski, które tam rosną, nieznacznie się uno­siły i nie musiałam nawet patrzeć na nią, by wiedzieć, co mówi. Marina przesyłała do mojej głowy całe zdania, czy chciałam te­go, czy nie. Nastawiona bezustannie na odbiór, byłam jak faks o niewyczerpanych zasobach papieru. Mój umysł stanowił pustą tablicę, a Marina mogła

9


pisać na niej w dowolnej chwili. Zwykle, przędąc, unikała mojego wzroku. Patrzyła w inną stro­nę, wlepiając spojrzenie w ścianę czy pola, a kształt jej pod­bródka znamionował upór. Przez twarz przemykał jej cień triumfalnego uśmiechu, ponieważ nie mogłam jej powstrzy­mać, obronić się przed nią, nawet gdy bardzo się starałam.

Szczerze mówiąc, na ogół nie próbowałam. Ona także nie, o ile mogłam się zorientować, gdyż i ja korzystałam ze swego przywileju prządki. Wysyłałam swoją porcję wiadomości naszymi prywatnymi falami eteru. Nie wiem jednak, czy Marinę mrowił kark albo czy zaczęła z czasem opierać się mej niepożądanej obecności w swej głowie. Zakładam, że tak właśnie to czuła, choć­by dlatego, że ja tak to czułam. Nie jestem jednak pewna, a po­nieważ nigdy jej o to nie pytałam, już się nie dowiem. Moja sio­stra nie żyje. Została zamordowana osiemnaście miesięcy temu w Alexandrii w stanie Wirginia. Teraz jest tylko numerem spra­wy, niewyjaśnionym przypadkiem zabójstwa. Jednym z wielu.

Zanosi się na deszcz, czuję to po zapachu. Wysokie okno, które wychodzi na balkon mojego mieszkania, jest uniesione, a do pokoju napływają dźwięki i zapachy miasta. Ruch w tej części Filadelfii jest niewielki. Zgodnie z powszechnym przeko­naniem miasto umiera i być może to tłumaczy jego spokojny charakter. Rzadko tylko słyszę odgłos kroków na chodniku, nagły wybuch śmiechu czy szum samochodu przypominający gigantyczne westchnienie.

W rogu, obok kominka porusza się niespokojnie pies. To owczarek niemiecki, długonogi wilk o czarno-brązowej sierści, niedźwiedzim pysku i złotych oczach. Kiedy go obserwuję, wstaje ze swego legowiska, przeciąga się i obrzuca mnie uważ­nym spojrzeniem. Jest niemal północ i oboje powinniśmy przekroczyć próg naszej siedziby, by udać się na ostatni patrol po pustych ulicach. Rusza przede mną korytarzem, a potem czeka, kiedy sięgam po sweter i jego smycz.

Otwieramy drzwi i przystajemy na chwilę przed moim mieszkaniem. Jest nas w tym budynku tylko pięcioro i nietrudno sobie

10


wyobrazić, że trzy pozostałe mieszkania nie istnieją, że pies i ja jesteśmy tu sami i że przekraczając próg i wchodząc na podest klatki schodowej, cofnęliśmy się w czasie o sto lat.

Dom to kamienica z piaskowca, księżna wdowa z epoki wik­toriańskiej, dostosowana jedynie do wymogów współczesności. Kinkiety na ścianach, niegdyś ożywiane gazem, to szklane pą­ki w kształcie płomieni. Na klatce schodowej wisi mosiężny ży­randol, przystosowany do elektryczności. Nade mną, piętro wyżej, jarzy się niewyraźnie świetlik, jego przyćmione szyby przywodzą na myśl wieczną pierzynę śniegu albo mgłę z po­wieści detektywistycznych. Schody, przykryte grubą szkarłatną wykładziną, wiodą przez cztery kondygnacje do holu na parte­rze wyłożonego parkietem. Poręcze są masywne, rzeźbione i o wiele za szerokie jak na moją dłoń. O tak późnej porze, kie­dy wokół panuje cisza, mam wrażenie, że jestem małym dziec­kiem, a dorośli już dawno śpią.

Ciężkie drzwi wejściowe zamykają się za nami, kiedy schodzi­my po schodach frontowych na chodnik. Przystajemy na chwi­lę, by odetchnąć świeżym powietrzem i posłuchać dobiegających dźwięków, a potem zaczynamy nasz spacer: skręcamy w lewo i jeszcze raz w lewo przy następnej przecznicy. Mamy ustaloną trasę i nigdy jej nie zmieniamy. Podążając wzdłuż Delancey Pla­ce, pies dokonuje inspekcji żelaznych parkanów i każdego drze­wa. Przystaje kilkakrotnie, by przyjrzeć się uważnie szerokim schodom prowadzącym do lśniących czarnych drzwi z wypole­rowanymi mosiężnymi kołatkami w kształcie szponów albo lwich głów. Jedno szczególnie ozdobne nadproże podtrzymują dwie kariatydy. Pies obrzuca je podejrzliwym spojrzeniem, a one pa­trzą na nas łagodnie, jakby błądziły gdzieś myślami, podczas gdy ich głowy wspierają ciężar domu. Nawet w powiewach najchłod­niejszego wiatru czy w kłujących drobinkach śniegu pies nigdy nie przyspiesza swego rytuału. Czasem ten jego leniwy krok, ta powolność wzbudzają moje zniecierpliwienie, ale nie dzisiaj. Ma­my babie lato i choć nastał późny wrzesień, wiatr jest ciepłym tchnieniem znad zatoki Delaware, które niesie ze sobą obietnicę miękkich, dojrzałych kropel deszczu.

11


W takie noce czasem mi się zdaje, że wyczuwam zapach wielkiej wody. Co prawda filadelfijskie porty leżą z dala od otwartego oceanu, ale mimo wszystko ta iluzja podobała mi się tak bardzo, że często upierałam się przy swoim. „Kłamiesz!” - mówił George, kiedy się upierałam, że czuję smak oceanu i drobinki soli na języku. Uśmiechał się, ujmował moją dłoń, unosił brwi i dając wyraz swemu oburzeniu wołał: „Ale z ciebie kłamczucha, Susannah!”. George, który urodził się i wychował pośród małych miasteczek Środkowego Zachodu, uważał moją fantazję za coś nieuleczalnego i odrobinę erotycznego. Teraz myślę o nim i zastanawiam się, czy tęskni do tej historii z oce­anem i moich kłamstw. Po chwili uświadamiam sobie z całą ostrością, że George już mnie nie obchodzi. Ulotnił się do Pa­ryża, a ja nie powinnam sobie zawracać nim głowy, ani odda­wać bezowocnym spekulacjom. Przestałam śledzić doniesienia na temat pogody we Francji i obliczać różnice czasu. To prosta droga do klęski. Pies skręca w lewo, potem znów w lewo i po chwili znajdujemy się pod domem.

Kiedy zamykam za nami drzwi, zegar w holu wybija dwu­nastą. Odpinam psu smycz i pozwalam mu wyprzedzić się na schodach. Staje na podeście w chwili, gdy zaczyna dzwonić te­lefon. Przekrzywia łeb i patrzy na mnie, a ja odpowiadam mu spojrzeniem i wzruszam ramionami, wsuwając klucz do zam­ka. Otwiera drzwi nosem, ja zaś wycieram buty, rzucam jego smycz na stolik i podążam do salonu, przechodząc obok biur­ka, na którym uparcie dzwoni telefon.

Z początku podnosiłam słuchawkę. „Halo, halo”, powtarza­łam obowiązkowo. Ale nikt nie odpowiadał. Zadzwoniłam na­wet kilka razy na centralę, ale zdołałam tylko usłyszeć przery­wany sygnał, co oznaczało, że mój milczący rozmówca blokuje linię. Teraz już nie zawracam sobie głowy tymi telefonami. Przyzwyczaiłam się do nich. Podobnie jak spacer, to wydzwa­nianie o północy stało się częścią codziennej rutyny. Aparat za­wsze brzęczy pięć razy, a potem milknie tuż przed włączeniem się sekretarki. W chwili gdy o tym myślę, dźwięk zamiera, a pierwsze krople deszczu uderzają w okno balkonu.

12


Pies dokonuje pospiesznej inspekcji mieszkania i wraca na swoje posłanie w salonie. Nie śpi ze mną w sypialni; lubi zacho­wywać dystans. Jest powściągliwy w swym oddaniu i nie nawyk­ły do pieszczot. Przyświeca mu poważniejszy cel, który sam wy­brał. Jest wartownikiem u mych drzwi.

Wodzi za mną żółtymi ślepiami. Wyczuwam jego chłodne zainteresowanie, kiedy zatrzymuję się przed lustrem w przed­pokoju, przyłapana przez własne odbicie. Teraz pozostałam tylko ja i wydaje mi się, że wyglądam tak samo i jednocześnie nie tak samo. Jakbym stała się bardziej skoncentrowana, gdy zabrakło Mariny. Jestem nami obydwiema, zdublowana, wysu­blimowana.

Sięgam do głowy, by rozpuścić włosy, i zastygam w pół ge­stu, kiedy moja dłoń porusza się w lustrze. To wypisz wymaluj dłoń mej matki. Koścista, o długich palcach wysuwa się w gó­rę, brak mi tylko obrączki, którą nosiła matka. To niesamo­wite i zarazem swojskie, ów klaustrofobiczny sposób, w jaki zarówno matka, jak i Marina nagle się we mnie odezwały. Wy­daje się, jakby zakończyły swą grę i pozostawiły mi rolę rodzin­nego przedstawiciela na ziemi. Otrząsam się, odpycham je od siebie i kończę ruch, na którym mnie przyłapały. Zdejmuję dużą spinkę i rozpuszczam włosy na ramiona. Nie należę do próżnych kobiet, ale ta lwia grzywa miedzi i czerwieni to moja duma i radość.

Idę nalać sobie jeszcze jeden kieliszek wina. Deszcz przybie­ra na sile, łomocze o ołowiano-blaszany murek balkonu i two­rzy cieniutką powłokę, która jarzy się zmatowiałym oranżem, odbijając blask świateł miejskich. Delektuję się tymi ostatnimi ciepłymi nocami, choć oczekuję z niecierpliwością cierpkiego smaku jesieni. Mam wrażenie, że przeniosłam się na północ ze względu na pory roku. Ale może po prostu dotarłam do tego miasta i już pozostałam. Może nie istnieje żaden racjonalny po­wód, po prostu upieram się przy tych porach roku, tak jak przy zapachu oceanu. Niewykluczone, że wszystko to sobie zmyśliłam. W końcu razem z Mariną byłyśmy okropnymi kłamczuchami.

13


Zmyślałyśmy wszystko dla zabawy, to mogła być jakaś histo­ryjka albo wymówka. Zawsze wiedziałam, kiedy Marina to ro­bi. Dostrzegałam ruch jej oka i od razu przyłączałam się do niej. W tym wypadku najczęściej ofiarą padała nasza babcia. Zachodziłyśmy po szkole do jej domu i twierdziłyśmy z upo­rem, że dostaniemy szczeniaka w prezencie, pomalujemy po­kój na turkusowo, na kolację zjemy tylko biszkopty na samych białkach i że do północy będziemy oglądać telewizję. Teraz, myśląc o tym, dochodzę do wniosku, że nie przejmowała się zbytnio naszymi słowami. Pewnie nie za bardzo nam to wycho­dziło, a może naprawdę miała coś lepszego do roboty niż mar­twić się tym, co jemy na kolację albo co oglądamy w telewizji. Przypuszczalnie już wcześniej to wszystko słyszała. W końcu istnieją niezbite dowody, że nasza matka nie była aniołem i pewnie robiła to samo.

Mama natomiast zawsze wiedziała, kiedy kłamiemy. Patrzy­ła na nas kątem oka albo unosiła dłoń jak policjant zatrzymu­jący ruch, a obrączka ślubna na jej palcu, którą uparła się no­sić, połyskiwała w świetle lampy. Albo mówiła: „No, no, a to ci historia”, co od razu zbijało nas z pantałyku. Nic na tej ziemi nie jest skuteczniejszą barierą nawet dla wymyślnego kłamstwa niż przekonanie, że ci nie wierzą. Ale zazwyczaj nie miałyśmy problemu z oszukiwaniem innych. Charlie i Dex Eamesowie, a także Sonny Delray, Della Hervey i Anne Louise Blackmore, i wszyscy inni, którzy tylko chcieli słuchać, wierzyli, że mamy lada dzień dostać szczeniaka i że kiedy już dorośniemy, zosta­niemy baletnicami.

W końcu, kiedy skończyłyśmy dziesięć lat, rzeczywiście za­częłyśmy pobierać lekcje baletu. Matka opłacała je z pieniędzy za przetwory i nadgodziny w jedynej restauracji w mieście, „Coachstop”, gdzie pracowała jako szefowa sali. Kiedy lokal dostał latem tamtego roku prawo do wyszynku, było to wielkie wydarzenie, ponieważ wszyscy zaczęli więcej zarabiać, a klien­ci bez wyjątku fundowali sobie koktajl przed kolacją. Nigdy nie słyszałam, by ktokolwiek w mieście pił wino. W domu piło się piwo albo likier brzoskwiniowy czy whisky słodową z butelek o długich szyjkach,

14


a na wychodnym bourbona, czystego i z lo­dem, albo martini, czasem brandy z sokiem cytrynowym. Pa­nie raczyły się tomem Collinsem czy innymi koktajlami - see breeze czy whiskey sour.

Wciąż kocham te nazwy. Uwielbiam wynalazki, takie jak angostura i wiśnie maraskino, i wszystkie te maleńkie kolorowe parasolki, którymi mógłby się zakrztusić każdy, kto jada w mo­ich restauracjach. Tym się właśnie zajmuję, tak na marginesie - projektuję restauracje. Nazywam je moimi, ale oczywiście nie jestem ich właścicielką. To po prostu moje projekty, pomysły i wizje artystyczne wcielone w życie. Bez trudu byście je rozpo­znali. To te lokale, gdzie oferują małe, przemyślnie skompono­wane wzgórki jedzenia na wielkich talerzach i szykowny wystrój wnętrza, i gdzie wysokość rachunku jest odwrotnie proporcjo­nalna do wielkości podawanych porcji. Tym się zajmuję, tak wytyczam swą drogę przez świat. Tworzę nastrój, wygląd, bez­pieczną przystań, do której zawijasz, by się pożywić.

W każdym razie tamtego roku, kiedy skończyłyśmy dziesięć lat, a nasza matka z powodzeniem sprzedawała swoje dżemy, przystawki i chutney, wreszcie sobie załatwiłyśmy lekcje baletu. Szkoła tańca, właściwie duże pomieszczenie z lustrem i poręczą wzdłuż jednej ściany, znajdowała się na pierwszym piętrze ma­gazynu ze sprzętem żelaznym. Wchodziło się tam rozklekota­nymi drewnianymi schodami, które przylegały do zewnętrznej ściany i które, o czym jestem całkowicie przekonana, nie speł­niały wymogów bezpieczeństwa. Uczęszczałyśmy tam w każdą środę po szkole. Ćwiczyłyśmy, wysuwałyśmy czubki palców jak kaczki i błagałyśmy o różowe trykoty i rajstopy, które babka i mieszkający z nią wuj Ritchie w końcu nam kupili. Matka na­była baletki o podeszwach z koźlęcej skóry, lśniąco czarne i miękkie od spodu. Były wiązane elastycznymi rzemykami.

Podczas występów gwiazdkowych obie chciałyśmy być wieszczkami cukrowymi, ale żadnej się nie udało. Odgrywały­śmy w pierwszej części myszy, a potem laski czekoladowe i od tej pory znienawidziłam Dziadka do orzechów. Marina powie­działa, że to bez znaczenia. Leżąc pewnej nocy w łóżkach, po wyjątkowo nudnej

15


próbie w sali parafialnej, Marina przędła słowa. Oświadczyła, że to nieważne i że nadejdzie kiedyś nasz dzień. Dodała przy tym, że im jeszcze pokażemy, że pewnego dnia zostaniemy doskonałymi łabędziami.

Miałyśmy tańczyć Jezioro łabędzie: jedna z nas byłaby czar­nym łabędziem, a druga białym, jedna zwierciadlanym odbiciem drugiej. „Spójrz - nakazała Marina. - Spójrz, możesz je zoba­czyć”. Tak jak obiecała, łabędzie zaczęły tańczyć w mroku zalega­jącym nasz pokój. Podskakując i trzepocząc skrzydłami, ani razu nie zrobiły fałszywego kroku, aż w końcu biedny książę tak bar­dzo się zakochał, że nie dostrzegł nawet ich podwójnej natury.

Wciąż myślę o tych łabędziach. Zapomniałam o nich na dłu­gie lata, ale ostatnio do mnie powróciły. Widzę je w mroku in­nego pokoju, tak bardzo oddalonego od naszych bliźniaczych łóżek, podnoszonych okien i połatanych siatek na owady. Sy­pialnia, w której teraz leżę, to klejnot swego czasu. Jej wikto­riańskie gzymsy i rozeta na suficie zostały pieczołowicie odre­staurowane przez architektów, którzy są właścicielami tego budynku i mieszkają na parterze. Ich obecność jest niezwykle korzystna. Tak przynajmniej się mówi. To gwarancja dobrego smaku, tak więc wszyscy możemy być pewni, że schody nie zo­staną pokryte chodnikiem o niefortunnym wzorze, a rżnięte szklane panele w drzwiach wejściowych zastąpione sklejką.

Pokoje mojego mieszkania pokryte są miękką szarością i omszałą zielenią, barwami, które zawsze kochałam. Kiedyś, gdy wydawało mi się, że mogę wyjść za mąż, zastanawiałam się nad szarą suknią ślubną. Nad czymś bardzo bladym i zwiew­nym jak pajęczyna. Ale nie wyszłam za mąż i teraz jestem sama w sypialni, jeśli nie liczyć łabędzi. Wkraczają w ciemność, czy raczej wynurzają się z niej, dwie identyczne diwy - jedna czar­na, druga biała. Obracają się, trzepoczą skrzydłami, kręcą pi­ruety. Lecz teraz, gdy szykują się do skoku, w ich gestach po­jawia się wahanie, słabną i zastygają w bezruchu, jak figurki na pudełku z pozytywką, która przestała grać.

Nie zastanawiasz się nad upływem czasu, dopóki sama tego me doświadczysz. A potem trudno przestać o tym myśleć.

16


Jakby się żyło z klepsydrą, a piasek sypie się i sypie. Wszystkie te ziarenka. Kiedy jesteś dzieckiem, nie myślisz o tym, że godziny twej matki mają swój kres albo że te długie letnie wakacje nie będą przychodziły wiecznie, albo że nie zawsze nadarzy się dru­ga szansa, by zrobić coś jak należy. Nie myślisz o niespiesznym, lecz nieubłaganym spustoszeniu dokonywanym przez nowo­twory i nie przychodzi ci do głowy, że pewnej marcowej nocy, kiedy to do świata powoli przenika wiosna, rozpościerając cien­ką powłokę swych barw na powierzchni zimy, ktoś naciśnie dzwonek u drzwi twojej siostry i przekroczy próg jej domu.

Nie myślisz o tym wszystkim, dopóki się nie wydarzy, a po­tem już nie możesz przestać Ja w każdym razie nie mogę. Nad tym się właśnie zastanawiam, wsłuchana w deszcz i wpatrzona w rozmazany blask świateł na balkonowej szybie. Zastanawiam się nad nocną przędzą, nad rozerwaną pajęczyną i nad słowa­mi, które zawisają niesłyszane w ciemności.

Rozdział 2

W noc poprzedzającą śmierć matki obudziła mnie Marina. Niecierpliwy ton jej głosu, przerywanego głośnym waleniem do drzwi mojego pokoju w akademiku, wyrwał mnie ze snu. Kiedy szłyśmy na Uniwersytet Karoliny Północnej, Marina za­proponowała, by zamieszkać w jednym pokoju, ale ja z miejsca odrzuciłam ten pomysł. Studia to był mój pierwszy prawdziwy pobyt poza domem, mój pierwszy krok do wolności i zamierza­łam w pełni z tego korzystać.

Miałam osiemnaście lat i przyszło mi do głowy, że wcale nie potrzebuję obecności siostry w moim umyśle. Nim jesienią 1983 spakowałyśmy nasze identyczne torby podróżne i wsadzi­łyśmy je do samochodu mamy, który miał nas zawieźć do Chapel Hill, przez trzy miesiące znosiłam urazę Mariny i wysłucha­łam kilku wykładów matki na temat bezwzględności. Ani jed­na, ani druga nie zdołała mnie przekonać. Włosy ścięłam po tygodniu od chwili,

17


gdy matka życzyła mi szczęścia i całowała na pożegnanie, a jej szeroko otwarte oczy wyrażały nadzieję i smutek. Wyglądałam jak po spotkaniu z sekatorem, ale uwa­żałam, że jest świetnie. Nikt już nigdy nie zacznie ze mną roz­mowy, by przekonać się po trzech zdaniach, że to nie Marina.

Teraz, w poprzedzających świt godzinach październikowe­go ranka, trzy lata po naszym przyjeździe do Karoliny Północ­nej, Marina waliła w moje drzwi, stojąc na korytarzu i do­magając się, bym jej wysłuchała. Gdy tylko jej otworzyłam, wpadła do mojego pokoju jak uosobienie furii, roztaczając wo­kół siebie wilgotną woń ściętej trawy. Patrzyłam, jak chwyta w pośpiechu moje rzeczy. Ubrania, szczotka do włosów, okula­ry i buty zostały bezzwłocznie wepchnięte do niebieskiej płó­ciennej torby i w chwili, gdy Marina powiedziała: „To mama. Prędzej, musimy jechać!”, poczułam, jak mój żołądek zmienia się w pełną żółci kulę strachu. „Skąd wiesz?” - wykrztusiłam w końcu. Cisnęła w moją stronę dżinsy i bluzę i potrząsnęła głową, użalając się nad moją ewidentną głupotą i marazmem, w którym wciąż tkwiłam. „Wujek Ritchie do mnie zadzwonił -odparła. - I gdybyś miała telefon, jak każdy normalny czło­wiek, to do ciebie też by zadzwonił”.

Poczułam, jakby ktoś wylał mi na głowę wiadro kleju, który właśnie zaczynał tężeć. Ale Marina już popychała mnie w stro­nę drzwi, popędzając jak wielkie i oporne zwierzę, krowę czy muła, który przy pierwszej nadarzającej się okazji przysiada na zadzie i nie chce dalej iść. „I tak wiedziałam”, dorzuciła, czego się po niej spodziewałam. Moja siostra wciąż była przekonana o swych mocach psychicznych, o umiejętności porozumiewa­nia się ze mną, mamą i Bóg jeden wie z kim jeszcze. Chciałam jej zwrócić uwagę, że właśnie z tego powodu nie muszę zawra­cać sobie głowy telefonem, ale nie miałam czasu się spierać. Po­naglając, ruszyła ze mną korytarzem, potem schodami w dół, na ulicę, gdzie na trawiastym poboczu, pod dziwnym kątem, przycupnęła jej honda podobna do zabawki.

Wydaje mi się teraz, że takie chwile są zawsze identyczne. Owe momenty w życiu, kiedy wszystko za chwilę się zmieni i nic nie

18


można na to poradzić, odznaczają się pewnymi wspól­nymi cechami. Człowiek chłonie wówczas z nieubłaganą wyra­zistością szczegóły. Dostrzegasz wyraźnie stację benzynową, gdzie zajeżdżasz przed skrętem na autostradę. Zapamiętujesz neon ze zgaszoną literą, pracownika, którego letargiczne ru­chy wyrażają niechęć wobec młodości i który pachnie odrobi­nę marihuaną i miętową gumą do żucia. I doznajesz rozczaro­wania, gdy nocne powietrze, które wpada przez otwarte okno wozu, nie przynosi spodziewanego chłodu, a miałaś nadzieję, że przywróci ci zdolność odczuwania czegokolwiek.

Osunęłam się w fotelu i w geście buntu rozpięłam pasy, a potem oparłam stopy na desce rozdzielczej. Ale kiedy wyjrza­łam przez opuszczoną do połowy boczną szybę, widziałam tyl­ko własne odbicie, które odpowiadało mi spojrzeniem, a w głę­bi, uchwycony w szybie, profil Mariny siedzącej za kierownicą.

Pamiętam tę chwilę, kiedy po raz pierwszy zrozumiałam, że mama jest chora. Było to podczas ferii wiosennych na pierwszym roku, nikt jeszcze niczego nie powiedział, nikt nie „wiedział” w medycznym sensie tego słowa. Gdybym była Mariną, prawdo­podobnie bym utrzymywała, że mamę otacza jakaś czarna aura czy coś w tym rodzaju, ale nie potrzebowałam żadnych nadprzy­rodzonych wskazówek, by zauważyć to, co było oczywiste.

Stałam w jadalni naszego domu, gdzie chwilę wcześniej pi­sałam jakąś pracę na zajęcia. Wróciłam na ferie do Petamill, ponieważ nie miałam dokąd jechać, i gdy tylko zjawiłam się w domu, bezzwłocznie rozłożyłam na stole w jadalni swoje rze­czy, zajmując go całkowicie. Pokłóciłam się o to z matką. Wy­dawało się, że od czasu mojego wyjazdu do Chapel Hill urzą­dzamy scysje o każdą drobnostkę - indyk czy szynka na Wiel­kanoc, oddanie moich ubrań ze szkoły średniej na wyprzedaż dobroczynną, pożyczenie jej wozu, moje buty walające się w sa­lonie. Ale w gruncie rzeczy nie chodziło o buty czy samochód, miałam w nosie stare dzwony z czasów szkolnych albo to, co zjemy na Wielkanoc. Chodziło o mamę, jej stoicyzm, wieczny optymizm, ciągłą wegetację, to, że rok za rokiem wskazuje paniom wolne miejsca w restauracji i poleca firmowego

19


sandwicza czy kraba zapiekanego w cieście, robi marynaty i dżemy, oszczędza każdy grosz i żywi nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży, że my, dziewczęta, dokonamy czegoś wielkiego z dala od tego małego miasteczka na Południu.

Patrząc na to z perspektywy czasu, nie bardzo wiem, co mog­łaby wówczas innego robie. Ale wtedy jej rezygnacja mnie przerażała. Chciałam, by matka coś zrobiła. Pragnęłam, by wy­lewała pot, walczyła, zmagała się z trudnościami. Czekałam rozpaczliwie, by posłała w diabły zakurzone drogi, bezustanny stukot drzwi z siatką na owady, niedzielne brzmienie hymnu kościelnego i billboard przy wyjeździe z miasta, który głosił „Jezus zbawia”. Lecz moja matka nie wierzyła w skuteczność bezwzględnej walki. Uważała, że trzeba pogodzić się z losem, przyjąć ze spokojem karty, jakie rozdaje, i że na tym właśnie polega życie.

Problem w tym, że moje karty mi się nie podobały; chcia­łam dostać całkowicie nowe. I nie wierzyłam, by przesłanie mo­jej matki mogło trafić mi kiedykolwiek do przekonania. Pogrą­żona w arogancji i młodzieńczo krótkowzroczna, uważałam, że matka nie ma żadnych marzeń, a jeśli nawet, to brak jej odwa­gi, by walczyć o ich spełnienie.

W tamto wiosenne popołudnie - musiała być chyba nie­dziela, bo mama nie poszła do pracy - wyglądałam akurat przez okno w jadalni. W pewnej chwili ujrzałam, jak zbliża się drogą przecinającą pola. Szła bardzo wolno, z pochyloną gło­wą, raz przystanęła, jakby dla złapania oddechu. Niosła papie­rową torbę na zakupy, która była prawdopodobnie wypełnio­na słoikami przechowywanymi w piwnicy wujka Ritchiego, i co chwila przekładała ją z jednej ręki do drugiej, opierając na bio­drze, jakby była bardzo ciężka.

Zapragnęłam nagle wybiec z domu i odebrać jej tę torbę; chciałam wnieść ten ciężar na ganek, wejść z matką po schodach, mówiąc jej o znajomych w Chapel Hill, o zajęciach i planach na przyszłość, których wcale nie miałam. Ale nie mogłam tego zro­bić. Stałam w miejscu jak słup soli, niczym jedna z postaci ze Starego

20


Testamentu. I gdy tak obserwowałam ją przez okno, po­czułam pieczenie w żołądku i uświadomiłam sobie z całą pewno­ścią i przerażeniem, że nic już nie będzie takie jak dawniej.

Drzwi w kuchni załomotały, kiedy mama weszła do domu, a ja słyszałam, jak się krząta. Po chwili jednak wszystko ucichło i wydawało mi się, że minęły godziny, nim odważyłam się wyjść z pokoju i zbliżyć do drzwi kuchennych. Czułam mrowienie i nadstawiałam uszy jak kot. Nie wiem, czego się spodziewa­łam. Może wydawało mi się, że znajdę ją martwą na podłodze. Kiedy więc pchnęłam drzwi, zajrzałam do środka i stwierdzi­łam, że siedzi przy kuchennym stole z czerwonym blatem, od­czułam tak olbrzymią ulgę, że od razu zaczęłam się z nią kłócić o to, czy mam wziąć pół etatu w galerii sztuki na kampusie uni­wersyteckim.

Marina wkroczyła w sam środek scysji i choć bardzo się sta­rałam, nie udało mi się jej wciągnąć do sporu. Na jej twarzy malował się upór, nie odezwała się ani słowem, i wreszcie mat­ka wstała, odwróciła się do zlewu i zaczęła myć słoiki. Po chwi­li spojrzała na mnie, wzruszyła ramionami i oświadczyła: „Och, Shoo, rób, co chcesz”, a jej słowa przeraziły mnie tak głęboko, że nie zmrużyłam oka przez całą upalną noc, tylko nasłuchiwa­łam żab i wpatrywałam się w ciemność.

Gdy dotarłyśmy późnym rankiem do szpitala, nie pozosta­ło już wiele z naszej mamy. Umarła cicho tego popołudnia, nie wywołując zamieszania. Nie wiedziałyśmy z Mariną, co robić, toteż siedziałyśmy po obu stronach łóżka, identyczne i milczą­ce jak dwie krople wody.

Mamę pochowano obok babci na cmentarzu unitariańskim w Petamill. Pewnie poruszałyśmy kwestię kremacji, gdyż obie zawsze podkreślałyśmy znaczenie dobrze przemyślanej decyzji, nawet jeśli już wcześniej wiedziałyśmy, co zamierzamy zrobić. Przypuszczam, że Marina przywołała ten temat, kiedy siedzia­łam na dole, zmywając naczynia i patrząc przez okno kuchen­ne, podczas gdy ona była na górze, w pokoju mamy, i leżała na łóżku albo przerzucała zawartość szuflad, chcąc zdecydować, co matka powinna mieć na sobie

21


w swej drodze ku wieczności. Najprawdopodobniej przesyłała telegraficznie słowa wprost do mojej głowy, mówiąc coś w rodzaju: „Nie chcę nawet myśleć o tym, by ją spalić, a ty?”. Ja zaś pewnie odpowiedziałam: „Bo­że, nie. Żadnych urn i prochów”. „Nie ma prochów - zauwa­żyła przypuszczalnie Marina. - Tak przynajmniej mówią. To podobno przypomina bardziej piach. Grudkowaty i ciężki”. Tak mogła przebiegać ta rozmowa, kiedy dzieliło nas piętro i nie wypowiedziałyśmy nawet słowa, które ktokolwiek jeszcze mógł usłyszeć.

Wuj Ritchie kupił sobie nowy garnitur, jasnoszary i lekko błyszczący, i choć jestem pewna, że dobrze na nim leżał, wuj czuł się w nim skrępowany. Był spięty, jakby ktoś zaciskał mu pętlę na szyi. Nie trzeba było mnie przekonywać, że wuj Rit­chie nie zabawi już u nas długo. Nie chodzi mi o to, że miał się przenieść na tamten świat. Raczej gdzieś na południe od Mia­mi, choć w tym wypadku nie było większej różnicy. Wiedzia­łam doskonale, że wuj od dawna czeka na dogodny moment, tak jak my wszyscy. Od czasu gdy jego żona, której imienia już nawet nie pamiętam, uciekła z tym czy innym dawno temu, wuj Ritchie stał się ulubieńcem zarówno matki jak i babki, na podobieństwo upiornego kotka czy pieska. Teraz, po śmierci mamy, cała farma babki należała do niego. Nie był to wielki majątek, ale sprzedanie go z pewnością ustawiłoby wuja na ca­łe życie i pozwoliło egzystować na dość przyzwoitym kempin­gu karawaningowym na Florydzie, gdzie spędzałby czas, ło­wiąc ryby. Dom mamy wraz z przyległymi dwoma akrami - bez względu na swą wartość - należał do nas.

Patrzyłam na jego białe ściany, ganek i siatkowe drzwi z uczuciem bliskim panice. Wydawało mi się, że pewnego dnia mogę wejść przez te drzwi i nigdy już nie wyjść na zewnątrz. Przebywanie w tym domu oznaczało pozostanie nastolatką na wieki, zamknięcie w tym miasteczku Południa, w granicach po­dłużnych błotnisto-zielonych pól i odwiecznego matczynego optymizmu. Dlatego to, co potem zrobiłam, teraz wydaje się zrozumiałe, ale nie napawa mnie szczególną dumą.

22


Istnieje dziwna odmiana ciszy, która pojawia się w dzień po pogrzebie. Czułam się tak, jakbym była na przyjęciu i miała lekkiego kaca. W którymś momencie, późnym rankiem, wy­szłam na ganek i usiadłam na bujanej kanapie, która stała w tym miejscu od 1956 roku i której sprężyny jęczały i groziły uszkodzeniem ciała. Miało się wrażenie, że można się huśtać wesoło, a one, zupełnie niespodziewanie, wyrzekną się swego małego, sprężynującego życia i wystrzelą człowieka z ganku prosto na podjazd. Zastanawiałam się, jak daleko mogę wylą­dować, podczas gdy wahadłowy ruch mego dużego palca w te­nisówce wprawiał mnie w odpowiednie otępienie, kiedy z do­mu wyszła Marina i usiadła na stopniach ganku.

Były chwile, gdy jej widok wciąż mnie poruszał, chwile, gdy nie mogłam przywyknąć, wbrew rozsądkowi, do istnienia mo­jej wiernej kopii. Bez względu na to, jak krótko ścięłabym wło­sy, co bym włożyła albo mówiła, zawsze byłabym nią. Gdyby ktoś zrobił nam EKG, otrzymałby dwa identyczne wykresy. Tak jak identyczne były tęczówki naszych oczu i kształt małżo­win usznych.

„Co chcesz zrobić z domem?” - spytała po chwili Marina. Przestałam się huśtać i przyjrzałam jej się uważnie. Nie patrzy­ła na mnie. Kierowała wzrok ponad zachwaszczonym trawni­kiem i drogą, która prowadziła do domu babki - gdzie właśnie w tej chwili wuj Ritchie pakował do walizki swoje bermudy - w stronę rozciągającego się dalej pola. Wpatrywała się w jakieś zboże przypominające jarmuż, uprawiane przez Herveyów, którzy dzierżawili grunt, pobierali się wyłącznie między sobą, nosili ogrodniczki i ślubowali spłacić wuja Ritchiego, kiedy tyl­ko tego zażąda, co oznaczało prawdopodobnie jutrzejszy dzień.

„Co masz na myśli?” - spytałam. „No wiesz. - Marina od­wróciła się powoli i spojrzała na mnie. - Tak sobie kombinowa­łam, że po studiach mogłybyśmy wrócić do domu”.

Poczułam chęć, by zerwać się z miejsca, zacząć wrzeszczeć i machać rękami jak szaleniec, ale tylko milczałam przez chwi­lę, a potem spytałam jak najspokojniej: „Co?”.

23


„Wrócić tutaj - wyjaśniła Marina, wyraźnie przekonana do tego pomysłu. - Wiesz, żyć w tym miejscu. Tak jak dawniej. Wszystko pozostałoby po staremu. Mogłybyśmy dostać tu jakąś pracę. Nie byłoby wcale ciężko. Po staremu”. Powtórzyła to z uporem, jak coś wspaniałego, główny punkt jej mistrzowskie­go planu.

Gapiłam się na swoją bliźniaczą siostrę, zastanawiając się, czy postradała zmysły. Z trudem się powstrzymywałam, by ją ude­rzyć albo nią potrząsnąć, pochylić się nisko i wrzasnąć, że zdą­żyłyśmy dorosnąć, że nie jesteśmy już cholernymi prządkami. I czy nie rozumie, że praktycznie przez całe swe świadome ży­cie, jak daleko sięgam pamięcią, pragnęłam, próbowałam, wreszcie zdołałam się stąd wydostać? Chciałam wykrzyczeć, że to jej „po staremu” oznaczało dla mnie na dobrą sprawę śmierć.

Marina zaczęła mówić o tym, jak to będzie - że jedna z nas dostanie pokój mamy, że pomalujemy dół, że mogłabym prze­robić garaż na pracownię. Nie musiałabym nigdy wyjeżdżać, chyba że mam ochotę żyć na łasce opieki społecznej. Ujrzałam w wyobraźni, jak siedzimy na tym ganku, na tej samej kanapie, dwie zdziwaczałe siostry, powoli wchodzące w wiek średni. W końcu w ogóle byśmy przestały rozmawiać, tylko byśmy prowadziły telegraficzne konwersacje w swoich głowach. Być może któregoś wieczoru mama przyłączyłaby się do nas z za­światów. Ujrzałam z bezlitosną wyrazistością, jak ubieramy się podobnie, a miejscowe dzieciaki gapią się na nas, kiedy idzie­my do banku, i dodają sobie odwagi, by nacisnąć nasz dzwo­nek w Halloween.

Wstałam i weszłam do domu, zatrzaskując za sobą z impe­tem drzwi.

Było późno, kiedy zeszłam na dół. Wiedziałam, że Marina położyła się już spać, bo ją słyszałam. Odczekałam długą chwi­lę, a potem wymknęłam się z pokoju mamy, gdzie udawałam, że śpię, i prześlizgnęłam się korytarzem, nie zapalając świateł. Pamiętałam nawet, by ominąć dziesiąty stopień schodów, któ­ry skrzypiał. Miałam na nogach swoje ulubione czerwone bu ty, jak Dorotka

24


z Czarnoksiężnika z Oz. Tyle że moje były zwy­czajne, nie jakieś rubinowe pantofle.

Przystanęłam w kuchni i położyłam kopertę na stole. Nie by­ła zaadresowana, ale Marina domyśliłaby się, że to dla niej. W środku znajdował się sporządzony w prawniczym stylu list, w którym zrzekałam się na jej rzecz połowy domu. Chyba nawet wtedy nie próbowałam sobie wmawiać, że to akt szczodrobliwo­ści z mojej strony. Ta historia z listem, zamiast uwolnić mnie od ciężaru winy, sprawiła tylko, że poczułam się jeszcze gorzej. By­łam jak złodziej, tyle że kradłam coś w formie zrzeczenia.

Uważałam, by zamknąć bezgłośnie drzwi, jak się tego na­uczyłam w dzieciństwie, i po chwili znajdowałam się już na ty­łach domu i stąpałam ostrożnie po betonowej ścieżce prowa­dzącej do garażu. Na podjeździe stała honda Mariny i choć nie blokowała dużych drzwi garażu, przypominających wrota sto­doły, mogła utrudnić mi wyjazd.

Odciągnęłam drzwi i zobaczyłam mdłozielonego chevroleta mojej matki, zaparkowanego dokładnie pośrodku, na swoim stałym miejscu. Upewniłam się pospiesznie, że we wszystkich kołach jest powietrze, a w stacyjce tkwi kluczyk. Zakładałam, że bak jest pełen, ponieważ mama zawsze tego pilnowała. Otwo­rzyłam drzwi po stronie kierowcy, cisnęłam na siedzenie torbę podróżną i już miałam wepchnąć obok moją dużą torbę płó­cienną na ramię, kiedy stało się coś dziwnego.

Pamiętam tylko, że wybiegłam z garażu, ruszyłam pędem po ścieżce i wpadłam do kuchni, jakby paliło mi się za plecami. Nie musiałam włączać światła. Skierowałam się prosto do kre­densu, na lewo od zlewu, gdzie matka trzymała dżemy, gala­retki i kulinarne dodatki, które zawsze musiałyśmy jeść ku swemu niezadowoleniu; czasami nawet z tego powodu wybu­chały kłótnie. I nim zdążyłam się zorientować, co robię, otwo­rzyłam kredens i zaczęłam sięgać po słoiki z czerwoną papry­ką, zielonymi warzywami w sosie musztardowym, żółtą kuku­rydzą i słodkimi kulami marynowanych brzoskwiń.

Wpakowałam słoiki do torby. Stukały i pobrzękiwały, a tor­ba ważyła chyba z tonę. Potem chwyciłam jeszcze kilka słoików,

25


jakby skrywały całe jedzenie świata. Kiedy nie mogłam udźwig­nąć już więcej, wycofałam się z kuchni, nie zamykając kreden­su i trzaskając drzwiami, co przypominało huk broni palnej, i pokuśtykałam ścieżką do garażu, zgięta wpół ze swym łupem niczym Quasimodo.

Wrzuciłam słoiki i torbę na długie, śliskie siedzenie chevroleta i wgramoliłam się do środka. Zmówiłam modlitwę dziękczynną za mamę, kiedy silnik zaskoczył za pierwszym razem, a wskaźnik poziomu paliwa podjechał do góry; potem wrzuciłam wsteczny bieg i wyjechałam tyłem z garażu, omijając o włos hondę Mariny i pozostawiając w miękkiej ziemi dwie głębokie bruzdy.

Nie włączyłam świateł, wyjeżdżając na drogę i zawracając na trzy. Nie podniosłam też wzroku; nie musiałam. Wiedzia­łam, co ujrzę - odzianą w biel postać mojej siostry, która stała niczym widmo w górnym oknie i spoglądała na mnie z wnętrza ciemnego domu.

Rozdział 3

Budzę się wcześnie w promieniach mlecznego światła, któ­re przenika przez zasłony. Ich materiał porusza się i oddycha w uporczywym strumieniu powietrza, z westchnieniem wpa­dającego przez okno. Zasłony pokrywa wzór z zielonych liści, które zdają się unosić i płynąć. Ulica w dole jest pogrążona w ciszy. Śniłam o Marinie.

Kiedy żyła, rzadko mi się śniła. Po śmierci jednak zaczęła przenikać nie tylko moje godziny na jawie, ale i we śnie. Nie ma prawie nocy, by nie pojawiła się chociażby w jakiejś epizo­dycznej roli. Ostatnio widziałam ją stojącą w kręgu ognia.

Bezustannie towarzyszy mi niepokój, nie wiem jednak dla­czego. Słyszę bicie własnego serca, a na języku pozostaje meta­liczny smak lęku. Leżę nieruchomo, obserwując drobinki kurzu wirujące w świetle nowego dnia. Skupiam się na szeregu obra­zów, zdobiących ściany mojej sypialni. To stare ryciny, akwatinty przedstawiające słynne domy Wielkiej Brytanii. Przynoszą mi ukojenie.

26


Ich sceny zaludniają maleńcy ludzie. Po długich trawnikach w cieniu dębów spacerują kobiety. Dzieci biegają, unosząc mikroskopijne rączki, krzycząc i śmiejąc się bezgłośnie. Mężczyźni stoją pod wierzbami obok ozdobnych stawów, wsia­dają do powozów i z nich wysiadają. Merton House. Haddon Hall. Lanhydrock. Byłam w Anglii tylko raz i nigdy nie odwie­dziłam tych miejsc, ale podobają mi się ich nazwy i powtarzam je teraz, aż przestaję odczuwać bicie własnego serca.

Wstaję, a moje stopy szukają znajomej ziarnistości wytartych chodników. Wcześnie zaczęłam inwestować w zgrzebny szyk. Z początku była to kwestia raczej ubóstwa niż trendu, ale przy­wykłam do moich pokrytych patyną stołów i poplamionych lu­ster w złoconych ramach, choć stać mnie na to, by je wyrzucić. Pospiesznie wkładam dżinsy i bluzkę. Salon wydaje się w kojący sposób normalny, kiedy otwieram drzwi, a pies już na mnie cze­ka. Przygląda mi się ze swego legowiska przy kominku. Z pozo­ru ten wielki kłąb futra jest odprężony, ale wiem, że w środku jest napięty niczym struna. Bacznie obserwuje każdy mój ruch, wy­patrując najdrobniejszych oznak, że jestem gotowa do wyjścia.

Pies wabił się Jaeger, był szczeniakiem, kiedy George przy­niósł mi go w prezencie niemal trzy lata temu. Ale nie znam niemieckiego, zmieniłam mu więc imię na Jake. Jake the Sna­ke, jak go czasem nazywam. Mój Żółtooki Przyjaciel. Młody Mężczyzna w Dwubarwnym Garniturze. Zastanawiałam się, czy nie kuszę losu, zmieniając psu imię, podobno łodziom lub koniom przynosi to pecha. Obawiałam się skutków - że mnie znienawidzi albo go ukradną, albo potrąci go samochód. Chwilami się bałam, że sama sprowadziłam na niego nieszczę­ście. I że nie będzie rozumiał takich słów jak „siad”, „obiad” czy „piłka”. Że będzie czuł się zagubiony w obcym świecie i leżał cierpliwie na swym posłaniu, czekając z nadzieją na jakieś wy­powiedziane po niemiecku słowo.

Jeśli jednak tak było, jeśli Jake rzeczywiście poczuł się zagu­biony i zaczął naukę angielskiego, to trzeba przyznać, że był po­jętnym uczniem. Nigdy nie zrozumiał opacznie słowa „spacer” czy „park”, które nieodmiennie wprawiają go w dziki taniec radosnego

27


oczekiwania. Oddaje mu się bez reszty, kiedy biorę je­go smycz, czerwoną gumową piłkę i kilka plastikowych torebek, które kradnę z działu warzywnego w supermarkecie. Wypada przede mną do holu i sadowi się przed drzwiami, wysuwając nos w stronę wysłużonego zamka, ponaglając mnie i trącając za­dem, kiedy się schylam, by zawiązać sznurowadła tenisówek.

Kiedy wychodzimy na podest schodów, słyszę muzykę u Cathy Benotti. Nasze mieszkania zajmują ostatnie piętro i są roz­dzielone schodami prowadzącymi na poddasze, toteż z jej kuch­ni nie dobiegają mnie żadne dźwięki. To doprawdy szczęście, ponieważ każdego ranka, szykując się do wyjścia, puszcza sobie Celine Dion, Oasis, Hootie albo Blowfish. Dzisiaj zza drzwi jej mieszkania dochodzą takty Up Where We Belong. Rzucam je­dynie pobieżne spojrzenie na moją pocztę z wczorajszego dnia, niewielki stos na stoliku, nim ruszam w ślad za jakiem, który już zbiega energicznie z pierwszej kondygnacji schodów.

Cathy jest z natury uczynna i często zabiera moją pocztę z holu, kiedy wraca z pracy, i zostawiają na stoliku na najwyż­szym piętrze. Wierzy, że potrafi mnie nakłonić do aktywnego zaangażowania się w „realny świat” za sprawą rachunków tele­fonicznych i reklamówek, ale nie daję się w to wciągnąć i pozo­stawiam nieraz pocztę na stoliku przez dwa czy trzy dni, nim zabiorę ją do mieszkania. Cathy się jednak nie poddaje i gdy­bym jej tylko pozwoliła, uczyniłaby ze mnie obiekt swych zabie­gów. Wie, że moja przeszłość ma rysę, i choć uważa mnie za osobę dziwną i nieodpowiedzialną, jest przekonana, że zasłu­guję na zbawienie. Wyraża to, zapraszając mnie na wydawane przez siebie przyjęcia i przedstawiając wszystkim bez wyjątku stewardom i bileterom z linii lotniczych Northwest. „Trzeba się sporo namęczyć, żeby trafić na właściwego” - powiedziała mi kiedyś, zniżając głos do szeptu, nieodzownego według ludzi przy wyznawaniu oczywistej prawdy.

Kiedy wychodzimy z Jakiem z budynku, powietrze jest par­ne. Gdzieś tam nad głowami rozciąga się być może czysty, kry­staliczny błękit, ale pozostaje niewidoczny: niebo zasnuwa cien­ki welon chmur. Ruszamy w dół ulicy. Pies zatrzymuje się przy moim boku,

28


kiedy stajemy przed przejściem, a ja opieram pal­ce na gładkiej i znajomej sierści jego łba, jakby był przewodni­kiem niewidomego. Kiedy samochody stają, rusza ku nam fala ludzi. Kobiety w kostiumach i adidasach spoglądają poirytowa­ne na zegarki. Mężczyźni, sprawiający wrażenie zaabsorbowa­nych i smutnych, ściskają w dłoniach teczki. Jake i ja manewru­jemy między nimi, jakbyśmy omijali bystrza i dryfujące pnie na rzece. Docieramy bezpiecznie na drugą stronę i ruszamy dalej, mijając po drodze pięć przecznic, które schodzą do Schuylkill.

Park Jake'a był niegdyś królestwem narkomanów i prosty­tutek, miejscem spotkań niezbyt wymagających homoseksuali­stów. Teraz powrócił do dawnego stanu i udostępnił swe tere­ny psiej społeczności. Schodzą się tu czworonogi nie tylko z są­siedztwa, ale z całego miasta. Wzdłuż ulicy po drugiej stronie parkują samochody z labradorami, rottweilerami i terierami; pasażerowie wiercą się radośnie, ożywieni obietnicą chwil wol­ności. Młode matki pchają wózki z pociechami i przywołują golden retrievery, a wczesnym rankiem albo o zachodzie słoń­ca zjawia się tłum studentów weterynarii, niczym stado ptac­twa, w towarzystwie bezdomnych psów, które zdołali ocalić.

Jake wypuszcza z pyska piłkę pod moje nogi, oczy błyszczą mu pełnym podniecenia wyczekiwaniem. Patrząc na niego, odczuwam bolesne i przejmujące ukłucie winy. Nie ma żadne­go powodu, bym siedziała w tym mieście. Nie powinnam się wprowadzać do swojego domu przed rokiem, kiedy rozstali­śmy się z George'em. Raczej powinnam się przenieść do Bucks County, Brandywine albo gdzieś dalej, w okolice półwyspu Delmarva. Należało wyjechać wtedy i należy to zrobić teraz. Nie powinnam zwlekać, tylko zebrać siły potrzebne do zrobie­nia pierwszego kroku w nową, wspaniałą przyszłość. Tak mó­wią mi inni i tak też sama sobie od czasu do czasu powtarzam. Nie powinnam czekać na George'a i prawdę powiedziawszy, nie czekam. Postawił sprawę jasno i przeniósł się w młode i czułe ramiona jednej ze swoich magistrantek.

Wiem o tym i sama jestem zdziwiona, jak mało mnie to ob­chodzi. Winię za to Marinę. Jestem święcie przekonana, że to jej

29


zemsta na mnie. Sięgnęła z głębin, jakie teraz zamieszkuje, i wyłączyła moją aparaturę życiową. Otworzyła zawór, a potem przyglądała się i nadal przygląda, jak umyka ze mnie czucie, barwa i nawet ból. Jake wydaje krótkie warknięcie zniecierpli­wienia, ja zaś podnoszę piłkę i rzucam ją, a po chwili obserwu­ję, jak pies pędzi przez porośniętą zaroślami trawę i łapie gu­mową kulkę w powietrzu.

- Masz wielbiciela - mówi Shawn Crowther, kiedy wchodzę do holu. Tego ranka ma na sobie obcisłe czarne dżinsy i biały T-shirt z napisem Philly Rocks z przodu. Liliowe litery z grubsza pasują do barwy jego włosów. Shawn ma wysoki, śpiewny głos i grozi mi palcem jak niegrzecznemu dziecku. Nie mam pojęcia, o co mu chodzi, ale nic nie mówię, a on zapomina mi wyjaśnić, ponieważ Jake skacze na niego i zawzięcie obwąchuje mu dół spodni i adi­dasy. „Jakey!” - piszczy Shawn, a pies podskakuje radośnie.

Shawn od niedawna gości w naszym domu. Wydaje mi się, że jest tymczasowym przyjacielem Cathy; spotkali się pewnie w si­łowni, gdzie Cathy przesiaduje, zwłaszcza latem, gdyż pomiesz­czenie jest klimatyzowane w przeciwieństwie do jej mieszkania. Wyznała mi, że ona i Shawn zostali „kumplami od ćwiczeń”, po­nieważ facet ma najlepsze mięśnie brzucha, jakie w życiu widzia­ła. „Nieeee-wiary-godne!” - oświadczyła, przewracając oczami. Myślę, że zagięła na niego parol, ale wszystko dowodzi, że niewie­le z tego wyjdzie. Podejrzewam jednak, że Cathy wciąż żywi na­dzieję, gdyż w zeszłym miesiącu przekonała Zoe Pellier, jedno z architektów, którzy są właścicielami domu, by zatrudniła Shawna jako kogoś w rodzaju sekretarza. Teraz ten wydaje się wszę­dobylski. Niemal przewróciłam się o niego, kiedy wychodząc w zeszłym tygodniu z mieszkania, zastałam go na czworakach po­lerującego słupki balustrady, ale wynagrodził mi to ucałowaniem dłoni i wyjaśnieniem, że jest „nową żoną Zoe i Justina”. Po chwi­li dodał: „Mogę być twoim narzeczonym, jeśli chcesz”.

Teoretycznie dzięki temu związkowi Zoe i Justin mogą spę­dzać więcej czasu przy desce kreślarskiej w pracowni, która znaj­duje się w eleganckiej dzielnicy miasta, a Shawn ma zajmować się takimi

30


sprawami jak wzywanie hydraulika i porządkowanie papierkowego piekła, według określenia Zoe. W praktyce jed­nak, jak się wydaje, Shawn zajmuje się głównie odkurzaniem, polerowaniem i segregowaniem poczty na małe, poukładane al­fabetycznie stosy, które wtyka w przegródki kredensu stojącego w holu na dole. Zwłaszcza ta ostatnia czynność stała się już po­wodem pewnej kontrowersji. Jak utrzymuje Cathy, Gordon Reński, który mieszka pode mną, oskarżył w zeszłym tygodniu Shawna o to, że otworzył jeden z jego rachunków za kartę kre­dytową. Shawn gorąco zaprzeczył i teraz Gordon przygląda mu się gniewnym wzrokiem na schodach, a Shawn zwykle wysuwa język, kiedy tamten odwraca się do niego plecami.

Zoe tak czy inaczej twierdzi, że Shawn to prawdziwy dar niebios. Powiedziała mi to w zeszłym tygodniu, przytakując z przekonaniem i unosząc brwi, zakładam więc, że jego posada jest niezagrożona. „Nie mam pojęcia - dodała - jak sama sobie ze wszystkim radzisz”. Przypuszczam, że przez „wszystko” ro­zumie moją tak zwaną pracę, a ja nie chcę jej zdradzać, że mo­ja koncepcja papierkowej roboty sprowadza się do kilku du­żych brązowych kopert. Oznaczam je i wsadzam do szuflady. Jestem pewna, że na ich widok Shawn zemdlałby z wrażenia.

W tej chwili rozpyla środek czyszczący na powierzchni ogromnego lustra, które wisi nad kredensem, i rozprowadza go zwiniętą w kulę gazetą.

Duży bukiet z kwiaciarni, owinięty celofanem i przewiązany ogromną pomarańczową kokardą, został starannie ułożony na

31


stoliku przed moimi drzwiami. „Przysłano je dla ciebie!!!” - na­pisała Cathy fikuśnymi literami na kartce wyrwanej z bloczku. Najwidoczniej to właśnie miał na myśli Shawn i mogę sobie wy­obrazić, jak bardzo musiało to ich podekscytować. Cathy tak wyeksponowała kwiaty, że nawet ja nie mogłabym ich nie za­uważyć, i kiedy zabieram je do mieszkania i rozwijam celofan, do zlewu kuchennego wpadają dwie saszetki z odświeżaczem. Nie mogę jednak znaleźć kartki. Nie mam pojęcia, od kogo są. To lilie, tuzin łodyg o pomarańczowych, żółtych i głęboko czerwonych, niemal brązowawych kielichach. Zostały starannie ułożone w kaskadę barw, ciemniejsze u dołu, bledsze na górze, jak języki ognia.

Kolory kłócą się ze sobą i są nieco denerwujące. Prawdę po­wiedziawszy, nie przepadam za liliami. Kiedy Marina i ja były­śmy małe, mama posadziła ich całą grządkę obok garażu, a one rozrosły się jak chwasty. Ich zadarte pomarańczowe oblicza zbyt ostro odbijały się od obłażącej białej ściany. Kiedyś Marina po­wiedziała, że zauważyła wśród lilii mokasyna miedziogłowca, wiedziałam jednak, że to kłamstwo. W tych okolicach żyły połozy czarne, a ponieważ są wrogami miedziogłowców, nie sądziłam, by w naszym ogrodzie mogły mieszkać jedne i drugie. Mimo wszystko, kiedy szłam z praniem obok tych lilii - plastikowy kosz z bielizną wbijał mi się w biodro, a pod stopami wyczuwałam ścięta trawę - omijałam je szerokim łukiem. Wypatrywałam ja­kiegoś gwałtownego ruchu, kołysania ich jasnych kwiatów czy falowania gąszczu liści, które prężyły się w upale i były tak ciem­ne i lśniące, że wydawały się pokryte mgiełką potu.

Nie potrafię sobie wyobrazić, kto mógł przysłać te lilie. Wy­daje się nieprawdopodobne, by pochodziły od któregoś z kole­gów Cathy. Jeden z nich kilka miesięcy temu zaprosił mnie na kolację, ale wykręcałam się i byłam opryskliwa, odszedł więc z niejasnym przekonaniem, że mogę być lesbijką. Patrzę na ka­lendarz wiszący nad kuchenką, ale dzisiejszy dzień, to znaczy czwartek dwudziestego ósmego września, absolutnie nic mi nie mówi. Obracam się w stronę sąsiednich drzwi, by spytać Cathy, czy się nie pomyliła, ale uświadamiam sobie w tym momencie, że zdążyła już wyjść do pracy.

32


Tak czy inaczej nic by to nie da­ło. Nim Cathy wcieliła się w swą obecną rolę zastępcy kierowni­ka działu sprzedaży biletów linii Northwest, przemierzała błę­kitne niebiosa. W końcu dostała awans na główną stewardesę. Z uśmiechem doglądała wegetariańskich posiłków i pilnowała, by pasażerowie z klasy turystycznej nie korzystali z łazienek przeznaczonych dla pierwszej klasy. Bywa czasem radośnie oży­wiona, ale raczej nie popełnia błędów natury organizacyjnej.

Wsadzam lilie do wody i nalewam sobie kawy. Potem dzwo­nię do Beau.

Nie muszę pytać o miejsce ani nawet o czas spotkania. To będzie o siódmej, ponieważ zaraz po powrocie z pracy Beau ogląda nieodmiennie Simpsonów, i zawsze chodzimy tylko w jedno miejsce. To dość mierny bar „U Sherlocka”. Podają tam długaśne burgery, nacho z żółtym serem upstrzone jasno­zielonymi kawałkami papryki jalapeno i tanie piwo. Gwaran­tują, że nie będzie występów na żywo. Lokal, „22b, Baker Street”, jak nazywa go Beau, ma jedną zaletę, znajduje się o dwa kroki od jego mieszkania. A ponieważ Beau jest nieule­czalnie leniwy, a duch przygody jest mu absolutnie obcy, za­wsze muszę się tam fatygować.

- No cóż - mówię. - Mam dziś czas dla ciebie.

Dostrzegam go w chwili, gdy wchodzę do baru. Beauregard Webster. Kiedy George powiedział mi, że jedna z jego koleżanek

33


chodzi z facetem o imieniu Beauregard z Dakoty Połu­dniowej i że chce zaprosić go na nasze przyjęcie bożonarodze­niowe, wybuchnęłam głośnym śmiechem. Nie przypuszcza­łam, by ktokolwiek z Dakoty Południowej mógł się nazywać Beauregard. Znałam mnóstwo Shelbych, Cameronów i Beauregardów, ale wszyscy pochodzili raczej z Południa. Dopóki nie poznałam Beau, nie przyszło mi nawet do głowy, że moż­na wychować się w Spearfish i nazywać się Beauregard.

Romans z koleżanką z pracy nie trwał dłużej niż kilka mie­sięcy, ale Beau ocalał. Nawiązał nieco żartobliwą przyjaźń z George'em i pod tym pretekstem zachodził do nas w week­endy i bawił się z Jakiem. Potem, kiedy rozstałam się z George'em, dostałam w spadku Beau, podobnie jak sofę i wok. Za­wsze wiedziałam gdzieś w sekretnej głębi swej duszy, że Beau lubi bardziej mnie niż George'a; poza tym miałam Jake'a. Nie oszukiwałam się co do prawdziwej natury tego związku. Mimo wszystko byłam zadowolona, gdy przeprowadziłam się do ka­mienicy i zastałam na swej wycieraczce Beau z sześciopakiem piwa i dwoma piłeczkami tenisowymi dla Jake'a.

Pchnęłam drzwi i przystanęłam nie po to, by wypatrywać go w tłumie albo wodzić wzrokiem po twarzach, lecz napawać się uspokajającą wonią piwa i dymu papierosowego, szmerem nie­wyraźnych słów i urywanych kaskad śmiechu. Beau opiera się o bar, potężna sylwetka nachylona jest pod kątem, kiedy flirtu­je z barmanką. Kobieta wydaje się drobna i męska, w nosie ma kolczyk, jej postać emanuje czymś groźnym. Kiedy Beau się od­wraca i dostrzega mnie, włosy opadają mu na oczy. Odsuwa je, ciągnie za poluzowany już krawat i obdarza mnie krzywym uśmiechem, który pielęgniarkom z jego szpitala wydaje się tak czarujący. Ta skądinąd skuteczna broń nie robi na mnie więk­szego wrażenia. Dziedzictwem mojej południowej przeszłości jest między innymi odporność na wszelki urok i czar. Bóg nie stworzył jeszcze krzywego uśmiechu, który mógłby skruszyć mo­je twarde serce, i Beau o tym wie. Mimo wszystko się nie podda­je. To jedna z rzeczy, za które go kocham, i o tym także wie. Wspinam się na stołek barowy, a Beau zamawia kufel piwa.

34


- Suuusannah - mówi przeciągle i parafrazuje tekst z Evity.
- Och Susannah, nie płacz po mnie.

Pierwszy łyk jest zimny i znajomy. Nie spieszę się, przecią­gam tę chwilę. Nie powinnam zdradzać, jak bardzo tego prag­nęłam. Beau obserwuje mnie z uwagą i zapala papierosa.

- A więc - ciągnie - ktoś przysłał ci kwiaty?
Przytakuję, chłonąc z przyjemnością dotyk zimnego szkła

w dłoni i przyglądając się naszemu odbiciu w lustrze o drew­nianych ramach, wiszącym za kontuarem. Barmanka pod­chwytuje moje spojrzenie, zerka na papierosa Beau i krzywi się z dezaprobatą. Uśmiecham się do niej, sięgam po paczkę, za­palam jednego i wypuszczam szybki kłąb dymu w jej stronę.

- Zatem kto to? - pyta. - Kim jest twój wielbiciel?

- Nikim - odpowiadam. - Prawdopodobnie. To ma pewnie
związek z pracą. Sprawdzają wystrój przed otwarciem knajpy
i pewnie zapomnieli dołączyć do bukietu bilecik.

Szczerze mówiąc, nie przyszło mi to do głowy aż do teraz, ale wydaje się to najbardziej racjonalnym wyjaśnieniem.

Ja i Beau zaśmiewaliśmy się do łez nad moim obecnym pro­jektem. To duża i kosztowna robota, jedno z tych miejsc w sty­lu wschodnio-zachodnim, gdzie wszystko jest przesiąknięte wonią palczatki i imbiru. Napięcie rośnie, ponieważ lokal ma zostać otwarty w piątek przed Bożym Narodzeniem, a wyko­nawcy, którzy akurat strajkowali, dopiero co wrócili do pracy. Właściciele często przysyłają mi różne rzeczy pocztą, próbki materiału, egzemplarze menu, lakierowane pałeczki, ale zapo­minają poinformować mnie o ich celu czy pochodzeniu. Igno­ruję je, tworząc z nich smutne stosiki na podłodze mojej pra­cowni, podczas gdy sama zajmuję się dopinaniem na ostatni guzik kolejnych projektów.

Kiedy właściciele wyjaśnili na początku, że chcą, by koncep­cja lokalu „opierała się na dziedzictwie Azji Południowo-Wschodniej”, Beau zaproponował, by nazwać knajpę „My Lai”.

35


Przyszło mi do głowy, że zdjęcia ze słynnej masakry, za­mieszczone niegdyś w magazynie „Life”, stanowiłyby niezwyk­łe przekonujący motyw wnętrza, a Beau zastanawiał się nad składnikami firmowego koktajlu o nazwie Porucznik Calley. Pomysł upadł i teraz „Indochiny” są czarno-białe, ożywione tylko gdzieniegdzie żywą plamą koloru. Ogromne litografie z wizerunkiem kobiety podejrzanie przypominającej Catherine Deneuve pokrywają trzykondygnacyjną ścianę sali jadalnej. Będzie spoglądała na miniaturowe talerzyki z tempurą i kol­czaste kompozycje pałki szerokolistnej i storczyków.

Najprawdopodobniej lilie zostały przesłane zamiast strelicji królewskiej, by zaskarbić moją przychylność. Beau zaczyna opo­wiadać mi o biurze funduszu szpitalnego, który prowadzi, ale je­stem rozkojarzona. Nalewam sobie jeszcze jedno piwo i zastana­wiam się, czy uda mi się namówić personel „Indochin” do chodze­nia na bosaka i noszenia czarnych piżam. I szerokich kapeluszy.

Jest już jedenasta, kiedy wychodzę od „Sherlocka”. Beau pró­buje mnie namówić na taksówkę, ale po drugim kuflu piwa i ta­lerzu nachos, których żadne z nas nie miało zamiaru jeść, ma­cham mu na pożegnanie i mówię, że muszę się przejść. Począt­kowo ulice są gwarne. Otacza mnie szum głosów, urywki rozmów napływają i zanikają. Lampy gazowe przed gmachem opery mi­goczą, dając iluzję wiatru w ten pozbawiony najlżejszego podmu­chu wieczór, a światła wieżowców to srebrne smugi na niebie.

Kiedy kieruję się w stronę śródmieścia, ulice pustoszeją. Znane teatry i bary skupiły się w historycznej części miasta. Tu­taj są bardziej dyskretne. Przycupnęły za fasadami niegdyś wspaniałych domów, skryły się za wystawami sklepów, cofnęły za dziedzińce i markizy w bocznych alejkach. Omijam Rittenhouse Square, gdzie nocami zbierają się bezdomni i sypiają na stylowych ławkach, okupowanych za dnia przez starsze panie. Czuję na sobie czyjś wzrok, kiedy przechodzę na drugą stronę ulicy. Przez chwilę mam wrażenie, że ktoś za mną idzie, po bar­kach przebiega mi zimny dreszcz, potem skręcam za róg i wy­chwytuję dźwięki muzyki dobiegające gdzieś z przodu.

36


Niedaleko jest restauracja, jeden z moich pierwszych pro­jektów. Wydaje się teraz przestarzała, ale wciąż przystaję w tym miejscu, by na nią popatrzeć. Wiem, że za drzwiami znajdują się nagie stoły, krzesła o wiklinowych siedziskach, wiaderka z nierdzewnej stali z kwiatami, okrągłe niebieskie talerze. Jakaś grupa ludzi wylewa się na chodnik, dwie objęte pary, towarzy­szy im wybuch światła, szum rozmów, szaleństwo saksofonu. Idę dalej, obcasy stukają o kamienne płyty, suną wśród słod­kiego, żywego rytmu miasta.

W mojej okolicy panuje większy mrok. Minęłam właśnie sklep z antykami, kiosk z prasą i wypożyczalnię wideo, i nagle wyrastają przede mną znajome kamienice z piaskowca. Mój dom jest ostatni przed skrzyżowaniem, muszę więc się sporo namęczyć, kluczyć między drzewami i przemykać od lampy do lampy, by doń dotrzeć. Jake już na mnie czeka, sięgam po klu­cze do torebki, obiecując sobie ponownie, że wreszcie zrobię w niej porządek, kiedy stają mi włosy na karku.

Dzieje się to bez ostrzeżenia, a doznanie jest tak silne, że przystaję gwałtownie i niemal tracę równowagę. Ciało mnie mrowi i cała nieruchomieję. Nie słyszę nic poza przytłumio­nym odgłosem ruchu ulicznego kilka przecznic dalej. Przede mną rozciągają się połacie cienia. Robię dwa kroki do przodu i jestem pewna, że słyszę też dwa kroki, nie moje, kogoś inne­go. Przystaję, one też przystają. Jestem pewna, że słyszę od­dech. Minęłam właśnie latarnię i nie chcę się odwrócić. Boję się panicznie tego, co mogę zobaczyć. Gardło zaczyna mi się zaci­skać i nie mogę się zdecydować, czy odwrócić się na pięcie i sta­nąć twarzą do kręgu światła, czy pobiec przed siebie.

W tym momencie otwierają się w sąsiednim domu drzwi i na schody wypadają dwaj mężczyźni w dżinsach i koszulkach polo. Ulicą pędzi taksówka, która po chwili zatrzymuje się na czerwonym świetle. Mężczyźni, znani mi z widzenia, unoszą dłonie w geście powitania, ale nie zwalniają kroku. Moja dłoń w torebce zaciska się wokół zimnego pęku kluczy, ruszam do przodu i otrząsam się, wydając z siebie coś w rodzaju wes­tchnienia, jakbym przez długi czas wstrzymywała oddech.

37


Jake czeka na mnie, kiedy przekraczam próg mieszkania; zatrzymuję się tylko na chwilę, żeby wziąć jego smycz. Teraz, kiedy znów widzę psa, historia z krokami wydaje się czymś śmiesznym. Jake to moja tarcza, mój magiczny miecz. Bez względu na porę i mrok ulice nigdy mnie nie przerażają, jeśli jest przy mnie. Rozpiera mnie taka euforia i radość, że muszę tłumić przemożne pragnienie śmiechu. Jake zbiega szybko po schodach i gdy podążam za nim, mam wrażenie, że dom tętni życiem. Zza drzwi Cathy dolatuje cicha muzyka. Na kolejnym piętrze słyszę telewizor grający w mieszkaniu Gordona. Gordon pracuje w banku i jest głęboko przywiązany do Jay Leno. Ktoś położył kwiaty na etażerce w holu, a rżnięte szyby w drzwiach frontowych wyglądają jak zrobione z waty cukrowej.

Nie popędzam Jake'a. W suterenie przy Delancey mieszka papuga, która siedzi czasem w oknie i gada do przechodzących wyżej ludzi. Dziś wieczór mówi coś zza białej firanki do Jake'a, biadoląc niczym wróżka na jarmarku. Jake przystaje na chod­niku, przenosząc wzrok z mojej postaci na niewyraźną sylwet­kę ptaka, przekrzywia głowę i marszczy pysk w zdumieniu. Wracamy do domu tuż przed północą; stoję akurat na balko­nie, kiedy zaczyna dzwonić telefon.

W przerwie między przeraźliwym dźwiękiem czwartego i piątego sygnału słyszę odgłos zamykanych drzwi i po chwili na dole ukazują się Zoe i Justin. Niosą worki ze śmieciami. Ju­tro jest piątek, dzień wywózki. O każdej porze po północy można na przeciwległym chodniku układać czarne plastikowe torby, przyzwoicie zwinięte gazety i tekturowe pudła. Istnieje niepisane prawo, że jeśli ma się na zbyciu coś szczególnie po­rządnego, buty albo stary płaszcz, jedzenie pozostałe z przyję­cia czy pizzę, nie czeka się do rana, tylko wynosi nocą. Należy ułożyć to starannie na wierzchu worków, umieścić dyskretnie na ołtarzach butelek i puszek, tak aby w środku nocy ktoś mógł w rzeczach pogrzebać, wziąć je lub zostawić.

Zoe i Justin wynieśli coś, co wygląda na kapelusz, podarty koc i pudło, prawdopodobnie zjedzeniem. W połowie ulicy otwiera­ją się drzwi, pojawia się następna para z pakunkami w ręku.

38


Uświadamiam sobie, że w tym tygodniu nie mam nic do wyrzu­cenia, żadnej patelni ze złamaną rączką, znoszonych dżinsów czy rękawiczki. Wchodzę z powrotem do pokoju, nie zamykając drzwi balkonowych, i postanawiam mimo wszystko wynieść zwy­kłe śmieci; nie będę musiała się martwić, że nie zdążę rano.

Zebrałam dwa worki i poskładałam kilka opakowań po wi­nie, a potem przewiązałam sznurkiem, i wówczas dostrzegam lilie. Ich atramentowate, ciemne liście połyskują i przez mgnie­nie oka wydaje mi się, że drżą. Wciąż mam dużą wstążkę, z któ­rą je przysłano. Wyciągam je z wazonu; nie przejmuję się, że na drewnianą podłogę ścieka z nich woda, kiedy wiążę łodygi i mnę brzegi kokardy.

Razem z Jakiem przebiegamy ulicę. Z domów wychodzą in­ni ludzie, niosąc pudła i torby ze śmieciami, atmosfera jest nie­mal świąteczna. Umieszczam nasze pakunki obok tobołków Zoe i Justina, potem kładę na wierzch lilie. Robię to ostrożnie, jakby stanowiły główny wieniec na pogrzebie.

Już na górze, nim zamykam okno, wychodzę znów na bal­kon. Ukryte w mroku i pod drzewami torby to ciemne bryły, ale potrafię odróżnić nasze. Są zwieńczone plamą kolorów, ognistoczerwoną strugą kwiatów i eksplozją pomarańczowej kokardy. Odwracam się i zamykam drzwi, przekonana, że znajdą swój dom, że mój dar zostanie zaakceptowany i że na długo przed świtem lilie znikną w mroku nocy.

Rozdział 4

- A więc? - Głos Eleny dociera do mnie z daleka, jakby wo­łała zza ściany albo mówiła z końca długiego korytarza, nie zaś z gładkiego skórzanego fotela, w którym siedzi zaledwie sześć stóp ode mnie. Lekkie szwedzkie linie mebla nie pasują do jej zwalistej figury. Materiał sukienki i wielowarstwowy brokat ża­kietu grożą w każdej chwili rozlaniem się poza wąskie oparcia, wyrwaniem się na wolność, poza surowe kształty stalowych rurek, i zasnuciem całego

39


pokoju, gdzie siedzimy pośród półek z książkami, pod czujnym okiem fikusa, przy pokrytym smu­gami brudu oknie, które wychodzi na cichą ulicę.

- Powinnaś wstawić sobie kraty - mówię, odrywając wzrok
od okna i spoglądając na Elenę. -To naprawdę niebezpieczne.

Uśmiecha się; nalana, nieco postarzała twarz .marszczy się i wykrzywia we wszystkich możliwych miejscach.

Chodzę do doktor Eleny Schulberg już od roku. Psychoterapeutka ze starej szkoły, rodowita wiedenka, wdowa po profeso­rze Uniwersytetu Pensylwanii. Jest dużą kobietą i w swym dro­gim ubraniu wygląda jak ktoś zaprojektowany i namalowany, starzejąca się postać z obrazu Klimta albo stworzona przez Gaudiego rzeźba kobiety. Wrażenie to podkreśla jeszcze fakt, że spo­sób wymawiania słów przez Elenę przywodzi na myśl Anne Freud. Nawet po wielu latach spędzonych w Stanach ma silny obcy akcent. Na dobrą sprawę wszystko, co wiąże się z Eleną, mo­głoby wydać się czymś fałszywym, udramatyzowanym melanżem, gdyby nie to, że jest prawdziwa. Muszę przyznać, że były chwile, kiedy Elena wydawała mi się bardziej realna niż ja. W każdy pią­tek, od trzynastu miesięcy, siadam w tym pokoju i proszę ją, by rozplatała supły w moim umyśle. Czasem jej się udaje, innym ra­zem - nie. Dzisiaj poruszamy jeden z naszych ulubionych tema­tów, który przypomina stare porzekadło. Śmierć Mariny.

To stało się wiosną, dziewiętnastego marca, w piątek. Wie­czorem, by zachować ścisłość. Albo przynajmniej tak sądzą. To ich przypuszczenie, jedyne, jakie mogli wysnuć na podstawie zebranych dowodów, które o dziwo - biorąc pod uwagę maka­bryczną naturę zbrodni - są skąpe.

Był to, jak wszyscy zgodnie twierdzili, piękny wieczór. Świe­cił księżyc, a powietrze było łagodne i ciepłe. Pewnie kwitły wiśnie,

40


ich płatki zsuwały się łagodnie w dół i opadały na bruk, ozdabiając świeżą wodę w fontannach i szyby samochodów za­parkowanych przy krawężnikach. W taki wieczór, pod koniec długiej zimy, ludzie pewnie wybrali się do restauracji na na­brzeżach Potomacu, kupowali wino, zamawiali pizzę, przysia­dali na schodach domów, by odetchnąć wiosennym powiet­rzem. Można by przypuszczać, że na dziedzińcu gwarnego do­mu, w którym mieszkała moja siostra, było pełno ludzi, że przystawali na pogawędkę, witali się, wymienili uwagi o kwia­tach, jakie pojawiły się na parapetach okien i w kamiennych urnach. Że zauważyliby kogoś obcego. Ale w tym jednym wy­padku rozumowanie takie okazałoby się błędne. Bez wątpienia nic nie zauważyli.

Znaleziono ją dopiero po kilku dniach, trudno więc było dokładnie określić czas zgonu. Widziano ją w tamten piątek o szóstej piętnaście, zaparkowała właśnie samochód. W ręku trzymała teczkę, ubrana była w kostium. Na ramionach wciąż miała płaszcz zimowy. Powiedziała kilku ludziom „dobry wie­czór”, uśmiechnęła się, weszła na dziedziniec i przypuszczalnie zniknęła za drzwiami swojego mieszkania. Dopiero gdy nie po­jawiła się na pewnej proszonej kolacji w sobotę, a gospodyni dzwoniła do niej pięć razy bez rezultatu, i gdy nie przyszła w poniedziałek rano do Banku Światowego, gdzie pracowała jako analityk, jej znajomi naprawdę się zaniepokoili. Kiedy de­tektywi z wydziału zabójstw komendy policji w Alexandrii za­dzwonili do mnie wieczorem w poniedziałek, zakładali, że Ma­rina nie żyła już od trzech dni. Stawiała zaciekły opór, to wszystko, co mogli powiedzieć. Ale on poderżnął jej gardło, a na koniec dźgnął nożem dwadzieścia pięć razy.

Mówię „on”, ale to tylko taka forma. Jak mnie zapewniono, nie ma powodu zakładać, że mordercą nie była kobieta. Trud­no się oczywiście z tym pogodzić. Większość ludzi nie lubi my­śleć o tym, że kobiety mordują kobiety, zwłaszcza w tak brutal­ny sposób. Niczego jednak nie można wykluczyć.

- Wszyscy troszczą się o bezpieczeństwo, moja droga - mó­wi łagodnie Elena. Już nie żartuje. I dodaje: - Przynajmniej każdy, kto myśli.

41


Ale musimy w końcu żyć w tym świecie, praw­da? Jeździmy autobusem. Przechodzimy przez ulicę. Nawet wyprowadzamy wieczorem psy. Co się stanie, jeśli pozwolimy, by zawładnął nami strach?

- Zostaniemy kalekami - odpowiadam, nagradzając ją uśmiechem. - Więźniami.

Znam doskonale odpowiedzi. Elena przytakuje, zadowolo­na z moich postępów.

W rzeczywistości wiem doskonale, że wrócił, ponieważ Beau mi powiedział, poza tym zaczął się semestr, a to oznacza, że George znów będzie wykładał. Świeżo po powrocie z Pary­ża stanie za katedrą i być może przybierze nawet czasami ak­cent w stylu Eleny. Przywiózł ze sobą żonę, którą sobie znalazł podczas „Młodzieńczego Roku za Oceanem”, jak określa to Beau. Jest bardzo młoda, chłopięca i mówi z bliżej nieokreślo­nym europejskim akcentem. Beau podejrzewa jednak, że po­chodzi z Oklahomy. Wiem, bo wpadł na nich podczas przerwy na lunch. W księgarni, w dziale filozofii. Trzymali się za ręce.

Beau został jej czym prędzej przedstawiony i teraz utrzymu­je, że żona Georgea ma na imię Vignette. Jego opowieść, prze­kazana mi tego popołudnia przez telefon, rozśmieszyła mnie, taki zresztą był jej cel. Ale stanowiła także ostrzeżenie. Diabeł jest w pobliżu, a Beau nie chce, bym czuła się zaskoczona.

42


Na wspomnienie kłótni uśmiechamy się zgodnie. To ona sprawiła, że się poznałyśmy, z jej powodu zapukałam do drzwi Eleny. I jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, stanowiła je­dynie katalizator, który okazał się najmniejszym z moich pro­blemów. Teraz mogę się z tego śmiać. Wtedy wydawała mi się ostatecznym dowodem, że tracę rozum.

Taką sugestię wysunął George w pewien sierpniowy wie­czór, na miesiąc przed swoim wyjazdem do Paryża. Powiedział, że jestem „równie stuknięta jak moja pieprzona siostra”. W chwilę później walnęłam go w twarz. On mi oddał, a ja roz­trzaskałam mnóstwo rzeczy, które kupiliśmy razem albo które dałam mu w prezencie. Następnie spakował torbę, pojechał do hotelu i zadzwonił nazajutrz. Powiedział, że wariuję, że moja wściekłość wywołana faktem, że zostaję, podczas gdy on jedzie na rok do Francji, to dowód, iż postąpił słusznie, decydując się na samotny wyjazd. I że także teraz słusznie postępuje, rzuca­jąc mnie. Dodał, że zawsze zachowywałam się jak szalona, na­wet przed zabójstwem Mariny. A biorąc pod uwagę to, jak się zachowywałam wobec niej, nim zginęła, i fakt, że nie chciałam z nią nawet rozmawiać przez telefon, należy przypuszczać, że prawdopodobnie zawsze byłam pomylona. On powinien do­strzec to już wcześniej.

Jego argumentacja wydawała się wtedy przekonująca. Elena, wysłuchawszy cierpliwie wszystkich szczegółów, zlekcewa­żyła potłuczoną porcelanę i spytała mnie o Marinę. „Co mogłaś zrobić?”. Wzruszyła ramionami, kiedy jej powiedziałam o ra­nach zadanych nożem, braku dowodów, drzwiach wejścio­wych, których nie forsowano, krwawych smugach, które nic nie wniosły do śledztwa, odciskach palców, których nie było w kartotece policyjnej, lęku na twarzy detektywa, kiedy przy­jechałam zidentyfikować ciało, i moim żarcie, gdy spytałam, czy musi sprawdzić, że jestem krewną. „Jak mogłaś ją ocalić? - spytała Elena, kiedy jej opowiedziałam, jak stałam i patrzyłam na zmasakrowaną twarz Mariny. - Co według ciebie

43


mogłaś zrobić'?”. „Porozmawiać z nią - odparłam w końcu. - Mogłam z nią porozmawiać”.

Ale nie zrobiłam tego. W tym wypadku George miał rację. Doszło do tego, że nie podnosiłam nawet słuchawki telefonu.

Chociaż przez całe lata po śmierci mamy nie kontaktowały­śmy się ze sobą, w ostatnich tygodniach przed zabójstwem Ma­rina uparcie próbowała się ze mną porozumieć. Kiedy pierwszy raz zadzwoniła, szłam właśnie na spotkanie i rozmawiałam z nią bardzo krótko. Ale gdy tylko odezwał się jej głos w słuchawce, gdy usłyszałam, jak domaga się mojej uwagi, czasu i prawdopo­dobnie całego mojego życia, niemal ogarnęła mnie panika. Po­znałam ten upór w jej słowach i tonie, to poczucie własności, tę władzę, jaką swoim zdaniem sprawowała nade mną, ponieważ nasze serca uderzały tym samym rytmem. Byłam tego pewna jak dotyku dłoni na karku. I w tej chwili zrozumiałam, że jeśli dopuszczę Marinę do swego życia, to rozsnuje wokół mnie noc­ną nić, aż zostanę całkowicie sparaliżowana.

Dlatego gdy dzwoniła ponownie, mówiłam, że jestem zbyt zajęta, albo obiecywałam, że się odezwę. Nigdy jednak tego nie zrobiłam, a ona nie dawała za wygraną. W końcu kazałam George'owi mówić, że mnie nie ma, a kiedy go akurat nie było i nie mógł kłamać, przestałam odbierać telefony.

Złapała mnie tylko raz, w ostatnią sobotę przed swoją śmiercią. To było wieczorem. Szykowałam właśnie kolację. George zabrał Jake'a do parku, spodziewaliśmy się gości. Kie­dy zadzwonił telefon, sięgnęłam odruchowo po słuchawkę. Głos mojej siostry był podenerwowany, piskliwy, pełen złości. „Na litość boską! - wybuchnęła po drugiej stronie. - Co się z tobą do diabła dzieje? Dlaczego nie oddzwaniasz?”. Na blacie szafki kuchennej stał kieliszek wina, płynna powierzchnia od­bijała migotliwie światło, i gdy sięgnęłam po niego, poczułam przyspieszony puls. „Cholera! - mówiła Marina. - Nie możesz tak postępować! Nie możesz mnie wykluczyć ze swego życia, dobrze o tym wiesz. Musisz ze mną porozmawiać!”. „Nie - od­parłam, słysząc własny głos, twardy i beznamiętny. - Nie. Nie

44


muszę z tobą rozmawiać”. Upłynęła chwila, zanim ponownie dobiegł mnie głos Mariny. Tym razem był cichy. Prawie szept. „Nic ci to nie da, Shoo - powiedziała, a ja niemal ujrzałam, jak zaczyna się uśmiechać. Z odległości setek mil wyczułam nie­znaczne skrzywienie jej warg. - Wiesz, że nic ci to nie da. Wiesz, że jeśli zechcę, i tak mnie usłyszysz”.

I wtedy się pochyliłam i wyrwałam ze ściany przewód tele­foniczny.

Jest czwarta, kiedy wychodzę z gabinetu Eleny. Podążam za nią wąskimi schodami, a potem holem do drzwi wejściowych, gdzie wypuszcza mnie na ulicę.

Elena dwa razy w roku jeździ na miesiąc do domu, żeby po­być z siostrą; to jeszcze jeden z naszych żartów, że stanę się sie­rotą, że w milczeniu będę kipieć wściekłością, bo mnie porzu­ciła. Przeczytałam dostatecznie dużo książek, by wiedzieć, że tak często czują się pacjenci, słyszałam nawet, że kiedy wszyscy psychoterapeuci z Manhattanu wyjeżdżają w sierpniu na Long Island albo na północ, do Connecticut, buchające żarem mia­sto zamieszkują wyłącznie ludzie zrozpaczeni, osieroceni i roz­gniewani. Zdążyłam już uprzedzić Elenę, że w moim przypad­ku nie ma się czym przejmować. Wiem już, że zgadza się ze mną, a martwi się naprawdę nie tym, że odczuję złość z powo­du jej dezercji, tylko tym, że po prostu zapomnę ją odwiedzić po jej powrocie, że pod jej nieobecność odpłynę, zerwę cumy i pożegluję bez przewodnika ku płaskiej przestrzeni horyzon­tu, który jest krawędzią świata.

Pierwsze zwiastuny zmierzchu pogłębiają późne popołu­dnie, kiedy kluczę w stronę śródmieścia wąskimi uliczkami za­bytkowej dzielnicy, gdzie mieszka Elena. Jest tuż po piątej, wszystko powoli zamyka swe podwoje. Zazwyczaj pokonuję tę drogę na piechotę,

45


ale dzisiaj wzięłam samochód. Mam spotka­nie w „Indochinach” i już jestem spóźniona.

Mocny silnik wozu szumi i na ułamek sekundy zamykam oczy i wdycham uspokajającą woń skórzanych siedzeń. Nie po­trzebuję właściwie starego mercedesa-benza. Wystarczałaby mi całkowicie honda czy jakiś mały, oszczędny pojazd, który wy­magałby mniej troski, zajmowałby mniej miejsca w garażu, byłby łatwiejszy do parkowania. Ale kocham mój samochód. Kupiłam go u dealera handlującego używanymi wozami, po­dejrzanego mechanika w podejrzanej części miasta, który za­pewnił mnie, że samochód należał kiedyś do jego matki. To wielki stary sedan w najgłębszym odcieniu granatu, którego już nie spotyka się na amerykańskich drogach.

Płacę obsłudze garażu za regularne mycie wozu, polerowa­nie jego listew pokrytych chromem, woskowanie drzwi, dachu i maski. Wiem, że to objaw próżności i że może wydawać się ona nie na miejscu, zważywszy na fakt, jak sama się noszę. Ale jestem pod tym względem wybredna. Dla mnie mój wóz to coś w rodzaju transatlantyku, dużego i niezgrabnego, niemal brzydkiego, lecz wspaniałego, i traktuję go z troską należną ga­tunkowi, któremu grozi wymarcie. Pracownicy garażu zgadza­ją się ze mną. Mają dosyć krągłych saabów i przypominających czołgi terenówek. „Ten wóz ma styl”, powiedział mi jeden z nich. Kiedy widzą, jak Jake wskakuje na tylne siedzenie, po­trząsają z dezaprobatą głowami, choć siada na złożonym kocu.

W alejce na tyłach „Indochin” znajduje się coś w rodzaju parkingu, gdzie zatrzymuję się obok dwóch kontenerów peł­nych sklejki, pod tabliczką z napisem „Nie przechodzić - stre­fa zagrożona - parking prywatny”. Biały lexus zajął już głów­ne miejsce, jestem więc zmuszona go zablokować. Nie ma to znaczenia, ponieważ będziemy odjeżdżać w tym samym czasie. Samej Lolly nie widać i domyślam się, że jest już w środku i rozmawia z szefem firmy budowlanej. Pewnie odczuwa satys­fakcję z powodu mojego spóźnienia.

Lolly to połowa spółki będącej właścicielem „Indochin”, a tym samym mój pracodawca. Nie pierwszy raz pracuję z Lolly Bailey

46


i Richardem Thomsonem, który niewykluczone, że jest jej mę­żem. Charakter ich osobistego związku pozostaje dla mnie nieja­sny, oni zaś nigdy nie zawracali sobie głowy, by mi go sprecyzo­wać. Byli małżeństwem, są małżeństwem albo też będą małżeń­stwem. Różnica jest dla mnie nieznaczna. Bailey Thomson, Inc. płaci rachunki, unika bankructwa i czasem zarabia pieniądze, a wszystko to należy uznać za rzadkość w tej branży. Są właścicie­lami jeszcze jednej restauracji w mieście, którą dla nich zaprojek­towałam. Usadowiony na górnym piętrze starego magazynu z widokiem na Schuylkill bar martini z krytymi czerwoną skórą kanapami, serwujący przekąski kalifornijsko-meksykańskie, tacos z homarem, enchilady z krabami i czarną fasolą i margaritę z wydrążonymi limetkami. W zasadzie jest to bezpieczne miejsce dla samotnych bankierów i młodszych profesorów uniwersytetu; mogą tu posiedzieć i poczuć, że są modni i nieco groźni. „Indochiny” będą dla Bailey Thomson elegantszą wizytówką.

- Nałóż kask na głowę - mówi do mnie Lolly, kiedy się zbli­żam. Siedzi z szefem budowlańców. - Nie mamy pełnego ubez­pieczenia.

Ubrała się dziś w bladoróżowy kostium, który przywodzi na myśl perłowy brzask. Spódnica sięga do pół łydki, ma formę klosza, którego nie stara się nawet przytrzymać. Z rozcięcia wy­łania się jej długa noga w pończosze i kończy tak samo jak ko­stium różowym butem na wysokim obcasie. Dostrzegłam już wcześniej tę skłonność Lolly do idealnie dobranego obuwia i zawsze podejrzewałam, że każe je specjalnie barwić. Wyobra­żam sobie jej buty na półkach w garderobie, ustawione równo po dwa. Jasnoniebieskie, perłoworóżowe, maślanożółte, we wszystkich odcieniach pastelowej tęczy. Spogląda na mnie i klepie się z dezaprobatą po głowie. Lolly lubi, kiedy szybko i bezzwłocznie przestrzega się zasad. Kask, który przykrywa jej włosy przycięte na pazia, jest nieskazitelnie biały i ma wypisa­ne z przodu czerwonymi literami słowo „Szef .

- Chodź, rzucimy okiem na główną salę - mówi Lolly, kie­dy przyłączam się do nich. Budowlaniec uśmiecha się do mniei ściska mi dłoń.

47


- Wygląda nieźle - mówi, a ja domyślam się, że chodzi mu
o salę frontową restauracji, a nie zbyt duży kask ochronny, który
muszę podtrzymywać jedną ręką, by nie zsunął mi się na oczy.

Zostawiam Lolly i majstra - ma chyba na imię Earl albo Al - w pomieszczeniu, które pewnego dnia stanie się przedsion­kiem lokalu. Pochylają się nad schematem instalacji elektrycz­nej, a ja ruszam krótkim korytarzem w stronę głównej sali. Ko­rytarz skręca gwałtownie przy samym końcu. Podkreślałam to szczególnie, kładłam na to nacisk. Odczuwałam złość zawie­dzionego artysty, kiedy przez jakiś czas zdawało się, że nic z te­go nie wyjdzie. Chodzi o to, że dzięki takiemu kształtowi holu cała ściana dwukondygnacyjnej sali pozostanie nietknięta, nie­naruszona przez otwór drzwiowy.

Wrażenie, jakie wywoła nagły skręt i wejście do sali, to właś­nie coś, co miałam nadzieję osiągnąć. I oto jest, moja czar­no-biała kobieta na litografii. Spogląda ze ściany, tylko głowa i nagie ramiona. Jest skopiowana osiem razy w serii paneli, w rzędach po cztery, od sufitu do wysokości sześciu stóp nad podłogą. Ściana została polakierowana na czarno, pod kolor stołów i krzeseł, kiedy już znajdą się na swoim miejscu.

Potrząsam głową.

- Nie - mówię. - A nawet jeśli tak, to wierz mi, zanim skoń­czymy tę salę, ściągniemy tu stoły, krzesła, bambusy i gości, sta­nie się tylko tłem.

Moje zapewnienia, jak się zdaje, uspokajają Lolly i następ­ne półtorej godziny spędzamy na stalowych składanych krze­słach w holu restauracji, dyskutując o talerzach i sztućcach. Nie po raz pierwszy staram się wyperswadować Lolly noże, wi­delce i łyżeczki z bambusowymi trzonkami. Upierałam się też stanowczo przy

48


kwadratowych talerzach. Dopuszczam jednak okrągłe, które będą polakierowane na głęboką czerwień, bo ta­kie lubi.

Nim udaje nam się przedyskutować kwestię obrusów, jest niemal siódma.

- Nie zatrudnimy wyłącznie Azjatów? - pyta Lolly, składa­jąc starannie swoje dokumenty i wsuwając je do teczki. - Nie -odpowiada sama, zerkając na mnie. - Chyba nie.

Gasimy światło, zostawiając tylko nocne lampy, Lolly zsuwa z głowy kask i wsadza do plastikowej torby. Swój pozostawiam tam, gdzie go znalazłam, na blacie wspartym na kozłach przy wejściu do kuchni, która jest całkowicie wykończona i gotowa do odbioru. Ciężkie stalowe drzwi, które prowadzą do alejki na tyłach budynku, zamykają się za nami, a Lolly uruchamia instalację alarmową.

- Nigdy bym nie uwierzyła - wyznaje, wystukując ostatnie
cyfry na elektronicznej skrzynce; jej wypielęgnowana dłoń po­
rusza się szybko i pewnie - ale chyba zdążymy na czas.

Przewraca oczami.

Zdążyłyśmy już ruszyć w stronę naszych wozów, Lolly się śmieje, jej głos jest wysoki i zaskakująco dziewczęcy. Wciąż do mnie mówi coś o próbkach serwetek, które ma mi przesłać, a ja kiwam głową, obchodząc maskę wozu i sięgając do drzwi. Po drugiej stronie alejki, na budynku, zamontowano zewnętrzne światło, jedną z tych lamp sodowych, których blask daje złu­dzenie wiecznej mgły i rzuca dziwne cienie, więc z początku te­go nie dostrzegam. Lolly już wsiada do swojego wozu, kiedy zaczynam otwierać drzwi, a potem zastygam. Podnosi wzrok i dostrzega mnie.

- Susannah? - woła. - Co się stało?

49


Nie mogę jej odpowiedzieć. Nie mogę się poruszyć. Jestem zażenowana, kiedy w oczach zaczynam odczuwać piekące łzy.

- O cholera! - mówi Lolly. Stoi teraz obok mnie i obie pa­trzymy na piękny, lustrzany granat drzwi mojego wozu, na których ktoś wyciął głębokie i długie rysy, układające się w po­jedyncze słowo „suka”.

Rozdział 5

- Nie bardzo wiem, czego pani od nas oczekuje.

Głos policjanta jest cichy, zaskakująco melodyjny i pozba­wiony akcentu, jakby mężczyzna studiował na wydziale aktor­skim albo szkolił się na spikera radiowego. Jest młody, czarno­skóry i przystojny; przez jedną absurdalną chwilę wyobrażam go sobie w roli Otella, trzymającego w smukłych dłoniach chu­steczkę Desdemony zamiast policyjnego notatnika i niebieskie­go długopisu.

- DeBreem - mówię. - Susannah deBreem. Tak, zgadza się.
Nie wiem nawet, czy Lolly ma rację z tym ubezpieczeniem,

choć wydaje się, że tak. Przypuszczalnie, jeśli nie dostanę tego na piśmie od policji, moja firma ubezpieczeniowa zacznie po­dejrzewać, że sama to zrobiłam, żeby załatwić sobie nowe drzwi.

50


- Narzeczony? - drąży policjant. - Ktoś, z kim pani ostatnio
zerwała? Czy to może być coś osobistego? Ktoś, kto miałby po­wód zrobić coś takiego?

- Jaki na przykład? - pyta Lolly.

Potrząsam głową. Trudno mi uwierzyć, by był to jeden z urażonych przyjaciół Cathy, a wizja George'a skradającego się bocznymi alejkami, by wydrapać na drzwiach mojego sa­mochodu słowo „suka”, niemal przyprawia mnie o śmiech.

- Nie - mówię. - To pewnie był jakiś dzieciak.

Lolly wierci się za moimi plecami, a ja chcę za wszelką cenę wydostać się z tego miejsca. Ponad ramieniem policjanta widzę jego partnera siedzącego w radiowozie, który zaparkowali po drugiej stronie alejki. To potężnie zbudowany Irlandczyk, sprawia wrażenie, że chętnie by się powściekał, tylko mu szko­da marnować energii.

- Filadelfijscy stróże prawa - oświadcza ironicznie Lolly, kiedy radiowóz znika z pola widzenia gdzieś w wąwozie alejki, a na jego miejscu pozostaje tylko chorobliwie żółte światło lam­py ulicznej, padające na cegły i podziurawiony asfalt. - Zabra­łabym cię na drinka, ale już od kwadransa powinnam być na spotkaniu. Chodzi o te panie od orkiestry symfonicznej. Jak nie dotrę tam na czas, schrzanią cały catering. Będę musiała mnóstwo zapłacić.

Z jakichś powodów ogarnia mnie zdziwienie, ilekroć przy­pominam sobie, że Lolly szefuje dynamicznej grupie ochotni­ków, którzy wydają się odpowiedzialni za wszystko, co dzieje się w Filadelfijskiej Orkiestrze Symfonicznej. Zdążyła już otworzyć drzwi

51


wozu i teraz wyciąga długą nogę na wysokim obca­sie w stronę przedniego siedzenia.

Reflektory lexusa rzucają dwa białe snopy światła, kiedy otwie­ram drzwi swego wozu, prześlizgując się jednocześnie wzrokiem po zdeformowanej płaszczyźnie metalu i starając się nie patrzeć zbyt uważnie, jak kochanek, który nie chce dostrzegać nowej bli­zny. Wyjeżdżam tyłem w alejkę, a Lolly tylko miga obok mnie.

Po jej odjeździe siedzę w samochodzie bez ruchu. Kiedy już umilkły pytania policjanta, a lexus pozostawił za sobą smugę świa­tła, w alejce panuje nienaturalny spokój. Silnik pomrukuje, nie do­ciera do mnie żaden inny dźwięk. Próbuję wyobrazić sobie zadra­panie na karoserii, a raczej głębokie rysy. Mam przed oczami ostrą krawędź albo narzędzie ze szpikulcem, które przesuwa się po war­stwach miękkiego wosku i głębokim granacie lakieru. Kąsa metal i tworzy po kolei znaki, najpierw syczące S, potem U, K, wreszcie A. Myślę, że gdybym przysunęła dłoń do liter na drzwiach samo­chodu, mogłabym odczytać je niczym znaki Braillea, wchłonąć bi­jącą z nich nienawiść, która wypaliłaby mi skórę jak ogień.

Jake kręci się wokół moich nóg, niecierpliwy i zwinny jak wąż, i niemal mnie przewraca, kiedy sięgam do garderoby po jego smycz. Gdy czekałyśmy z Lolly na policjantów, zadzwoni­łam z jej komórki do Beau, chcąc go poprosić, żeby przyjechał i wyprowadził psa. Nie było jednak odpowiedzi i najwidoczniej nie odebrał mojej wiadomości. Teraz jest po wpół do dziewią­tej, a Jake siedział sam po ciemku, czekając na mój powrót. Kie­dy otwieram drzwi mieszkania, wypada za próg i rzuca się w dół schodów. Podążam za nim zadowolona, że nikogo w po­bliżu nie widać. Przesuwam palcami po poręczy, wodzę po rzeź­bionych owocach i liściach, którymi pokryte są słupki. Ciągnę za sobą smycz po nowym szkarłatnym chodniku, a jej ciężki mosiężny zatrzask wybija na stopniach rytm werbli.

Razem z Jakiem wymykamy się niepostrzeżenie na ulicę, ale podczas powrotu mamy już mniej szczęścia. Wchodząc do westybulu, widzę przez lekko zamglone szyby wewnętrznych drzwi jakieś postaci w holu frontowym. Słyszę ostry, wysoki śmiech Cathy.

52


Nie wiem, z kim rozmawia, z Gordonem, Justinem czy Zoe, ale nie chcę spotkać żadnego z nich. Jestem w okropnym nastroju i pragnę być sama. Rozważam w my­ślach odwrót, gdy ciągnę Jake'a po schodach w stronę ulicy. Ale zdążyli mnie już zauważyć, poza tym minęła dawno pora psiego posiłku, a ja mam cholerną ochotę się napić.

- Hej! - woła Cathy, kiedy ukazujemy się w drzwiach, zstę­pując z lekko zabrudzonego marmuru przedsionka na wypo­lerowany parkiet holu wejściowego. - Jak minął dzień?

Jake wyrywa się i biegnie powitać Gordona, który przeglą­da stos przesyłek piętrzących się na wysokim i wypucowanym kredensie. Wertuje ułożone starannie przez Shawna kupki, jakby był pewien, że czegoś z jego poczty brakuje.

- Paskudnie - mówię. - Miałam paskudny dzień.

Mój głos jest donośniejszy niż zwykle. Gordon odwraca się, by spojrzeć na mnie, twarz Cathy wyraźnie się wydłuża. Słowa wypowiedziałam bardziej opryskliwym tonem, niż zamierza­łam. Cathy wygląda, jakbym dała jej w twarz, jakby to ona by­ła winna, że miałam paskudny dzień. Wzbiera we mnie wina i irytacja. Znam to, ten uraz wywołany zranionymi uczuciami innych ludzi. Jednak Elena przekonuje, że dobrze jest odczu­wać winę. Powiada, że dzięki temu jesteśmy milsi, podczas gdy instynkt kazałby się nam zachować inaczej.

- Jesteś pewna? - dopytuje się Cathy. W oknach jej mieszka­nia wiszą kryształowe ozdoby, a papier listowy zdobią cherubinki z łukami i strzałami. Bezsensowny wandalizm nie należy do świata, w który chce wierzyć Cathy. - A może to tylko przypadek?

53


- Wszystko w porządku - zapewniam. - To tylko głupi nu­mer, nic więcej.

Odzywa się dzwonek u drzwi i w tym momencie dociera do mnie, że Cathy musiała chyba dać sobie spokój z Shawnem al­bo zabezpiecza się zawczasu, ponieważ najwyraźniej wybiera się na randkę. Niebieski płaszcz, który ma na sobie, jest nowy - pochwaliła się nim, gdy tylko nabyła go przed tygodniem na wyprzedaży - włożyła też czarne spodnie. Ciemne włosy lśnią od żelu, a cała postać roztacza wokół delikatny zapach owoco­wej gumy do żucia.

- Muszę lecieć - tłumaczy. - Gdyby nie to, napiłybyśmy się drinka. Zadzwonię do ciebie!

Przytakuję, kiedy wymyka się przez szklane drzwi. Gordon, Jake i ja stoimy, nasłuchując jej wysokiego głosu i cichego po­mruku mężczyzny, kiedy witają się, a potem znikają na ulicy. Zatrzaskują się za nimi ciężkie drzwi frontowe.

- Naprawdę otworzył twój rachunek za kartę kredytową?
Nie jestem nawet pewna, dlaczego o to pytam, po prostu nie chcę więcej mówić o drzwiach mojego samochodu.

54


- Jest tam coś dla mnie? - pytam.

- Nie - odpowiada Gordon. - Może Dzwoneczek zdążył już
zabrać.

Ignoruję jego uwagę i ruszam po schodach za Jakiem. Gor­don idzie za mną.

- Wiesz - wyznaje - ta historia, to znaczy, że ktoś napisał coś
takiego na drzwiach twojego wozu, jest trochę przerażająca.

Nie widzę Gordona, kiedy mówi, a jego głos dochodzi z ty­łu, jakby płynął z głośnika. „Jesteś kobietą w mieście i odczu­waj lęk” - tak mam rozumieć jego słowa. Wiem, że robi to w najlepszej wierze, ale jestem zirytowana na niego za to, co powiedział o Shawnie, i czuję, jak wzbiera we mnie złość.

- Nie, to nie jest przerażające - słyszę samą siebie. - To tyl­ko głupie i irytujące.

Dotarliśmy już na pierwszą kondygnację i odwracam się, gdy Gordon staje przed drzwiami swojego mieszkania. Drzwi na tym piętrze są ogromne. Niegdyś musiały prowadzić do sa­lonów i sypialni tego domu. Ich nadproża są ciężkie od maho­niowych winorośli, owoców i liści.

- Chcesz się napić? - pyta Gordon.

Gdy staje przed drzwiami, od razu maleje, choć nie należy do niskich mężczyzn. Ze swego miejsca, dwa stopnie wyżej, do­strzegam gładką falę ciemnych włosów na czubku głowy i nie­co gruby kark, który wciąż nosi ślad letniej opalenizny i jest od­słonięty w miejscu, gdzie styka się z kołnierzem koszuli w kra­tę. Gordon wyciąga z kieszeni klucze i wsuwa bezgłośnie do zamka.

- Otworzyłem niedawno butelkę wina - wyjaśnia.

Nagle robi mi się przykro, że byłam dla niego taka nie­uprzejma. Gdybym podejrzewała, że ktoś otwiera moje listy, też by mnie to zdenerwowało.

Waham się. Widywałam w przelocie frontowy pokój jego mieszkania, kiedy przechodziłam obok, a drzwi były akurat uchylone. Zapamiętałam wykuszowe okno, pod nim mahoniową ławę, boczną ścianę kominka, z tego samego rzeźbionego drew­na, ciemnego i męskiego, całkowicie odmiennego od delikatnych zdobień

55


mojego mieszkania, ich nasyconych zieleni i szarości. Wyobrażam sobie dotyk kieliszka w mojej dłoni, przyciszoną muzykę płynącą z wieży stereo. I w tym momencie uświadamiam sobie, że Gordon też tam będzie, że przyjdzie mi prowadzić roz­mowę i zachowywać się odpowiednio. Dochodzę do wniosku, że wolę swój kiepski nastrój, i pokonuję kolejny stopień.

Słowa napływają gdzieś z góry i z początku nie bardzo wiem, skąd dokładnie. Po chwili podnoszę wzrok i dostrzegam twarz Shawna. Wydaje się pozbawiony reszty ciała, jakby stał się jednym z tych cherubinów, których tak lubili renesansowi malarze - nic tylko skrzydełka i mała głowa.

- Co ty tam robisz? - pytam i zastanawiam się, ile usłyszał
z mojej rozmowy z Gordonem.

Ignoruje moje pytanie i szczerzy zęby w uśmiechu.

- Masz ochotę na popcorn?

Widzę, że drzwi do mieszkania Cathy stoją otworem, i wyczuwam sztuczny maślany zapach prażonej kukurydzy z mikrofalówki.

- Wysiadł mi telewizor i Cathy, niech Bóg czuwa nad jej du­szą, pozwoliła mi skorzystać ze swojego - wyjaśnia Shawn. - Nie martw się, zamknę drzwi, jak będę wychodził. Cathy dała mi klucze. Mam twoją pocztę.

Wpada z powrotem do mieszkania i ukazuje się po chwili z egzemplarzem „Architectural Digest” i kilkoma rachunkami w dłoni.

- Świetny artykuł o architekturze georgiańskiej w Dublinie - mówi, wręczając mi magazyn i koperty. - Wiedziałem, że nie będziesz mieć pretensji, jeśli zajrzę.

Chcę powiedzieć, że owszem, mam pretensję, ale wydaje się to zbyt drobną sprawą, nawet jak na mnie, toteż tylko sięgam po klucze. Jake siedzi przy drzwiach, patrząc błagalnie.

56


- Na Pięćdziesiątej Szóstej organizują maraton dla wielbi­cieli Star Treka - dodaję, zerkając przez ramię w głąb mieszka­nia Cathy. - Ale coś mi się zdaję, że z ciebie żaden entuzjasta serialu.

Moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa dotyczy zagubie­nia. Z wcześniejszego okresu pamiętam tylko jakieś fragmenty - drzwi, okno, plamę koloru. Ale właśnie to jest pierwsze praw­dziwe wspomnienie, pierwsza skończona historia, w której odegrałam rolę. Wszystko wydarzyło się podczas pikniku albo jednej z wycieczek mamy. Zwykle były to wyprawy na jakieś pole bitwy albo do wielkiego parku stanowego. Mama i babka siadały na kocu rozpostartym na trawie i jadły kanapki, a wu­jek Ritchie zabierał ze sobą przenośne krzesełko z żółtym sie­dziskiem, wędkę, blaszane pudełko z przynętami, fragmenty żyłki i maleńkie sztuczne muchy, które robił z piórek.

Nie pamiętam dokładnie, dokąd udaliśmy się tamtego dnia, ale przypominam sobie upał, ponieważ w czasie lunchu pokłóciłam się z Mariną o ostatni kubek lemoniady, którą ma­ma przygotowała rano i włożyła do przenośnej lodówki z mnó­stwem kawałków lodu i plasterków pocukrzonej cytryny. Żad­na z nas nie chciała podzielić się z drugą, wszystko albo nic, i omal nie zaczęłyśmy szarpać się za włosy, kiedy wujek Ritchie rozstrzygnął spór, rzucając monetą. Marina wybrała orła, ja reszkę, i ja wygrałam. Wypiłam lemoniadę jednym haustem, zlizałam cukier z cytryny i wysiorbałam mięsiste resztki napo­ju na jej oczach.

Później, kiedy wszyscy już zjedli i dorośli poszli spać, oddali­łam się od reszty. Pamiętam, że bolała mnie stopa, jakbym miała kamyk w bucie albo ugryzł mnie pająk, i usiadłam. Odgięłam gło­wę do tyłu i miałam wrażenie, że wokół mnie wiruje światło. Wdy­chałam zapach sosen i lekką woń trawy. Nie czułam w tym mo­mencie lęku, a jedynie jakby nieważkość, i teraz wiem, że to, cze­go nie umiałam wówczas nazwać, było wolnością. Rozkoszując się chwilą, obserwowałam świetliste wzory nad głową, postrzępione linie ciemności i zieleni, które migotały i wirowały jak gwiazdy.

57


Potem ni stąd, ni zowąd świat znieruchomiał. Światło prze­stało tańczyć. Konary drzew stały się grube i ciężkie, a słońce zrobiło się białe. Było bardzo gorąco i nagle zrozumiałam, że jeśli zerwę się na równe nogi i zacznę biec, nie będę wiedziała, gdzie szukać matki.

Wyczułam obecność Mariny niczym zapach i gdy rozejrza­łam się wokół, ujrzałam ją - stała w zaroślach z jard ode mnie. Była ubrana w żółty T-shirt i takie same różowe szorty jak ja, do tego identyczne różowe tenisówki z przeceny, z koralikami wszytymi w sznurowadła. Całkowicie nieruchoma, tkwiła w ob­ramowaniu krzewów, które dotykały jej nagich ramion i nóg. Miałyśmy wówczas pięć, co najwyżej sześć lat i twarz mojej sio­stry była pociągła i piegowata, a włosy związane z tyłu w zgrab­ny koński ogon. Patrzyła na mnie tak, jak kot na zranionego przez siebie ptaka: z wielkim zainteresowaniem i dozą bezinte­resownej złośliwości. Chciałam wymówić jej imię, ale słowa nie mogły mi się wydostać z gardła.

„Oni kochają cię bardziej - powiedziała dobitnie. - Ale ja cię nienawidzę”. Potem odwróciła się i zniknęła.

Krzyczałam, kiedy matka i babka mnie znalazły. Wpadłam w panikę i choć dzieliło mnie od nich niespełna sto jardów, nie umiałam znaleźć drogi powrotnej. Zrozpaczona przedzierałam się przez zarośla, drapiąc sobie ramiona i twarz. Zgubiłam jed­ną tenisówkę i byłam brudna. „Cicho, Shoo, cicho”, wciąż sły­szę głos matki. I wciąż czuję słodką woń jej mydła, kiedy wy­cierała mi twarz brzegiem serwetki zmoczonej w lodowatej wo­dzie i odsuwała splątane włosy sprzed oczu.

Żółta próbka jedwabiu, nad którą teraz pracuję, jest do­kładnie tego samego koloru co podkoszulek Mariny tamtego dnia. Nie uświadamiałam sobie tego aż do teraz, dopóki nie przyłożyłam jej do schematu barw i nie zauważyłam, że nie jest wcale ciepła i złota, jak mi się wydawało, ale ostra i słonecznie żółta. Patrząc na ten kawałek jedwabiu, słyszę głos Mariny. To czysty, dziecięcy głos, ale każde z jej słów jest ostateczne jak ka­myczek wrzucony do wody. „Nienawidzę cię”. Było to powie dziane beznamiętnie,

58


musiała się wcześniej nad tym zastana­wiać. Nigdy więcej mi tego nie powiedziała, ale zawsze miałam wrażenie, że wcale nie odczuwa przykrości. Ani moje łzy, ani późniejsza histeria, ani wreszcie utrata tenisówki nie wzruszyły jej w najmniejszym stopniu.

Schemat barw to moje preludium do pierwszego projektu po „Indochinach”. Jest to ogród herbaciany, zwieńczony szkla­nym dachem pawilon na dziedzińcu małego muzeum, gdzie studenci w czarnych skórzanych kurtkach i panie doceniające sztukę mogą raczyć się za dnia herbatą, a wieczorami białym winem. Tak długo odkładałam pracę nad tym projektem, że jestem daleko w tyle i nie mogę już dłużej zwlekać. Wiara rady nadzorczej jest tak wielka, że jej członkowie dali mi wolną rę­kę, nie mogę więc mieć pretensji do nikogo prócz samej siebie o ten żółty kolor, który był wyłącznie moim pomysłem. Chcia­łam go połączyć z jasnozielonym, z czymś chłodnym i odrobi­nę edwardiańskim. Rezultat jest porażką. Próbki materiału i plamy farby przywodzą mi na myśl wyłącznie rozmokłe płat­ki albo kolonie glonów, wszystko, co rośnie i unosi się na po­wierzchni martwej, stojącej wody.

Sięgam do szklanki, uświadamiam sobie, że jest pusta, i wstaję, by nalać sobie następnego drinka. Plecy i kolana mam sztywne, jakbym się nadwerężyła albo spędziła dużo czasu w samolocie. Wrzucam do szklanki trzy kostki lodu i obracam nimi energicznie w bursztynowej whisky, a potem nasłuchuję, jak przyjemnie postukują, zderzając się ze sobą. W powrotnej drodze do salonu przeklinam w duchu Marinę.

Projekt nie nastręczał mi początkowo żadnych trudności. Byłam zadowolona z kolorów, dopóki moja siostra nie ukazała się w tym dziecinnym T-shircie i nie popatrzyła na mnie z leś­nych mroków, ciskając we mnie słowami jak kamieniami. Te­raz będę musiała zacząć od nowa, znaleźć kombinację, wzór i kolory, do których Marina nie rości sobie prawa.

- Szaleństwo - mówię głośno. Przepełnia mnie gniew. Prze­pływa przez moje ciało jak rtęć, płonąc intensywnie, muszę w końcu kilkakrotnie zamrugać, by odzyskać ostrość widzenia, odetchnąć i

59


cofnąć się o krok. Zamykam oczy, biorę głęboki łyk szkockiej i w tym momencie dzwoni telefon.

Reaguję szybko, nieomal odruchowo. Jakby coś we mnie eksplodowało. Nie wiem, czy jest północ, czy wpół do jedena­stej, czy pierwsza nad ranem, ale chwytam słuchawkę z biurka i wrzeszczę: „Zostaw mnie w spokoju!”. A potem rzucam nią przez cały pokój. Trafia w podłokietnik kanapy i spada na gru­be poduchy.

Trzęsę się cała, drżę z wściekłości i zaskoczenia. Szkocka wylała się ze szklanki i spływa po moim nadgarstku, a ja gapię się na telefon jak na żywego przeciwnika. Kiedy podchodzę i biorę słuchawkę do ręki, słyszę dobiegający z niej głos.

Mija chwila, zanim mówię „tak”. A potem dodaję:

Od czasu gdy wprowadziłam się do tego domu, Beau i ja przechowujemy klucze do swoich mieszkań. Zapewniamy się nawzajem, że ten równy dostęp jest konieczny, by zapobiec klę­sce. Mamy na myśli atak serca, napady epilepsji, pożar, nagłą śmierć. Czytałam raz artykuł o kobiecie, która udławiła się pest­ką od śliwki i leżała przez tydzień martwa. Po wyjeździe George'a do Paryża patrzyłam chwilami na swoje mieszkanie jak na potencjalne mauzoleum. Dlatego między innymi dałam klucze Beau, który zaproponował, bym unikała nawet wydrążonych owoców.

W rzeczywistości nasze wzajemne wizyty sprowadzają się do odbierania i przekazywania poczty i sporadycznego dostarcza­nia bielizny z pralni, szczęśliwie nie są potrzebne wyjątkowe in­terwencje. Najbardziej korzysta na tym Jake, którego Beau często

60


wyprowadza albo karmi, kiedy jestem zajęta z Lolly al­bo siedzę do późna w jakimś projektowanym lokalu.

A zatem, nie słysząc dzwonka do drzwi, wiem po radosnym pisku Jake'a i charakterystycznym zapachu chińszczyzny, że zjawił się Beau. Po chwili ukazuje się w drzwiach mojej kuch­ni. Podaje mi dużą brązową torbę papierową i mówi:

- Wystrzegaj się administratorów szpitalnych przynoszą­cych kurczaka Kung Pao.

Rozkładamy białe kartonowe pudełka na blacie kuchennym i sadowimy się na moich dwóch stołkach barowych. Machamy nogami w powietrzu jak dzieci, które siedzą na zbyt wysokich krzesłach. Pudełka z krewetkami w ananasie i kurczakiem po­krywają się z wolna żółtymi i pomarańczowymi plamami. Beau podnosi jedno z nich i grzebie na dnie swoimi pałeczkami. Przypomina do złudzenia misia z kreskówki, zaglądającego do porzuconej puszki.

Potrząsam głową i oboje, jak na zawołanie, odwracamy się, by spojrzeć na zegar ścienny, który wskazuje dwadzieścia po dwunastej. Gdyby w kuchni był telefon, też pewnie byśmy wle­piali w niego wzrok, niestety, nie możemy tego zrobić. Beau odstawia swój lepki kartonik i sięga po moje piwo.

Pyta takim tonem, jakby prowadził teleturniej.

Potrząsam głową.

61


- Próbowałam raz, ale uzyskałam tylko jakiś dziwny sygnał.
Według operatora oznacza on, że linia jest zablokowana.

Beau wzrusza ramionami.

Wstaję i biorę następne piwo z lodówki, ponieważ Beau pi­je moje.

Zdejmuję kapsel z butelki i rzucam w niego.

- To jakiś gość od telemarketingu, który dostał amoku -
oświadcza Beau. Zastanawia się nad tym, kulgając w dłoniach
szyjkę butelki. - Kocham słowo „amok”. - Potem obdarza mnie
swym najbardziej czarującym uśmiechem. - Jeśli wyprowadzę
psa, to będę mógł się upić i przespać na twojej kanapie?

Nim nadchodzi poranek, już go nie ma, znika, jakby go ni­gdy nie było. Talerze są wyskrobane do czysta z sosu, lepkich ka­wałków makaronu i resztek stwardniałego ryżu. „Pies nakarmio­ny - głosi karteczka przyczepiona do puszki Alpo. - Jeśli twier­dzi inaczej, kłamie”. Podobna karteczka widnieje przy smyczy Jake'a, która jest zaczepiona o rączkę drzwi lodówki. „Pies wy­prowadzony”. Obie są ilustrowane; oglądam je, nalewając sobie kawy. Na pierwszej narysowany prostą kreską pies je hambur­gera, którego trzyma między przednimi łapami. Na drugiej człowiek i pies, naszkicowani w takim samym stylu, idą obok siebie, nad ich głowami świeci okrągłe, uśmiechnięte słońce.

Trzecią kartkę znajduję dopiero wtedy, kiedy drapię Jake'a po brzuchu. Pies leży na chodniku w salonie.

62


Wpada mi w oko kwadracik papieru, gdy się pochylam. Jest przytwier­dzony do poduszki Jake'a, która z kolei spoczywa na starannie złożonym kocu, kupionym dawno temu podczas wycieczki szkolnej do Montrealu. Figurka człowieka podskakuje w po­wietrzu. „Dzięki! - czytam, a dalej - Nie zapomnij - koncert w kościele dziś wieczorem - 7.30”.

Zapomniałam. Beau nigdy nie poprosił, żebym poszła z nim na nabożeństwo do kościoła, a nawet gdyby, to i tak bym tego nie zrobiła. Jako dziecko codziennie widziałam z okien autobusu szkolnego tablicę na drodze do Petamill. Wciąż mam wątpliwości, czy Jezus rzeczywiście zbawia. Jednak koncerty kościelne stanowią w tym wypadku wyjątek.

Chór, do którego należy Beau, daje trzy występy w ciągu roku, i za każdym razem Beau śpiewa solo. Za każdym też ra­zem idę go posłuchać. Wyrobiłam w sobie pewien nawyk. Cze­kam przed drzwiami, dopóki nie usłyszę muzyki, i na pierwszy dźwięk organów wślizguję się po cichu do środka. Siedzę z ty­łu na ławie, niemal pogrążona w ciemności, i podnoszę wzrok na jaskrawy witraż nad ołtarzem, gdzie płowowłosy Chrystus dogląda swych owieczek na jaskrawozielonym pastwisku. Chór zaczyna śpiewać, a ja wystukuję stopą w rytm znajomych słów. „Pan moim pasterzem”. Potem czekam na moment, gdy Beau wychodzi przed szereg, jego niezgrabną sylwetkę spowija dłu­ga, błękitna nylonowa szata, i zamykam oczy, kiedy dociera do pulpitu i wstępuje na podwyższenie. Czasem mi się wydaje, że wstrzymuję oddech, aż usłyszę głos Beau; wtedy czuję, jak mnie unosi, i daję mu się porwać. Kiedy śpiewa, odpływam gdzieś poza bure ściany kościoła. Pozwalam, by mnie wiódł, i oboje wznosimy się spiralą ponad miastem, unoszeni coraz wyżej na pełnych nadziei taktach pieśni pochwalnej.

63


Rozdział 6

- Więc jak to się, u diabła, stało?

Jest to w takim samym stopniu wyraz złości jak pytanie i Benjy spogląda na mnie groźnym wzrokiem przez ramię, jak­bym wzięła śrubokręt i zrobiła to osobiście. Jego ciemna twarz o krzaczastych brwiach wykrzywia się w gniewnym grymasie, który nadaje jej wyraz dzikości i upodabniają do oblicza z baj­ki. Wzruszam ramionami, ale Benjy jest już z powrotem przy wozie. Schyla się, oglądając uważnie drzwi i mrucząc do siebie. Warsztat cuchnie olejem i czarnym osadem zalegającym dno ekspresu do kawy, stojącego na starym drewnianym biurku mechanika. Obok piętrzy się stos pseudoczystych kubków pla­stikowych. Zastanawiam się przez chwilę, czy się napie, ale w końcu rezygnuję. Mam lekkiego kaca po tej chińskiej uczcie ostatniego wieczoru i nie bardzo wiem, czy gęsty toksyczny płyn zabije mnie, czy też uleczy.

Benjy prostuje się i ociera dłonie o przód kombinezonu, który jest tak brudny, że nie sposób odgadnąć, jak wyglądał kiedyś. Zawsze widuję go w tym stroju i choć przypuszczam, że ma coś pod spodem, głowy bym za to nie dała.

- Mogę tylko znaleźć nowe drzwi, ale to trochę potrwa.
- Jak długo? - pytam. Perspektywa braku samochodu spra­wia, że czuję się uziemiona i odrobinę przerażona.

- Nie wiem. To stary wóz, kolor też trudno dobrać. I będzie kosztować, panno Skąpa.

Nie mam pojęcia, co zrobiłam, by zasłużyć na taki przydo­mek; chodzi mu pewnie o to, że przyszłam przede wszystkim do niego, a nie do „prawdziwego” warsztatu, jak powiedziała by Lolly.

64


Benjy nie ma złudzeń co do charakteru swej firmy. Podchodzi do biurka i nalewa sobie kawy, potem nalewa do drugiego kubka, który mnie podaje. Płyn jest letni i odrobinę drapie podniebienie.

Benjy zastanawia się przez chwilę nad niesprawiedliwością tego zjawiska, później wyciąga z kieszeni okulary w grubej oprawie i umieszcza je na czubku nosa. Ciężkie i ciemne oprawki nadają mu wygląd bohatera kreskówki. Przyglądając się Benjy'emu znad brzegu kubka, wyobrażam sobie, że dory­sowałam mu okulary flamastrem i że mogłabym się nachylić i dodać jeszcze wąsy albo szpiczaste uszy, albo małe zakręcone różki.

Dopijam kawę i wrzucam kubek do kosza na śmieci, pełne­go zmiętych w kulkę opakowań po batonach i puszek. Benjy tymczasem zaczął już poszukiwania drzwi do mercedesa rocz­nik 1972. Szpera w stosie papierów i sięga do telefonu na ścia­nie, który majaczy za kalendarzem firmowym formuły wyści­gowej NASCAR. Macha mi na pożegnanie, a ja pytam jeszcze:

65


Nie bardzo wiem, czy się cieszyć, czy martwić, i zastana­wiam się nad tym, wychodząc na popołudniowe słońce.

Docieram niemal do muzeum, zanim udaje mi się dostrzec pierwszą wolną taksówkę, ale skoro zaszłam tak daleko, wyda­je się, że i resztę drogi mogę pokonać pieszo. W sobotę miasto jest zajęte swoimi sprawami w nieco inny sposób niż zazwyczaj. Na ulicach są ludzie, ale przechadzają się jakby wolniej, rozko­szując się ostatnimi promieniami ciepłego jesiennego słońca. Parking przy nowym supermarkecie jest zatłoczony. Kilka sa­mochodów krąży wkoło jak drapieżne ryby, czekając na wolne miejsce, a jakieś dziecko piszczy, kiedy matka wsadza je do wózka na zakupy i pcha szybko w stronę rozsuwanych drzwi.

Mijam niewielką, solidną bryłę Muzeum Rodina i staję w pół kroku, zatrzymana przez strumień ruchu ulicznego. Na chodni­ku po przeciwnej stronie tupie hałaśliwie jakaś grupa biegaczy. Wyłącznie mężczyźni, sześciu czy ośmiu. Po ich swobodnym za­chowaniu można poznać, że to koledzy z biura, przyjaciele do­pingujący się nawzajem do walki z brzuchem i pierwszymi siwy­mi włosami. George też tak biegał w stadzie niezbyt młodych profesorów z uniwersytetu, których zaskoczył wiek. Co sobota wychodził przed dziesiątą, wołając do mnie z holu, gdzie sznu­rował buty; ostatnie słowa tłumił wciągany przez głowę dres, a potem urywały się na dobre wraz z trzaśnięciem drzwi.

Ci faceci to jednak prawnicy albo bankierzy. Są lepiej ubrani niż profesorowie z uniwersytetu. Widzę, jak ich usta się poruszają, śmieją się, rozmawiają, aż wreszcie zmienia się światło na przejściu i samochody hamują. Wtedy mężczyźni ruszają do przodu jedną zwartą masą. W tym samym momencie schodzę z krawężnika na ulicę. Spotykamy się, wówczas rozdzielają się i opływają mnie z obu stron. Kiedy ich mijam, słyszę śmiech i czuję zapach wody po goleniu i potu.

Cienie wydłużają się przez całe popołudnie, aż w końcu drzewo, które rozpościera swe gałęzie nad moim balkonem, za­czyna rzucać długi ciemny wzór. Wpada niczym pajęczyna przez okno i kładzie się na podłodze salonu. Jake chrapie. To uspokajający dźwięk,

66


ciche i powolne oddechy, drgające w chwili za­mierania, jakby pies nie chciał ich uwolnić. Czasem zaskomlę przez sen i lekko podrapie legowisko, co brzmi jak chrobot my­szy. Obserwuję go, stojąc z koszem na bieliznę, wspartym o bio­dro. Wcześniej przegoniłam go po parku i teraz jest taki spokoj­ny, tak zanurzony w snach, że odchodzę na palcach i samotnie wymykam się z mieszkania; bez niego, obracam gałkę powoli, tak by język zamka powrócił bezgłośnie na swoje miejsce.

Lampy na podeście jeszcze się palą i mleczne szyby świetlika zdają się promieniować. Słyszę muzykę dobiegającą z mieszka­nia Cathy, cichutkie dudnienie, na które nakłada się brzdąkanie fortepianu. Daleko w dole Zoe przemierza hol wejściowy, stuka­jąc obcasami o parkiet. Kieruje głośno jakieś pytanie do Justina, lecz słowa giną, kiedy wchodzi do mieszkania i drzwi się za nią zamykają. Gordon ogląda telewizję albo słucha radia, nie mogę się zorientować, kiedy mijam jego drzwi i ruszam w dół; moje stopy w kapciach szepczą cicho na miękkim chodniku.

Pralnia znajduje się w piwnicy, zagubiona w labiryncie ko­rytarzy, które biegną pod domem i schodzą się w jednym punkcie przy metalowych drzwiach prowadzących do ogrodu na tyłach domu. Okienko w drzwiach pokrywa stalowa siatka i choć każdy z nas ma do nich klucze - teoretycznie możemy wnosić i wynosić nasze rowery, narty i pudła - nie przypomi­nam sobie, by ktokolwiek z nich korzystał. Teraz, kiedy stoję u szczytu schodów, które prowadzą z holu wejściowego do te­go labiryntu Minotaura, widzę, że światło się pali i słyszę szum i powarkiwania pralki i suszarki. Trzymam przed sobą kosz z brudną bielizną, co oznacza, że nie mogę sięgnąć do poręczy i muszę iść po omacku, stopami wyczuwając za każdym razem twardą powierzchnię wąskiego stopnia.

U dołu schodów, w połowie wysokości ściany, znajdują się drzwiczki. Kiedy po raz pierwszy oglądałam ten dom, Zoe poinformowała mnie, że to zsyp na brudną bieliznę. W ścianach biegnie cały system tuneli, dostatecznie szerokich, by zmieściło się w nich małe dziecko. Zoe pokazała mi je z wielką dumą, ja­ko element dawnego wyposażenia. Zapewniła mnie, że nie zostały zablokowane,

67


że przebudowa nic nie naruszyła, że w każ­dej z dawnych sypialni wciąż znajdują się takie same drzwiczki, niczym usta, które niegdyś połykały brudną pościel i wilgotne ręczniki, by wypluć je tu, na dole. Te w mojej sypialni znajdu­ją się za drzwiami łazienki, ale nigdy ich nie otwierałam. Poma­lowano je na odpowiedni kolor, by pasowały do listew i gzym­sów; wyobrażam sobie, że gdybym krzyknęła w głąb tego szybu czy nawet wyszeptała coś, osoba znajdująca się akurat w pod­ziemnych korytarzach usłyszałaby mój głos.

Kusi mnie, by postawić kosz z brudnymi skarpetami i dżin­sami na podłodze i unieść stalowy właz zsypu. Może usłyszała­bym telewizor Gordona. Odkrzyknęłabym w czeluść tunelu po francusku albo zapaplała po dziecinnemu, a on zamrugałby zdziwiony i odwrócił się, nasłuchując głosów. Uśmiecham się na myśl o tym, ale nagle dźwięk pralki przechodzi w dudnie­nie i zamiera. Uświadamiam sobie, że muszę skorzystać z oka­zji albo stracić ją na rzecz ręczników Cathy albo pościeli Zoe.

W długim korytarzu wisi pojedyncza goła żarówka. Brak ja­kiegokolwiek klosza to także ukłon Zoe w stronę historii. Koniec korytarza ginie w mroku, dostrzegam tylko kwadrat przyćmione­go światła, czyli okienko w drzwiach prowadzących do ogrodu. Robię zaledwie kilka kroków w tamtą stronę, po czym skręcam w prawo, w inny korytarz, wreszcie w lewo, w pozbawioną okien klatkę pralni. Rok temu, gdy się tutaj wprowadzałam, zastanawia­łam się, czy zaznaczać drogę powrotną okruszkami chleba albo przywiązywać u dołu poręczy szkarłatną nitkę, ale z czasem polu­biłam piwnicę. Teraz myślę o niej jak o plastrze woskowym, se­kretnym terytorium pszczół robotnic czy może praczek, które tu pracowały, szorując z zapałem i cerując pośród mroku i brzydo­ty, tak aby w górze nad ich głowami kwitły delikatność i piękno.

Żarówki w pralni także nie mają kloszy. Są trzy, każda co najmniej stuwatowa. Staję w drzwiach i mrugam, zastanawiając się, czy biała emalia pralki może wywołać śnieżną ślepotę. Moc żarówek to chyba sprawka Cathy, podobnie jak nowy stół do składania bielizny, żelazko i pojemniki krochmalu w spreju, po­ustawiane wzdłuż deski do prasowania. Każdy może z nich korzystać,

68


jak głosi karteczka przyklejona do ściany. Kropka pod wykrzyknikiem to promiennie uśmiechnięta buzia.

Wobec takiej wspaniałomyślności i dobrej woli nie pozosta­je mi nic innego, jak tylko wykazać się uczynnością. Wyjmuję z suszarki różowe i jasnoniebieskie ręczniki, składam je na sto­le, a potem przenoszę do jej ciepłego bębna świeżo upraną bie­liznę. Wciskam stos swoich brudów do pralki i wsypuję pro­szek, z rozmysłem ignorując zalecenia producenta i poręczną miarkę. Zamierzam poskładać ręczniki, ale najpierw oglądam pokrętła obu maszyn, zastanawiając się, czy program suszarki dla delikatnych tkanin jest odpowiedni i czy moje rzeczy na­prawdę się upiorą. Podejmuję decyzję i pochylam się, by wcisnąć odpowiednie guziki, kiedy gaśnie światło.

W pierwszej chwili ciemność mnie paraliżuje. Niczym postać z filmu SF, unieruchomiona promieniem broni laserowej, stoję na palcach, zgięta nad pralką, z rękami wyciągniętymi bezsen­sownie w gęstą jak smoła czerń. W pomieszczeniu jest tak ciem­no, że nie widzę własnej dłoni. Cofam ją powoli i opuszczam się na pięty, wspierając się całą powierzchnią stóp o kamienną po­sadzkę. Prostuję się, a potem, choć nie mogę zobaczyć drzwi, obracam się instynktownie w ich stronę. I wtedy dociera to do mnie. Tężeją mi ramiona. Palce sztywnieją. Na karku czuję chłód, napinam się. Nie jestem sama. Ktoś stoi w drzwiach.

W pierwszej chwili chcę zamknąć oczy, udawać nieżywą, odgrodzić się od świata. Ale nie mogę. Jestem zahipnotyzowa­na, patrzę, niezdolna nawet mrugnąć, jakbym nie miała odwa­gi oderwać wzroku od tego, czego nie widzę. Ten ktoś stoi twa­rzą do mnie. Wiem o tym. Jakby przez dzielącą nas przestrzeń przebiegał napięty sznurek, który przenosi wibracje serca. Wzbiera we mnie jakaś fala i w tym samym momencie moje mięśnie jakby kamienieją. Tak musi wyglądać śmierć od pora­żenia elektrycznością, człowiek czuje, jak przebiega przez nie­go prąd, a mimo to nie może się poruszyć.

Nie wiem, czy oddycham. Nie jestem tego pewna, ponieważ nic nie słyszę. Uświadamiam sobie nagle, że nie dociera tu po­mruk ruchu ulicznego, kapanie wody, nawet dźwięk oddychania.

69


Powietrze między nami jest gęste i nie mogę wciągnąć go w płuca. Nie widać choćby drgnienia czy refleksu światła, ale je­stem przekonana, że gdybym mogła zmusić stopy do ruchu, gdybym mogła zrobić krok naprzód i wyciągnąć rękę, moje pal­ce przemierzyłyby pustkę i natrafiły na zwartą bryłę ludzkiego ciała.

Stoimy tak sekundy albo minuty. Nie potrafię tego określić i gdy w końcu dociera do mnie jakiś dźwięk, jest to zaledwie szelest. Tak słaby i nieznaczny, że mógłby na dobrą sprawę nie istnieć, wiem tylko tyle, że w drzwiach nie ma nikogo. Po chwi­li od strony korytarza dociera do mnie coś innego. Nucenie, powolne i niewątpliwie rozmyślne. Głos zdaje się pieścić jakąś melodię. Jest wysoki i odrobinę szyderczy, podejmuje każdą nutę i zwleka przez chwilę, by tchnąć weń pełnię i dojrzałość, nim ją uwolni i popłynie dalej. Leniwy i uparty, w ogóle się nie spieszy. Rozwija piosenkę, pozwala jej narastać, sprawia, że staje się coraz głośniejsza i mocniejsza, aż w końcu zaczynam krzyczeć.

Oczy mam mocno zaciśnięte, a mój wrzask trwa do chwili, gdy przełamuje go tupot stóp, brzęk i jasne światło. Słyszę głos Cathy i czuję, jak ktoś próbuje mnie objąć. Ale ja odpycham ra­miona. Nie pozwalam się dotykać. Zginam się wpół.

Ludzie wołają mnie głośno po imieniu i wreszcie, kiedy mój krzyk traci na sile i zamienia się w żałosne westchnienie, docie­ra do mnie gwar głosów Cathy, Zoe, Gordona i Justina. Wszy­scy zbiegli na dół ile sił w nogach. Są tutaj, otaczają mnie w cia­snej pralni, popychając deskę do prasowania, przechylając składany stół, zrzucając na podłogę ręczniki i pojemniki z krochmalem.

Kiedy opowiadam im, co się stało, patrzą kolejno po sobie. Potem Justin i Gordon przeszukują piwnicę. Są uzbrojeni w łyżkę do opon i młotek. Po chwili mówią, że pootwierali drzwi starych szafek, zajrzeli za rowery i narty, weszli nawet do wiekowego schowka na mięso i stanęli pod hakami, z których sto lat temu zwisały szynki i martwe ptaki. Udało im się tylko ustalić, że drzwi do ogrodu są otwarte.

70


Nie na oścież, mówi Gordon. Ledwie uchylone; zorientowa­li się po cieniutkiej linii światła wokół ich krawędzi. Jakby ktoś się nie spieszył i wychodził powoli, pamiętając, by je przymknąć.

Zjawiła się policja, ale dopiero po półtorej godziny. W sobot­nią miejską noc otwarte drzwi do piwnicy nie są powodem do natychmiastowej interwencji. Nikt nie może sobie przypo­mnieć, kiedy ostatni raz z nich korzystał, nikt też nie może przy­siąc, by zamykał je na klucz. Kiedyś Justin zmiótł liście z patio, a Zoe posadziła cebulki kwiatów. Ale obojgu się wydawało, że skorzystali z drzwi wychodzących z ich własnego salonu na ma­leńki taras z czterema niskimi schodkami. Cathy przypomina sobie, że widziała ich z okna, nie potrafi jednak powiedzieć, któ­rego dnia to było albo z których drzwi skorzystali, a nawet czy było to w zeszłym tygodniu, czy jeszcze wcześniej.

Mur ogrodowy, mówi policjant. Tym razem jest to zmęczo­ny mężczyzna w średnim wieku, biały. Każdy dzieciak potrafił­by przeleźć przez taki mur.

Sugeruje, że powinniśmy go zwieńczyć zwojem drutu kol­czastego, co wywołuje na twarzy Zoe grymas obrzydzenia. A może nadałoby się tłuczone szkło. Moglibyśmy roztrzaskać butelki po winie, położyć na wierzchu muru warstwę cementu i wetknąć w nią ostro zakończone kawałki szkła. Wówczas te drzazgi z brązowych i zielonych butelek sterczałyby jak próch­niejące kły, wystając ponad różami i winoroślą, którą zamierza posadzić Zoe. Dwukrotnie policjant pyta, czy potrafiłabym zi­dentyfikować podejrzanego, a ja dwukrotnie muszę zaprze­czyć, dwukrotnie powiedzieć, że nic nie widziałam.

Policjant notuje to i potrząsa głową.

- Na przyszłość - mówi - proszę bardziej uważać na te drzwi.

Koc, którym się owinęłam, jest stary. Jasnopomarańczową i zieloną wełnę pokrywa wzór jarmarcznych kwiatów. Wsu­wam palce przez otwory w tkaninie i gdy przysuwam materiał do twarzy,

71


wyczuwam naftalinę i leciutko stęchłą woń rzeczy przetrzymywanych w walizkach. Ten koc zrobiła moja babka. Jest jednym z tuzina, które wydziergała i dała nam w prezen­cie. Spoczywały na oparciu każdego krzesła, podłokietniku każdej sofy, na każdym łóżku, które stało w naszym rodzinnym domu. Jest wyjątkowo brzydki i sama nie wiem, dlaczego go zachowałam. Od czasów Chapel Hill zalegał na dnie mojej wa­lizki. Dziś wieczorem, jeśli rozłożę ramiona, zwiesza się z nich niczym peleryna.

Zadzwoniłam do Beau. Zostawiłam mu wiadomość, że coś mi wypadło; kłamałam, starając się, by zabrzmiało to tak, jak­bym miała jakąś pilną robotę. Nie oddzwoni już dzisiaj. Powie­działam, żeby tego nie robił, sugerując, że nie będzie mnie w domu. Pójdzie po koncercie na swoje przyjęcie, gdzie wypi­je piwo i zje z czystym sumieniem chipsy, przekonany, że mnie nie porzuca.

Gordon zaofiarował się towarzyszyć mi na spacerze z psem, najwidoczniej pragnął wziąć mnie pod swe opiekuńcze skrzy­dła, ale nie wyraziłam zgody. Zatopiłam dłoń w sierści Jake'a, przesunęłam palcami po jego grzbiecie, w miejscu gdzie jeżą mu się włosy, i oświadczyłam Gordonowi, że mam strażnika. Wcześniej przyjęłam od Zoe zaproszenie na herbatę, a od Cathy na wino. Teraz jestem zatroskana i chcę zostać sama.

Minęła już północ i telefon nie zadzwoni. Wyprowadziłam psa wcześnie, o wpół do dwunastej. Upewniłam się, by wrócić na czas, tak na wszelki wypadek. Tego wieczoru wyjątkowo pragnęłam podnieść słuchawkę, chciałam krzyknąć, wrzasnąć z całej siły, że nie życzę sobie, by mnie tak prześladowano. Ale nikt nie zadzwonił i w miarę upływu godzin mój gniew przy­gasł, zamieniając się w lęk.

Siedzę teraz na sofie, otoczona skrzydłami w ohydne kwia­ty, i jeszcze raz przebiegam w myślach tamtą ciemność. Zasta­nawiam się, czy słyszałam trzask przekręcanego włącznika, ci­chy odgłos stóp, o którym zapomniałam. Gdybym się odwróci­ła i odsunęła od pralki na moment przed zgaśnięciem światła, to czy spotkałabym się z tym osobnikiem twarzą w twarz?

72


Moja butelka wina jest prawie pusta i nie mogę już dłużej siedzieć bez ruchu. Unoszę koc i wstaję. Spaceruję ostrożnie, odliczając osiem kroków do krawędzi dywanu, a potem cztery kolejne do chłodu szyby i szarości balkonu. Jego barwy zmie­niają się w pstrokatym cieniu drzewa i światłach miasta. Od­wracam się i odliczam sześć kroków do telefonu, który nie za­dzwoni. Przypominam sobie pytania, na które nie odpowie­działam.

„Gdzie pani była?” - spytał policjant. I jeszcze: „Która była godzina?” i „Czy była pani sama”, i „Wie pani, kto to był?”.

Chciał to wszystko wiedzieć. Ale jest jedno pytanie, o któ­rym zapomniał.

„Nucił, panno deBreem?” - upewnił się funkcjonariusz, a ja przytaknęłam, wstrzymując oddech. Lecz nie przyszło mu do głowy zadać następnego pytania. Nie zainteresował się, czy rozpoznałam melodię.

A ja ją rozpoznałam. Aż do tego popołudnia nie słyszałam jej od ponad dwudziestu lat, ale mimo to umiałabym ją teraz zaśpiewać. Tak jak ją zapamiętałam, tym samym wysokim gło­sem dziecka. Shoo, fly, don't bother me. Shoo fly, I helong to somebody.

Rozdział 7

Dotyk jego skóry był chłodny i niespodziewanie gładki, kie­dy uścisnął mi dłoń. Chwilę później, gdy wręczył mi wizytów­kę, zauważyłam, że paznokcie ma blade i starannie przycięte. Zwróciłam też uwagę na jego mankiety. Były jaskrawobiałe i sztywne od krochmalu albo od wkładek, jakie spotyka się w męskich koszulach. Pamiętam, jak pomyślałam w tym mo­mencie, że wygląda zbyt schludnie jak na swój fach.

Wydział zabójstw, detektyw Mark Cope, było napisane na wizytówce. Nad słowami widnieje wytłoczona pieczęć miasta Alexandrii, a u dołu kartki, nakreślone drobnym, pospiesznym charakterem

73


pisma detektywa Marka Cope'a, numery telefo­nów biura i domu. „Proszę do mnie zadzwonić - powiedział, wręczając wizytówkę w dniu pogrzebu Mariny - jeśli tylko w czymś będę mógł pani pomóc, panno deBreem”. Nadzoro­wał śledztwo w sprawie śmierci Mariny i już wtedy widziałam, że patrzy na to wszystko pesymistycznie, że nie ma dla mnie słów pociechy.

Zastanawiałam się nad propozycją detektywa Cope'a od chwili, gdy wyjęłam wizytówkę z koperty, gdzie leżała przez ostatnie osiemnaście miesięcy. Teraz biorę ją do ręki i wygi­nam tam i z powrotem, jakby jej dotyk miał mi podpowiedzieć, co powinnam zrobić. Czasem jego propozycja wydaje się bar­dziej atrakcyjna od innych. Niekiedy wyobrażam sobie, że mógłby mnie ocalić. Ale potem pytam samą siebie: „Przed czym?”. Czy detektyw Cope ocali mnie przed telefonem, który dzwoni, i przed człowiekiem po drugiej stronie linii, który się nie odzywa? Czy ocali mnie przed słowem „suka”? I jak właści­wie mam opowiedzieć detektywowi Markowi Cope'owi z wy­działu zabójstw miasta Alexandrii o tym, co usłyszałam zeszłe­go wieczoru w piwnicy?

Rozluźniam palce i wizytówka spada na podłogę. Trzepoce, dryfuje niczym płatek śniegu, lecąc na podłogę. Za dużo wypi­łam. Mam jakby rozmiękczony i rozmazany umysł, a ostrość od­bieranych wrażeń, nawet przerażenie, które odczuwałam w pral­ni, jest przytępione. Dostrzegam tylko nieliczne elementy. „Jeste­śmy nocnymi prządkami”, słyszę dziecinny głos Mariny. I znów ją słyszę, ale tym razem jest starsza. „Wiesz, że nic ci to nie da, Shoo - szepcze. - Wiesz, że jeśli zechcę, i tak mnie usłyszysz”.

„Marina nie żyje”. Mówię to głośno i podoba mi się dźwięk tych słów. Mają swój własny kształt i formę. Są namacalne, mo­gę wyciągnąć rękę i wziąć je w dłoń. Marina nie żyje, a duchów nie ma. Nie ma, mówię.

Powtarzam zapewnienia, którymi karmiła nas regularnie matka i babka. Nie wierzyły w telepatię, zjawy żołnierzy Kon­federacji ani żadne historie, jakich się nasłuchałam w wieku dziesięciu, jedenastu, dwunastu lat. W letnim zmierzchu dzieci zbierały się na

74


strychach z sianem albo w mroku stodół, by opowiadać sobie o duchach. Biegły potem do domu przez po­la, oszołomione strachem.

„Nonsens”, mawiała matka, kiedy budziły mnie w nocy kosz­mary, pędziłam na bosaka korytarzem i błagałam ją, by pozwoli­ła mi wdrapać się na swoje wysokie łóżko i znaleźć tam schronie­nie do rana. „Nonsens - powtarzała, unosząc miękką płócienną pościel, bym mogła położyć się obok niej. - Nie rozumiem, Shoo, skąd biorą się te koszmary. Wiesz przecież, że te wszystkie opo­wieści są niemądre”. Głaskała mnie po włosach, a ja przytakiwa­łam, każąc jej wierzyć, że chodzi o jakąś głupią opowieść Delii Hervey czy Sonny'ego Delraya o kawalerzyście bez głowy czy du­chu niewolnika, który obudził mnie i sprawił, że wpatrywałam się z bijącym sercem w ciemność, podczas gdy Marina leżała jak martwa w swoim łóżku po drugiej stronie pokoju.

Owijam się kocem babki, i nasłuchuję echa matczynych słów. „Nie ma duchów”, mówi. Kładę się na kanapie, a moja głowa natrafia na miękki stos poduszek, które wzdychają, kie­dy ich puch się zapada. Leżący w kącie Jake zmienia pozycję, przeciąga się i znów zasypia. „Nie ma duchów - mówi mama. - Są tylko wspomnienia, a one nie mogą nas skrzywdzić”.

Miałyśmy chyba piętnaście lat, kiedy nastało lato pożarów. Zaczęły się, jak sądzę, w maju albo czerwcu, i z początku były tak przypadkowe - przypuszczalnie rezultat uderzeń pioruna albo flirtujące pary wyrzucały niedopałki papierosów przez okna samochodów - że nikt nie zwracał na nie specjalnej uwa­gi. Były po prostu kręgami gorącego pomarańczowego światła i kwiatami białego dymu, które znaczyły wczesnoletnie noce. I zdawały się znikać, nim wezwano straż pożarną, pozostawia­ły po sobie jedynie okrągły odcisk diabelskiej stopy, który czer­nił narożnik pola jakiegoś miejscowego farmera.

Z początkiem lipca stały się tak częste, że szef straży pożar­nej, jednocześnie dyrektor naszej szkoły, wydał oświadczenie i zamieścił w „Petamill Times” artykuł, nakazujący uczniom ostrożność i przypominający farmerom, by uważali na włóczęgów i hippisów,

75


którzy mogą biwakować w lesie. Pożary stały się tematem rozmów i w miarę jak robiło się coraz cieplej, a no­ce stawały się coraz dłuższe, ludzie zaczęli zdradzać nerwo­wość. Po zmroku wyglądali przez okna, obserwując swe pola i linię lasu w poszukiwaniu czegokolwiek jaśniejszego i więk­szego od świetlika. Na początku sierpnia, kiedy pola wyschły, a deszcze ustały, farmerzy zaczęli przez sen nasłuchiwać ciche­go, trzaskającego śmiechu rozlewających się płomieni.

Mimo wszystko pożary wybuchały na tyle rzadko, że uzna­no je za serię przypadkowych zdarzeń i widziano w nich tylko dziwny łańcuch zbiegów okoliczności. Jeden z tych kłopotli­wych psikusów natury, jak na przykład rok wyjątkowo dorod­nych kleszczy czy jesień, kiedy na drodze zginęło wyjątkowo dużo jeleni. Przemawiał za tym fakt, że nie doszło do żadnej poważniejszej szkody, aż do ranka, kiedy spłonęła do szczętu stodoła Eamesów.

W innych okolicznościach pożar ten zostałby uznany za ty­powe nieszczęście, coś, co w zasadzie może spotkać każdą far­mę. Lecz w niespokojnej atmosferze tamtego lata i z powodu tego, co wydarzyło się później, pożar ten wydawał się mieć szczególne znaczenie, jakby stanowił apogeum, którego wszy­scy się w głębi duszy spodziewali.

Nigdy do końca nie wiedziałam, nawet wówczas, co było najpierw, ostra woń dymu w ciężkim sierpniowym powietrzu czy przeraźliwy dźwięk gwizdka, który oznaczał, że ktoś na drodze ma kłopoty. Pamiętam jednak, że było gorąco i że le­ciutki, dziwny wiatr poruszał sercowatymi liśćmi porastającymi liliowe krzewy i przesuwał swą dłonią po wierzchołkach lucer­ny, która drugi raz zakwitła na polu wujka Ritchiego.

Pracowałam akurat z mamą w ogródku warzywnym, który przylegał do bocznej ściany domu. Poletko rozpościerało się pstrokacizną liliowo żyłkowanych buraków, grubych łat czer­wonej rzodkwi i wąskich, falistych liści marchwi. Stałyśmy tego ranka w gąszczu łodyg, zbierając fasolę wielokwiatową i wrzu­cając strąki do brązowych papierowych toreb ze sklepu. Do­rodna fasola lądowała potem w słoikach z kawałkami migdałów. Jadłyśmy ją przez całą zimę.

76


Właśnie zastanawiałam się nad tym, śmiejąc się w duchu z mamy, która przywiązywała ta­ką wagę do domowego dobra, jak mawiała, kiedy powietrze ranka przeciął pojedynczy przenikliwy dźwięk.

Odwróciłam się w stronę matki, szukając potwierdzenia, że się nie przesłyszałam. Gwizdek oznaczał jakieś nieszczęście. Być może przewrócił się traktor i uwięził Lou Delraya, Toma Herveya czy nawet wujka Ritchiego, wgniatając któremuś z nich klatkę piersiową w twardą jak skała letnią glebę i pozba­wiając go tchu, podczas gdy ktoś inny biegł po pomoc. Może jakiemuś mężczyźnie wciągnęło rękę do snopowiązałki czy strugarki. Albo jakieś dziecko potknęło się o leżącą kłodę i za­skoczyło miedziogłowca czy też, co gorsza, zapuściło się na błotniste płycizny strumienia.

Kiedy rozległ się dźwięk gwizdka, mama przestała zrywać fasolę, a jej dłoń zastygła w powietrzu. Po chwili, kiedy tak na nią patrzyłam, wystawiła twarz do wiatru, węsząc jak pies. Nim obróciła się w moją stronę, już to wyczuwałam. Gwizdek po­nownie zabrzmiał przeraźliwie. „Pożar!” - krzyknęła matka, w której głosie słychać było wysoką, niecierpliwą nutę. Już po chwili biegła wzdłuż rzędu krzewów fasoli, przechylając przy tym torbę i wysypując zielone strąki na świeżo nawodnioną glebę.

Kiedy ją dogoniłam, stała na frontowym trawniku obok Mariny. Wpatrywały się w ciemną wstęgę lasu sosnowego, któ­ra biegła wzdłuż odległego krańca pola należącego do wujka Ritchiego i wyznaczała granicę babcinej ziemi. Widziałam wznoszący się ponad drzewami szary dym, który zdawał się mi­gotać i gęstnieć na naszych oczach. Było coś hipnotyzującego w jego zwartości; formował się w chmurę i rozpływał na boki, falując zbitą masą, która drgała pod uderzeniami wiatru.

„To stodoła Eamesów”, powiedziała Marina. Jej głos był le­dwie szeptem i nawet jeśli matka go usłyszała, sens słów do niej nie dotarł. Popatrzyłam na siostrę, gotowa zaprzeczyć, wska­zać, że to raczej szopa na siano, którą wujek Ritchie dzielił z Delrayami, ale wyraz jej twarzy zmusił mnie do milczenia. Ja i mama oblewałyśmy

77


się potem, marszcząc czoła, nie mogąc ustać w miejscu, zaniepokojone do głębi katastrofą, lecz Mari­na zachowywała absolutny spokój. Kącik jej ust wykrzywiał uśmiech i nawet na mnie nie zerknęła. Patrzyła tylko na chmu­rę rozprzestrzeniającego się dymu. Skupiała na nim wzrok, jakby był żywą istotą, jakby mogła go kształtować i sprawiać si­łą woli, by kwitł na tle bladoniebieskiego letniego nieba.

Obok domu przejechała na pełnym gazie półciężarówka, za nią następna. W pierwszym wozie dostrzegłam wujka Ritchiego, trzymającego oburącz kierownicę. Jego pulchna sylwetka podskoczyła i opadła na szerokie siedzenie, kiedy wóz natrafił kołami na dziurę przy naszym podjeździe i pognał dalej. Drugi samochód należał do Herveyów, zdążyłam tylko dojrzeć Delię i poczuć zazdrość, że stoi na skrzyni, trzymając się kabiny. Pęd zwiewał jej włosy do tyłu. Po chwili zniknęli w chmurze pyłu.

„Jazda, dziewczyny, jazda. Szybko!” - krzyknęła mama. Nie zauważyłam, kiedy ruszyła przed siebie, ale gdy się rozejrza­łam, biegła w stronę garażu, by po chwili chwycić oburącz wiel­kie wrota i otworzyć je na oścież. Zaraz z mroku wytoczył się tyłem nasz stary country squire. Mama zahamowała gwałtow­nie i przechyliła się na bok, by otworzyć drzwi po przeciwnej stronie, krzycząc na nas, żebyśmy wskoczyły do środka. Ja wsiadłam pierwsza i pomimo chłodu, jaki panował w garażu, przednie siedzenie było rozgrzane i kleiło mi się do ud, kiedy przesuwałam się, robiąc miejsce dla Mariny.

Popędziłyśmy w ślad za innymi wozami, mijając szopę, któ­ra się nie paliła, wzdłuż starej drogi o fatalnej nawierzchni, jeszcze gorszej niż nasza, i kończącej się przy farmie Eamesów. Tuż za zakrętem ujrzałyśmy wystrzelające z dachu stodoły ję­zyki ognia. Poczułam uderzenie żaru, zanim jeszcze zatrzasnę­łam drzwi wozu i ruszyłam za mamą i Mariną, klucząc wśród samochodów osobowych i półciężarówek, które zajechały na podwórze.

Od domu podawano już sobie wiadra, dostrzegłam wśród ludzi babcię. Stała na początku szeregu z innymi starszymi ko­bietami, podczas gdy młodsi ustawili się pośrodku. Przekazywali sobie

78


kolejno ciężkie, czarne kubły, starając się nie roz­chlapywać wody, a chłopcy Eamesów, Charlie i Dex, chwytali opróżnione wiadra i biegli z nimi z powrotem do domu. Męż­czyźni stali najbliżej ściany ognia, który zdawał się przesuwać stopniowo na zewnątrz. Chlustali wodą w płomienie, a potem cofali się gwałtownie, klnąc i podskakując, jakby ziemia paliła im stopy. Marina pobiegła pomóc Charliemu i Deksowi, a ja z mamą włączyłam się do łańcucha; czułam napór gorąca, któ­re sięgało już daleko i głaskało nasze twarze.

Usłyszałam krzyk i spojrzałam w górę, uświadamiając sobie, że na dachu domu są ludzie: pan Eames, jego brat Royce ju­nior i Joe Cappel, który wykonywał dorywcze prace dla wujka Ritchiego i którego żona brała rzeczy do prania za niewielką opłatą i czasem dawała mnie i Marinie pierniki, kiedy mijały­śmy jej podwórze, idąc od szkolnego autobusu do domu. Wciągnęli na górę wąż i polewali dach, nie żałując wody, by ochronić budynek przed iskrami, kiedy stodoła spali się już do szczętu. W dole stała pani Eames i patrzyła na nich, przysłania­jąc oczy dłonią. Cienki materiał sukienki łopotał na jej ramio­nach, gdy ludzie biegali wokół niej tam i z powrotem.

W pewnym momencie nadjechały wozy strażackie, prze­rwano łańcuch wiader, a wszystkim kazano się odsunąć. Wciąż rozwijali wielkie czarne węże i krzyczeli o czerpaniu wody ze stawu dla krów, kiedy silos stanął w płomieniach. Ognista po­chodnia była tak jasna, że dzień wydał się ciemniejszy i nawet strażacy przerwali gaszenie, by popatrzeć.

Czułam, jak wszyscy wokół mnie wstrzymali oddech, gdy wielki płonący filar jakby uniósł się w powietrze. Znierucho­miał na naszych oczach, przez chwilę wydawało się, że odleci, że będzie wznosił się dalej i wirował jak gigantyczna świeca. Mama wyciągnęła rękę i chwyciła mnie za ramię. Jej palce wbi­ły mi się w ciało powyżej łokcia i już miałam się poskarżyć, kie­dy puściła mnie i zakryła usta dłońmi; silos przechylił się na bok i runął na dach stodoły.

Zapadło coś w rodzaju ciszy. Potem stodoła wydała potężne tchnienie, jakby poddając się wreszcie, i potężny trzask, niczym

79


setki pękających butelek, kazał mi zasłonić uszy, nim za­głuszył go nagły grzmot walących się ścian stodoły, które roz­paliły poranne niebo burzą iskier.

Gdy stodoła już runęła, mama podeszła do pani Eames i otoczyła ją ramieniem. Dorastały razem i przyjaźniły się w szkole. Matka pocierała jej plecy pod karkiem, kreśląc dło­nią małe kółka, jak robiła to z Mariną i ze mną, kiedy byłyśmy małe i zdarzyło nam się porażenie słoneczne albo ból głowy. Z dachu domu schodzili mężczyźni, a słońce chwytało krople ściekające z rynien i barwiło kolorami załamanego światła. Wi­doczni za tłumem ludzi strażacy krzątali się wśród pogorzeli­ska zawalonej stodoły i polewali je wysokimi łukami wody. Trzask płomieni zamarł i przeszedł w syk, a kłęby dymu po­ciemniały i unosiły się jak słupy ponad jarzącymi się kawałami drewna, popiołem i wilgotną, poczerniałą masą, która była nie­gdyś świeżo zebranym plonem.

Pan Eames ostatni zszedł z drabiny i gdy jego buty robocze dotknęły ziemi, stanął nieruchomo, trzymając się szczebli, jak­by nie chciał odwrócić się i spojrzeć na stodołę albo sąsiadów czy przyjaciół, którzy przyglądali mu się ze współczuciem. Był wysokim, tyczkowatym mężczyzną. Jego szyja wydawała się za długa, a ramiona zbyt wąskie, by utrzymać podobne do ogromnych łap ręce. Nikt do niego nie podszedł, kiedy wsparł czoło o szczebel drabiny, ale kątem oka dostrzegłam Charliego, który był o jakiś rok starszy ode mnie i Mariny. Przysunął się ostrożnie do krawędzi tłumu i stanął obok Mariny. Nie spojrzała na niego, tylko przywołała go nieznacznym ruchem dłoni, jak wytresowanego psa. Ten gest był prawie niedostrze­galny, ale zauważyłam go, a Charlie wyczuł. Nie odrywając wzroku od ojcowskich pleców, przesunął szybko palcami po jej nadgarstku i dłoni.

Ten widok mnie zafascynował. Było to zaledwie muśnięcie, nieznaczny dotyk i mógłby uchodzić za złudzenie, był jednak realny. Ów gest przepełniała intymność i obietnica, niczym po­całunek. Poczułam, jak czerwienię się pod warstwą kurzu i po­tu, które oblepiały mi ciało. Ogarnęło mnie nagłe i niewytłumaczalne zakłopotanie,

80


a jednak nie mogłam oderwać od nich oczu. Do tej chwili sądziłam, że wiem o Marinie wszystko. Ni­gdy nie przyszło mi do głowy, że może mieć sekrety, że ktoś może być jej dostatecznie bliski, by dotykać jej w ten sposób bez mojej wiedzy, albo że jakaś część jej życia może przebiegać bez mojego udziału. Ale najwidoczniej tak było i poczułam, jak rumieniec na mojej skórze pogłębia się pod wpływem głębo­kiej konsternacji, ponieważ sekundę później, kiedy Charlie po­chylił się, żeby zawiązać sznurowadło, zza koszuli wysunął mu się jasny krążek medalionu i zawisł nad ziemią.

Chwycił go niemal natychmiast, wsuwając z powrotem pod kołnierz, ale nie dość szybko. Dojrzałam jasnozłoty łańcuszek i lekko ząbkowany krążek. Rozpoznałam go nawet z tej odleg­łości. Poznałabym go wszędzie. Był to medalion ze świętym Krzysztofem. Oszczędzałam przez cztery miesiące, żeby kupić go Marinie na nasze czternaste urodziny.

„Zapewnia bezpieczeństwo w podróży”, powiedziała mi sprzedawczyni u jubilera, gdzie zobaczyłam go po raz pierwszy w szklanej kasecie obok okna wystawowego. Nazywała się pani Pease, a jej córka Dana chodziła dwie klasy niżej od nas i za­dzierała nosa. Poszłam do sklepu z matką, która po raz kolej­ny naprawiała zatrzask przy swoich perłach, i podczas gdy omawiała tę sprawę z właścicielką, panią Jordan, pani Pease podniosła medalion z aksamitnej poduszeczki i zakołysała nim przed moją twarzą. Miał wielkość ćwierćdolarówki i nieforemne krawędzie; widniał na nim duży mężczyzna ubrany w coś, co wyglądało jak minispódniczka; stał po kolana w środku po­falowanych linii i trzymał na ramionach dziecko.

„To święty Krzysztof przenoszący małego Jezusa przez rze­kę Jordan - wyjaśniła. - Prezent w sam raz dla kogoś, kogo się kocha. Oznacza, że ten ktoś będzie zawsze bezpiecznie podró­żował”. Kiedy spytałam ją, ile kosztuje, odparła: „Dwadzieścia pięć dolarów z łańcuszkiem, który jest ze szczerego złota”. Po­tem umieściła medalion z powrotem na aksamitnej poduszeczce i zatrzasnęła szklane wieko kasety, zamykając ją małym srebrnym kluczykiem, który nosiła przy nadgarstku. Matka zdążyła już załatwić swoją sprawę

81


i gdy wychodziłyśmy ze skle­pu, spytałam: „Jak myślisz, czy Marinie trzeba zapewnić bez­pieczeństwo?”. Mama obrzuciła mnie jednym ze swoich spoj­rzeń i powiedziała: „Shoo, jesteś mądra jak na swoje lata”, co mnie rozdrażniło i co nie było w ogóle odpowiedzią na moje pytanie. Mimo wszystko postanowiłam wtedy kupić Marinie medalion ze świętym Krzysztofem.

Chciałam to zrobić na przekór pani Pease, która zatrzasku­jąc pudełko, dała mi do zrozumienia, że nigdy nie będzie mnie stać na medalion, ale także z powodu chwilowej manii religij­nej i lęku, że Marina jest bezbożna. Litera M, którą kazałam wygrawerować na odwrocie, kosztowała mnie dodatkowe sie­dem dolarów, co oznaczało, że musiałam wynosić śmiecie z do­mu babki znacznie częściej, niżbym sobie tego życzyła.

A teraz widok tego medalionu kołyszącego się na szyi Char-liego Eamesa był dla mnie prawie nie do zniesienia i próbowa­łam zmusić Marinę, by spojrzała na mnie. Wpatrywałam się w nią z maksymalną koncentracją, aż wreszcie powoli się od­wróciła w moją stronę. Zorientowałam się, że nie chce napo­tkać mojego wzroku. Szczęki uparcie zaciskała i była tak zdecy­dowana odgrodzić się ode mnie, jak ja otworzyć ją na oścież, rozewrzeć niczym skorupę małża. Z furią przędłam słowa w gorącym parnym powietrzu. Lecz ten nasz pojedynek nigdy się nie zakończył, ponieważ w chwili gdy Marina przeciwstawi­ła mi się z pełną uporu, obojętną twarzą, pan Eames wydał z siebie nieludzki ryk.

Przypominało to dźwięk, jaki wydaje wściekły byk, gdy grzebie w ziemi kopytami, głęboki i głuchy bek, który przecho­dzi w niepowstrzymany ryk. Pan Eames uniósł głowę i wrzas­nął po raz drugi, potem odsunął się od drabiny, odpychając ją, tak że poleciała i uderzyła z trzaskiem o poręcz ganka, i odwró­cił się do nas. Po raz trzeci zawył, a niezrozumiałe dźwięki przybrały teraz kształt słów.

„Chłopcze! - krzyknął pan Eames. - Chłopcze, zabiję cię!”. I nim ktokolwiek pojął, co się dzieje, Charlie Eames ruszył bie­giem wzdłuż dopalających się resztek stodoły, kierując się ku polu, które

82


rozciągało się dalej. Próbował przeskoczyć wysokie ogrodzenie padoku, ale mu się nie udało. Zataczając się, zbyt przerażony, by pomyśleć o furtce, Charlie rzucił się na szare, popękane deski. Drapał się w górę, jego stopy i ramiona pra­cowały jak kończyny mechanicznego ludzika o przekręconej sprężynie. Nie umiał jednak poruszać się dostatecznie szybko i zdołał wspiąć się na wysokość zaledwie kilku stóp, kiedy ojciec go dopadł.

Dwie potężne dłonie zacisnęły się na kościstych ramionach i po chwili pan Eames podniósł chłopca, trzymając go za szel­ki kombinezonu. Wyglądało to tak, jakby pokazywał go z du­mą, niczym oposa albo królika, którego wyjął właśnie z sideł. Potem rzucił syna na ziemię, znów rycząc z wściekłości. Cofnął stopę, chcąc wymierzyć mu kopniaka w głowę, ale Charlie przekręcił się w kałuży wody i popiołu, i zdążył unieść ramię. Joe Cappel i pan Delray, którzy zdołali do nich dobiec, opo­wiadali potem, że usłyszeli w tym momencie, jak kość w ramie­niu Charliego trzasnęła niczym strzał karabinowy.

Dopiero po jakiejś godzinie, kiedy wsiadłyśmy do wozu, by wrócić do domu, uświadomiłam sobie, że matka płacze. Joe, pan Delray i kilku innych odciągnęło pana Eamesa od Char­liego, i niebawem jego wuj Royce, jego matka i moja babka, która była kiedyś pielęgniarką, zabrały go do szpitala. Pan Del­ray wraz z kilkoma mężczyznami odszedł w pole z ojcem Char­liego, reszta kręciła się w pobliżu, wystraszona i zagubiona, nie mogąc się zdecydować, co robić.

„Wiesz, szef straży przyszedł kiedyś i rozmawiał z Charliem i innymi chłopcami. Ostrzegał ich przed tymi pożarami”, usły­szałam, jak pani Hervey mówi do mojej matki. A potem zoba­czyłam, jak potrząsa głową i mruczy pod nosem, podczas gdy matka tak samo kręci głową i mówi: „To żadne usprawiedli­wienie, Ruth Ann”.

Było już dobrze po dwunastej, kiedy wsiadłyśmy wreszcie do wozu, a przednie siedzenie było tak gorące, że trudno było na nim wytrzymać. Z początku próbowałam podeprzeć się rękami, wciskając dłonie w rozmiękczony plastik, by unieść odrobinę uda.

83


Miałam wrażenie, że za chwilę zlezie mi z nich skóra, ale mama przekręciła kluczyk w stacyjce tak mocno, że silnik za­zgrzytał, po czym cofnęła zbyt szybko i skręciła gwałtownie na drogę, a ja poleciałam na bok. Spojrzałam na nią, chcąc się po­skarżyć, ale słowa zamarły na ustach. Po jej wysokich kościach policzkowych spływały łzy, znacząc twarz bladymi smugami. „Cholera - mruczała. - Niech diabli porwą tego sukinsyna”. I wcisnęła pedał gazu tak mocno, że samochód wyrwał gwał­townie do przodu, a ja wpadłam na Marinę, która patrzyła wprost przed siebie i wciąż nie chciała na mnie spojrzeć.

Jeśli żar palił skórę jej nóg, to zdawała się tego nie dostrze­gać. Bawiła się klamką przy drzwiach, nie odwracając się nawet w tamtą stronę. Pociągała ją i pchała z narastającą złością, aż w końcu zaczęłam się bać, że otworzy niechcący drzwi i wypad­nie z samochodu wprost do rowu. Popatrzyłam na matkę, któ­ra zazwyczaj nie pochwalała takiego zachowania, ale była sku­piona na drodze i wciąż potrząsała głową, przechylając ją z bo­ku na bok, jakby do ucha wpadł jej robak. Po chwili Marina przestała manipulować przy drzwiach. Siedziała nieruchomo z dłońmi spoczywającymi bezwładnie na kolanach, słyszałam też, jak nuci pod nosem, nie mogłam jednak rozpoznać melo­dii. Jej takty wznosiły się i opadały, po czym ginęły w porywach wiatru, który wlatywał przez otwarte okno i chłostał włosami Mariny jej twarz.

Elena odchyla się na swoim fotelu i przygląda mi się z chłodnym zainteresowaniem i obiektywną uwagą. Tak pew­nie patrzą na swe obiekty malarze i patolodzy. Początkowo de­nerwował mnie ten jej badawczy wzrok. Z czasem jednak do niego przywykłam i zazwyczaj wytrzymuję jej spojrzenie, cze­kając spokojnie, jaką rewelację objawi mi dzięki swej przenikli­wości, za którą pobierała niezłe honorarium. Lecz nie dzisiaj. Dzisiaj wychylam się do przodu, pełna napięcia.

Elena patrzy na mnie przez długą chwilę i w końcu mówi: - A więc straszy cię w ciemności ktoś, kogo nie widzisz, ktoś, kto nuci piosenkę znaną ci z dzieciństwa. Następnie opowiadasz mi pewną

84


historię. Jest straszna, mówi o ogniu, przemo­cy i zdradzie. Przemoc dotyka dziecko w twoim wieku, a doko­nuje się za sprawą pewnego mężczyzny, w tym wypadku ojca. Zdrada jest dziełem twojej siostry, która zaczyna prowadzić ży­cie jakby odseparowane od twojego. W chwili gdy uświada­miasz sobie, że oddala się od ciebie, że w jakimś sensie cię po­rzuca, twoja siostra śpiewa. Przepraszam. - Elena unosi dłoń, a przyćmiony blask bursztynowego pierścionka chwyta pro­mień słońca wpadający przez okno do jej gabinetu. - Nuci.

Elena opuszcza dłoń na kolano i przygląda jej się z uwagą. Potem mówi:

- Strach to dziwna rzecz. Z wszystkich ludzkich emocji jest naj­potężniejszy i bez wątpienia najbardziej irracjonalny. Jest też naj­bardziej podstępny. Może nam towarzyszyć przez lata i narastać,
kiedy najmniej się tego spodziewamy. A prawdziwą ironią jest to,
że często nasz lęk mówi więcej o tym, co tkwi w środku nas sa­mych, niż o zewnętrznej przyczynie tego, co budzi w nas grozę.

Nasza godzina dobiega końca i Elena sprowadza mnie wą­skimi schodami na tyłach domu. Nie zobaczę jej do listopada i choć zapewniłam ją, że doskonale sobie poradzę pod jej nie­obecność, nie jestem tego wcale taka pewna. Nagle ogarnia mnie chęć, by jej nie opuszczać, by nie znikać w drzwiach, by nie odwracać się plecami od jej uspokajającej kolekcji koloro­wych żakietów. Stojąc z dłonią na klamce, już zaczynam tęsk­nić za znajomym brzękiem jej biżuterii i za uspokajającym za­pachem jej perfum. Elena wie o tym, ale nic nie może pora­dzić. Uśmiecha się do mnie.

- Powiedz mi, co się stało - prosi. - Z tym chłopcem.
Stara się skupić moją uwagę, sprowadzić z powrotem do przystani rzeczywistego świata i choć uświadamiam to sobie,

85


upływa chwila, nim domyślam się, że chodzi jej o Charliego Eamesa.

Rozdział 8

Nie jest do końca prawdą to, co powiedziałam właśnie Elenie. Nie chodziło o to, by wprowadzić ją w błąd, raczej o pe­wien skrót. Coś w rodzaju skoku, od A od razu do C, czemu chwilami wszyscy ulegamy, by dojść do sedna sprawy. Gdyż powiedzenie, że nikt więcej nie widział Charliego Eamesa, to zachowanie pewnej ścisłości w dłuższym czasie. Jednak w ostat­nich godzinach przed wyjazdem, nim wsiadł do autobusu da­lekobieżnego i wyruszył na pola naftowe albo ku płaskim, bla­dym wodom zatoki czy gdziekolwiek, ku swojej przyszłości, znacznie mijało się to z prawdą.

Ostatecznie Charlie nie uciekł ze szpitala, gdzie - jak przy­puszczam - nastawili mu przetrącone ramię. Wrócił do domu. Dowiedzieliśmy się potem, że stawił czoło ojcu, który zdążył już ochłonąć na tyle, by wyjść w pole i paląc papierosa za papiero­sem patrzeć na resztki stodoły i silosu, aż w końcu pani Eames wzięła go za ramię i zaprowadziła do domu na kolację, gdzie usiadł posłusznie jak dziecko z Deksem, Charliem i swym bra­tem Royce'em. A po kolacji, jak powiedziała później pani Eames mamie, potrząsając przy tym głową, drżącym z wrażenia głosem, tata Charliego usiadł na schodach i zaproponował sy­nowi trochę bourbona, „na przytępienie bólu”, co było jedyną możliwą formą przeprosin za niesłuszne oskarżenie o podpale­nie stodoły i przetrącenie ręki. Tak więc wszyscy ci ludzie wi­dzieli Charliego Eamesa, nim odjechał na dobre. Wiem też na pewno, że widziały go jeszcze dwie osoby. Jedną był Sonny Delray, który wyposażył Charliego w zaoszczędzone

86


pięćdziesiąt dolarów i „pożyczył” ojcowską półciężarówkę, by odwieźć chło­paka na dworzec autobusowy. Drugą, oczywiście, była Marina.

Gdy tylko wróciłyśmy do domu po tym pożarze, Marina wy­skoczyła z wozu i wbiegła po schodkach do domu, poruszając się szybko jak poparzony kot. Mama skierowała się prosto do kuch­ni i wzięła jedną ze schłodzonych butelek piwa, które trzymała w drzwiach lodówki dla wujka Ritchiego, kiedy do nas przycho­dził. Usłyszałam, jak kapsel uderza o blat szafki, i gdy minęłam hol, zobaczyłam, że przechyla butelkę i długo pije. Było to tak nie­zwykłe, że chciałam zaczekać i zobaczyć, co zrobi potem, ale tym samym porzuciłabym Marinę, która znajdowała się już w połowie schodów, a której za żadną cenę nie chciałam spuszczać z oka.

Przez całą drogę powrotną przesyłałam jej słowa w samo­chodzie, domagając się, by mi powiedziała, co dzieje się mię­dzy nią a Charliem Eamesem i jak w ogóle mogła dać mu me­dalion ze świętym Krzysztofem. Ale odgrodziła się ode mnie tym swoim nuceniem. Posługiwała się nim jak zakłóceniami, a wtedy nie potrafiłam zmusić jej nawet do tego, by na mnie spojrzała. Po raz pierwszy posłużyła się wtedy tą sztuczką, a ja byłam równie zaintrygowana jak rozzłoszczona.

Jej odmowa tylko zwiększyła moją determinację, toteż ru­szyłam za nią po schodach, przeskakując po dwa stopnie na­raz, aż znalazłam się tuż za jej plecami i zobaczyłam ciemne półksiężyce potu pod rękawkami jej podkoszulka i zarys ramiączek stanika na barkach. Musiała niemal wyczuwać mój od­dech na swoim karku, jej długi warkocz kołysał się zaledwie kilka cali od mojego nosa niczym wahadło. Kusiło mnie, żeby chwycić go i szarpnąć z całej siły, wiedziałam jednak, że jeśli to zrobię, uderzy mnie, a nie chciałam wdawać się w bójkę na schodach, kiedy stała wyżej ode mnie.

Chwyciła słupek poręczy na górze, wsparła się na nim i ru­szyła korytarzem. Niemal biegła i wydaje mi się, że pognałaby czym prędzej do naszego pokoju, gdyby chęć ignorowania mo­jej osoby nie kazała jej zwlekać, udawać, że mnie nie ma. Wie­działam, że gdy już znajdziemy się w pokoju, przyprę ją do muru, a ona będzie musiała

87


pogodzić się z moją obecnością i pytaniami, toteż rozluźniłam się trochę, dochodząc do drzwi.

Nie wzięłam jednak pod uwagę, że zamknie się przede mną. Goniłyśmy się już nieraz i gdy wyrastała przed nami jakaś ścia­na, zawsze stawałyśmy twarzą w twarz i ruszałyśmy do walki. Gonitwa stanowiła zawsze wstępną rozgrywkę, rodzaj rytuału, dzięki któremu oddalałyśmy się od matki, a następnie zajmo­wałyśmy dogodną pozycję, by zadać lub otrzymać pierwszy cios, słowny czy też fizyczny. Ani przez chwilę nie przyszło mi do gło­wy, że Marina po prostu uniknie starcia. Ale tak właśnie zrobi­ła. Kiedy dotarła do drzwi naszej sypialni, weszła do środka, po czym wolno, z rozmysłem odwróciła się i na mnie spojrzała. Musiałam gwałtownie przystanąć, by na nią nie wpaść, i pewnie minęłabym ją obojętnie, gdyby nie wyraz jej twarzy.

Już wcześniej Marina opanowała umiejętność przybierania całkowicie nieruchomej maski, jakby jej twarz nie składała się z ciała, lecz twardej i zimnej substancji, czegoś w rodzaju modeliny, która została przelana w formę i skryła gdzieś w głębi praw­dziwą duszę. Marina zrobiła to właśnie teraz, lecz spojrzenie jej oczu nie zdradzało pogardy, którą tylekroć dostrzegałam, ale coś zupełnie innego. Tym razem było to ostrzeżenie. Całą siłą swego jestestwa moja siostra mówiła mi, bym nie zbliżała się do niej na krok.

Pomimo upału zrobiło mi się zimno i odrobinę niedobrze, toteż cofnęłam się trochę. Stałyśmy tak, patrząc na siebie jesz­cze przez kilka sekund, po czym Marina bardzo powoli za­mknęła drzwi. Usłyszałam trzask, kiedy przekręciła gałkę, i czekałam, by je zaryglowała. Wiedziałyśmy jednak obie, że nie jest to konieczne, i nie zrobiła tego. Czekałam na odgłos jej kroków, które znaczyłyby, że odsunęła się od drzwi i zniknęła w głębi pokoju. Ale nic nie usłyszałam i w końcu odwróciłam się, ruszyłam po schodach na dół, minęłam hol i wyszłam przez drzwi frontowe na słoneczny blask dnia.

Dokończyłam tego popołudnia robotę z fasolą. Pozbierałam strąki, które mama rozsypała, kiedy rozległ się głos gwizdka, i oczyściłam łodygi z wszystkiego prócz kilku pędów, które miały

88


dojrzeć za jakiś tydzień. Przez cały czas obserwowałam okno na piętrze, jakbym się spodziewała, że zobaczę Marinę spoglądającą na mnie z góry albo przynajmniej uchwycę jej sylwetkę, jak porusza się za siatką na owady. Niczego nie do­strzegłam i byłam bardzo zdziwiona, kiedy w porze obiadu ze­szła na dół, a potem nakryła do stołu i pomogła mamie upiec kurczaka na grillu jak gdyby nigdy nic.

Tej nocy słyszałam, że się wierci. Nie miałam ochoty odwra­cać się na łóżku czy chociażby zerkać na nią ukradkiem. Nie mu­siałam. Setki razy wymykałyśmy się razem z domu, wiedziałam więc doskonale, że wciąga dżinsy pod nocną koszulą, którą wciąż będzie miała na sobie podczas schodzenia ze schodów, a nawet w garażu. Przyłapana na gorącym uczynku zawsze mogła powie­dzieć, że idzie napić się wody albo że usłyszała podejrzane hałasy czy chodziła we śnie. Usłyszałam, jak sięga po tenisówki, które wsunęła pod łóżko. Później rozległ się cichutki szum otwieranych i zamykanych drzwi, a po chwili cichy tupot na gołych deskach holu, jednak dziesiąty stopień schodów milczał podejrzanie.

Poczekałam, aż zejdzie na dół, potem wstałam i podbiegłam na palcach do okna, upewniłam się, że stoję w cieniu, by nie mogła mnie dostrzec, jeśli podniesie wzrok. Nie słyszałam, by otwierały się drzwi kuchenne, ale dostrzegłam białe mgnienie koszuli nocnej, gdy Marina pobiegła do garażu. Domyślałam się, że wepchnęła koszulę do jednego z pudeł na narzędzia, ja­kie stały na półkach, albo do jednego z wiader, w których ma­ma trzymała rydle. Ukazała się kilka sekund później. Księżyc świecił odrobinę, ale nie mogłam się zorientować, co włożyła albo czy ubrała się w coś wystrzałowego. Byłam jednak pewna, że zamierza spotkać się z Charliem, ponieważ rozpuściła war­kocz. Marina zawsze to robiła, kiedy chciała wyglądać szczegól­nie atrakcyjnie. W bladobiałym świetle księżyca jej włosy opa­dały na ramiona i sięgały aż za ramiona.

Kiedy dotarła do połowy podjazdu, przystanęła i odwróciła się, jakby wyczuła, że ktoś ją obserwuje. Przycupnęłam, ale na­dal widziałam biały trójkąt jej twarzy, kiedy przesuwała wzro­kiem po oknach domu. Zastygła na chwilę niczym kot, a potem,

89


najwidoczniej usatysfakcjonowana, doszła do końca ścieżki, mi­nęła naszą skrzynkę na listy i ruszyła niecierpliwie truchtem. Le­dwie przeszła przez drogę i przeskoczyła rów, za którym ciąg­nęło się pole wujka Ritchiego, puściła się biegiem. Wiedziałam, że już się nie odwróci, uklękłam więc na ławie podokiennej, przyciskając dłonie i twarz do siatki, i zaczęłam obserwować, jak moja siostra się oddala. Odprowadzałam wzrokiem malejącą postać, kiedy biegła przez świeżą lucernę i wtapiała się w cienie drzew, by zniknąć w ich długiej, mrocznej wstędze.

Powróciła tuż przed świtem. Pola tonęły w drgającej szarzyźnie półświatła, kiedy ją ujrzałam. Musiała dopiero co wychynąć zza linii drzew i dotarła właśnie na środek pola wujka Ritchie­go, kiedy ją dostrzegłam. Odsunęłam się od okna i zanurzyłam w cieniu. Stałam w mrocznej sypialni i patrzyłam, jak zbliża się do domu. Trzymałam się dostatecznie daleko od szyby, by móc ją obserwować, nie obawiając się jednocześnie zdemaskowania.

Szła przez pole z dłońmi w kieszeniach i zwieszoną głową. Przewiązała czymś włosy, ale kilka pasemek wymknęło się i opa­dało na ramiona. Raz przystanęła niespodziewanie, jakby coś usłyszała, i popatrzyła w stronę lasu, a potem na drogę. Mój wzrok podążał za jej spojrzeniem i wydało mi się, że i ja to do­strzegam, jakiś ciemniejszy kształt w miejscu, gdzie rosły spląta­ne krzewy. Na mgnienie oka zapłonęło światełko. Był to po­marańczowy punkcik, tak niewielki, że mógłby uchodzić za żar papierosa. Najprawdopodobniej był to tylko jakiś spóźniony ro­baczek świętojański migający w ciemności poprzedzającej świt i gdy oderwałam od niego wzrok, zobaczyłam, jak Marina wzrusza ramionami i przyspiesza kroku. Potem przeskoczyła rów i wyszła na drogę prowadzącą do domu.

Wsunęłam się z powrotem do łóżka i skopałam pościel, pa­miętałam też, by zsunąć częściowo narzutę na podłogę, żeby wyglądało, jakbym cały czas spała. Zamknęłam oczy i czekałam.

Zaczęłam się już zastanawiać, co robi, i niemal przyłapałam się na tym, że obserwuję drzwi, kiedy usłyszałam cichy trzask zamka. Zachowywała się tak ostrożnie, że nie usłyszałam jej w kuchni ani na schodach, i gdy drzwi się otworzyły, leżałam nieruchomo i spo-

90


kojnie jak królik z położonymi uszami, kiedy wyczuwa zbliżającego się kota.

Weszła do pokoju i wtedy znów posłyszałam odgłos jej stóp. Nie ruszyła jednak w stronę swojego łóżka. Poczułam natomiast, że zbliża się do mnie. Jej oddech przypominał lekkie sapanie, jakby biegła albo wyczerpało ją usiłowanie zachowania absolutnej ciszy, i przez chwilę wydawało mi się, że zerwie ze mnie pościel albo coś powie. Nie zrobiła tego. Stała po prostu, patrząc na mnie z góry i zmuszając mnie, bym na nią spojrzała. Lecz ja trwałam w swym uporze i nie otwierałam oczu, by nie dać jej satysfakcji, jaką byłoby przyznanie się do udziału w jej nocnej przygodzie.

Dopiero w poniedziałek dowiedzieliśmy się, że Charlie znik­nął. W niedzielny poranek matka wyciągnęła nas w końcu z łó­żek i wysłała do babki, której miałyśmy pomagać przy zdzieraniu farby z zewnętrznych ścian domu. Nasza rodzina już od dawna nie chodziła do kościoła, czego chwilami niemal żałowałam, bo zamiast wywiązywać się tego dnia z naszego obowiązku wobec Je­zusa, spełniałyśmy inny, jaki akurat matka albo babka uznały za stosowny. W rezultacie nie tylko trzeba było wstać wcześnie, ale i niejednokrotnie spędzać dzień na grabieniu, pieleniu, malowa­niu czy jakiejś innej robocie, na ogół tak okropnej, że w porów­naniu z nią konieczność ubrania się w odświętny strój i śpiewanie hymnu kościelnego wydawało się czymś atrakcyjnym. Prawie ze strachem myślałam o tym, że za rok dostanę prawo jazdy. Mo­głam sobie tylko wyobrazić, jak bardzo rozszerzy to zakres mat­czynej ambicji, jak zaczniemy z Mariną spędzać cały nasz wolny czas na wywożeniu śmieci i dobrych uczynkach, na przykład do­starczaniu posiłków staremu panu Marmionowi, który klekotał sztuczną szczęką i pluł na człowieka, kiedy do niego mówił.

Z powodu tej nieszczęsnej farby nie miałyśmy tej niedzieli szansy, by z kimkolwiek się spotkać czy dowiedzieć się czegoś. Nawet Sonny Delray nie zajrzał do nas, by robić sobie żarty, co samo w sobie było już dość niezwykłe. Zerkałam na Marinę, ale nie robiła ani nie mówiła nic, co mogłoby wzbudzać zdziwienie, była nawet przyjaźnie nastawiona. Do tego stopnia, że mogła bym zapomnieć

91


o istnieniu Charliego Eamesa, gdybym nie za­uważyła połamanych łodyg lucerny, kiedy przejeżdżałyśmy obok pola wujka Ritchiego, wracając do domu w porze obiadu.

Nic szczególnego nie wydarzyło się także tego wieczoru. Na­krywałam do stołu, podczas gdy mama i Marina szykowały jedzenie, a potem we trójkę pozmywałyśmy naczynia. Było go­rąco, i gdy Marina oglądała telewizję, a mama pracowała przy swoim biurku, wyszłam i usiadłam na stopniach ganku; obser­wowałam gwiazdy i starałam się pozbyć niepokojącego uczucia, które przylgnęło do mnie niczym parne, nieruchome powietrze. W końcu wstałam i oddaliłam się od śmiechu dobiegającego z te­lewizora i świateł domu. Zeszłam z podjazdu na drogę i ruszy­łam przed siebie, aż dotarłam do gęstej plątaniny krzewów dzi­kich jagód i starej róży, która wciąż rosła przy rowie. Według słów babki róże oznaczały, że kiedyś stał tu dom i że jeśli się za­cznie kopać dostatecznie głęboko na polu lucerny, można zna­leźć Bóg wie co - srebrną łyżeczkę, potłuczony półmisek, jakieś ślady życia, które kiedyś toczyło się w tym miejscu.

Odwróciłam się i zobaczyłam nasz dom z płonącymi żółto światłami, a na prawo od drogi rozciągało się pole wujka Rit­chiego. Osunęłam się na kolana, po czym rozpoczęłam poszu­kiwania, przesuwając dłońmi po płaskiej krawędzi drogi i za­kurzonej wstędze trawy. Kiedy palcami natrafiłam na miękki, gąbczasty wałeczek, wiedziałam doskonale, co to jest. Podnio­słam niedopałek papierosa i wrzuciłam do kieszeni szortów.

Marina czytała tej nocy w łóżku Oberżę na pustkowiu i zasnę­ła przy zapalonym świetle, aż ćmy zaczęły uderzać w siatkę, pod­niosłam się i wyjęłam jej z dłoni książkę. Wiedziałam, że już nie wstanie. Zgasiłam lampkę, wróciłam do łóżka i zaczęłam półprzy­tomnie nasłuchiwać odgłosów nocy. Ocierałam się o krawędź snu i zastanawiałam, kto stał przy starym krzewie róży, paląc papiero­sa i obserwując moją siostrę, gdy wracała w ciemności do domu.

Myślałam o tym w poniedziałkowe popołudnie, choć bez szczególnego zainteresowania, kiedy dowiedzieliśmy się o Charliem Eamesie. O dziwo, tę ważną wiadomość przekazał Sonny Delray.

92


Zobaczyłam, jak zbliża się drogą prowadząca do nasze­go domu. Siedziałam akurat na bujanej kanapie, odpychając się leniwie nogą i zastanawiając się, jak długo jeszcze zdołam unik­nąć skoszenia trawnika. Sonny skręcił w stronę ganku przy na­szej skrzynce na listy, stuknął ojej wierzch kłykciami, a ja zorien­towałam się po jego kroku, że ma dla nas jakieś ważkie nowiny.

Jak daleko sięgam pamięcią, nigdy nie słyszałam, by ktokol­wiek nazywał go inaczej niż Sonny, i choć mgliście zdawałam so­bie sprawę, że ma jeszcze jakieś imię, nie miałam pojęcia, jak brzmi. Był dużym chłopcem, ciężkim od dziecięcej tuszy, która przetrwała okres dojrzewania i otulała mu ciało, wskutek czego wyglądał na miękkiego i pulchnego. Sonny był jednym z ludzi, którzy nigdy nie umieli nas odróżnić, i w ciągu tych lat ja i Ma­rina nieraz się świetnie bawiłyśmy, celowo wprowadzając go w błąd. Był nią niebywale zafascynowany, kiedy tylko zdołał ustalić, która z nas to ona, i tej wiosny, podczas pikniku z okazji Dnia Pamięci, pocałował mnie w wyniku naszej intrygi, sądząc, że ja to Marina. Wyszeptał, że mnie kocha, a ja poczułam, jak spod woni wybielacza, którego widocznie przy praniu używała pani Delray, przebija wyraźny krowi odór. W trakcie tego uści­sku, na który się zgodziłam dopiero po odpowiedniej łapówce, zza drzew wyskoczyła Marina, Della Hervey, Charlie, Dex Eames i jeszcze parę osób, i niemal wylądowali nam na głowach.

Sonny był tak wściekły, że uciekł i prawie z nikim nie chciał rozmawiać aż do pokazu sztucznych ogni z okazji święta Czwar­tego Lipca. Lecz tego poniedziałkowego popołudnia pod ko­niec sierpnia wszystko poszło już dawno w niepamięć i gdy pa­trzyłam, jak zbliża się naszym trawnikiem, pomyślałam, że spra­wia wrażenie napompowanego. Dosłownie rozpierało go poczucie ważności i całkowicie zapomniał ustalić, z którą z nas ma do czynienia.

- Przyszedłem powiedzieć, jak bardzo jest mi przykro - oświadczył.

Zatrzymał się tuż przed kanapą, a ja musiałam wesprzeć się z całej siły stopą o podłogę, by nie uderzyć go w kolana. Słońce miał za plecami, ale zauważyłam, że jego twarz w cieniu daszka bejsbolówki jest wykrzywiona grymasem przesadnej troski,

93


która oznaczała skrywaną radość z powodu przyniesienia złych wiadomości. Poczułam cień zainteresowania, ale nie miałam zamiaru dawać mu satysfakcji i pytać, o czym mówi.

- No wiesz, spytałem, czy chce zostawić komuś list albo coś w tym rodzaju - ciągnął Sonny - ale bardzo się spieszył, zresztą byłem pewien, że i tak ci powiedział.

W tym momencie poczułam, jak zza domu wynurza się Marina. Nie mogłam jej widzieć, ale nieruchomość ciężkiego letniego powietrza została zakłócona i zrozumiałam, że moja siostra jest tuż obok.

- Starałem się mu to wyperswadować - kontynuował Sonny.

- Słowo daję. Powiedziałem: „Charlie, chyba zwariowałeś, człowieku”. Ale odparł, że nic go nie obchodzi w tym cholernym mieście i że nigdy więcej nie chce oglądać tej dziury ani niko­go, kto tu mieszka.

Na twarzy pojawił mu się cień złośliwego uśmiechu, a ja zauważyłam, jak Marina sztywnieje.

- Siedziałem w domu i pilnowałem jałówki, kiedy przyszedł - wyjaśnił Sonny. - Wszyscy byli w kościele. Prócz was, oczywiście, bo nie chodzicie do kościoła. Powiedziałem Charliemu, że jak chce, to możemy jechać obok domu waszej babki, pewnie tam pracujecie. Ale odparł, że się bardzo spieszy, wzięliśmy więc stary wóz taty. Charlie prowadził, bo ma prawo jazdy. Ale z powrotem prowadziłem sam.

Przysiadł na trawie u naszych stóp. Uśmiechając się do nas, zdjął czapkę i przesunął dłonią po włosach, rozkoszując się tą chwilą wielkiej chwały, jaką było przejechanie bez prawa jazdy sześciu

94


mil z dworca autobusowego. Prawdę powiedziawszy, byłam pod wrażeniem, gdyż sama jeździłam tylko po drodze przed naszym domem albo wokół farmy wujka Ritchiego, i do tego zawsze z Mariną i mamą w samochodzie, które wydawały mi krzykiem polecenia, trzymając się kurczowo siedzeń albo klamek u drzwi.

- Wiedziałem, że nikt mnie nie złapie - wyznał Sonny. - Wszyscy byli w kościele, Palant też.

Palantem nazywaliśmy Dicka Burnsa, miejscowego policjanta. Był właściwie w porządku i przymykał oko, kiedy młodzież kupowała papierosy albo piła piwo, ale uważaliśmy, że i tak zasługuje na jakieś niepochlebne przezwisko.

Musiałam przyznać, że Sonny wykazał się niezwykłą odwa­gą. Był tak zadowolony ze swego wyczynu, że niemal zapo­mnieliśmy o Charliem Eamesie. Zaczęliśmy omawiać trasę, którą Sonny przebył, opisywać ją, rozważać, co by zrobił, gdy­by ktoś go rozpoznał w wozie, gdy nagle Marina spytała:

- Kiedy wraca? - Jej głos był wyższy niż zwykle i razem z Sonnym przestaliśmy rozmawiać i spojrzeliśmy na nią. - Powiedział, kiedy wraca?

Sonny gapił się na Marinę przez chwilę, potem odparł:

- Nie wraca. - I dla odmiany spojrzał na nią, jakby uważał, że jest głupia. - Nie rozumiesz? Odjechał. Wyniósł się stąd, dziewczyno. Jest już historią.

Słowa zawisły w powietrzu. Nagle zapragnęłam powiedzieć Sonny'emu, by się przymknął, ale głos zamarł mi w gardle, i nic z tego nie wyszło. Siedziałam tylko, czując wzbierające podniecenie i obserwując jednocześnie Marinę.

- Pożyczył ode mnie pięćdziesiąt dolarów - wyjaśniał Son­ny. - Całą moją forsę na lato.

Zapadła cisza, a po chwili Sonny zaczął zrywać dmuchawce, które rosły wokół nóg kanapy, i strząsać ich główki, pstrykając w nie palcami.

- Obiecał, że jak znajdzie robotę, to mi je odeśle - oświad­czył, po czym dodał: - Widzicie, to nie był pierwszy raz, jak oj­ciec go uderzył. Dlatego podpalił stodołę.

95


W powietrzu zawisło milczenie.

- Podpalacz, podpalacz - powiedział, a na ustach zaigrał
mu leciutki uśmiech. Mogłabym równie dobrze nie istnieć. Pa­trzył wprost na Marinę. - Trzask, trzask.

Odniosłam wrażenie, że Marina chce coś powiedzieć. Otwo­rzyła usta i znów zamknęła. Sonny wzruszył ramionami i ze­rwał następnego dmuchawca.

Sonny wyglądał tak, jakby dostał w twarz.

Wstałam w tym momencie i patrzyłam z Sonnym, jak idzie drogą i przeskakuje rów, po czym biegnie przez pole w stronę wstęgi drzew, zupełnie jak nocą dwa dni wcześniej. Sonny po­czuł się zraniony - co malowało się na jego twarzy - jakby Ma­rina rzuciła czymś w niego, i gdy w końcu obrócił się ku mnie, spytałam:

- O co ci chodziło z tymi pożarami?

Ale Sonny potrząsnął tylko głową, jakby mnie nie zrozu­miał, i cisnął ostatniego dmuchawca na trawę.

- O nic, Shoo - odparł. Potem ruszył w stronę drogi ze zwieszoną głową i dłońmi w kieszeniach, a ja zostałam na miej­scu z uczuciem, jakbym niczego w ogóle nie rozumiała.

Wraz z upływem tego popołudnia uświadomiłam sobie, że w głębi ducha cieszy mnie nowina przyniesiona przez Son­ny'ego. Podobał mi się zawarty w niej dramatyzm, ale jeszcze bardziej fakt,

96


że Charlie Eames odszedł. Kiedy analizowałam w myślach całe lato, pchając po naszym płowiejącym trawniku kosiarkę, wciąż nie umiałam określić, kiedy Marina mnie porzuciła. Nie potrafiłam wskazać dnia czy nawet tygodnia, kiedy to wkroczyła do świata, do którego ja miałam wstęp wzbroniony. I choć nadal nie byłam pewna natury owego wy­kluczenia, wyczuwałam w nim zdradę, tak jak pies myśliwski wyczuwa skunksa. Jasny krążek medalionu ze świętym Krzysz­tofem, który kołysał się teraz prawdopodobnie na szyi Charliego Eamesa, chroniąc go w drodze, którą dokądś zmierzał, był dostatecznym dowodem. Co gorsza, nawet stary gruby Sonny Delray wydawał się częścią tej zdrady.

Prawdę mówiąc, nie tylko nie doznałam pośredniego dresz­czu przygody miłosnej, w jaką zaangażowała się Marina, i zosta­łam odseparowana od wszystkiego, co robiła z Charliem - w tym i podpalania, jeśli można było wierzyć Sonny'emu - ale także nie zdołałam się zorientować dostatecznie szybko, że zostałam wy­kluczona. Nie rozumiałam, jakim cudem do tego doszło. Czu­łam się jak generał schwytany w pułapkę wskutek zdrady sojusz­ników. Jak mogło do tego dojść, zadawałam sobie pytanie, za­trzymując kosiarkę i wyciągając spomiędzy ostrzy źdźbła trawy. Zostałam nie tylko wymanewrowana, ale i doznałam całkowitej klęski intelektualnej. Byłam absolutnie nieświadoma, że cokol­wiek się dzieje. W rezultacie Marina wystrychnęła mnie na dud­ka. Jakby sama zdrada nie była dostatecznie bolesna, pomyśla­łam sobie, znów wprawiając w ruch kosiarkę i podjeżdżając nie­bezpiecznie blisko matczynej grządki.

Miałam więc nadzieję, że wskutek postępku Charliego i jego zniknięcia Marina też poczuje się zdradzona i poniżona, tak jak ja. I byłam szczęśliwa, że miała złamane serce. Byłam szczęśli­wa, gdyż w tym momencie interesowała mnie jedynie zemsta. A także dlatego, że wyczułam, iż mam nad nią pewną władzę.

Skoro byłam jedyną osobą znającą sekret Mariny, myślałam, wtaczając kosiarkę do garażu, to tylko ja mogłam ją pocieszyć po zniknięciu Charliego. Nie brałam pod uwagę Sonny'ego, gdyż doskonale wiedziałam, że Marina nigdy nie zwróciłaby się do niego,

97


nawet gdyby byli jedynymi ludźmi na ziemi. Postano­wiłam wówczas, że dokonam swej zemsty za sprawą serdeczno­ści i wspaniałomyślności wobec mojej siostry. Obdarzę ją swym współczuciem. A wówczas, mówiłam sobie, prędzej czy później, będzie tego chciała czy nie, okaże mi wdzięczność.

Nie zwlekałam ani chwili z realizacją swego planu. Pomysł, by Marina miała wobec mnie dług wdzięczności, jawił się jako zbyt piękny, by go zmarnować. Moja siostra przyszła na kola­cję o właściwej porze i gdy mama dwukrotnie spytała, co robi­ła tego popołudnia, a ona nie odpowiedziała ani razu, wtrąci­łam się, nim matka zdążyła zadać kolejne pytanie. Powiedzia­łam, że przystrzygłyśmy skraj grządki i pieliłyśmy w ogrodzie, ale Marinę rozbolała głowa i poszła się położyć. Rozwodziłam się z wielką pewnością siebie, opowiadając o kukurydzy, o tym, jak to musiałam zrywać dziewięć kolb, by uzyskać sześć, które teraz jemy, bo w trzech pozostałych siedziały wołki zbożowe i inne szkodniki. Mówiąc o tym wszystkim, ani razu nie spoj­rzałam na Marinę, wiedziałam jednak, że patrzy na mnie ką­tem oka. W normalnych okolicznościach taka zaimprowizowa­na obrona wzbudziłaby jej podejrzenia, ale mogłam się zorien­tować po jej minie, że jest roztrzęsiona i że płakała, i że nie domyśla się moich motywów.

Poszła na górę przede mną, a ja udałam się w ślad za nią dopiero po Aniołkach Charliego. Siedziała na łóżku i znów czytała albo udawała, że czyta, opierając książkę na kolanach. Przyglądałam jej się, dopóki nie podniosła wzroku, a wtedy powiedziałam:

- Przykro mi. No wiesz, z powodu Charliego. Że odszedł.
Wzruszyła ramionami i wróciła do lektury, chcąc dać mi do zrozumienia, że Charlie Eames ani moje przeprosiny nie mają żadnego znaczenia, ale jakby się rozmyśliła. Obserwowała mnie, bawiąc się warkoczem, owijała go sobie wokół dłoni i ciągnęła, jakby chcąc sprawdzić, czy będzie bolało.

- Nie wiem, dlaczego mi nie powiedział - wyznała, a smu­tek i pragnienie malujące się na jej twarzy były tak silne i nie zwykłe,

98


że nagle zrobiło mi się nieswojo. - Dlaczego mi nie po­wiedział? - spytała i tym razem to ja wzruszyłam ramionami.

- Nie wiem - odparłam. - Może nie miał czasu.

Wciąż na mnie patrzyła. Zaczęłam się wiercić. Chociaż o to mi właśnie chodziło, w ogóle nie odczuwałam satysfakcji i za­częłam nawet żałować, że dostrzegłam wtedy ją i Charliego Eamesa, że nie zwróciłam się do mamy, by zajęła się Mariną. Ściągnęłam szybko podkoszulek i zarzuciłam na siebie koszulę nocną, i nim zdążyła o cokolwiek spytać, zgasiłam lampkę przy swoim łóżku i obróciłam się na bok. Wyczuwałam, że mnie ob­serwuje, że się zastanawia, co by tu powiedzieć, z ulgą więc przyjęłam fakt, że zamyka książkę i gasi światło i że żadne sło­wa nie przyfrunęły do mnie przez ciemność pokoju.

Było gorąco, dlatego odsunęłam narzutę w nogi łóżka. Kie­dy usłyszałam, jak Marina wstaje, przyszło mi do głowy, że być może robi to samo albo chce się napić wody czy pójść do ma­my i porozmawiać. Ona jednak stanęła na środku pokoju i wy­szeptała moje imię.

Kiedy byłyśmy małe, często spałyśmy w tym samym łóżku. Nieważne, ile razy matka nas rozdzielała, rankiem znajdywała nas wtulone w siebie. Nasze włosy były rozsypane na podusz­kach, a splecione dłonie lepkie od potu. Teraz pokój wypełnia­ły odgłosy nocnych ptaków, wydawało mi się także, że gdzieś od strony pola wujka Ritchiego dochodzi pohukiwanie sowy.

- Proszę cię - odezwała się ponownie. Bez słowa odsunęłam
kołdrę, a Marina wśliznęła się do mojego łóżka.

99


Rozdział 9

Dopóki farma nie spłonęła, a ojciec nie przetrącił Charliemu Eamesowi ręki, prowokując go do ucieczki, i dopóki nie uznałam jego osoby za przyczynę zachowania Mariny, prawie w ogóle o nim nie myślałam. I nawet potem, kiedy już zniknął, jawił mi się na dobrą sprawę jedynie jako pewien obiekt. Uosa­biał dreszcz, jakiego nie dane mi było doznać, sekret, który Marina przede mną ukryła. Charlie, pod względem ważności, plasował się na równi z pięciodolarowym banknotem, który udało jej się po cichu zaoszczędzić, czy z cieniem do oczu, któ­ry zwędziła u Woolwortha i którym się ze mną nie podzieliła, z nieprzyzwoitymi dowcipami, które czasem szeptała na ucho Delii Hervey w autobusie, nie pozwalając mi podsłuchiwać. Pa­miętam więc fakt istnienia Charliego Eamesa, lecz nie przypo­minam go sobie jako określonego człowieka. Nie pamiętam je­go fryzury, brzmienia śmiechu czy kształtu dłoni i twarzy.

Zachowałam jednak w pamięci dotyk ciała Mariny tamtej nocy, kiedy przyszła do mojego łóżka. Było gorące i ciężkie. Wydawała się ciężarem przywiązanym do mnie, przytwierdzo­nym ramionami szczupłymi i giętkimi niczym winorośl, ko­smykami pragnienia, które owijały się wokół mojej osoby, wszystkimi pajęczynami, jakie rozpościerałyśmy nocą.

Czasem wciąż ją czuję i w takie ranki budzę się zdyszana, a potem leżę śliska od potu, nawet jeśli w pokoju jest chłodno. Powietrze, którym wtedy oddycham, jest szczególnie ostre i czyste. Smakuje mi tak, jak musi smakować pływakowi, który znalazł się w pułapce, schwytany i zaplątany w wodorosty, i który wreszcie się uwolnił i przebił połyskliwą taflę wody. W takie poranki, kiedy moje ciało wreszcie się ochładza i odzy­skuję oddech, doznaję radosnego poczucia swobody i wyzwo­lenia. Dziś trwa to do chwili, gdy spoglądam w lustro.

Odejdź, mówię do twarzy, która na mnie spogląda, choć nikt prócz Jake'a mnie nie słyszy. Nie mam dla ciebie czasu, mówię Marinie. Potem otwieram drzwiczki szafki energiczniej, niż jest to

100


konieczne. Czyszczę zęby, splatam włosy w warkocz i szykuję się do porannego spotkania z Lolly.

Kolorem obowiązującym tego dnia jest jasnozielony - ko­szula, przepaska na głowę i buty na niskim obcasie w tym samym odcieniu. Przepaska i kołnierz Lolly są wyszywane ma­leńkimi perełkami i choć domyślam się, że mają robić wra­żenie czegoś w rodzaju rozsypanych gwiazd, przypominają raczej drobinki ryżu albo konfetti, jakby zjawiła się prosto z wesela czy jakiejś parady.

- Przysłali właśnie serwetki - oznajmia, gdy tylko otwieram drzwi wozu, nim jeszcze mam czas wysiąść. - Jestem pewna, że będą absolutnie cudowne. Nie mogę się doczekać, kiedy je zobaczysz!

Nie przypominam Lolly, że już je widziałam, że prawdę mówiąc, sama je zaprojektowałam i że za to właśnie mi płaci. Wysiadam z samochodu i szukam w torbie futerału na okula­ry. Mamy się udać do centrum wzornictwa, mieszczącego się w dziwnym, pozbawionym okien budynku, który zwiesza się nad krawędzią Schuylkill. Na bocznej ścianie widnieje krzykli­we malowidło przedstawiające wieloryby i delfiny, co dowodzi, że początkowo zamierzano urządzić tu akwarium. Można par­kować tylko wzdłuż University Bridge, gdzie właśnie stoimy. Lolly musiała zjawić się tu chwilę przede mną, gdyż jej lexus przycupnął dwa samochody dalej. Czekała, kiedy podjecha­łam, wskazując miejsce do parkowania, jakbym sama nie po­trafiła go znaleźć.

- Och - mówi teraz.

Dostrzegła właśnie moje nowe drzwi, które wprawdzie są niebieskie, ale w niczym nie przypominają granatu karoserii. Są bez wątpienia pokryte lakierem w spreju, co według Benjy'ego było jedyną rzeczą, jaką dało się w tej sytuacji zrobić.

- No cóż, nieźle - oświadcza Lolly, co znaczy oczywiście, że
jest fatalnie. - Kiedy dostaniesz nowe?

Mówiąc to, zerka przez ramię, jakby się obawiała, że ktoś znajomy może zobaczyć ją obok mojego zniekształconego wozu.

101


- Mam nadzieję, że wkrótce - odpowiadam, wyciągając teczkę i zamykając samochód. Potem dorzucam: - Nie martw się, nie powiem nikomu, że pracuję dla ciebie.

Krzywi się z niesmakiem i bierze mnie za łokieć. Potem pro­wadzi chodnikiem jak niegrzeczne dziecko.

- Chodźmy - mówi. - Smoczyca nie może czekać.
Smoczyca to w rzeczywistości pani Koom Wai, maleńka, niesamowita Koreanka, która jest właścicielką jednego z naj­lepszych sklepów tekstylnych w centrum. Tego ranka otrzyma­ła nową dostawę dekoracyjnych jedwabi i gdyby nie towarzy­stwo Lolly, bez trudu spędziłabym nad nimi kilka godzin, przekładała je, wyczuwała ich gładki, zimny ciężar, obserwo­wała błysk ich jaskrawych turkusów i fuksji, wodziła palcami po ścieżkach maleńkich haftowanych postaci, które drepczą szybkim krokiem po mostkach, spiesząc od pagody do pagody. Teraz jednak puszczam tylko oko do pani Koom Wai, dając do zrozumienia, że wrócę później, ona zaś przynosi po kolei obrusy i serwetki, jakie wybrałam do „Indochin”. Pokazuje najpierw każdą starannie złożoną sztukę, po czym jak magik rozwija materiał szybkim ruchem nadgarstka i rozpościera fa­lującą czerń i szkarłat na szerokiej, wypolerowanej powierzch­ni stołu. „Bierzemy wszystkie”, wydaje werdykt Lolly i dla uczczenia tego faktu zabiera mnie na górę na lunch.

- To, żeby ci wynagrodzić tę historię z samochodem, bo wcześniej nie miałam czasu - upiera się, kiedy protestuję, a gdy przynoszą menu, zamawia wytrawne martini i poucza kelnera: - Odrobinę wermutu i broń Boże żadnej oliwki.

Po drinku czuję lekki zawrót głowy i niknie poczucie odpo­wiedzialności. Powinnam pędzić do domu i zabrać się do robo­ty, ale po odejściu Lolly, która pocałowała mnie niestosownie w czoło, ponieważ nachylić się do mojego policzka byłoby dla niej zbyt dużą fatygą, zwlekam jeszcze, racząc się filiżanką espresso, i dopiero potem schodzę na dół. Hol jest rozplano­wany jak we wnętrzu dużego hotelu, zaglądam więc niespiesz­nie w okna wystawowe sklepów, które ciągną się wzdłuż kory­tarzy.

102


Dryfuję bez celu i w końcu przystaję przed witryną z napisem „Luksusowa kuchnia”. Za szybą widać bogactwo prowansalskich kolorów. Ściereczki, rękawice, ocieplacze do czajniczków i koszy­ki na pieczywo mienią się żywymi żółcieniami i ostrymi błękita­mi z pstrokacizną maleńkich czerwonych kwiatków. Po central­nym filarze pną się wysuszone gałązki krzewu oliwnego i wino­rośli, a z haków pod sufitem zwisają miedziane misy, patelnie i formy w kształcie ryb i serc. Poniżej piętrzą się stosy plecionych koszy. Lecz moje spojrzenie przyciąga jasny błysk stali nierdzew­nej, perfekcyjny blask noży.

Niczym biżuterię wyłożono je na aksamitnych czarnych po­duszkach i zamknięto w gablocie. Gdy chcę je obejrzeć, ekspe­dientka otwiera kłódkę; cały czas mnie przy tym bacznie obser­wuje. Ostrza zaczynają się od tych długich, zaokrąglonych na końcu i cienkich jak papier, i przeznaczonych do krojenia w pla­stry wędzonego łososia, a kończą na wyrafinowanych ośmiocalowych instrumentach do oddzielania mięsa od kości, o czubkach tak szpiczastych, że zarysowałyby szkło. Jest wśród nich krótkie, pękate ostrze o ząbkowanej krawędzi, którego obrót zetnie skór­kę cytryny albo zwinie zamarznięte masło w kulę. Rączki wyko­nano z hebanu i dopasowane są do kształtu dłoni - ciepłe i mi­łe w dotyku. Kiedy biorę noże do ręki, zamykam na nich swo­bodnie dłoń, co przypomina przyjazny uścisk ręki na powitanie.

Dziewczyna podsuwa deskę do krojenia i poświęconego na rzeź pomidora, ale nie mam zamiaru skorzystać z oferty. Je­stem w kapryśnym nastroju i ciągnie mnie do nożyc do drobiu. Moje stare zniknęły jakiś czas temu, a te, których używam od tamtej pory, nadają się właściwie tylko do cięcia szczypiorku. Obrobienie kurczaka jest wykluczone.

Ale nie tymi nożycami, które mam teraz przed sobą. Sprze­dawczyni podsuwa mi dwie pary w pudełku, a ja biorę do ręki obie. Tnę w powietrzu, wsłuchując się w szybki świst, delikatny dźwięk stykających się ostrzy. Jedna para jest ząbkowana, dru­ga gładka, i to właśnie ona budzi moje zainteresowanie. Kiedy przesuwam palcem po krawędziach ostrzy, czuję, jak precyzyj­nie i szybko będą cięły.

103


„Wezmę te”, mówię. Dziewczyna wsuwa nożyce do plastiko­wego rękawa i owija starannie cienkim papierem, który prze­wiązuje wstążką z rafii. W kokardkę wsuwa kawałeczek lawen­dy. Biorę do ręki pakunek i czuję jej zapach: gdy wychodzę ze sklepu, nożyce spoczywają w mojej torebce na ramieniu, przy­jemnie mi ciążąc.

Wiatr się nasilił. Parność babiego lata została przegnana i po raz pierwszy wyczuwam jesień. Jej lekko metaliczna, cierp­ka atmosfera przejaśni mi w głowie. Przystaję na środku mostu i patrzę, jak po drugiej stronie rzeki pełznie po torach jakiś po­ciąg, a potem znika w tunelu, który biegnie pod lodowiskiem hokejowym i omija wysokie białe budynki uniwersytetu.

Kiedyś je dobrze poznałam. Widziałam, jak się nazywają, krą­żyłam wokół nich z wprawą, gdy woziłam tam albo zabierałam stamtąd George'a, albo kiedy umawiałam się z nim na lunch czy drinka. Ale wiedza ta zaczęła z wolna zanikać i nie jestem już pew­na, czybym przypomniała sobie, które uliczki są jednokierunkowe, które parkingi są bezpieczne, które bramy zamykają o zmierzchu. Wydaje się, jakby w chwili nieuwagi umknęła jakaś część mnie sa­mej, i niczym kalecy ludzie, którzy czasem odczuwają ból w daw­no uciętej kończynie, doznaję nagłego przypływu smutku.

Niespodziewanie opanowuje mnie krótki i ostry żal za wszyst­kim, co chciałabym odwrócić, za chwilami, które pragnęłabym zapisać na nowo i uwolnić. To uczucie jest tak nieodparte, tak dogłębne, że pozbawia mnie tchu. Po chwili zmuszam się do te­go, by ruszyć dalej, stawiać jedną stopę przed drugą, poszukać w torebce kluczy i pomyśleć o Jake'u, który na mnie czeka. Do­cieram do samochodu i w tym momencie postanawiam, że tego popołudnia pójdziemy na długi spacer do Wissahickon Park, by uczcić nadejście jesieni, kiedy podnoszę wzrok i dostrzegam George'a. Jest niespełna dziesięć jardów dalej i idzie w moim kierun­ku. Zastanawiam się niezwłocznie, czy to moje myśli powołały go do istnienia, czy czasem nie wyczarowałam go nieumyślnie z ja­kiegoś głębokiego, ukrytego jeziora tęsknoty i nostalgii.

Jego widok jest tak dobrze znajomy i zarazem tak dziwny, że zastygam w bezruchu. Wiedziałam, że wrócił z Paryża i że pewnego

104


dnia - to nieuniknione - natknę się na niego. Wyobraża­łam sobie nasze spotkanie, odgrywałam je uważnie i analizowa­łam możliwości - wynurzam się zza półek z towarem i widzę go w sklepie spożywczym, wpadam na niego w barze czy na przyję­ciu, słyszę niespodziewanie jego głos podczas antraktu w teatrze. A jednak czuję się schwytana podstępnie w pułapkę i zastraszo­na, jakby przeszłość przełamała bariery i wtargnęła w czas teraź­niejszy. Nie jestem przygotowana na to gwałtowne wrażenie, że życie zaszło donikąd, że miniony rok po prostu się rozsypał, a ja mogłabym równie dobrze stać na innym chodniku, tym razem w blasku latarni, dwa dni przed jego wyjazdem do Paryża, ży­cząc mu szczęścia, a potem patrząc, jak się oddala.

Włosy mu trochę urosły. Wiatr je porywa i odrzuca na boki. Wciąż ma na sobie starą sztruksową marynarkę. To jedna z kil­ku, jakie uznał za odpowiedni uniform, kiedy zaczął wykładać na uniwersytecie. Porzucił jednak spodnie khaki na rzecz czar­nych, bardziej obcisłych dżinsów, jak przypuszczam pod wpły­wem nowej żony. Dzięki Bogu jest sam. Ponieważ pierwsza go zauważyłam, miałam szansę ocenić wyraz jego twarzy i dostoso­wać odpowiednio swoją. Mogłam zrobić odpowiednią minę, oprzeć się o drzwi wozu, by nie spostrzegł, że drży mi dłoń, i dopiero wówczas powiedzieć: „George?”. Przystaje na dźwięk mojego głosu i podnosi wzrok, dostrzega mnie przed sobą.

- Susannah! - woła. Głos mu się nie zmienił. Nie przypomi­na brzmieniem inspektora Clouseau albo Vincenta Price'a. Nie potrafię jednak powiedzieć, czy słychać w nim radość, czy też zaskoczenie.

- Jak się masz - mówimy jednocześnie i milkniemy w tym sa­mym momencie niczym aktorzy w źle zrealizowanym sitcomie.

Zadaję George'owi kolejne pytania, niemal odruchowo, chodzi mi o jego książkę i wykłady. Ale tak naprawdę nie słucham

105


odpowiedzi, tylko się wymykam. Zanurzam się w jego głosie, dryfuję na wspomnieniu jego dotknięcia i chwytam na wpół zapomniane echo jego oddechu na mojej skórze.

Chcę, by mówił dalej, tak abym mogła obserwować jego twarz nieco dłużej, ale milknie. Pytał chyba, czy czytałam w „New York Times” o Centrum Pompidou, potrząsam więc głową, co zdaje się go satysfakcjonować. Potem się rozgląda, szukając następnego tematu.

- No cóż - mówię - przyjemności życia w mieście.
George marszczy brwi z troską.

Pewnie takie rzeczy nie zdarzają się w Paryżu. W głosie George'a pobrzmiewa niedowierzanie.

Czuję teraz narastającą pustkę w żołądku, bo na twarzy George'a pojawia się coś nowego. Jest jak cień na wodzie, prawie

106


niewidoczny, lecz jednocześnie nieomylny. Przebłyskujący leciutko wyraz lęku. Nie chcę pytać, ale wiem, że muszę.

- To znaczy? Co jest dziwne?

Wydaje się, że na moście zapanowała nagle cisza, jakby mija­jący nas ludzie unieśli się w powietrze, i George w końcu mówi „Marina”. Patrzy prosto na mnie, a pusta przestrzeń w moim żo­łądku zapada się w siebie, eksploduje jak kolapsująca gwiazda.

Mój głos brzmi chrapliwie, jakby coś tkwiło mi w gardle. George potrząsa głową i patrzy na swoje stopy. Jak dziecko kreśli na chodniku małe kółko, wodząc po płytach butem.

- George - nalegam. - Kiedy?

Trzymam dłonie w kieszeniach spodni i z trudem się po­wstrzymuję, by go nie chwycić i nim potrząsnąć.

- Może ci nie mówiłem - snuje przypuszczenie. - Nie pamię­tam. Nie rozmawiałyście wtedy ze sobą. - Przestaje kreślić kółka, patrzy na mnie i wzrusza ramionami. - Opowiedziała mi o tym, gdy kiedyś zadzwoniła. Akurat nie chciałaś z nią rozmawiać. By­ła naprawdę wkurzona. - Potrząsa głową, jakby chciał wyrzucić z siebie to wspomnienie. - Powiedziała, że będzie to ją kosztować majątek. Jakiś dupek wyciął słowo „suka” na drzwiach jej wozu. Mniej więcej dwa tygodnie przed jej śmiercią.

Rozdział 10

Przycisnęłam George'a. Stałam na moście, mówiłam piskli­wym głosem, dusiłam go, dopytywałam się, czy przypomina sobie coś jeszcze, cokolwiek, co mówiła Marina. Ale nic z tego. Albo tak przynajmniej utrzymywał. Pewnie była to prawda. Oczy zaczęły mu już biegać i chciał po prostu uwolnić się ode mnie, czmychnąć jak

107


ryba przez trzciny na nieskazitelne wody swego życia.

Wspomnienie Mariny z miejsca pokryło lodem jakikolwiek cień serdeczności między nami. Zawsze tak było, nawet gdy jeszcze żyła, i zdążyliśmy już z George'em odkryć, że fakt śmierci nie przyćmił w żaden sposób jej mocy. Kiedy ucałował mnie na pożegnanie, nachylając się i cmokając z francuska w oba policzki, jego wargi nie były już przyjazne, jak tego oczekiwałam, ale suche i obce. Otarły się o moją skórę jak papier.

Teraz odgrywam w głowie słowa George'a, obserwując jed­nocześnie jasne światła na drodze międzystanowej. „Jakiś du­pek wyciął słowo «suka» na drzwiach jej wozu. Mniej więcej dwa tygodnie przed jej śmiercią”.

Jake leży na tylnym siedzeniu i od czasu do czasu słyszę, jak wzdycha. Chwilami siada i wygląda przez okno, a ja dostrze­gam w lusterku wstecznym błysk czerni i szarości. Droga przed maską wozu to szara wstęga, a graniczące z nią pola wciąż są uprawiane, nie stały się martwe. Niebawem po prawej stronie ukażą się niebiesko-zielone połacie mokradeł, a zaraz potem Jake i ja ujrzymy po raz pierwszy zatokę Chesapeake.

Wskazówki udzielone przez Kathleen Harper były niezwy­kle ścisłe. Opisała szczegółowo kościoły, które będę mijać po le­wej albo prawej stronie, i drogi, które mają numery okręgów i zwierzęce nazwy jak „Lisi trakt” czy „Szlak kaczki”. Jeśli ko­bieta będąca najlepszą przyjaciółką Mariny w Waszyngtonie odczuła jakiekolwiek zaskoczenie, gdy zadzwoniłam do niej ze­szłego wieczoru, to nie dała tego po sobie poznać. Nie dosły­szałam w jej głosie ani jednej nuty świadczącej o tym, że zapo­mniała mnie albo uznała mój telefon za cokolwiek dziwnego. Wręcz przeciwnie, bezzwłocznie udzieliła mi wskazówek co do drogi, traktując moją prośbę - powiedziałam, że chcę przyje­chać i pomówić o Marinie - za rzecz zupełnie normalną. Od­niosłam wręcz wrażenie, że czeka na sygnał ode mnie.

Spotkałam wcześniej Kathleen Harper tylko raz, na po­grzebie Mariny, czyli ponurej uroczystości w krematorium gdzieś niedaleko

108


Reston. Niespełna tuzin ludzi stało w nowo­czesnej, otynkowanej na biało kaplicy i śpiewało hymn żałob­ny, jedyny, jaki nam wtedy przyszedł do głowy, podczas gdy trumna z ciałem mojej siostry sunęła, jakby za sprawą magii, po czymś w rodzaju taśmociągu, by zniknąć za ciemnoniebie­ską zasłoną. Kathleen podeszła potem do mnie; była zadbaną i wysoką brunetką. Przedstawiła się jako koleżanka Mariny z Banku Światowego, po czym, tak jak detektyw Mark Cope, dała mi wizytówkę. Podobnie jak on, napisała na niej numer domowego telefonu i powiedziała cicho: „Gdyby cokolwiek...”. A teraz mam nagle wrażenie, że to „cokolwiek” się pojawiło.

Dom jest duży i nowoczesny, usytuowany nad wodą. Jake obserwuje mnie z tylnego siedzenia, kiedy stoję na krytych te­rakotą stopniach i naciskam dzwonek, który wydaje trzykrotny dźwięk, niczym w opowiadaniu Edgara Allana Poe. Nie słyszę w środku odgłosu kroków i gdyby nie tył samochodu wystają­cy z otwartego garażu, pomyślałabym, że nikogo tu nie ma, jak w budynku wystawionym na sprzedaż.

Próbuję sobie przypomnieć, co wiem o Kathleen Harper, i niewiele przychodzi mi do głowy. Jestem prawie pewna, że była jakaś wzmianka o dzieciach i małżeństwie, czy może roz­wodzie. Poza tym nic o niej nie wiem. Kiedy więc drzwi nagle się otwierają, co mnie zaskakuje, stwierdzam, że kobieta stoją­ca przede mną to ktoś całkowicie obcy.

Miałam rację, jest wysoka i ciemnowłosa. Jest także grubo-koścista i zbyt szczupła, toteż sprawia wrażenie osoby dwuwy­miarowej. Wygląda płasko, jak postać wycięta z kartonu. Złu­dzenie jest być może wywołane przez światło, które przesącza się zza szklanej ściany za jej plecami i pada na nią od tyłu, jak na rekwizyt teatralny. Wspomniała poprzedniego wieczoru, że pracuje teraz w domu, a ponieważ nie musi chodzić do biura, nie jest szczególnie zadbana. Skórę ma bladą, jak ktoś zamyka­jący się w czterech ścianach czy inwalida, a włosy krótko przy­cięte, niczym chłopak. Odgarnia je z czoła niepewnym, nerwo­wym gestem, zauważyłam też, że obgryza paznokcie. Kiedy na mnie spogląda, czerwienieją jej

109


policzki. Otwiera usta, potem zamyka, widać wyraźnie, jak wstrząsa nią dreszcz.

- Przepraszam - mówi Kathleen Harper. - Nie chcę, by pa­ni pomyślała, że jestem niegrzeczna. Po prostu czasem zapomi­nam, że byłyście identyczne.

Dom wydaje się szeregiem szklanych pokoi, niektóre otwie­rają się na siebie, inne spoglądają na zatokę. Na podłodze leżą tylko dwa małe dywaniki, kanapy zaś są bez wyjątku niskie i prostokątne, w stylu bauhaus. Na środku salonu stoi odwró­cona do góry nogami skrzynka po herbacie, a na niej miska z żelkami i kilka magazynów, co sugeruje, że mąż po rozwodzie zabrał stolik do kawy. Podążam za Kathleen do kuchni, dzię­kuję za kawę i kanapkę, ale zgadzam się na piwo, kiedy moja gospodyni mówi, że sama się napije.

- Jest po drugiej - mówi. - Zwykle nie piję po południu, ale to jeden z plusów siedzenia w domu.

Kuchnia, która jest oczywiście spartańska, składa się niemal całkowicie z jasnego drewna i stali nierdzewnej. Nad podwój­nym zlewem na parapecie usadowił się szereg narcyzów, a na brzegu wyspy, obok bloku z nożami i piecyka, leży dziecięcy ró­żowy plecak z wizerunkiem Barbie. Ze stalowej kratki pod sufi­tem zwieszają się garnki. Są wypolerowane, uszeregowane we­dług wielkości i nie noszą śladów używania. Nietrudno dostrzec w tym pomieszczeniu bastion pewnej rutyny - sushi na wynos, białe wino w minibuteleczkach i dzieci skubiące paluszki dro­biowe i inne rurkowate specjały, które podgrzewa się w mikro­falówce na plastikowych tackach. Kathleen otwiera lodówkę i gdy drzwi zmieniają położenie, dostrzegam zdjęcie Mariny.

To jedna z kilku rodzinnych fotografii, które wsadzało się do celofanu i mocowało w odpowiednim miejscu magnesami w kształcie słoneczników. Marina siedzi na stopniach werandy, chyba na tyłach tego domu. Obejmuje dwie małe dziewczynki, uśmiecha się przy tym. Jedna z dziewczynek trzyma za obrożę brązowego labradora, starając się wykręcić mu łeb w stronę obiektywu. Jestem wbrew sobie zafascynowana. To moja siostra i jednocześnie nie ona, jakby ktoś inny wtargnął do jej ciała.

110


- Uwielbiały ją - mówi Kathleen.

Obserwuje uważnie moją twarz, a ja czuję na policzkach ru­mieniec, jakbym została przyłapana na podglądaniu przez dziurkę od klucza czy podsłuchiwaniu pod drzwiami. Zdejmu­je kapsle z dwóch butelek piwa.

- Spędzała tu mnóstwo czasu - ciągnie. - To był nasz dom na weekendy, jeszcze przed rozwodem. - Podaje mi piwo. - Nauczyliśmy ją żeglować. Wie pani, urządzaliśmy grilla, chodziliśmy na
przystań. Dziewczynki to fascynowało. Jej imię. Marina i marina.
Powiedziałam im, że zginęła w wypadku samochodowym.

Kathleen dodaje to szybko, a w kąciku jej ust drga drobny uśmiech, jakby wyznawała coś wstydliwego i przepraszała jed­nocześnie za to, że tak ocenzurowała śmierć Mariny.

- Wiem, że nie powinno się okłamywać dzieci - mówi dalej. -
Ale nie mogłam powiedzieć im prawdy. Między innymi dlatego zaczęłam potem pracować w domu, chciałam być blisko nich. Biedne dzieciaki, i tak miały już dość problemów z naszym rozwodem.

Pociąga szybko z butelki.

- Chciałaby pani się przejść? - pyta.

Jake biegnie przed nami po trawniku. Kathleen obserwuje go z mieszaniną nostalgii i zazdrości, zarezerwowanej dla daw­nych chłopaków, którzy zainteresowali się innymi kobietami.

Kathleen pochyla się nad barierką i patrzy w wodę, która późnym popołudniem jest nieruchoma i smolista.

111


- Pielęgnujcie Chesapeake - cytuje slogan, ten z trzcinami i nurem, widoczny na tablicach rejestracyjnych wozów tereno­wych. - Zatoka jest zanieczyszczona, wie pani.

Wyciąga rękę w stronę wody, jakby chciała ją pogłaskać opuszkami palców.

- Mówią, że próbują ją oczyścić, ale za każdym razem czło­wiek czyta o kolejnym przedsiębiorstwie, które wlewa tu różne świństwa. Marina uwielbiała to miejsce. Mówiła, że tak tu spo­kojnie. Martwi mnie to. - Milknie na chwilę. - Martwi mnie, czy w tej chwili ma spokój.

Kończy piwo i siada na drewnianej skrzyni, gdzie wrzuca się stare odbijacze łodzi, pojedyncze trampki i splątane żyłki wędkarskie.

- A więc jechała tu pani dwie godziny - mówi. - O co chce
pani mnie spytać?

Brzmi to jak żądanie i gdy Kathleen podnosi na mnie wzrok, wyraz jej twarzy jest już inny; maluje się na niej dziecię­ca ciekawość, ale coś jeszcze, jakby się bała, że mam zamiar oskarżyć ją o coś albo zranić jej uczucia. Marina jako nastolatka doprowadziła to spojrzenie do perfekcji, tę oskarżycielską kom­binację odsłonięcia się i wrogości, a ja, w przebłysku jasnowi­dzenia, zaczynam pojmować, dlaczego tak się zaprzyjaźniły. Wyczytuję to z twarzy Kathleen. Obie musiały dostrzec w sobie bratnie dusze. Każda z nich musiała uświadomić sobie, że zna­lazła właśnie oparcie, towarzyszkę broni w walce ze światem.

Jestem nieprzygotowana na to dziwne wrażenie, że rozma­wiam z Mariną jakby za czyimś pośrednictwem, że jestem z po­wrotem w tym samym miejscu, od którego tak daleko uciekłam. I jestem też nieprzygotowana, na tę starą urazę, o której, jak mi się zdawało, na zawsze zapomniałam, tę, która teraz we mnie narasta. Otwieram usta i zaraz je zamykam. Muszę użyć całej si­ły woli, by się nie wycofać.

- Przepraszam - mówię i jestem jednocześnie poirytowana,
że to powiedziałam. Mimo wszystko ta kobieta nie umie czytać
w moich myślach, ale wytrąciła mnie całkowicie z równowagi.
Nagle przychodzi mi do głowy, że ta wizyta to nie był wcale taki

112


dobry pomysł, i kusi mnie, by odstawić piwo i po prostu odejść. Ale wtedy przypominam sobie, jak głębokie były rysy na drzwiach mojego wozu, przypominam sobie wyraz twarzy George'a i ciemność pralni, tak gęstą i niebezpieczną jak ta wo­da, która płynie teraz pod nami. Biorę się więc w garść. Mówię sobie, by nie zachowywać się niepoważnie. I w końcu wyrzu­cam z siebie odpowiednie słowa.

- Muszę... - zaczynam niepewnie. - To znaczy chcę wie­dzieć, co się stało, nim Marina została zamordowana.

Kathleen przygląda mi się przez chwilę.

Kathleen obserwuje mnie uważnie z niedowierzaniem i jakby podejmowała podstęp. Przychodzi mi do głowy nieprzy­jemna myśl, że jestem idiotką i że ona może w jakiś sposób ob­rócić ten fakt na swoją korzyść. Kiedy wreszcie otwiera usta, w jej głosie można wyczuć pogardę.

Jestem jednak pewna, że Kathleen wie o wszystkim. Jestem przekonana, że zna całą historię, ale chce posłuchać, jak ją opowiadam.

113


Chce mnie za wszelką cenę poniżyć, planowała to od bardzo dawna. Pragnie posłuchać, jak przyznaję się do te­go, że nie wiem, co działo się z moją siostrą, jak byłam obojęt­na na jej ból i samotność. Wyczuwam zazdrość Kathleen rów­nie nieomylnie jak woń perfum. Chce za wszelką cenę usłyszeć, jak się przyznaję, że w ostatecznym rozrachunku Marina była bliższa jej niż mnie.

- Dzwoniła, ale nie miałyśmy szansy porozmawiać - mówię.
Kathleen zerka na mnie z ukosa, uśmiechając się kwaśno i przytakując ze zrozumieniem.

- Były jakieś telefony - wyjaśnia. - Czekoladki. Kwiaty. Cza­sem wydawało jej się, że ktoś ją śledzi. Pod koniec ta historia z samochodem. I ktoś włamał się na jej podwórze, porozrzucał wszędzie śmieci. Trwało to miesiącami. Marina była prześlado­wana.

Siadam na skrzyni i zamykam oczy. Wyczuwam przez ma­teriał dżinsów drzazgi w drewnie i przychodzi mi do głowy, że latem nikt nie chciałby tu siedzieć w szortach. Krawędź barier­ki wrzyna mi się w tył głowy, napieram na nią, z wdzięcznością przyjmując ból, tak jak robi się to w kościele, kiedy człowiek wbija sobie paznokcie w dłoń, by powstrzymać się od ziewnię­cia czy śmiechu. Ze słońca wyparowało ciepło, a świat wydaje się całkowicie cichy.

Bierze mnie chęć, by dać Kathleen Harper w twarz, ale się po­wstrzymuję. Siedzę po prostu i kończę swoje piwo. Nie mam siły interesować się wendetą, jaką Kathleen prowadzi w imieniu Ma­riny. Chcę tylko uzyskać to, czego potrzebuję, i wynieść się stąd.

- Posłuchaj - zwracam się do niej, starając się nadać głoso­wi bezosobowy i neutralny ton. - Możesz mi powiedzieć, co się stało, Kathleen? Proszę. Naprawdę chciałabym wiedzieć.

114


Chcę sprawiać wrażenie kogoś gotowego do pokuty, będą­cego w trakcie pielgrzymki, podjętej bezinteresownie.

- Nie bardzo rozumiem, dlaczego to ma dla ciebie takie znaczenie - mówi. - Jest już trochę za późno.

Milknie, ale nic nie mówię. Mam niejasne wrażenie, że Kathleen wie albo przynajmniej podejrzewa, dlaczego ma to dla mnie znaczenie, ale nie zamierzam dawać jej satysfakcji i tego przyznawać. Zaczynam odczuwać do niej głęboką niechęć, ale naprawdę muszę usłyszeć, co ma do powiedzenia. Znała moją siostrę w ostatnich miesiącach jej życia, i będzie ze mną rozma­wiała, gdyż jej chęć popisania się jest jeszcze większa niż pragnie­nie wymierzenia mi kary. Kathleen Harper nie może liczyć na lepsze audytorium i doskonale o tym wie.

Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że płacze. Szybko ociera łzy wierzchem dłoni.

115


Nie bardzo wiem, dlaczego o to pytam, ale wydaje się to ważne.

Kathleen ociera ponownie oczy i potrząsa głową.

- Nie - mówi. - To właśnie dziwne, jak się teraz zastanowić.
Nawet po tej historii z samochodem, kiedy zrobiło się napraw­dę paskudnie, wydawała się raczej poirytowana niż wystraszona.

Siada na ławce obok, a jej bliskość wydaje mi się nieco od­pychająca. Jake wrócił do nas i przycupnął u moich stóp, i gdy Kathleen nachyla się, chcąc podrapać go za uszami, z trudem się powstrzymuję, by nie odepchnąć jej dłoni.

Chyba słychać zdumienie w moim głosie, choć ta wiadomość nie powinna mnie zaskoczyć. Wiedziałam, że Marina była zwią­zana z domem, ale jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, że na­prawdę tam pojechała. Po jej śmierci nieruchomość przeszła na mnie. Nigdy nie chciałam postawić tam stopy i sprzedałam dom Herveyom z wszelką zawartością, do ostatniego grata. Zrobiłam to za pośrednictwem prawników, nie ruszając się nawet z Fila­delfii. Ale teraz obraz Mariny powracającej do tego miejsca, siedzącej w samotności na ganku albo śpiącej w łóżku mamy, wydaje się z początku makabryczny, a potem niewypowiedzia­nie smutny.

- Nie za często, ale czasami się tam wybierała - mówi Kath­leen, a ja niemal podskakuję na dźwięk jej głosu, jakbym zapo­mniała, że siedzi obok mnie. - Kiedy chciała uciec.

Głos Kathleen zwalnia teraz, pieści te ostatnie wspomnie­nia. Ja się nie liczę. Kobieta dryfuje gdzieś w przestrzeni, od­grywając ten szczególny moment przeszłości.

- Ostatnim razem wzięła tydzień wolnego. To było na począt­ku marca. Zaraz po tej historii z samochodem. Nie wiedziałam
nawet, że pojechała do Georgii, dopóki stamtąd nie wróciła.
Przypuszczam, że zrobiła to pod wpływem chwili. Czasem tak robiła. Zostawiała mi wiadomość na sekretarce, że chce wyjechać.

W głowie zaczynają mi wirować obrazy niczym sztuczny śnieg w szklanej kuli i uparcie powraca myśl, że Marina musiała tam być,

116


kiedy po raz ostatni do mnie dzwoniła. Gdy wyrwa­łam ze ściany przewód telefonu, moja siostra stała pewnie obok biurka matki w salonie albo patrzyła przez okno nad kuchen­nym zlewem. Wyobrażam ją sobie, jak zwija drugą ręką stary żółty przewód, skupiając spojrzenie na ciemnych kręgach, po­zostawionych na blatach szafek przez matczyne słoiki, albo przyglądając się wysokim, gładkim liściom lilii, które rzucają szpiczaste cienie na podwórzu na tyłach domu.

- Widziałam ją jeszcze tylko raz - dodaje Kathleen. - Parę dni
przed jej śmiercią. Dzieci miały akurat ferie wiosenne. Poszłyśmy
na zakupy do Crystal City, a potem zabrałyśmy je do kina.

Spogląda teraz ponad wodą, a ja dostrzegam na jej policz­kach ślady łez i nieznaczne smugi, tam gdzie otarła je dłonią.

- Jaka była? - pytam. - Po powrocie, kiedy widziałaś ją ostatni raz?

Kathleen zastanawia się przez chwilę.

Patrzy na mnie, szukając potwierdzenia, zapewnienia, że Marina umiała zranić, że umiała zmienić się w kamień.

Oczy Kathleen są duże i zielone; jest tak blisko mnie, że wi­dzę dokładnie, w którym miejscu jej warga jest wklęsła i pęk­nięta, jakby ją zagryzała.

- Wiesz - mówi - czytałam jakiś czas temu artykuł w „Harper's”czy „New Yorkerze” o kobiecie, którą ktoś prześladował.
- Nie odrywa wzroku od mojej twarzy. - Ten facet łaził za nią bez przerwy. Wydzwaniał, przysyłał różne rzeczy, włamał się do niej do domu. Poszła na policję, a tam powiedzieli, że nie wiele mogą zrobić.

117


W końcu zrezygnowała z pracy, przeprowa­dziła się do miasta i zmieniła nazwisko. Autor artykułu twier­dził, że kobiecie się udało, bo nie padła ofiarą morderstwa.

Strach to zmarszczka na wodzie. Może ją wywołać byle kamy­czek, byle drobnostka - dźwięk telefonu, trzask drzwi samochodu, drgnienie cienia. A gdy nie występuje pod postacią rozchodzą­cych się bez końca kręgów, przybiera formę podskórnego nurtu, bystrego prądu, który płynie, śmiertelnie groźny i niewidzialny, pod powierzchnią dnia. W tej chwili czuję, jak mnie ciągnie, jak się ze mną drażni, jak próbuje połknąć mnie w całości.

Zatrzymuję samochód i oddycham głęboko. Jest późne po­południe, razem z Jakiem znajdujemy się około pięciu mil od domu Kathleen Harper. Zaparkowałam przed jednym z ko­ściołów, które wymieniła jako punkt orientacyjny na trasie. Jest mały i ceglany, a co najważniejsze - pusty. Ma to w tej chwili zasadnicze znaczenie, nie chcę bowiem, by ktokolwiek był świadkiem paniki, która mnie ogarnia.

Wysiadam z wozu, a Jake przeskakuje przez oparcie i mija mnie w pędzie, kierując się w stronę cmentarza. Podążam za nim, siadam na trawie i wciskam głowę między kolana, tak jak kazali robić w szkole nauczyciele, kiedy groziło nam omdlenie. Gdy podnoszę wzrok, Jake krąży między nagrobkami, przysta­jąc od czasu do czasu, by powąchać ziemię albo przyjrzeć się kamiennym tablicom, jakby umiał odczytać wyryte na nich in­skrypcje. Zarośnięty trawnik, który rozpościera się pod stary­mi drzewami, ma kojący zapach wilgotnej ziemi i starych liści, a pustka wysokich okien w białych ramach obiecuje anonimo­wość. Domyślam się, co jest za tymi oknami - zwykłe prostokąt­ne pomieszczenie, szeregi ławek z ciemnego drewna, ambona, śpiewniki, kamienna chrzcielnica. Zastanawiam się, czy mogę dostąpić oczyszczenia. Jeśli tak, to pragnę, by zmyto ze mnie wspomnienie tego popołudnia, tak jak się pragnie pozbycia się kaca lub wspomnienia niepożądanego pocałunku.

Zamykam oczy i widzę twarz Kathleen Harper. Jest zbyt bli­sko. Nachyla się, by zajrzeć do wnętrza samochodu, niemal dotyka mnie

118


policzkiem. Bardzo jej zależy, bym pojęła, jak ważna by­ła dla Mariny. Kiedy mówi, czuję zastarzałe ciepło jej oddechu.

Wbijam dłonie w kieszenie kurtki, czuję ciepło materiału i rozprostowuję pałce. Nad głową jakiś odrzutowiec przecina nie­bo późnego popołudnia, ale leci wysoko i go nie słychać. Mrużę oczy, by go lepiej widzieć, i w wyobraźni nadaję mu głos Kathleen, zmuszając, by się oddalił. Siłą woli coraz bardziej odsuwam od siebie jej słowa, sprawiam, że rozsnuwają się i zanikają jak smuga kondensacyjna za samolotem. Są jednak uparte i nie chcą odejść. Zwieszają się przede mną w jesiennym powietrzu.

„Nie chcesz mnie spytać? - mówi z uporem Kathleen. - Nie chcesz wiedzieć, czy byłyśmy z Mariną kochankami?”.

Ściemnia się, nim docieramy do domu. Ogarnia mnie zmę­czenie. Czuję się wypalona, wyczerpana gniewem Kathleen, jej uporem i własnym lękiem. Nachodzi mnie myśl, że gdybym zetknęła się w tym momencie twarzą w twarz z samą Mariną, nie zrobiłoby to na mnie większego wrażenia. Grzebię się z klu­czami i zapominam, który pasuje do drzwi wejściowych, upuszczam je i muszę zacząć wszystko od nowa, a tymczasem Jake siada z westchnieniem na stopniach i mnie obserwuje.

Teraz, kiedy jestem z powrotem w domu, chcę wymazać to popołudnie z pamięci. Chcę wziąć długi prysznic i zmyć wspo­mnienie o Kathleen Harper. Może jednak, mówię sobie, coś mi się udało. Elena przypuszczalnie by powiedziała, że jestem wyczerpana, gdyż spotykając się z Kathleen, zetknęłam się w jakiś sposób z Mariną. I może miałaby rację. Może przez wy­słuchanie tej historii, nawet jeśli nastąpiło to osiemnaście mie­sięcy za późno, odpokutowałam, złożyłam do ziemi ducha, któ­ry za mną podążał, albo przynajmniej go udobruchałam.

Takie przynajmniej mam wrażenie i, co dziwne, Marina wydaje się teraz znajdować całkiem blisko. Towarzyszyła mi przez całą drogę do domu i tym razem jestem zadowolona. To nie ta Marina od Kathleen, to ta druga, Marina z mego osobi­stego dzieciństwa, która nadawała gwiazdom szczególne imio­na i którą widuję za rzadko. To nocna prządka, która umiała wprawić łabędzie w taniec, mała dziewczynka, która według słów babci była dzielna jak lew.

119


Nie odwiedza mnie zbyt często, ale tego wieczoru coś ją do mnie przywiodło.

Przekręcam klucz w zamku i Jake pierwszy wchodzi do środka. Nie zapalam nawet świateł. Lubię blask latarni i przy­ćmioną poświatę, która przenika do mojego mieszkania.

W sypialni zdejmuję marynarkę i rzucam na łóżko. I wtedy coś się dzieje. To prawie nic. Najdrobniejszy ruch, zaledwie drgnienie, jakby powietrze w pokoju zostało zakłócone. I w tym momencie uświadamiam sobie, że w mieszkaniu jest ktoś jeszcze.

Rozdział 11

Tym razem nie czuję żadnego pulsowania prądu elektrycz­nego, może dlatego, że widzę, albo dlatego, że tym razem nie jestem osaczona jak zwierzę w piwnicy, unieruchomiona przez ciemność. Tutaj, w półświetle, znajduję się na swojskim grun­cie. Nasłuchuję, starając się wyłapać ten sygnał, który mnie za­alarmował, ale nie słychać żadnego konkretnego dźwięku, nic szczególnego poza leniwym pomrukiem, jaki dociera o szóstej wieczorem z ulicy. I tym razem, nie wiem, jak blisko przebywa ten ktoś. Zdaję sobie tylko sprawę, że jest tutaj.

Moja torebka leży na komodzie, zmierzam niepostrzeżenie w jej stronę, przesuwając stopy po dywanie, starając się ich nie podnosić, by nie słychać było kroków. Wlepiam wzrok w drzwi sypialni, plamę szarej ściany i narożnik ramy obrazu. Ważne jest, by nie dać się zaskoczyć. Torebka jest otwarta i wsuwam do niej dłoń. Obserwuję hol i wstrzymuję oddech, podczas gdy moje palce poruszają się wolno, omijając uważnie portfel i szczotkę do włosów. Trzeba użyć całej siły woli, by nie poru­szać gwałtownie ręką. By nie hałasować czy krzyczeć. Po chwi­li palce natrafiają na pakunek z cienkiego papieru i coś się we mnie rozluźnia, kiedy zaciskam dłoń na podwójnym ostrzu.

Rozchodzi się leciutki zapach lawendy, gdy podnoszę nożyce na wysokość ramienia, dostosowuję chwyt i wchodzę ostrożnie do holu.

120


Jest pusty. Sklepione przejście do salonu i kuchnia znajdują się cztery kroki dalej po lewej stronie, i jest to prze­strzeń, którą muszę ominąć. Dostrzegam połyskiwanie kluczy na półokrągłym blacie stolika w holu, wiem jednak, że nie będą mi potrzebne. Nie zaryglowałam jeszcze drzwi ani nie zamknęłam ich na łańcuch. Zajmie mi to tylko sekundę, jeden obrót nad­garstka, by je otworzyć, a potem skok na podest i krzyk o po­moc. Ale to może być ostatnia sekunda. Przypominam sobie bia­łe prześcieradło w kostnicy i to, co pozostało z twarzy Mariny.

Wiem, jak się poruszać. Muszę zrobić pierwszy krok, mó­wiąc sobie jednocześnie, by oprzeć się panice. Nie pomoże mi teraz. Jestem przekonana, że moje życie zależy w tej chwili od następnych dziesięciu kroków. Unoszę dłoń z nożycami i co­fam, napinając ramię jak sprężynę i przygotowując je do mak­symalnie skutecznego ciosu. Do przodu. W dół. Mocno. W tym momencie przy krawędzi sklepionego przejścia porusza się ja­kiś cień i do holu wkracza mężczyzna.

Narasta we mnie dźwięk, coś niezamierzonego i głośnego, ale mam jednocześnie usta wyschnięte na wiór. Nie mogę po­ruszyć się ani do przodu, ani do tyłu. Czuję się tak, jakby płu­ca miały mi eksplodować. A potem Jake wpada do holu, wier­cąc się radośnie, a Beau pyta:

- Susannah! Na litość boską - mówi Beau. - Uspokój się!
Jego słowa trafiają w próżnię. Widzę twarz Kathleen Harper, czuję jej leciutki, wstrętny uśmiech, przypominam sobie kostnicę w Alexandrii i dzwoniący telefon, i trzask celofanu okrywającego lilie. Marina biegnie przez wysoką trawę. Żółte światło pada na słowo „suka”. George potrząsa głową. Gaśnie światło. Jakby ktoś gwałtownie otworzył pudełko w mojej głowie i ze środka wysypało się

121


mnóstwo obrazów, zmieszanych i jednocześnie powiązanych ze sobą.

- Wynoś się! - wrzeszczę na Beau. - Wynoś się i zostaw mnie w spokoju!

Widzę, że moje słowa go zabolały, odsuwa się ode mnie. Puszcza moje nadgarstki, cofa się o krok i otwiera drzwi wej­ściowe. W chwili, gdy się zamykają, uświadamiam sobie, że po­pełniłam straszliwy błąd.

- Beau! - wołam. - Zaczekaj!

Ale głos mi słabnie i staje się bezużyteczny, nagle sama czu­ję się słaba i bezużyteczna, jakby wciągnęła mnie pod siebie morska fala, a potem wyrzuciła na powierzchnię, mokrą i zmor­dowaną. Jake kręci się w kółko przed drzwiami, popiskując, a jego widok przyprawia mnie o łzy. Nożyce do drobiu leżą pod nogami, tam gdzie je upuściłam, i odsuwam je stopą na bok, otwierając jednocześnie drzwi. Wołam ponownie Beau i gdy wychylam się za poręcz, widzę czubek jego głowy. Jest teraz ku­lą jasnych włosów i ciemnych barków, coraz mniejszych; pędzi w dół i nie zamierza mnie słuchać. Jake rzuca się za nim jak sza­lony po schodach. Zbiegam po dwa stopnie naraz, tempo jest dla mnie za szybkie i niemal się przewracam, wpadając na Gor­dona, który wychynął ze swego mieszkania, kiedy znalazłam się na podeście. Przez chwilę pozostaję w jego ramionach, potem cofa się odrobinę, nie kryjąc troski na twarzy.

- Wszystko w porządku, Susannah? - pyta. - Słyszałem...
Jestem zakłopotana taką bliskością i faktem, że usłyszał mój

wrzask, a teraz w dodatku widzi, jak płaczę. Próbuje coś powie­dzieć, wyciąga do mnie ręce, ale nie chcę jego współczucia i w tym momencie dociera do mnie odgłos zamykanych drzwi na dole, toteż odsuwam się gwałtownie.

- Nic mi nie jest - mówię i przepycham się obok niego bar­dziej bezceremonialnie, niż zamierzałam, nie odwracam się też ani nie mówię „przepraszam”, zbiegając na dół.

Kiedy docieram z Jakiem na chodnik, Beau jest już po dru­giej stronie ulicy. Znajduje się tylko kilka jardów od nas i idzie ze zwieszoną głową. Tym razem, kiedy go wołam, zwalnia kroku, po

122


chwili przystaje i odwraca się. Czekamy, aż podjedzie taksówka i zwolni przed światłami, które akurat się zmieniają, po czym rzucamy się przez jezdnię.

- Przepraszam - mówię, podchodząc do niego. - Przepra­szam, przepraszam.

Powtarzam to jak dziecko, wyrzucając z siebie szybko słowa.

- W porządku - mówi, ale ten jego głos jest bezbarwny. - Nie mam właściwie powodu wchodzić do twojego mieszkania bez pytania.

Wypowiada to, jakby recytował z pamięci, potem schyla się i głaszcze Jake'a po łbie. Widok jego wielkiej dłoni między psi­mi uszami przywodzi na myśl zwykły gest, a ja odczuwam ulgę.

Upływa chwila, nim uświadamiam sobie, że chodzi mu o pralnię, nie mam jednak czasu zastanawiać się, w jaki sposób się dowiedział, ponieważ ciągnie:

- Na litość boską, Susannah, jakiś wariat włamuje się i stra­szy cię w piwnicy, nie mogę sobie nawet wyobrazić, jaka jesteś przerażona, a ty nie mówisz mi nawet słowa? Mnie, Beau. Ko­cham cię, Susannah, a ty dzwonisz do mnie i mnie okłamujesz. Co mam o tym myśleć?

Prostuje się i zakłada ręce na piersiach, a ja nie mam poję­cia, co powiedzieć. Patrzymy na siebie, aż w końcu, jąkając się, mówię:

- Chciałam...

Ale Beau mi przerywa.

- Nie, nie chciałaś - mówi. - Nie zamierzałaś nic mówić, tak samo jak nic nie powiedziałaś o tych telefonach, i jak nic byś nie powiedziała o samochodzie, gdybym tamtego wieczoru do ciebie nie zadzwonił. Chciałaś sama sobie z tym wszystkim poradzić, jak zawsze. Lubisz sobie wyobrażać, że dzięki temu je­steś silna, ale to nieprawda. To tylko znaczy, że czujesz się zbyt niepewnie, by komukolwiek zaufać. A już na pewno mnie.

123


Wyrzucał te słowa z siebie nieprzerwanym potokiem, co mnie oszołomiło po trochu dlatego, że to prawda, a po trochu dlatego, że Beau jest zraniony i zagniewany. Nigdy wcześniej nie widziałam go wściekłego. Spodziewam się, że odwróci się na pięcie i odejdzie. Nie robi tego jednak, a ja znów mam ochotę płakać. Stoi po prostu na chodniku ze skrzyżowanymi ramiona­mi, patrząc na mnie i czekając, aż coś powiem, podczas gdy Jake zaczyna odczuwać zmęczenie i przysiada, ludzie zaś mijają nas i zerkają znacząco z ukosa, ponieważ kłócimy się publicznie.

- Jak się dowiedziałeś? - pytam w końcu.

Widzę, jak Cathy wychyla się ze swojego mieszkania, ubrana w strój gimnastyczny, który czasem wkłada po pracy. Bluza jest czerwona i ma z przodu samolot, legginsy są srebrne i ozdobio­ne z boku wielkim szkarłatnym napisem Northwest. Ma czerwo­ne pantofle pod kolor; wyobrażam sobie, że przekazała Beau wszystkie drastyczne szczegóły mojej przygody w piwnicy, pod­czas gdy Shawn przysłuchiwał się za jej plecami, przytakując.

Jestem pewna, że uświadomiła Beau dramatyzm i powagę sytuacji i jednocześnie zakwalifikowała go jako potencjalnego kandydata na mojego chłopaka. Prawdopodobnie uznała, że wyświadcza mi przysługę, budząc instynkt opiekuńczy u Beau, czyniąc z niego

124


rycerza, a ze mnie damę w opałach. Cathy czy­ta artykuły w „Cosmopolitan” typu „Jak stać się bardziej wraż­liwym” albo „Przywróć swemu lwu poczucie dumy”.

- Mówi, że powinienem się bardziej o ciebie troszczyć - do­daje, a ja prycham ironicznie. - No chodź, robi się zimno. Na­pijemy się piwa.

Otacza mnie ramieniem, kiedy sięgam do obroży Jake'a.

Beau wypatruje przerwy w strumieniu samochodów, dlate­go nie widzę jego twarzy.

Dzielące nas powietrze dosłownie musuje. Beau nie zdejmu­je ramienia z moich barków i nim docieramy do drzwi wejścio­wych, oboje chichoczemy. Dopiero kiedy próbujemy dostać się do środka, uświadamiamy sobie, że żadne z nas nie ma kluczy. Ja swoje zostawiłam na górze, a te, które nosi Beau, są w kiesze­ni jego marynarki, wciąż przerzuconej przez oparcie mojej so­fy, dzwonimy więc do Gordona. Po moim wcześniejszym wystę­pie czuję się jak kompletna idiotka, kiedy muszę go poprosić, by mnie wpuścił. Oczywiście to robi, i kiedy docieramy na jego piętro, wysuwa przez drzwi głowę, podczas gdy ja przepraszam go, że byłam wobec niego niegrzeczna. Sprawia wrażenie rów­nie zakłopotanego jak ja i ponad kołnierzem koszuli wykwita mu delikatny czerwony rumieniec. Co gorsza, stara się pogła­skać Jake'a po głowie, ale pies cofa się i chowa za Beau, na któ­rego patrzy z oddaniem, a ręka Gordona zawisa w powietrzu.

- Bezpieczeństwo przede wszystkim - mówi Beau, kiedy wchodzimy na schody i spostrzegamy szeroko otwarte drzwi od mojego mieszkania. Kręci nam się w głowach i śmiejemy się z tego jak z przedniego dowcipu.

125


- Hej, gołąbki! - dobiega nas głos Shawna, który ukazuje się nagle w drzwiach mieszkania Cathy i wyskakuje na podest, gdy docieramy do szczytu schodów; mam wrażenie, że za chwi­lę wyląduje w ramionach Beau. - Właśnie zamierzałem zejść i was wpuścić, ale doktor Dirty mnie uprzedził.

Shawn też ma na sobie strój gimnastyczny, tak jak mówił Beau, i przestępuje z nogi na nogę niczym dziecko, które chce do łazienki, kiedy pojawia się Cathy i żąda, byśmy poszli z ni­mi na pizzę.

- Podnosiliśmy ciężary - oświadcza. - Zasługujemy na na­grodę!

Napina ramiona nad głową jak superwoman, a ja nie po raz pierwszy dostrzegam, że jest w znakomitej formie. Shawn tak­że, jeśli o to chodzi. Nie bardzo wiem, co oznacza dokładnie rola partnera do ćwiczeń, ale wyobrażam sobie, że współza­wodniczą ze sobą zaciekle na sali, biegając coraz szybciej na tych mechanicznych bieżniach albo leżąc na plecach i wyciska­jąc sztangę.

Drzwi zamykają się za nimi, Beau i ja stoimy w milczeniu. Zastanawiam się, czy jestem zakłopotana tym, co powiedział Shawn, ale po chwili zerkam na Beau i dochodzę do wniosku, że nie.

126


- Więc po co właściwie przyszedłeś? - pytam.

Pytanie nie jest szczególnie uprzejme, ale to bez znaczenia. Siedzimy na podłodze salonu przed kominkiem, w którym bu­cha płomień gazowy. Skończyliśmy tajskie danie na wynos i te­raz pracujemy nad sześciopakiem piwa. Innym razem zapali­łabym świece, ale nie dzisiaj. Dzisiaj zostawiliśmy włączone wszystkie światła. Jake leży z nami na dywaniku, a z głośników wieży dobiegają takty starych piosenek Beatlesów: Yesterday, Ali my loving, I wanna hold your hand.

Beau z miejsca reaguje zażenowaniem, co tylko pobudza moją ciekawość.

Beau nigdy wcześniej tego nie proponował. Prawdę mó­wiąc, nie słyszałam, by z jego ust dobyła się choć jedna nuta, chyba że w kościele. Gra na fortepianie, ale odnosi się wraże­nie, że potrzebuje tej jaskrawoniebieskiej szaty chóralnej i smętnych oczu Jezusa na neonowo zielonej łące, by wydobyć z siebie głos. Teraz przygląda mi się kątem oka, oceniając mo­ją reakcję na swój prezent.

- Zrobisz to? - pytam. - Proszę. Dla mnie i Jake'a.

Nachylam się i wyłączam stereo. Głos Johna Lennona ury­wa się w pół słowa. Podwijam pod siebie nogi, Jake kładzie mi głowę na kolanach, po czym oboje patrzymy na Beau. Zastana­wia się nad tym i gdy decyduje się ostatecznie wstać, jest nie­zgrabny jak niedźwiedź. Staje nade mną i prostuje ramiona. Wprawia ręce i dłonie w lekkie drżenie. A potem zaczyna śpiewać. I looked over Jordan and

127


what did I see?. Jego piękny głos nabrzmiewa i zaczyna wypełniać pokój. Narasta wokół mnie, Jake'a i samego Beau, i wznosi się, aż w końcu mamy wrażenie, że wszyscy unosimy się wraz z nim. A band of angels - ciągnie Beau - coming for me, coming for to carry me home.

Napisałam wielkimi literami na papierze milimetrowym „Kathleen Harper” i teraz wypełniam je, tonuję ich krawędzie i każę im rzucać cienie na niewielkie niebieskie prostokąty, które pokrywają powierzchnię kartki; jednocześnie z odległo­ści dwustu mil dobiega mnie sygnał ze słuchawki telefonicznej. Padało zeszłej nocy i na podłodze salonu odbywa się gra jasno-wodnistego światła. Kałuże na balkonie połyskują bielą i bla­dym błękitem, jakby ktoś cisnął lustrem o podłogę, a jego stłu­czone kawałki obróciły się wierzchem do góry, ku niebu. Tele­fon zadzwonił piętnaście razy i już mam odłożyć słuchawkę, kiedy ktoś odbiera.

Od razu wiem, że to nie on. Pamiętam jego głos całkiem wyraźnie, był niski i zdecydowany. Słowa wydawały się równie czyste jak śnieżnobiałe mankiety jego koszuli, równie staranne jak wizytówka, którą trzymam teraz przed sobą. „Proszę się nie krępować - powiedział. - Może pani do mnie zadzwonić. O każdej porze, jeśli tylko ma pani jakieś pytanie. Jeśli coś przyjdzie pani do głowy albo będę mógł w czymś dopomóc”. Pamiętam te słowa dokładnie nawet osiemnaście miesięcy póź­niej i wiem doskonale, że głos, który je wymówił, nie mógłby brzmieć tak staccato jak ten, który słyszę teraz. Ten powarkuje. Brzmi ostro i rzeczowo; słyszę: „Alexandria, wydział za­bójstw”, jakbym zadzwoniła na postój taksówek albo do baru.

Kiedy pytam o detektywa Marka Cope'a, wyczuwam waha­nie po drugiej stronie linii i wyobrażam go sobie martwego, za­strzelonego w jakiejś bocznej alejce podczas pościgu za przestęp­cą, może zwolnionego i przeniesionego na Środkowy Zachód, gdzie pełni funkcję szefa policji na jakimś przedmieściu Fort Wayne czy Des Moines, gdzie jego dzieciaki mogą jeździć na ro­werach przed domem i pójść do KFC. Ani jedno, ani drugie nie okazuje się prawdą.

128


Detektyw Cope jest w sądzie, spędzi tam ca­ły dzień, mogę więc zadzwonić jutro albo zostawić wiadomość.

Wybieram to drugie. Obiecałam Beau przed jego wyjściem do pracy, że to zrobię, poza tym obawiam się, że jeśli nie zosta­wię wiadomości, stracę odwagę. Dojdę do wniosku, że nie po­winnam zabierać detektywowi Cope'owi czasu tylko dlatego, że ktoś zarysował mi samochód i że Kathleen Harper ma nie po kolei w głowie. Stwierdzę, że to wszystko jest w końcu głupie, że tak naprawdę powinnam po prostu żyć dalej, wybrać się na kolację i kupić sobie nową sukienkę. I jeśli zrobię którąś z tych rzeczy, to nigdy więcej do niego nie zadzwonię. Zostawiam więc swój numer, najpierw kierunkowy, i dwa razy przeliterowuję deBreem, by się upewnić, że nie ma pomyłki.

Resztę dnia poświęcam na muzealną herbaciarnię. Tym ra­zem przeprowadzam eksperymenty z jasnoniebieskim, dwoma odcieniami bliskimi turkusowego i mnóstwem pozłacanego srebra. To jak muzyka Elgara odgrywana na instrumentach elektronicznych. Chcę, by rezultat był jednocześnie wyrafino­wany i pikantny, by pasował do herbaty cytrynowej i zimnego białego wina, jakie podaje się w takich lokalach, i zastanawiam się, czy krzesła i stoły mogą być wykonane z jasnej stali nie­rdzewnej, tyle że z elementami dekoracyjnymi.

Nie myślę o Marinie, co przynosi ulgę, i dopiero późnym popołudniem robię sobie przerwę. Jake śpi na swoim lego­wisku, wyciągnięty niczym lalka szmaciana, ze zwieszonym nad podłogą łbem. Wczesnym rankiem, kiedy jeszcze spałam, Beau zabrał go na spacer do parku. Wrócili z croissantami i gdy zaczęłam słać łóżko, znalazłam na prześcieradle maślane drobinki bułki.

Beau krąży gdzieś na peryferiach mojego umysłu, ale nie dopuszczam go do siebie. Wszystko między nami zmieniło jak­by charakter. Kochamy się teraz i nie bardzo wiem, czy chcę się zastanawiać, co to może znaczyć. Przynajmniej nie teraz. Ście­lę łóżko, odkładam ubrania i składam opakowania po tajskim jedzeniu, które wciąż leżą obok zlewu. I wtedy, z jakiegoś po­wodu staje mi przed oczami Kathleen Harper.

129


Kiedy otworzyła drzwi, wydawała się taka wysoka, jakbym spoglądała z dołu. Ta niewymuszona siła, którą odznaczał się jej chód i której ślad można było dostrzec w jej ramionach, zro­biła na mnie niepokojące wrażenie. Na podobieństwo kota z Alicji w krainie czarów, który znikał stopniowo z wyjątkiem uśmiechu, uśmiech Kathleen Harper materializuje się przede mną; widzę teraz wyraźnie ten grymas ust, który nie mógł za­tuszować jej spojrzenia, zrównoważyć cienia w jej oczach ani spękanych, piegowatych warg czy też ostrej woni zazdrości, uchodzącej z niej niczym para.

Wiem, jestem absolutnie pewna, że zaryglowałam drzwi, że za­łożyłam łańcuch, kiedy Beau rano wyszedł z domu, ale znienacka wypadam z kuchni i przemierzam salon. Poruszam się niemal na palcach, jakbym się bała, że powietrze może zabrzęczeć ostrze­gawczo, jeśli je wzburzę. I spieszę się. Ciągnę za łańcuch, naci­skam kciukiem śruby przytrzymujące zamek, sprawdzam, jaki ciężar wytrzymają, a potem przekręcam klucz. Odciągam rygiel, przykładam ucho i nasłuchuję jego dźwięku, gdy się porusza. Od­ciągam i zaciągam. Tak na wszelki wypadek, by się upewnić.

Rozdział 12

Późnym popołudniem w mieszkaniu panuje pełna napięcia cisza. Każda cząsteczka powietrza wydaje się naładowana moż­liwościami, a żadna z nich nie budzi miłych skojarzeń. Detektyw Cope jeszcze nie oddzwonił i choć mam wielką ochotę zatelefo­nować do Beau, boję się blokować linię choćby przez minutę. W końcu nie mogę się już dłużej koncentrować na herbaciarni, postanawiam więc dać sobie spokój i zabrać Jake'a do parku. Wyjście na ulicę przypomina powrót do rzeczywistości. Mam wrażenie, że znów wkraczam w życie po chwilowym uwięzieniu w jakiejś animacji. Przystajemy z Jakiem na szczycie schodów ponad chodnikiem, zapinam mu smycz i układam w kieszeni kolekcję jego piłek tenisowych.

130


Jest wpół do piątej i dzieci wracają do domu ze szkoły. Po­grążone w rozmowie matki spacerują parami, trzymając pocie­chy za ręce, ich lśniące głowy przytakują, a spod długich weł­nianych płaszczy, których poły porywa wiatr, migają niebieskie dżinsy i adidasy. Przed przejściem z sygnalizacją świetlną przy­staje długi rządek dzieci. Dwie opiekunki klaszczą jak cheerleaderki i ustawiają maluchy, nachylają się, by poprawić obwisłe tornistry, podnoszą rysunki z dyniami i czarnymi kotami, któ­re wysunęły się z okrytych dziecięcymi rękawiczkami dłoni i sfrunęły jak liście na chodnik.

Nie sądzę, by miało padać, ale wydaje się, że na miasto spły­wa mgła, jakby powoli zniżała się chmura, by wreszcie oprzeć się swym podbrzuszem o szczyty i kopuły budynków. Odgłos kroków zawsze jest jakby przytłumiony przy takiej pogodzie i gdy wraz z Jakiem kierujemy się w stronę psiego parku, od­noszę wrażenie, że wokół panuje całkowita cisza. Ludzie, któ­rych spotykamy po drodze, mężczyźni w garniturach wracają­cy wcześnie do domu, kobiety z zakupami w papierowych tor­bach wspartych o biodro, mijają nas niemal bezgłośnie, słychać tylko szelest ubrania albo gazety. Ich głowy są niezmiennie przekrzywione i czasem wydaje mi się, że kogoś poznaję, by stwierdzić po chwili, że to jednak obcy.

Psi park tętni życiem i Jake zaczyna mnie ciągnąć, za nim jeszcze przejdziemy na drugą stronę ulicy. O tej porze dnia du­żo się dzieje. Matki i dzieci przyprowadzają swoje psy po szko­le, a studenci weterynarii zjawiają się ze swymi podrzutkami. Gdy tylko Jake przechodzi na drugą stronę, zaczyna podskaki­wać z radości. Kiedy nie spuszczam go od razu ze smyczy, od­wraca się i siada, patrząc na mnie błagalnie, a jego spojrzenie przesuwa się z mojej twarzy na kieszenie, gdzie spoczywają pił­ki tenisowe. Kiedy go uwalniam i rzucam mu jedną, długim lo­bem w stronę najbliższego pagórka, Jake wydaje pisk radości i rzuca się w pogoń za nią, kładąc z podniecenia uszy po sobie.

Widzę kilkoro znajomych, rzeźbiarza w towarzystwie swoje­go bernardyna, księgowego, który oddaje się ćwiczeniom tai chi na korcie tenisowym pod czujnym okiem owczarka staroangielskiego,

131


i kobietę, której imienia nie mogę nigdy spamię­tać, właścicielkę suki airedale teriera o imieniu Elsa. Witamy się i gawędzimy w małym kółku. Obchodzimy raz czy dwa te­ren parku, rozmawiamy o pogodzie i o tym, czy zostanie wpro­wadzony nakaz trzymania psa na smyczy, śmiejemy się z absur­du, jakim jest przedwczesny marketing z okazji Święta Dzięk­czynienia czy, jak ktoś zauważa, Bożego Narodzenia.

Po największym trawniku biega grupka psów, goniąc za pił­kami tenisowymi, które ktoś im wciąż rzuca. Pędzą tam i z po­wrotem albo w koło, zmieniając kierunek jak stado niezgrab­nych ptaków. Obserwujemy je w czasie naszej rozmowy, z grubsza się tylko orientując, gdzie w tej gromadzie jest czyj pies. Nic więc dziwnego, że kiedy zamierzam już wracać i wo­łam Jake'a, nie przybiega od razu.

Bywa, że gdy dobrze się bawi, ignoruje mnie rozmyślnie. Wciąż jednak czekam, aż oderwie się od grupy i przybiegnie w końcu, zaczynam się więc lekko irytować, gdy tego nie robi. Ponownie gwiżdżę, szukając go wzrokiem wśród psów, i dopie­ro po chwili uświadamiam sobie, że go nie widzę. Nie mogę dotrzeć jego wysokich szpiczastych uszu albo czarnej końców­ki ogona w poszczekującej watasze, która biegnie obok, zawra­ca i rzuca się pędem w przeciwną stronę.

- Jake! - wołam. - Jakey!

Rzeźbiarz i właścicielka teriera zlokalizowali już swoje psy i wymachują teraz smyczami, ja zaś ruszam ścieżką, zastana­wiając się, czy Jake zawędrował do kępy małych karłowatych świerków, które przycupnęły pod ogrodzeniem parku. Wciąż go nawołuję i trzaskam stalowym zaczepem smyczy, jakby mógł usłyszeć ten dźwięk i go rozpoznać.

Już zaczynam się niepokoić, kiedy w końcu go dostrzegam. Musiał odejść na bok i pobiec za jakąś wiewiórką. Okrąża kort tenisowy, gdzie, jak doskonale wie, nie wolno mu wchodzić, ponieważ znajdujący się dalej wyasfaltowany dziedziniec jest w złym stanie i z jednej strony graniczy z gęstymi zaroślami, a z drugiej z jakimś magazynem. Jake sprawia wrażenie sto­sownie zmieszanego. Prawdę mówiąc, zdradza takie zażenowanie, że można by go posądzić o

132


jakiś poważny występek, na przykład pogoń za kotem. Wiem jednak, że to mało prawdo­podobne, choćby dlatego, że żaden kot przy zdrowych zmy­słach nie zbliżyłby się nawet na milę do tego miejsca.

- Jaake - mówię, kiedy się do mnie zbliża; przeciągam „a” py­tająco, a on kładzie uszy po sobie, jak robił to w czasach szczenię­cych, kiedy ktoś go strofował, i jak robi to nadal, słysząc grzmot.

Docieramy do domu w rekordowym czasie, ponieważ chcę oglądać wiadomości o szóstej i ledwie mam czas przyrządzić Jake'owi posiłek, postawić miskę na podłodze i nalać sobie drin­ka, gdy dociera do mnie z salonu trzeźwy ton Jima Lehrera.

„W dniu dzisiejszym - mówi - prokurator generalny mia­nował niezależną radę...”, a ja, nie zważając na pootwierane szafki, opuszczam kuchnię, kieruję się w stronę kanapy, na którą osuwam się bezwładnie, wyciągam przed siebie nogi i ra­czę się pierwszym chłodnym łykiem wina.

Godzinę później, po dyskusji przy okrągłym stole na temat Bałkanów i jakimś programie o gęsiej migracji, dostrzegam, że Jake nie tknął jedzenia. Nawet się nie poruszył. Po powrocie z parku poczłapał za mną do kuchni, a potem zwalił się na swo­je legowisko i wciąż tam leży, zwinięty w kłębek jak gigantycz­ny lis, z nosem wetkniętym między tylne nogi i ogon. Tknięta złym przeczuciem wymawiam jego imię i w tej samej chwili wstaję i podchodzę do niego, poruszam się szybko, bo wiem, że coś jest nie w porządku.

Jake ledwie unosi głowę, oczy ma tępe i szkliste. W kącikach pyska widać paciorki białej piany. Chwytam go i siłą rozwie­ram szczęki, choć nie bardzo wiem, czego tam szukam. Próbu­ję unieść mu łeb, ale jest ciężki w moich dłoniach, sprawia wra­żenie wypchanego odważnikami. Ciągnę więc za obrożę, woła­jąc go wysokim i podenerwowanym głosem po imieniu, a on wstaje, robi kilka kroków i osuwa się z powrotem na podłogę z takim łoskotem, że musi to być dla niego bolesne.

Zdaje mi się, że gdy wystukuję numer Beau, moje palce grubieją i robią się gumowate, jak w złym śnie, kiedy ktoś stara się wezwać -

133


policję, ale nie może trafić w odpowiednie przy­ciski, choćby nie wiadomo jak się starał. Potem słyszę sygnał i spodziewam się głosu Beau. Kiedy się wreszcie odzywa, jest to tylko nagranie na automatycznej sekretarce.

- Beau! - krzyczę w słuchawkę. - Beau, to ja!

Uświadamiam sobie, że pewnie ogląda Simpsonów i dlate­go nie odebrał telefonu, i wiem, że jeśli będę krzyczeć dosta­tecznie głośno, jeśli powiem mu, co się dzieje, usłyszy mnie i zareaguje. Jego telefon stoi na stoliku tuż obok kanapy, dla­tego nawet jeśli akurat spał, sygnał musiał go zbudzić.

- Beau! - wrzeszczę. - Beau, niedobrze z Jakiem!

Lecz Beau nadal nie odpowiada i po kilku sekundach sły­szę przeciągły sygnał, który przerywa połączenie. Nie wiem, gdzie może być. W „Sherlocku”? Wciąż w pracy? Nigdy nie wi­działam, by siedział tam choćby minutę po wpół do szóstej, ale mimo wszystko zaczynam wystukiwać jego numer służbowy, ale potem sobie przypominam, że ma nocny wewnętrzny, a ja go nie znam. Kiedy grzebię w szufladzie biurka, szukając note­su z numerami telefonów, zerkam na Jake'a i uświadamiam so­bie, że nie mam na to czasu. Dzwonię za to do garażu i mówię, żeby wyprowadzili mój samochód. Potem chwytam kluczyki i pędzę schodami na dół.

Tony, facet z nocnej zmiany, zdziwiony unosi brwi, kiedy biegnę chodnikiem. Garaż znajduje się tylko cztery przecznice dalej, za rogiem; to przerobiona powozownia, w której kiedyś stały dwukółki i czterokonne zaprzęgi, a teraz zajmują je saaby, terenówki, czasem volvo albo audi.

134


pustą przestrzeń, idealnie przytula­jąc się do krawężnika za pierwszym podejściem.

Jake nie chce już wstawać, muszę więc go dźwignąć i postawić na nogi. Wokół pyska zebrały mu się już płaty białej piany, zwie­sza łeb, jakby miał zamiar wymiotować. Na wpół ciągnę, na wpół wypycham go na schody, pamiętając jedynie, by chwycić torbę przed zatrzaśnięciem drzwi. Ze schodami idzie łatwiej, ale pies nadal przypomina wielką, bezwładną zabawkę. Pokonuje kilka stopni, po czym chce usiąść. Kiedy pcham go od tyłu, chwieje się na boki i sprawia wrażenie, jakby miał się potknąć i runąć w dół, muszę więc złapać go od przodu, podtrzymując i ciągnąc jedno­cześnie. Podniosłabym go, gdybym mogła, ale waży sto funtów, jest po prostu za ciężki. W pewnym momencie myślę sobie, że przydałaby mi się pomoc, ale w mieszkaniach panuje cisza, a ja boję się, że wyjaśnienia zabrałyby zbyt dużo czasu.

Kiedy docieram z Jakiem na dół, w drzwiach wejściowych ukazują się Zoe i Shawn.

Zoe rzuca na podłogę teczkę i rusza, by podtrzymać Jake'a, który ma do pokonania jeszcze trzy stopnie i znów zaczyna się chwiać. Shawn ją uprzedza i chwyta wielkiego psa w ramiona. Ja­ke nie lubi pieszczot ze strony obcych i próbuje się wyrwać, powarkuje nawet cicho, kiedy Shawn go podnosi. Zoe podtrzymu­je mu łeb, który zwisa pod straszliwym kątem, a ja dostrzegam si­łą rzeczy, że przód jej ładnego czarnego płaszcza pokrywa się sierścią.

- Gdzie twój wóz? Pod domem? - upewnia się Shawn, a ja ki­
wam głową i przytrzymuję drzwi westybulu, po czym we trójkę
przechodzimy po zimnym, wilgotnym marmurze i wydostajemy
się po schodach na ulicę. Otwieram samochód i gdy Shawn sta­ra się wsunąć Jake'a na tylne siedzenie, nogi psa opadają i wlo­ką się za nim, a pazury szorują z cichym zgrzytem o mokre pły­ty chodnika. Zoe i ja okrążamy samochód z drugiej strony i gdy robi się przerwa w strumieniu wozów, podnosimy i wciągamy Jake'a na jego stary koc.

135


Oczy ma już zamknięte, a wargi drgają mu w nieznacznym, śmiesznym grymasie. Odrzucam propozy­cję Zoe, która chce ze mną jechać, proszę ją natomiast, by za­dzwoniła na wydział weterynarii i uprzedziła, że już jadę. Uwa­ża bez wątpienia, że Jake zdychają zresztą też tak sądzę.

Nachyla się do otwartego okna wozu i chwyta moją dłoń za­ciśniętą na kierownicy. W kącikach jej niebieskich oczu zbierają się łzy.

- Powiem im, że jedziesz, zaraz zadzwonię - mówi. Potem puszcza moją rękę i wbiega na schody. Shawn staje na jezdni i podnosi ramię jak policjant kierujący ruchem. Jakiś samo­chód hamuje z piskiem opon, kierowca przeklina, widzę, że Shawn nie pozostaje mu dłużny, ruszam jednocześnie spod krawężnika i wciskam się za taksówkę, by przejechać skrzyżo­wanie jeszcze na żółtym świetle.

Docieram na weterynarię w osiem minut i wydaje mi się, że Jake już nie oddycha. Zoe dotrzymała słowa - czeka na mnie już gromada ludzi. Kiedy zatrzymuję się, podbiegają z psimi noszami. Weterynarz zadaje mi pytania, podczas gdy dwaj lu­dzie wyciągają Jake'a z samochodu i dokądś zabierają. W prze­locie miga mi jego ogon. Kiedy mężczyźni przechodzą przez duże drzwi, zsuwa się częściowo z noszy i zwisa jak martwy.

Siedzę w poczekalni. Wypełniłam formularze, wyrażając zgodę na znieczulenie Jake'a i jego operację, ale nie mam poję­cia, czy jeszcze żyje. Ściana naprzeciwko jest wyłożona plakata­mi informującymi o odrobaczaniu, opiece, formalnościach ad­opcyjnych, a ja wlepiam w nie wzrok, jakbym chciała nauczyć się na pamięć każdego słowa, lecz litery zlewają się w pozbawio­ny sensu bełkot. W myślach raz za razem przeglądam zawartość szafek pod zlewem w mojej kuchni. Stoją tam butelki z ajaksem i lizolem, niewykluczone też, że pudełka z trutką na szczury. Swoje farby i rozpuszczalniki trzymam w pudle schowanym w szafce na korytarzu i nie jestem specjalnie ostrożna. Często zostawiam drzwiczki otwarte, kiedy biorę kurtkę albo buty czy nawet piłki tenisowe Jake'a. Przychodzi mi do głowy, że mogły wtoczyć się w jakieś świństwo, które było w

136


parku. Bóg jeden wie co. Narkotyki. Truciznę. Cokolwiek.

Kiedy Shawn podchodzi do mnie i siada obok, musi upłynąć chwila, nim uświadamiam sobie, że to on. Dopiero gdy podaje mi kubek z kawą i mówi: „Proszę, to dla ciebie”, podnoszę na niego wzrok. Ma na sobie czarną skórzaną marynarkę i bejsbolówkę, liliowe włosy ufarbował sobie z powrotem na brązowo, dlatego wygląda normalnie. Chcę go spytać, co tutaj robi, i być może powiedzieć mu, żeby sobie poszedł, ale nie daje mi szansy.

- Nie powinnaś siedzieć tu sama - mówi, a ja biorę od niego
kubek. - Mocha latte, wzmocniona - wyjaśnia, mrugając i odchy­lając klapę kieszeni, bym mogła zobaczyć małą srebrną piersiów­kę, którą tam trzyma. - Nie rozstaję się z nią. To dobre dla duszy.

Napływa ku mnie nieznaczna woń brandy, kiedy podnoszę kubek do ust; miał rację, smakuje nieźle.

- Dzięki - mówię.

Shawn przytakuje, nie patrząc na mnie, i pociąga ze swoje­go kubka.

Shawn kręci głową.

- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to chciałbym zostać - mó­wi. - Miałem kiedyś psa, retrievera. Wabił się Jess - dodaje, jak­by miało to tłumaczyć jego chęć towarzyszenia mi, w poczekalni wydziału weterynarii, taki jest zresztą chyba prawdziwy powód.

Od czasu do czasu zerkam na niego kątem oka, a wtedy wi­dok jego znajomej twarzy działa na mnie uspokajająco. Jest większym mężczyzną, niż się na pierwszy rzut oka wydaje, i je­go postać sprawia wrażenie solidniejszej, w jakiś sposób real­niejszej, teraz gdy nie okrywa jej kamuflaż stroju gimnastycz­nego. Zastanawiam się, skąd pochodzi i dlaczego mieszka obecnie w Filadelfii. Kiedyś go o to spytam, także o Jessa, ale w tej chwili nie wydaje się to mieć szczególnego znaczenia.

137


Kiedy wywołują wreszcie moje nazwisko, podaję Shawnowi pusty kubek i ruszam za młodym weterynarzem, wysokim, bla­dym mężczyzną o rosyjskim akcencie. Przechodzimy przez drzwi wahadłowe z czerwonymi, postrzępionymi literami, które układa­ją się w napis „Tylko dla personelu”. Z początku sądzę, że idę zo­baczyć Jake'a i że będzie martwy, ale weterynarz prowadzi mnie korytarzem do jakiegoś pokoju, to bez wątpienia jego gabinet.

Pomieszczenie jest maleńkie, mieści się tu zaledwie biurko i dwa krzesła. Nie ma okna. Za głową weterynarza, zamiast bla­sku dnia, świeci ekran do zdjęć rentgenowskich. Tabliczka na biurku głosi Vincent Gurewich, lek. wet. Mężczyzna wskazuje mi gestem krzesło.

- Jake jest w szoku - wyjaśnia doktor Vincent Gurewich. Trzyma w ręku podkładkę, taką z klipsem przytrzymującym kartki, i patrzy na notatki, nie na mnie. - Nie wiemy dokład­nie, co mu jest. Zrobiliśmy płukanie żołądka, ale wygląda to na jakiś atak. Staramy się go teraz ustabilizować.

Doktor Gurewich mówi bardzo precyzyjnymi zdaniami. Kiedy wreszcie podnosi na mnie wzrok, wygląda na wyczerpa­nego, a ja zastanawiam się, jak długo tu przebywa, zszywając koty i psy, i mówiąc ludziom, że ich ulubieńcy zdechli.

- Niewykluczone - dodaje - że miał udar, choć w wieku pięciu lat jest na to za młody.

- Co? - pytam z niedowierzaniem.
Doktor Gurewich wzrusza ramionami.

Cofam się myślą. Zazwyczaj Jake pije bardzo długo i roz­chlapuje wodę po całej kuchni, kiedy wraca z parku, ale nie mogę sobie przypomnieć, czy zrobił to tego wieczoru.

138


- Może o drugiej albo trzeciej po południu - mówię. - Nie jestem pewna.

Doktor Gurewich przytakuje, jakby moja informacja była użyteczna, potem wstaje, ja także.

- Pewnie go prześwietlają w tej chwili - informuje. - Jeśli jest zator, ujawni się, a wtedy psa zoperujemy. Wykluczone, by dostał się do trutki na szczury? Czegoś w tym rodzaju?

Przypominam sobie tekturowe opakowanie ze środkiem chemicznym, które umieściłam pod rurami zlewu w głębi szaf­ki, zaraz po przeprowadzce, ale żeby się tam dostać, Jake mu­siałby przedrzeć się przez całą kolekcję płynów czyszczących, starych gąbek i nieużywanych zestawów do czyszczenia butów, jestem więc pewna, że bym to zauważyła.

- Nie sądzę - mówię.

Doktor Gurewich kiwa głową i prawie się uśmiecha, otwie­rając mi drzwi.

- Nic więcej nie może pani zrobić dla Jake'a, panno deBreem - oświadcza. - Proszę wracać do domu. Prześlemy zawar­tość żołądka do laboratorium i zadzwonimy do pani, gdy tylko się czegoś dowiemy.

Mam wrażenie, że zostałam spławiona, i tak chyba jest. Nie przychodzi mi do głowy nic, o co mogłabym spytać. Już mam minąć doktora Gurewicha i skierować się do holu, kiedy wete­rynarz wraca pospiesznie do swego gabinetu.

- Och, bym zapomniał - mówi. Sięga do szuflady biurka i wręcza mi wielką szarą kopertę. Kiedy zaglądam do środka, widzę ciemny skórzany zwój obroży Jake'a.

Rozdział 13

Shawn wstaje niecierpliwie, kiedy ukazuję się w drzwiach poczekalni. Na jego widok doznaję krótkiego i niemiłego ukłu­cia irytacji. Mówię sobie, że czas dorosnąć. On tylko stara się być miły. Nie musiał przynosić mi kawy albo siedzieć tutaj i marnować całej

139


godziny. Mówię sobie, że powinnam to doce­nić. A potem staram się przekonać samą siebie, że to robię.

- Uważają, że może miał udar, chcą zatrzymać go na jakiś czas - wyjaśniam. - Ale sądzą, że wyjdzie z tego. Jestem pewna, że tak będzie.

Shawn się jednak nie uśmiecha. Domyśla się, że kłamię, je­śli chodzi o stan Jake'a, co po trochu mnie irytuje, a po trochu budzi moją sympatię.

- Chodźmy - mówię. - Zmywajmy się stąd.
Przychodzi mi do głowy, że powinnam mu przynajmniej postawić piwo.

„Brugia” to ciemny, wyłożony drewnem lokal z witrażami i ławami niczym w kościele. Jego specjalnością jest piwo belgij­skie i wielki dzban stojący między nami na stole wypełnia na­pój, którego nazwy nie potrafię nawet wypowiedzieć. Shawn go zamówił. To on wybrał lokal, który znajduje się przecznicę za moim domem; chociaż przechodziłam obok z tysiąc razy, ni­gdy nie byłam w środku. Zastanawiam się, czy odwiedza to miejsce z Cathy, czy siadają w tych boksach, jedzą moules frites i pieczone prosię, czytając kolumnę „Inquirera” poświęco­ną stylowi. Teraz Shawn zdejmuje czapkę i przesuwa palcami po krótkich, nastroszonych włosach, prostując je na końcach.

- Dużo podróżowałeś po Europie? - pytam. Brzmi to śmiesznie, ale z jakichś powodów zaczęłam czuć się wyjątkowo niezręcznie, jakbym była na szkolnej randce, co każe mi się znów zastanowić, czy właściwie oceniam Shawna. Pomimo obcisłych dżinsów

140


i fryzury, i tego kolczyka z kryształem górskim, którego nawet w tej chwili nie nosi, nigdy nie byłam do końca przekonana, że jest gejem. Może Cathy coś kombinuje, a on jest ostatecznie hetero, myślę sobie. Zresztą do diabła, może jest biseksem, kto wie? Przychodzi mi jednak do głowy pytanie, czy czasem mnie nie podrywa, a ja tego po prostu nie zauwa­żyłam.

- Nie za dużo - odpowiada po chwili. - To znaczy pojecha­łem na taką wycieczkę po studiach. No wiesz, z plecakiem, Pa­ryż, Berlin, Londyn. Ale dwa lata temu spędziliśmy trochę cza­su we Włoszech. Ja i Bill. Mój były partner - dodaje. - Umarł w zeszłym roku.

- Och - mówię - bardzo mi przykro.
Teraz czuję się okropnie.

Shawn potrząsa głową i uśmiecha się naprawdę.

- W porządku - zapewnia. - No, właściwie to nie. Zwłaszcza dla Billa. Chodzi o to, że to nie było AIDS. Miał atak serca. Za­nosiło się na to. Był znacznie starszy ode mnie.

Nie bardzo wiem, co mam odpowiedzieć, ale Shawn wyba­wia mnie z kłopotu, nim sytuacja robi się poważna.

- Tak - mówi. - Florencja jest niewiarygodna. Byłaś tam kiedyś?

Potrząsam głową.

- Zdumiewająca - ciągnie. - Bill i ja spędziliśmy tam tylko tydzień, ale cholernie chciałbym tam wrócić. Wiesz, załatwić sobie na jakiś czas mieszkanie, pożyć trochę. Jakby można by­ło to zrobić, człowiek stałby się kimś zupełnie innym, rozu­miesz.

Sięga po podstawkę pod kufel i wyciąga długopis z kieszeni.

- No cóż, wielu ludzi tak uważa. - Wizja George'a w berecie
unosi się gdzieś nad moją głową. - Czasem to nawet prawda.

Shawn spogląda na mnie i wykrzywia twarz w uśmiechu. Kończy mały rysunek na podstawce do piwa i podsuwa mi.

- Masz - mówi - to dla ciebie. Na wypadek gdybyś nigdy nie pojechała do Florencji. To Pallazo Vecchio, pałac Medyceuszy, gdzie wywieszali swoich wrogów za okna.

141


- Świetny - chwalę. Rysunek przedstawia kwadratowy za­mek z wieżą.

Shawn dolewa mi piwa.

Przytakuje i odstawia swoją szklankę.

- Pojadę tam na Święto Zmarłych, drugiego listopada, przypo­mina trochę nasze Halloween, ale niezupełnie. To przede wszyst­kim ogromne przyjęcie. Ludzie zabierają jedzenie na cmentarze,
rozkładają stoły i ucztują z wszystkimi przodkami i zmarłymi przy­jaciółmi. Tak jakby raz do roku zmarli ożywali. Można usiąść i zjeść z nimi kolację, przy okazji omówić wszystko, czego nie zdą­żyło się obgadać za ich życia. Coś jakby doroczna druga okazja.

Nagle doznaję wizji, w której zasiadam do ogromnego po­siłku z Mariną. Zastanawiam się, czy byłybyśmy w dorosłych czy dziecinnych postaciach, czy jadłybyśmy barani udziec ze szpinakiem souffle, czy też hot dogi i fasolkę. Skoro jesteśmy dorosłe, nie mogę się zdecydować, czy Marina wyglądałaby jak przed śmiercią, czy jak po niej, i nie daje mi to spokoju. Ani tak, ani tak by mi się to nie podobało.

- Czaszki z cukru - powtarza. - Robią je dla zmarłych. Z czarnymi dziurami z lukrecji zamiast oczu. Przywiozę ci kilka.

Uświadamiam sobie, że mówi już od jakiegoś czasu o po­dróży do Meksyku, a ja nie usłyszałam nawet słowa. Na twarzy pojawia mu się niechęć, jakbym stanowiła dla niego źródło nie­bywałego rozczarowania.

- Posłuchaj - mówię - przykro mi, ja...

Lecz Shawn nie pozwala mi skończyć, a przeprosiny, jeśli o nie mi chodziło, zawisają jakby w powietrzu.

- Nic się nie stało - zapewnia pospiesznie. - Naprawdę, Susannah, wszystko w porządku. Miałaś ostatnio na głowie mnóstwo

142


kłopotów. Najpierw samochód, potem ta historia z piwnicą, a teraz jeszcze pies. To naprawdę może napędzić człowiekowi stracha.

Uderza mnie myśl, że dokładnie to samo powiedział mi Gordon, i zaczynam się zastanawiać, dlaczego mężczyźni mu­szą samych siebie przekonywać, że kobiety przez cały czas się boją.

- Nie wydaje mi się, żeby te sprawy miały ze sobą związek -
mówię. Lecz w chwili gdy wypowiadam te słowa - głośniej, niż
zamierzałam - czuję ucisk w żołądku.

Shawn potrząsa głową.

- Oczywiście, nie o to mi chodziło - zapewnia, choć oboje
wiemy, że nieprawda. - Po prostu, powinnaś uważać. - Wybu­cha śmiechem i znów chwyta moją szklankę. - Do diabła, wszy­scy powinniśmy uważać - mówi, nalewając mi piwa. - Wiedzia­łaś, że Cathy chodziła na kurs samoobrony zorganizowany przez linie lotnicze? Żeby mogła załatwić porywacza i tak dalej. Nie masz pojęcia, ile ta kobieta potrafi wycisnąć na leżąco. - Shawn unosi brwi i pręży mięśnie. - Przypuszczam, że jako je­dyna z nas potrafiłaby w razie czego się obronić.

Patrzę na niego znad swojej szklanki. Zastanawiam się, czy chce mi powiedzieć, ile sam może wycisnąć, ale nie robi tego. Nie musi. Podniósł Jake'a, jakby ten był lekki niczym piórko. Beau i Gordon mogą go sobie nazywać Dzwoneczkiem, ale dla mnie facet jest jedną bryłą mięśni. Uśmiecha się do mnie, a ja unikam jego wzroku i skupiam się na swoim piwie. Jest jednak za późno, Shawn wie już, o czym myślę. Czuję ku swemu prze­rażeniu, jak rumieniec pełznie po mojej szyi, mam tylko na­dzieję, że w sali jest dostatecznie ciemno.

- Zoe i Justin też nie wypadliby za dobrze - dodaje, śmiejąc się. - Ich koncepcja przemocy to ktoś podkradający im bez py­tania cukier ze stołu w kawiarni, a jeśli chodzi o Gordona, to może i superman, ale nie chciałbym go zobaczyć w gaciach.

- Naprawdę otworzyłeś jego rachunek za kartę kredytową?
Słowa te wymykają mi się, zanim to sobie uświadamiam, i pa­trzę na Shawna skamieniała, ze szklanką zastygłą w powietrzu.

Przygląda mi się i wybucha śmiechem.

143


- Jasne. No wiesz, czajnik i para, zupełnie jak na filmach. -Wykrzywia usta w szerokim uśmiechu. - Mogę się założyć, że nigdy nie zrobiłaś nic takiego, co, Susannah? Dałbym głowę, że zawsze byłaś grzeczną dziewczynką. Poza tym chciałem wie­dzieć, co Gordon knuje.

- I co, robi to? - Nie mogę uwierzyć, że o to pytam.
Shawn potrząsa głową.

- Nie, nic z tych rzeczy. Ale nasz Gordy to dziwny facet. Ale
może tylko tak mi się wydaje.

Shawn wciąż mówi. Teraz prosi kelnera o menu i oświadcza, że na pewno od lat nie jadłam nic przyzwoitego. Nie mam ocho­ty na kolację w jego towarzystwie i wstaję zbyt pospiesznie. Z wy­pełnionej po brzegi szklanki piwa wylatuje część zawartości.

Wskazuję na rozlane piwo, które teraz zbiera kelner, i na opróżniony do połowy dzban.

144


- Nie przejmuj się, Susannah - mówi Shawn i uśmiecha się do mnie. - Rozumiem, wierz mi. Mam nadzieję, że z Jakiem wszystko będzie w porządku.

Przytakuję w milczeniu i robię krok do tyłu.

- Nie przejmuj się - powtarza i macha ręką w kierunku sto­łu. - To tylko woda i zboże.

Uśmiecham się i kiwam głową, która chodzi mi jak nakręcana, a potem odwracam się i ruszam do drzwi. Mam wrażenie, że moje buty robią mnóstwo hałasu na wypolerowanej ciemnej podłodze.

Kiedy jestem pod domem, przemykam do środka z nadzie­ją, że nikogo nie ma w budynku, i wbiegam po schodach jak tchórz. Kiedy mijam drzwi Gordona, staram się nie przyspie­szać kroku, ale nie mogę się powstrzymać. Z wewnątrz nie do­ciera żaden dźwięk i jestem bardzo zadowolona. Nie chcę, by Gordon był w domu. Na stoliku leży kartka z życzeniami zdro­wia dla Jake'a, podpisana przez wszystkich mieszkańców; za­bieram ją do siebie i stawiam opartą o moje książki kucharskie. Czuję się trochę jak świnia, że wypadłam z „Brugii” tak nagle, i zastanawiam się, czy może wrócić tam i przeprosić Shawna, nie wiem jednak, co bym mogła mu powiedzieć.

Tłumaczę sobie, że powinnam pójść i podziękować Cathy za kartkę, ale nie zniosłabym chyba w tej chwili jej współczucia, czuję nawet pewne wyrzuty sumienia, że poszłam z Shawnem na piwo za jej plecami. Podnoszę wreszcie słuchawkę telefonu i dzwonię na dół, ponieważ przyrzekłam Zoe, że to zrobię. Nie ma jednak ani jej, ani Justina, zostawiam więc tylko wiado­mość. Jakaś trzeźwa część mojego umysłu zdaje się jeszcze funkcjonować i gdy odkładam słuchawkę, przypominam sobie warstwę sierści na płaszczu Zoe i zastanawiam się, czy nie po­winnam zaproponować, że zapłacę za pranie.

Światełko na mojej sekretarce mruga i świeci się mała cyfer­ka dwa. Przypuszczam, że to od Beau, zaczynam więc do niego wydzwaniać, ale kiedy jestem w połowie numeru, odkładam słu­chawkę. Wiem, że to niezbyt uczciwe ani szczególnie racjonalne, ale wciąż w głębi duszy odczuwam złość, że się jakoś nie zorien­tował, gdzie jestem, i nie przyjechał na wydział weterynarii, a ja

145


musiałam wysłuchać opowieści Shawna o czaszkach z cukru i po­siłkach z nieboszczykami. Przychodzi mi do głowy, żeby zadzwo­nić do niego jutro, kiedy będę pewna swej uprzejmości.

Nalewam sobie drinka i siadam na jednym z wysokich stołków kuchennych. Szkocka lekko pali w gardle i gdy dociera do żołąd­ka, czuję, jak płonie i migoce niczym ognisko gdzieś w mroku mojego wnętrza. Na blacie, tuż obok, stoi zdjęcie Jake'a w srebr­nej ramce, podpisane u dołu „Hau”, biorę następny łyk i obiecuję sobie, że jeśli przeżyje, wyjadę z tego miasta.

Powinnam zrobić to dawno temu. Kiedy George wybrał się do Paryża, trzeba było zerwać ze wszystkim. To kara za to, że te­go nie zrobiłam, że przetrzymywałam Jake'a w mieszkaniu, że jedyną przyjemnością jego dnia była wydeptana trawa i wyasfal­towane ścieżki psiego parku. To kara za zwlekanie. Mam prze­cież pieniądze na koncie. Przeniosę się gdzieś w okolice pasma Blue Ridge albo Appalachów. Albo może na farmę nad brzega­mi Shenandoah lub Potomacu. Odwrócę się plecami do tego miejsca. Pozostawię za sobą ciężkie fasady kamienic, koronkowe sklepienie drzew przy Rittenhouse Square, wspomnienie doty­ku George'a i światła, które odbija się nocą jak fajerwerki od czarnej, oleistej wody Schuylkill. Porzucę to wszystko, jeśli Jake przeżyje. Przysięgam. I pojedziemy gdzieś tylko we dwoje.

Pastylki są tam, gdzie je położyłam, wciśnięte w starą ko­smetyczkę spoczywającą w głębi mojej górnej szuflady. Elena mi je przepisała, gdy wprowadziłam się tutaj ponad rok temu; miałam kłopoty z zasypianiem. Prawdę mówiąc, nie przeszka­dzało mi specjalnie, że nie śpię, więc nigdy nie przesadzałam z ich zażywaniem. Ale nie wyrzuciłam ich, gdyż uważałam, że środki nasenne mogą się kiedyś przydać. Te są małe i blado-niebieskie, przypuszczalnie mają przywodzić na myśl spanie na pierzastej chmurze w otoczeniu niewinnego nieba. Właśnie wytrząsam dwie na swoją dłoń, kiedy zaczyna dzwonić telefon.

Z początku myślę, że to może weterynarz, ale gdy sięgam po słuchawkę, patrzę na zegar przy łóżku. Jest północ. Wpa­truję się w telefon. Dzwoni pięć razy i w chwili gdy moja sekretarka ma się

146


włączyć, milknie. Stoję bez ruchu, a potem w wul­garnym geście wysuwam w stronę aparatu środkowy palec i wrzucam sobie pastylki do ust.

Telefon dzwoni ponownie i ten sygnał mnie budzi. Przeraź­liwy i długi, sprawia wrażenie cienkiego i jasnego łańcucha, który wyszarpuje mnie z objęć gęstej ciemności. Moja dłoń znajduje słuchawkę, za nim otwieram oczy, i musi upłynąć chwila, bym zrozumiała, że to doktor Gurewich.

- To nie kolka - informuje. - A więc nie trzeba było go ope­rować. Ma naprawdę sporo szczęścia...

Zdążyłam już otworzyć oczy i teraz skupiam uwagę na ma­leńkich postaciach, biegnących po bladym trawniku na obrazie przedstawiającym Merton House, który wisi naprzeciwko mo­jego łóżka, i w tym momencie mówię:

Mam wrażenie, że mój umysł jest zanurzony w syropie. Klei się, a połączenia szwankują.

147


obrożą. - Nieważne, ile to będzie kosztowało. Chcę, żeby Jake miał najlepszą opiekę.

- Cieszę się - zapewnia doktor Gurewich. - Zadzwonimy ju­tro, pani deBreem. Jestem pewien, że Jake wyzdrowieje - do­daje po namyśle i kończy rozmowę.

Leżę w łóżku ze słuchawką w dłoni. Bez tabletki nasennej czuję, jakbym nieprawdopodobnie spuchła przez noc. Cały czas mrugam. Bez trudu zapadłabym z powrotem w sen, ale posta­nawiam wstać z łóżka. Powinnam zadzwonić do Beau, który za­czął się pewnie martwić do tej pory, chcę poza tym przekazać komuś dobre wiadomości o Jake'u. Zegar przy łóżku wskazuje siódmą czterdzieści i włączam radio, by wysłuchać wiadomości. Ktoś mówi o rolnictwie, kiedy wstaję z łóżka, zapalam światło i idę do łazienki.

Oczy mi się kleją, mrugam jak sowa, kiedy się nachylam, by odkręcić zimną wodę. To dziwne, że moje nowe nożyce ku­chenne leżą na brzegu umywalki. Nie przypominam sobie, że­bym je tam kładła. Pastylki zadziałały silniej, niż przypuszcza­łam, toteż spryskuję twarz zimną wodą. Potem sięgam po ręcz­nik i podnoszę wzrok.

Włosy są długie i mają miedzianą barwę. To gruby kosmyk, z pół garści - ludzie epoki wiktoriańskiej nazwaliby go puklem - i należy do mnie. Zawija się leciutko wokół taśmy, którą jest przytwierdzony do lustra, i zwisa jak ogon. Dopiero teraz ro­zumiem, skąd się wzięły w łazience nożyce do drobiu.

Moja twarz nabiera powoli ostrości, wyłaniając się zza wło­sów, jakbym była daleko i zaczęła się stopniowo zbliżać. Patrzę na swoją dłoń w lustrze, gdy unoszę ją do czoła. Obserwuję, jak moje palce odnajdują frędzelek, maleńką grzywkę. Muska­ją to miejsce, szukając draśnięcia czy zadrapania na skórze. Na próżno.

Ktoś to zrobił bardzo ostrożnie, a dzięki tabletkom nasen­nym pewnie nie drgnęłam, nawet nie wyczułam w mroku obec­ności osoby stojącej przy moim łóżku, ani dłoni, która sięgnęła do mojej głowy i uniosła mi włosy, ani nożyc, które szczękały mi obok twarzy, gdy obcinały kosmyk.

148


Rozdział 14

- Nie jest więc pani właściwie pewna, czy zamknęła drzwi na zamek?

Tym razem funkcjonariusz policji to kobieta. Jest mniej więcej w moim wieku i nie nosi munduru, co - jak sądzę - za­licza mnie do wyższej kategorii ofiar. Jej partner też jest w cy­wilnym ubraniu; krąży po mieszkaniu i stuka w futryny okien, gdy jego towarzyszka rozmawia ze mną i zapisuje coś w note­sie. Nazywa się detektyw Rebecca Aaronson. Unosi teraz brwi i pokazuje głową drzwi frontowe.

Jej partner uniósł szybę w oknie salonu i wyszedł na balkon, gdzie bada uważnie drzewo i wychyla się za balustradę. Detek­tyw Aaronson mija mnie, a ja ruszam za nią przez hol do ła­zienki. Kosmyk włosów wciąż jest przyklejony do lustra. Patrzy na niego, a potem wertuje kartki w swoim notatniku.

- I nic pani nie słyszała w nocy? Ani razu się pani nie obudziła?

- Nie. Byłam zdenerwowana z powodu swojego psa.
Detektyw Aaronson i jej partner przejrzeli łazienkę, a ja wszystko już jej raz opowiedziałam, ale wydaje się, że chce usłyszeć to ponownie. Przerzuca jeszcze kilka kartek w notesie i kiwa głową, jakby podjęła pewną decyzję. Potem spogląda na mnie twardo.

149


Jej oczy są szaroniebieskie i okolone gęstymi, ciemnymi rzęsami, które wydają się w jakiś sposób nienatural­ne. Stanowią ekstrawagancki ornament w jej w zasadzie nija­kiej twarzy.

- Panno deBreem - zwraca się do mnie - mniej więcej trzy tygodnie temu wezwano patrol policji do alejki na tyłach Chestnut Street, gdzie, jak pani twierdziła, ktoś wydrapał słowo „suka” na drzwiach pani wozu. Dwa dni później utrzy­mywała pani, że ktoś włamał się do domu i śpiewał pani w piw­nicy. Ani razu nie było świadków. Teraz twierdzi pani, że do­stawała telefony, czego pani nigdy nie zgłosiła, i że ostatniej nocy ktoś wszedł do pani mieszkania, odciął pani kosmyk wło­sów i przykleił taśmą do lustra w łazience, choć nie ma śladu włamania, nic nie zostało zabrane, nie wyrządzono pani żadnej krzywdy, a pani nie jest nawet pewna, czy zamknęła drzwi.

Przepływa przez mnie fala gniewu i czuję, jak zaczynam drżeć, czego bardzo chciałabym uniknąć w obecności tej kobiety.

- Co, pani sugeruje? - pytam, starając się zachować bezna­miętny ton, nie dopuścić, by zabrzmiała w nim rozpacz. - Że sobie to wszystko zmyślam?

Nie odpowiada, co jest bez wątpienia zgodne z techniką, ja­kiej nauczyła się w szkole policyjnej albo z jakiegoś serialu o stróżach porządku.

- Naprawdę pani sugeruje, że sama obcięłam sobie włosy? -
Uświadamiam sobie, że w moim głosie pojawia się teraz histe­ryczna nuta. - Że wycięłam słowo „suka” na drzwiach własnego samochodu? Że zmyśliłam sobie intruza w piwnicy? Dlaczego, u diabła, miałabym to robić?

Urywam i biorę głęboki oddech. Staram się odzyskać pano­wanie nad sobą i doznaję porażki.

Detektyw Aaronson przygląda mi się badawczo, po czym pyta:

150


mówiąc łagodnie, nie szło mi najlepiej. Poszłam na kolację z Lolly i wypiłam za dużo, co wówczas było do przewidzenia, i w drodze powrotnej do domu przejechałam skrzyżowanie na czerwonym świetle. Na szczęście tylko odrobinę przekroczyłam dopuszczalny limit, poza tym była druga nad ranem, a radio­wóz był jedynym pojazdem w pobliżu. W innych okoliczno­ściach mogłabym kogoś zabić albo co najmniej stracić prawo jazdy. A tak, ponieważ było to moje pierwsze wykroczenie, sę­dzia przychylił się do mojej prośby i wyznaczył tylko wysoką grzywnę. - Nie bardzo rozumiem, jaki to ma związek - dodaję. Detektyw Aaronson ponownie zagląda do notatek.

Zadaje to pytanie tak szybko, że nie jestem pewna, czy do­brze usłyszałam.

To jej karta atutowa i policjantka niemal się uśmiecha, mó­wiąc te słowa, jakby odbyła kurs z psychiatrii i była z siebie ogromnie dumna. Nagle zaczynam odczuwać tak intensywną nienawiść do tej kobiety, że to mnie przeraża. Mam ochotę rzucić się na nią, wrzasnąć na tę przemądrzałą, wyniosłą babę. Ale mnie zatkało i nim odzyskuję mowę, tamta zmienia temat.

- Ma pani chłopaka? - pyta, a kiedy potrząsam głową, do­
rzuca: - Może to jakaś była sympatia? Ktoś, kto miałby powód...

Wyglądam chyba jak pies, któremu siedzi w uchu pchła. Nie, nie, nie, kręcę głową. Trudno mi uwierzyć, że stara się iść tym

151


tropem, zwłaszcza kiedy opowiedziałam jej o Marinie, co zrobiłam na samym początku, gdy tylko przekroczyła próg mieszkania.

- Nie rozumie pani - mówię z uporem, co najwyraźniej ją
irytuje, a mnie sprawia przyjemność, choć nie mam czasu o tym
myśleć. Czuję się zalana słowami, jakby przepływały przeze
mnie, pchane w górę falą gniewu, frustracji i strachu, i wylewa­ły się z moich ust bezładnym strumieniem. - Już pani mówiłam
- powtarzam, wiedząc doskonale, że przypominam w tej chwili
dziecko bliskie płaczu. - Miałam siostrę bliźniaczkę. Identyczną.
Została zamordowana. Zadźgana nożem. Ktoś wszedł do jej
mieszkania i zabił ją. Dziewiętnaście miesięcy temu. W Wirginii.

Detektyw Aaronson patrzy na mnie niewzruszenie, reaguje tak na wszystko, co mówię - począwszy od włosów i nożyc, a skończywszy na morderstwie Mariny. Może nie potrafi okazy­wać emocji, pewnie umie tylko protekcjonalnie spoglądać i spać. Przypuszczalnie w ogóle nie jest rzeczywista. Gdyby ją drasnąć, pewnie chlusnęłaby płynem hydraulicznym zamiast krwią.

- Moją siostrę prześladowano przed śmiercią. - Mówię to powoli. Staram się złapać oddech i chcę, by do policjantki do­tarł sens słów. Chcę, by choć trochę zakłóciły niewzruszony spokój detektyw Aaronson. - Ktoś do niej wydzwaniał, chodził za nią. Nie sądzi pani...

Nie mam jednak okazji dokończyć, ponieważ partner pani detektyw, który jest wysoki, bardzo blady i w swoim długim ciemnym płaszczu przypomina wampira albinosa, ukazuje się w sypialni za naszymi plecami i oświadcza:

- Mógł wejść od strony balkonu, żaden kłopot. Okno nie było zamknięte, kiedy je próbowałem otworzyć.

Jest to zapewne kolejny dowód potwierdzający brak praw­dopodobieństwa mojej opowieści, jeszcze jeden fakt, który przekonuje detektyw Aaronson, że sama to wszystko robię, ob­cinam sobie włosy i niszczę własny samochód, wymyślam sobie mężczyzn w piwnicy i morduję bliźniaczą siostrę, by zwrócić na siebie uwagę. Mija mnie i rusza za wampirem do salonu.

152


Wymieniają spojrzenia.

Aaronson zapina płaszcz, jej partner przytakuje ze współ­czuciem; najwyraźniej to porządny glina.

- Niech pani posłucha - mówi. - Najprawdopodobniej to
żart, który wymknął się spod kontroli.

Wyciąga rękę, żeby dotknąć mojego ramienia, ale odsuwam się gwałtownie. Ponownie przytakuje. Chyba mi współczuje, ale jest też odrobinę urażony.

- Gdyby zastanowiła się pani, kto mógł to zrobić, to z rado­ścią byśmy z tym osobnikiem porozmawiali - zapewnia.

Łzy wściekłości i poniżenia zamazują mi wzrok, kiedy drzwi zamykają się za nimi. Słyszę ich głosy dobiegające z mojego piętra, kiedy ruszają schodami w dół, a ja nie chcę nawet się za­stanawiać, o czym rozmawiają. Zamykam oczy, walcząc z poku­są, by rzucić się na podłogę holu albo zacząć walić pięściami w ściany. Słyszę głos Kathleen Harper: „Poszła na policję, ale powiedzieli, że nic nie mogą zrobić”.

- Nie - oświadczam głośno. I otwieram oczy. Jestem skaza­na na twarz i ciało Mariny. Identyczny wykres ilustrował pracę naszych

153


serc. Ale niech mnie diabli, jeśli zamierzam dzielić się z nią śmiercią.

Wizytówka gnie mi się w dłoni, kiedy ją chwytam, i mam tyl­ko nadzieję, że numer telefonu i nazwisko wciąż są do odczytania. Zbiegam po dwa stopnie naraz, w pewnym momencie ląduję na podeście tak niezgrabnie, że o mało nie skręcam sobie kostki.

Aaronson i wampir otwierają właśnie drzwi westybulu, kiedy pokonuję ostatnią kondygnację, mężczyzna zaczyna coś mówić, ale nie dopuszczam go do głosu. Odwracają się do mnie, a ja wsuwam wizytówkę detektywa Marka Cope'a w dłoń Aaronson.

- Proszę - mówię. - Skoro mi pani nie wierzy, proszę do niego zadzwonić.

Choć żywię do niej nienawiść, wiem, że to właśnie ją muszę przekonać. Wpatruje się w wizytówkę i zamierza mnie o coś spytać, ale zdążyłam już odwrócić się do niej plecami.

Pracując przy oknie w salonie, co chwila zerka na mnie ner­wowo, jakby się lękał, że gdy tylko odwróci się plecami, wystą­pi mi piana na ustach albo skoczę na niego niczym Kobieta Kot z Batmana. Trudno mieć do niego pretensje; mój wygląd za­pewne nie dodaje otuchy. Owinęłam głowę chustą jak turba­nem i nie mogę usiedzieć w miejscu, chodzę więc tam i z po­wrotem po holu, przemierzam salon, wchodzę do kuchni i z niej wychodzę, patrolując wszystkie pomieszczenia. Jedyne miejsce, do którego nie zaglądam, to łazienka, gdzie wciąż z lu­stra zwisa kosmyk włosów, a nożyce leżą na brzegu umywalki.

Telefon zadzwonił trzy razy, od kiedy ślusarz się tu zjawił. Raz była to Lolly, dwa razy Beau. Nie podnoszę słuchawki. Stoję tylko obok sekretarki i słucham, podczas gdy Lolly chce wiedzieć, gdzie jestem, a Beau dopytuje się o Jake'a. W jego głosie wyczuwa się niepokój, może nawet odrobinę gniewu, że nie podnoszę słuchawki.

Przy pierwszym telefonie ślusarz był akurat w sypialni lub holu, przy drugim jednak siedział w salonie i obserwował mnie kątem

154


oka, kiedy Beau błagał, bym odebrała albo oddzwoniła. Jestem pewna, że ślusarz sądzi, iż Jake to nasze dziecko, a Beau to mój mąż, który zrobił mu coś strasznego i dlatego zmieniam zamki w drzwiach, noszę chustę na głowie i nie chcę odebrać telefonu. Nie próbuję nawet wyjaśniać mu sytuacji.

Kończy robotę przy oknie i podnosi skrzynkę z narzędziami.

Zdołałam się usadowić na poręczy kanapy, ale nie mogę usiedzieć, wstaję więc i przemierzam tam i z powrotem dywa­nik, podczas gdy ślusarz otwiera drzwi wejściowe i ogląda je uważnie. Gwiżdże, gdy zakreślają zamaszysty łuk w stronę po­destu. Rozważa różne możliwości. Porusza tam i z powrotem skrzydłem, testując zawiasy i ciężar, potem przytakuje i mówi:

- Niektóre z tych drzwi w starym budownictwie otwierają się na zewnątrz. Jest tu jeszcze wgłębienie we framudze. Jak pani chce, mogę zainstalować wewnętrzną kratę. - Odwraca się i patrzy na mnie. - Mam w furgonetce jedną, powinna pa­sować. Będzie to trochę kosztowało, ale nikt pani nie wejdzie do mieszkania.

Zoe dostanie apopleksji. Piwniczne kraty nie mają wiele wspólnego z jej koncepcją nieszkodliwej przebudowy. Jeśli przeżyję całą tę historię, będę musiała później to zabezpieczenie usunąć. Potem myślę o Marinie. Choć dziedziniec był oświetlo­ny, osoba, która zadzwoniła w tamten piątkowy wieczór do jej drzwi, musiała jej się wydawać ciemną sylwetką, zaledwie cie­niem na progu mieszkania. Marina najpewniej nie widziała na­wet twarzy. Wyobrażam sobie, jak uchyla z wolna drzwi, a po­tem ktoś pcha je gwałtownie. Wyobrażam sobie szybki ruch rę­ki, gwałtowny krok, ramię wepchnięte w szczelinę.

- Nieważne, ile to będzie kosztowało - mówię. - Niech pan
montuje.

Czekam, aż ślusarz wyjdzie, by spokojnie skontrolować okna i drzwi. Nie chciałam, by patrzył, gdy będę przesuwała palcami po

155


solidnych mosiężnych zamkach, które zainstalował przy framudze okiennej. Głaszczę krawędź drzwi, ważę nowy klucz w dłoni i nasłuchuję gładkiego zgrzytu, głębokiego dźwięku bolców wślizgujących się na swoje miejsca, gdy prze­kręcam klucz w zamku, co robię raz za razem, przyciskając jed­nocześnie ucho do lakierowanego drewna, jakbym nasłuchi­wała ruchu w trzewiach ciężarnego zwierzęcia.

Jest dopiero trzecia i w domu panuje pustka. Wyczuwam ją, kiedy wychodzę na podest i wypatruję cieni poruszających się w dole. Nasłuchuję. Bezskutecznie. Nie dociera do mnie przy­tłumiony dźwięk radia czy telewizora, zamykanych drzwi, kro­ków na wypolerowanym parkiecie. Nie słychać nawet odległe­go szumu ruchu ulicznego. Odwracam się zadowolona i podzi­wiam swoje drzwi.

Od zewnątrz wyglądają tak samo jak przedtem. Nikt by się pewnie nie domyślił, co się za nimi kryje. Tylko ja wiem. Kie­dy otwieram je na oścież, ukazuje się krata, ciemna i na pierw­szy rzut oka ciężka. Tak jakby ktoś nakreślił siatkę linii, a po­tem zawiesił w powietrzu te czarne kreski, by odgrodzić mnie od świata. Kwadraty są dostatecznie duże, by zmieściła się w nich dłoń, może nawet ręka aż do ramienia. Ale nic więcej. Człowiek mógłby co najwyżej przycisnąć twarz do otworu i pa­trzeć na mnie. Będę bezpieczna po drugiej stronie.

Wybieram właściwy klucz i ostrożnie otwieram kratę. Jest trochę sztywna, ale podoba mi się jej dotyk i ciężar. Kiedy pcham ją, porusza się do wewnątrz bezgłośnie na zawiasach. Krata styka się ze ścianą i tworzy na bladoszarej farbie ciemny wzór. Potem ciągnę ją do siebie. Wykorzystuję tylko ułamek swojej siły, a ona posłusznie wraca. Jest idealnie wyważona. Jej krawędź przytula się do framugi. Zamek zatrzaskuje się jak na­leży. Nikt tu nie wejdzie ani stąd nie wyjdzie.

Najpierw dzwonię na numer służbowy Lolly, nie na pager. Właściwie nie chcę z nią rozmawiać, zostawiam tylko wiado­mość, że muszę zabrać Jake'a do weterynarza i nie będzie mnie cały dzień. Potem dzwonię do Beau. Staram się mówić w miarę normalnym -

156


głosem, kiedy podnosi słuchawkę, i wiem, że je­śli zrobię to jak trzeba, nie domyśli się, że kłamię. Beau sam nie kłamie, więc nie potrafi się zorientować, kiedy inni to robią. Poza tym dopytuje się o Jake'a, nie ma więc czasu nabrać ja­kichkolwiek podejrzeń w stosunku do mnie. Nic takiego, mó­wię. Zachowałam się śmiesznie. Przesadna reakcja zatroskanej matki.

- Jak to u kobiet - komentuje Beau, a ja widzę w myślach, jak się uśmiecha.

- Jak to u kobiet - przyznaję i sama się uśmiecham. Gdy moja twarz przybierze odpowiednią maskę, głos też mnie nie zawiedzie.

Kiedy Beau pyta, czy chcę się z nim spotkać po pracy u „Sherlocka”, reaguję z niechęcią. Mówię, że idę na kolację z Cathy i że choć naprawdę chciałabym się od tego wykręcić, nie mogę. Beau odpowiada, że trudno, że zniesie to ciągłe wy­stawianie do wiatru. Pyta, czy zadzwonię jutro. Obiecuję, że tak. Nadmieniam coś o weekendzie, o tym, że może zabierze­my Jake'a na wycieczkę do Wissahickon, a potem wybierzemy się na piwo do Valley Green Inn. Przeciągam to. Daję Beau mnóstwo czasu. Oferuję mu szansę. Ale nadal nic nie mówi i gdy odkłada słuchawkę, muszę przyznać, że wygrałam zakład ze sobą, ale nie cieszę się z tego. Czuję za to ucisk w żołądku, a światło w mieszkaniu jakby traci blask. Beau nie powiedział mi, co robił minionego wieczoru. „Nie ufasz nikomu - oświad­czył dwa dni temu. - I z pewnością nie ufasz mnie”. Ma rację. W obu wypadkach. Już nie ufam nikomu. Nie stać mnie na to.

Detektyw Aaronson dzwoni tuż przed piątą, wcześniej, niż się spodziewałam, jeśli mam być szczera. Nie przeprasza mnie. W ogóle nie mówi zbyt wiele. Głos ma pewny i rzeczowy, mogła­bym się założyć, że jest zirytowana tym, że dzwoni. Doskonale wiedziałam, że tak będzie. Wiedziałam, że zje tę żabę z najwyż­szą niechęcią. Ale wiedziałam też, że nie będzie miała wyjścia.

Wyczuwam cień sarkazmu, kiedy pyta, czy mogę zjawić się na posterunku. Powiedzmy jutro? Dziewiąta rano? Dowiaduję się,

157


gdzie mam zaparkować i gdzie się zgłosić, na koniec pytam, czy mam coś przynieść. Kosmyk włosów? Nożyce? Milczy chwi­lę, potem mówi „nie”. Ktoś się po to zgłosi. W ciągu godziny.

To wampir, ale tym razem zjawia się z innym mężczyzną. Migają mi swoimi odznakami, a na widok kraty wampir gwiż­dże z podziwem.

- Dobra dziewczyna - mówi, jakbym zrobiła to dla niego. -
Szybka robota.

Mijają hol i wchodzą do łazienki, tym razem nie podążam za nimi. Nie towarzyszę im nawet w sypialni. Siedzę po prostu na kanapie i czekam, aż skończą. Nie trwa to długo. Kiedy wracają, ten nowy ma w ręku brązową torbę papierową. Niesie ją ostrożnie, w pewnej odległości od siebie, jakby trzymał tam zdechłego szczura. Z boku wisi biała karteczka, jest na niej na­pisane czarnymi drukowanymi literami „Dowody”, pod spodem dostrzegam nakreślone czerwonym atramentem ini­cjały, a także godzinę i datę.

Wampir wchodzi do salonu i nie zaszczycając mnie nawet spojrzeniem, podchodzi do okna i sprawdza nowe zamki. Sta­ra się poruszyć framugi, które nawet nie drgną. Wygląda na balkon.

- Dobrze, bardzo dobrze - mówi, a potem posyła mi szero­ki uśmiech. - Zatroszczyła się pani o siebie, panno deBreem. Proszę dzwonić bez skrępowania, jeśli będzie pani czegoś potrzebowała.

Stoję w drzwiach i nadstawiam ucha, kiedy schodzą na dół. Policjanci nie rozmawiają, ale słyszę, jak ktoś wchodzi, a sądząc po głosie, to Gordon. Mówi „dzień dobry” gliniarzom, po czym następuje pełna oczekiwania cisza, jakby spodziewał się, że wy­jaśnią mu swoją obecność, ale o ile mogę się zorientować, igno­rują go. Wyczuwam, że Gordon wciąż się zastanawia, kto to, u licha, jest, i cofam się do mieszkania, zamykając drzwi i kra­tę. Nie chcę, by mnie zauważył i przyszedł na górę, żeby spy­tać o nich albo o Jake'a.

Jak się okazuje, nie miał takiego zamiaru. W przeciwień­stwie do Cathy, która puka do moich drzwi i woła mnie po imieniu jakieś

158


pół godziny później, gdy tylko wraca z pracy do domu. Towarzyszy jej Shawn, słyszę to wyraźnie.

- Susannah? - woła Cathy. - Zjesz z nami kolację?

Tkwię nieruchomo w holu, bo tu akurat stoję. Jakbym uda­wała posąg. Nie poruszam nawet wiadrem, które trzymam w dłoni. Jest pełne pojemników po środkach czyszczących i zwi­niętego w kule papieru toaletowego. Sprzątałam. Odkażałam, skrobałam i polerowałam. Tarłam bez końca, potem użyłam ży­letki. Ścierałam pasmo kleju, które pozostawiła na środku lustra taśma, tę linię, która widniała na moim policzku jak znamię, jak piętno Kaina, ilekroć spojrzałam na swe odbicie w lustrze.

Kiedy się nie odzywam, Cathy odczekuje chwilę i znów wo­ła moje imię. Słyszę, jak Shawn mówi: „Jest naprawdę przybi­ta z powodu Jake'a”. Niemal widzę, że Cathy przytakuje, a jej lśniąca korona włosów porusza się tam i z powrotem. Sekundę później na podeście rozbrzmiewają ich kroki i dociera do mnie pobrzękiwanie kluczy, potem donośny trzask, kiedy zamyka za sobą drzwi mieszkania.

Tuż przed dziesiątą dzwoni telefon i gdy tylko słyszę głos weterynarza, podnoszę słuchawkę. Chce mi powiedzieć, że ma już wyniki analizy toksykologicznej Jake'a. Został otruty. Wiem o tym doskonale.

- To mogło być cokolwiek - wyjaśnia doktor Gurewich. - Coś, co można kupić w każdym sklepie przemysłowym. W żo­łądku miał tylko dwie surowe kiełbasy. Na szczęście połknął je w całości i nie zdążył przeżuć za dużo. Osłonka prawdopodob­nie uratowała mu życie.

W dole przejeżdża radiowóz policyjny i po suficie i ścianach salonu przebiegają fale niebieskiego światła. Znikają, ale odgłos syreny jeszcze dobiega. Słyszę, jak zawodzi po ulicach miasta. Jest po drugiej w nocy, a ja nie spuszczam wzroku z ciemnych linii mojej kraty. Obserwuję wypolerowaną mosiężną kulę gałki. Wyłapuję światło płynące z okna i połyskujące nieznacznie ni­czym magiczne jajko z dziecięcej opowieści, jeden z tych cudow­nych przedmiotów, które ożywają w nocy i spełniają życzenia.

159


Przeciągnęłam fotel w kąt salonu, obok posłania Jake'a, i z tego miejsca sięgam wzrokiem przez łukowate sklepienie do drzwi wejściowych, mogę też obserwować okno i krawędź bal­konu. Czekam już od pewnego czasu, aż poruszy się gałka u drzwi. Spodziewam się, że przekręci się bezgłośnie, że usły­szę nieznaczny zgrzyt klucza w zamku, a potem odczuję pod­niecenie wywołane niedowierzaniem z tamtej strony, nagłym niezadowoleniem, gdy bolce ani drgną. Wobec tego spodzie­wam się cienia na balkonie. Zapamiętałam dokładnie wzór, ja­ki rzucają konary drzewa, jestem więc przygotowana na jaką­kolwiek zmianę. Nie ma wiatru, toteż od razu zauważę ruch al­bo zrobi się odrobinę ciemniej.

Cokolwiek się zdarzy, jestem gotowa. Zdecydowałam się ostatecznie na podobny do sztyletu nóż do skrobania kości, nie zaś na przypominający tasak nóż do mięsa. Jego długie ostrze spoczywa teraz na moich kolanach. Połyskuje czasem, niemal skrząc się w ciemności. Jest cienkie jak papier i bardzo ostre. Już przejechałam po nim palcem i skaleczyłam się do krwi.

Kiedy wcześniej stałam w kuchni, usłyszałam nieznaczne dudnienie stereo Cathy, i przyłapałam się na tym, że przecią­gam w takt muzyki ostrzem po osełce. To mnie uspokajało. Tak jak pomruk telewizora w mieszkaniu Gordona. Słyszałam go chwilami, przenikał z mieszkania piętro niżej przewodami grzewczymi i przypominał ciepłe mamrotanie. Usłyszą mój krzyk, pomyślałam wtedy. Oczywiście, że usłyszą. Jeśli będę miała szansę krzyknąć.

Rozdział 15

Jego dłoń jest gładka i chłodna jak kamień.

- Chciałbym pani podziękować, panno deBreem, że zechcia­ła pani przyjść i pomówić z nami - mówi detektyw Mark Cope.

Przyleciał tego ranka z Waszyngtonu. Towarzyszy mu inny mężczyzna. „Phil Dorris, który pomaga nam w śledztwie”,

160


powiedział tylko. Dorris jest chudy i ma oliwkową skórę, a jego końska twarz z trudem wykrzywia się w obowiązkowym uśmie­chu, kiedy przedstawiają nas sobie. Są obecni także wampir i detektyw Aaronson, przypuszczam, że to ona jest tu gospoda­rzem. Ledwie kiwa głową w moją stronę, kiedy wchodzę do pokoju. Jest ubrana w niebieskie spodnium i trzyma przed so­bą splecione dłonie, wskutek czego wygląda szczególnie skromnie, jak jedna z pań, które pracują jako przewodniczki w muzeach.

Pokój nie jest mały, ciemny ani zagracony jak pomieszcze­nia pokazywane w serialach policyjnych. Nie ma tu cieknącego kaloryfera ani lamperii. Przypomina raczej salę konferencyjną w banku czy agencji reklamowej, a wykładany orzechem stół i krzesła pod kolor sprawiają, że czuję się odrobinę niechluj­nie. Mam nieco surrealistyczne wrażenie, że zjawiłam się tutaj, by zaprezentować jakiś projekt grupie sponsorów, przedysku­tować liczbę miejsc siedzących i barwę wnętrza, nie zaś podo­bieństwa między wydarzeniami, które z jednej strony dopro­wadziły do śmierci mojej siostry zadźganej nożem rzeźnickim, a z drugiej sprowokowały kogoś, kto przekradł się do mojego mieszkania, by obciąć mi włosy i przykleić taśmą do lustra w ła­zience.

Kiedy o tym myślę, moje palce wędrują bezwiednie do ron­da kapelusza, który mam na głowie. Nie potrafię zapanować nad tym odruchem, tą potrzebą dotykania sterczącej szczeciny, która wznosi się pod postacią nierównego łuku nad moim czo­łem. Zrezygnowałam przed spotkaniem z chustki na rzecz ka­pelusza. To czarny filc o wąskim rondzie, który miał przycze­pioną dla ozdoby różową stokrotkę. Zdjęłam ją dziś rano i wy­rzuciłam. Kwiaty nie wydawały mi się szczególnie odpowiednie na tę okazję.

Siadając, uświadamiam sobie, że Mark Cope i Phil Dorris przyglądają mi się uważnie, jakby mój wyraz twarzy albo strój mogły naprowadzić ich na właściwy trop. Detektyw Aaronson idzie na drugi koniec stołu i siada z boku, podczas gdy wampir zajmuje miejsce obok mnie. Posyła mi nieznaczny uśmiech zachęty, jakby

161


był trenerem, a ja niezbyt obiecującą lekkoatletką tuż przed wyjściem na bieżnię.

- To ta sama osoba, prawda? - pytam. - Dlatego tu jesteście?

Na moją uwagę Mark Cope i Phil Dorris wymieniają spojrze­nia z detektyw Aaronson. Wampir przygląda się uważnie krawę­dzi stołu. Rzecz wydaje się oczywista, ale sądząc po niepokoju, jaki wywołały moje słowa, nie powinnam o tym wspominać.

- Nie mamy całkowitej pewności - mówi Phil Dorris. Złącza palce na kształt namiotu i wygina tam i z powrotem. Potem do­daje: - Jednak okoliczności i charakter zdarzeń powodują, że należy brać to pod uwagę.

- Ponieważ Marina i ja byłyśmy identyczne?
Dorris przytakuje.

- Chodzi też o pewną prawidłowość, która się zaczyna ryso­swać.

Przewodzi najwyraźniej w ich zespole i teraz pojmuję, kim jest. To psychiatra, specjalista od profilu osobowościowego, je­den z tych, o których kręcą seriale telewizyjne. Specjalizuje się w tworzeniu portretu psychologicznego seryjnych zabójców, gwałcicieli i wszystkich dziwaków o przestępczych skłonno­ściach. Zastanawiam się, czy jest z komendy policji w Alexandrii, czy z FBI. Może ściągnęli go specjalnie z Quantico, skoro rzecz wyszła poza granice stanu. Jeśli tak, to chyba jestem uprzywile­jowana. Lecz jego obecność nie poprawia mi nastroju.

- Są podobieństwa - mówi Phil Dorris. - Które, czego je­stem pewien, zdążyła już pani dostrzec.

Teraz moja kolej na skinięcie głową.

162


Możliwe, że to coś w rodzaju rytuału miłosnego. Wydaje się, że to samo robił z Mariną. Potem sprawy przybrały zły obrót. Prawdopodobnie nie zareagowała tak, jak się tego po niej spo­dziewał. Wielokrotnie ludzie ci są przekonani, że obiekt ich zain­teresowania jest w nich zakochany, i działają bardzo rozmyślnie. Ich postępowanie może pani albo mnie wydać się zupełnie przy­padkowe, ale dla nich takie nie jest. Mogą dysponować scenariu­szami, opracowywać sposoby postępowania, by wszystko przebie­gało po ich myśli. Ale gdy coś idzie nie tak, jak by chcieli, wyda­je im się, że tracą kontrolę. I wtedy dostają szału.

- Więc robi to wszystko, ponieważ znów jestem Mariną? Po­nieważ traktuje mnie jako drugą szansę?

- To możliwe - mówi Dorris. - Musimy to brać pod uwagę.

Staram się przetrawić jego słowa. Podejrzenie, które przy­prawiło mnie o skurcz żołądka, kiedy spotkałam na moście George'a, które rozwinęło się i zaczęło narastać, gdy rozma­wiałam z Kathleen Harper, teraz jakby rozpościera we mnie skrzydła; mam wrażenie, że w końcu rozpadnę się na kawałki.

Po raz pierwszy pojmuję z całą jasnością, że umrę i że nic na to nie poradzę. Jest to nieuniknione, jak po zdiagnozowaniu stwardnienia rozsianego, Parkinsona czy innej śmiertelnej cho­roby o charakterze genetycznym. To nie wynika z mojej winy, to coś, co noszę w sobie. Zostanę wypatroszona przez jakiegoś maniaka z nożem, ponieważ urodziłam się z twarzą Mariny.

- Panno deBreem. Susannah. - Mark Cope nachyla się w moją stronę nad stołem. - Potrzebujemy pani pomocy. Po to tu przyjechaliśmy.

Patrzę na jego szczerą twarz i czuję, jak narasta we mnie śmiech, który eksploduje niczym fajerwerki. Chcę mu zwrócić uwagę, że mam identyczne zdanie, ale zaczyna mówić, nim otwieram usta. Słucham tylko jednym uchem. Całą energię pochłania mi walka, by nagle nie zachichotać. Staram się za­chować resztki godności, nie zgiąć się wpół nad stołem i nie ryknąć śmiechem, aż łzy mi popłyną z oczu.

Wyobrażam sobie Marinę, jak mnie obserwuje, jak mnie prowokuje, bym spojrzała jej w oczy, i mam nadzieję, że jest gdzieś tutaj,

163


lata sobie wokół tego wyłożonego niebieskim dy­wanem pokoju ze stołem i krzesłami z imitacji drewna orze­chowego i upaja się tą idiotyczną sytuacją. Ale oczywiście zna jej puentę. To właśnie przez całe życie próbowała mi wbić do głowy - nie ma znaczenia, który pokój zajmuję w akademiku, jak układam sobie życie albo jak daleko uciekam, zawsze jeste­śmy razem. Podobne jak dwie krople wody. Za życia i po śmierci stanowimy jedność.

- Tak jak mówiłem wcześniej - ciągnie Mark Cope - jeste­śmy przekonani, że Marina została zamordowana przez kogoś, kogo znała, w każdym razie na tyle dobrze, by wpuścić go do domu. Może spodziewała się jego wizyty, a może wpadł do niej niespodziewanie. Jest nawet możliwe, że go zaprosiła, choć nie znaleźliśmy w jej billingach żadnego śladu. A zatem musimy szukać kogoś, kto jest teraz powiązany z panią, nawet bardzo słabo, i kogo pani siostra mogła wówczas znać.

Potrząsam głową. Już odeszła mi ochota do śmiechu. Mój głos brzmi całkowicie naturalnie.

To detektyw Aaronson. Rzuca się na jego imię jak kot, a jej długopis zastyga w powietrzu.

- George Collier - wyjaśniam. - Wykładowca na Uniwersy­tecie Pensylwanii, był moim narzeczonym, kiedy zamordowa­no Marinę. Widziała go kilka razy, to było dawno, kiedy zaczę­liśmy się spotykać. Ale to śmieszne. Mieszkaliśmy wspólnie i ca­ły weekend, kiedy zginęła Marina, byliśmy razem.

Aaronson zerka na Cope'a, który przytakuje, ale mimo wszystko prosi o adres George'a. Podaję go, choć nie mam na­wet pewności, czy jest nadal aktualny, bo wiem, że i tak go znaj­dzie, jeśli zechce. Uniwersytet nie utajnia danych pracowników.

164


Lolly jeździ cały czas, myślę. A Beau jeździ na konferencje. Tak jak Elena i dosłownie każdy, kogo znam.

Zwleka chwilę z odpowiedzią, przyglądając mi się uważnie.

- Tak, jeśli była dostatecznie wysoka i silna.

Odchylam się na swoim krześle i zamykam oczy. Czuję się z jakiegoś powodu tak, jakbym zdobyła jakiś ważny punkt, jak­byśmy toczyli rozgrywkę, a nie występowali po tej samej stronie.

- Nie jest tak źle - wtrąca się Mark Cope. - Tutejsza policja
zrobi wszystko, co w jej mocy. Chcą, żeby przekazała im pani notes

165


z adresami, zdradziła kontakty zawodowe, sporządziła li­stę wszystkich osób, które powinni sprawdzić pod kątem praw­dopodobnego związku z Mariną.

Otwieram oczy i patrzę na niego jak niepoprawny uczeń na swojego nauczyciela. Nie odwraca wzroku, a potem mówi:

- Tymczasem musi być pani bardzo, bardzo ostrożna, Susannah. Ten facet jest blisko i chce, żeby pani o tym wiedziała. To pewna gra. Ma plan, ale nie wiemy jaki. Na razie. Musi pani mieć oczy szeroko otwarte, zwracać uwagę na twarze w tłumie, na gońca, listonosza, faceta w wypożyczalni wideo - każdego, kogo pani widzi częściej, niż powinna.

Zerkam na detektyw Aaronson, ale ona na mnie nie patrzy, i już wiem, że nie kiwną nawet palcem. Pomimo Marka Cope'a i Phila Dorrisa, pomimo faktu, że przylecieli aż tutaj, je­stem pewna, że Aaronson nie bardzo wierzy, bym znajdowała się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Nadal obstaje przy syn­dromie Munchausena, zespole napięcia przedmiesiączkowego czy zwyczajnym zbiegu okoliczności. Ale nawet jeśli się mylę, co mało prawdopodobne, to mogę się założyć, że policja filadelfij­ska ma braki kadrowe i jest tak zawalona robotą jak każda in­na. Nawet jeśli są przekonani, że zostanę zamordowana, to i tak pewnie niewiele mogą na to poradzić. Przekazanie im mojego notesu oznacza tylko, że go więcej nie zobaczę, a im się bardzo przyda, kiedy wyląduję poćwiartowana na jakimś śmietniku.

Wszystko to jest zbyt realne i nagle myślę o Jake'u, o mięk­kim ciemnym trójkącie między jego uszami, gdzie wciąż pach­nie jak szczeniak, kiedy zanurzam twarz w jego futrze.

166


- Dostaniemy go - zapewnia Mark Cope. Należy pewnie do tych mężczyzn, którzy nie mogą znieść widoku płaczących ko­biet. - Przyrzekam, Susannah, dostaniemy go.

Wampir też wydaje z siebie jakieś dodające otuchy pomru­ki, a Cope nachyla się, próbując mnie nakłonić, bym spojrzała mu w oczy, ale nie mogę. Nie umiem oderwać wzroku od koń­skiej twarzy Phila Dorrisa i cały czas mam świadomość, że on i detektyw Aaronson nic nie mówią.

Pragnę tylko wydostać się z tego okropnego budynku. Po­zbyłam się swojego kołonotatnika na rzecz Aaronson i wzięłam się w garść na tyle, by uścisnąć każdemu dłoń i podziękować, choć wciąż nie bardzo wiem za co, po czym ruszam przez hol, zmierzając w stronę potrójnych drzwi obrotowych, które wy­chodzą na ulicę; wtedy dogania mnie Mark Cope. Słyszę, jak woła mnie po imieniu, i gdy zatrzymuję się i czekam na niego, dostrzegam, że jest lekko zdyszany. Pewnie uciekła mu winda i musiał pokonać trzy kondygnacje schodów. Nie mogę się zdecydować, patrząc na jego wykrochmaloną białą koszulę i czerwony krawat, czy wybiegł za mną kierowany dumą, czy szczerą troską. Może mój niekłamany strach jest ciosem dla ego Marka Cope'a, ponieważ dowodzi, że nie do końca mu ufam.

Potrząsa głową i odwraca wzrok.

- Szkoda, że pani czekała - mruczy. - Ten facet...

Nie kończy zdania, a ja chcę go zapytać: „Co? Co ten facet?”

- ale słowa zamierają mi w gardle.

- Proszę posłuchać - ciągnie Mark Cope. - Tam, w pokoju, kiedy spytała pani Phila, czy to może być kobieta, miała pani kogoś konkretnego na myśli?

- Jak dokładnie sprawdziliście alibi Kathleen Harper?

167


Widzę ją, jak stoi na schodku nade mną, widzę ręce, które przed półtora rokiem musiały nabrać siły - efekt lata spędzo­nego na żeglowaniu po wodach zatoki Chesapeake. Przypomi­nam sobie, jak podrzuciła otwieracz, kiedy już dała mi piwo, i złapała go prawą ręką. Mark Cope patrzy na mnie badawczo.

Patrzę przez szklane drzwi - zaczęła padać mżawka, niebo jest białe i rozmazane - ich skrzydła szumią przy każdym ob­rocie, wyrzucając z siebie ludzi, którzy lądują w marmurowym holu. Niektórzy niosą płaszcze i teczki jak w zwykłym biurze, inni są ubrani w dżinsy i adidasy, dłonie trzymają w kiesze­niach spodni, a wzrok skierowany na posadzkę. To, że jest weekend, chyba nie ma większego znaczenia, drzwi cały czas są w ruchu. Sprawiają wrażenie niemal automatycznych, kiedy tak chwytają ludzi i wyrzucają ich na ulicę, zgarniają następ­nych i przenoszą do holu, jak taśmociąg.

Nie patrzę na Marka Cope'a, wypowiadając te słowa, ale słyszę, jak bierze głęboki oddech, i czuję niemal, że z trudem się powstrzymuje, by mnie chwycić, jakbym mogła uciec, wśli­zgnąć się

168


w któryś z tych szklanych boksów drzwi obrotowych i zniknąć z szumem na ulicy.

Rozdział 16

Krzyk był przenikliwy i bardzo głośny. Eksplodował bez ostrzeżenia w mojej głowie, detonował w oślepiającej, ognistej kuli dźwięku, który omal nie zbił mnie z nóg. Przez ułamek se­kundy zdawał się nabierać szybkości, pędzić ku mnie, zbliżać się niczym gwiżdżący grzmot nocnego pociągu. A potem się za­trzymał. Wrzask zawisł w powietrzu, wibrując, potem zamarł i przeszedł w urywany, łkający pisk.

Potem zrozumiałam, dlaczego tak to brzmiało - poderżnię­to jej gardło, ostrze wgryzło się w krtań i przecięło struny gło­sowe, które nadal próbowały wyrazić protest. Wówczas chwy­ciłam się krawędzi szafki jak burty rozkołysanego statku i pa­trzyłam na kieliszek, który wypadł mi z dłoni i roztrzaskał się; wino utworzyło kałużę na podłodze, a mnie zabrakło tchu. Czułam się tak, jakby ktoś uderzył mnie z całej siły w żołądek albo chwycił za gardło, zaczęłam się dusić.

Kiedy dźwięk zamarł i pomieszczenie wokół mnie znów na­brało ostrości, zaczęłam szukać jej wzrokiem. Byłam absolutnie przekonana, że ujrzę najpierw jej stopy na linoleum o cegla­nym wzorze. Wiedziałam, że przesuwając wzrok ku górze, uj­rzę nogi Mariny, jej ciało, twarz, że zacznie górować nade mną jak filar. I gdy stwierdziłam, że jej nie ma, obróciłam się na pię­cie, przekonana, że stoi za moimi plecami, że w jakiś sposób zjawiła się w tym mieszkaniu i weszła do kuchni. Ale pomiesz­czenie było puste. Nie dostrzegłam nawet jej śladu. Nie było nic prócz przenikliwego krzyku w mojej

169


głowie, zamierającego echa dźwięku, który przypominał bulgotanie wody w zapcha­nej rurze kanalizacyjnej.

Miałam wrażenie, że ogłuchłam. Doznałam tego samego uczucia, przed którym ostrzegał nas wujek Ritchie, kiedy strze­lał do gołębi: cichutkiego brzęczenia w uszach i braku tchu, wy­wołanych zbyt bliskim strzałem z dubeltówki. Upłynęło kilka se­kund, nim usłyszałam tykanie dużego żółtego zegara na ścianie nad piekarnikiem i rytmiczne kapanie wody z kranu. Potem dobiegły do mnie z salonu przytłumione głosy i przypomnia­łam sobie, że George wsadził właśnie kasetę do magnetowidu. „Idziesz?” - zawołał, a ja zrozumiałam, że niczego nie słyszał.

„Suze? - krzyknął minutę później, kiedy nachylałam się, by wytrzeć rozlane wino. - Wszystko w porządku?”. Kiedy wresz­cie ukazał się w drzwiach i zobaczył szkło i wino na linoleum, wybuchnął śmiechem. „Och, dzięki Bogu. Nigdy nie lubiłem tych kieliszków”. A wrzucając do śmieci pękniętą kryształową nóżkę i kawałki niebieskawego szkła w kształcie płatków, dodał: „Jeden załatwiony, zostało jeszcze pięć”. Potem złapał otwartą butelkę i nowy kieliszek. „Chodź, początek jest najlepszy”.

Kiedy weszłam do salonu, siedział z powrotem na kanapie i oglądał Toma Hanksa brnącego przez wodę ku wybrzeżu Normandii w dniu lądowania aliantów. Niemal otworzyłam usta, by coś powiedzieć, ale George spojrzał na mnie i pokle­pując poduszkę obok siebie, powiedział: „Chodź, bo zjem ci ca­ły popcorn”. Chwila, kiedy mogłam jeszcze wyjaśnić, że upu­ściłam kieliszek i rozlałam wino, bo usłyszałam krzyk Mariny, minęła bezpowrotnie.

Nigdy nie próbowałam mówić George'owi o swoich telepa­tycznych rozmowach z Mariną. Wmawiałam sobie w tamtym czasie, że takie sprawy go nie interesują, ale prawdziwa przy­czyna mojego milczenia była bardziej złożona. Przede wszyst­kim nie lubił Mariny, nie chciałam poza tym, by sądził, że zwa­riowałam. Prawda wyglądała tak, że sama najchętniej bym o tym zapomniała. Odczuwałam zadowolenie, przeglądając po cichu badania dotyczące bliźniąt jednojajowych, gdzie twierdzono, że fenomen ten nie jest taki

170


rzadki i niemal zawsze za­miera wraz z początkiem dojrzewania.

W naszym przypadku z grubsza się to sprawdziło. Nim do­biegłyśmy trzydziestki, praktycznie ze sobą nie rozmawiałyśmy, zwłaszcza że nigdy nie lubiłyśmy gadania o niczym. Epoka na­szych bezgłośnych pogawędek tak naprawdę skończyła się la­tem, kiedy spłonęła stodoła Eamesów. W każdym razie wtedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że Marina się zorientowa­ła, jak wykorzystać swego rodzaju urządzenie maskujące, by mnie nie dopuścić do siebie. Nim ukończyłyśmy szkołę średnią, było po wszystkim. Nasze nocne przędzenie, pospołu z baleto­wymi spódniczkami i snem o łabędziach, dobiegło końca.

Albo tak mi się wydawało. Aż do nocy, kiedy zginęła. Wte­dy, w tych jej ostatnich chwilach na ziemi, Marina przywoływa­ła mnie krzykiem. I tak jak obiecywała, usłyszałam ją. Głośno i wyraźnie.

Tamtej piątkowej nocy, tyle że znacznie później, kiedy przesiedzieliśmy na kanapie trzy godziny, wypiliśmy wino, po­szliśmy do łóżka i kochaliśmy się, zbudziłam się i zaczęłam za­dawać sobie pytanie, czy naprawdę cokolwiek słyszałam. Leżąc w ciemnym pokoju u boku George'a, próbowałam samą siebie przekonać, że nic się nie wydarzyło. Powtarzałam uparcie, że to był tylko telewizor albo dźwięk jakiejś syreny. Czujnik dy­mu, który się uruchomił piętro niżej, albo dzikie koty toczące walkę na schodach pożarowych. Wmawiałam sobie to, w co chciałam uwierzyć - że był to typowy odgłos nocnego miasta.

Nie mogłam zasnąć, toteż wstałam i poszłam do salonu. Szare światło sączyło się przez szczelinę w ciężkich zasłonach, a ja wsunęłam się za nie, otworzyłam okno i wychyliłam się, by wciągnąć w płuca wiosenne powietrze, którego o tej porze nie zanieczyszczały spaliny samochodów. Zamknęłam oczy i wyda­wało mi się, że czuję lekki, słodki zapach matczynych lilii, na­pływający z ulicy, i bujną woń ciemnej ziemi, rozciętej i wywró­conej na wierzch pługiem wujka Ritchiego.

Niemal się wtedy odwróciłam, by wejść do pokoju, sięgnąć po słuchawkę i zadzwonić do Mariny. W tamtej chwili odczułam nagłe

171


pragnienie, by zbudzić ją i spytać, czy pamięta za­pach farmy nocą i blask księżyca, w którym skarłowaciałe sosny za stodołą były wyższe i bardziej strzeliste niż za dnia. Po raz pierwszy od lat zatęskniłam za jej głosem. Chciałam, by zaczę­ła prząść jakąś starą opowieść o Delrayach, Delii Hervey czy duchu białego konia, którego, jak się zarzekała, ujrzała raz ga­lopującego w świetle księżyca i lecącego nad spróchniałym, na­jeżonym drzazgami ogrodzeniem padoku wujka Ritchiego.

Ale zamknęłam okno, mówiąc sobie, by się nie zachowywać śmiesznie. Znajdowałam się teraz daleko od niej i byłam już dorosła. Wróciłam do łóżka. Leżałam przez chwilę i nasłuchi­wałam cichego, poświstującego oddechu George'a. A potem zasnęłam, nie mając pojęcia, że moja więź z Mariną przestała istnieć; gdy tęskniłam do niej najbardziej, nie uświadomiłam sobie nawet, że nie żyje.

Detektyw Mark Cope obserwuje mnie uważnie. Siedzimy w wąskiej stołówce naprzeciwko posterunku policji. Trzyma oburącz plastikowy kubek z kawą, z którego unosi się wąska strużka pary. Piję kawę tak jak on i gdy podnoszę do ust ku­bek, płyn jest tak gorący, że parzy mi podniebienie. W ogóle nie czuję jego smaku.

Opowiedziałam już policjantowi całą historię. Siedząc przy tym stoliku i przyglądając się gliniarzom i starszym ludziom, którzy wchodzili i wychodzili przez zaparowane drzwi, wyjaś­niłam, że ja i Marina byłyśmy nocnymi prządkami. Opisałam, jak potrafiłyśmy przesyłać sobie nawzajem słowa, nawet sny i koszmary, jak każda z nas umiała odgadnąć myśli drugiej. Opowiedziałam mu o tym wszystkim. I o tym ostatnim, roz­dzierającym krzyku.

Teraz patrzy na mnie. Jego ciemna, przystojna twarz jest nieruchoma jak oblicze posągu. Próbuje zdecydować, czy uznać mnie za kompletną wariatkę, czy nie. Zastanawia się, czy przypadkiem detektyw Aaronson nie miała racji. Żałuje pew­nie, że nie ma tu Phila Dorrisa, że nie mogą wymienić spojrze­nia albo sekretnego znaku dłonią. Chciałby pewnie, by to Dorris wziął na siebie ciężar tej

172


rozmowy, wtedy w ogóle nie mu­siałby się odzywać.

- Susannah - mówi w końcu Mark Cope, który ma ten plus,
że nie ucieka ode mnie wzrokiem. - Dlaczego nie powiedziałaś
mi o tym wszystkim wcześniej?

Zaczynam się śmiać.

- A uwierzyłbyś?

Mieszkanie jest puste. Nigdy wcześniej nie odnosiłam takiego wrażenia. Nawet gdy weszłam tu po raz pierwszy i zobaczyłam po­zbawione mebli pokoje, nie wydało mi się takie niezamieszkane, pozbawione wszelkiego życia. Jakby w ciągu tych kilku godzin mo­jej nieobecności ktoś odciął swoiste zasilanie i pozbawił to miejsce jakiegoś niewidzialnego elementu, który pozwala usłyszeć kroki, szuranie papierami, szum zakręcanej i odkręcanej wody, sygnał te­lefonu. Być może, o ironio, jest to kwestia kraty. Albo nowego kompletu zamków. Nie umiem sobie wyobrazić, że mogłaby tu te­raz rozbrzmiewać muzyka, śmiech czy dźwięki radia.

Poruszam się ostrożnie. Nie chcę niczego zakłócić. Mam wrażenie, że muszę prześlizgiwać się przez powietrze w tych pokojach, by go nie poruszyć. Na powierzchni mojej toaletki zalega cienki szron kurzu i choć jest tam pewnie od tygodni, dostrzegam go dopiero teraz, podobnie jak kapanie kuchen­nego kranu, które brzmi tak, jakby tu nikt nie mieszkał.

Zalewa mnie fala gniewu, rozpalona i rozedrgana jak bły­skawica przecinająca pociemniałe niebo. Wiem, że gdybym mogła dorwać w swe ręce tego sukinsyna, zabiłabym go. Dopa­dłabym go, zanim on dopadłby mnie. „Chodź, pieprzony tchó­rzu”, mam ochotę krzyknąć, ale gardło ściska mi strach i mu­szę się spieszyć. Pomimo zmiany zamków, kraty, pomimo Shawna, Cathy, Justina i Zoe, nawet Gordona, pomimo wszyst­kich tych ludzi tak blisko mnie, pomimo zapewnień Marka Cope'a i trzech jego wizytówek, które mam teraz w swojej to­rebce, nie mogę pozostać tu ani sekundy dłużej.

Wyjmuję z szafy w holu dużą torbę podróżną i kładę na łóż­ku. A potem stoję i spoglądam na swoje rzeczy. Nie mam pojęcia, co

173


może mi się przydać albo jak długo pozostanę poza domem.

„Co powinnam zrobić? - spytałam w końcu Marka Cope'a, kiedy wysłuchał całej opowieści i dopiliśmy kawę. - To wspa­niale, że mi wierzysz i że dokładny czas zgonu może wam po­móc, ale co ja mam robić, kiedy ty będziesz próbował ustalić, kim jest ten facet? Przesłać mu wiadomość? Poprosić, żeby za­czekał?”. Mark Cope potrząsnął głową. „Nie - powiedział. - Musisz zniknąć”.

Teraz, siedząc z tyłu taksówki, która wiezie mnie ku obrze­żom miasta, stwierdzam ze zdziwieniem, że czuję się znacznie lepiej. Przynajmniej coś robię, mam plan, który opracowałam z Markiem. Tak o nim teraz myślę. Nie ma już żadnego „detek­tywa”, jesteśmy po imieniu. Razem z Philem Dorrisem odlatu­je do Waszyngtonu. Są w tym momencie gdzieś w powietrzu, naładowani energią, entuzjazmem, zdecydowani przeanalizo­wać każde alibi, każdy ruch Mariny. „Weźmiemy wszystkich pod lupę - oświadczył Mark Cope, a potem dodał: - Coś znaj­dziemy. Przyskrzynimy go. Obiecuję”.

Moja część planu polega na tym, by nie dać się zabić, i w tym celu przeprowadzam się do Marriotta. Wie o tym tylko Mark, Phil Dorris, detektyw Aaronson i wampir. Nie wolno mi mówić o tym nikomu więcej, nie wolno mi nawet z nikim rozmawiać, dopóki detektyw Aaronson nie poinformuje mnie, że spraw­dzono po kolei alibi wszystkich znanych mi ludzi, Zoe, Lolly, Beau, nawet pani Koom Wai i Tony'ego z garażu. Dopiero gdy ustalimy z absolutną pewnością, że żadne z nich nie mogło być w Alexandrii tamtej pięknej wiosennej nocy, będę mogła odpo­wiadać na telefony i pokazać się czasem gdzieś w miejscu pu­blicznym. Krótko mówiąc, dopiero wówczas wolno mi będzie wyjść z tego ciemnego lasu, do którego zawędrowałam.

Detektyw Aaronson obiecała, że to nie potrwa długo. Pod­czas drugiego spotkania, kiedy wyszliśmy z Markiem z knajpy i wróciliśmy do komendy, zaczęła okazywać mi coś w rodzaju wymuszonej sympatii. Zakładam, że ta zmiana nastawienia wynika z faktu, że

174


Mark i Phil - który w końcu jest z FBI - chyba traktują sprawę poważnie. Poprosili formalnie policję filadel­fijską o współpracę w śledztwie i jak zapewniła mnie detektyw Aaronson, sprawdzenie ludzi, z którymi się stykam, jak to określiła, z „listy A”, zajmie tylko kilka dni. Potem znów będę mogła z nimi rozmawiać, napić się białego wina z Lolly albo pi­wa z Beau u „Sherlocka”, uspokojona, że nie skoczą na mnie i nie poderżną mi gardła nożem do pizzy, nie uduszą w dam­skiej toalecie, nie przejadą na parkingu i nie będą nawet pró­bowali otruć mojego psa w parku. Tymczasem jednak muszę zniknąć.

Taksówka przelatuje na żółtym świetle, które zmienia się na czerwone, a ja słyszę pisk hamulców za nami i ryk klaksonu.

175


Może doradza gdzieś na boku. Jaki tatuaż sobie zrobić albo czy używać nieprzyzwoitego języka.

- Możemy strzyc stopniowo. - Wskazuje. - Najpierw przy­ciąć grzywkę, potem spróbować koloru. Albo obciąć do ramion i zobaczyć, czy się pani spodoba.

Potrząsam głową.

Napotykam jej wzrok w lustrze i przytakuję. W chwilę póź­niej słyszę świst i szczęk nożyczek. Włosy wydają ciche wes­tchnienie, zsuwając się po moich ramionach i spływając na podłogę, gdzie tworzą miedziany stóg, jak włókna martwych kaczanów kukurydzy. Kiedy patrzę w lustro, moja szyja, uwol­niona od tego ochronnego kołnierza, zdaje się wydłużać. Po z tych zabiegach jestem ostrzyżona jak owca. Przypominam ko­ścistego i niezgrabnego kurczaczka z dziecinnego rysunku.

Detektyw Aaronson nie wie, że tu jestem. Nie poprosiłam jej o pozwolenie, ponieważ bałam się, że się nie zgodzi, dlate­go przyjechałam tu taksówką. Wybrałam jednak salon, w któ­rym nigdy wcześniej nie byłam. Nie znaczy to, bym długo szu­kała. Wybrałam pierwszy z brzegu z książki telefonicznej, taki, gdzie nie trzeba było się wcześniej umawiać. Nazywa się „Avanti”, co chyba znaczy „naprzód”, czy coś w tym rodzaju, i gdy Joyce kończy swe dzieło, wyglądam z pewnością modnie i no­wocześnie.

Zrobiła dokładnie to, o co prosiłam, czyli ścięła włosy na ca­łej głowie do długości tej nieszczęsnej grzywki, którą mi pozo­stawiono. Potem odesłała mnie do dziewczyny o imieniu Heather, a ta nałożyła mi na głowę hełm z brei, która, jak zapew­niła, ufarbuje włosy na czarno.

- Wygląda naprawdę niesamowicie - mówi dziewczyna, która bierze ode mnie kartę kredytową. - Krótkie włosy są ta­kie seksowne. Powinna pani przyjść do nas i zrobić sobie jesz­cze pasemka.

176


Kiedy podpisuję rachunek, mam kłopoty z rozpoznaniem samej siebie w lustrze, które wisi za plecami recepcjonistki. Właśnie o to mi chodziło.

- Kto wie, może przyjdę - mówię. - Mogłybyście zrobić je na niebiesko, żeby pasowały do oczu.

Dziewczyna uśmiecha się szeroko i kiedy wzywa mi taksów­kę, dopisuję duży napiwek dla Joyce i Heather.

Sen to najwspanialsza rzecz na świecie. Przed ósmą wieczo­rem ledwie mogę zjeść zamówioną w kuchni hotelowej sałatkę z kurczaka i wypić wino, a przed dziewiątą wystawiam tace na ko­rytarz i zakopuję się w nieco sztywną pościel. Zabrałam ze sobą pastylki nasenne Eleny, ale po dzisiejszym dniu i nieprzespanej nocy nie są mi w ogóle potrzebne. Kiedy je pakowałam i pomy­ślałam o Elenie, zadrżała mi dłoń. Oddałabym wszystko, by móc uciec do bezpiecznej przystani jej gabinetu z jego zakurzonym fi­kusem i półkami pełnymi niepoukładanych książek. Sklęłam ją w tym momencie za to, że pojechała do Wiednia.

Gdy przekręcam głowę, wydaje mi się dziwnie lekka na po­duszce, i wiem doskonale, że brakuje mi ciężaru włosów. Za­czynam się zastanawiać, czy muszę w ogóle szczotkować tę rzadką szczecinę, jaka mi pozostała, czy po prostu wystarczy, jak przejadę po niej dłonią, i z wolna odpływam w sen. Tutaj, w tym anonimowym pokoju z zamkniętymi oknami, otoczona piętnastoma piętrami pełnymi ludzi, czuję się całkowicie bez­pieczna. Mam wrażenie, że mogłabym spać wiecznie.

To, co mogę dojrzeć za oknem, podpowiada mi, że jest ład­na pogoda. Ledwie zdążyłam podnieść szczotkę do głowy, kiedy rozlega się pukanie do drzwi i głos mówiący: „Służba hotelowa”. Zapomniałam, że przed pójściem spać zamówiłam śniadanie i gazetę.

Kiedy podchodzę do drzwi, słyszę ludzi na korytarzu i od­głos wind. Myślę, że mogę je spokojnie otworzyć. Mimo wszyst­ko patrzę przez wizjer, ale widzę tylko część niskiej blondynki w czerwonym uniformie. Kiedy zdejmuję łańcuch i otwieram drzwi, stoi

177


przede mną i trzyma tacę. Dostrzegam na niej dzba­nek kawy, półmisek z metalową przykrywką i starannie złożo­ny egzemplarz „Philadelphia Inquirer”. I koszyk kwiatów.

Uśmiecha się i zamierza wejść do pokoju, ale ja, zamiast od­sunąć się i ją przepuścić, sięgam do kosza z kwiatami. Tak na­prawdę nie chcę go dotykać, więc chwytam plecioną rączkę ko­niuszkami palców, jakby była toksyczna albo tak gorąca, że mo­głaby sparzyć.

- Jest jakaś karteczka? - słyszę własny głos.

Dziewczyna zdążyła się już zorientować, że coś jest nie tak, i tylko przytakuje w milczeniu. Obracam ostrożnie koszyk. To fiołki afrykańskie, a między ich małymi liliowymi kielichami i szeroką, gąbczastą zielenią liści dostrzegam biały róg koperty. Na wierzchu nic nie jest napisane, a wiadomość w środku to tekst komputerowy wydrukowany na tanim papierze.

„Niedobra dziewczyna. Włosy są okropne. Trzeba było naj­pierw mnie spytać”.

Rozdział 17

Zdołałam zamknąć drzwi na klucz i zasuwę. Nie jest to wiel­kie osiągnięcie, ale napawa mnie nieuzasadnionym poczuciem dumy, jakbym miała powody gratulować sobie zdolności do wy­konania jakiegokolwiek ruchu. To były pierwsze chwile paniki, kiedy nie mogłam zrobić nic innego. Wydawało mi się wtedy, że zacznę krzyczeć, wypadnę z pokoju i pobiegnę korytarzem wprost na ulicę.

178


Kiedy już nabazgrałam coś na rachunku i wy­pchnęłam z apartamentu biedną dziewczynę, przeciągnęłam do maleńkiego przedpokoju krzesło od biurka i podparłam gałkę drzwi. Zasunęłam kotary, by nie pozostała między nimi choćby najmniejsza szparka, jakbym chciała powstrzymać ko­goś od zaglądania do mojego pokoju, obserwowania mnie przez tę taflę, przyćmionego szkła na wysokości dwunastego piętra.

Potem podniosłam słuchawkę i wykręciłam numer detektyw Aaronson. W każdym razie próbowałam, ale dwukrotnie się po­myliłam. Zapomniałam, że muszę najpierw wykręcić dziewięć, i gdy telefonistka z centrali hotelowej spytała przyjaznym to­nem, czy może mi pomóc, niemal wybuchnęłam płaczem. Chłodne brzmienie głosu detektyw Aaronson nagrane na se­kretarce, kiedy kazała zostawić wiadomość albo zadzwonić na pager, było dla mnie jak policzek i nic nie powiedziałam.

Patrząc na słuchawkę w swej dłoni, czułam niemal, jak krew we mnie zastyga i robi się dziwnie kleista. Weź głęboki oddech, powiedziałam sobie. Tak zawsze radziła mi matka. Odsapnij chwilę i przeanalizuj fakty. Jedynymi ludźmi, którzy wiedzą, gdzie się teraz znajduję, są Mark Cope, Phil Dorris, Rebecca Aaronson i wampir. Tego ranka na tacy ze śniadaniem dostar­czono mi fiołki afrykańskie i karteczkę. Przysłał je ktoś, kto wiedział, gdzie jestem i jakim nazwiskiem się posługuję.

Telefon wydał nieznaczny, pełen oburzenia ćwierkot, kiedy odłożyłam słuchawkę.

Małe plamy potu, które zakwitły na moim karku i między piersiami, ochłodły już i zrobiły się lepkie. Moja koszula przy­wiera do nich i odnoszę wrażenie, że w pokoju jest zimno. Pod­noszę termos i nalewam sobie kawy. Jest gęsta i ciemnobrązo­wa, zmuszam się jednak do tego, by ją wypić. Dopiero przy drugiej filiżance przypominam sobie, żeby dodać cukru, który podobno jest dobry na szok.

Koszyk z kwiatami stoi pośrodku biurka; cały czas mu się przyglądam. Nie potrafię oderwać od niego wzroku, kiedy podnoszę filiżankę do ust i przełykam kawę. Po jednej stronie koszyka leży

179


gazeta, po drugiej gruby blok książki telefonicz­nej Filadelfii. Koszyk wygląda nieszkodliwie, jest nawet ładny. Ani śladu groźby. I być może, myślę sobie, o to właśnie chodzi. Z wierzchu rzeczy sprawiają wrażenie nieważnych, niewin­nych. Liczy się naprawdę to, co kryje się pod spodem.

Ktokolwiek zamordował Marinę, jest blisko. Nie potrzebu­ję Marka Cope'a ani FBI, by to wiedzieć. Wyczuwam jego obecność, jakby patrzył przez dziurkę od klucza. Odstawiam powoli filiżankę, nie chcąc robić hałasu. Jestem niemal przeko­nana, że jeśli zamknę oczy, usłyszę czyjś oddech.

- Sprzątanie - woła pokojówka, a dźwięk jej wózka, które­go co najmniej jedno kółko popiskuje, niesie się długim kory­tarzem wyłożonym niebieskim dywanem. Nasłuchuję go od pół godziny, stojąc za drzwiami i odmierzając przerwy między brzękiem wiader i przytłumionymi hiszpańskimi słowami, kie­dy to kobiety mijają się i pukają kolejno do drzwi.

Do mnie nikt nie zapukał, nikt też nie zawołał, ponieważ wywiesiłam na zewnątrz tabliczkę z napisem „Nie przeszka­dzać”. Mimo to pokojówka przystanęła pod moim apartamen­tem, a ja usłyszałam ciche szuranie i szmery, kiedy zastanawia­ła się, czy zapukać. Po namyśle zrezygnowała i teraz, czego je­stem pewna, zniknęła za zakrętem korytarza i zatrzymała się przy maszynie do lodu. Przekręcam klucz w zamku i delikat­nie zdejmuję łańcuch. Teczkę z projektami zostawiłam w po­koju, a torba podróżna nie jest szczególnie ciężka. Sprawdzam szybko, czy nikogo nie ma w pobliżu, a potem zamykam za so­bą cicho drzwi i idę pospiesznie korytarzem. Gdy wciskam gu­zik, drzwi windy niemal natychmiast wydają cichy gong i roz­suwają się, a ja wchodzę do jej wnętrza. Jest pusta o dziesiątej rano, na co zresztą liczyłam, i zwozi mnie w okamgnieniu do podziemnego parkingu, mijając po drodze jedenaście pięter i hol na parterze.

Kiedy docieram na dół, nie ma tam żywego ducha prócz dziewczyny w budce, która wygląda tak, jakby piłowała sobie paznokcie. Krążę dookoła przez długą chwilę i gdy jestem pewna, że nikt za

180


mną nie szedł, że nikt nie obserwuje mnie zza betonowego filara albo zaparkowanych furgonetek, wymy­kam się z garażu na ulicę i spieszę za róg, kierując się ku Independence Plaza i Liberty Bell. Taksówka czeka w miejscu, gdzie zwykle można ją złapać, wsuwam się szybko na tylne sie­dzenie, prosząc o kurs do Muzeum Rodina.

Późne godziny ranne to pracowity czas dla muzeum, na co liczyłam. Kiedy taksówkarz podwozi mnie na miejsce, przecho­dzę na drugą stronę chodnika i wtapiam się w wycieczkę auto­busową z północy stanu, która przepycha się do wejścia. Pod ścianą stoi grupa dziewcząt, podając sobie na zmianę telefon komórkowy. Przesuwam wzrokiem po tłumie, ale nie dostrze­gam nikogo znanego mi choćby z widzenia. Zarzucam torbę na ramię i przemykając za róg budynku, postanawiam mimo wszystko pokluczyć jeszcze wokół Fresh Fields, a dopiero po­tem ruszyć w stronę warsztatu Benjy'ego, mieszczącego się sześć przecznic dalej.

- Laleczko, ledwie cię poznaję - mówi Benjy, kiedy mnie dostrzega. - Coś ty, u diabła, zrobiła? Miałaś stłuczkę w salonie fryzjerskim?

Potrząsam głową. Postanowiłam mu zaufać i mam tylko na­dzieję, że się nie mylę.

Uśmiecha się przy tym, ale wiem, że wyczuwa kłopoty i jest gotów rozmawiać.

- Nie - mówię. - Chcę wynająć u ciebie samochód.
Benjy patrzy na mnie, a ja na niego. Czuję, że chce mnie spytać, co się dzieje, ale daje spokój. Ociera dłonie o przód nie­wiarygodnie brudnego kombinezonu i pyta:

Wzruszam ramionami.

181


Jeśli nie umrę, nachodzi mnie myśl. Wtedy i tak dostanie wóz z powrotem.

Benjy rozważa sprawę, potem pyta:

- Potrzebujesz go od zaraz?

Jego wzrok wędruje ku torbie podróżnej u moich stóp, a ja przytakuję.

- Okej - zgadza się. - Niech się rozejrzę.

Tablica za plecami Benjy'ego zapełniona jest starymi rachun­kami i reklamówkami z pizzerii i chińskich knajp. Wpatruje się w nią przez chwilę, jakby szukał czegoś pośród tej wiszącej masy papieru, potem dostrzega to i chwyta pęk kluczyków. Odwraca się do mnie, trzymając je w górze, i uśmiecha się szeroko.

Wóz to stary model forda taurusa, bladoniebieskie kombi, które stoi na tyłach warsztatu. Jest całkowicie nijaki, poza tym ma tablice rejestracyjne Illinois.

- Jest trochę poobijany - uprzedza. - Ale chodzi dobrze. - Uderza na płask dłonią o dach wozu jakby na potwierdzenie swych słów. - Załatwiłem go dla córki mojej siostry, kiedy po­szła na studia do Northwestern. Rozumiesz, dzieciak nie może w dzisiejszych czasach iść na uniwerek bez samochodu, no nie? Tak czy inaczej, mała wyjechała na rok za granicę, mieszka z francuską rodziną i uczy się żreć ślimaki. Siostra jest wkurzo­na, że córka nie pojechała do Włoch. - Wręcza mi kluczyki. - Jak cię zatrzymają, powiedz po prostu, że to twoja chrześnica albo siostrzenica, coś w tym rodzaju. Dowód rejestracyjny znaj­dziesz w schowku.

- Dzięki - mówię. - Będę uważała, obiecuję.

Sięgam po książeczkę czekową, którą trzymam w pogoto­wiu w kieszeni kurtki, ale Benjy na jej widok macha ręką.

- Nie wiem jeszcze, ile ci policzę - mówi. - Pomyślę o tym,
jak odjedziesz. - Jego twarz przybiera poważny wyraz. - Po­wiedz mi tylko jedno. Masz kłopoty, laleczko?

Przytakuję i przełykam nerwowo. Nagle ogarnia mnie lęk, że jeśli zacznę mówić, skończy się płaczem.

182


Benjy kiwa głową, bierze moją torbę podróżną i rzuca na tylne siedzenie kombi. Potem otwiera przednie drzwi i przy­trzymuje, bym mogła wsiąść.

- Potrzeba ci czegoś jeszcze? Forsy?

- Mam forsę - zapewniam i po raz pierwszy oboje się uśmiechamy.

Wsiadam do wozu, a on zamyka drzwi. Silnik zaskakuje za pierwszym razem. Opuszczam szybę.

- Nie masz pojęcia, Benjy, jak bardzo ci jestem wdzięczna.
Jeśli ktoś tu przyjdzie, nawet policja, i spyta...

Benjy przyciska palec wskazujący do nosa.

- Nigdy cię nie widziałem - zapewnia.

Woda w Paoli Holiday Inn jest gorąca, a ja odkręcam prysz­nic do oporu. Wylewam sobie na dłoń za dużo szamponu - nie przywykłam jeszcze do szczeciny na swojej głowie - i wcieram mocno we włosy; po ciele spływa mi obfita piana jak w myjni samochodowej. Szoruję czubek głowy rozmyślnie. Wbijam pa­znokcie w czaszkę i drapię palcami szyję, tak aby pozostały czer­wone ślady na mojej skórze, kiedy już wyschnę.

Staram się zmusić ciało do walki z tym ciężarem, który na­wiedził je nagle niczym wirus. Muszę koniecznie wyrwać się z otępienia. Zwalczam reakcję królika, pragnienie, by zastygnąć w obliczu drapieżnika, skulić się i liczyć na cudowne ocalenie.

Przed pójściem pod prysznic zrobiłam trzydzieści pompek, potem ze dwa razy tyle przysiadów. Chcę, by bolały mnie ra­miona, pragnę nadwerężyć sobie mięśnie brzucha. Gdybym mogła włączyć telewizor na cały regulator i drzeć się bez opa­miętania, nie zwracając na siebie jednocześnie uwagi, zrobiła­bym to, by poczuć, jak pracują moje płuca, by wiedzieć, że wciąż mogą narobić wrzasku. Zamiast tego spacerowałam po pokoju. Wyginałam palce jak szpony.

Kiedy wychodzę z łazienki, pokój pachnie włoskim jedze­niem. Zatrzymałam się przy centrum handlowym, najbardziej niepozornym, najzwyklejszym miejscu, jakie mogłam znaleźć, i zaczęłam

183


szukać równie niepozornej włoskiej knajpy. Byłam taka głodna, że pomyślałam nawet, by usiąść i zjeść na miej­scu, ale Paoli to takie przedmieścia, gdzie mogę natknąć się na kogoś znajomego, zamówiłam więc jedzenie na wynos. Już wcześniej zauważyłam przy trasie Holiday Inn i chciałam się zamknąć w pokoju, gdzie mogłabym się spokojnie zastanowić, co robić dalej.

Najważniejszy problem to Jake. Niczego mu w tej chwili nie brakuje, ale nie mogę trzymać go na wydziale weterynarii całą wieczność, a przy mnie nie będzie bezpieczny. Siadam na łóż­ku owinięta w ręcznik i grzebię w resztkach Sampler Italiano, myśląc o tym, że nie znoszę tego najbardziej w świecie. Braku­je mi Jake'a. Potem przysuwam sobie książkę telefoniczną i za­czynam załatwiać jedyną rzecz, jaka mi przychodzi do głowy, by zapewnić mu spokój. Co do mnie, jestem absolutnie pewna, że nikt nie jechał za mną do Benjy'ego czy tutaj. To oznacza, że zyskałam przynajmniej odrobinę czasu, mam więc niejaką przewagę nad swoim przeciwnikiem. Teraz muszę tylko spo­kojnie się zastanowić, jak ją wykorzystać.

Mniej więcej w przedostatniej klasie szkoły średniej wujek Ritchie nauczył mnie i Marinę grać w szachy. Nawet wówczas ów dar był dość nieoczekiwany. Wydało mi się rzeczą dziwną i niepokojącą, że mój otyły wuj w swym wiecznym kombinezo­nie, bardziej zajęty maszynami rolniczymi niż otaczającymi go ludźmi, umie grać w szachy. On jednak, ucząc nas gambitów, ruchów koniem, pionkami i hetmanem, ujawnił talent do stra­tegii, do przebiegłego i wyprzedzającego bieg zdarzeń myśle­nia, o co żadna z nas go nie podejrzewała.

Nie trzeba dodawać, że Marina była w tej grze lepsza ode mnie. W każdym razie początkowo. Kiedy dochodziło do nie­zbędnej koncentracji i bezwzględności, Marina była w swoim żywiole. Muszę uczciwie przyznać, że po każdej wygranej par­tii wyjaśniała, jak do tego doszło. Jakby puszczając od począt­ku przewinięty film, moja siostra potrafiła odtworzyć układ na szachownicy i wskazać, gdzie

184


popełniłam nieodwracalny błąd, który prowadził do klęski.

Początkowo byłam zdumiona, że popełniłam te błędy na tak wczesnym etapie gry, iż wydawały mi się bez znaczenia. Wręcz nie chciało mi się wierzyć, że po którymś z tych katastro­falnych ruchów jeszcze mogłam kontynuować grę, a nawet cza­sem żywić złudzenie, że wygrywam, podczas gdy partia była już dawno skończona. Ale dokładna analiza partii na to wska­zywała.

Lecz z czasem, pod kierunkiem Mariny, zaczęłam osiągać pewne rezultaty. Nauczyłam się lekcji, którą mi wpoiła, i w końcu zrozumiałam dwie rzeczy, które ona zawsze wiedzia­ła instynktownie: po pierwsze, żaden ruch nie pozostaje bez konsekwencji, a po drugie, by wygrać, trzeba kontrolować sy­tuację na szachownicy.

Po głowie krążyły mi bezustannie słowa Kathleen Harper. „Zdeterminowana”. Takiego właśnie określenia użyła. Powie­działa, że kiedy Marina wróciła z Georgii, była zarówno zado­wolona, jak i zdeterminowana. Zastanawiałam się nad tym, ro­biąc pompki; powtarzałam to słowo w takt własnego ruchu, rozkładałam sylaby i recytowałam w myślach monotonnie jak metronom.

Znaczenie sformułowania użytego przez Kathleen umknę­ło mi w pierwszej chwili. Założyłam, że ma na myśli po prostu typową pewność siebie i upór mojej siostry, jej aż za dobrze mi znaną nieustępliwość. Tego właśnie można było się po niej spodziewać, kiedy zobaczyła śmieci porozrzucane po jej ogro­dzie, doszłam więc początkowo do wniosku, że Kathleen nie powiedziała mi nic niezwykłego. Teraz jednak uważam, że się myliłam.

Podejrzewam, że podczas ostatniego pobytu Mariny w Geor­gii wydarzyło się coś, co według niej bym zrozumiała albo o co chciała mnie spytać, co sprawiło, że poczuła pewność siebie i za­dzwoniła do mnie ostatni raz, co pozwoliło jej uwierzyć, że może przejąć kontrolę nad sytuacją na szachownicy.

185


Wydaje mi się, że to najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek przyszło mi zrobić, choć wiem doskonale, że to nieprawda. Nie jest to tak trudne jak pochowanie mamy, widok Mariny na sto­le w kostnicy czy odprowadzanie wzrokiem George'a, który w żółtawym świetle lamp ulicznych odchodzi raźnym krokiem na samą myśl o Sainte-Chapell i egzemplarzach „Le Monde”.

Byłam jednak na to wszystko w jakiś sposób przygotowana, ta rzecz natomiast spadła na mnie niespodziewanie. Zeszłej no­cy nawet pokój w Holiday Inn wydawał się pusty bez cichego terkotu psiego pochrapywania czy odgłosu łap drepczących po dywanie, i we wczesnych godzinach rannych, kiedy ocknęłam się ze snu w ciemności obcego pokoju, dopiero po kilku chwi­lach uświadomiłam sobie, że to nie czyjaś obecność, a wręcz przeciwnie, nieobecność, uruchomiła dzwonki alarmowe w mojej głowie. Samotność była tak głęboka i przerażająca, że poczułam w oczach łzy i musiałam zapalić światło, a potem usiadłam na łóżku, ściskając w dłoni zwiniętą chusteczkę i za­pewniając samą siebie, że jeszcze istnieję.

Teraz chowam twarz w sierści na karku Jake'a, a on jest za­kłopotany. Nie lubi, gdy ktoś trzyma go tak blisko, i odwraca pysk, jakbym robiła coś karygodnego. Wykręca się z moich ob­jęć i kiedy podnoszę wzrok, widzę słońce przenikające przez klony, nasycające to popołudnie gęstym i złotym syropem światła. Liście opadają. Czerwone i ospałe, unoszą się na fali ciepłego powietrza i rozsypują po ładnym, żwirowanym par­kingu. Schronisko dla psów znajduje się w Brandywine Valley, ponad godzinę jazdy od Filadelfii. To instytucja, której specjal­nością jest opieka nad nerwowymi psami myśliwskimi, takimi jak setery i pointery; należy do nich przemawiać, głaskać je i regularnie wyprowadzać, kiedy ich właściciele są nieobecni, i tam właśnie zamierzam zostawić Jake'a, może po raz ostatni.

Schronisko polecił mi doktor Gurewich, kiedy zadzwoni­łam do niego wczoraj po południu z Holiday Inn i wyjaśniłam, że szukam miejsca, gdzie mogłabym umieścić Jake'a na kilka tygodni. Gdzieś, w jakimś szalonym zakątku umysłu, miałam nadzieję, że doktor Gurewich zaoferuje się wziąć Jake'a do siebie, że powie swoim

186


ciężkim, wschodnioeuropejskim akcen­tem: „Ależ panno deBreem, zaopiekuję się pani pięknym psem”, co w rzeczywistości znaczyłoby: „Ależ panno deBreem, zaopiekuję się panią”.

Dowodzi to mojej desperacji. Czepiam się fantazji o wetery­narzu w szpitalu dla zwierząt, ponieważ to lekarz, mniejsza z tym, że weterynarz, i ponieważ jego akcent przypomina mi Elenę, i w tej chwili jest jedyną znaną mi osobą, która z pew­nością nie zamierza mnie zamordować.

- Weź się w garść, Susannah - mruczę głośno, zapinam smycz Jake'a i ruszam w stronę świeżo pomalowanych drzwi. Na wywieszce w kształcie psiego łba widnieje napis „Biuro”. Lecz pomimo najlepszych chęci robi mi się niedobrze, kiedy wchodzimy po schodach i wkraczamy do miłego, wyłożonego drewnem pokoju. Kobieta, która wstaje zza biurka i się uśmie­cha, bierze ode mnie smycz Jake'a, a ja czuję się tak, jakbym wyrzekała się wszystkiego.

Podpisuję dokumenty i oddaję książeczkę psa, nawet się nie uśmiechając. Potem wychodzimy, przekazuję jej Jake'a i stojąc obok swojego forda, patrzę, jak prowadzi go ścieżką w stronę ogrodzonych wybiegów. Jake odwraca łeb i patrzy na mnie raz, nim znika na dobre. Mam wrażenie, że spadam, że zanu­rzam się gwałtownie w ciemność. Jak Alicja z krainy czarów, le­cę, lecę, lecę w głąb króliczej nory.

Rozdział 18

Dom jest zacieniony i mniejszy, niż go zapamiętałam. Traw­nik mamy błyszczy od rosy, a na podjeździe lśnią kałuże, do­myślam się więc, że musiało wcześniej padać. Zatrzymuję sa­mochód po drugiej stronie polnej drogi i gaszę silnik. Cisza wokół wydaje się niezmącona i gdy wysuwam rękę przez okno, powietrze na mojej dłoni jest miękkie i gęste jak kaszmir. Za­rośniętego pola wujka Ritchiego nie muska nawet najsłabszy powiew wiatru. W tej zawieszonej jakby w

187


czasie godzinie mię­dzy późnym popołudniem a wczesnym zmierzchem odnoszę wrażenie, że wkroczyłam w senny świat, gdzie przeszłość przę­dzie bez końca swą nić i nigdy nie sięga teraźniejszości.

Kusi mnie, żeby przekręcić kluczyk w stacyjce. Kusi mnie, by wcisnąć pedał gazu i wprawić silnik w obroty, a potem za­wrócić i popędzić drogą w stronę Luizjany i Zatoki Meksykań­skiej za Baton Rouge albo gwaru i wyrafinowanej zgnilizny No­wego Orleanu. Mogłabym zagubić się w którymś z tych miejsc, zmienić nazwisko i wymazać dotychczasowe życie. Mogłabym zatrzeć ślad, nim osobnik, który pokroił Marinę na kawałki i otruł Jake'a, zdążyłby na nowo podjąć trop.

Otwieram drzwi samochodu i wychodzę ostrożnie, jakbym się bała, że ziemia zapadnie się pod stopami. A potem stoję i patrzę na dom, w którym się urodziłam. Mój wzrok prześlizguje się po poręczach werandy, przesuwa po zakurzonych szybach drzwi frontowych i wędruje bezwiednie w górę, szukając najdrobniej­szego ruchu, drgnienia zasłony czy rolety, czegokolwiek, co zdra­dzi cień mojej siostry, ujawni jej postać spoglądającą na mnie z okna sypialni, gdzie pozostawiłam ją piętnaście lat temu.

Zeszłej nocy w pokoju w Red Roof Inn spiłam się jak bela. Opróżniłam butelkę czerwonego wina, po którym pulsuje w głowie, a język wydaje się pokryty futrem, kiedy człowiek się budzi. Przypuszczam, że zrobiłam to pod wpływem gniewu. Jak uczennica albo studentka ostatni raz uległam w drodze na południe atakowi niedojrzałej złości.

Nim zasnęłam, zagrzebana w tanią pościel i unoszona niekończącym się szumem pokojowego wentylatora, wstałam i poszłam do łazienki. Wyłożone białymi kafelkami ściany były równie sterylne jak na sali operacyjnej, a woda, której nalałam sobie do szklanki, wydawała się prawie gazowana i miała lekki posmak siarki. Uchwyciłam własne spojrzenie w lustrze, gdy podnosiłam naczynie do ust, a twarz, która popatrzyła na mnie z drugiej strony, była skurczona i złośliwa.

- Nie triumfuj - powiedziałam grubym głosem. A w sekun­dę później, kiedy twarz Mariny wciąż na mnie spoglądała, odstawiłam

188


szklankę i wycelowałam w nią palec. - Masz, czego chciałaś. Wracam do domu.

Przez jej twarz przemknął słaby uśmiech.

Skrzynka na listy jest przechylona, jakby ktoś walnął ją od niechcenia kijem bejsbolowym. Przechodząc obok, wyciągam odruchowo rękę, by ją wyprostować, a moje palce natrafiają na zarys liter, które wciąż można odczytać: DEBREEM. Wydaje mi się to dziwne, bo nie mieszkamy tu od dawna. Idąc wzdłuż pod­jazdu, dostrzegam, że drzwi od garażu mają nowe zawiasy. Są lśniące i srebrne na tle poszarzałego drewna. I choć matczyna grządka, która przylega do frontowego trawnika, jest zarośnię­ta, została przez kogoś otoczona dużymi kamieniami, pomalo­wanymi na biało. Kiedy podchodzę bliżej domu, zauważam, że pod zewnętrznym kranem obok drzwi kuchennych wymienio­no płytę z niebieskiego piaskowca, schodek też jest nowy.

Przez jedną straszną chwilę kołacze mi w głowie myśl, że być może Herveyowie sprzedali domostwo albo wynajęli je i te­raz ktoś tu mieszka, że właśnie teraz nowi właściciele obserwu­ją mnie z wnętrza albo lada moment zajadą tu samochodem. W każdej chwili mogą pojawić się nie wiadomo skąd i znaleźć mnie tutaj. A potem spoglądam na trawnik, który jest długi i zarośnięty, na kałuże przy podjeździe, na kłódkę przełożoną przez łańcuch przy drzwiach garażu, i wiem, że dom nie został sprzedany ani wynajęty. Nikt tu nie mieszka. I nikt nie miesz­kał od czasu, gdy Marina została zamordowana. Wszystkie te zmiany i poprawki, które dostrzegłam, to jej dzieło.

Widzę ją tutaj, jak uwolniona od drogich, miejskich ciu­chów przykucnęła na podjeździe i pokrywa farbą w aerozolu kamienie, by zaznaczyć granice matczynej grządki. Musiała też zasiać na niej kwiaty. Przyniosła pewnie ze sklepu przemysło­wego skrzynki bratków i nagietków. I rzeczywiście, kiedy pod­chodzę do rabaty i rozsuwam gąszcz chwastów, które tu wyro­sły, dostrzegam podłużne jak włócznia liście czarnookich kwia­tów i grube, zdrewniałe łodygi peonii. Dzika róża chwyta mnie za palec, a po białych kamieniach pełzną wężowate pnącza klematisa, którego drewniana podpórka

189


zawaliła się albo została usunięta. Niebieska gwiazda jego kwiatu spoczywa obok moje­go buta w wilgotnej trawie.

Werandę też ktoś pomalował, i to niedawno. Pewnie jesie­nią albo w pierwszych dniach wczesnej wiosny, przed śmiercią Mariny. Bujana kanapa zniknęła. A przed drzwiami frontowy­mi leży mata jutowa w fantazyjne sploty. Idę za narożnik do­mu i widzę, że Marina zajmowała się także starym ogródkiem warzywnym mamy, choć trochę już zdążył zarosnąć.

Pewnie grzebała w ziemi motyką, sadziła i kopała, ilekroć przyjeżdżała tu z Alexandrii. Myśl ta wydaje się dziwaczna, po­nieważ nie przypominam sobie, by Marina w dzieciństwie choć raz wykazała jakiekolwiek zainteresowanie ogrodem. Wiem jednak, że to prawda. Spoglądając na ogrodzenie i plątaninę pnączy kabaczków i ogórków, pojmuję nagłe, że to było tajem­ne życie mojej siostry. Odtwarzała przeszłość. Miesiąc za mie­siącem, rok za rokiem, starała się za wszelką cenę odwrócić bieg czasu.

Moje adidasy i spód nogawek są wilgotne od długiej trawy, ale mimo to kontynuuję wędrówkę na tyły domu.

Sosny, które porastają tu trawnik i gęstnieją za garażem, rozrosły się jeszcze bardziej. Zasłaniają niemal całe światło i rzucają długi chłodny cień. Tylne okna domu odbijają syl­wetki drzew. Lśnią niczym lód i może się za nimi kryć cokol­wiek. Przychodzi mi do głowy, że nie mam pojęcia, jak długo tu jestem. Powietrze jakby się przerzedziło i ochłodziło, jest już niemal ciemno. Czuję mrowienie na barkach, jakby ktoś odetchnął mi prosto w kark, i nagle chcę znaleźć się z powro­tem w samochodzie z zamkniętymi drzwiami i włączonym ra­diem.

Kusi mnie, by rzucić się do ucieczki, ominąć pędem drzwi kuchenne i przebiec podjazd bez oglądania się za siebie. Zmu­szam się jednak do powolnego kroku, jakby nic mnie nie ob­chodziło, jakbym za sprawą samej brawury mogła onieśmielić czające się w domu duchy. Lilie, które zawsze rosły pod ścianą garażu, rozpleniły się dziko, pochłaniając ścieżkę; przychodzi mi do głowy, że mogą się

190


tu skrywać nie tylko węże, ale i ludz­kie ciała. Przystaję i uświadamiam sobie, że nie zdołam prze­drzeć się przez tę gęstwinę, nie tracąc z oczu własnych stóp. Patrzę przez ramię i widzę, że sosny spowiła już ciemność. Mó­wię sobie, by nie zachowywać się śmiesznie, ale mimo wszystko nie chcę iść ponownie przez cienie za domem. Za wstęgą lilii, na drodze, dostrzegam blady połysk mojego wozu. W ciągu minuty mogłabym się przy nim znaleźć.

Nie odrywam wzroku od moich białych tenisówek, kiedy się unoszą, a potem znów znikają, zanurzając się w wilgotną plątaninę liści. Stawiam stopy ostrożnie, po czym szybko je podnoszę. Staram się nie stracić równowagi i kontynuuję ten bociani krok, aż mijam krawędź garażu. Dopiero wtedy uno­szę głowę i dostrzegam postać stojącą na podjeździe.

To właściwie tylko sylwetka. Po prostu określony kształt między mną a samochodem. Nie potrafię powiedzieć, czy to kobieta, czy też mężczyzna. Nic nie słyszę, ani odgłosu kroków, ani warkotu silnika na drodze. I wtedy głos, którego nie po­znaję, mówi:

Jestem bardziej rozdrażniona, niż chcę to okazać, i uśmie­cham się dla zamaskowania złości. Nie bardzo wiem, czy płacz­liwa nuta w moim głosie to wynik zmęczenia, czy śmiertelnego strachu, a może tego, że nigdy nie przepadałam za Delią Hervey, a teraz muszę siedzieć w jej kuchni. W pierwszej chwili, kie­dy już się zorientowałam, kto to jest, miałam ochotę dać jej w twarz. Był to oczywiście skutek działania adrenaliny i postą­piłabym bardzo głupio, gdyż formalnie rzecz biorąc, teren na­leżał do niej, a ja skradałam się po nim w ciemności. Jednak nie podoba mi się, że Della przyłapała mnie na gorącym uczynku, że była świadkiem mojego niekłamanego przerażenia. Poza tym nie znoszę, kiedy ktoś nazywa mnie „koleżanką”. Ktokolwiek.

Brzmi to szczególnie źle w ustach Delii, gdyż w czasach na­szej młodości była bardziej przyjaciółką Mariny niż moją. Co nie znaczy, by Marina tak naprawdę ją lubiła.

191


Po prostu Della mogła być bez trudu wykorzystana jako broń przeciwko mnie, jeśli moja siostra tylko chciała. Teraz, obserwując Delię, która manipuluje przy filtrze z kawą, widzę, jak siedzą razem w au­tobusie szkolnym, kilka miejsc przede mną, i szepczą coś do siebie. Ich ramionami wstrząsa chichot. Potem odwracają się i patrzą na mnie. Wykręcają szyje, jakby chciały się upewnić, czy zrozumiałam, że nie dopuszczają mnie do swojej komitywy.

Nienawidziłam Delii w takie popołudnia i później mściłam się na niej, nie skąpiąc jej błędnych informacji, kiedy prosiła mnie o pomoc w pracy domowej z matematyki. Była wówczas chudą, bladą dziewczyną o okrągłych brązowych oczach i pło­wych włosach, które niemal bielały latem. Zawsze parzyła sobie skórę przy opalaniu i ciągle leciała jej krew z nosa, przypomi­nam też sobie, że była wyjątkowo głupia. Naprawdę czuję się poirytowana, że zdołała mnie rozpoznać - wziąwszy pod uwa­gę, że było ciemno, miałam ufarbowane włosy, prawie ogoli­łam się na łyso i nie widziałyśmy się od piętnastu lat.

Irytacja buzuje we mnie jak wrzątek. Ale tylko siedzę nieru­chomo. Nie mogę się zorientować, czy jestem wyczerpana, czy też denerwuje mnie przebywanie w starej kuchni Herveyów, która chyba nie zmieniła się ani trochę od czasów naszego dzie­ciństwa. Z góry dobiega dźwięk telewizora, co dodaje mi pewno­ści siebie. Wydaje się mniej prawdopodobne, że Della się odwró­ci znienacka i zdzieli mnie w głowę wałkiem do ciasta, kiedy jej dzieci są na górze i oglądają jakąś kreskówkę czy pokemony.

- Dobrze się czujesz? - pyta. Uświadamiam sobie, że obser­wowała mnie, jakbym była interesującym i potencjalnie niebez­piecznym zwierzęciem, które zawędrowało do jej kuchni.

Uśmiecham się nazbyt promiennie.

- Och, oczywiście - zapewniam. - Wiesz, to była długa jazda.
Zaczynam się bawić ciężką szklaną solniczką i pieprzniczką,

które stoją po obu stronach pojemnika na serwetki.

Della przytakuje.

- No cóż - mówi. - Myślę, że chyba poznałabym cię wszę­dzie, Shoo.

192


Staram się nie zdradzać spojrzeniem, że jestem zaszokowa­na, i gdy wreszcie godzę się jakoś z faktem, że umiała odgad­nąć moje myśli, dochodzę do wniosku, że w jej przekonaniu to komplement, że mnie rozpoznała; tak samo jak chce być przy­jacielska, posługując się moim dziecięcym przezwiskiem.

- Wiesz, jak to jest z ludźmi, z którymi się dorasta i w ogó­le - mówi z powagą, patrząc na mnie. A potem, nim zdążę odpowiedzieć, że nie wiem, odwraca się do ekspresu i wciska włącznik. Po sekundzie słychać już ciurkanie wody, a cała kuchnia zaczyna pachnieć jak maxwell house.

Trudno było mi się wykręcić od zaproszenia do „odwiedzin” po tym, jak zastała mnie na podjeździe. Powiedziała mi po dro­dze, że przed dwunastu laty wyszła za mąż za jakiegoś faceta z Luizjany, a potem rodzice odsprzedali jej tanio farmę i przenieśli się na Florydę, gdzie nad zatoką mieszkał już jej wuj z ciotką. „Mąż odszedł - oświadczyła Della, kiedy pokonałyśmy zakręt i naszym oczom ukazały się światła starego domu Herveyów. - Pamiętasz mojego brata Tommy'ego? Był starszy od nas. Zajmuje się farmą. Ale my zatrzymaliśmy dom rodziców, to znaczy dzieciaki i ja” - dodała, jakby dzieci były jedną dobrą rzeczą w jej małżeństwie.

W kuchni panuje cisza. Della porusza się bezgłośnie. Nie gniecie papierowego ręcznika, nie wpada na sprzęty, nie stuka kubkami o blaty szafek. Nawet szuflady, które wysuwa, nie wy­dają żadnego dźwięku. Jest w swych ruchach przesadnie uważ­na, niemal się skrada. Działa mi to na nerwy.

- Jakie imiona mają twoje dzieci? - pytam.

193


wiadomość. - Wy dwie z tymi długimi rudymi włosami. Mog­łyście je nosić uplecione w wielki długi warkocz i zawiązywać na końcu kokardę.

Nim zdołałam się powstrzymać, unoszę dłoń do głowy, a Della zaczyna się śmiać.

- Przepraszam - mówi - ale teraz ci już nie zazdroszczę.
Wyglądasz jak jakiś jeżozwierz, Shoo. Jak na studiach, kiedy
przyjeżdżałaś do domu. Tyle że teraz są czarne.

Nic mi nie przychodzi do głowy, sięgam więc po ciasteczko, podczas gdy Della chichocze.

- Ale jednak mnie poznałaś - mówię, kiedy już udaje mi się przełknąć ciastko.

- Widziałam, jak stoisz, chodzisz, no wiesz, zorientowałam
się - wyjaśnia. - Po prostu... kiedy cię zobaczyłam, jak idziesz
przez te lilie, wiedziałam od razu, że to ty. Nikt inny tak się nie
bał tych splątanych pnączy.

Ciało Delii wyraźnie się powiększyło. Nie jest właściwie gru­ba, tylko szersza. Sprawia wrażenie ubitej, jakby ktoś umieścił jakiś ciężar na jej głowie i wszystko zaczęło rosnąć na boki zamiast do góry. Przypominam sobie taki wygląd z czasów dzieciństwa. Jest znajomy jak zapach albo stare ubranie. Mama zawsze mówiła, że żonom farmerów przytrafia się jedna z dwóch rzeczy: albo chudną jak szczapy i twardnieją, tak że ścięgna na ich ramionach i szyi uwidaczniają się niczym węzły pod skórą, albo nabierają mięśni. Stają się solidne i obszerne jak zapaśnicy.

- Zresztą i tak wiedziałam, że przyjedziesz - mówi Della.
Wciąż się do mnie uśmiecha. - No wiesz, po śmierci Mariny
i w ogóle. Wiedziałam, że któregoś dnia się pojawisz. Dlatego
gdy dzieci powiedziały, że obok domu stoi jakiś obcy samo­chód, pomyślałam sobie, że lepiej pójdę rzucić okiem. To tro­chę tak, jakbym się ciebie spodziewała. Zdaje się, że ludzie za­wsze wracają do domu.

Podsuwa mi kubek z napisem „Masz mleko?”, potem siada i sięga po cukiernicę.

- Jak długo tu posiedzisz? - pyta.

194


Uświadamiam sobie, że znów się na nią gapię, i zmuszam się do odpowiedzi.

- Och, dzień lub dwa. - Staram się nadać głosowi niedbały ton. - Mam robotę na Florydzie i postanowiłam jechać samo­chodem. Pomyślałam, że dobrze byłoby znów zobaczyć dom.

Della kiwa głową jakby na potwierdzenie czegoś. Miesza swoją kawę, a ja nie mogę się zorientować, czy wie, że kłamię. Boję się, że lada chwila mnie spyta, co właściwie tu robię. Ale chyba nie przychodzi jej to do głowy, wstaje za to nagle i wy­suwa jedną z szuflad. Siada z powrotem i podtyka mi pęk klu­czy na różowym plastikowym kółku.

- Od domu - wyjaśnia. - Możesz się tam zatrzymać, jeśli chcesz.

Pomysł jest tak okropny, że wybucham śmiechem. Z moje­go gardła dobywa się coś w rodzaju szczekliwego, irytującego dźwięku, toteż sięgam po następne ciastko i pilnuję, by moje palce nie dotknęły kółka z kluczami.

- Nie wynajęłaś go ani nic w tym rodzaju? - pytam.
Della potrząsa głową i bierze ciastko, odwija z celofanu i od­gryza kawałek.

- Nie - mówi. - Chodziło nam o ziemię. O zbiornik. Wodę. Tego potrzebowaliśmy. Mieliśmy pola po obu stronach domu. Tommy mówi, że może Shel zechce któregoś dnia w nim za­mieszkać. Albo Karen. Byłoby miło, co?

Prawdę mówiąc, nie potrafię wyobrazić sobie nic gorszego, ale jestem wdzięczna, że kupili ode mnie farmę tak szybko, sie­dzę więc cicho.

- Nie zmieniłam tam wiele - ciągnie Della, jakbym mogła się
tym martwić. - Dom wygląda tak, jak zostawiła go Marina. Wy­rzuciłam tylko jedzenie z lodówki i tak dalej. To wstyd, bo chy­ba sporo kosztowało. Ale dzieciaki nie chcą jeść takich frykasów.
No wiesz, szparagi i tym podobne. Tommy zagląda tam od cza­su do czasu. Mamy trochę kłopotów z młodzieżą. Rozumiesz.

- Tak - odpowiadam. - Widziałam skrzynkę na listy.
Della przytakuje. Opróżnia swój kubek i ponownie sięga do

dzbanka z kawą.

195


- Prócz tego było z początku kilka stłuczonych szyb. Nic po­
ważnego. Gadają, że jest nawiedzony, wiesz, że niby widzą
światła i różne rzeczy. Ale na ogół trzęsą portkami i trzymają
się z daleka. Wolą chodzić do wypożyczalnia wideo w mieście.
Widziałaś?

Proponuje mi kawę, ale potrząsam przecząco głową, dole­wa więc tylko sobie.

- Tylko mi nie mów, że wykupiliście ją z Tommym.
Miał to być żart, ale Della mówi z powagą:

Pytanie pada, zanim mam czas się porządnie nad nim zasta­nowić. Della zwleka przez chwilę z odpowiedzią, jakby się ba­ła, że wybuchnę płaczem albo że powie coś niewłaściwego. W końcu podnosi zjedzone do połowy ciastko i potrząsa głową.

Della patrzy na mnie, potem odgryza maleńki kawałek ciastka.

- Jakieś cztery czy pięć lat temu, wiesz, kiedy tu przyjecha­ła, próbowałam odnowić starą przyjaźń. Ale była pełna rezer­wy. Odniosłam wrażenie, że chce być sama.

196


Uraza skrywa się gdzieś pod skórą, ale kiedy Della mówi, widzę jej drgnienie. Pojawia się nagle w oczach, jakby ryba wy­płynęła z głębin i zmarszczyła na mgnienie oka spokojną taflę powierzchni.

- Przykro mi - mówię.

Przez okropną sekundę wydaje mi się, że Della wybuchnie płaczem. W kuchni panuje cisza. Nie słychać nic prócz odległe­go echa wystrzałów na filmie rysunkowym i muzyki. Po chwili Della przełyka ciastko i patrzy na mnie.

- Wiesz, Susannah - mówi niespodziewanie - choć czasem byłam dla ciebie paskudna, nigdy nie kupowałam tej waszej hi­storii.

- Jakiej historii? - pytam. Nie mam pojęcia, o co jej chodzi.

- O tobie i Marinie. - Mówi teraz szybciej i głośniej. - Tych
wszystkich opowiastek, jakie to jesteście jednakowe. „Dwie krople
wody”. - Zadziwiająco dobrze naśladuje moją matkę. - Gówno
prawda - rzuca, a po jej policzkach pełznie leciutki rumieniec. -
Przepraszam za słowa. Ale wiedziałam o tym już wtedy. Ty byłaś
ta miła. Och, wiem, potrafiłaś skołować Sonnyego Delraya, spro­wokować go, by pocałował jedną z was, aż w końcu nie wiedział,
która jest która. Ale ja się nie dałam oszukać. Wiedziałam, że to
Marina jest ta wredna. Cholernie wredna. A tacy są najgorsi.

Zaczynam się podnosić z miejsca, tak aby nie odsuwać krze­sła do tyłu, bo nie chcę robić żadnego hałasu. W ustach mi za­schło, a słodycz ciastek klei mi się do języka.

- Posłuchaj, Della - mówię powoli - muszę już iść.

Z góry dobiega głośny trzask i obie niemal podskakujemy. Niewiele brakuje, by krzesło się przewróciło, ale chwytam je jedną ręką, a drugą sięgam po klucze.

Gałka ciężko chodzi, ale ustępuje pod dotykiem mojej dło­ni i wydostaję się na tylny ganek tuż przed Delią. Wygląda, jakby

197


zamierzała mnie uściskać albo poklepać po ramieniu, ale zbiegam po schodach, nim ma okazję to zrobić. Kiedy się oglą­dam, widzę zwartą bryłę jej ciała na tle światła płynącego z wnętrza kuchni.

- Możesz siedzieć w domu, jak długo chcesz - oświadcza. - I zaglądaj tu czasem!

Macha na pożegnanie i zamyka drzwi.

Stoję i gapię się na dom, jakby mógł się poruszyć, jakbym oczekiwała, że coś skoczy na mnie z ganku. Widzę Delię we­wnątrz kuchni, ale pozostałe okna są ciemne, z wyjątkiem jedne­go na górze, gdzie światło telewizora migocze i drga na suficie. Czuję ciężar kluczy w swojej kieszeni. Dotykam ich palcami i uj­muję wisiorek w kształcie rombu. Potem robię kilka kroków do tyłu, odwracam się i natychmiast ruszam pędem przed siebie. Wybiegam z podwórka Delii i wypadam na drogę. Dosłownie le­cę w powietrzu. Wdeptuję w kałuże, potykam się i odzyskuję równowagę, gnam jak oszalała, a moje oczy śledzą drogę, przy­warte do jej ciemnej wstęgi, która rozcina pola i niknie w wyso­kiej, zwartej ścianie lasu.

Rozdział 19

W czystym świetle dnia dom wygląda zwyczajnie. Pierwsze promienie porannego słońca rozlewają się po dachu, lecz o tak wczesnej porze białe balustrady przy werandzie wciąż różowią się leciutko. Wstałam przed świtem i teraz myśl, że znajdę w cudowny sposób jakiś istotny dowód, wydaje się absurdalna. Mam ochotę pojechać z powrotem do Delii i wrzucić klucze do skrzynki na listy, nim ktokolwiek się obudzi. Potem warto by wyruszyć do Sea Island albo Savannah. Mogłabym pójść na plażę, obejrzeć zachód słońca nad wodą, a potem wybrać się na kolację. Za dnia pooglądałabym ładne domy. Myśl jest kusząca i może nawet jej ulegnę. Ale plastikowe kółko na klucze w mo­jej dłoni odznacza się magnetyczną siłą. Idę bezwiednie frontową ścieżką i kieruję się na ganek.

198


Byłoby głupio nie zajrzeć choćby do środka, skoro przejechałam taki kawał drogi.

Zamek przy drzwiach wejściowych stawia opór i nie chce się obrócić, wreszcie daję za wygraną i obchodzę dom, zmierzając w stronę kuchni. Rosa nie zdążyła jeszcze odparować w pro­mieniach porannego słońca - pozostawiam ciemne odciski stóp na surowym drewnie schodków. Może Della dała mi nie­właściwe klucze. Postanowiłam, że wyjadę, jeśli drzwi się nie otworzą od razu. Szczerze mówiąc, liczę na to po cichu, kiedy klucz wślizguje się do zamka i obraca gładko, a drzwi ustępują jak świeżo naoliwione.

Nie mam pojęcia, jak właściwie teraz tu jest, ale od razu zwracam uwagę, że pachnie inaczej. Kiedy matka żyła, zawsze pachniało lekko imbirem, choć wtedy chyba sobie tego nie uświadamiałam. Nawet jeśli smażyło się w domu bekon, rybę czy coś innego, zawsze przebijała się woń tej przyprawy. Znik­nęła teraz, a miejsce pachnie pustką. Wyczuwa się tu chłód nie­obecności. Bez wchodzenia do kuchni wiem, że nikt już tu nie mieszka.

Żaluzje są spuszczone, dlatego okna wyglądały tak ślepo i martwo zeszłego wieczoru. Zasłony zdjęto, przypuszczam, że zrobiła to Della. Widzę, jak ściąga je z karniszy i składa w koszu na brudną bieliznę, by zabrać do domu. Potem prasuje je, skła­da starannie i chowa do plastikowych worków, na wypadek gdyby jej dzieci, Shelby albo Karen, potrzebowały ich któregoś dnia.

Otwieram kilka szafek, ale są puste. Jedzenie zniknęło, tak jak mówiła Della, a papier w czerwone kwiatki, którym wyło­żono półki, został starannie wytarty. Zamykam szybko szafki i wysuwam jedną szufladę. W środku znajduję dwie stare drewniane łyżeczki i otwieracz do konserw, które postukują ci­cho, potem wsuwam z trzaskiem szufladę, co dodaje mi otu­chy. Na blacie stoi radio z odtwarzaczem płyt kompaktowych, ale kiedy próbuję je włączyć, milczy; nic dziwnego, Herveyowie nie płacą za prąd w domu, gdzie nikt nie mieszka. Tele­fon też jest głuchy. Nic nie słychać, ale mimo to stoję ze

199


słuchawką przy uchu jak dziecko, które udaje, że do kogoś dzwo­ni. Potem unoszę palcem żaluzję i przez szczelinę widzę ścianę garażu i lilie. Tu, gdzie teraz jestem, stała chyba Marina, kiedy dzwoniła do mnie po raz ostatni. „Co zamierzałaś mi powie­dzieć?” - pytam, lecz milknę po chwili, kiedy sobie uświada­miam, że mówię na głos.

Na parapecie stoi słoik pełen długopisów i papierowych kwia­tów na zielonych drucianych łodygach, które chyba sama zrobi­łam. W wieku mniej więcej dwunastu lat razem z Mariną przeszłyśmy przez intensywną fazę origami i żadna z nas na dobrą sprawę nigdy z tego nie wyrosła. Kiedy w końcu policja pozwoli­ła mi posprzątać jej mieszkanie, w szufladach biurka znalazłam mnóstwo małych papierowych łabędzi, koni i psów. Pewnie zaj­mowała nimi dłonie, rozmawiając przez telefon. Stanowiły jej od­mianę bazgrołów, osobistą wersję serc i strzał trafiających w tar­cze, czy niekończącego się łańcucha kwadratów, które zazębiają się ze sobą. Dostrzegam jeden z jej tworów, jest przytwierdzony do ściany nad telefonem, odkładam milczącą słuchawkę i sięgam po niego. To czerwono-biały kwiat i dopiero gdy go zdejmuję i rozwijam w dłoni, okazuje się, że to menu z chińskiej restaura­cji. Składam je na powrót i wsuwam do kieszeni.

Nie wiem, czego się spodziewałam, ale na pewno nie tego, co zastałam. Myślałam, że może ktoś tu mieszka, że będę zmuszona stanąć na stopniu schodów i spytać grzecznie, czy mogę wejść, i że gdybym już przekroczyła próg, wszystko wyglądałoby inaczej. Nie spodziewałam się tej dziwnej, wydrążonej skorupy, wciąż zaśmieconej bezsensownymi szczątkami i kawałkami naszej przeszłości. Wyobrażałam sobie, że pokoje żyją, wyobra­żałam sobie wszechobecny hałas. Grające radio. Telewizja. Dzie­ciaki. Wyobrażałam sobie, że będę musiała zrywać warstwy czyjegoś życia, by dotrzeć do naszego, tego z dawnych czasów. Nie sądziłam, że dom będzie tak nienaruszony. Czy raczej tak martwy.

O ile się mogę zorientować, Marina nic nie zmieniła w salo­nie. Dwie kanapy nadal tu stoją, także dwa fotele od kompletu i sekretarzyk matki. Białe rolety, takie same jak w kuchni, za słaniają okna,

200


dlatego światło jest przyćmione; mam wrażenie, że pływam w wielkim akwarium, gdzie zamiast wraków i syre­nich zamków sztuczne dno zasłane jest fragmentami mojego dzieciństwa.

Kiedy siadam w matczynym fotelu i wysuwam szufladę biur­ka, ze środka patrzą na mnie jej okulary. Pod spodem leży kilka fotografii w ramkach. Jest na nich Marina ze mną, babka, wujek Ritchie i mama. Stały kiedyś rzędem na blacie biurka i domy­ślam się, że Della musiała je odkurzyć i schować na wszelki wy­padek, gdyby ktoś ich kiedyś potrzebował. Wydawało mi się, że było jeszcze jedno, z Mariną i ze mną w naszych spódniczkach i baletkach, ale nie mogę go znaleźć. Pewnie zapodziało się gdzieś dawno temu. Trudno mi uwierzyć, by ktokolwiek miał pretensje, że je zabrałam, wrzucam więc zdjęcia do torebki ra­zem z okularami matki, potem unoszę zamknięcie górnego sekretarzyka. Wydaje stukot niczym pociąg na złączach szyn.

Przypuszczam, że policja przeszukała biurko po śmierci Mariny, ponieważ nie ma notesu z telefonami, kalendarza ani niczego w tym rodzaju. Wiem, że przyjechali tutaj i rozglądali się po domu, ale Mark Cope powiedział mi, że nie znaleźli ni­czego, co mogłoby im się przydać. W przegródkach na kore­spondencję tkwi plik kopert o odrobinę zakręconych rogach, a także kilka reklamówek. Jedna z centrum ogrodniczego, za­kreślono na niej czerwonym kółkiem kilka pozycji, inna to me­nu na wynos, z jakiegoś lokalu o nazwie „Red's”. „Wielkanoc­na specjalność - czytam. - Szynka i herbatniki, dwie porcje w cenie jednej!”. Podkreślono kilka dań, a na samej górze Ma­rina napisała coś, co przypomina słowo „halibut”. Może, myślę sobie, była to akurat specjalność dnia czy coś w tym rodzaju. Zawsze lubiłam herbatniki, składam więc ulotkę i chowam do kieszeni.

Na schodach leżał chodnik, ale został zabrany. Wypolero­wane drewniane schody są bardziej strome i śliskie, niż pamię­tam. Dziesiąty stopień głośno skrzypi, tak jak dawniej. Wy­obrażam sobie, że Marina stawała na nim co wieczór w drodze do sypialni, ku chwale przeszłości.

201


Korytarz na piętrze jest niemal całkowicie pogrążony w mroku. Kolorowa roleta, gruba jak kotara, zakrywa pojedyn­cze okno, potykam się w ciemności o brzeg chodnika. Po raz pierwszy od chwili przekroczenia progu tego domu czuję, jak podnoszą mi się włosy na karku. Mówię sobie, by się nie zacho­wywać głupio, ale postanawiam, że zajrzę jeszcze tylko do poko­ju mamy i wyjdę stąd. Potem wpadam na komodę, o której zu­pełnie zapomniałam. Rozlega się trzask, jakby coś się stłukło, w ostatniej chwili łapię jedną ze starych lamp sztormowych.

Pamiętam je; były ładne, miały klosze z trawionego szkła, ładny był też talerz, który zawsze stał między nimi, a który te­raz leży w dwóch kawałkach na podłodze u moich stóp. Przy­wykłam już do ciemności i widzę na tyle dobrze, by go pozbie­rać. Należał chyba do mojej babki; czuję, że zaczynam się irytować. Dlaczego, u diabła, Della nie posprzątała tutaj albo nie sprzedała tego wszystkiego? Mogła przekazać te rzeczy miejscowemu muzeum. Przychodzi mi do głowy, by jej to pod­sunąć przy zwracaniu kluczy. Powiem, że w porządku, że nikt nie będzie protestował. Zaproponuję, żeby wezwała jedną z in­stytucji dobroczynnych, które przyjeżdżają i opróżniają stare domy, a potem sprzedają wyposażenie na licytacji, zatrzymując uzyskane pieniądze. Jeśli nie będzie siedzieć w więzieniu. Jeśli Mark Cope nie zjawi się tutaj i nie aresztuje jej za pokrojenie nożem do mięsa na kawałeczki mojej siostry. Składam dwa ka­wałki szklanego talerza i przyciskam, mając nadzieję, że nikt nie zauważy szkody.

Pokój mamy też się nie zmienił, choć, dzięki Bogu, w szafie nie wiszą żadne z jej rzeczy. Marina musiała się ich pozbyć, ale najpierw chodziła w nich po swoim mieszkaniu, myślę złośliwie. Na meblach leżą narzuty chroniące przed kurzem, co w końcu jest normalne, ale patrząc na nie, dostaję gęsiej skórki i docho­dzę do wniosku, że mam dość tego miejsca. Nie wiem, o co mi chodziło, kiedy tu przyjechałam, ani co spodziewałam się zna­leźć. Wszystkie papierzyska, jeśli w ogóle się jakieś zachowały, le­żą na strychu, a ja nie wejdę tam za żadne skarby świata. Niech przyjeżdża sobie Mark Cope i szuka wskazówek. To jego robota.

202


Zamykam drzwi matczynego pokoju i ruszam korytarzem, lecz w pewnym momencie przystaję. Nasz pokój jest zamknię­ty i chcę przejść obok niego, ale nie mogę. Jest tak, jakby ona stała za drzwiami, jakbym słyszała, że się porusza po drugiej stronie tej cienkiej drewnianej bariery. Niemal wołam do niej, szepczę jej imię w tym mrocznym korytarzu, jakby nocne przę­dzenie nadal działało. I po chwili, z pewnym bezstronnym za­interesowaniem, patrzę na swą dłoń, która wysuwa się i powo­li obraca gałkę.

Tutaj meble nie są przykryte narzutami. Zdaje się, jakbym ledwie wczoraj wyszła stąd i pojechała do Chapel Hill. Po obu stronach wciąż stoją nasze łóżka, są też nasze identyczne komo­dy, biurka i krzesła. Poduszki, które zrobiła nasza babka, wciąż spoczywają na ławce w niszy okiennej, a wąski strumyk światła przesącza się przez szczeliny w żaluzjach i rzuca jasną pręgę na jeden z jej brzydkich koców, które leżą tam starannie złożone. Przesuwam dłonią po narzucie przykrywającej moje stare łóż­ko i klepię poduszkę.

Tablica korkowa nad biurkiem Mariny jest pusta. Pozosta­ły jaśniejsze kwadraty i plamy po wiszących tam niegdyś kart­kach, które potem zabrała policja. Moja tablica wciąż jest za­pełniona, przyglądam się jej bliżej; widzę kilka rysunków, naj­pewniej ze szkoły średniej. Pastelowe kwiaty. Galopujący koń. Zdjęcie mojej matki, drugie z babką, dostrzegam też kilka pu­stych miejsc w kształcie bladych plam, choć nie mogę sobie przypomnieć, co wisiało dawniej na ich miejscu albo dlaczego policja miałaby się tym interesować. Na tablicy tkwi pineska w kształcie stokrotki i znaczek z napisem „Solidarność”. Drżą mi dłonie, kiedy zaczynam je zdejmować. Nie wiem dlaczego, ale nie chcę, by tu pozostały. Nie życzę sobie, by ta młodzień­cza strona mojej osobowości była na widoku.

Stawiam torbę na biurku i wyciągam delikatnie pineski z rysunków, kiedy jakiś głos za moimi plecami pyta:

- Mogę w czymś pomóc?

Odwracam się tak gwałtownie, że niemal tracę równowagę.

- Jezu! - wrzeszczę. - Rany boskie!

203


To duży mężczyzna, nie rozpoznaję go i dopiero po kilku sekundach uświadamiam sobie, że wycofuje się w stronę drzwi z wyciągniętymi przed siebie dłońmi, że nie zbliża się do mnie z nożem rzeźnickim.

- Przepraszam - powtarza raz za razem. Wygląda na rów­nie przerażonego jak ja. - Przepraszam, nie chciałem cię wy­straszyć. Della mi powiedziała, że może tu jesteś, chciałem tyl­ko sprawdzić, czy nic ci nie trzeba.

Ma na sobie kombinezon z szelkami i T-shirt, a ja sobie uświadamiam, że to pewnie starszy brat Delii, Tommy.

Uśmiecha się niepewnie i tłumaczy:

- W porządku. - Odzyskuję oddech, który powraca z wol­na, choć urywany. - Jestem Susannah. A ty to pewnie Tom.

Teraz podchodzi do mnie szybko i ściska mi dłoń.

- Przepraszam, że cię wystraszyłem - mówi ponownie. - Upuściłaś wszystko na podłogę.

Rzeczywiście. Moja torba spadła z biurka i cała jej zawar­tość, okulary, szminka, kluczyki i zdjęcia, które ukradłam na dole, wszystko jest rozsypane po podłodze. Nim udaje mi się powstrzymać Toma, klęka i na czworakach zbiera rzeczy, ja zaś biorę je od niego niezgrabnie, dziękuję i zapewniam, że nie musi tego robić. Kiedy jego dłoń natrafia na jedno ze zdjęć, czuję na twarzy rumieniec.

- Przepraszam - mówię, kiedy podnosi na mnie wzrok. -
Leżały w szufladzie na dole, pomyślałam sobie, że nie będzie­cie mieć nic przeciwko temu, jeśli je wezmę.

Czuję się jak przyłapana na kradzieży, której w gruncie rze­czy dokonałam. Jest to absurdalne, skoro to zdjęcia mojej ro­dziny, nie wiem poza tym, na co Herveyom nasze fotografie. Mimo to czuję się okropnie, jakbym zrobiła coś podstępnego, i ku swemu niekłamanemu przerażeniu zaczynam się lękać, że zaraz rozpłaczę się w obecności tego wielkiego mężczyzny o ły­siejącej głowie, grubych poczerwieniałych dłoniach, ubranego w kombinezon roboczy.

204


- To już wszystko - mówię. - Naprawdę. Dziękuję. Dzięku­ję bardzo.

A potem chwytam torbę i rzucam się w stronę schodów, po­konując po dwa stopnie naraz.

- To nie jest zabawne, Susannah - mówi detektyw Mark
Cope, kiedy w końcu dzwonię do niego.

Jest zaledwie po siódmej rano i Mark nie kryje gniewu. Mam, prawdę mówiąc, wrażenie, że z przyjemnością zaoszczę­dziłby kłopotu naszemu psychopacie i osobiście skręcił mi kark, gdyby tylko mógł mnie dopaść. Ale nie dojdzie do tego, gdyż nie mam zamiaru mu zdradzić, gdzie przebywam. Ostat­nim razem, kiedy to zrobiłam, skończyło się na koszyku z fioł­kami.

Byłam na tyle ostrożna, że pojechałam do White Hen Pantry, by skorzystać z telefonu publicznego pięć mil od motelu, w którym się zameldowałam zeszłego wieczoru pod absurdal­nie banalnym nazwiskiem Farmer. W moim głosie pojawiły się nerwowe, piskliwe tony, kiedy wymawiałam to nazwisko, ale niepełnoletnia pomocnica recepcjonisty miała to w nosie. Nie zwróciłaby nawet uwagi, gdybym się zameldowała jako Snoop Doggy Dogg. Pod kontuarem trzymała przenośny telewizorek i oglądała akurat powtórkę Buffy, postrach wampirów, kiedy przyjmowała ode mnie gotówkę. Potem, mrucząc coś pod no­sem, wręczała mi klucz.

Zważywszy na fakt, że Mark Cope to policjant, wiem dosko­nale, że prędzej czy później zorientuje się, gdzie jestem. Pewnie prędzej niż później. Nie trzeba do tego geniusza. Ale wciąż je­stem tak wystraszona tym, co wydarzyło się w Marriotcie, że nie zamierzam ułatwiać mu roboty. Wie o tym i wcale się nie cieszy.

- Susannah - syczy mi do ucha, podczas gdy ja opieram się o brudny pleksiglas budki telefonicznej i obserwuję półciężarówki zajeżdżające po drugiej stronie ulicy pod Dunkin' Donuts. - Nie myślisz chyba poważnie, że to któreś z nas, ja, Phil, Rebecca Aaronson albo Paul Donovan, zamordowało Marinę? Że mamy zamiar zamordować także i ciebie?

205


Mark Cope wzdycha.

- Przekazaliśmy je do laboratorium - mówi. - Nie było żad­nych odcisków palców na karteczce, więc próbujemy ustalić coś w kwiaciarni. Ale zamówienie było anonimowe, przez In­ternet, dlatego to trochę potrwa.

Zastanawiam się nad tym, potem pytam:

- Jest tam Phil? To znaczy obok ciebie? Mogę z nim mówić?

Cope mówi teraz z większym ożywieniem i niemal widzę, jak pochyla się do przodu. Widzę te jego wąskie dłonie, szczupłe palce rozcapierzone na podkładce leżącej na blacie biurka; mo­że bawią się piórem, postukują nim gniewnie, a potem zastyga­ją w powietrzu.

- Mam dla ciebie jedno nazwisko - wyjaśniam. - Della Hervey. Myślę, że naprawdę ma na imię Adele. Mieszka w Petamill
w Georgii.

Spodziewam się, że Mark Cope będzie podniecony tą wia­domością, jestem więc zdziwiona, kiedy pyta bez cienia zainte­resowania:

206


Przyjaźniła się kiedyś z Mariną. Dawno temu. Zdaje się, że do­szło między nimi do kłótni.

Pamiętam dźwięk głosu Delii i kształt jej ciała, kiedy mówię te słowa. Siłę jej rąk i ramion, masywne plecy, a także to, jak poruszała się bezgłośnie po kuchni.

Nic nie mówię, a on po chwili pyta:

- Masz mój nowy numer domowy? Przeprowadziłem się, jest zastrzeżony. Podam ci go.

Mam ochotę odłożyć słuchawkę, ale w końcu ściskam ją mię­dzy uchem a barkiem, mamrocząc jednocześnie, żeby poczekał sekundę, i wygrzebuję z torebki elektroniczny notes, który do­stałam w zeszłym roku na gwiazdkę od Lolly. Muszę na nim po­legać od czasu, gdy detektyw Aaronson skonfiskowała mi kołonotatnik, a ledwie potrafię go obsługiwać. Nie odgrywa w moim życiu takiej roli, jak chciałaby Lolly, ale jest lepszy niż bazgranie nowego numeru Marka Cope'a na ścianie budki.

- Wal - mówię, starając się nadać głosowi normalne brzmienie, a Mark podaje mi numer dwukrotnie i każe go po­wtórzyć.

- Jak tylko wydarzy się coś dziwnego - mówi - dzwoń do mnie.

Jestem pewna, że podaje mi ten numer, bo ma wyrzuty su­mienia, że na mnie nawrzeszczał. To pokojowy gest, za który jestem wdzięczna.

- Mówię poważnie, Susannah - zapewnia. - Jeśli mnie potrzebujesz, dzwoń. Zgoda? Wiem, że jest ci ciężko, ale to się niedługo

207


skończy. Być może jesteśmy bliżej rozwiązania, niż ci się wydaje. - Po chwili milczenia pyta: - Co zrobiłaś z psem? Jeśli chcesz, mogę załatwić...

- Wszystko w porządku - mówię. - Umieściłam go w schro­nisku. Nic mu nie jest. Wiesz, powiedziałam im, żeby ci go od­dali, jeśli zginę.

Po chwili milczenia Mark wybucha śmiechem, choć go nie okłamałam. Potem rzuca:

Wyrasta przede mną twarz Kathleen Harper, a budka tele­foniczna wypełnia się ciepłem i wonią jej oddechu. Widzę jej dłoń, długie i mocne palce, które wyciągają się i chwytają kra­wędź szyby w moim samochodzie.

- Posłuchaj, Susannah - mówi Mark Cope, jakby umiał czy­tać w moich myślach, jakby i on widział szerokie, płaskie kości jej twarzy. - Obserwujemy ją. Nigdzie się nie wybiera. I jeśli chcesz wiedzieć, jest daleko od Georgii.

Odkładam słuchawkę i wsiadam do wozu, ściskając w ręku notes elektroniczny z numerem Marka Cope'a, jakby to było szczęśliwe zaklęcie. Obracam go bez końca, ocierając gładkimi bokami o

208


dłonie, i widzę jednocześnie przez szybę sklepu ludzi kupujących kawę i papierosy. Jest wśród nich wysoka kobieta i nagle nabieram przekonania, że to Kathleen Harper. Odwra­ca się, by spojrzeć na mnie przez szybę, a ja zamykam oczy. Za­ciskam powieki. Kiedy znów je otwieram, już jej nie ma.

Rozdział 20

Żaden późniejszy prezydent ani generał wojny secesyjnej nie przyszedł na świat w Petamill, a gdy dorastałam, miastecz­ko nie miało nawet drogowskazu przy autostradzie. Była to mała, stosunkowo przyjemna mieścina położona wśród niezbyt urodzajnych pól przy drodze donikąd. Przypuszczam, że nie różniła się specjalnie od tysiąca podobnych miejsc, z paradami w Dniu Pamięci Narodowej, piknikami i fajerwerkami z okazji Czwartego Lipca. Nawet w latach siedemdziesiątych Petamill było jednym z tych miast, gdzie wszyscy się znali i chodzili w niedzielę do kościoła.

Nie tylko sławnych synów brakuje w naszym Petamill. Nie rośnie tu na przykład tak powszechna na Południu oplątwa, a jedyna w okolicy stosunkowo okazała rezydencja jakiegoś plantatora spłonęła w latach dwudziestych i stała opuszczona na skraju miasta do chwili, gdy pewna firma świadcząca usłu­gi medyczne kupiła ją i urządziła w tym miejscu dom spokoj­nej starości. Tak więc, jeśli chodzi o miasta Południa, Petamill z moich wspomnień, czyli miejsce, które uważałam za więzie­nie mych lat młodzieńczych, nigdy nie było szczególnie barw­ne. Mimo to jednak jestem odrobinę zaskoczona tym małym cudem długości mili, który wyrósł na jego obrzeżach. Mieści się tu kompleks kinowy z czterema salami i niskie centrum handlowe otoczone przez kilka jadłodajni. Applebee's. Taco Bell. Waffe House.

Kieruję się na drugi koniec miasta, ale nie podążam trasą, która wryła mi się w pamięć, tą, którą jeździł autobus szkolny i którą

209


codziennie pokonywała samochodem matka, jadąc do swojej knajpy. Ruszam przez tory kolejowe, wóz podskakuje na starym przejeździe, i po chwili mijam budynek magazynu z chwiejnymi schodami prowadzącymi do dawnej szkoły bale­tu. Szyld z baletkami i gwiazdą zniknął, domyślam się więc, że zastępy pełnych nadziei małych łabędzi nie przesiadują już tu popołudniami, obracając się na palcach przy drążku, podczas gdy nauczyciel klaszcze do taktu, a obok przejeżdżają pociągi towarowe.

Kiedy zatrzymuję się na światłach, dostrzegam nowy napis nad starym szyldem klubu rotariańskiego: „Witamy w cen­trum historycznym Petamill”. Przed urzędem miejskim w ka­miennym korycie umieszczono stos usypany z dyń i flagę Kon­federacji, a latarnie przy głównej ulicy wyrastają z przepiłowa­nych beczek z ziemią obsadzoną chryzantemami. „Parada z okazji Halloween i dyskoteka strachów - głosi obwieszczenie przed pocztą - nagrody za najlepsze kostiumy”.

Zatrzymuję wóz w zatoczce naprzeciwko placu miejskiego i siedzę, czując się odrobinę jak podróżnik w czasie, który za­wędrował - lub też, jak w moim przypadku, został siłą przesu­nięty - z jednego życia do drugiego. Knajpa matki znajduje się dokładnie po drugiej stronie placu i przynajmniej z zewnątrz w ogóle się nie zmieniła. Nad drzwiami wciąż znajduje się szyld z czterema czarnymi końmi i czerwonym dyliżansem, a w wiel­kim oknie frontowym nadal wisi ta sama zwiewna, krezowana, biała zasłona. Mama jej nienawidziła. Mówiła, że muchy zaplątują się w jej fałdy i zdychają, i że jest to bardzo niehigienicz­ne. Nie umiem z tej odległości odczytać wywieszki, ale wiem, co jest na niej napisane: „Lunche i kolacje. Od południa do późnej nocy. Od poniedziałku do niedzieli. Zakosztuj codzien­nie południowej gościnności. Koktajle”. Wpatruję się w nią, jakbym czekała, aż ukaże się matka, która poszła tylko na chwi­lę do biblioteki albo sklepu farmerskiego, zamiast zniknąć na piętnaście lat, i lada chwila wyjdzie tanecznym krokiem na uli­cę, jej ciemne włosy będą poruszać się w jego takt, a mały koł­nierzyk zajaśnieje w słońcu.

210


Od wieków nie jadłam płatków kukurydzianych, ale poczu­łam, że koniecznie muszę to zrobić, by uczcić powrót na Południe, i nagle naszła mnie na nie ochota. Kiedy wcześniej wysiadłam z wozu, poklepałam się po kieszeni w poszukiwaniu ćwierćdolarówek, ale po chwili uświadomiłam sobie, że w takich miasteczkach godzina postoju kosztuje dziesięć centów, wrzuciłam więc do parkometru dwie dziesięciocentówki i udałam się na poszukiwanie jakiegoś lokalu, gdzie podają śniadania. Znalazłam go szybko, wy­daje się, że to lokalny klub nocny. Nazywa się „Chicken-Fried Ca­fe” i nie było go w czasach mojego dzieciństwa.

Drzwi frontowe polakierowane są na szkarłatny kolor i mają zainstalowany mały dzwonek, który się odzywa, ilekroć ktoś wchodzi albo wychodzi, a ściany pokrywają obrazy przedstawia­jące kurczaki. Są wśród nich duże tłuste koguty, które pieją, i czerwone kury, które grzebią w ziemi, siedzą na płotach albo w złotych gniazdach z siana. Nieźle to wygląda. Zastanawiam się, jak Lolly podobałby się ten pomysł. Jadłodajnie retro są teraz bardzo modne, poza tym takie miejsca kochają studenci i wykła­dowcy uniwersytetu. Boksy ze stolikami zapewniają dyskrecję, a posiłki dają im pewność, że są wciąż oszczędni i uczciwi. Ludzie utrzymujący się z pracy własnych rąk. Złączeni wspólnym losem. Mieszam trzecią filiżankę kawy i zastanawiam się nad tym, kiedy w drzwiach ukazuje się BethAnn Evans.

Nie widziałam jej od pogrzebu matki, ale nie sposób jej nie dostrzec. Przypomina Alicję z krainy czarów. Wyglądała tak, kie­dy byłyśmy dziećmi i kiedy chodziłyśmy do szkoły średniej, i tak samo wygląda teraz. Jasne włosy, przepaska na czole, koński ogon, do tego niebieska sukienka i dobrane pod kolor pantofle na płaskim obcasie. Macha do kasjerki i gdy przystaje, by prze­puścić jedną z kelnerek, jest tak blisko mojego boksu, że mogła­bym jej dotknąć. Patrzy wprost na mnie, unosząc nieznacznie brwi, i gdy dochodzi do wniosku, że jednak mnie nie zna, mówię:

- Hej, BethAnn. To ja, Susannah deBreem.

Ponieważ Della odkryła moją tożsamość zeszłego wieczoru, nie ma sensu udawać, że to nie ja. BethAnn gapi się, jej niebie­skie oczy robią się coraz większe, aż w końcu zaczynają przypominać szklane

211


kulki, i po chwili uśmiecha się i wydaje cichy pisk, jak robią to dziewczyny z Południa, gdy spotykają niespo­dziewanie kogoś znajomego.

- O, mój Boże! - woła. - Coś ty zrobiła z włosami?
BethAnn mówi, że nie może zostać, że się bardzo spieszy, ale jednocześnie zamawia babeczkę czekoladową i kawę, nie odrywając ode mnie wzroku.

BethAnn przewraca oczami i odłamuje kawałek babeczki.

BethAnn zdążyła mi już powiedzieć, jak jej przykro z powo­du Mariny, i jestem jej wdzięczna, że potrafi wymawiać imię mojej siostry normalnie, że potrafi wspomnieć ją w rozmowie, nie zniżając głosu do melodramatycznego szeptu.

Patrzy na mnie i potrząsa głową.

- Ten facet, za którego wyszła, był naprawdę do niczego - tłumaczy. - Prawdziwy prymityw. Były z nim same kłopoty, choć dzieci są urocze. Jak chcesz wiedzieć, to ci powiem, że nic lepszego

212


nie mogło się przytrafić, kiedy odszedł. Oczywiście - dodaje, nachylając się i zniżając głos - powinna za to podzięko­wać Sonny'emu Delray'owi i swojemu bratu.

Nie rozumiem tej ostatniej uwagi, a wyraz mojej twarzy mnie zdradza.

- Wiesz, że robiła do Sonnyego słodkie oczy od lat - wyjaś­nia BethAnn. - I myślę, że jej nadzieje ożyły, kiedy zjawił się jak rycerz na białym koniu i namówił Tommy'ego, żeby wykopać tego szczura. Jak głosi plotka, Della liczyła, że coś może się z te­go narodzić. Ale nic się nie narodziło, zresztą trudno się dziwić. - Pociąga łyk kawy. - Pan Delray odjechał. Jest teraz z niego miastowy gość. Nie ożeni się z biedną Delią.

Trudno mi pogodzić wizerunek pulchnego chłopaka o obli­czu krągłym jak księżyc, zawsze w tej brudnej bejsbolówce, z ob­razem odmalowanym przez BethAnn, i już mam spytać, jak Son­ny stał się miastowym gościem, kiedy mruga do mnie i powiada:

Mój żołądek podskakuje i nie bardzo wiem, co zrobić: przy­taknąć i udawać, że wiem, o czym mówi, czy też spytać, o co chodzi. Po chwili wybieram to drugie.

- Co Marina takiego zrobiła? - pytam.

213


- O, Boże - wzdycha BethAnn. - Oczywiście ci nie powie­działa, pewnie było jej wstyd, kiedy wreszcie odzyskała rozsądek.

Bardzo w to wątpię, mówię sobie w duchu. Nie dzielę się jednak tym spostrzeżeniem z BethAnn.

Ta historia wydaje się tak dziwaczna, że mam pustkę w głowie.

A więc od sześciu miesięcy do roku przed śmiercią Mariny, obliczam w myślach. Mniej więcej wtedy zaczęła dostawać kwiaty i telefony.

214


W czwartek wieczorem spotykamy się w klubie książki. Założę się, że jesteś za mądra na takie rzeczy, Susannah deBreem. Ty i Marina, zawsze nagrody za naukę. Byłyście zbyt bystre jak na nasz gust. Piątki z plusem, tak was nazywałyśmy po cichu.

BethAnn potrząsa głową, a jej koński ogon podskakuje.

- Za dyrektora banku - mówi i znów zaczyna się śmiać. - Ktoś musiał to zrobić. Kiedy się tu sprowadził, był taki smutny i samotny. Poza tym potrzebowałam pracy. To żart - dodaje. - Tak jakby.

Kończy babeczkę, zgniatając okruszki maślanego koloru, a potem spogląda na zegarek.

- O Boże! - woła, zrywając się z miejsca. - Spóźnię się przez ciebie, Susannah deBreem. Nie wiedziałam, że cię spotkam, i teraz mnie wywalą z roboty, a dzieci zaczną głodować.

Chwyta torebkę i robi przy tym mnóstwo zamieszania.

- Nie zapominaj o mnie - prosi. - Wpadnij czasem do ban­ku, dobrze? Wybierzemy się do „Coachstop”. - Mruga do mnie i dodaje: - Postawię ci koktajl.

Potem BethAnn posyła mi buziaka i znika za lśniącymi czer­wonymi drzwiami, nie pozostawiając po sobie nic prócz ra­chunku i wesołego dźwięku dzwonka.

Chuck Hancy ma wystającą grdykę. Zgodził się porozma­wiać ze mną tylko dlatego, że wychodził akurat z męskiej toa­lety i spotkał mnie w holu, kiedy spytałam o niego. Początkowo nie zamierzałam

215


przychodzić na posterunek, ale to, co BethAnn mi powiedziała, jest tak dziwne, że nie mogę tego po­zostawić bez wyjaśnienia. Powołałam się na nią, dając do zro­zumienia, że uważałaby to za osobistą przysługę, gdyby szef Hancy zechciał ze mną pomówić, i choć się zgodził, nazywając mnie przy tym madame i proponując wodę albo colę, widzę wyraźnie jego niezadowolenie. Nie lubi, kiedy ktoś go tak pod­chodzi.

Jego mundur sprawia wrażenie zbyt obszernego, ale jest tak sztywny i odprasowany, że szwy znajdują się na swoich miejscach, a ciężka na pierwszy rzut oka odznaka na jego pier­si z napisem „Szeryf nie obciąża mu nawet kieszeni.

Mruga i uśmiecha się, a mnie przychodzi do głowy, że jest z mojego powodu zdenerwowany. Nie bardzo wie, po co przy­szłam.

- Miasta to okropne miejsca - mówi. - Nigdy nie wiadomo, co się stanie.

Mogę przedstawić mnóstwo kontrargumentów, ale nie zawracam sobie tym głowy. Nie jestem tu po to, by wciągać Chucka Hancy'ego w dyskusję o korzyściach życia miejskiego i wiejskiego.

216


Patrzy na mnie, jakby chciał ocenić, ile będzie miał ze mną kłopotu, wreszcie mówi:

Nie wiem, jak to wykombinował, ponieważ bardzo wątpię, by Marina miała jakiekolwiek przeczucia na rok przed swoją śmiercią, ale nie komentuję tego i staram się nie okazywać mu niechęci, którą nagle do niego poczułam.

- Czy ma pan listę rzeczy, które według Mariny zniknęły? -
pytam możliwie najspokojniej. - Mogłabym ją zobaczyć?

Jestem przekonana, że ma na końcu języka słowo „nie” al­bo chce mi przypomnieć, że policja jest bardzo zajęta i musi przestrzegać tajemnicy służbowej. Ale wtedy przypomina so­bie, że Marina została zamordowana, że jestem spoza tego mia­sta i że fakt ten czyni ze mnie kogoś szczególnego, toteż uśmie­cha się i mówi:

- Oczywiście. - Naciska guzik interkomu i prosi o teczkę
z dokumentami, potem odchyla się na swoim fotelu. - Oczywi­ście, powiedzieliśmy o tym policjantom w Alexandrii.

217


- Ale uznali, że to nic ważnego?
Hancy wzrusza ramionami.

- Panno deBreem - mówi - naprawdę nie było żadnego do­wodu na to, że cokolwiek zginęło. Poszedłem osobiście poroz­mawiać z Delią. Może pani sobie wyobrazić, jaka była zdener­wowana. Reputacja to bardzo ważna rzecz w takim mieście jak nasze, zwłaszcza w przypadku samotnej kobiety. Przeszukali­śmy dom Delii. Nie potrzebowaliśmy nakazu, Della sama na to nalegała. Nic u niej nie znaleziono.

Patrzy na mnie, ja na niego, i choć tego nie mówi, chce mi dać do zrozumienia, że Petamill nie miało nic wspólnego z morderstwem Mariny. Czytam w jego oczach, że takie rzeczy przytrafiają się zwykle kobietom, które przenoszą się do mia­sta, tam gdzie reputacja nie jest najważniejsza. Wychodzą po­za krąg bezpieczny. Zapuszczają się zbyt daleko. A wtedy jakiś obłąkaniec dopada je i zabija.

Przynoszą dokumenty, to tylko kilka kartek w wypłowiałej kopercie. Kartka, którą mi wręcza Hancy, to oficjalny formu­larz z listą zaginionych rzeczy, rozpoznaję charakter pisma Mariny. Czuję się dziwnie, trzymając to w ręku, i wyobrażam sobie, jak stoi w staromodnym holu tutejszej komendy, wypi­sując te słowa wiecznym piórem, wymieniając po kolei frag­menty przeszłości, które jej zabrano. „Jedna fotografia przed­stawiająca dziewczynę w wieku czternastu lat, srebrna ramka. Jeden album na wycinki, niebieska winylowa oprawa z żółtym kwiatem. Jeden pamiętnik zamykany na kluczyk, 1981. Jedna fotografia w złotej ramce przedstawiająca dziewczęta w wieku dziesięciu lat, w strojach baletnic”. Obok Marina dopisała w nawiasie „Bliźniaczki”.

- Dziękuję - mówię i zwracam listę Hancy'emu.

Kwiaciarnia nazywa się „Kabloom”. Znajduję ją w ciągu sklepów, kilka przecznic za posterunkiem policji. Wystawę za­pełniają gałązki roślin zimozielonych, żółte chryzantemy i po­marańczowe wstążki. Na miotle leci mała czarna wiedźma, któ­ra pozostawia za sobą wstęgę z łyszczca, a zrobiony z papierowej serwetki duch

218


pochyla się nad donicą z hiacyntami i mówi: „Buuu”.

Już wcześniej powinnam zanieść kwiaty mamie i babci, to znaczy wczoraj, gdy tylko przyjechałam. Mówię sobie, że nie miałam czasu i że mi wybaczą. Oszukuję się, że naprawdę chciałam to zrobić, że wcale nie przyszło mi to do głowy dopie­ro teraz, kiedy akurat przechodziłam obok kwiaciarni i zaczę­łam wpatrywać się w witrynę; w innych sklepach oglądałam świece i ściereczki z wizerunkiem Tary, zastanawiając się jed­nocześnie, czy Della Hervey mogła rzeczywiście zabić Marinę. A jeśli tak, to czy próbuje zabić też mnie. A jeśli nie, dlaczego Marina miałaby oskarżać Delię o kradzież pamiętnika, albumu i zdjęć, i co Della mogłaby z nimi zrobić, jeśli je ukradła.

Kiedy otwieram drzwi kwiaciarni, owiewa mnie zimne po­wietrze. Jest zimno jak w kostnicy, porównanie według mnie trafne, gdyż większość znajdujących się tu kwiatów jest prak­tycznie martwa, a namiastkę życia daje im tylko woda w wia­derkach i torebeczki z odżywką dla roślin.

Są tu róże i chryzantemy, lilie i ostróżki, małe wonne frezje i goździki, wszystkie w metalowych wiaderkach. Chciałabym za­nieść mamie i babci coś żywego, ale dowiaduję się, że doniczka z hiacyntami i duchem na wystawie nie jest na sprzedaż i że mogę kupić właściwie tylko małego fikusa i dwie zielistki, któ­re nie wydają mi się odpowiednie na tę okazję. Wybieram dwa bukiety. Wyciągam po kolei łodygi z wiader i kładę na żółtym papierze we wzorki. Miła pani w średnim wieku, różowym far­tuszku i gumowych rękawicach, wsuwa ich końce w małe pla­stikowe tulejki, które, jak obiecuje, zapewnią kwiatom długo świeżość, a potem przewiązuje każdy bukiet wstążką i wręcza mi ciężkie wiązanki. Wychodzę ze sklepu z naręczem kwiatów, zupełnie jakbym szła na jakiś ślub.

Kładę bukiety ostrożnie na siedzeniu pasażera i włączam klimatyzację, choć kościół unitariański znajduje się zaledwie dwie mile za miastem i gdy tam docieram, wciąż nawiewa go­rące powietrze. Na starannie wyżwirowanym parkingu stoi jeszcze tylko jeden samochód, parkuję obok niego, chowając się w cieniu drzewa.

219


Zapomniałam, że kościół jest tak opusz­czony i samotny. To pudło z cegieł i szkła, z brzydką dobudów­ką jeszcze z lat sześćdziesiątych. Kiedy byłam mała, stanowił alternatywę dla hałaśliwych hymnów i chrztów, które odby­wały się w kaplicy baptystów po drugiej stronie ulicy. Unitariański dom spotkań, jak go wówczas zwano, wydawał się tak schludny i starannie utrzymany, że trudno było sobie w nim wyobrazić kogokolwiek, a już z pewnością nie ludzi, którzy mo­dlą się, płaczą czy ulegają równie spontanicznym uczuciom jak uniesienie, smutek czy radość.

Matka kazała nam tu czasem przychodzić, w Wielkanoc i niekiedy w Boże Narodzenie, ale nigdy w gruncie rzeczy nie uczęszczała do kościoła, a ja zawsze żywiłam niejasne podejrze­nie, że ma to związek z nami. Nie chcę powiedzieć, że nie by­łybyśmy mile widziane jako osoby pozbawione ojca; po prostu zaczęłam z czasem uważać, że nasze narodziny stanowiły dla matki dowód, iż życie nie jest tak szlachetne, uporządkowane i łagodne, jak sugerował pastor.

Kościół baptystów po drugiej stronie ulicy był bez wątpie­nia bardziej hałaśliwy i ciekawszy, ale tam nie chodziłyśmy. Spytałam kiedyś mamę dlaczego; było to w pewną niedzielę, miałam wtedy dziesięć lat, a Delrayowie i Herveyowie właśnie przejechali obok naszego domu w swoich najlepszych ubra­niach, z tylnego siedzenia machały do nas dzieci. Wyrwała tyl­ko z ziemi jakiś chwast i odpowiedziała ostrym tonem, że nie wierzy w żaden ogień piekielny. Ani w zbawienie, jeśli już o tym mowa. „Ubieranie ludzi w koszule nocne i zanurzanie w kadzi z wodą nikogo jeszcze nie zbawiło - oświadczyła, a po­tem dodała: - Ale kiedy dorośniesz i będziesz miała swój ro­zum, sama zdecydujesz”. Odeszłam na bok zganiona i całe po­południe zastanawiałam się, czyj obecnie mam rozum, jeśli nie własny.

Teraz, stojąc i spoglądając na grób mamy, zastanawiam się, czy wciąż tak to odczuwa. Albo jeśli w ogóle gdzieś jest, czy w ogóle coś odczuwa. Ani Marina, ani ja nie bardzo wiedziały­śmy, co umieścić na jej nagrobku, chciałyśmy uniknąć taniego sentymentalizmu.

220


W końcu, wykorzystując jeden z coraz rzad­szych momentów porozumienia, zrobiłyśmy to, co mama zro­biła dla babci, i nie umieściłyśmy na nagrobku nic z wyjątkiem jej imienia i dat narodzin i śmierci.

Mój dziadek też tu leży, ale nie bardzo wiem gdzie. Pamię­tam, że gdy umarła babcia, okazało się, że nie ma dla niej miej­sca u jego boku, ponieważ przez jakieś niedopatrzenie wylądo­wała tam jedna z jego sióstr. Mama powiedziała wówczas, że to typowe, i wcale nie była z tego powodu szczęśliwa, dlatego przy zakupie miejsca dla babci nabyła także drugie dla siebie.

Jestem zadowolona z kwiatów, choć wiem, że za kilka go­dzin zwiędną, uważam poza tym, że powinnam przynieść też kilka dziadkowi. Ale to oznacza, że najpierw muszę go znaleźć. Nie sądzę, by było tu wielu ludzi o nazwisku deBreem, i teraz idę tyłem po starannie przystrzyżonej trawie, przesuwając dło­nią po wierzchołkach białych kamieni i wypatrując znajomych imion. „Ukochany na zawsze - czytam. - Droga żona i kocha­jąca córka”.

Od bocznej ściany kościoła odchodzi ceglany mur. Tutaj, w jego cieniu, odpoczywają najstarsze groby, tuż obok płyt pa­miątkowych umieszczonych z myślą o tych, którzy nie zdołali powrócić do domu albo zostali spaleni w krematorium, lecz pamięć o nich wciąż jest żywa. Zmierzam w tym kierunku, skręcając ku rzędom omszałych kamieni, które wyglądają obie­cująco. Niektóre z nich upamiętniają chłopców, którzy zginęli na wojnie. „Iwo Jima”, głosi jeden z nich, drugi zaś - „Da Nang”.

Nie widzę żadnych deBreemów i myślę, że musiałam prze­oczyć dziadka i że lepiej zacznę jeszcze raz od początku, bar­dziej systematycznie, a potem przychodzi mi do głowy, że wca­le nie musi tu leżeć. Być może spoczywa po drugiej stronie uli­cy i być może to matka, z tym swoim brakiem entuzjazmu dla ognia piekielnego i zbawienia, doszła do wniosku, że skoro nie ma obok niego miejsca dla babki, to zamieszkamy, by tak rzec, na terenie unitarian. Im dłużej o tym myślę, tym prawdopodobniejsze się to wydaje, idę więc z powrotem wzdłuż szeregu nagrobków, a potem przecinam żwirowany

221


parking i kieruję się ku wzniesionemu z białych drewnianych desek domowi bo­żemu po drugiej stronie drogi.

Ten cmentarz ma mniej regularny kształt. Kamienie na­grobne tkwią w gęstej zielonej trawie, jakby pospadały bezład­nie z nieba albo po prostu zostały wetknięte tam, gdzie było akurat miejsce. Wokół wielu rosną kwiaty. Popularne wydają się róże, a te bardziej okazałe nagrobki szczycą się liliami i ma­łymi donicami pnącego bluszczu. Jest tu także więcej pomni­ków, głównie aniołów, które obracają twarz w stronę nieba i wyciągają przed siebie ręce. Od razu dostrzegam groby rodzi­ców Herveyów, Charliego i Deksa Eamesa, i naprawdę muszę się zastanowić, czy mama nie miała czasem racji, czy babci nie byłoby lepiej tutaj, obok ludzi, których znała całe życie.

Kluczę między nagrobkami, szukając dziadka i jego siostry, i co jakiś czas muszę uważać, by nie nadepnąć na jeden z tych małych i płaskich prostokątów wpuszczonych w ziemię. Jest już dobrze po dwunastej w południe, słońce tak przygrzewa, że dałabym wiele za szklankę piwa, i gdy orientuję się, że poszłam w niewłaściwą stronę i znalazłam się wśród nowszych nagrob­ków, rezygnuję z dalszych poszukiwań - niech dziadek spoczy­wa w pokoju. I w tym momencie dostrzegam nasze nazwisko, co jest dziwne, ponieważ daty na kamieniach są stosunkowo niedawne.

To jedna z tych wkopanych w ziemię tablic, uchwyciłam ją tylko kątem oka, muszę więc spojrzeć jeszcze raz, by się upew­nić. Kucam w tej ciasnej przestrzeni, moje plecy ocierają się o biały krzyż, a ramię wspiera się na tablicy, która głosi: „Po­wstanie z martwych”. Dopiero teraz widzę cały napis i imię. Na bladym marmurze wyryto duże litery, krzykliwe, jasne i lśniące od pozłoty. „Spoczywa w swym pięknie”, czytam. A pod spodem: „Marina deBreem, przyszła na świat 30 sierp­nia 1965 - powołana przez Boga 19 marca 1999”.

222


Rozdział 21

Wmawiam sobie, że to upał przyprawia mnie o zawrót gło­wy. Jasne słońce, od którego zdążyłam się już odzwyczaić. Za­mykam oczy, lecz gdy znów je otwieram, złote litery trwają, za­topione przede mną w ziemi. To wciąż grób Mariny, tutaj, na cmentarzu baptystów w Petamill, choć sama pogrzebałam jej prochy osiemnaście miesięcy temu w Reston.

Podnoszę się zbyt szybko i cofam, chcąc stąd odejść. Wpa­dam na marmurowy krzyż za plecami i potykam się o donicę z kwiatami, która się przewraca. Poprawiam je, wpycham z po­wrotem do kamiennej misy, i gdy udaje mi się to zrobić, do moich dłoni przywiera mokra, ciemna glina zmieszana z pia­skiem. Wycieram je o nogawki dżinsów, trę o uda, klucząc jed­nocześnie w labiryncie nagrobków. Wreszcie docieram do frontowej ściany kościoła i choć parking jest pusty i prawdopo­dobnie nie ma tu nikogo, wchodzę po schodach i walę do drzwi, które są zamknięte.

Na ścianie dostrzegam szklaną gablotę na ogłoszenia. Do korkowej tablicy przypięto pineskami informację o numerze telefonu dla ofiar przemocy domowej, kilka ulotek i wykaz nabożeństw i uroczystości. Grupa walcząca z otyłością spotyka się co czwartek w południe. „Schudnij dla Niego!” - nawołuje ogłoszenie. Ale poza tym nie ma nic, nawet nazwiska pasto­ra czy jakiejkolwiek wzmianki, kiedy on lub ona może się tu pojawić.

Samochód, który zauważyłam na parkingu kościoła unita-riańskiego, wciąż tam stoi, ale gdy przechodzę na drugą stro­nę ulicy i próbuję otworzyć drzwi, też są zamknięte. Zastana­wiam się, czy pojechać do miasta i udać się do izby handlowej, poszukać informacji czy nawet przejść się do banku, w którym pracuje BethAnn, i spytać, kto prowadzi kościół baptystów i gdzie mogę tego kogoś znaleźć. Lecz czuję w ustach gęstą kwaśność, a w oczach piasek, więc tylko otwieram drzwi taurusa, wsiadam do wozu i włączam klimatyzację na maksimum.

223


Pstryka i zawodzi płaczliwie, a ja nachylam twarz do dmu­chawy. Zginam się wpół i niemal kładę na włochatej szarej tapicerce siedzenia, czekając aż strumień ciepłego powietrza, który uderza mnie w oczy i czoło, zrobi się wreszcie zimny. Po­ruszam głową, podstawiając kolejno policzki. W końcu otwie­ram usta i wdycham głęboko, chwytam łapczywie powietrze i połykam, jakby mogło mnie w jakiś sposób wypełnić, popły­nąć płucami do żołądka i oczyścić moje wnętrze.

- Nie, nie wiem - mówi dziewczyna siedząca za kontuarem w „Słodkich Wspomnieniach”. - Skąd mam wiedzieć? Za kogo mnie uważasz, Lennie? Za jasnowidza? - Stuka nerwowo pal­cami o blat, lecz kiedy mnie dostrzega w drzwiach, zniża głos: - Lennie, muszę kończyć. Zobaczymy się wieczorem. - Odkła­da słuchawkę i uśmiecha się. - Witam w „Słodkich Wspomnieniach”. Na imię mam Laurel. W czym mogę pomóc?

Jestem odrobinę zaskoczona. Dziewczyna ma wprawę. W ciągu dwóch sekund przestała strofować nieszczęsnego Lenniego i stała się uosobieniem sympatii i dyskrecji. Nawet z oczu zniknęła twardość, a spojrzenie nabrało klarowności. Kiedy podnosi dłoń, by poprawić włosy, przyklepując je leciutko, czy­ni to skromnie, co świadczy nie o próżności, lecz szacunku dla głębi mego ewentualnego smutku.

- Nie wiem, czy może mi pani pomóc - mówię. - Staram się ustalić, kto ufundował nagrobek dla mojej siostry.

Laurel z miejsca zdradza zmieszanie. Siadam na krześle dla interesantów i biorę jedną z chusteczek higienicznych.

„Słodkie Wspomnienia” to trzeci tego typu zakład, jaki od­wiedziłam po południu, i mam nadzieję, że tym razem dopisze mi szczęście. Najpierw spróbowałam w „Gulliverze”, gdzie mama kupiła nagrobek dla babci i gdzie z Mariną kupiłyśmy nagrobek dla mamy. To lokal o ciemnej i małej witrynie w okolicach starej lokomotywowni w Petamill. Należał niegdyś do starego pana Gullivera, który sam rzeźbił i grawerował; nosił szelki i miał oczy, które nieodmiennie spoglądały smutno, i dłonie zgrubiałe i stwardniałe niczym kopyta. Pewnie już dawno umarł, ponieważ młody człowiek,

224


z którym dziś rozmawiałam, spojrzał na mnie zdziwiony, gdy o niego spytałam, poza tym miał dłonie tak blade i zadbane, że prawdopodobnie nigdy nawet nie zmywały naczyń, a co dopiero mówić o posługiwaniu się dłutem i pobijakiem. Nie kryjąc niechęci, zaprowadził mnie w końcu do biura i pozwolił usiąść, podczas gdy sam przewracał bardzo powoli strony firmo­wej księgi zamówień i cmokał, wreszcie mnie poinformował, że nie ma śladu takiego zlecenia jak płyta z imieniem Mariny.

Druga próba, tym razem w zakładzie noszącym nazwę „Po­mniki i nagrobki na każdą okazję”, który znajduje się w Sefton, sąsiednim mieście, także nie przyniosła rezultatu. Choć w tym wypadku kobieta w średnim wieku przejrzała dawne zlecenia na komputerze.

W okolicy funkcjonuje sześć takich zakładów, których adre­sy wypisałam z książki telefonicznej. Zrobiłam to, siedząc w Ap-plebee, minicentrum handlowym, gdzie zatrzymałam się, żeby umyć twarz i napić się coli. Zastanawiałam się, czy zamówić pi­wo, ale bałam się, że jeśli usiądę w przyciemnionej sali i zacznę jeść chipsy i popijać heinekena, to już nie wstanę. Kiedy już otrząsnęłam się z szoku, jaki wywołał we mnie widok imienia Mariny na kamieniu, pomyślałam o Kathleen Harper. Ale je­stem pewna, że by mi powiedziała. Nie przez wzgląd na moje uczucia, tylko dlatego, że nie zdołałaby się powstrzymać. Poza tym wiedziała, gdzie pochowano Marinę; stała tam, kiedy urnę spuszczano do ziemi. Jeśli to nie ona, to nie miałam pojęcia kto, ale muszę zrobić wszystko, by się dowiedzieć.

„Słodkie Wspomnienia” kryją się na tyłach parku, pośrod­ku miejsca bez adresu, gdzie mieszczą się magazyny przedsię­biorstwa wysyłkowego i siedziby specjalistów podatkowych. Budynki sprawiają wrażenie tak bardzo prowizorycznych, że mogłyby powstać i zniknąć w ciągu jednej nocy. Wokół parkin­gu ustawiono karłowate świerki w donicach, a wszystkie biura mają szklane drzwi i szyldy, które wyglądają na nowe. Naj­pierw zakreśliłam na mapie promień i zaczęłam w ciągu popo­łudnia oddalać się stopniowo od Petamill, i teraz, siedząc przy biurku Laurel i bawiąc się chusteczką, naprawdę mam nadzieję, że szczęście wreszcie mi dopisze, ponieważ jest

225


prawie pią­ta, a inne zakłady na mojej liście znajdują się znacznie dalej, co oznacza, że będę musiała poczekać do jutra.

Pomimo moich wysiłków i zapewnień, jak bardzo chcę po­dziękować temu, który zrobił to dla mojej siostry, Laurel nie kryje pewnych zastrzeżeń.

Mogę się założyć, że pomimo wcześniejszej sprzeczki chce wrócić do domu, do Lenniego. Kieruje spojrzenie na zegar za moją głową. Wyjmuję z kieszeni uprzednio przygotowany banknot dwudziestodolarowy i wsuwam pod krawędź książki zamówień.

- Wiem, że to dla pani kłopot - zapewniam. - Ale byłabym
naprawdę wdzięczna.

Odrywa wzrok od pieniędzy, potem bierze kartę kredytową i prawo jazdy, i ogląda dokładnie.

- Filadelfia. To bardzo daleko - mówi, po czym odkłada do­kumenty i odwraca się na kręconym krześle do komputera. - Ty­siąc dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć, mówi pani? Marzec?

Przytakuję, a Laurel klika kilkakrotnie myszką. Nie odry­wając oczu od monitora, sięga po banknot pod księgą i chowa do kieszeni. Przez kilka następnych minut przegląda dawne zamówienia, jak przypuszczam, i wpatruje się w ekran z tak bli­ska, że zaczynam się zastanawiać, czy nie potrzebuje okularów. W pewnej chwili przerywa.

226


Klika myszką jeszcze kilka razy i wpisuje jakieś numery. Dwadzieścia dolarów i ckliwe epitafium zmiękczyły jej serce.

- No i już - mówi. Patrzy na mnie rozpromieniona, podczas gdy komputer przetwarza dane. - To jedna z zalet „Słodkich Wspomnień”. Mamy punkty zamówień na całym Wschodnim Wybrzeżu. Niektórzy uważają, że to trochę niestosowne, ale dzięki temu można złożyć zamówienie na pomnik z imieniem i nazwiskiem w każdym z nich, a potem punkt znajdujący się najbliżej wybranego przez klienta cmentarza zamawia nagro­bek i instaluje. To ogromne ułatwienie dla ludzi, rozumie pa­ni. - Znów kieruje wzrok na komputer. - No i jest. Płyta pani siostry została zamówiona w Waszyngtonie. Następnie przesła­liśmy zamówienie do Petamill.

Chyba nie powinno mnie to zaskoczyć. Ale choć w biurze jest duszno, a Laurel nie włączyła klimatyzacji, czuję, jak ogar­nia mnie chłód.

Podsuwam jej następną dwudziestkę. Tym razem nie sta­ram się nawet tego ukryć, a ona nawet nie próbuje udawać, że niczego nie

227


widzi. Bierze banknot i składa na pół. Potem klika kilka razy.

- Uhm - mruczy. - Zamówienie złożono dwudziestego marca.

- Dwudziestego - powtarzam jak echo. - W sobotę. Tak?
Laurel wzrusza ramionami.

- Chyba. Mamy otwarte w soboty. Od dziewiątej do piątej.
Tylko w niedzielę nie pracujemy.

Słyszę przez otwarte okno trzask drzwi, potem jakiś samo­chód zapala i cofa.

- Jest tam napisane, kto zamawiał? - pytam.

- Zapłacono gotówką i... - urywa nagle. Milczy, wpatrując
się ze zmarszczonym czołem w ekran, potem odwraca się i wle­pia we mnie spojrzenie. - To jakiś żart? Chce mnie pani w coś
wrobić czy jak?

Potrząsam głową. Wrażenie chłodu pogłębia się. W głowie rozbrzmiewa mi dźwięk przypominający tupot stóp.

- Co tam jest napisane? - pytam. - Proszę mi powiedzieć.
Laurel dostrzega wyraz mojej twarzy i patrzy zaniepokojo­na. Potem odwraca się do monitora.

Mark Cope wydaje dźwięk przypominający nucenie.

228


chód, jej ubranie tego dnia, widzimy, jak otwiera drzwi zakładu i słyszymy słowa, które musiała wypowiedzieć.

Zadzwoniłam na pager Marka Cope'a, a on skontaktował się ze mną po około dwóch minutach. Kiedy czekałam, stojąc obok telefonu zainstalowanego na słupie po drugiej stronie parkingu, naprzeciwko witryny „Słodkich Wspomnień”, wi­działam Laurel. Zerkała na mnie co chwila, sprzątając biurko i wyłączając komputer. Kazałam jej zapisać adres zakładu przy K Street w Waszyngtonie, choć w tym momencie przede wszystkim pragnęła się mnie pozbyć. Zdążyła się już zoriento­wać, że coś jest nie tak, i wciąż sądziła, że w jakiś sposób ją wrabiam, że chcę, by wylali ją z roboty za przyjęcie ode mnie łapówki. Kiedy zamykała okno, popatrzyła na mnie przez szybę, potem spuściła żaluzje.

- Jest po piątej - mówi Mark. - Ale wyślemy tam kogoś ju­tro, z samego rana. Spróbujemy ustalić, kto zamówił tę płytę. Dlaczego to przeoczyliśmy? - mruczy, bardziej do siebie niż do mnie.

Upływa chwila milczenia, potem pyta:

Głos mu złagodniał, a jego pytanie sprawia, że czuję się głu­pio. Jakbym była jakąś postacią z kryminalnego komiksu dla dzieci.

229


- Pewnie - mówię. - Green Hills Motel, Sefton w Georgii. Jestem panią Farmer.

Gwiżdże cicho.

„Wezwana przez Boga”. „Spoczywa w swym pięknie”. Sły­szę, jak ktoś wymawia głośno te słowa, i w swym śnie przesu­wam palcami po krawędzi płyty nagrobnej. Szukam narożni­ka, pod którym mogłabym kopać, a gdy marmurowa tablica nie chce się poruszyć i wciąż spoczywa ciężka i zagnieżdżona w ziemi, wstaję i biegnę do samochodu, żeby wyciągnąć z ba­gażnika lewarek i łyżkę do opon, które pomogą mija podwa­żyć. Zmagam się z ciężarem i oblewam potem, wreszcie kamień odskakuje. Unosi się w moich dłoniach z taką łatwością jak kapsel od piwa i gdy idę z nim, wydaje się bardzo lekki. Rów­nie dobrze mógłby być zrobiony z papier mache. Wiem dlacze­go. Niepodważalna logika snu mówi, że Marina tu nie spoczy­wa, a jej ciało nigdy nie wiązało marmuru do ziemi.

Jestem na bosaka, ale nie czuję gorąca, które unosi się z drogi, i wiem, że zbliżam się już do celu. Wznosi się przede mną wielkie słońce, wypełniając niebo, a jasnowłosy mężczy­zna, unosząc ręce, patrzy z nieobecnym wyrazem twarzy. Rzu­cam kamieniem, ten zaś frunie lekko jak frisbee albo ptak. Pły­ta nagrobna Mariny zatacza w powietrzu łuk i gdy trafia w ta­blicę, jasnowłosy mężczyzna drży. Twarz rozpryskuje się, ręce opadają do boków, a na drodze nie pozostaje nic prócz bezład­nego stosu liter tworzących niegdyś napis „Jezus zbawia”.

Kiedy się budzę, krew uderza mi do głowy, przyprawiając o jej zawrót. Znów zamykam oczy i widzę Marinę. Odwiedza mnie taka, jaką widziałam po raz ostatni. Sińce wokół oczu i na policzku, ich pozbawiony życia fiolet odbija się od ziemistego koloru martwej skóry. Złamany nos. Rozcięte czoło, w miejscu, gdzie się uderzyła,

230


padając na stół. Prześcieradło, olśniewająco białe w porównaniu z szarością twarzy, jest podciągnięte pod samą brodę. Nie widzę połamanych paznokci ani śladów na ra­mionach, ani też rany, która ostatecznie ją uciszyła. Nie widzę długiej szczeliny, tam gdzie ostrze przejechało po gardle, roz­cinając je niczym zwierzę ofiarne, by trysnęła krew.

„Wezwana przez Boga”. „Spoczywa w swym pięknie”. Je­stem przekonana, że te słowa zawsze będą przyprawiać mnie o mdłości. Siadam na podwójnym łóżku w Green Hills Motel i obejmuję kolana ramionami. Położyłam się tylko na chwilę, kiedy tu wróciłam, ale teraz pokój jest pogrążony w ciemności, a elektroniczny zegar na nocnym stoliku wskazuje kilka minut po siódmej. Jest mi niedobrze i boli mnie głowa, wiem jednak, że to nie z powodu drzemki. To nie tamten sen ani furia, z ja­ką wydobywałam kamień z ziemi, czy wizja Mariny w kostnicy. Żadna z tych rzeczy. Chodzi o datę. To złocony napis: „19 mar­ca”, przyprawia mnie o nieznośny ciężar w żołądku.

Kiedy chowałam Marinę i kazałam wyciąć dla niej i oszlifo­wać kamień, powiedziałam, by wyryli na nim tylko „Zmarła” i „Marzec 1999”, ponieważ aż do zeszłego tygodnia nie była znana godzina ani dzień jej zgonu. Nikt nie wiedział, czy stało się to w piątek wieczorem, dziewiętnastego marca, czy też w so­botę dwudziestego, czy nawet we wczesnych godzinach ran­nych w niedzielę dwudziestego pierwszego, kiedy to została „wezwana przez Boga”. Nikt z wyjątkiem osoby, która ją zabi­ła, i mnie.

Rozdział 22

„Red's” to wielka stodoła stojąca w pewnej odległości od dro­gi. Jeszcze nim otwieram drzwi, słyszę docierający z wewnątrz hałas, nosowy rytm muzyki country, szum głosów. Cieszę się, że zamówiłam jedzenie na wynos i nie próbowałam rezerwować stolika. Wygrzebałam z kieszeni czerwono-biały kwiat Mariny

231


i dopiero gdy zaczęłam wykręcać numer, zorientowałam się, że restauracja, „Mau's China Palace”, jest w Wirginii, nie w Geor­gii. Potem przypomniałam sobie tulipan, który zrobiłam z menu znalezionego w biurku Mariny, wygrzebałam go i rozwinęłam, by sprawdzić, czy to lokalna knajpa, i okazało się, że tak.

Kiedy wchodzę do środka, widać od razu, że lokal prospe­ruje nieźle. Wygląda, jakby mieli tu co najmniej trzy sale. Nie robią już szynki z herbatnikami, ale oferują cały wybór dań z grilla i takie specjały jak sum, ketmia i ryż nieoczyszczony. Kiedy siedziałam w pokoju motelowym i czytałam te wszystkie nazwy, uświadomiłam sobie, jak bardzo jestem głodna, dlatego podejrzewam, że zamówiłam za dużo jedzenia. Szefowa sali ubrana jest w strój kowbojski i krótką kurtkę z frędzlami; gdy podaję nazwisko, przeprasza i wyjaśnia, że moje zamówienie nie jest jeszcze gotowe, i proponuje, bym posiedziała w barze.

W barze jest nieco spokojniej; znajduję wolny stołek i zama­wiam piwo, które podają mi w oszronionym kuflu, zimne jak lód. Podnoszę je do ust i w tym momencie uświadamiam sobie, że myślę o Beau, i gdy raczę się pierwszym zimnym łykiem, mam ochotę kupić paczkę papierosów. Potem przypominam sobie, że to nie taka znów przyjemność, kiedy nie ma na kogo puszczać kółek z dymu. Zadzwonię do niego, myślę sobie. Do­kończę piwo i pójdę poszukać telefonu, żeby z nim pogadać w trakcie oczekiwania na realizację zamówienia. Zastanawiam się, czy jest teraz u „Sherlocka”, czy też w domu, gdzie próbu­je wykombinować, jak podgrzać zamrożoną pizzę. Albo może ma dzisiaj próbę chóru. Nie wiem nawet, jaki dzień tygodnia, i już mam skinąć na barmana i spytać go o to, kiedy dostrze­gam, że patrzy ponad moim ramieniem, a po chwili jakiś głos mówi: „Lou, zamówienie tej pani na koszt firmy”.

Z początku nie poznaję starszego brata Charliego Eamesa, Dexa. Dopiero kiedy ściska moją dłoń i mówi: „Cześć, kotku, co u ciebie?”, a barman zwraca się do niego ze słowami: „Tak, panie Eames”, uświadamiam sobie, kto to jest i że to „lokal”, o którym wspominała mi Della. Dlatego Marina miała w swo­im biurku to menu.

232


- Jeszcze nie - odpowiadam. - Pracują nad tym.

- No to za ich powodzenie - powiada Dex, podnosząc szklankę. - Taki drań powinien zniknąć z powierzchni ziemi. Twoja siostra była piękną kobietą.

Stukamy się szklankami, a z głośników dobiega śpiew Lin­dy Ronstadt. Heart Like a Wheel.

- Wspaniałe miejsce, Dex - mówię. - Chyba ci się nieźle po­wodzi.

Kiwa kilkakrotnie głową i poprawia na nosie okulary. Ma w sobie coś z grubego Jerry'ego Lee Lewisa. Mogę go sobie wy­obrazić, jak podskakuje wysoko, śpiewając Great Balls of Fire.

- Bóg okazał mi łaskę - przyznaje Dex. - To pewne, Susan­nah.

233


Wygląda tak poważnie, wypowiadając te słowa, jest tak prze­konany o życzliwości Boga, że przez sekundę mu zazdroszczę.

- Tak, kochana - dodaje z szerokim uśmiechem. - Jestem obdarzony wspaniałą żoną, która jest mądra jak sowa i nie da się zbajerować, i trojgiem bystrych dzieciaków. Najstarsze idzie na studia w przyszłym roku. Wyobrażasz sobie? - Kręci głową. - Czuję się stary.

Jakoś nie bardzo w to wierzę. Nie wygląda, żeby się zbytnio tym przejmował.

Potrząsam głową.

- A twoi rodzice? - pytam. - Co u nich?

Dex potrząsa głową.

- Nie - mówi. - I wiesz, to dziwne, że o to pytasz. Marina spytała mnie o to samo. Przyszła tu, Boże, to musiało być tuż przed jej śmiercią, i tylko to chciała wiedzieć. Czy w ogóle Charlie się odzywał.

Nie bardzo wiem, dlaczego miałoby mnie to dziwić, ale je­stem zaskoczona. O ile sobie przypominam, ani razu nie słysza­łam, by Marina wspominała o Charliem Eamesie po jego znik­nięciu, i chyba doszłam do wniosku, że o nim zapomniała, że znajomość z nim złożyła na cmentarzu odrobinę żenujących młodzieńczych romansów. Albo umieściła jego wspomnienie w katalogu wczesnych

234


miłości, które większość nas skrywa głę­boko pod powierzchnią ziemi i które wydobywa tylko w chwili pijaństwa albo płaczliwej tęsknoty za jakąś urojoną przeszło­ścią. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że Charlie to dla niej ktoś, o kim wciąż myśli.

Jeśli uważa moje pytanie za dziwne, to tego nie okazuje. Przytakuje tylko i mówi:

- Och, tak, dosyć wcześnie. Chyba około szóstej. Bo sam dopiero przyszedłem i jeszcze miałem czas napić się z nią piwa. Nie było jeszcze takiego tłoku.

235


Obraca kostkami lodu w szklance i pije, a ja wyczuwam sło­dycz bourbona. Zastanawiam się nad tym, co właśnie powie­dział, i uświadamiam sobie, co to znaczy - że Marina musiała dzwonić do mnie potem, prawdopodobnie z powodu tego, co usłyszała od Dexa.

Nie bardzo wiem dlaczego i puszczam tę uwagę mimo uszu, za to pytam:

- Próbowaliście kiedykolwiek odnaleźć Charliego?
Przysuwam sobie piwo i biorę kilka prażonych krewetek.

- Pewnie - mówi Dex. - Jak tylko tata umarł. Najęliśmy pry­watnego detektywa i w ogóle zrobiliśmy wszystko, co tylko się da­ło. - Kiwa na barmana, żeby dał mu następnego drinka, i znów od­
wraca się do mnie. - Widzisz, mama nigdy nie wierzyła, że Charlie podpalił tę stodołę, ja też nie. Cholera, wydaje mi się, że nawet tata nie wierzył. - Bierze krewetkę i wrzuca sobie do ust, wysuwa­jąc przy tym głowę, co upodabnia go do teriera, który chwyta sma­kołyk. - Tata i Charlie nie umieli się po prostu dogadać.

Dostrzegam, że po twarzy przemknął mu cień smutku.

- Ale wtedy tak myślał? - mówię. - Twój tata uważał, że to
on podpalił stodołę, czy tak?

236


- Och, i tak, i nie. - Dex wzrusza ramionami. - Wiesz, jacy są
mężczyźni. Wiesz, jacy są kilkunastoletni chłopcy. Cholera, nie­
kiedy mam ochotę skręcić kark własnemu chłopakowi, ale jedno­cześnie kocham go ponad wszystko. Tata mnóstwo poświęcił tej
farmie, czasy nie były najlepsze, musiał się na kimś wyżyć, więc
przyczepił się do Charliego. Charlie przechodził trudny okres
tamtego lata. Ganiał jak opętany. Nigdy nie było go tam, gdzie
miał być. - Dex uśmiecha się do mnie. - Twoja siostra miała pew­nie w tym swój udział, choć wtedy o tym nie wiedzieliśmy. A po­tem zaczęły się te dziwne pożary, które psuły wszystkim nerwy.

Widzę matkę, jak stoi na ganku w letniej ciemności, jej cia­ło przypomina nieruchomą kolumnę cienia, ręce ma skrzyżo­wane na piersi i spogląda daleko w pole, wodząc wzrokiem po obrzeżach naszego lasu i wypatrując jasnego języka ognia.

Dex śmieje się i znów klepie mnie po plecach, a ja o mało nie rozlewam piwa.

- Zawsze byłaś równa, Susannah - oświadcza. - Tak czy ina­czej, kiedy Charlie odszedł, wszyscy mówili, że to on. Na tym się skończyło, nawet jeśli on tego nie robił.

- Jesteś przekonany, że to nie on podpalał?

Dex wzrusza ramionami, wyciąga ze szklanki plaster cytry­ny i odgryza połówkę.

- No, na pewno nie za każdym razem. Był ze mną w Sefton, kiedy jeden wybuchł. Przypuszczam, że to była sprawka jakiejś
bandy dzieciaków, tak to zwykle bywa.

Nagle przypominam sobie Sonny'ego Delraya, jak wpatry­wał się w twarz Mariny tego popołudnia, gdy powiedział nam, że Charlie

237


zniknął, i rzucił: „Trzask, trzask”, a ona otworzyła usta i zaraz zamknęła, jak ryba. Może, myślę sobie, to nie z chło­pakami Palant powinien wtedy pogadać.

- Dowiedzieliście się o nim czegoś? Dokąd pojechał i w ogó­le? - pytam.

Dex potrząsa głową i wzdycha.

- Nie - mówi. - Nic. Tata nie pozwalał mamie nic zrobić, kiedy żył. Duma, sama rozumiesz. Choć myślę, że w środku bardzo go to bolało. Wydaje mi się, że do samego końca miał nadzieję, że się czegoś dowiemy. Ale nigdy nie otrzymaliśmy żadnej wiadomości. Najdrobniejszego sygnału. I zaraz po śmierci taty wynająłem prywatnego detektywa. Mogłem już so­bie na to pozwolić. Porządny gość, nazywał się Hal Burton.

Zaczynam się śmiać, a Dex patrzy na mnie zdziwiony.

238


Nie bardzo wiem, co mam na to powiedzieć, ale wtedy Dex rzuca niespodziewanie:

- Ciekawe, czy wiedziała, czy miała jakieś przeczucie, czy coś w tym rodzaju, i dlatego przyszła spytać o Charliego, jakby chciała pozapinać wszystko na ostatni guzik.

Też mnie to ciekawi, ale interesuje mnie głównie, jakiego rodzaju było to przeczucie. Mam wrażenie, że ja i Dex nie my­ślimy o tym samym.

- Powiedziałeś Marinie - upewniam się - to wszystko, co mnie teraz mówisz?

- Jasne - zapewnia. - Nawet więcej. Twoja siostra mogłaby być prokuratorem. Okrutnie mnie wymaglowała. Ale nic jej to nie dało. O ile nam wiadomo, kiedy Charlie wsiadł do tego au­tobusu, to tak, jakby zniknął z powierzchni ziemi.

Szklankę ma już pustą, grzechocze kostkami lodu, ale kie­dy barman chce mu przynieść kolejnego drinka, odprawia go ruchem dłoni.

Wciąż zastanawiam się nad tym ostatnim zdaniem i nad tym, co powiedziała mi Kathleen Harper, kiedy zjawia się kel­nerka i szepcze mu coś do ucha.

- W porządku, kochanie - mówi i zwraca się do mnie. - Przepraszam cię, Susannah, ale muszę zorganizować prywatne przyjęcie. Naprawdę nie chcesz dostać stolika? Twoje zamó­wienie jest gotowe, czeka na ciebie, ale możemy je podać na miejscu, jeśli sobie życzysz.

Potrząsam głową. Chcę wrócić do swojego pokoju w mo­telu.

- Nie, ale dzięki - mówię. - Następnym razem, obiecuję.

239


Wstaję i ruszam do wyjścia razem z Deksem, i gdy wręcza mi białą torebkę z napisem Red's z boku, nie chcąc przyjąć za­płaty, zadaję mu ostatnie pytanie:

Dex patrzy na mnie.

- Tak - mówi Dex. - Tak mi się wydaje.
Wzruszam ramionami i uśmiecham się do niego.

- Nie przypominam sobie, żeby się wtedy szczególnie przy­jaźnili - mówię.

Dex wybucha śmiechem.

- Biedny stary Sonny. - Kiwa głową. - Nie wydaje mi się, by miał wtedy jakichkolwiek prawdziwych przyjaciół. Ale taki już los grubych dzieciaków. Czy młodość nie jest koszmarna? Ale już nie! - pieje. - Już nie! - Klepie się po brzuchu. - Więk­sze jest lepsze. I taka jest prawda. A teraz bierz się do swojego jedzenia. Wy, dziewczęta z miasta, jesteście takie chude!

Dex ma rację co do jedzenia. Jest wspaniałe i nie dziwię się, że jego lokal cieszy się powodzeniem. Nim kończę, pokój pach­nie jak gigantyczna kanapka z kurczakiem, otwieram więc okna i wychodzę posiedzieć na plastikowym ogrodowym krze­śle obok drzwi.

Rozmyślam już od pewnego czasu o mojej rozmowie z De­ksem Eamesem i gdy tak siedzę w ciemności, jedno staje się dla mnie oczywiste - Marina wierzyła, że Charlie powrócił do jej życia.

240


Zastanawiam się tylko, co natchnęło ją tym przekona­niem. Jakiś szczególny sygnał? Jakaś osobista sprawa, którą pa­miętała z czasów młodości, a która pojawiła się ponownie w jednym z tych niesamowitych prezentów, jakie jej przysyłał? Może jakieś słowo na walentynce albo coś mającego związek z kwiatami? Najwyraźniej sądziła, że udało jej się to odszyfro­wać i przyjechała tu po raz ostatni, by dowiedzieć się, czy kto­kolwiek zna miejsce jego pobytu.

To jednak nie wyjaśnia, dlaczego była taka zadowolona po rozmowie z Deksem, a ja nie mam o tym zielonego pojęcia. Nie ulega wątpliwości, że ta rozmowa powinna tylko wzmóc jej nie­zadowolenie, że nie dała jej tego, w co Marina, jak powiedział Dex, chciała uwierzyć, ani też nie napełniła jej determinacją, o której wspominała Kathleen Harper. Nie wyjaśnia też tabli­cy pamiątkowej na cmentarzu przy kościele baptystów w Petamill, chyba że Charlie Eames zaczął nosić perukę albo stał się transwestytą i mógł zjawić się w filii „Słodkich Wspomnień” przy K Street i udawać, że to ja.

Wstaję z krzesła i wchodzę do pokoju. Nocne powietrze za­czyna się ochładzać, pora na ciepłą kurtkę. Przychodzi mi do głowy, że w przyszłym tygodniu jest Halloween, i przypomi­nam sobie, jak mama i babcia pracowały całymi dniami, kiedy byłyśmy małe, by przebrać nas za lwy, czarownice albo księż­niczki, cokolwiek sobie z Mariną na ten rok wymyśliłyśmy. A potem pan Delray, pan Hervey, a nawet czasem wujek Ritchie zbierali wszystkie dzieciaki, wsadzali na skrzynię półciężarówki i wozili od domu do domu, żebyśmy mogli dzwonić do drzwi i domagać się słodyczy, a nasze matki udawać, że się bo­ją i nas nie poznają.

Nie pamiętam, kiedy to się skończyło, ale przypominam so­bie uczucie smutku, dziwnej pustki, konfliktu z własnym cia­łem, gdy człowiek uświadamiał sobie, że jest już za duży, by się przebierać, a malowanie bokobrodów, przyczepianie ogona do piżamy i trzymanie czarodziejskiej różdżki zaczęło wydawać się nie magiczne, tylko niemądre. I zastanawiam się teraz, czy to właśnie nie wtedy wszyscy stajemy się źli, zaczynamy rozumieć, że mamy związane ręce,

241


że nie istnieje żadna magia ani ko­stium, które mogłyby uwolnić nas od tego, czym jesteśmy.

Zamykam drzwi i okna. Zakładam łańcuch i podstawiam krzesło pod klamkę. Potem idę do łazienki, odsuwam zasłonę przy prysznicu i wiążę w supeł. Zostawiam także otwarte drzwi od szafy. Zawsze tak robię, kiedy jestem w jakimś nowym miej­scu, nie tylko od śmierci Mariny. Życie jest dostatecznie cięż­kie, żeby się jeszcze zastanawiać, czy nikt nie kryje się w jakichś zakamarkach, kiedy człowiek idzie w nocy do łazienki. Kładę się do łóżka, pościel jest zimna, a poduszki pachną lekko sosną i środkiem zmiękczającym. Gdy gaszę lampę, słyszę od czasu do czasu samochód przejeżdżający drogą i widzę refleksy świa­teł na suficie.

Już po chwili zasypiam. Dociera do mnie jakiś głos z par­kingu. Szczeka pies i trzaskają drzwi, a potem zaczynam śnić. Unoszę się nad ciemnością, która rozciąga się we wszystkich kierunkach, gęsta i miękka jak morze. Płynę tak całą noc. Za­wisam nad oceanem, nad polami, nad gęstwiną drzew, jeżyn i róż. I gdy w końcu schodzę na ziemię i zaczynam iść, nie do­tykam gruntu stopami. Otaczają mnie jasne błyski robaczków świętojańskich i wabią odległe, żółte, skaczące języki ognia.

Rozdział 23

- Po wszystkim. - Przez szparę między krawędzią zasłon a ścianą przesącza się światło. - Zwinęli dziś rano Kathleen Harper, jeszcze dzisiaj zamierzają wnieść oskarżenie.

Zegar na stoliku nocnym cyka, a zielone cyfry wskazują dziewiątą trzydzieści.

- Powiedziałem, że to koniec. Słyszałaś, Susannah? - pyta Mark Cope i gdy w końcu odpowiadam twierdząco, głos mam bełkotliwy od snu.

Mam wrażenie, że w umyśle tkwi mi coś nieuchwytnego. Ginie co chwila z pola widzenia, jak pozostałość koszmaru nocnego.

242


Obrazy, kawałki i fragmenty informacji, które tyle zna­czyły, umykają bezustannie i pojawia się groźba, że w świetle dnia całkowicie stracą sens. Słyszę, jak gdzieś w Alexandrii w stanie Wirginia włączył się chyba alarm samochodowy albo zadzwonił telefon.

- Ustaliliście, kto to był? - pytam. - W zakładzie przy K Street?

Po krótkim jak mgnienie milczeniu Mark Cope mówi:

Staram się pojąć tego następstwo, ale mój umysł wolniej pracuje. Nie dokończyłam pytania, które zaczęłam, gdy Mark Cope odpowiada:

Pokój nabiera nagle ostrości, a ja sięgam po drugą podusz­kę, żeby wetknąć ją sobie pod plecy i oprzeć się wygodnie.

Staram się zrozumieć, w jaki sposób Kathleen Harper zdo­była klucz do mojego mieszkania. Próbuję sobie przypomnieć,

243


co robiłam z torbą, gdy byłam w jej domu, gdzie ją położyłam i na jak długo. Staram się wykombinować, jak udało jej się wziąć klucz, że tego nie zauważyłam. A może zrobiła jakimś cu­dem jego odcisk, przyłożyła do kawałka masy plastycznej czy modeliny, jak pokazują na filmach. Potrząsam wolno głową ni­czym pies wychodzący z wody. Najprawdopodobniej poma­chała jakimś starym kluczem przed oczami tego, kto ją wpuścił, licząc na to, że zdoła mnie przekonać, bym jej otworzyła, jak już dotrze na górę. Albo że wyważy zamek czy otworzy go kar­tą kredytową, czymkolwiek. A potem dopisało jej szczęście, po­nieważ zażyłam tabletkę nasenną i zapomniałam zamknąć drzwi.

Widzę to w wyobraźni, jak łatwo przyszło Kathleen przeko­nać Cathy - tak zawsze zatroskaną ubóstwem mojego życia uczuciowego - że jest moją starą przyjaciółką, kiedy uświada­miam sobie, że Mark Cope wciąż mówi.

Mark Cope milczy, jakby poszło mu łatwiej, niż przypusz­czał, jakby sądził początkowo, że będzie musiał się ze mną wy­kłócać, i wyczuwam, że pragnie coś jeszcze powiedzieć. Wiem, że się nad tym zastanawia, i gdy wciąż milczy, pytam:

- Tak? O co chodzi?

Niemal widzę, jak potrząsa głową.

244


Milczy chwilę, potem pyta zniecierpliwiony:

- Dlaczego nie powiedziałaś, że była lesbijką?

Obracam to w myślach, jakbym obracała kamień w palcach. Obserwuję promień słońca, który dotarł do dywanu i pełznie wzdłuż krawędzi łóżka. Wreszcie mówię:

- Nie wiedziałam.

Co jest szczerą prawdą.

Słyszę jego oddech na drugim końcu linii, nieznaczny sze­leszczący dźwięk, i po raz pierwszy zastanawiam się, czy pali.

Zastanawiam się nad tym, potem mówię:

- Nigdy mi to nie przyszło do głowy.

W promieniach światła przekradającego się przez zasłony krążą drobinki kurzu, podczas gdy Mark Cope rozważa moje słowa. Po chwili się odzywa:

- Okej, Susannah. Jedź ostrożnie.

Wcześniej, o zmroku, nie mogłam się zorientować, na jaki kolor pomalowano dom Delii Hervey. Teraz widzę, że jest ciemnozielony z białym wykończeniem; to niezwykłe, gdyż większość tutejszych domów jest biała. Myślę, że to z powodu słońca. Nie dostrzegam nikogo na podwórzu, kiedy podjeż­dżam, choć widzę zaparkowany samochód. Domyślam się, że należy do Delii. Byłam lekko zdziwiona, kiedy opuszczając dziś rano motel, zorientowałam się, że jest sobota. To prawdopo­dobnie wyjaśnia, dlaczego zeszłego wieczoru panował taki ruch w knajpie Deksa i dlaczego wóz Delii stoi na podjeździe o jedenastej rano. Oznacza to również, że jej dzieci są w domu, a nie w szkole. Kiedy wysiadam i zbliżam się do drzwi kuchen­nych, słyszę muzykę dobiegającą z otwartego okna na piętrze.

245


Della czeka na mnie, stojąc tuż za siatką ochronną; jest przepasana fartuszkiem.

- Robię ciasto na Halloween - wyjaśnia, otwierając mi drzwi. - Karen zabierze je w poniedziałek do szkoły. Organi­zują sprzedaż wypieków, żeby zebrać pieniądze na zabawę kla­sową.

Kuchnia jest rozgrzana i pachnie cynamonem, w zlewie piętrzy się stos misek i trzepaczek z miksera.

Kładę klucz na szafce obok telefonu, gdzie znajduję odro­binę miejsca, i przyglądam się Delii, jak przenosi po kolei ze stołu jajka, masło i mleko w kartonie z powrotem do lodówki.

- Przepraszam, Delio - mówię.

Przystaje i przesuwa palcami po oparciu kuchennego krzesła.

- Przepraszam za to, co zrobiła Marina - wyjaśniam.
Della podnosi na mnie wzrok i mówi:

Kiwa głową i spogląda na krzesło, a ja nie bardzo się orien­tuję, co jeszcze mogłabym powiedzieć, by poczuła się lepiej, by ukoić ból i poniżenie, jakich musiała doznać.

- Też nie. Tamtego lata trzymałam się jakby na uboczu. Nie włóczyłam się z wami. Dex wspominał coś o klubie podpalaczy. Pamiętasz coś takiego?

Della wybucha śmiechem i odsuwa od siebie krzesło.

- To Sonny - wyjaśnia. - Myślałam, że wszyscy o tym wie­dzą. To był jego tajny klub.

246


Ukłucie jest tak bolesne, jakbym znów miała piętnaście lat. Gdzie miałam oczy? Jakim cudem niczego nie zauważyłam? Della chichocze na to wspomnienie.

- Bo inne pożary wybuchały nocą - upewniam się.
Della przytakuje.

Z początku nie mogę się zorientować, o co jej chodzi, a po­tem przypominam sobie, co powiedziała BethAnn.

- Delio, między Sonnym Delrayem i Mariną nigdy nic nie
było. Nigdy.

Patrzy na mnie, a na jej twarzy pojawia się wyraz uporu. Pa­miętam go z czasów jej dzieciństwa.

247


- Ale to prawda. Wierz mi. Wiem. Poza tym to było bardzo dawno temu.

Della patrzy na mnie przeciągle, potem się uśmiecha. Jej usta rozciągają się w szerokim łuku, odsłaniając zęby.

- No cóż, chyba masz rację - przyznaje i coś ulatuje z tego
pomieszczenia, rozpływa się, jak uwolniony nagle oddech. Del­la szybko ociera dłonie o fartuch i rusza w stronę holu, niemal
ocierając się o mnie, po czym woła: - Karen! Zejdź na dół! Pa­miętasz, o czym mówiłyśmy? Panna deBreem jest tutaj!

Nic z tego nie rozumiem, ale chwilę potem z góry schodzi chuda mała dziewczynka z ciemnymi włosami. Najpierw widzę tylko jej stopy i nogawki dżinsów, wreszcie pojawia się w całej postaci. Staje przede mną w kuchni, trzymając jakąś księgę wielkości albumu fotograficznego. Ściska ją w obu dłoniach przed sobą jak tacę albo prezent.

To winylowy album w turkusowym kolorze. Na okładce widnieje różowy kwiat i słowa: „Mój album na wycinki, Susannah”. Litery są fioletowe, przyklejałam je pracowicie pewnego popołudnia, tuż po trzynastych urodzinach, kiedy dostałam ten album od wujka Ritchiego. Marina dostała taki sam z żół­tym kwiatem, jedna z pozycji na liście szeryfa Hancy'ego, któ­rą przeglądałam wczoraj po południu w jego gabinecie. Nie wydaje mi się jednak, by umieściła na okładce swoje imię. Nie podpisała się celowo, żebym żałowała, że to zrobiłam na swoim albumie, i żebym potem chciała usunąć te liliowe litery.

Karen patrzy teraz na mnie.

- Wzięła go, kiedy sprzątałyśmy dom - wyjaśnia Della. - Po tym, jak go kupiliśmy. Powiedziałam, że jej wolno. Ale pomy­ślałam sobie, że może go zechcesz odzyskać.

248


- Dziękuję - mówię i biorę album z rąk Karen.
Della odprowadza mnie do samochodu.

Della przytakuje.

Próbowałam sama podziękować Karen, ale bez powodze­nia. Patrzyła w podłogę i skinęła kilkakrotnie głową, a potem spytała matkę, czy może iść, i wbiegła po schodach na górę. Teraz znów puszcza muzykę i tym razem rozpoznaję Sheryl Crow, bo jestem pewna, że Cathy ma tę samą płytę.

Wsuwam album do torby podróżnej i gdy zamykam ją na zamek i podnoszę wzrok, widzę, że Della wcisnęła dłonie w kie­szenie dżinsów i spogląda ponad polem w stronę niskiej stodo­ły. Dociera do nas zawodzenie traktora Tommy'ego.

249


Rozdział 24

Jake podskakuje wysoko, ląduje na ziemi, obraca się i pędzi do mnie. Wpycha mi pysk w brzuch i merda ogonem tak zajad­le, że rusza przy tym całym ciałem. Od rana, to znaczy od chwi­li, gdy odebrałam go ze schroniska, nie spuszcza mnie z oka i choć jest podniecony wizytą w psim parku, cały czas wraca i skacze na mnie, by się upewnić, że ja to ja, a nie ktoś, kogo sobie tylko wyobraża. Teraz obraca w moją stronę pysk i prze­mawia w swym niskim, śpiewnym psim języku, zapewniając, jak bardzo jest szczęśliwy, że mnie widzi. Chwytam go z obu stron za łeb i potrząsam, aż zaczyna warczeć. Zanurzam dłoń w głębokim futrze karku i całuję czarny trójkąt na czubku łba.

Słońce zachodzi i niebo robi się z wolna pomarańczowe i szkarłatne od ciemności, która zaczyna się w nie sączyć. Nim opuszczamy park, włączają się lampy uliczne. Nad każdą uno­si się aureola światła i chwyta leciutką chłodną mgiełkę, która zbiera się w powietrzu. Cały dzień mżyło, ale nie zanosi się na porządny deszcz.

Ulica, którą idziemy z Jakiem, jest cicha, choć w tle słychać kakofonię klaksonów i szum pojazdów - bądź co bądź jest go­dzina szczytu. Domy w tej okolicy są wysokie, wąskie i stare. Każdy liczy trzy kondygnacje i jest szeroki na dwa okna, a drzwi frontowe lśnią zielenią, błękitem albo czerwienią. Do­my są większe, niż wydaje się to od strony ulicy. Sięgają na dwa, czasem trzy pokoje w głąb i wiele z nich zostało przebu­dowanych; mają teraz nietypowe kuchnie w suterenach, a ich drzwi balkonowe wychodzą na maleńkie, otoczone murem ogródki, które chwytają słońce i chronią od zgiełku miasta.

Wiem to wszystko, ponieważ gdy nadszedł termin przedłu­żenia dzierżawy naszego mieszkania, razem z George'em zasta­nawialiśmy się krótko nad kupnem takiego domu. Przez kilka tygodni wędrowaliśmy od jednego do drugiego w ślad za agentem z biura nieruchomości. Teraz, prowadząc Jake'a bru­kowaną ulicą, łapię się na wypatrywaniu tabliczki z ofertą sprzedaży.

250


Po raz pierwszy od śmierci Mariny i rozstania z George'em myślę sobie, że być może chciałabym mieć coś więcej niż tylko pokój i sypialnię, i że Jake powinien mieć ogród, nawet niewielki, i że nie przeszkadzałoby mi jarzmo hi­poteki. Może, myślę sobie, zostanę ostatecznie w Filadelfii. Wiem, że Beau będzie się śmiał, kiedy to usłyszy. Powie, że się starzeję i że robi się ze mnie mieszczanka, a potem spyta, czy mój nowy dom będzie miał strych, gdzie mógłby trzymać nie­które swoje rzeczy. I czy w pobliżu jest przyzwoity bar.

Nie udało mi się go złapać od mojego powrotu zeszłej nocy i gdy spoglądam na zegarek i widzę, że jest po piątej, dochodzę do wniosku, że mnie i Jake'owi przyda się jeszcze odrobina wy­siłku. Pójdziemy w stronę centrum i zapukamy do drzwi Beau. Rzucimy kamykiem w jego okno. Staniemy w alejce na tyłach i zawołamy głośno jego imię. Powinien wrócić z pracy, nim tam dotrzemy. Zamówimy pizzę albo, jeśli nas zaprosi, obejrzymy Simpsonów.

Słyszę muzykę, gdy wraz z Jakiem wspinamy się po scho­dach. To dźwięk pianina, coś jakby z lekka nutką boogie-woogie, i widzę w myślach grającego Beau. Siedzi na staromodnym taborecie, przygarbiony, marszcząc z koncentracji czoło, na które opada czarny kosmyk włosów. Jake przepycha się przo­dem, jest niecierpliwy i chce zobaczyć, czy Beau ma nową pił­kę tenisową albo frisbee, i w tym momencie muzyka cichnie. Beau pomija kilka taktów, a potem zaczyna ten sam fragment od nowa. Dlatego nie odbierał telefonów. Dzwoniłam cztery razy i udawało mi się połączyć tylko z sekretarką. Czasem, kie­dy chce poćwiczyć, chowa telefon do szuflady ze skarpetkami i zostawia go tam na całe dnie.

Muzyka urywa się, a ja pukam do drzwi.

- Beau! - wołam. - Beau, to ja, Susannah.
Wydobywa z pianina jeszcze kilka taktów, wysokich i dźwięcznych, a potem krzyczy:

- Otwarte!

Pcham drzwi i widzę, że palą się dwie lampy stojące po obu stronach wielkiej i rozbebeszonej kanapy Beau. Światło, które

251


rzucają, jest tak jasne, że reszta pokoju wydaje się nienatural­nie przyciemniona i dostrzegam w białych jeziorkach blasku przewrócony but, talerz z widelcem na stoliku i rękaw swetra zwisający z oparcia krzesła jak ucięta ręka. Porządek nigdy nie był mocną stroną Beau.

Jake wydaje cichy pisk radości. Wyrywa mi się, gdy tylko otwieram drzwi, i pędzi ku szerokim plecom Beau. Rolety przy dużym oknie nie są spuszczone i widać ścianę magazynu na­przeciwko, pokrytą cieniami, jakie rzuca światło w alejce. Beau mówi coś do Jake'a, czego nie mogę zrozumieć, i wyciąga rękę, by podrapać go za uszami, podczas gdy drugą dobywa z in­strumentu jeszcze kilka pojedynczych taktów. Nie odwraca się i nie patrzy na mnie.

Jego dłoń wciąż przesuwa się po klawiszach i wydaje się, że obserwuje je uważnie. Spodziewam się, że zaraz wypowie jakiś przemądrzały komentarz na temat moich włosów, ale nawet nie spojrzy w moją stronę.

Spoglądam na stolik do kawy i widzę telefon usadowiony na starej gazecie. Świeci się mała czerwona cyfra „4”.

- Beau - mówię - nie odsłuchałeś sekretarki? Nie odebra­łeś moich wiadomości?

Kiwa głową, ale nadal nie chce na mnie patrzeć. Zaczynam się nagle zastanawiać, czy w pracy nie stało się coś złego, może coś z jego rodzicami, i czy nie jest przypadkiem pijany.

- Pewnie. Odebrałem - odpowiada. Jego dłoń nieruchomie­je nad klawiszami, a ostatnia nuta zawisa w powietrzu. - W każ­dym razie, odebrałem te z dzisiaj. Jeśli były jakieś wcześniejsze, to chyba je pominąłem.

A więc o to chodzi. Jest na mnie wściekły, bo nie zadzwoni­łam do niego, kiedy byłam w Georgii. Zalewa mnie fala gniewu.

252


Widzę koszyk z fiołkami na tacy śniadaniowej w Marriotcie i ko­smyk włosów przyklejony do mojego lustra. Czuję uderzenie chłodu, jakiego doznałam w sercu, widząc Delię Hervey stojącą na podjeździe domu, i przypominam sobie metaliczny posmak w ustach. Widzę ostre i jasne krawędzie złotych liter na pamiąt­kowej tablicy, której nie zamówiłam dla swojej siostry.

- Na litość boską, Beau - mówię. - Ktoś próbował mnie za­bić!

Słysząc to, obraca się na taborecie tak szybko, że Jake od­skakuje zdumiony.

- Tak - mówi Beau. - Cóż, to nie byłem ja!

Patrzymy na siebie jak dwoje dzieci na placu zabaw, nim za­czną się okładać i ciągnąć za włosy.

Narasta między nami fala gniewu i niczym trzęsienie ziemi burzy nieruchomość powietrza.

- Tak! - Uświadamiam sobie, że krzyczę. - Tak, właśnie to musiałam zrobić, jeśli mam być szczera.

Jake popiskuje, słysząc mój ton. Kładzie po sobie uszy i pa­trzy na nas, to na jedno, to na drugie.

- Beau - mówię, biorąc głęboki oddech. - Ktoś próbował otruć Jake'a. Niemal go zabił. Ktoś wszedł do mojego mieszka­nia i obciął mi włosy, kiedy spałam. Ktoś...

Nie kończę jednak tej litanii, bo Beau mi przerywa.

253


- I sądziłaś, że to ja - mówi. Jego słowa zawisają w powietrzu. - Uważałaś, że mogę ci to zrobić.

Patrzymy na siebie długą chwilę, nie bardzo wiem, co po­wiedzieć. Jake czołga się po podłodze i wsuwa mi czubek nosa w dłoń.

- Nie ufałaś mi na tyle, Susannah, by odrzucić myśl, że to ja
próbuję cię zabić. - Beau odwraca się do fortepianu i wygrywa
kilka taktów. - No cóż, cieszę się, że mają winnego, ktokolwiek
to jest.

Po chwili zaczyna grać od nowa.

Muzyka dobywa się z cieni i tańczy po pokoju. Dociera do mnie i opływa mnie, jakbym była wyspą albo kamieniem na rzece. Czuję łzy w kącikach oczu i stoję tak wpatrzona w plecy Beau, przyglądając się, jak podskakuje mu rytmicznie głowa i poruszają się dłonie, a potem biorę smycz Jake'a. Kiedy jeste­śmy już na korytarzu, zatrzaskuję za sobą drzwi. Muzyka po­chłania odgłos naszych kroków, gdy z powrotem schodzimy.

Chcąc nie chcąc, uśmiecham się, Gordon też szczerzy zęby, potem wyciąga rękę i głaszcze kark Jake'a. Pies toleruje to przez chwilę, potem się odsuwa.

Stoimy w holu wejściowym, a Gordon bez wątpienia wrócił właśnie z pracy. Ściska w dłoni teczkę i jest ubrany w długi ciemny płaszcz i garnitur; wygląda tak znajomo i zwyczajnie, że cieszę się na jego widok. Zaskakuje mnie to trochę, odwra­cam się więc szybko, by zamknąć za sobą drzwi i by nie do­strzegł mojego wyrazu twarzy.

254


- Jest tu poczta do ciebie - mówi. - Chcesz?

Uśmiecha się do mnie, a ja sobie uświadamiam, że nigdy tak naprawdę nie byłam dla niego miła.

- Posłuchaj - mówię zakłopotana - chciałam... ci podzięko­wać.

Jest to moje pierwsze spotkanie z Gordonem od czasu, gdy detektyw Aaronson mi powiedziała, że to on wpuścił do bu­dynku Kathleen Harper. Byłam tak święcie przekonana, że to Cathy, że gdy Aaronson wyprowadziła mnie z błędu, zaczęłam się na nią po prostu gapić, aż w końcu zamilkła i przekrzywia­jąc głowę, spytała, czy dobrze się czuję. Potem wyjaśniła, że do­stanę wezwanie z biura prokuratora okręgowego i że rozma­wiali już z Gordonem, który zgodził się zeznawać w razie roz­prawy.

Rebecca Aaronson wyjaśniła dalej, że kobieta pracująca w sklepie z kasetami wideo kilka domów dalej urywała się tam­tego wieczoru na papierosa i zauważyła Kathleen Harper jedy­nie stojącą na rogu; w gruncie rzeczy nie widziała, by tamta wchodziła po schodach do domu. Co oznacza, że Gordon jako jedyny umiejscowił Kathleen Harper wewnątrz budynku, za co powinniśmy go kochać.

Jest to tym ważniejsze, że technicy policyjni nic nie znaleźli w piwnicy. Kiedy Aaronson ujawniła mi ten fakt, wzięła głębo­ki oddech i powiedziała, że wciąż czekają na wyniki analizy włókien pobranych z mojego mieszkania. Unikała przy tym mojego wzroku, ale mimo wszystko wniosek nasuwa się sam. Nie można wykluczyć, że Kathleen Harper dostała się do mo­jego mieszkania, że była tam cały czas, schowana pod łóżkiem albo w garderobie, i nasłuchiwała, jak nalewam sobie drinka, obserwowała, jak się rozbieram, czekała, aż zasnę, by móc wśliz­nąć się w ciemność sypialni i obciąć mi włosy.

- Przykro mi - tłumaczy się teraz Gordon. - Czuję się okropnie, że ją wpuściłem.

255


- Daj spokój - mówię pospiesznie. - Naprawdę. Nie mogłeś wiedzieć. Założę się, że była przekonująca.

Gordon przytakuje.

- Ale to niewiele zmienia, prawda? - pyta, a potem, nim mam czas odpowiedzieć, wskazuje na schody. - Posłuchaj, Susannah, może byś się napiła? Głupio mi to mówić, ale wyglą­dasz, jakbyś potrzebowała drinka, a ja mam schłodzoną butel­kę wina.

Pewnie, że potrzebuję. Wiem doskonale, że mam zaczer­wienione oczy, a twarz w plamach. I choć przestałam się już użalać nad sobą i zaczęłam się wściekać na Beau za to, że był wściekły na mnie, nadal nie chcę być sama. Poza tym napraw­dę jestem wdzięczna Gordonowi i wiem, że powinnam dać mu okazję do poprawy. Zeznawanie w sądzie nie będzie prawdo­podobnie żadną przyjemnością, skąd poza tym mógł wiedzieć, że Kathleen to psychopatka o morderczych skłonnościach. Więc mówię:

- Dzięki. Będzie mi miło.

Już chciałam zaprowadzić Jake'a na górę, ale Gordon po­wiedział, że mój towarzysz też jest zaproszony i teraz pies leży jak długi u moich stóp. Widzę, że pozostawia po sobie niewy­raźne pasmo włosów na dywaniku Gordona, nowszej i znacznie droższej wariacji mojego chodnika. Odnosi się to do całego mieszkania i zastanawiam się, czy nalegał na wykonanie remon­tu, nim się wprowadził, i sam za to zapłacił, czy też Zoe doko­nała tego na własną rękę i policzyła sobie znacznie więcej przy wynajmie.

Ściany salonu Gordona są pomalowane na biało, dzięki cze­mu drewniana boazeria przy ławie okiennej i ozdobny kominek sprawiają wrażenie miękkich i niemal czarnych, jakby wycięto je z lśniącej ciemnej czekolady. Oświetlenie też jest nowocze­śniejsze niż u mnie, jego źródło to małe odwrócone do góry no­gami półmiski mlecznego szkła, które rzucają zbyt słaby blask, by ukazać w pełni dwa wielkie abstrakcyjne płótna wiszące po obu stronach masywnego gzymsu kominka. Komplet mebli jest skórzany i nagle widzę Gordona,

256


jak go kupuje, wybierając z zaaranżowanych salonów w sklepie meblowym. Widzę, jak stoi z młodym sprzedawcą, który informuje go, że obie kanapy, trzy- i dwuosobowa, wraz z fotelami zostały zaprezentowane w ostatnim numerze „Esquire'a”.

Wiem, że jestem wredna, ale Gordon ma w sobie coś, co mnie do tego prowokuje, zachęca. Przestań, mówię sobie, a Jake unosi łeb z dywanika i patrzy na mnie, jakby umiał czytać w moich myślach.

Gdzieś zaczyna dzwonić telefon, uświadamiam sobie, że to u mnie, że dźwięk dociera z góry. To Beau, jak przypuszczam, i niemal zrywam się z miejsca. Byłoby to jednak wyjątkowo nie­grzeczne, toteż zaczynam się tylko wiercić. Liczę sygnały. Bę­dzie ich pięć, nim włączy się sekretarka.

Wychodzi z kuchni, niosąc tacę z dwoma kieliszkami, butel­ką wina w wiaderku z lodem, małą miseczką oliwek i drugą z orzeszkami. Czuję się nagle ogromnie skrępowana. Przypo­minam sobie, że twarz mam prawdopodobnie obrzmiałą od płaczu, nie uczesałam resztek włosów i że mam na sobie dżin­sy, które wkładam do psiego parku.

Gordon stawia tacę na szklanym stoliku do kawy, gdzie nie zachował się nawet jeden pyłek. Wyjmuje butelkę z lodu i na­lewa wino. Kiedy mi podaje kieliszek, wyczuwam jego ciężar w swej dłoni i uświadamiam sobie, że jest kryształowy.

- Na zdrowie, Susannah - mówi Gordon. - Witaj w domu.

257


Rozdział 25

Pręty mojej kraty w drzwiach to czarna sieć na tle bladego ko­loru ścian i od strony mieszkania wyglądają jak plansza do gry w kółko i krzyżyk. Nie wiem, czy Zoe i Justin już ją widzieli. W tej chwili są w drodze do Paryża. Wyjechali dziś wczesnym rankiem, a Cathy i ja stałyśmy na schodach frontowych, obiecując zająć się domem, i machałyśmy na pożegnanie. Kiedy zniknęli, Cathy od­wróciła się do mnie i westchnęła: „Paryż. O rany. Kocham Pa­ryż”. A ja skinęłam głową i pomyślałam, że nim wrócą, będę mu­siała zdemontować kratę. W końcu już jej nie potrzebuję. Trzy­mam pod ręką numer ślusarza. Otworzyłam książkę telefoniczną na stronie z jego reklamą i podkreśliłam ją czerwonym długopi­sem; powinnam teraz do niego dzwonić albo pracować nad pro­jektami dla muzealnej herbaciarni, albo sprawdzić, czy mam się w co ubrać na lunch z Lolly tego popołudnia, ja jednak siedzę przy biurku i przeglądam album, który dała mi Karen Hervey.

Natrafiam na zdjęcia przyklejone do stronic z grubego ko­lorowego papieru. „Mokradła!”, napisałam pod jednym z nich zielonym flamastrem. Przyozdobiłam litery opadającymi pną­czami i narysowałam aligatora z wielkimi zębami. Fotografia pochodzi z wycieczki szkolnej na mokradła Okefenokee. Ga­nialiśmy się po korytarzach motelu i jedliśmy krakersy z ma­słem orzechowym z automatu.

Na zdjęciu gromada dzieciaków, których twarzy nie mogę rozpoznać, stoi w szeregu przy balustradzie pomostu biegną­cego wzdłuż oleistej wody. Pokazują języki i machają, a za ni­mi z ramki zwiesza się wysuszona oplątwa. Na następnej stro­nie znajduje się kilka sprasowanych kwiatów. Niemal bezbarw­ne płatki są przezroczyste i pokryte siatką cieniutkich żyłek, a ja nie mogę sobie przypomnieć, skąd się wzięły i dlaczego wy­dawały mi się takie ważne.

Na następnej stronie, pośrodku, przykleiłam obok siebie sześć walentynek, napisałam „14 lutego!” i narysowałam łuk i strzałę przebijającą serce. Jedna z kartek ma kształt serca i srebrny podpis,

258


na innej widnieje wieniec kwiatów i tłusty Kupidyn ze skrzydłami, które sprawiają wrażenie zbyt małych, by mogły utrzymać go w powietrzu. Na jeszcze innej napisano drukowanymi literami: „Bądź moja!”. Pamiętam tę walentynkę, bo nie była przeznaczona dla mnie, tylko dla Mariny. Sonny Delray umieścił ją w czerwonej kopercie; wsunął do naszej skrzynki na listy. Otworzyła ją, stojąc na środku naszej sypialni, a potem roześmiana wyrzuciła wysoko w górę, mówiąc: „Mo­żesz ją zatrzymać, skoro nie ma pojęcia, która z nas jest która!”.

Kiedy telefon dzwoni, jego sygnał jest tak ogłuszający, że podskakuję. Już mam odebrać, ale moja dłoń zastyga nad słu­chawką. Zeszłego wieczoru, kiedy wróciłam na górę po wizycie u Gordona, od razu zobaczyłam światełko sekretarki. Wcisnę­łam guzik, pewna, że usłyszę głos Beau, ale nikt się nie odezwał.

Przez ułamek sekundy wydawało mi się, że słyszę dźwięk, jakby ktoś przestawał mówić, i zastanawiałam się, czy to Beau i czy zaczął coś do mnie mówić, a potem zmienił zdanie. Puści­łam taśmę trzy razy, pochylając się nisko, jakbym mogła kogoś tam wyczuć, jakby jego odbicie w jakiś sposób utrwaliło się w tym małym pudełeczku na moim biurku, a ja mogłabym to uchwycić, gdybym tylko się postarała. Ale w końcu doszłam do wniosku, że się myliłam i że nic nie słychać, po czym skasowa­łam tajemnicze nagranie.

Teraz odzywa się Benjy. Nie pyta, czy ze mną wszystko w porządku, za co jestem mu bardzo wdzięczna. Zrobił to tyl­ko raz, kiedy pojechałam oddać mu taurusa. Gdy zapewniłam go, że tak, popatrzył na mnie tylko i skinął głową. „Sprytna z ciebie babka, laleczko - oświadczył. - Wiesz, jak o siebie za­dbać”. Teraz mówi mi, że ma już nowe drzwi do mojego mer­cedesa, i że powinnam przyprowadzić wóz jak najszybciej. Słu­cham jego głosu, a gdy odkłada słuchawkę, zamykam z gło­śnym trzaskiem album.

„Nie waż się, powtarzam, nie waż się spóźnić - powiedziała Lolly. - Słyszysz mnie?”. „Nic z tego. Nie dam rady”, odpowie­działam. „Co?”. W jej głosie usłyszałam brak zrozumienia, potem Lolly

259


westchnęła. „Susannah - powiedziała - powinnam cię zabić, ale nie zrobię tego, bo cieszę się, że wróciłaś. Napraw­dę trudno było zdobyć tę rezerwację”. Staram się więc za wszel­ką cenę nie spóźnić. Ponieważ jestem odpowiednio ubrana, od razu wzywam taksówkę, zamiast iść na piechotę. Zamówiłam ją odpowiednio wcześnie, by mogła mnie zawieźć do „Stratusa”, jednego z lepszych sklepów z zabawkami w mieście.

Określenie „zabawki” w tym wypadku jest nieco mylące. Miejsce to jest pełne przeróżnych rzeczy, począwszy od pluszo­wych zwierzaków wszelkiego rodzaju, a skończywszy na zesta­wach naukowych i teleskopach, które sprawią radość wielu do­rosłym. Sprzedają tu najlepsze latawce, jakie kiedykolwiek wi­działam - ptaki, sterówce i smoki w dzikich, jaskrawych kolorach, ze wstęgami przyczepionymi do ogonów. Razem z George'em przeszliśmy przez okres fascynacji latawcami i ku­si mnie teraz, by przespacerować się po tym dziale, ale nie mam czasu. Kieruję swe kroki do działu piśmienniczego.

Po kilku minutach znajduję to, o co mi chodziło, i staram się zachować trzeźwość umysłu wśród ciągnących się bez koń­ca rzędów nalepek i pisaków fluorescencyjnych. Są tu albumy we wszystkich możliwych rozmiarach, od najprostszych po naj­bardziej wyszukane. Wreszcie wybieram jeden z większych, do którego dołączono srebrne i złote pióro, zestaw liter samoprzy­lepnych i kolorowy brokat, którego można użyć, korzystając z kleju w sztyfcie. Biorę album z półki i staję w kolejce. Przy ka­sie każę go zapakować i przesłać pannie Karen Hervey, Rural Route One 727, Petamill w stanie Georgia.

Lunch, jak wyznała mi Lolly, ma na celu „ocenę konkuren­cji”, którą w tym wypadku stanowi tajska restauracja, niedawno otwarta na dachu jednego z ogromnych budynków na nabrze­żu. Ma doskonałe recenzje, co przyprawia Lolly o ból głowy.

Zazwyczaj to Richard, jej mąż czy nie mąż, towarzyszy Lol­ly w wyprawach na wrogie terytoria, ale ma dziś spotkanie, dlatego Lolly poprosiła mnie. Idziemy na lunch, nie na kola­cję, ponieważ, jak utrzymuje Lolly, to podczas lunchu można właściwie ocenić lokal.

260


„Każdy stroi się w pawie piórka do ko­lacji - oświadczyła przez telefon. - Ale w czasie lunchu można powiedzieć, czy miejsce jest naprawdę w porządku”.

Rzeczywiście poustawiali, ale nie są one tak złe, jak to się zda­rza. Małe, wycięte z ciemnego drewna i tworzące zasłonę, za któ­rą kryje się kasa. Lokal nosi nazwę „Chiang Mai Orchid”, a kel­ner przepasany szeroką szarfą, bez wątpienia student uniwersy­tetu, prowadzi nas do stolika pod przeciwległą ścianę, całą ze szkła. Widok na rzekę jest imponujący, lecz nie polecałabym te­go miejsca nikomu cierpiącemu na lęk wysokości. Lolly, nim sia­da, prawie niedostrzegalnie przesuwa krzesło do przodu.

- „Orchid” jest niepotrzebne - mruczy, nachylając się do mnie po odejściu kelnera. - „Chiang Mai” w zupełności by wy­starczyło. Nie mogli się powstrzymać i przedobrzyli.

Ta myśl wprawiają w doskonały humor, zamawia więc dla nas butelkę szampana.

Jej brwi, wyskubane w dwa idealne półksiężyce, unoszą się i niemal znikają pod grzywką. Od czasu, gdy ją ostatni raz wi­działam, ostrzygła się na pazia, co ją upodabnia do Doris Day.

261


Ogarnia mnie poczucie straszliwej nieuchronności i zasta­nawiam się, czy Lolly nie jest na mnie wściekła i czy mnie nie wywali. Może właśnie dlatego zamówiła szampana. Małe bąbel­ki syczą i eksplodują mi na języku.

- Przepraszam, Lolly - mówię. - Naprawdę przepraszam. Powinnam ci sama powiedzieć.

I wtedy mówię jej o telefonach, kwiatach, Kathleen Harper i włosach, i o kimś, kto śpiewał Shoo, fly w piwnicy.

Potrząsa głową, jakby potwierdzały się jej największe obawy co do mojej osoby.

- No cóż - mówi, otwierając menu. - Przynajmniej nie bę­dziesz musiała przebierać się w Halloween.

- Nie jest tak źle - protestuję.
Patrzy na mnie, unosząc jedną brew.

- Jak będę następnym razem jechać do Nowego Jorku, za­biorę cię ze sobą.

Uświadamiam sobie, że być może powinnam czuć się ura­żona, ale nie jestem. W gruncie rzeczy brzmi to zabawnie.

- Co ty, Lolly, zamierzasz zrobić ze mnie modnisię? - pytam.

- No cóż - powiada, przewracając stronę menu. - Zawsze jest jakaś szansa.

Uporałyśmy się z półmiskiem czegoś pośredniego między dimsum i sushi, i teraz wypijamy ostatni kieliszek szampana, i raczymy się małymi ciasteczkami marcepanowymi. Wreszcie Lolly wyciera delikatnie usta serwetką i rzucają na stół.

- A więc są pewni, że to ta kobieta?

262


Własne słowa przyprawiają mnie o lekki skurcz żołądka, ale jednocześnie odczuwam ulgę, wypowiadając je. Patrzę w stro­nę rzeki, na nabrzeża i maleńki kształt „Moshulu”, niegdyś czteromasztową barkentynę, a obecnie restaurację i nocny klub dla turystów. Gdy znów kieruję wzrok na Lolly, dostrze­gam, że mi się przygląda.

- Dex.

Słyszę teraz jej głos, wpierw natarczywy, potem przechodzą­cy w szept: „Wiesz, że nic ci to nie da, Shoo”. Sądzę, że miała ra­cję. Wszystko, co zrobiłam, okazało się daremne. „Nie mogłaś jej ocalić - ile razy powtarzała mi to Elena, nachylając się do mnie w swoim gabinecie. - Nie mogłaś zrobić nic, by ją ocalić”.

263


Lecz teraz, kiedy patrzę przez tę szklaną ścianę na nabrzeże, na setki maleńkich samochodów i ludzi dokądś spieszących, żału­ję, że nie mam takiej pewności jak ona.

- Są pewni, że to ta sama osoba?
- Ja jestem pewna. Czuję to.

- Tak czy inaczej nie musisz się już martwić - zapewnia Lolly i kładzie dłoń na moim ręku. - Trzeba ruszyć z miejsca, Susannah. Już po wszystkim.

Jest wpół do czwartej, kiedy wsiadamy do ekspresowej win­dy w „Chiang Mai Orchid”. Dźwig jest do połowy wysokości oklejony płytami, reszta jest wyłożona tajskim jedwabiem w niebiesko-zielone paski, toteż człowiek ma wrażenie, że sie­dzi w małym akwarium. Przyłącza się do nas grupa czterech mężczyzn w średnim wieku, są w garniturach i płaszczach, roz­mawiają przyciszonymi głosami i żują wykałaczki. Drzwi się za­mykają po chwili i spadamy z powrotem na ziemię.

Lolly proponuje, że mnie podrzuci do domu. Przepełniona poczuciem winy, myślę o Jake'u i mam ochotę skorzystać z oferty. Mimo wszystko mówię, że wolałabym się przejść. Szampan trochę uderzył mi do głowy, a nasz posiłek był zgod­nie z panującą modą lekki, dlatego chcę przetrzeźwieć na świe­żym powietrzu. Całujemy powietrze muskające nasze policzki i po chwili przyglądam się, jak Lolly przechodzi pospiesznie przez ulicę i wskakuje na przeciwległy chodnik, lądując na nim niczym ptak na gałęzi.

264


Jestem tylko trzy przecznice od mieszkania Beau i w pierw­szej chwili nie zamierzam tam iść. Lecz gdy ruszam przed sie­bie, nie mogę się powstrzymać, i nagle przepełnia mnie niepo­wstrzymane, niemal rozpaczliwe pragnienie, by go zobaczyć. Wiem oczywiście, że jest w pracy, lecz przechodzę na światłach i docieram do jego ulicy, jakbym wierzyła, że poczuję się lepiej, stojąc pod jego drzwiami.

Kwiaciarnia, nad którą mieszka, zwija interes. Niegdyś to była duża firma, hurtowy dostawca, prowadzący niewielki sklep od frontu, który, jak przypuszczam, sprzedawał resztki towaru, dziwne wiązki łodyżek wraz z fragmentami bukietów, czyli to wszystko, czego nie dało się już wcisnąć w te strzeliste kompozycje, jakie zdobią hole wejściowe w hotelach czy szkla­ne gabloty w sklepach takich jak Tiffany. Czasem w sobotni al­bo niedzielny poranek drzwi magazynu były otwarte, ukazując jaskinię kwiatów, jasne rozlewiska kolorów na tle ceglanej czer­wieni ścian. Dziś jednak są zamknięte, a ja widzę przez szybę, jak jakaś kobieta pakuje kawałki styropianu do pudła.

Wystukuję kod przy drzwiach wejściowych, kiedy przycho­dzi mi do głowy, że wkraczam bez zezwolenia na teren prywat­ny. Ale ponieważ Beau i tak jest nieobecny, nie ma to większe­go znaczenia. Lampa fluorescencyjna w holu szumi cicho. Przystaję na schodach niemal z nadzieją, że usłyszę muzykę. Ale nic tu nie dociera. Panuje martwa cisza, którą po chwili przerywa jedynie odgłos moich kroków.

Kiedy docieram pod jego drzwi, czuję się głupio. Mam klucz i mogę wejść do środka, ale nie robię tego. Dochodzę do wniosku, że najlepiej będzie mu zostawić wiadomość, gdy jed­nak wygrzebuję długopis z torebki, nie bardzo wiem, co napi­sać. W końcu składam kartkę tak, by kształtem przypominała psa, może to być Jake. Potem wtykam ją w szczelinę między drzwiami a framugą i odchodzę szybko, nim ktoś zdąży się zo­rientować, że tu byłam.

Już na ulicy dostrzegam kłąb ciemnych chmur w górze i uświadamiam sobie, że ta lekka, jak mi się wydawało, mgieł­ka przerodzi się za chwilę w deszcz. O czwartej po południu panuje spokój i

265


nigdzie nie widać taksówki. Ludzie, którzy wy­brali się na lunch, są już z powrotem w biurach, a godzina szczytu jeszcze się nie zaczęła. Chcę zdążyć na czas do domu, by Jake wybiegał się w parku, nim zacznie padać, i dochodzę do wniosku, że najszybciej będzie pójść na skróty, to znaczy alejką na tyłach budynku Beau, która zaprowadzi mnie na gwarną przecznicę, a tam powinnam już złapać taksówkę.

Jest za wcześnie, by zapaliły się latarnie uliczne, a ceglane ściany magazynów wznoszą się tak wysoko, że widać nad nimi tylko wąskie pasmo chmur. Gdybym stanęła oparta plecami o przeciwległy mur i podniosła głowę, ujrzałabym rząd okien mieszkania Beau. Mogłabym sprawdzić, czy przesącza się przez nie światło, co by dowodziło, że Beau tam się ukrywa. Raz, kiedy byłam pijana, zaczęłam rzucać w nie żwirem i uda­ło mi się trafić jedną z tych grubych tafli szkła. Ale dziś nie wi­dzę nigdzie żadnego żwiru, nie zamierzam zresztą opierać się plecami o ścianę magazynu, która cuchnie uryną.

Nie ma chodnika po obu stronach alejki, w której od biedy zmieści się samochód. Przypuszczam, że kiedyś był to tylko pa­saż, pochodzący jeszcze z czasów, gdy ludzie używali do trans­portu koni. Mijam dziwne drzwi, jakby komórki na węgiel, i wtedy, przez szczelinę między dachami, zaczynają spadać na ziemię pierwsze krople wody - duże, miękkie i szare; uświada­miam sobie, że będę musiała wyprowadzić Jake'a w deszczu, czego nie znosi. Kładzie wtedy uszy i przemyka się chyłkiem, czasem nawet trzeba go jakoś wywabić z holu na ulicę. Rozmy­ślam o tym i zastanawiam się, jak w takiej pogodzie uda się Halloween i co powiem Beau, kiedy znajdzie moje psie origami i zadzwoni dziś wieczorem, kiedy nagle dociera do mnie odgłos kroków.

Początkowo mi się wydaje, że to tylko jakieś echo, na które wcześniej nie zwróciłam uwagi. Ale potem uświadamiam sobie, że to coś innego. Wstrzymuję oddech i znów słyszę ten dźwięk. Ostrożny i niezbyt głośny. Ale nie jest złudzeniem - miarowy rytm kroków dociera z pewnej odległości. Jakby ktoś wszedł w alejkę przed minutą i powoli mnie doganiał.

266


Jestem już w połowie drogi i ściany przede mną wydają się zbiegać niczym u wylotu tunelu. Nie wiem, czy zdołam tam do­trzeć, nawet gdybym biegła, i próbuję sobie rozpaczliwie przy­pomnieć, co znajduje się na tej przecznicy. Może sklepy, po­winny też jeździć tam samochody, choć nie docierają do mnie żadne odgłosy ruchu. Słyszę tylko dźwięk, jaki wydają moje ob­casy na asfalcie, i to echo, które idealnie się do niego dostoso­wuje. Nie chcę zdradzać swych zamiarów, ale przesuwam sobie torbę na brzuch i sięgam po klucze. Wiem, że mogłabym krzy­czeć, ale ściana magazynu naprzeciwko budynku Beau jest cał­kowicie pozbawiona okien, a jego poddasze to jedyne mieszka­nie w całym domu. Ruszam szybciej, lecz kroki za moimi ple­cami też przyspieszają.

Wydaje mi się, jakby były tuż-tuż. Jestem pewna, że się zbli­żają, a do końca alejki kawał drogi. Zsuwam torbę z ramienia i chwytam pasek w połowie długości. Torebka nie jest dosta­tecznie ciężka, by wyrządzić krzywdę, ale może zdołam raz nią wywinąć, rąbnąć kogoś w twarz na tyle mocno, by go oszoło­mić. Drugą dłoń, która spoczywa w miękkim skórzanym wnę­trzu, zaciskam wokół kluczy, tak aby ich końcówki wystawały między palcami. Oczy, nakazuję sobie w myślach, celuj w oczy. I wtedy, w pół kroku, przystaję gwałtownie i obracam się na pięcie. Zapieram się nogami i biorę zamach, jednocześnie ro­biąc głęboki wydech.

Ale nikogo nie ma. Alejka jest pusta. Nikt nie stoi między mną a szarą bryłą światła, jaką jest teraz widoczna u wylotu te­go pasażu ulica, przy której mieszka Beau.

Rozdział 26

- Jestem martini! - obwieszcza Cathy, wirując na podeście schodów. - To jest brzeg kieliszka - pokazuje koło ze srebrne­go drutu, które zwisa z jej ramion. - A szminka to pieprz tu­recki. No i jak?

267


Ma na sobie srebrny, obcisły trykot i pokryte srebrnym sprejem baletki. Policzki i grzbiet nosa przyprószyła srebrnymi kropeczkami. Włosy zakryła puszystym, zielonym kapeluszem, który ma po obu stronach kołki z tektury, tak że jej głowa wy­gląda jak oliwka nabita na gigantyczną wykałaczkę.

- Wspaniale - mówię. - Jesteś martini z ginem czy wódką?
Przestaje się kręcić i opiera dłonie na biodrach. Teraz wy­gląda jak bardzo złe martini.

- Daj spokój. - Robi obrażoną minę. - Nie bądź smutasem.
Chodź z nami. Jill przebiera się za margaritę, będzie fajnie.

Krzywię się.

Patrzy na mnie, mrużąc oczy. Podejrzewa, że kłamię, ale nie chce tego przyznać.

- No dobra - oświadcza w końcu. - W takim razie będziesz
dawała dzieciakom łakocie.

Bierze ze stolika miskę pełną słodyczy i batonów i wciska mi w dłonie.

Brzęczy domofon w jej mieszkaniu i Cathy zatrzaskuje za sobą drzwi, po czym rusza w dół schodów. Po chwili przystaje i patrzy na mnie.

- Jesteś pewna? - pyta. - Nie musiałabyś się nawet przebierać.

Marszczy zatroskana czoło, ponieważ będę wyłączona z za­bawy; spędzę samotnie Halloween, podczas gdy jako koktajl mogłabym bawić się na balu kostiumowym w biurze jej linii lot­niczych. Domofon znów brzęczy, a Cathy unosi znacząco brwi.

268


- Zaczyna się - mówię i ruszam za nią na dół, trzymając w dłoniach gigantyczną misę słodyczy i nakazując Jake'owi zo­stać, bo z radości szczeka i przewraca małe dzieci.

Deszcz przeszedł w mżawkę, a na ostatnim stopniu pod drzwiami frontowymi stoi grupa maleńkich czarownic. Opusz­czam misę, by mogły nabrać garście słodyczy, i patrzę ponad ich głowami, jak Cathy biegnie truchtem w stronę czekającej taksówki. Otwierają się tylne drzwi i widzę przelotnie kogoś w jej wnętrzu. Jest ubrany na zielono i domyślam się, że to margerita. Cathy wydaje pisk, stając na brzegu kałuży przy krawężniku, ma problemy z drucianą obręczą i kapeluszem, nie chce zawadzie wykałaczką o dach taksówki, ale w końcu wślizguje się do wnętrza wozu i zatrzaskuje drzwi, i po chwili już ich nie ma.

Matka małych czarownic dziękuje mi i gdy zamykam cięż­kie drzwi wejściowe, maluchy zbiegają ze schodów i przyłącza­ją się do miniatury Dartha Vadera i jakiegoś anioła z różowy­mi skrzydłami. Stoję w holu i wyglądam przez rżnięte szyby na ulicę. Wzór zawijasów, arabesek i kwietnych girland nakłada się na ciemną wstęgę chodnika i przejeżdżające ulicą samocho­dy. Ludzie widziani przez nieco matowe szkło stanowią rozma­zane kształty. Pojawiają się w polu widzenia, nabierają na se­kundę ostrości i znikają.

W holu jest tak cicho, że niemal mam ochotę stąpać na pal­cach i zamiast zamknąć wielkie drzwi prowadzące do westybu­lu i zasłonić wszelki widok na ulicę, zostawiam je otwarte. Zoe byłaby niezadowolona. Wewnętrzne drzwi prowadzące bezpo­średnio do holu i klatki schodowej powinny zawsze być za­mknięte ze względów bezpieczeństwa, gdyby jakiś złoczyńca sforsował drzwi prowadzące na dwór, utknąłby w wejściu wy­łożonym marmurem, uwięziony w wysokiej klatce ciemnonie­bieskich ścian Zoe, dopóki nie zjawiłaby się policja i go nie za­brała. O ile mi wiadomo, nigdy się to nie zdarzyło. Poza tym nie stanowiło to przeszkody dla Kathleen Harper, myślę, blo­kując drzwi, by się nie zamykały. Przy okazji obu jej niezapo­wiedzianych wizyt. Zastanawiam się, czy powinnam zejść do

269


piwnicy i sprawdzić drzwi do ogrodu, ale jedno spojrzenie w dół schodów wystarcza, bym zrezygnowała z tego pomysłu. Jest tam ciemno i groźnie. Zadowalam się zamknięciem drzwi prowadzących do korytarza i klatki schodowej, które są dziw­nie liche w porównaniu z resztą budynku, ale mimo wszystko daje mi to poczucie bezpieczeństwa.

Domofon odzywa się trzykrotnie w ciągu następnych dwu­dziestu minut i za każdym razem biorę misę i zbiegam posłusz­nie na dół, po czym staję w mżawce na wilgotnym szczytowym stopniu schodów wejściowych, oferując czarodziejom i małym potworom słodycze. W wolnej chwili między tymi wędrówka­mi znajduję na lodówce paczkę batonów i dorzucam do misy. Za drugim razem zabieram ze sobą Jake'a, ale zaczyna szcze­kać na maleńkiego zielonego dinozaura, który wtula się w ojca z taką miną, jakby miał zaraz wybuchnąć płaczem, dlatego po­tem zamykam kratę w swoim mieszkaniu i zostawiam drzwi otwarte, żeby Jake mógł siedzieć i patrzeć, jak schodzę na dół. Robię to z najwyższą niechęcią, ponieważ kiedy wracam na gó­rę, leży z nosem i przednimi łapami wystającymi przez czarne kraty, niczym więzień.

- Jak tylko dzieciaki znikną, zostaniesz uwolniony - zapew­niam go.

Beau nie dzwoni. Jest już prawie ósma i zastanawiam się, czy jest gdzieś na halloweenowym przyjęciu, przebrany za le­karza albo dynię. Powinnam do niego zadzwonić, myślę. Po­winnam zostawić wiadomość, na wypadek gdyby papierowego psa wywiało na klatkę schodową albo został zdeptany przez Beau podczas otwierania drzwi. Po chwili z zadumy wyrywa mnie brzęczenie domofonu, nakazuję Jake'owi pozostanie na miejscu, a sama znów biorę misę i zbiegam po schodach.

Tym razem duchy i księżniczki są trochę starsze, a ich mat­ka czeka u podnóża schodów i macha do mnie, kiedy odcho­dzą. Zamykając drzwi, dostrzegam, że dzieciaków jest jakby mniej, i przypuszczam, że niebawem wszystkie zgarną rodzice do domów, a na ulicach pozostaną tylko starsze, które rzucają jajkami i strzelają

270


pianką do golenia, i obserwujący je policjan­ci. Moja miska jest do połowy pusta i gdy wchodzę z powrotem na górę, zastanawiam się, czy wszystko zniknie, czy też zostanie trochę na przyszły rok, choć pewnie nigdy przedtem Cathy nie zorganizowała tego tak oszczędnie. Snickersy poszły najszyb­ciej i właśnie je liczę, gdy z mieszkania Gordona wychyla się raptem jego głowa, niczym diabełek z pudełka.

- Cześć, Susannah! - mówi.

Zachowywał się tak cicho, że w ogóle nie domyśliłam się, że siedzi w domu. Zakładałam, że jestem zupełnie sama, i jego wi­dok zbija mnie w pierwszej chwili z tropu.

- Cześć - odpowiadam i uświadamiam sobie, że trzymam
przed sobą misę, jakbym chciała go poczęstować. - Cathy prosi­ła, żebym obsłużyła dzieciaki. Poszła na przyjęcie. Jako martini.

- Wiem - mówi Gordon. - W zeszłym roku była zebrą.
Wyobrażam sobie Cathy pokrytą paskami, z parą długich uszu z drutu i bibuły przytwierdzonych do głowy.

- Motywem przyjęcia była Afryka - ciągnie Gordon. - Jej partner przebrał się za wojownika masajskiego. - Otwiera drzwi szerzej i zachęca: - Wchodź.

Zastanawiam się nad Jakiem i czy będę słyszeć domofon. Gordon, jakby czytając w moich myślach, mówi:

Zapalił gaz w dużym kominku, a ogień robi o wiele większe wrażenie niż u mnie. To rzeczywiście płomienie. Jasne, czer­wone języki wspinają się na pomalowane szklane polana i na­pełniają je od wewnątrz blaskiem. Musi mieć zainstalowane ściemniacze, ponieważ pokój jest bardziej zacieniony niż ze­szłego wieczoru; przyćmione światło pasuje do wnętrza. Ściany nie wydają się takie białe, a boazeria jest bardziej przyjazna i męska.

271


ulicznych. - Kocham to mieszkanie. Zawsze marzy­łem, by było mnie kiedyś na takie stać, a także na jego urządze­nie. Lubiłem spacerować wzdłuż tych kamienic i wybierać tę, gdzie chciałbym mieszkać.

Uśmiecha się do mnie, a ja wyobrażam go sobie jako małe­go chłopca, który zagląda do oświetlonych okien.

- Dorastałeś w mieście? - pytam, uświadamiając sobie jed­nocześnie, że nic o nim nie wiem, że w ciągu tego roku, który
tu przeżyłam, nigdy się tym nie interesowałam.

Potrząsa głową.

- Nie - mówi. - W każdym razie nie tutaj. Urodziłem się
pod Waszyngtonem. Nie przelewało nam się. Tobie chyba po­wodziło się lepiej.

Zapada niezręczne milczenie. Nie bardzo wiem, co mam na to odpowiedzieć, przecież i my nie opływaliśmy w dostatki, ale zanim otworzyłam usta, Gordon mówi:

- Napijesz się? Trochę wina?

Sprawia wrażenie lekko podnieconego i niespokojnego, jak dziecko skrywające jakiś sekret. Waham się przez chwilę, a po­tem przypominam sobie, jak smakowało mi chardonnay, któ­ry otworzył zeszłego wieczoru. Kieliszek nie zaszkodzi, myślę, poza tym nabiorę odwagi, by zadzwonić do Beau.

- Pewnie - mówię.

Gordon uśmiecha się szeroko i daje nura do kuchni, po chwili zjawia się z butelką i dwoma kryształowymi kieliszkami. Biorę je od niego, a on, nalewając, oświadcza:

- Robi się z tego nałóg.

Zmuszam się do grzecznościowego uśmiechu.

- Za szczęśliwe dni! - Gordon unosi kieliszek. A potem, kie­dy sączę zimne wino o słomkowym kolorze, on znika w holu al­bo sypialni.

W kuchni pali się światło, a ja podchodzę do drzwi i zaglą­dam do środka. Jest mniej więcej tej samej wielkości co moja, ale o wiele bardziej nowoczesna i z pewnością drożej wyposa­żona. Całe pomieszczenie jest białe, łącznie z terakotą na pod­łodze, glazurą na ścianach, lodówką i nowoczesnym piecykiem zainstalowanym na

272


równie białej wyspie pośrodku, która wy­gląda tak, jakby nigdy jej nie używano. Prawdę mówiąc, cała kuchnia sprawia wrażenie, jakby nikt nigdy z niej nie korzy­stał, i nagle przychodzi mi do głowy, że nie przypominam so­bie, by z mieszkania Gordona kiedykolwiek dochodził jakiś za­pach. Podejrzewam, że w jednej z tych białych szafek jest gdzieś ukryta mikrofalówka i że gdybym otworzyła lodówkę, moim oczom ukazałyby się butelki białego wina i piwa, a także specjały w rodzaju salsy, marynowanych koreczków śledzio­wych, korniszonów i oliwek.

Ściany są puste, jeśli nie liczyć kalendarza i magnesu przy­trzymującego nieskazitelny zestaw noży, których ostrza są tak świeże i nowe, że migoczą w świetle lamp. Telefon to jedno z tych lśniących urządzeń z małym ekranem i mnóstwem przy­cisków służących do programowania numerów. Pamiętam, co Shawn mówił o Gordonie, że pewnie wydzwania na różne seks-linie, i teraz wydaje się to nieco śmieszne. Mimo wszystko rzu­cam okiem na płytkę, gdzie wyświetlane są najczęściej wybiera­ne numery. Nie dostrzegam nazwisk wypisanych ołówkiem na małych, białych prosto kącikach, i gdy rozglądam się wokół, uświadamiam sobie, że na drzwiach lodówki nie ma nawet re­klamówki z telefonem jakiejś chińskiej restauracji czy pizzerii. Nagle to miejsce przyprawia mnie o niepokój. Przenika je sa­motność Gordona, a ja czuję się speszona, że to dostrzegłam, jakbym otworzyła drzwi i zastała go nagiego albo siedzącego na sedesie.

- Tutaj! - mówi Gordon. - Znalazłem!

Jego głos mnie wystraszył, obracam się szybciej, niż zamie­rzałam. Wylewam przy okazji odrobinę wina i zastanawiam się, czy widać na mojej twarzy wyrzuty sumienia. Czuję, że moje policzki nabierają rumieńców. Gordon zdaje się tego nie do­strzegać. Stoi w drzwiach kuchni i trzyma w dłoni okrągłą po­marańczową kartę jak trofeum, włożył też marynarkę. Jest bez wątpienia nowa, na pierwszy rzut oka to bardzo drogi, lekko omszały tweed, i niezupełnie pasuje do czarnego golfa i dżin­sów. Macha do mnie kartą, a ja dopiero teraz widzę, że ma to być dynia. Z czarnymi wąskimi oczami

273


i szczerbatym uśmie­chem.

- Jest przyjęcie w mieście - oświadcza Gordon. - Zamierza­łem cię spytać, no wiesz, czy wybrałabyś się tam ze mną. Mogli­byśmy wpaść tam na chwilę, a potem pójść na kolację. Zarezer­wowałem stolik na późną godzinę w „Monique”.

Znam „Monique”. To niesamowicie drogie francuskie bistro w dzielnicy historycznej, z takimi luksusami jak małe otwarte kominki i przesadnie wygodne stoliki przybrane tym neoprowansalskim suknem, które przyprawia mnie o ból głowy. Jest często reklamowane w przewodnikach turystycznych jako miej­sce romantyczne, jedno z tych, gdzie bankierzy zabierają swoje dziewczyny z okazji pierwszej randki albo oświadczyn. Nie wy­obrażam sobie, bym mogła siedzieć w jednej z tych małych, za­tłoczonych sal naprzeciwko Gordona, i nie mam pojęcia, co po­wiedzieć. Przygląda mi się bacznie z szerokim uśmiechem ocze­kiwania, a ja dostrzegam po raz pierwszy, że gdy tak wykrzywia twarz, robi się okrągła i gładka jak u dziecka.

Chcę coś powiedzieć o moich obowiązkach podczas Halloween albo o Jake'u czy Beau, ale nim mam czas otworzyć usta, Gordon znów zaczyna mówić. Teraz jednak podniecenie ustę­puje miejsca szczerości. Marszczy czoło i spuszcza odrobinę wzrok, i gdy ponownie kieruje na mnie spojrzenie, w jego twa­rzy dostrzegam coś przebiegłego. Ma jakiś sekret i zamierza się nim podzielić.

- Jest mi naprawdę przykro z powodu twojej siostry - mó­wi. - To musiało być dla ciebie straszne.

Gapię się na Gordona. Nigdy nie opowiadałam w tym do­mu o Marinie. Na piersiach czuję cieniutką, swędzącą warstwę potu i gdy się odzywam, mój język jest jak z ołowiu.

Zastanawiam się, czy kłamie, czy Rebecca Aaronson rzeczy­wiście mu o tym powiedziała, ale nim cokolwiek przychodzi mi do głowy, Gordon mówi:

274


- Zresztą sam wiedziałem, że coś jest nie tak. Domyśliłem się. Zazwyczaj potrafię się zorientować, gdy ktoś jest naprawdę zraniony. Myślę, że ludzie rozpoznają to w innych. Mam wra­żenie, że to jest jakby los, przeznaczenie.

Powietrze w kuchni Gordona wydaje mi się nagle gęste.

- Nie mam ochoty iść na to przyjęcie - słyszę własny głos.
Ale Gordon nie zwraca na moje słowa uwagi. Mówi dalej o przeznaczeniu.

- To znaczy, kiedy ktoś zaczął cię prześladować. Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć, Susannah, ale chcę się tobą zaopieko­wać. Naprawdę.

Odstawiam kieliszek i cofam się. Wyczuwam przez bluzę chłód białych kafelków.

Kiwam głową, co Gordon bierze za sygnał, że wszystko jest w porządku.

- To nie jest żaden bal przebierańców - zapewnia i uśmiecha
się do mnie uspokajająco, pokazując przy tym dynię, jakby na do­wód, że nie będę musiała wkładać prześcieradła na głowę i wołać
„Uuuu!” albo kapelusza czarownicy, ja jednak widzę tylko jego rę­kę wysuniętą w moją stronę, mam wrażenie, że wpycha mnie
w kąt kuchni. - Podadzą tylko kilka drinków, zjawi się pewnie je­den wampir albo dwóch. Potem możemy się wymknąć i pogadać.

Jego ciało blokuje drzwi. Próbuję wziąć głęboki oddech, ale czuję, że lada moment zacznę krzyczeć.

- Muszę iść! - oświadczam stanowczo.

Wpycham Gordona do salonu. Kiedy ruszam w stronę drzwi, staram się nie biec. Wydaje się, że to w tej chwili bardzo ważne - iść powoli, nie spuszczać z niego wzroku; próbuję kroczyć dostoj­nie, choć zdaję sobie sprawę, że przypominam sunącego kraba.

- Susannah - mówi. - Proszę.

Idzie za mną z wyciągniętymi rękami, a ja odsuwam się od niego i staję w otwartych drzwiach.

275


- Nie mogę, Gordon - zapewniam. - Ja...

Chcę powiedzieć, że jestem już zaangażowana, że nie musi się o mnie troszczyć czy nawet przebywać w pobliżu, ale Gor­don chwyta mnie za ramię.

Wyrywam z jego uścisku ramię, odwracając się gwałtownie, i w tym momencie widzę Shawna wbiegającego po schodach. Pokonuje po dwa stopnie naraz.

- Puść ją! Natychmiast! - wrzeszczy Shawn. - Co ty, kurwa,
sobie wyobrażasz?

Z góry dobiega szczekanie zaniepokojonego Jake'a i Gordon uwalnia wreszcie moje ramię. Robi się czerwony na twarzy.

- Co cię to obchodzi? - pyta wściekle Gordon. - Nic jej nie
robię. Sam spytaj.

Zanim mam czas otworzyć usta, Shawn chwyta Gordona za klapy nowej marynarki i przyciska do ściany. Odskakuję do ty­łu i strącam miskę ze schodów, batony rozsypują się po czer­wonym chodniku. Shawn przysuwa twarz do twarzy Gordona, wykręcając w pięściach klapy jego marynarki.

- Kurwa, trzymaj się od niej z daleka, ty zboczeńcu. Sły­szysz? - syczy przez zaciśnięte zęby.

Ruszam w ich stronę, nie chcąc, by Shawn uderzył Gordo­na, na co się zanosi, ale nim udaje mi się cokolwiek zrobić, Gordon wyciąga ręce i odpycha przeciwnika.

Gordon robi się śmiertelnie blady, a ja czuję, jak skręca mi się żołądek.

276


Potrząsam głową. Nie mogę oderwać od niego wzroku, nie mogę przestać się zastanawiać, czy to jego okrągłą twarz ujrza­ła Marina, otwierając drzwi swojego mieszkania.

Gordon wciąż mi się przygląda. Chce coś powiedzieć, ale w końcu rezygnuje. Mija mnie i sięga w głąb swojego mieszka­nia, by zgasić światło. Potem zamyka drzwi.

Słyszę, jak Jake popiskuje na górze i wołam do niego. Jego głos zamiera chrapliwie i sekundę później z góry dobiega głu­chy łomot psiego ciała, osuwającego się na podłogę.

Stoimy bez ruchu, wpatrzeni w schody, jakby Gordon mógł się ni stąd, ni zowąd zmaterializować.

- Czy to prawda? - pytam w końcu. - Ta historia z areszto­waniem?

Shawn przytakuje.

- Tak. Nie wiedziałem o tym aż do dzisiejszego popołudnia, bo inaczej ostrzegłbym cię wcześniej. Znalazłem to przypad­kiem w poczcie Zoe, kiedy czegoś szukałem.

277


Nie pytam nawet, dlaczego Shawn przeglądał dokumenty Zoe dotyczące innych mieszkańców ani dlaczego jest tutaj, sko­ro miał być w Meksyku. Nie obchodzi mnie to w tej chwili. Cie­szę się po prostu, że jest.

Potrząsam zdecydowanie głową.

- Powinnam zadzwonić do Marka Cope'a - mówię. - To detektyw. Ten, który prowadzi śledztwo.

Shawn przytakuje.

- Okej. - Odwraca się i zaczyna schodzić. - Jestem u Zoe
i Justina, jakbyś czegoś potrzebowała.

Przychodzi mi do głowy, że trzeba pozbierać batony i cu­kierki, nachylam się, ale daję spokój. Zrobię to później. W tej chwili pragnę usłyszeć brzmienie głosu Marka Cope'a. Nie je­stem nawet pewna, co mam mu powiedzieć, co to znaczy dla Gordona, jakie będą skutki dla Kathleen Harper, ale idąc na górę, myślę, że to on będzie się nad tym głowił. Jestem trochę zła, że mi osobiście nie powiedział o Gordonie, ale z drugiej strony może nie miał o tym pojęcia. Może Rebecca Aaronson nigdy go o tym nie poinformowała,

278


czy też dowie­działa się o tym dopiero po zatrzymaniu Kathleen. I tak nie miałoby to już znaczenia, i teraz gdy o tym myślę, wiem z całą pewnością, że policja nie może chodzie i informować ludzi o ta­kich sprawach.

Jake leży płasko na podłodze w holu, pysk i łapy wysunął możliwie daleko poza kraty. Wierci się i popiskuje, kiedy mo­cuję się z zamkami, a potem co najmniej przez minutę muszę go przekonywać, by się cofnął, bo inaczej nie otworzę kraty.

- Dobry pies! - mówię i całuję go w czubek łba, ciągnąc jed­nocześnie za uszy. - Dobry, dobry pies!

Nagle dociera do mnie, że jestem roztrzęsiona i że kręci mi się w głowie, czuję się jak ktoś, kto wpadł na drodze w poślizg i o włos uniknął zderzenia czołowego albo wylądowania w ro­wie. Zamykam za sobą kratę i oboje z Jakiem idziemy do sy­pialni po moją torebkę. Gdzieś na jej dnie znajduje się notes elektroniczny i upływa chwila, nim dokopuję się do niego, a potem próbuję wywołać numer Marka Cope'a. Opieram urządzenie o budzik i wystukuję numer domowy detektywa na telefonie w sypialni, ale gdy podnoszę słuchawkę do ucha, do­ciera do mnie tylko martwa cisza.

Patrzę na aparat i dostrzegam, że małe światełko zasilania w ogóle się nie pali.

Halloween, myślę sobie. Jakiś kretyn spieprzył gdzieś prze­wody i teraz telefon jest głuchy. Cathy od wieków mi radziła, żebym kupiła komórkę, tak samo Lolly, ale nienawidzę takich gadżetów. Muszę się przejść do wypożyczalni wideo i zadzwo­nić stamtąd. A potem przychodzi mi do głowy, że przecież Shawn jest tutaj, a z pewnością należy do osób, które nie roz­stają się z telefonem komórkowym. Zamykam notes elektro­niczny i wsuwam go do kieszeni bluzy.

Kiedy otwieram kratę, Jake wychodzi za mną na schody. Wydaje mi się, że to podłe więzić go ponownie, ale każę mu się położyć i pilnować. Nie chcę, by strząchał z siebie włosy po ca­łym mieszkaniu Zoe i Justina.

- Dobry pies - mówię. - Zostań.

279


Jake posyła mi przeciągłe spojrzenie, ale osuwa się posłusz­nie na podest, tak jak mu każę. Potem ruszam schodami w dół, wołając:

- Shawn? Hej, Shawn, jesteś tam?

Rozdział 27

Mieszkanie Zoe i Justina jest większe, niż się spodziewałam. Zachodziłam czasem do ich biura na dole, znajdującego się po drugiej stronie głównego holu, ale tu nigdy nie byłam. Salon wraz z kuchnią musiał być pierwotnie jadalnią albo nawet salą balową. Zajmuje cały tył domu, a między jego ogromnymi wykuszowymi oknami, które wychodzą na ogród, zainstalowano rozsuwane drzwi prowadzące na taras. Nad czarnymi taflami szkła zwieszają się białe żaluzje, co w połączeniu z bielą ścian nadaje pomieszczeniu wrażenie monochromatyczności, jakby jego kolory wyblakły. Myślę sobie, że dodałabym trochę czer­wieni dla kontrastu, może nawet głębokiego fioletu. Wszystko jedno czego, byle wydobyć ten pokój z bezkresu czerni i bieli, które w założeniu mają wyglądać minimalistycznie i modnie, a w gruncie rzeczy są nudne.

Oświetlenie też nie pomaga. To rozlewiska jasności, które sprawiają, że cienie gromadzą się w kątach jak kałuże brudnej wody. Gra muzyka, coś klasycznego, może Brahms albo Beethoven; nie od razu dostrzegam Shawna. Wchodzę do środka, a drzwi zamykają się za mną bezgłośnie. Dopiero gdy go wołam, wyłania się, jak przypuszczam, z łazienki czy może sypialni. Zdążyłam do tej pory podnieść słuchawkę telefonu, który stoi na stoliku obok kanapy. Jest głuchy. Wciąż trzymam ją w dłoni, kiedy wchodzi Shawn.

- Hej - mówi. - Złapałaś swojego detektywa? Przesłali już komunikat? APB. Zawsze się zastanawiałem, co to znaczy. APB. W serialach policyjnych ciągle się to pojawia. Chcesz pi­wa?

280


- Ali points bulletin - wyjaśniam. - Piwa? Pewnie. Telefony
są głuche i nie mogłam zadzwonić. Masz komórkę, z której
mogłabym skorzystać?

Włożył dziś strój motocyklisty, czarną kurtkę z mnóstwem kieszeni i skomplikowanymi na pierwszy rzut oka zamkami, to­też barwa jego stroju pasuje idealnie do mieszkania. Przez gło­wę przebiega mi myśl, że może specjalnie się tak ubrał.

Muzyka narasta i opada, a Shawn zdejmuje kapsle z butelek.

Wyciągam z kieszeni notes elektroniczny i ponownie pró­buję znaleźć numer Marka Cope'a.

- Nigdy nie umiałam obchodzić się z czymś takim - mówię
ze złością i łykam piwa, potem wciskam odpowiedni guzik, a na

281


czarnym ekranie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawiają się cyfry. - Eureka!

Kiedy podnoszę wzrok, Shawn opiera się o krawędź piecyka i bacznie mi się przygląda. Podnosi butelkę, potem zaczyna grze­bać w kieszeniach, a ja domyślam się, że szuka komórki, ale gdy wyciąga rękę z powrotem, trzyma w niej paczkę papierosów.

Stoi tak z piwem w dłoni i papierosem, uśmiechając się do mnie, i po raz pierwszy przychodzi mi do głowy, że być może coś zażył. Jego oczy są zabawnie szkliste, czego nie zauważyłam, kie­dy byliśmy na górze, i zaczynam się zastanawiać, co robił w dru­gim pokoju, nim zeszłam do niego. Czuję lekki niepokój i my­ślę, że być może nie był to taki dobry pomysł. Odurzeni ludzie potrafią zaleźć za skórę.

Zoe nie dzwoniła z Paryża. Głucha linia to nie trik z okazji Halloween. A on nie jest tu po to, by zajmować się jakimiś do­kumentami. Jest tu po to, by mnie zabić.

Wiem, że powinnam uciekać. Albo przynajmniej czymś rzu­cić. Albo go kopnąć. Albo krzyczeć. Ale nie mogę. Ogarnął mnie paraliż. Mięśnie zamarły, tak jak i mój umysł. Niczym ze­gar, którego wskazówki nagle znieruchomiały. Jestem zamro­żona w czasie. Mogę tylko patrzeć na naszyjnik.

Shawn nosi pod kurtką czarny T-shirt, na którego tle poły­skuje złoty łańcuszek, a przyczepiony do niego medalion jest

282


mniejszy od ćwierćdolarówki. Jego falista krawędź wygląda tak, jakby ktoś nakreślił jej linię niepewną dłonią, ale nawet ze swego miejsca, z odległości pięciu stóp, widzę wyraźnie, co na nim widnieje. Jest dokładnie taki, jak go zapamiętałam. Duży mężczyzna stoi w wodzie, jedna noga wysunięta do przodu, a na barkach trzyma dzieciątko Jezus.

Ostatnim razem, gdy go widziałam, doznałam podobnego paraliżu i zmieszania, ponieważ tak jak i teraz znajdował się w niewłaściwym miejscu. Nie strzegł Mariny, nie zapewniał jej bezpieczeństwa w podróży, jak obiecywała pani Pease w skle­pie jubilerskim, lecz wisiał na szyi chłopca, którego kochała.

- Charlie?

Wymawiam to imię niemal odruchowo, ale jeszcze nim mężczyzna stojący przede mną zaprzecza ruchem głowy, wy­czuwam, że się mylę, że medalion ze świętym Krzysztofem nie ocalił ani Charliego, ani Mariny.

- Ironia losu, czyż nie? - mówi. - Teraz to ty nie potrafisz nas odróżnić.

Jednak potrafię. Nagle wszystkie elementy układają się w całość i oto jawi się przede mną zrekonstruowana przeszłość.

Kiedy się domyśliła? - zastanawiam się. Czy z kwiatami przyszła też jakaś kartka? Jakieś ukryte przesłanie w tekście walentynki? Czy była to jedynie nadzieja, która przerodziła się w przekonanie? Nadzieja, że Charles Eames nigdy by jej tego nie zrobił, nigdy nie prześladowałby w ten sposób, nawet po tylu latach; i przekonanie, które rozkwitło i przerodziło się w pewność, że jeśli to nie był Charlie, to mimo wszystko musiał być to ktoś, kogo znałyśmy dawno temu.

Widzę w wyobraźni, jak Marina rozmawia z Deksem Eamesem. Widzę ją, jak się uśmiecha, bo Dex potwierdza jej wcześniej­sze podejrzenia. A potem telefonuje do mnie. Stoi w kuchni i owija sobie przewód telefonu wokół dłoni, i dzwoni, by omówić ze mną następny ruch i powiedzieć, że Charlie Eames nigdy nie wyjechał z Petamill.

Shawn obserwuje mnie tak, jak kot obserwuje chrabąszcza. Pieści szyjkę butelki i wygina wargi. Pamiętam, jak je całowałam.

283


Pamiętam ich miękki dotyk i głos, który przed dwudzie­stu laty, podczas pikniku z okazji Dnia Pamięci, wyszeptał sło­wa „Kocham cię, kocham cię”. Widzę swoją siostrę, gdy przy­staje na polu lucerny tuż przed świtem i unosi szybko głowę ni­czym jeleń, kiedy zwietrzy myśliwego. Tuż obok splątanych krzewów starej róży jarzy się w ciemności maleńkie światełko.

- Szedłeś za nimi - mówię. - Tamtej nocy. I obserwowałeś ich. A potem go zabiłeś.

Wzdycha, jakby znudzony tą historią.

- Powiedziałem mu, żeby zostawił ją w spokoju, ale nie chciał mnie słuchać - wyjaśnia. - Tamtego niedzielnego ranka kopałem akurat dół koło silosu, kiedy go zobaczyłem. Stanął i powiedział, że wygada o stodole i innych pożarach, w ogóle o wszystkim, jeśli nie przestanę za nią łazić. - Człowiek, który był niegdyś Sonnym Delrayem, potrząsa głową, nie mogąc się nadziwić. - Ktoś musiał się nią zaopiekować. Ktoś musiał się upewnić, że zostanie ocalona.

Ocalona? - pytam w myślach. Ocalona przed kim? Przed czym? I widzę, jak Delrayowie przejeżdżają obok naszego do­mu w swych odświętnych, niedzielnych ubraniach, przypomi­nam sobie też wielką tablicę przy drodze, na której widniała obietnica Jezusa.

- I dlatego zamówiłeś tę płytę? - pytam. - Żeby ocalić Marinę?

Moje ciało jakby odrobinę odtajało i być może jest zdolne do ruchu. Zaciskam palce na szyjce butelki i zastanawiam się, czy zdołałabym posłużyć się nią jak bronią. W kieszeni dżinsów mam klucze, ale nie mogę się do nich dostać, nie wstając jednocześnie. Nie chcę spuszczać go z oka, ale nie wydaje mi się, bym w tej nie­skazitelnej kuchni widziała blok z nożami, komplet nożyc do dro­biu czy choćby rożen. Nawet Jake nie może tu przybiec, bo drzwi mieszkania Zoe i Justina są zamknięte. Zsuwam stopę z poprzecz­nego drążka taboretu, starając się wymacać podłogę, a Shawn uśmiecha się do mnie, jakbym powiedziała coś mądrego.

- Mam nadzieję, że podobał ci się napis - mówi. - Pomyśla­łem o tym. Nie chciałem ryzykować i dopuścić, by Bóg o niej zapomniał.

284


- Nie mogłeś - przyznaję, starając się nadać mojemu głoso­wi normalne brzmienie. - Rozumiem to.

Obliczam odległość między mną, nim a drzwiami balkonu, zastanawiając się jednocześnie, czy są zamknięte i czy zdołam ich dopaść, nim mnie złapie. Nawet gdyby mi się udało, to i tak nie wiem, czy dałabym radę pokonać mur ogrodu. Byłabym w pułapce. Nie wiem, gdzie trzyma ten swój nóż, ale mogę się założyć, że w którejś kieszeni kurtki.

Wyobrażam sobie Sonny'ego podążającego naszym tropem przez całe lata, wyszukującego nasze nazwiska w książkach telefonicznych, spacerującego obok naszych domów. I wyobra­żam sobie, jak romansuje z biedną Delią, tak jak romansował z Cathy, zbliżając się do nich na tyle, by móc znaleźć numery telefonów, zadawać pytania, wkraczać na teren prywatny.

Wstrzymuję oddech, ale Shawn się nie porusza. Nie do­strzegam błysku ostrza ani nagłego ruchu w moją stronę. Na razie.

- Nie powiedziałem jej - dodaje. - Musiałem się przygo­tować.

Nie chcę tego słuchać, ale wiem, że jeśli mam liczyć na ja­kąkolwiek szansę przeżycia, muszę nakłaniać go do mówienia. Jego milczenie jest przerażające.

285


Przypominam sobie BethAnn, jak nazywała go „miasto­wym” i mówiła, że nigdy nie ożeni się z Delią.

- Mieszkanie w apartamentowcu - wyjaśnia. - W Falls Church. Przygotowałem je dla niej. Meble i wszystko. Mam niebieski dywanik. W jej ulubionym kolorze.

Przytakuję, starając się stłumić mdłości.

- Kiedy do niej dzwoniłem, siadałem na tym dywanie. Wy­obrażałem sobie, jaka byłaby szczęśliwa, patrząc na niego. Lu­biłem słuchać jej głosu.

Przypominam sobie przeraźliwy, pusty dźwięk mojego telefo­nu i nie chcę wiedzieć, gdzie siedział, kiedy do mnie wydzwaniał.

- Wysłałem jej kwiaty. I walentynkę. Dużą. Chciałem, by wiedziała, że nie jest sama w dniu świętego Walentego. Że nie powinna być smutna, ponieważ nie musi być zawsze samotna.

- Więc dlaczego? - pytam. - Dlaczego ją zabiłeś, skoro chciałeś, żeby była szczęśliwa?

Głos z trudem dobywa mi się z gardła i podejrzewam, że Shawn być może wcale mnie nie słyszy. Ale po chwili mówi:

Choć wolałabym nie patrzeć na niego, nie mogę odwrócić wzroku. Muszę zachęcać go do mówienia.

- Dlatego... - odpowiada. - Wiesz. Z powodu tego, co robiła.
Na jego policzkach pojawia się rumieniec gniewu, z trudem

mówi. Upływa chwila, nim uświadamiam sobie, że ma na my­śli Kathleen Harper.

286


Nie wiem, czy słusznie robię, ciskając mu w twarz imię Kath­leen, ale mam wrażenie, że nie mogę się powstrzymać. Moje serce nagle ożywa, było martwe, a teraz łomocze, usta porusza­ją się jakby z własnej woli, nie czekając na to, co podpowie im umysł. Może jeśli Shawn się zdenerwuje, zacznie być rozkojarzony, a to moja jedyna szansa.

- Kto jak kto, ale ty powinieneś to zrozumieć - mówię.

Na jego twarzy znów pojawia się rumieniec; wybucha śmie­chem.

- Co? - pyta. - Co? - Uderza butelką piwa o blat barku i po­dciąga znacząco kołnierz skórzanej kurtki. - Myślisz, że to cały ja, że nie ma we mnie nic więcej?

Głos mu mięknie, nabiera niemal uwodzicielskiego tonu, lecz przebija w nim ukryty gniew, aż w końcu zaczynam go odczuwać.

- Myślałaś o tym, co? - pyta, a ja przypominam sobie noc w Brugii, niewyraźne sygnały, zapach seksu unoszący się w po­wietrzu. - Zastanawiałaś się, tak jak Cathy.

Zbliżył się do mnie już wcześniej i przysunął twarz do mo­jej twarzy. Czuję wzbierające łzy. Przelewają się w końcu i pły­ną mi po policzkach.

- Nie wiedziałaś, czy cała ta gadka o Jake'u, podróżach po
Europie, o tym, czy ludzie mogą się zmienić, wywołała w tobie pragnienie, żeby się ze mną pieprzyć czy też by opowiedzieć mi o swoim małym, smutnym, ubogim życiu miłosnym. I na tym właśnie polega sztuczka. W tym jestem dobry. Zastanawiasz się, co dostaniesz - dobrego przyjaciela czy porządne rżnięcie. I ni­gdy nie masz szansy skapować się, kim naprawdę jestem. - Je­go głos wznosi się niemal do krzyku. - Zdradzę ci sekret, Shoo. Kobiety nigdy nie biorą takich mężczyzn jak ja poważnie. Jeśli pozwoli im się gadać o swoich włosach, makijażu i małych ża­łosnych cierpieniach, nawet człowieka nie zauważą.

Twarz Shawna jest czerwona, a żyły na jego szyi wyglądają jak naprężone sznury. Zastyga i bierze oddech, płytki i urywany, jakby

287


pokonał biegiem ogromny dystans. Zsunęłam się do przodu i nie siedzę już na stołku, lecz gdy znów zaczyna mówić, zastygam.

- Nie zrozum mnie jednak źle. Nie chciałem tolerować ta­kiego zachowania z jej strony. Nie mogłem pozwolić, by się z tym obnosiła, z tym swoim cholernym lesbijstwem. - Potrzą­sa głową, jakby wciąż nie mógł uwierzyć, że Marina mogła mu to zrobić, a jego głos niemal drży; wydaje się, że Shawn jest bliski płaczu. - To grzech. Idzie się za to do piekła, prze­cież wiesz. Powiedziałem jej, że mogę ją ocalić. I wiesz, co zro­biła?

Nachyla się do mnie, jest teraz tak blisko, że mogłabym go dotknąć, gdybym wyciągnęła rękę. W kącikach ust ma ślinę, a w oczach dostrzegam łzy. Staram się poruszyć, a ostra kra­wędź baru wrzyna mi się w plecy.

- Wybuchnęła śmiechem - szepcze. - Powiedziałem, że mógłbym ją ocalić, a ona popatrzyła na mnie i tylko się roze­śmiała.

Widzę Marinę. Myśli, że to tylko Sonny Delray i że nawet jeśli zabił Charliego tyle lat temu, poradzi z nim sobie. Dla niej jest niczym. Zawsze tak było. Widzę, jak patrzy na niego. Wi­dzę, jak słucha jego oferty - niebieski dywanik, ocalenie - a później wybucha śmiechem.

- Przykro mi - mówię, głos mnie zawodzi, ale staram się zmusić go do posłuszeństwa, i myślę, że jeśli zdołam nawiązać z nim kontakt, to może uda mi się przeżyć. - Przykro mi. Przy­kro mi, Sonny...

To jednak niewłaściwe słowa.

- To nie jest nawet moje pieprzone imię! - wrzeszczy. - Ni­gdy nie znałaś mojego pieprzonego imienia!

Potem mnie uderza, i to mocno.

Padam na barek, biorę zamach i celuję butelką w głowę Shawna. Jednocześnie krzyczę z całych sił. Nieprzerwanie. Krzyczę bez końca, mając nadzieję, że ktoś gdzieś mnie usłyszy.

Trafiam go w nos, z boku. Nie robię mu krzywdy, jest pew­nie tylko lekko wystraszony, ale odruchowo unosi dłoń do twa­rzy. Mam czas, by pchnąć nogą w jego stronę stołek barowy i rzucić się

288


do ucieczki, ale widzę też, że drugą ręką sięga do kieszeni i wyjmuje nóż.

Moje stopy w skarpetkach ślizgają się na podłodze i gdy do­biegam do kanapy, łapie mnie za nogę, a ja czuję ostry ból. Lampa przewraca się i roztrzaskuje, ale docieram do drzwi pierwsza. Otwieram je jednym szarpnięciem i czuję jego rękę na swojej talii. Chwyta mnie za głowę. Jego palce ześlizgują się, krzyczę, wykręcając się i rzucając do przodu, wymachuję ręko­ma, ale trzyma mnie za szyję.

Jest nacisk, ostry ból, uczucie dławienia i gdy próbuję po­nownie krzyknąć, z ust nie dobywa się żaden dźwięk. Moje stopy wciąż jednak przebierają rozpaczliwie i po chwili oboje wypadamy na schody. Uderzam o kredens i stos maga­zynów ląduje na podłodze. Shawn krzyczy coś, ale nie mogę się zorientować co, a po sekundzie dostrzegam kątem oka Jake'a.

Zbiega ze schodów, pędząc ile sił w nogach, i przez ten krót­ki jak mgnienie oka moment widzę, że położył uszy i w gniew­nym grymasie wyszczerzył kły. Chcę zawołać na niego, po­wstrzymać jakoś, bo wiem, że Shawn jego także zabije. Ale nie mogę, Jake skacze, a ja padam na bok.

Trzymam się oburącz za gardło. Trudno mi oddychać, nie widzę też Jake'a. Boję się, że został zadźgany, że leży gdzieś obok, a ja nie mogę mu pomóc. Spomiędzy moich palców są­czy się mnóstwo krwi. Płynie i płynie, nieważne jak mocno za­ciskam palce. Czuję ją na ramionach i piersiach i wiem, że mu­szę koniecznie dotrzeć do drzwi i wydostać się na ulicę. Ponie­waż Shawn poderżnął mi gardło i umieram.

Wstaję, robię krok i niemal padam. Przed moimi oczami unoszą się i przesuwają czarne plamy. Nogi odmawiają mi po­słuszeństwa, chwytam się krawędzi kredensu. Uświadamiam so­bie, że potłukła się jakaś porcelana, a kawałek czegoś, co było kiedyś wazonem, trzeszczy mi pod dłonią. Widzę przed sobą białe tafle ciętego szkła w drzwiach wejściowych, i gdy brzeg kre­densu się kończy, mam przez ułamek sekundy wrażenie, że spa­dam w pustkę. Potem na wpół krocząc, na wpół ślizgając się po parkiecie, zderzam się z

289


krzesłem i po chwili walę się na marmu­rową podłogę holu.

Głowę mam za ciężką, by ją unieść. Coś porusza się obok mnie i czuję na twarzy futro Jake'a. Widzę błyski światła, po­tem rozlega się głośne dzwonienie i wysoki dziecięcy głos do­maga się słodyczy i grozi straszeniem. Ktoś wali do szklanych drzwi i wola. Ale nie mogę oddychać i czuję, że robię się coraz mniejsza, jakby wsysała mnie otchłań czasu. I na chwilę przed zniknięciem słyszę szczekanie Jake'a.

Rozdział 28

Wyczuwam zapach kwiatów. Coś uporczywego i słodkiego. Frezje. Ich woń zasnuwa moje sny. Płynie nad polami ku far­mie, gdzie widzę skąpane w słońcu schody werandy i otwarte okna domu. Kiedy podchodzę bliżej, dostrzegam białe firanki napierające na szarą siatkę, jakby chciały uciec. Łopocą i pul­sują w takt niewidocznych wentylatorów. Obok garażu jasnym płomieniem kwitną lilie, a kanapa buja się leciutko, niespokoj­na w podmuchach wiatru. Otwierają się drzwi wejściowe i ktoś w nich staje, przywołując mnie. Lecz nim mam czas się zorien­tować, kto to jest, budzę się znowu.

Tak dzieje się za każdym razem. Pielęgniarki mówią, że to z powodu morfiny, która spływa do mojej krwi, ale nie jestem taka pewna. W tych ostatnich chwilach na podłodze holu, kiedy zmniejszałam się coraz bardziej, kurcząc się do wielkości punk­cika świetlnego, usłyszałam głos Mariny. „Wróć do domu - szep­tała. - Wróć do domu”.

Lolly nachyla się nade mną.

- Jake jest u mnie - mówi. - Nic mu nie jest. Nie martw się.

Ściska mnie za rękę.

Woń płynie z nocnego stolika, kątem oka dostrzegam ko­lor, plamę jasnego fioletu, złota i aksamitnego karmazynu - wszystko to na tle bladego kwadratu ściany.

290


- Nie wiem od kogo. Nie ma przy nich żadnej karteczki, ale
są piękne. Ktoś cię rozpieszcza - oświadcza Lolly i podnosi wa­zon wypełniony po brzegi frezjami, bym mogła sama zobaczyć.
- Jest tylko coś takiego, przyklejone taśmą. Ciekawe, kto to zrobił. Jest urocze. Wygląda zupełnie jak Jake.

Drzwi się otwierają i w polu mojego widzenia pojawia się pielęgniarka w różowym fartuchu ochronnym.

- Przykro mi - zwraca się do Lolly - ale będzie pani musia­ła już iść.

Pielęgniarka jest pulchna i jasnowłosa, i z tymi swoimi czer­wonymi policzkami i niebieskimi oczami wygląda jak postać z opowiadania dla dzieci. Słyszę kółka od wózka, który ciągnie. Parkuje obok mojego łóżka i znika mi na chwilę z oczu, gdy ustawia go w odpowiednim miejscu.

Jej włosy łaskoczą mnie w twarz, gdy całuje mnie w czoło, i po chwili znika mi z pola widzenia, postukując obcasami. Drzwi się zamykają, dociera też do mnie trzask - pielęgniarka wciąga gumowe rękawiczki. Kątem oka dostrzegam błysk stali.

- Proszę się nie martwić - mówi. - Nie będzie bolało.
Czuję lekkie pociągnięcie i słyszę jakby dźwięk nożyczek.

Shawn zdążył tylko raz przejechać mi po gardle i, jak się do­wiedziałam, nie udało mu się dokonać poważniejszej szkody. Gdybym jednak nie poruszała się tak szybko i gdyby nie poja­wił się Jake, sytuacja mogłaby wyglądać inaczej. Skończyło się na tym, że o mało nie wykrwawiłam się na śmierć.

Przewracam oczyma, aż widzę kwiaty. Wdycham ich zapach i obserwuję rozmazaną plamę koloru. Nawet gdy czuję ostry ból szyi i słyszę, jak pielęgniarka mruczy coś pod nosem, sta­ram się skoncentrować na wazonie z frezjami i małym psie z papieru, przyklejonym do jego brzegu.

291


To wszystko działo się dziś rano. Teraz w moim pokoju obok okna stoi Mark Cope. Jego koszula to plama, jasnego błę­kitu na tle zwiewnie białego prostokąta nieba; przesuwa palcem wzdłuż parapetu, jakby znalazł tam kurz i zamierzał złożyć skargę na sprzątaczki. Odwraca się do mnie ze zmarszczonym czołem, a ja wiem, co zamierza mi powiedzieć, zanim jeszcze otwiera usta.

- Kilka godzin temu znaleźli ciało - mówi Mark Cope. - Dokładnie tam, gdzie mówiłaś. Obok dziury po starym silosie.

Domyśliłam się, że Charlie będzie spoczywał w tym miejscu, ponieważ Delrayowie rozebrali silos tamtego łata, a dziura i elementy konstrukcji stanowiły gotowy grób, który już na nie­go czekał, kiedy tamtego niedzielnego poranka przed dwu­dziestu laty szedł przez pola, szukając Sonny'ego Delraya.

Wyszeptałam to wczoraj detektyw Aaronson, wychrypiałam skrzekliwie do jej ucha, kiedy nachyliła się nade mną tak nisko, że mogłam dostrzec szwy na jej białym jedwabnym kołnie­rzu i poczułam mieszaninę woni szamponu i perfum, która przylgnęła do jej włosów. Była tu razem z wampirem, kiedy się ocknęłam, i to ona mi powiedziała o małym amatorze słodyczy, który zajrzał przez szyby w drzwiach, i o jego ojcu, który miał przy sobie komórkę i zadzwonił na 911. „Miałaś szczęście”, oświadczyła Rebecca.

Teraz patrzę na Marka Cope'a i zamykam oczy. Widzę sze­ryfa Hancy'ego. A także Deksa Eamesa. I niebieskie światło po­licyjnego radiowozu na polnej drodze. Dostrzegam grupę lu­dzi stojących nad otworem po starym silosie Delrayów i myślę o Charliem, który pomimo medalionu pod koszulą nigdy nie dotarł nad zatokę ani na pola naftowe, ani nigdzie indziej.

- Sądzę, że to Delray podpalił stodołę - mówi Mark Cope. - Mówi ci to coś?

Przytakuję i otwieram oczy.

292


Shawn, tak przy okazji - nigdy nie wyleczył się ze swo­jej obsesji na punkcie Mariny. Poszedł na studia zawodowe do Macon i osiągnął niezły wynik. Okazał się bystrym chłopakiem, matka była z niego dumna. Nie wierzy, oczywiście, w to wszyst­ko. Mówi, że jej syn nigdy nie skrzywdził nawet muchy. Tak czy inaczej dostał pracę w Atlancie, próbujemy się zorientować, czy da się tam coś znaleźć. Nie był notowany, ale kiedy tam przebywał, grasował w mieście jakiś podglądacz, doszło do kil­ku incydentów. Skończyło się, gdy wyjechał. - Mark Cope wzrusza ramionami. - To mógł być on. Wszystkie kobiety były niezamężne, kilka miało rude włosy.

Patrzy przez okno, jakby się czemuś przyglądał albo zoba­czył kogoś znajomego na parkingu czy na ulicy. Po chwili, nie odwracając się, opowiada mi dalej o Shawnie:

- Kiedy wyjeżdżał z Atlanty, miał za sobą pięć lat pracy w jednej firmie. To była fabryka sprzętu rolniczego, zajmował stanowisko kierownika produkcji. Dyrektor personalny powie­dział nam, że bardzo żałowali, kiedy odszedł, ale Shawn tłuma­czył, że przenosi się do Waszyngtonu ze swoją narzeczoną, któ­ra przyjęła tam posadę. Dali mu doskonałe świadectwo i skromną odprawę. - Mark zastanawia się nad tym, potem mówi: - Przypuszczamy, że obserwował Marinę od jakiegoś ro­ku, może dwóch, nim zaczął w ogóle działać. Dostał kolejne dobre zajęcie w Bethesda, znowu jako szef produkcji, i właśnie wtedy zaczął się stawać Shawnem, jakiego znałaś. Miał przyja­ciela, z którym kombinował, facet nigdy nie wierzył, że Shawn
jest gejem, i zażądał, by ten się zdeklarował. Shawn wyjaśnił, że tylko udawał, bo „ułatwiało” to sprawy. Jego szefem w pracy była kobieta, której się podlizywał. Wyjaśnił kumplowi, że ko­biety nigdy nie czują się zagrożone ze strony gejów.

Zamykam znów oczy, a Mark Cope mówi dalej:

- W końcu przetrwał swoją szefową, przejął jej stanowisko i kupił w sierpniu mieszkanie w Falls Church. Wydaje nam się, że zadzwonił po raz pierwszy do Mariny jakiś miesiąc później.
Della Hervey przypomina sobie, że chyba dała mu jej numer,
a kiedy Marina go zmieniła, dała mu także ten nowy. Della jest

293


pewna, że posłużył się jej kluczami, żeby dostać się do waszego domu. Tak przy okazji, kiedy się tam zjawił, dał sobie spokój z gejowskimi zabawami.

Słowa Marka przepływają nade mną strumieniem i choć mam zamknięte oczy, wie, że słucham. Rozmawia tak ze mną od półtora dnia, czyli odkąd tu jestem zawinięta w szpitalną koszulę i biały szalik z gazy. Przychodzi co kilka godzin i mówi mi o wszystkim. Relacjonuje każdą udokumentowaną minutę działalności Shawna, jakby był mi to winien, jakby chciał się zrewanżować za to, że nie zdołał mnie ochronić. Teraz mówi:

- Sprzedał mieszkanie rok temu i zrezygnował z pracy.
Prawdę mówiąc, jego firma i tak zamierzała zmniejszyć zatrud­nienie, odszedł więc na własną prośbę i dostał za to pieniądze.
Z tego się utrzymywał w Filadelfii. Również od Delii dowiedział
się, gdzie mieszkasz, było to krótko po śmierci Mariny. Powie­dział jej, że chce ci posłać kwiaty. - Milczy przez chwilę, by je­go słowa dotarły do mnie, a potem mówi dalej: - Przypuszcza­my, że obserwował dom przez jakiś czas, śledził Cathy, zapisał się do jej siłowni. Zaprzyjaźnili się, zaczęła go zapraszać, miał to, o co mu chodziło. Kiedy Zoe i Justin go zatrudnili, był to dla niego szczęśliwy traf, niespodziewany dar losu. Dyspono­wał teraz kluczami do całego domu. Znaleźliśmy w jego miesz­kaniu śrubokręt ze śladami granatowego lakieru, jak nam się wydaje. Śledził cię. Wiedział, gdzie pracujesz.

Chce coś jeszcze powiedzieć, wyczuwam to nawet z za­mkniętymi oczami i czekam. Po chwili, która wydaje się bardzo długa, znów słyszę jego głos:

294


- Ani ja - mówię.

- Tak, ale ty nie jesteś policjantką.

Początkowo uważałam, że nie powinno się umacniać go w poczuciu winy, że nie jest odpowiedzialny za coś, co ma ko­rzenie w odległej przeszłości i co rozrastało się, rozpełzało przez długie lata, aż w końcu zazdrość, miłość i ból zaczęły na­brzmiewać niczym pąki, które lada chwila się otworzą. Ale po­tem uświadomiłam sobie, że tylko to może mi teraz ofiarować i że nie wolno mi odrzucać tego daru. Byłoby to podłością. To mówienie Marka Cope'a, to zeznawanie przede mną, stanowi jego pokutę za to, że Shawn uciekł.

Po raz pierwszy zaczęłam to podejrzewać wczoraj, kiedy ani Rebecca Aaronson, ani wampir nie wspomnieli o nim, a te przypuszczenia potwierdziła obecność policjanta, którego po­stawiono pod drzwiami mojego pokoju. Starano się ukryć ten fakt przede mną, ale dostrzegłam w przelocie jego mundur i usłyszałam ściszony głos Rebeki, kiedy coś do niego mówiła. Nie znałam jednak szczegółów, dopóki Mark mi nie opowie­dział, jak Jake rzucił się na Shawna, a ten umknął do piwnicy, skąd wydostał się przez drzwi ogrodowe i przesadził mur, na którym nigdy nie założyliśmy drutu kolczastego ani nie wysy­paliśmy tłuczonego szkła.

Policja znalazła krew na schodach piwnicznych i drzwiach prowadzących do ogrodu i wczoraj Mark mnie zapewnił, że go złapią. Teraz, gdy wiedzą, kim jest, i gdy przeszukali jego mieszkanie, przesłuchali jego znajomych i prześledzili wcześ­niejsze posunięcia, jest to tylko kwestią czasu. Być może w cią­gu kilku godzin Shawn znajdzie się pod kluczem. Najprawdopodobniej, poinformował

295


mnie Mark, Shawn został przynaj­mniej raz poważnie ugryziony przez psa, co wymaga interwen­cji lekarskiej, a to z kolei ułatwi poszukiwania. Postawiono w stan pogotowia wszystkie szpitale, przychodnie i apteki. Mi­nął jednak już cały dzień. I ten poranek. Gdy otwieram w koń­cu oczy, widzę Marka Cope'a obróconego do mnie plecami.

- Mam złe wieści, Susannah. Nie chciałem ci mówić, wpierw
musieliśmy się upewnić. - Siada z tymi słowami w plastikowym
fotelu u stóp mojego łóżka, bym mogła go widzieć, a ja po raz pierwszy, od kiedy go poznałam, dostrzegam, że jest zmęczo­ny. - Wyprzedził nas o krok. Wyleciał wczoraj wczesnym ran­kiem z lotniska Kennedy'ego. Do Meksyku. Kupił trzy tygo­dnie temu bilet, tu, w Filadelfii.

Coś we mnie narasta, coś tak nieznajomego, że upływa chwila, nim uświadamiam sobie, że to śmiech. Jest bolesny i gdy dociera do mojej klatki piersiowej i gardła, przyprawia mnie o łzy. Mark mówi coś o ekstradycji, jak już go znajdą, co jest tylko kwestią czasu, kiedy dostrzega, że wydaję z siebie ci­che, dziwne dźwięki. Przypomina to bardziej popiskiwanie chomika albo ptaka niż głos człowieka.

- Susannah, nic ci nie jest? - pyta szybko i wysuwa w moją
stronę dłonie, choć nie wie, co nimi robić. Zrywa się z miejsca.
- Zawołać pielęgniarkę?

Potrząsam głową. Obserwuje mnie uważnie, w miarę jak dźwięk powoli zanika, i na mój gest podaje mi bloczek i niebie­ski długopis, leżące na stoliku obok łóżka. Mogę od biedy mó­wić, ale gdy boli mnie za bardzo, zaczynam pisać. Zdążyłam nabazgrać wcześniej „wody” i „Beau”, a teraz kreślę „2 listopada” i podaję bloczek Markowi, który bierze go do ręki.

Patrzy na mnie, ale nie rozumie.

- Tak. To dzisiaj - mówi, a gdy milczę i nie proszę gestem o długopis, dochodzi do wniosku, że muszę być już zmęczona, i odkłada bloczek. - Posłuchaj, musisz odpocząć. Wrócę później.

Patrzę, jak idzie w stronę drzwi. Obciąga mankiety koszuli w nieznacznym odruchu pedanterii, jakby się chciał ogarnąć, nim znów stanie w obliczu świata.

296


- Kathleen Harper chce się z tobą widzieć - mówi Rebecca Aaronson. - Jest za drzwiami. Masz ochotę się z nią spotkać? Możesz odmówić.

Rebecca wpadła, bo chciała mi powiedzieć, że nie orientują się, gdzie dokładnie w Meksyku może przebywać Shawn, wie­dzą jednak, że musiał być w domu i śledzić moją taksówkę, kie­dy jechałam do salonu fryzjerskiego i Marriotta. Dziewczyna obsługująca stoisko z prasą rozpoznała go na zdjęciu. Potem Aaronson wyjaśniła mi, jak otruł Jake'a. „To była zwykła trut­ka na szczury - powiedziała. - Znaleźliśmy ją w jego mieszka­niu, a także dwie kiełbasy, które nią nafaszerował i zostawił w lodówce. Tego popołudnia kręcił się prawdopodobnie w po­bliżu i poszedł za tobą do parku. Jake go znał, więc Shawn miał ułatwione zadanie”.

Przypominam sobie, jak Jake się opierał, gdy Shawn wziął go na ręce, żeby zanieść do taksówki. Nawet warczał. Byłam zbyt głupia, by się zorientować. Ale Jake wiedział. Na myśl o tym napływają mi łzy do oczu i sięgam po chusteczkę. Rebec­ca sądzi, że to z powodu Kathleen, i mówi:

Rebecca kiwa głową i prostuje się. Wyczuwam, że nie bar­dzo jej się to podoba, ma obawy, że Kathleen może zrobić czy powiedzieć coś, co mnie jeszcze bardziej zdenerwuje. Gdyby mówienie przychodziło mi łatwiej, zapewniłabym, że jestem daleka od zdenerwowania. Detektyw Aaronson podchodzi do drzwi i je otwiera. Mój policjant stróż już zniknął; wrócił do kierowania ruchem, kiedy się okazało, że Shawn jest w Meksy­ku. Rebecca patrzy na mnie i mówi:

- Będę na korytarzu, gdybyś mnie potrzebowała.

Chwilę później w nogach mojego łóżka staje Kathleen Har­per. Trzyma bukiet astrów. Łodygi są zawinięte w celofan i przewiązane wstążką.

- Ostatnie z ogrodu - wyjaśnia i kładzie je na blacie mojej
komody wykonanej z imitacji drewna. Ma na sobie granatowy

297


kostium, który wygląda tak, jakby kiedyś dobrze na niej leżał, ale teraz jest luźny i workowaty w pewnych miejscach, ponie­waż straciła dużo na wadze.

- Tamtej nocy... no wiesz, kiedy przyszłam do twojego do­mu... skłamałam, żeby się dostać do środka - mówi po chwili. - Pokazałam jakiś stary klucz i powiedziałam, że mi go dałaś. Przypuszczałam, że mnie nie wpuścisz, a musiałam się z tobą zobaczyć. - Urywa i patrzy na mnie, wydaje mi się, że zaraz wy­buchnie płaczem, lecz nie dostrzegam łez. - Chciałam cię prze­prosić za to, że byłam dla ciebie taka wredna, kiedy do mnie przyszłaś. I chciałam wyjaśnić, jak to było ze mną i Mariną.

Patrzę na nią, przytakuję nieznacznie, co wywołuje ból, i wskazuję krzesło. Potrząsa głową.

- Nie mogę długo zostać - mówi, wodząc placami po bukie­cie astrów, a ja nagle się zastanawiam, czy posadziła je Marina, czy może zrobiły to razem. Po chwili ciągnie, nie patrząc na mnie: - To był mój pierwszy raz z kobietą. Jej chyba też. Po­znałam Allena zaraz po studiach, pobraliśmy się i mieliśmy dzieci. Byliśmy szczęśliwi. Tak jakby. Ale kiedy w banku zaczę­ła pracować Marina, po prostu wiedziałam. - Patrzy teraz na mnie. - Wiesz, jaka była. Wciągała cię, wydawało się, że wszyst­ko w porównaniu z nią jest blade. Posłuchaj, naprawdę ją ko­chałam. Chciałam, żebyśmy były razem. Miałam wrażenie, że należę do niej. Ale nigdy, że ona należy do mnie.

Obserwuję ją. Nie wiem, co mogłabym powiedzieć, nawet gdybym umiała w tej chwili mówić.

- Byłam o ciebie zazdrosna - wyznaje Kathleen. - I nadal
jestem zazdrosna.

Podchodzi do okna i patrzy w dół. Koniuszki jej palców wspierają się na parapecie, pełne napięcia i oczekiwania, jak u pianistki przed koncertem. Od tyłu sprawia wrażenie, jakby wstrzymywała oddech.

- Zabił ją z mojego powodu? - pyta, a ja sobie uświada­miam, że w jakiś potworny sposób potrzebuje zapewnienia, że to prawda, że skoro nie była najważniejsza w życiu Mariny, to przynajmniej była najważniejsza w jej śmierci.

298


Kiedy nie odpowiadam, odwraca się i patrzy na mnie. Sta­ra się mnie nakłonić, bym dała jej tę ostatnią rzecz, tę ostatnią cząstkę Mariny.

- Nie wiem - mówię szeptem, a słowa te sprawiają ból. Każ­de z osobna.

Cathy mnie odwiedza. Beau już tu jest, kiedy się zjawia, i wszyscy razem oglądamy Simpsonów. „D'oh!” - woła Homer, drzwi się otwierają na oścież i do środka wlatuje mnóstwo ba­lonów. Cathy wciąż ma na sobie swój uniform, co oznacza, że przyszła wprost z lotniska. Stara się być radosna, ale przycho­dzi jej to z trudem. W końcu zaczyna płakać. Beau otaczają ra­mieniem i sadza na plastikowym krześle, a potem przynosi jej szklankę letniej wody z mojej łazienki.

- Nie wiedziałam - powtarza raz za razem. - Był taki przy­jacielski na siłowni. Wydawał się nieszkodliwy. Był zabawny. Nie wiedziałam. Po prostu nie wiedziałam.

Beau pocieszają, że wszystko w porządku. Klepie ją po ra­mieniu i mówi, że nikt nie mógł wiedzieć.

- Susannah nie wiedziała - zapewnia. - A przecież znała go
całe życie!

Cathy śmieje się słabo i przytakuje. Beau daje jej kilka chu­steczek higienicznych, a ona wyciera nos i zwija papier w kulkę.

- Wiem - mówi. - Ale to co innego. Chodzi mi o to, że się z nim zaprzyjaźniłam. Doprowadził nawet do tego, że się w nim zadurzyłam. Pomyślałam, że może...

- To psychopata - przerywa jej Beau. - Manipuluje ludźmi.
Kiedy ich nie morduje, myślę sobie. Cathy i Beau patrzą na

mnie, a ja wiem, że pomyśleli właśnie to samo, nikt jednak nie chce powiedzieć tego głośno.

Zoe także przychodzi, w towarzystwie Justina. Przynoszą róże i małą buteleczkę szampana ze słomką, którego nie mogę wypić. Zoe wykręca nerwowo dłonie i mówi, że jest jej przykro, że go za­trudniła, a Justin dodaje, że nigdy nie powinni dawać mu kluczy. Później, tego samego wieczoru, zjawia się Lolly i wypija szampana.

299


- Nie martw się, dzieciaku - mówi, machając na mnie słom­ką. - W mig cię poskładamy. Znam jednego chirurga plastycz­nego. Jest niesamowity.

Szyja wciąż mnie boli, nadal mówię szeptem i muszę pisać różne rzeczy, ale odsunęli już morfinę i zastąpili ją percodanem, a dziś wieczorem wypuszczają mnie do domu. Lolly ma zawieźć mnie do Beau, gdzie razem z Jakiem zostaniemy przez jakiś czas i gdzie Beau wraz z Cathy szykują kolację-niespodziankę. Lolly mi o tym powiedziała, ponieważ wie, że nie będę mogła prze­łknąć nawet kawałka, a nie lubię niespodzianek. Mówi, że każe im wszystko odwołać, ale wiem, że przychodzą Zoe i Justin, po­za tym Beau zaprosił także Benjy'ego, dlatego zapewniam ją, że wszystko w porządku. Wciąż jednak się martwi, kupiła mi także dwie jedwabne chińskie piżamy i kimono, żebym miała co na siebie włożyć. Są wspaniałe, przesuwam palcami po zarysach chryzantem i smoków, zastanawiając się, czy mogę w ogóle wło­żyć coś równie pięknego, kiedy do pokoju wchodzi Mark Cope.

Trzyma dużą papierową torbę, która wygląda, jakby po­chodziła z jakiegoś ekskluzywnego sklepu przy Piątej Alei, uśmiecha się do mnie i mówi:

- Hej, nieźle wyglądasz!

Nie jest to komentarz, który zwykle mu łatwo przychodzi, krzywię się więc i odsuwam od siebie kimono. Z pewnym zdzi­wieniem stwierdzam, że cieszę się na jego widok.

- Więc wracasz do domu. To dobrze - mówi i podaje mi
torbę. - Jeśli kiedykolwiek sprawa znajdzie się w sądzie, będzie
to materiał dowodowy. Znaleźliśmy to u Shawna w mieszkaniu
i pomyślałem sobie, że chciałabyś pewnie zobaczyć.

Biorę od niego torbę i gdy zaglądam do środka, widzę oprawki na zdjęcia i rozpoznaję fotografie, które zostały zabra­ne z biurka mamy w Petamill. Pod spodem znajduje się coś za­pakowanego w biały plastik, przypomina kształtem książkę. Dostrzegam przelotnie jasny turkus i gdy rozwijam paczkę, na moich kolanach ląduje album Mariny. Spogląda na mnie z okładki jasnożółta stokrotka, okrągła i nieruchoma jak oko.

300


Okładki albumu są gładkie i uginają się lekko pod moimi palcami. Dostrzegam, że są popękane, jakby ktoś otwierał al­bum wielokrotnie, a krawędzie stron z kolorowego papieru miękkie, starte i brudne od przewracania. U góry pierwszych dwóch stronic widnieją słowa „Balet” i „Jazda konna”. Litery to dziecięce wprawki kaligraficzne, nakreślone zielonym atra­mentem, przesadnie pozawijane. Pod spodem przyklejono srebrną wstążkę z niebieskim nadrukiem „Poziom II”, a jesz­cze niżej umieszczono zdjęcie wszystkich dziewcząt z klasy tań­ca, skupionych wokół naszej starej nauczycielki. Ze środka grupy uśmiecha się Marina. Na sąsiedniej stronie znajdują się zdjęcia przedstawiające starego konia wujka Ritchiego, Jewel; jesteśmy też my, ja i Marina, usadowione razem na grzbiecie. Na jednym siedzimy plecami do siebie. Marina trzyma grzywę Jewel, a ja opieram dłonie na końskim zadzie, śmiejąc się przy tym.

Kilka stron później natrafiam na portret Mariny z czasów szkoły średniej. To jedna z tych złych fotografii studyjnych, z zachmurzonym błękitnym tłem, które sprawia, że pozujący wygląda na rozzłoszczonego. Nie przypominam sobie nawet, bym kiedykolwiek ją widziała, ale chyba zrobiono ją tuż przed latem pożarów, i jestem zdziwiona, że Marina jeszcze potem wklejała do albumu zdjęcia. Patrzy prosto w obiektyw. Długie włosy są w sposób dla niej nietypowy zaczesane do tyłu i prze­wiązane opaską, na twarzy widnieje grymas niezadowolenia. Wygląda, jakby niemal zaczęła łysieć.

Ale to nie twarz Mariny przyciąga moją uwagę, tylko złoty naszyjnik. Patrzę na medalion spoczywający we wgłębieniu jej obojczyka. Dotykam go palcem. I myślę, że to zdjęcie zostało zrobione zaledwie kilka tygodni przed tym, jak go oddała.

Marina nie była taką zapaloną kronikarką jak ja. Nie żywiła mojej wiary w moc pamiątek i wiele stron w albumie jest pu­stych. Wertuję je niemal mechanicznie, i nagle, pod koniec, na­potykam więcej zdjęć. Są ziarniste i czarno-białe. Ich jakość jest kiepska, ale rozmieszczono je starannie na kartkach albumu i przymocowano specjalnymi zakładkami, jakby były cenne.

301


Z początku nie rozumiem i patrzę na Marka Cope'a, pro­sząc o wyjaśnienie, ale wygląda przez okno. Wracam spojrze­niem do zdjęcia u góry strony. Na pierwszym planie znajduje się coś rozmazanego, a dalej jakby scena z dwiema postaciami i kolumnami po bokach. Mrużę oczy i nagle pojmuję. To Ma­rina i ja na frontowym ganku naszego domu.

Czasem wieczorami ćwiczyłyśmy tam taniec. Mama włączała nam stereo i puszczała muzykę przez otwarte okno, a my trakto­wałyśmy poręcz jako drążek. Różowe trykoty robiły się wilgotne od potu i miękkie jak ciało, gdy osuwałyśmy się na kolana, a na­sze stopy w czarnych lśniących pantoflach śmigały tam i z powro­tem. Jeśli akurat byłyśmy łabędziami, wkładałyśmy nasze spód­niczki, które przy każdym ruchu szeleściły jak martwe liście.

Inne zdjęcia są równie niewyraźne i robione z daleka, ale mają w sobie tę samą dziwną intymność i pojmuję, że zostały wykonane bez naszej wiedzy. To chwile, które nam skradziono dawno temu, nie pytając nas o zgodę, a teraz są przyszpilone do tej strony jak martwe motyle. Robiąc je, Shawn musiał się chować za narożnikiem stodoły, może nawet kucał w gęstych zaroślach lilii.

Jest też pojedyncza fotografia jednej z nas, nie potrafię po­wiedzieć której, jak siedzi na bujanej kanapie z książką. Ale na pozostałych jesteśmy razem. Kilkakrotnie uwieczniono nas na ganku, raz stoimy u podnóża schodów, najwyraźniej się kłóci­my. Marina sięga po jakiś przedmiot, który trzymam, wygląda to na książkę, a ja zostałam uchwycona w chwili, gdy cofam dłoń. Słyszę ton jej głosu. Niemal wyczuwam strumień ciepłe­go powietrza, wywołany gwałtownym ruchem jej ręki, ale nie mogę sobie przypomnieć, z jakiego powodu się kłóciłyśmy.

Wyobrażam sobie, jaką pociechę czerpał Shawn z tych ukra­dzionych, przelotnych obrazów mojej siostry. Tylko tak mógł się do niej zbliżyć. Z dala od otoczenia, nie niepokojony przez rze­czywistość, musiał spędzać z nimi sam na sam całe godziny, pla­nując jej ocalenie. A kiedy już ją zabił, kiedy już nie mógł dłużej słuchać jej głosu w telefonie czy chodzić za nią po ulicach, nic mu więcej nie pozostało. Nic prócz tych fotografii i mnie.

302


Te zamazane, drobne chwile posiadania, które Shawn gro­madził tak starannie i tak długo, przyprawiają mnie o dziwny ucisk w żołądku.

- Obserwował nas - mówię. - Zawsze.

Słowa te wypowiadam swoim skrzekliwym szeptem, możli­wie głośno i Mark Cope odwraca się od okna.

- Dostaniemy go, Susannah - zapewnia. - Obiecuję, że go
dostaniemy.

To było rok temu. Teraz Beau, Jake i ja mieszkamy w in­nym mieście, niedużej osadzie wśród płaskich pól Środkowe­go Zachodu, gdzie obcy rzucają się w oczy. Nadal pracuję, ale zmieniłam nazwisko i często latam. Na ogół jednak nie lubię pozostawać długo poza domem.

Lolly dotrzymała słowa i jestem pewna, że jej chirurg byłby znakomity. Spotkałam się z nim dwa razy, ale w końcu zrezyg­nowałam z jakichkolwiek zmian, chwilowo więc noszę wysokie kołnierze i golfy. Elena powiedziałaby, że to znak, iż nie jestem jeszcze gotowa rozstać się ze swoją przeszłością, i być może miałaby rację. Beau mówi, że zrobimy coś z tym, kiedy będę już gotowa.

Mark Cope dzwoni co kilka miesięcy i na koniec powtarza nieodmiennie swą obietnicę: „Dostaniemy go, Susannah. Do­staniemy”. Ale od roku już nikt nie widział Shawna ani o nim nie słyszał. Zniknął i prawdopodobnie dokonał transformacji, zaszył się w jakiejś nowej postaci i nowym stroju, tak jak po­grzebał Sonny'ego Delraya w tożsamości punkowego kultury­sty o mahoniowych włosach. Stanowi to dla mnie pewien pro­blem, gdyż jeśli pominąć medalion zapewniający bezpieczeń­stwo w podróży, nie mam pojęcia, czego lub kogo powinnam wokół siebie wypatrywać.

Jest zimno i niedługo spadnie śnieg. Dwa dni temu wieczo­rem oświetloną ścieżkę prowadzącą do drzwi wejściowych na­szego domu przemierzał korowód maleńkich czarodziejów i upiorów, a ja i Beau rozdawaliśmy batony i torebki emen-emów. Dzisiaj zobaczyłam choinkę na wystawie drogerii, a za tydzień zapalą lampki wokół

303


stojącego w parku żłóbka z Ma­donną, pasterzami i dzieciątkiem Jezus. Dzwoni telefon i sły­szę, jak Beau odbiera go na dole. Kilka sekund później znów słyszę jego kroki i gdy wychylam się za poręcz schodów, i py­tam, kto to był, zatrzymuje się z gazetą w dłoni i uśmiecha do mnie.

- Ktoś próbował coś nam wcisnąć, laleczko. Odłożyłem słu­chawkę.

Przygotowuję sobie kąpiel. Woda paruje lekko i się pieni; kiedy wchodzę do wanny, wysuwam dłonie i pozwalam, by unosiły się swobodnie. Robię wiry na mydlanej niebieskiej po­wierzchni i wyobrażam sobie, że to nie moje ręce, póki nie unoszą się do mojego obojczyka i nie dotykają palcami zwęża­jącej się blizny, którą noszę jak medalion.

Odchylam do tyłu głowę i obserwuję przez świetlik w sufi­cie ciemną połać nieba. Zasnuwa je dzisiaj cieniutki welon chmur, a światła miasta odbijają się od niego i sprawiają, że drży niczym dym. Ale gdzieś ponad tym wszystkim kryją się gwiazdy i prawdopodobnie księżyc.

Jest właśnie Dzień Zmarłych i zastanawiam się, czy Shawn, tam gdzie akurat przebywa, widzi gwiazdy. Zastanawiam się też, czy kupuje cukrowe czaszki. Widzę w wyobraźni, jak szy­kuje się do swego już drugiego, corocznego spotkania ze zmar­łymi, rozkładając przysmaki i zapraszając Charliego i Marinę do swego stołu. A potem zastanawiam się, czy wszystkie miej­sca są zajęte, i czy Shawn wciąż uważa, że pewnego dnia przy­gotuje przy swym stole miejsce także dla mnie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nocne widmo na Halloween, Kosmetologia, Makijaże
Cabal nocne plemie
Nocne kolejki po pracowników
Nocne dreszcze
Nocne wizyty
Clive?rker ?bal Nocne Plemie
Rozdział Vi Nocne spotlanie
Moczenie nocne, Psychoterapia, dzieci i młodzież
Gold Kristi Sekrety bogaczy Nocne?ntazje
NOCNE PODRÓŻE
Nocne miasto
Angelsen Trine Córka morza Nocne cienie
Skąd się biorą nocne lęki naszych dzieci, Psychoterapia, Lęki, fobie, obsesje
Moczenie nocne
Moczenie nocne diagnoza kliniczna i metody leczenia
2 Moczenie nocne i zaburzenia mikcji
Piecioksiag?dderly'ego T3 Nocne Maski
Dzieciece leki i koszmary nocne

więcej podobnych podstron