417

Na zlecenie Kremla Do stworzenia tego leksykonu, skłoniło mnie stwierdzenie: "Rosja nie mogła przeprowadzić zamachu terrorystycznego, bo nie odważyłaby się na coś takiego w obawie przed konsekwencjami". Jest wiele informacji na ten temat w internecie. Postanowiłem kilka z nich zgromadzić w jednym miejscu, żeby zainteresowani tematem, mogli wyrobić sobie zdanie o sprawach poniżej przedstawionych. Premier Rosji Władimir Putin przekonywał, że służby specjalne jego kraju, w odróżnieniu od służb specjalnych innych państw, nie stosują takich metod, jak likwidacja zdrajców. Putin mówił o tym podczas swojego dorocznego teledialogu z obywatelami. - W czasach stalinowskich były specjalne oddziały, które wykonywały również takie zadania, jak likwidacja zdrajców. Jednak formacje takie same już dawno zostały zlikwidowane – powiedział premier, zapytany czy będąc prezydentem podpisywał rozkazy o likwidacji zdrajców ojczyzny. - Rosyjskie służby specjalne takich środków nie stosują – oświadczył Putin. – Jeśli zaś chodzi o zdrajców, to sami wyciągną kopyta. Zapewniam was – dodał. Putin odpowiada na pytania rodaków już po raz dziewiąty, w tym po raz trzeci, jako premier. Wcześniej rozmawiał z nimi, jako prezydent. Telemost jest transmitowany na żywo przez stacje telewizyjne Rossija (dawna RTR) i Rossija-24, a także rozgłośnie radiowe Majak, Wiesti FM i Radio Rossii. Z tymi zapewnieniami kontrastuje zdanie, jakie ma na temat „likwidacji” rosyjskich obywateli – nie zdrajców wprawdzie – były doradca Putina z czasów, gdy ten był jeszcze prezydentem. Cytowany przez „Nasz Dziennik” prof. Andriej Iłłarionow mówi m.in., że bardzo długa jest lista polityków rosyjskich, którzy myśleli o ubieganiu się o najwyższy urząd w państwie, ale… zostali zabici. I podaje przykłady: Galina Starowojtowa, Siergiej Juszenkow, Aleksandr Lebiedź, Lieb Rochlin, Giennadij Troszew i wielu innych… Andriej Iłłarionow przestał współpracować z Putinem, gdyż widział na własne oczy mafijne i autorytarne działania obecnego rosyjskiego premiera. Obecnie współpracuje z parlamentarnym zespołem Macierewicza ds. katastrofy smoleńskiej.

Na kolejnych stronach:

2. zamach na Jana Pawła II

3. Wiktor Juszczenko, Micheil Saakaszwili, Lech Kaczyński - ofiary FSB

4. Smoleńskie kłamstwo WSI

5, 6. Metody śledcze pułkownika Putina

7. Gieorgij Gordin, „Komentarz z Rosji”

8. Amatorski film ze Smoleńska – analiza oraz transkrypcja audio (w trakcie tworzenia)

9. Bunt. Sprawa Litwinienki - film.

Zobacz także! > Wojciech Mann – Terror FSB

yuhma - blog

Janusz Korwin-Mikke: Jeżeli się nie sprzeciwią, nie muszą być zabijani "Super Express": - Na Kongresie Nowej Prawicy mówił pan, że chce się stać "akuszerem upadku tego państwa". Janusz Korwin-Mikke: - Chcemy państwa małego, żylastego, które ma pięść i może wyrżnąć nią każdego. A nie państwa tłustego, które zza brzucha nie widzi nawet, że je okradają. Tak jak lady Thatcher odwołuję się do 88 proc. pracujących, a nie 12 proc. bezrobotnych. Postulujemy likwidację podatków PIT i CIT. Ktoś, kto prowadzi firmę, uruchomi dzięki temu drugą i trzecią zmianę i zacznie się opłacać pracować.

- Często podkreśla pan twarde trzymanie się reguł ekonomii. Jaki zysk może przynieść Polsce pańska zapowiedź "Polaka na Marsie"? - Pobudzanie ambicji narodowych jest potrzebne, a w skali gospodarki koszt umieszczenia Polaka na Marsie jest żaden. Brakuje tylko woli politycznej.

- Pamiętam wyliczenia kosztów amerykańskiego programu kosmicznego i była to niezła suma. - Największą klęską kapitalizmu był Amerykanin na Księżycu! Nie robiła tego prywatna firma, tylko żyjąca z pieniędzy podatnika, niemal komunistyczna NASA. Koszty prywatnych firm będą dwadzieścia razy mniejsze.

- Swoją Nową Prawicę określił pan, jako "spadkobierców tych, którzy rozstrzeliwali czerwoną hołotę". Ci, którzy budują Unię Europejską, są spadkobiercami paryskich komunardów... - Oczywiście, że tak. Dobry czerwony to martwy czerwony, a oni rok w rok urządzają im na cmentarzu Pere-Lachaise obchody.

- Po takich słowach można powiedzieć, że Korwin widzi miejsce dla Buzka, Lewandowskiego i Barroso tylko na cmentarzu. - Niech sobie mówią. Za rządów generała Pinocheta zginęło 1500 ludzi. Niekoniecznie z jego decyzji. I Chile w ciągu dwóch lat stało się najbogatszym krajem Ameryki Łacińskiej. Wychodząc z kompletnej ruiny!

- Mam pewne wątpliwości, co do reformy gospodarczej polegającej na rozstrzelaniu 1500 ludzi... Oczywiście chodzi o program gospodarczy. I czerwoni, jeżeli nie będą się mu przeciwstawiać, nie muszą być rozstrzeliwani. A jeżeli się przeciwstawią, to trudno. To jest zaraza. Pan się chyba nie lituje nad bakteriami czerwonki, tylko traktuje je penicyliną.

- Odwołuje się pan jednak do brytyjskiej Partii Konserwatywnej. I oni do tej pogardzanej Unii Europejskiej weszli. - Oni wytargowali sobie specjalne prawa. Thatcher nie bała się - jak nasi - zaszantażować Brukseli. Unia to zresztą ciekawe zagadnienie. Od kiedy formalnie powstała 1 września 2009, straciła impet. Zarejestrowali się i przestali cokolwiek robić. To się rozłazi. Kaddafi robił kilka takich unii. Wszystkie się rozpadły i ta też się rozpadnie.

- Po pańskich wystąpieniach spotyka się pan z krytyką wielu kobiet. Teraz po słowach "człowiek powinien mieć prawo decydowania o swojej żonie i dzieciach"... - To jeszcze żaden problem. Feministki rzucą się na mnie, gdy powiem, że o równouprawnieniu możemy mówić dopiero wtedy, gdy tyle samo kobiet będzie skazywanych za gwałt na mężczyznach, co mężczyzn za gwałt na kobietach. Kobiety są płcią słabszą, takie jest życie i nic na to nie poradzimy. Kobiety powinny mieć, zatem przywileje. Dla kobiety o wiele lepiej, gdy decyduje o niej mąż, którego sama sobie wybrała niż jakiś urzędnik państwowy.

- A propos kobiet, zrobiono panu numer i partia będzie musiała zastosować zapis o parytetach. - No tak, w listopadzie może obowiązywać nowa ordynacja. Poza jednymi wyborami we wszystkich pozostałych głosowało na mnie o wiele więcej kobiet niż mężczyzn. Faktem jest jednak, że moje zwolenniczki uważają, że od polityki mają mężów. Feministki są na lewicy, u nas są kobiety, które chcą być po prostu kobiece i nie chcą zajmować się polityką. Mogą nie chcieć.

- Obserwuję pana od 1989 roku i zastanawiam się, po co to bicie głową w mur 5 proc. progu wyborczego? Żyłby pan sobie wygodnie, jako publicysta. Przykład Adama Michnika pokazuje, że kształtować rzeczywistość można poza polityką. - Wpływ Michnika na politykę bierze się tylko z tego, że został wpuszczony do archiwum bezpieki i do dziś może szantażować ludzi tym, co tam widział, że wie o ich przeszłości. I owszem, zgadzam się z Bismarckiem, że polityka w demokracji jest rzeczą brzydką. Ja jestem politykiem klasycznym. Brzydzę się kłamstwem i przekupstwem.

- Nie jest tak, że czasami zapomina pan, że jest politykiem? Stosując publicystyczne chwyty, które uchodzą w felietonach, ale niekoniecznie w walce o głosy? - Na to nic nie poradzę. To, co napisałem, jest dostępne i zawsze by mi to wyciągnęli. Problemy są wtedy, gdy ktoś nie rozumie tego, co mówię. Jak w przypadku dzieci niepełnosprawnych. Gdybym miał dziecko niepełnosprawne, nigdy nie posłałbym go do normalnej szkoły. Dzieci są dla siebie okrutne i nie skazałbym go na cierpienia. Co zabawne, podniosła o to wrzask np. posłanka Katarzyna Piekarska z SLD. I w tym samym wywiadzie sama przyznała, że kiedy była dzieckiem, miała problemy z biodrem i błagała mamę, żeby przeniosła ją do specjalnej szkoły!

- Jeden rzucony tekst może jednak zniweczyć ciężką pracę w kampanii. Podkreślanie, że za Hitlera podatki były niższe niż dziś, przylepi łatkę "Korwin chwali Hitlera". - Ale jakie chwali? Hitler był łajdakiem, który nakładał wysokie podatki, a dziś są trzykrotnie większe łajdaki nakładające trzykrotnie wyższe podatki.

- Prof. Rybiński poprzestał na tym, że Tusk jest dwa razy gorszy od Gierka, bo zadłuża. - Takie czasy. Socjalizm się "rozwijał". Hitler był jeszcze umiarkowanym socjalistą, później były te Mince, Gierki...

- Aktywność Hitlera odbierana jest jednak głównie na innych polach. Chodzi o to, żeby - parafrazując Misia - "te plusy nie przesłaniały panu jednak minusów"... - Nie mówię o żadnych plusach Hitlera. Za jego rządów podatki były na tamte czasy szalenie wysokie. Wyzyskiwał Polaków 30-proc. podatkiem. Niemców niższym, zupełnie jak muzułmanie, którzy każą wyższe płacić niewiernym. My podatek dochodowy będący wynalazkiem socjalistów w ogóle zlikwidujemy. Człowieka nie można karać za dobrą pracę. JKM

Rekompensata dla spekulanta Najstarsza republika świata, Islandia, urządziła referendum: „Czy pokryć długi Banku „IceSave”, (czyli internetowej filii Banku Krajowego). „Landsbanki” (wbrew nazwie bank prywatny) robił dokładnie to samo, co śp. Lech Grobelny – a obecnie inny aferzysta, „Rząd” III Rzeczypospolitej: obiecywał ludziom (głównie w Królestwie Holandii oraz w UK), że jeśli wpłacą forsę na jego konto w „IceSave”, to zapłaci im, co najmniej o ćwierć procenta więcej, niż Bank of England. Swoją drogą: ciekawe, co by się stało, gdyby z kolei Bank Anglii obiecał wtedy każdemu oprocentowanie o ćwierć procenta wyższe, niż „Landsbanki”??!!? Niestety: „Lansbanki” nie obiecał, że nie zbankrutuje. I zbankrutował. I teraz zaczęły dziać się rzeczy zdumiewające. Przede wszystkim: jak ktoś wpłaca do banku i chce mieć procent wyższy, niż przeciętny – to musi zakładać, że je wpłacił, być może, na „piramidę finansowa”. Jednak człowiek taki przez pięć (powiedzmy) lat z tego korzysta – to siedzi cicho. A jak na tym straci – to podnosi wrzask i domaga się rekompensaty! Zupełnie jak nasi rolnicy, co przez pięć lat inkasują za szczypiorek bajońskie sumy, – ale gdy w szóstym troku szczypiorek stanieje, to domagają się od „Rządu” rekompensat. BO JEŚLI SĄ FRAJERZY, KTÓRZY DAJĄ – TO ZAWSZE USTAWI SIĘ KOLEJKA CHĘTNYCH... I rzeczywiście. Rządy obydwu Królestw wypłaciły tym nieszczęśnikom odszkodowania!!! Jest to niemoralne i niedopuszczalne. Dlaczego brytyjski podatnik oszczędzający na 4% w Banku Anglii, ma dopłacać do tego, kto brał przez lata 4,25% w „IceSave”??? Ale to nie koniec: Rządy obydwu Królestw zażądały teraz z kolei pieniędzy od Republiki Islandii!!! Niby, dlaczego? Nawet, gdyby bank był państwowy, prawo o bankructwie nie gwarantuje wierzycielom nic ponad udział w (sporej...) masie upadłości; ale to był bank prywatny. Co najdziwaczniejsze: parlament Republiki uchwalił, że forsę odda!!! Po 12.000 € od głowy. Jest to skandal. Posłowie do Althingu jeżdżą sobie po Europie – i jeśli zapłacą (a co to dla nich €12.000?) to będą fetowani, zapraszani na obiadki... A jeśli nie zapłacą, to będą traktowani zimno i niechętnie. A przecież płaci za to ich bydło, czyli wyborcy... Nasuwa to najgorsze przypuszczenia, co do roszczeń Światowego Kongresu Żydów, który ogłosił się spadkobiercą wszystkich pomordowanych w Polsce Żydów – i gotów jest przejąć w całości pozostałe po nich nieruchomości. „Nasi” Senatorowie i Posłowie też mogą dla świętego spokoju i za opłacenie im dwóch wycieczek do Ameryki (zwłaszcza na Hawaje...) taką ustawę przyjąć... Ale tu bydełko się zbuntowało, ogłosiło referendum, – w którym aż prawie 2% poparło ideę wypłaty odszkodowań – a tylko 93% było przeciw. Obecnie, ponieważ różnica głosów jest niewielka, zdrajcy obradują, jakby jednak wbrew woli wyborców te pieniądze wypłacić... JKM

Jedno drobne nieporozumienie Mój ulubiony publicysta, p. Robert Gwiazdowski, na swoim blogu tłumaczy, dlaczego nie było Go na Kongresie Nowej Prawicy:

http://blog.gwiazdowski.pl/index.php?subcontent=1&id=931

- i ja Go rozumiem. Centrum Adama Smitha ma programowo nie brać udziału w imprezach politycznych - no, to nie wziął. W porządku. A sprostowanie dotyczy tego fragmentu: "Czyżby to nie był przypadek, że Korwin apelował, aby „znieść przymus ubezpieczeń zdrowotnych”, a nie wspomniał o zniesieniu przymusu ubezpieczeń emerytalnych? Bo to, że trzeba „zlikwidować podatki od dochodu, czyli CIT i PIT”, bo „przez ten podatek obywatele muszą tłumaczyć się z tego, że zarobili pieniądze” to jest akurat teza oczywista i powtarzana przez CAS od lat.

http://www.radiozet.pl/Wiadomosci/Polska/Kongres-Nowej-Prawicy-w-Warszawie "

Otóż ja z całą pewnością zawsze domagałem się i domagam likwidacji przymusu jakiegokolwiek ubezpieczania się (a niektórych form ubezpieczania się to bym nawet zakazał...) - więc jest to z całą pewnością jakieś przekłamanie, niedopowiedzenie, niedosłyszenie albo coś w tym guście! Tak, więc: precz z przymusem! I cóż - będziemy dalej pchać te taczki? Pan po swoim poletku - ja po swoim. JKM

Znajomi Jezusa z „Gazety Wyborczej” Międzynarodowy Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu wydał wyrok w sprawie krzyża, który „uraził” uczucia pewnej pani we Włoszech. Trybunał po długich deliberacjach uznał, że krzyż nikogo nie „razi”, bo jest „pasywny”. W Europie, a także i poza nią, oczekiwali tego orzeczenia z napięciem zarówno zwolennicy usunięcia nie tylko krzyży, ale wszelkich w ogóle symboli chrześcijańskich z przestrzeni publicznej – jak i chrześcijanie zaniepokojeni postępującym spychaniem ich, jeśli nie do katakumb, to w każdym razie – na margines. Zresztą i wśród chrześcijan jest piąta kolumna, która właśnie w takich sytuacjach się ujawnia. Jak to mówią Rosjanie – „łarczik prosto atkrywajetsia” – no i w „Gazecie Wyborczej” - bo jakże by inaczej – pan red. Jan Turnau, razem z panią red. Katarzyną Wiśniewską rzucony przez ścisłe kierownictwo na religijny odcinek frontu ideologicznego, wygłosił swoje credo. Wprawdzie, ma się rozumieć, krzyż jest dla niego „najświętszy”, ale po wyroku „nie czuje się rozanielonym zwycięzcą”. Bowiem „jako chrześcijanin” uważa – powołując się na widać jeszcze lepszą przyjaciółkę Jezusa, panią Joannę Jurewicz, – że „gdyby Jezus zobaczył z krzyża, że on kogoś razi, zszedłby zeń, wziął go w ramiona i zaniósł w inne miejsce”. Ciekawe, że prawie dokładnie to samo proponowali Jezusowi przedstawiciele żydowskiej tłuszczy podburzonej przez arcykapłanów – właśnie żeby zszedł z krzyża. Pewnie jego widok tak bardzo ich raził, że z tego wszystkiego już nawet zapomnieli poradzić Jezusowi, by zaniósł krzyż w inne miejsce, ale czy pani Joanna Jurewicz wie lepiej? Ciekawe, dlaczego w takim razie Jezus z krzyża jednak nie zszedł i nie przeniósł go z Golgoty gdzieś indziej, w jakieś ustronne, osłonięte miejsce, skąd nie byłby dla nikogo widoczny? Czyżby pani Jurewicz jednak nie znała Jezusa tak dobrze, jak wydaje się panu redaktorowi Turnau? To być może; wielu ludzi powołuje się na bliską znajomość, a nawet poufałość ze sławnymi osobami, ale bardzo często – bezpodstawnie. Czyżby i pani Joanna do takich osób należała? Ładny interes! Aż strach pomyśleć, a cóż dopiero – napisać, mając w perspektywie proces przed niezawisłym sądem. Ale – amicus Plato, sed magis amica veritas, a poza tym, wydaje się, że i na niezawisłych sądach robi czasami wrażenie tak zwany „gniew ludu” – jak to było w przypadku Poncjusza Piłata, który wyszedł naprzeciw życzeniom żydowskich arcykapłanów i Jezusa skazał, no a ostatnio – na rozprawie przeciwko Markowi Rymkiewiczowi. Ten Michnik w końcu się doigra; kto wie zresztą, czy mu właśnie nie zależy na zostaniu męczennikiem polskiego antysemityzmu? Jeśli empatia skłoniłaby przypadkiem jakiegoś gorliwego chrześcijanina do wyjścia naprzeciw tym jego marzeniom, to klangor wybuchłby aż pod niebiosa, zaś pan redaktor, – kto wie – może zostałby awansowany na oczekiwanego daremnie Mesjasza? Takie zakończenie kariery rozpoczętej w Klubie Poszukiwaczy Sprzeczności – czegoż chcieć więcej? Ale revenons a nos moutons, czyli do pana red. Turnaua i pani Joanny, najwidoczniej uchodzącej wśród redaktorów „GW” za dobrą znajomą Jezusa. Wprawdzie pan red. Turnau twierdzi, że krzyż jest dla niego „najświętszy”, ale skoro sam Jezus powinien go w podskokach uprzątnąć, gdyby tylko jego widok uraził dajmy na to, jakichś żydowskich drapichrustów tworzących tłuszczę zmobilizowaną przez arcykapłanów, to znaczy, że uprzedzenia drapichrustów są jednak świętsze od niby to „najświętszego” krzyża! I rzeczywiście – któż nie pamięta zachwytów publicystów „Gazety Wyborczej” nad tłuszczą alfonchów, „skrzykniętych” na Krakowskie Przedmieście podobnież przez pewnego kuchcika, niejakiego pana Tarasa - bo już nie mogli wytrzymać widoku krzyża. Pamiętamy, z jakim cmokaniem powitali państwo redaktorzy ten „powiew świeżego powietrza” i chociaż są przecież wytresowani jak mało, kto w politycznej poprawności, to jednak jakoś nie raziło ich uporczywe molestowanie starszych kobiet, by alfonchom „pokazały cycki”. Skoro nawet sam Jezus ma alfonchom ustąpić i w podskokach zabrać im krzyż sprzed oczu, to chyba alfonchowie są ważniejsi nie tylko od krzyża, ale i od Jezusa – nieprawdaż? Zawsze twierdziłem, że dział religijny „Gazety Wyborczej” jest najweselszy ze wszystkich, ale prawdę mówiąc, to taka sama kupa gówna, jak cała reszta. Jak król Midas czegoś się dotknął, to zaraz zamieniało się w złoto. Jak tylko czegoś dotknie się pan red. Turnau, to też się zamienia, – ale nie w złoto, niestety. „Bo prawdziwe zwycięstwo krzyża jest zawsze nie z tej ziemi” – konkluduje patetycznie swoje elukubracje pan red. Turnau. No dobrze – nie z tej ziemi. Ale w takim razie, co ma zwyciężyć na tej ziemi, tu i teraz? Co pan redaktor rozkaże? Czyżby „młodzi, wykształceni”, którym krzyż służył do sprawiania ulgi pęcherzowi moczowemu, wypełnionemu produktami rozpadu „piwka”? Co tam panu redaktorowi dyktuje mądrość etapu? Z obfitości serca usta mówią, więc skoro już wszyscy nawołują nas do myślenia pozytywnego, to i w elukubracjach pana redaktora Turnaua jest ziarno prawdy. Rzecz w tym, że pokazuje on, do czego tak naprawdę sprowadza się w praktyce forsowana przez postępactwo i Żydów formuła „państwa neutralnego światopoglądowo”. Nie chodzi o żadną światopoglądową neutralność państwa, – bo to jest nawet teoretycznie niemożliwe – tylko o pretekst do chamskiego, brutalnego usunięcia przez odwiecznych wrogów Krzyża Chrystusowego – wszelkich śladów chrześcijaństwa z przestrzeni publicznej Europy. Co ma nad tą przestrzenią potem zapanować? Na wszelki wypadek dobrze byłoby wiedzieć to już teraz. I na koniec chciałbym wyrazić podobne do red. Turnaua odczucia po wyroku strasburskiego Trybunału. Ja też nie czuję się „rozanielony”, tyle, – że z innego powodu. Chodzi o to, że dzisiaj Trybunał wprawdzie pozwolił na obecność krzyża w przestrzeni publicznej Europy, – ale nie mamy przecież najmniejszych gwarancji, że kiedy strzeli mu do głowy, co innego, to również dobrze może na obecność krzyża nie zezwolić. I co wtedy? Posłuchamy się go pokornie, czy nie będziemy mieli innego wyjścia, jak zbuntować się przeciwko faszystom, którzy coraz mocniej ujmują w swoje szpony europejskie narody? SM

Walka o krzyż - 1960 (1) Od początku budowy Nowej Huty władze komunistyczne starały się, aby było to miasto bez Boga. Istotne zadanie laicyzacji mieszkańców Nowej Huty wyznaczono teatrom( powstałemu w 1952 roku „Nurtowi” oraz otwartemu w 1955 roku „Teatrowi Ludowemu”), które przez odpowiedni dobór repertuaru miały we właściwym kierunku kształtować światopogląd widzów. Równocześnie funkcjonowały trzy domy kultury, stadion sportowy, kilkadziesiąt świetlic oraz „czerwone kąciki” w hotelach robotniczych. Najbliższe kościoły znajdowały się w Ruszczy i Raciborowicach oraz w Pleszewie i Czyżykach – oddalone jednak o 5-10 km. Mimo próśb kierowanych do Kurii Metropolitarnej, wierni nie mogli liczyć na budowę kościoła. Jedynym, więc wyjściem z sytuacji było utworzenie samodzielnej parafii przy już istniejącej kaplicy w Bieńczycach, która znajdowała się blisko centrum miasta, na terenie nieobjętym zabudową. Arcybiskup Eugeniusz Bazak dekretem z 15 czerwca 1952 roku erygował nowo powstałą parafię, opiekę duszpasterską nad wiernymi oddając w ręce stałego Ekspozytora ks. Stanisława Kościelnego oraz jego pomocnika ks. Zbigniewa Mońko. W czasie mszy w kaplicy mogło zgromadzić się maksimum dwieście osób, na zewnętrznej ścianie kaplicy zbudowano, więc prowizoryczny ołtarz, aby więcej wiernych mogło uczestniczyć w nabożeństwie. Po przejęciu władzy przez Gomułkę oraz uwolnieniu kardynała Stefana Wyszyńskiego, ks. Kościelny wyłonił dwunastoosobową grupę parafian, którzy w listopadzie 1956 roku pojechali do Warszawy, by spotkać się z nowym przywódca partii. I sekretarz PZPR zapewnił delegatów, iż partia nie widzi żadnych przeszkód by powstał kościół w Nowej Hucie. Także Urząd do Spraw Wyznań w piśmie z 27 listopada 1956 roku zakomunikował, iż „nie ma zastrzeżeń w sprawie budowy tegoż kościoła”, pod warunkiem wypełnienia wszystkich formalności przewidzianych w prawie budowlanym. W tej sytuacji urząd Parafialny złożył w Dzielnicowej Radzie Narodowej Nowej Huty podanie o pozytywną opinię i wytyczenie placu na zabudowę. Decyzje o lokalizacji przyszłego kościoła podjęto na przełomie roku 1956/1957 w biurze projektów „Miasto-projekt”, a generalny projektant Nowej Huty - T. Ptaszycki – wyznaczył plac pod zabudową na skrzyżowaniu ulic Marksa i Majakowskiego. W myśl obowiązujących wówczas przepisów został zarejestrowany w Urzędzie miasta Krakowa Komitet Budowy Kościoła przy parafii Nowa-Huta Bieńczyce. W lutym 1957 roku Główny Architekt Krakowa inż. Cęckiewicz wydał zgodę na budowę kościoła, a Dzielnicowa Rada Narodowa upoważniła komitet budowy na wejście i użytkowanie wytyczonego terenu budowy. Do końca1957 roku zbudowano barak oraz prowizoryczne ogrodzenie, rozpoczęto pierwsze roboty ziemne oraz postawiono krzyż, przy którym odbywały się uroczystości kościelne, m.in. Bożego Ciała. Od początku 1958 roku komuniści rozpoczęli nową ofensywę przeciwko Kościołowi i religii. Władze bez pardonowi zaatakowały milenijny program kardynała Wyszyńskiego. W maju 1958 roku doszło do sprowokowanych przez komunistów zajść w Olkuszu, gdzie poszkodowanymi zostali wyznawcy kościoła polsko katolickiego, a propaganda oskarżyła katolików o nietolerancję. W lipcu tego samego roku pracownicy MSW dokonali rewizji w Instytucie Prymasowskim Ślubów Narodu na Jasnej Górze, konfiskując książki wydane zgodnie z obowiązującym prawem prasowym. We wrześniu 1958 roku rozpoczęła się także akcja usuwania krzyży ze szkół, ograniczono także liczbę lekcji religii do jednej godziny tygodniowo. W wytycznych Urzędu do Spraw Wyznań z czerwca 1958 roku zalecano wstrzymanie wydawania nowych zezwoleń na budowę, odbudowę i rozbudowę kościołów, natomiast w przypadku wcześniejszego wydania zezwolenia, zawiesić ich realizację na czas nieograniczony. W tych warunkach, władze zmieniły stosunek do budowy kościoła w Nowej Hucie, zakazując m.in. rozprowadzania pocztówek – cegiełek na budowę świątyni. Zdecydowanie karano pracowników nowohuckich zakładów pracy, którzy próbowali przeprowadzać zbiórkę pieniędzy na budowę kościoła. O inspirację tej zbirki oskarżono ks. Stanisława Kościelnego. W kwietniu 1959 roku Prezydium Rady Narodowej w Krakowie zawiadomiło o zawieszeniu zgody na budowę świątyni „aż do chwili odwołania przez Kurie Krakowską ks. Stanisława Kościelnego z zajmowanego stanowiska proboszcza parafii Bieńczyce”. Uzależnianie sprawy podlegającej prawu budowlanemu od spraw personalnych Kościoła było jaskrawym naruszeniem ówczesnego prawa. Jednak dla krakowskich urzędników prawem były bieżące decyzje centralnych władz partyjnych, a te nie życzyły sobie by doszło do rozpoczęcia prac budowlanych. W czerwcu 1959 roku Prezydium Rady Narodowej uznało, iż lokalizacja kościoła jest zła, a grunty przeznaczone pod kościół są własnością państwa, które przeznaczyło je na budowę nowej szkoły. Próbując ratować budowę kościoła Kuria Krakowska zdecydowała się odwołać ks. Kościelnego, a na jego miejsce w sierpniu 1959 roku wyznaczono ks. Mieczysława Satorę. Nie zmieniło to jednak stanowiska władz, które uznały, iż „wydanie pozwolenia na budowę kościoła w dzielnicy Nowa Huta w Krakowie nie może być rozpatrzony do czasu przedstawienia przez Komitet Budowy Kościoła pełnej dokumentacji prawnej terenu, na którym kościół ma być wybudowany, ponieważ stanowi on obecnie własność Państwa”. Kuria Metropolitalna zwróciła się do Rady Narodowej o wyrażenie zgody na uzyskanie przez parafię prawa własności do działki budowlanej w Bieńczycach, a do Dyrekcji Budowy Osiedli Robotniczych o przeniesienie prawa własności. W obu przypadkach odpowiedzi były wymijające. Należy przy tym zaznaczyć, iż działka o powierzchni niespełna 1 ha stanowiła ułamek procenta powierzchni na terenie Nowej Huty, która została skonfiskowana Kościołowi w trakcie budowy miasta. Ostatecznie Prezydium RN miasta Krakowa uchwałą z 14 października 1959 roku „uchyliło decyzję Głównego Architekta wydaną 14 lutego 1957 roku dotycząca lokalizacji kościoła parafialnego”. Jednocześnie Wydział Finansowy Prezydium DRN w Nowej Hucie przejął kwotę 2 milionów złotych, zebraną wśród wiernych na cele związane z budową kościoła. W lutym 1960 roku władze komunistyczne rozwiązały Komitet Budowy, a jego majątek przekazano Kuratorium Okręgu Szkolnego w Krakowie z przeznaczeniem na budowę szkoły w Nowej Hucie. W połowie kwietnia 1960 roku administrator parafii ks. Satora został wezwany do Prezydium DRN, gdzie jego przewodniczący zażądał usunięcia krzyża a placu budowy. 19 kwietnia Dyrekcja Budowy Osiedli Robotniczych Kraków –Miasto zażądała od probostwa usunięcia krzyża w przekraczalnym terminie do dnia 26 kwietnia, a „po bezskutecznym upływie tego terminu Dyrekcja zmuszona będzie zlecić usunięcie krzyża na koszt i ryzyko Parafii”. Kuria Metropolitarna w piśmie do ww. dyrekcji stwierdziła, iż krzyż nie został postawiony na terenie przeznaczonym pod budowę szkoły, lecz na terenie przekazanych w marcu 1957 roku przez Dyrekcje Budowy Osiedli Robotniczych parafii w Nowej Hucie – Bieńczycach pod budowę kościoła parafialnego. Tym samym, „krzyż stał się przedmiotem kultu, a jego usunięcie nie leży w kompetencji Administratora parafii i stanowiłoby naruszenie przepisów Prawa Kanonicznego”. Parafianie zostali poinformowani o ww. decyzjach władz przez ks. Satorę w niedzielę 24 kwietnia w trakcie nabożeństwa. W środę 27 kwietnia 1960 roku około godziny 8.00 rano grupa robotników z przedsiębiorstwa budowlanego przybyła na plac z zamiarem usunięcia krzyża. Pracownicy rozebrali okalający płot i okopali krzyż. W tym czasie wokół krzyża zebrała się kilkudziesięcioosobowa grupa kobiet z dziećmi i kilku mężczyzn. W momencie przechylenia przez robotników krzyża, zebrani wystąpili w jego obronie, zmuszając robotników do puszczenia placu. Krzyż postawiono na nowo, przyniesiono kwiaty, zapalono świece, a część osób zaczęła się modlić. Na krzyżu umieszczono kartkę „Żądamy wolności i wyznania – katolicy Nowej Huty”. Zawiadomiony Komendant Wojewódzki MO, zarządził alarm dla 1 kompanii ZOMO, która została wyposażona w hełmy, broń krótką, pałki, granaty chemiczne oraz maski przeciw gazowe. Zomowcy zajęli wyznaczone stanowiska w pobliżu budynku DRN w odległości około 300 metrów od krzyża. W porozumieniu z I sekretarzem KW PZPR Lucjanem Motyką , komendant wojewódzki MO płk. Żmudziński ustalił, iż nie należy usuwać krzyża przez 1 maja, a milicja nie będzie podejmować działań w stosunku do osób zebranych pod krzyżem, lecz „zastosuje środki dla rozładowania napięcia”. Około godziny 15. powołany został sztab KWMO w Krakowie. Liczba osób zebranych pod krzyżem systematycznie wzrastała i po godzinie 14 (koniec pierwszej zmiany w fabrykach) wyniosła ponad tysiąc osób. Po godzinie 17.00 część osób pozostała przy krzyżu, reszta natomiast ścigając wycofujące się pododdziały ZOMO zatrzymała się na Placu Centralnym, demolując budkę milicyjną oraz wybijając kilka szyb w budynku DRN. Płk. Żmudziński wysłał przeciwko tłumowi 120 funkcjonariuszy z zadaniem rozproszenia manifestantów przy użyciu wszystkich dostępnych środków. Do akcji kierowano coraz to większe siły milicyjne, w rezultacie późnym wieczorem zgromadzono ponad 350 funkcjonariuszy, 2 armatki wodne i 15 opancerzonych samochodów transportowych. Brutalne postępowanie milicji doprowadziło do licznych i poważnych obrażeń wśród ludzi. Złapanych, także przypadkowych gapiów, bito w samochodach, potem w aresztach. Źródła milicyjne nie podają informacji o liczbie ofiar wśród cywilów, wymieniają jednak 6 osób, które zostały ranne na skutek postrzału. W sumie milicjanci wystrzelili 140 pocisków Jednocześnie milicyjne raporty podają dokładną liczbę rannych milicjantów – 81, ze szczegółowym określeniem odniesionych obrażeń. Gwałtowność starć sprawiła, iż około 23.00 komendanci wojewódzcy w Katowicach, Kielcach i Rzeszowie zostali zobowiązani do wysłania wszystkich zomowców oraz połowę kursu szkoleniowego na pomoc „walczącemu” Krakowowi. Około pierwszej w nocy na lotnisku w Krakowie wylądował samolot z Warszawy z Zenonem Kliszko, sekretarzem KC PZPR, członkiem Biura Politycznego, człowiekiem nr 2 w partii. Obecność Kliszki wskazuje, iż władze były bardzo zaniepokojone rozwojem sytuacji w Nowej Hucie i starały się szybko opanować sytuację. Na podstawie decyzji Kliszki przyspieszono wysyłanie posiłków milicyjnych z innych województw, do Krakowa sprowadzono także kolumnę samochodową Oficerskiej Szkoły MO ze Szczytna w liczbie 300 ludzi. Dzięki tym zmobilizowanym siłom, liczącym w sumie ponad tysiąc milicjantów, 28 kwietnia Nowa Huta została odbita z rąk demonstrantów. W trakcie tłumienia demonstracji zatrzymano prawie 500 osób, spośród których 185 zwolniono, aresztowano 150, a do ukarania przez kolegia karno-administracyjne przekazano 140 osób. Sądy skazały 87 osób, wyroki sięgały od sześciu miesięcy do pięciu lat pozbawienia wolności. Kolegia ukarały grzywnami do 4500 złotych 119 uczestników demonstracji, a 4 innych dwumiesięcznych aresztem. Jedyne informacje o zdarzeniach w Nowej Hucie ukazały się 30 kwietnia w sobotnio-niedzielnych wydaniach gazet lokalnych – „Dzienniku Polskim”, „Echu Krakowa” oraz „Gazecie Krakowskiej”. Wszystkie artykuły nie zawierały żadnych szczegółów wydarzeń, kładąc nacisk na genezę „pożałowania godnych wypadków” – komunikat proboszcza, który „wywołał ogromne nieporozumienie, wykorzystane przez grupę sfanatyzowanych kobiet, do których przyłączyło się sporo wyrostków węsząc niecodzienną okazję do ulicznej awantury oraz grupka autentycznych chuliganów”. W artykułach – wbrew prawdzie – podkreślono, iż „robotnicy Huty im. Lenina, dojrzali i spokojni obywatele miasta, zajęli jasne i zdecydowane stanowisko: włożyli czerwone opaski milicji robotniczej, przybyli na miejsce, by pomóc w utrzymaniu porządku”. W żadnej ogólnopolskiej gazecie nie ukazała się jakakolwiek informacja o wydarzeniach w Nowej Hucie. W imieniu Episkopatu bp. Chromiński w liście do szefa Urzędu do Spraw Wyznań Sztachelskiego przypomniał historię niedoszłej budowy kościoła w Nowej Hucie, a w konkluzji stwierdził: „wypadki, jakie zaszły w Nowej Hucie, są godne pożałowania – katolicy w Nowej Hucie mają słuszne prawo do wybudowania dla siebie świątyni – nie upieramy się, by teren był ten sam, który zagwarantowała dotychczasowa lokalizacja, może być w innym miejscu, lecz musi być parafii przyznany – nie możemy się zgodzić na odpowiedź, jaką usłyszeliśmy na Komisji Wspólnej; na pytanie, czy jest inny plac, odpowiedź brzmiała – nie ma; a na pytanie, czy będzie – usłyszeliśmy: nie odpowiadam”. Biskup Karol Wojtyła w rozmowie z Przewodniczącym Prezydium Rady Narodowej m. Krakowa wskazał, iż przyczyna wypadków „nie leży w wystąpieniu ks. Santory, ale w tym, że nie zrealizowano dla ludności przyrzeczeń władz. Ludność wystąpiła w obronie rozpoczętych prac pod budowę kościoła i obronie krzyża, który jest dla nich synonimem tego, w co wierzą”. Latem Prezydium Rady Narodowej m. Krakowa zażądało od Kurii Krakowskiej natychmiastowego zdjęcia ks. Santory z parafii Bieńczyce, na co się zgodzono. Jednak kuria nie podporządkowała się zaleceniom w sprawie przedstawienia na stanowisko administratora parafii księdza lojalnego i pozytywnie ustosunkowanego do władz komunistycznych. Równocześnie Urząd Spraw Wewnętrznych przeprowadził likwidację następujących stowarzyszeń religijnych: Arcybractwa Miłosierdzia i Banku Pobożnego (założonego przez ks. Piotra Skargę w XVI wieku) , Naukowego Instytutu Katolickiego, Krucjaty Trzeźwości w Krakowie. Jednak krzyż znajdujący się na terenie budowy szkoły w Nowej Hucie nie został usunięty, mimo iż w czerwcu 1961 roku Wydział Architektury i Budownictwa w Nowej Hucie w piśmie do administracji parafii zarządził usunięcia krzyża „w terminie 14 dni od daty otrzymania niniejszej decyzji”. Kancelaria parafialna nie przyjmowała treści decyzji do wiadomości, a formułowane przez nią odwołania, kwitowane były decyzjami o tej samej treści. Władze jednak nie zdobyły się na formalne anulowanie wydanej w 1957 zgody na budowę kościoła, ani na usunięcie krzyża. Dalsza rozbudowa Nowej Huty sprawiła, iż maleńka kaplica stała się największą parafią w Polsce, liczącą w 1965 roku ponad 80.000 wiernych. W tym samym roku, po pięciu latach przerwy, abp Wojtyła mianował proboszczem parafii ks. Gorzelanego, który od 1961 roku był członkiem WKK „Caritas” w Krakowie, co miało być gestem dobrej woli w stosunku do władz komunistycznych. Jesienią 1965 roku na skutek usilnych starań nowego proboszcza Prezydium Rady Narodowej m. Krakowa podjęło decyzję „o szczegółowej lokalizacji rozbudowy kaplicy i budowy plebanii na terenie położonym w Krakowie Nowa Huta – Bieńczyce”. Prace budowlane rozpoczęły się w 1967 roku i ciągnęły się przez 8 lat. Nadzieje pokładane przez władze w ks. Gorzelanym nie spełniły się. Zamiast rozbudowanej kaplicy powstał duży kościół, o niespotykanej bryle, wyróżniający się w monotonii architektonicznej bloków mieszkalnych. Kościół –łódź wybudowany został według projektu architekta Wojciecha Pietrzaka i konstrukcji inż. Jana Grabackiego. 15 maja 1977 roku, po 28 latach od rozpoczęcia budowy Nowej Huty, po 25 latach od powstania parafii Bieńczyce, po 17 latach od obrony krzyża przez wiernych oraz po 10 latach od momentu rozpoczęcia budowy – kościół pod wezwaniem Matki Bożej Królowej Polski został konsekrowany.

Wybrana literatura:

A. Dudek, T. Marszałkowski – Walki uliczne w RPL 1956-1989

J. Gorzelany – Gdy nadszedł czas budowy Arki

A. Micewski – Kardynał Wyszyński. Prymas i mąż stanu

J. Majchrowski – Polityka wyznaniowa. Wybór źródeł

A. Dudek, R. Gryz – Komuniści i Kościół w Polsce (1945-1989)

Godziemba

Ksiądz Małkowski dał po garach :) TO LUBIĘ - w Niedzielę Palmową 17-kwietnia 2011 Ksiądz Stanisław Małkowski wygłosił twarde kazanie do twardych ludzi. Motocykliści, którzy przybyli na VIII Motocyklowy Zlot Gwiaździsty im. ks. ułana Zdzisława Peszkowskiego BILI BRAWO. nie wierzycie? to sami posłuchajcie i obejrzyjcie - pozwoliłem sobie połączyć znaczące przemówienie Niezłomnego Księdza z fotkami Imprezy, gdzie klasztor jest i celem pielgrzymki, i tłem do zadumy dla tysięcy zadziornie odzianych facetów na fantazyjnych stalowych rumakach ;)

oto przygotowane przeze mnie video na yotube:

ks. Stanisław Małkowski, Homilia 17-IV-2011, Jasna Góra (cz. 1 z 2)

ks. Stanisław Małkowski, Homilia 17-IV-2011, Jasna Góra (cz. 2 z 2)

cały videoklip jest do ściągnięcia tutaj z darmowego hosta

- po rozpakowaniu RAR'em można to odtwarzać każdą przeglądarką plików AVI.

tekst udało się zdobyć "małemu polakowi" (bezpośrednio od Autora :) i niniejszym ja pro publico bono publikuję poniżej oraz namawiam serdecznie czytelników do rozpowszechniania:

TU JEST CHRYSTUS! On powiedział: „jestem z wami”. Tu jest Jasnogórska Matka Miłosierdzia! Tu jest Kościół! Tu jest Polska! Tu są Węgry, Białoruś, Ukraina. Tu jest jazda Polska, rycerstwo Chrystusa Króla i Maryi Królowej Korony Polskiej! Tu jest wspólnota miłości i prawdy, gromadząca się wokół Jasnej Góry zwycięstwa, zdążająca ku wiecznej ojczyźnie, budująca po drodze do nieba Ojczyznę wolną, Polskę niepodległą, suwerenną, bo „tak jak nie ma Europy sprawiedliwej bez Polski niepodległej na jej mapie, tak nie ma Polski niepodległej bez Polski sprawiedliwej” i solidarną, matkę przygarniającą wszystkie swoje dzieci; tu jest zgromadzenie święte widzialne i niewidzialne, rozjaśnione światłem Chrystusa, światłem Eucharystii, światłem Krzyża, światłem promieni miłosierdzia Bożego Serca i światłem promienia miłości Niepokalanego Serca Maryi. Chrystus zwyciężył, to wykonało się, abyśmy zwyciężyli z Nim. Przybyliśmy do naszej Matki Maryi Jasnogórskiej w niedzielę Palmową Męki Pańskiej. W liturgii słowa Mszy świętej wspominamy dwa wydarzenia: uroczysty wjazd Jezusa do Jerozolimy oraz drogę Jezusa przez mękę i śmierć na krzyżu. „Król twój przybywa na osiołku” mówi proroczo Zachariasz. „Błogosławiony Król, który przychodzi w imię Pańskie” wołają świadkowie cudów Jezusa i Jego triumfu. W odpowiedzi na faryzejskie upomnienie: „zabroń tego swoim uczniom” słyszymy słowa Jezusa:, „jeżeli oni umilkną, kamienie wołać będą”. Wołanie uczniów oraz wołanie kamieni: jesteś Królem! Wzywa nas do intronizacji Jezusa na Króla Polski. Inne jest wołanie kamieni w proroctwie Habakuka: „Kamień ze ściany zawoła: biada temu, kto buduje na przelanej ludzkiej krwi”. Zależnie od naszej postawy, miłości i wiary przyjmujemy błogosławieństwo, albo wskutek niewiary i pogardy wobec ludzkiego życia ściągamy na siebie przekleństwo Króla.

Króluj nam, Chryste! Rozciągnij swoje panowanie na Ojczyznę posłuszną Tobie i Twojemu prawu miłości. Współcześni budowniczowie przelewający ludzką krew niech usłyszą Chrystusowe: biada wam! Jezus Chrystus ogarnia nas błogosławieństwem miłosierdzia, wie, że drugi Katyń rok temu, podobnie jak pierwszy Katyń 71 lat temu jest otwartą raną Ojczyzny. Dzięki wierze żadna kropla krwi nie będzie zmarnowana, ale stanie się zasiewem takiego Królestwa Chrystusa i Maryi, o jakie walczyły z różańcem i krzyżem w ręku pokolenia Polaków. Smoleńsk – drugi Katyń stał się duchową placówką Królestwa, o którą potknie się pycha oprawców. Ujawnienie prawdy jest szansą ocalenia Polski i nawrócenia oprawców. Bóg widzi cierpienie i krew Narodu. Gdy trwa destrukcja Polski: narodu i państwa, kultury i własności, jedynie Bóg mocen jest uratować Ojczyznę. Od święta Miłosierdzia 1 maja do niedzieli Zesłania Ducha świętego trwa szczególny czas modlitwy słowami sługi Bożego niebawem beatyfikowanego Jana Pawła II: „niech zstąpi Duch Twój, Boże, i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi!”. Oby przez te dni trwała w Polsce krucjata różańcowa. Tylko mocą Ducha Świętego w świetle Krzyża zdolni jesteśmy budować cywilizację miłości i życia, Polskę wierną prawdzie o Bogu i Człowieku, prawdzie o tradycji i kulturze, prawdzie o powołaniu do świętości. Bóg króluje. Naród Starego Przymierza trwał we wspólnocie i zwyciężał wrogów, gdy uznawał królewską władzę Boga. A gdy przyszedł Chrystus Król, któremu dana jest wszelka władza na niebie i na ziemi z woli Boga Ojca, stał się On znakiem jedności i zwycięstwa dla tych, którzy Go odrzucili. Obok wołania: „króluj nam, Chryste!”, „trzeba, aby On królował”, rozlega się głos: „regnare Christe nolumus! – nie chcemy, aby On królował”. Przyjęcie z wiara i miłością Chrystusa Króla, który uznaje naszą wolność i rozumność, daje nam życie wieczne w szczęściu nieba oraz pomyślność (według Bożej myśli) doczesną w pokoju. Ukryta i jawna wojna przeciwko Bogu Trwa. Chrystus Król pokoju wzywa do zaniechania tej wojny dla dobra ludzi, rodzin, wspólnot, narodów, państw, Polski i Węgier, całego świata. Naglącym wezwaniem, które Jezus Chrystus Król kieruje do Polaków oraz innych narodów, jest przesłanie przyjęte przez sługę Bożą Rozalię Celakównę w latach 30-tych XX wieku. Warunkiem ocalenia narodów jest intronizacja Jezusa jako Króla przez obie władze: kościelną i państwową, uznanie Jego władzy w sprawach osobistych, rodzinnych, społecznych i państwowych. To zbawienne wezwanie spotyka się w Polsce ze sprzeciwem ludzi, zarówno obcych jak i swoich. Obcy chcą współczesnego pogaństwa przez wprowadzenie dyktatury relatywizmu (wielobóstwa) i praktyki nihilizmu. Natomiast swoi motywują swój sprzeciw trojako:

1. Chrystus jest Królem Wszechświata, więc nie trzeba Go intronizować;

2. Chrystus jest Sługą;

3. Intronizować można i należy Boże Serce.

W skrócie odpowiedź na te sprzeciwy jest taka: intronizacja jest aktem rozumu i wolnej woli ludzi, natomiast Król Wszechświata panuje z woli Boga Ojca; Chrystus jest Sługą Jahwe (wg. Izajasza) a wobec ludzi jest Królem, który służy, bo gdyby był sługą ludzi, to człowiek stałby się królem w duchu niechrześcijańskiego humanizmu; Bożemu Sercu trzeba się oddać zgodnie z tradycją Kościoła i przesłaniem św. Małgorzaty Marii Alacoque, natomiast intronizacja odnosi się do całej Osoby Boga Człowieka. Zadaniem Polaków jest modlitwa o światło Ducha Świętego dla biskupów, a także działania społeczne i polityczne w celu odsunięcia od władzy złoczyńców, formacji złodziejsko-agenturalnej, ludzi zaprzedanych ideologii globalistycznej, uczestniczących w spisku przeciwko życiu: ludzi, rodzin i narodów. Wobec utopijnego totalitarnego projektu destrukcji narodu i państwa, kultury i dobra wspólnego, budowania cywilizacji śmierci, jedynie odwołanie się do najwyższej władzy Boga danej Polsce w Osobie Jezusa Króla może nas ocalić. Intronizacja Jezusa na Króla Polski dla ocalenia Polski oraz innych narodów jest odpowiedzią na programową detronizację Jezusa Chrystusa. Dobroczynne królowanie Matki Najświętszej w Polsce na mocy Jej intronizacji w roku 1656 jest precedensem wobec intronizacji Jezusa. Nie chodzi tu o akt tylko symboliczny. Matka Boża nie jest symbolem, ale Osobą, podobnie Jezus. Także królewska władza Maryi i Jezusa nie jest symbolem, ale rzeczywistością, której odrzucenie jest droga donikąd. Drugą sprawą służąca ocaleniu Polski, Rosji i Europy jest ofiarowanie Rosji Niepokalanemu Sercu Maryi (zgodnie z orędziem Matki Bożej Fatimskiej) przez Ojca Świętego w jedności z biskupami Kościoła powszechnego.

Ofiarowanie narodów bez wymieniania Rosji dokonało się już 25 marca 1984 roku z woli sługi Bożego Jana Pawła II i przyniosło błogosławione owoce. Ale o pokoju w Europie i nawróceniu Rosji według zapowiedzi Matki Bożej nie da się jeszcze mówić. Ofiarowanie może i powinno być ponowione, jeżeli już nie jest za późno. Po 27 latach pokolenia odchodzą i nowe przychodzą, a Rosja wraca na drogi imperialnej agresji, która dotyczy także nas Polaków, czego szczególnym wyrazem była zbrodnia drugiego Katynia z 10-go kwietnia 2010 roku. To, że zamach smoleński dokonał się w wigilię święta Bożego Miłosierdzia, jest znakiem Bożej woli, aby z tego nieszczęścia wyprowadzone było dobro, aby z tych śmierci wyrosło nowe życie dla Polski, tak jak z Krzyża Zmartwychwstanie. W znaku krzyża widzimy zapowiedź zwycięstwa. Wrogowie Krzyża przegrają, obrońcy Krzyża zwyciężą dzięki Krwi Baranka – Jezusa Króla. Kościół, jako mistyczne Ciało Chrystusa i społeczność miłości Nowego przymierza trwa poprzez wieki, bo „bramy piekła go nie przemogą”, bo Jezus Chrystus jest z nami „po wszystkie dni aż do skończenia świata”, bo autorytet Jezusa dany jest Jego uczniom, apostołom i ich następcom („kto was słucha, Mnie słucha, kto wami gardzi, Mną gardzi”). Wiara w Chrystusa nie da się odłączyć od wiary w Kościół nieomylny w swoim urzędzie apostolskim, we władzy następców św. Piotra, gdy chodzi o prawdę, wiarę i moralność. Natomiast postawa przedstawicieli Kościoła w sprawach społecznych, politycznych, narodowych i państwowych poddana jest zmieniającym się uwarunkowaniom. Okoliczności przejścia od PRL do III-ciej RP, od komunizmu do postkomunizmu poddane są dążeniu, aby nihilizm totalitaryzmu zastąpić dyktaturą relatywizmu w przybraniu demokratycznym. Ponieważ jednak demokracja bez prawdy przemienia się zgodnie z przestrogą bł. Jana Pawła II w zakamuflowany bądź jawny totalitaryzm, zasadniczej różnicy pod względem stosunku do prawdy między PRL a II RP nie ma. Zakłamana III RP jest kontynuacją PRL-u. Ujawnia się to w odniesieniu do trzech zbrodni:

- I Katynia,

- zamęczenia bł. Ks. Jerzego Popiełuszki

- i II Katynia.

O ile I Katyń wraz z kłamstwem katyńskim jest aktem założycielskim PRL, o tyle morderstwa na kapłanach w latach 1984 i 1989 są aktem założycielskim III-ciej RP, która nie chce ich wyjaśnienia, ani ujawnienia prawdy o II-gim Katyniu. II Katyń podobny do I Katynia ma być „utrwalaczem władzy ludowej”, pseudodemokratycznej III-ciej RP. Utopijny projekt komunistyczny nie widział miejsca dla wolnej, niepodległej i suwerennej Polski. Nowa globalistyczna utopia również miejsca dla wolnej i niezawisłej Polski nie przewiduje. Dlatego służalcze i zdradzieckie władze III RP dążą do prędkiej destrukcji państwa, narodu, rodziny, kultury, religii i wspólnego dobra w Polsce. Symbolem tych niszczycielskich dążeń jest walka z krzyżem. Brak zainteresowania prawdą odnośnie do morderstw z lat osiemdziesiątych i zbrodni sprzed roku jest symptomem zgody na nowe zniewolenie. Poparcie dla antynarodowych rządów ujawnia się, jako obojętność lub niechęć wobec postaw patriotycznych, prospołecznych i propaństwowych. Prawda żąda odwagi i ofiary. „Jam jest prawda” mówi Jezus. On sam pierwszy złożył ofiarę z siebie na ołtarzu krzyża za zbawienie świata. Pascha Chrystusa stała się naszą paschą. Pascha to zwycięskie przejście Chrystusa przez krzyż do nieba, przez śmierć i grób do chwały Zmartwychwstania. Słowa Jezusa: „beze Mnie nic uczynić nie możecie” są wezwaniem, które przyjmuje Kościół, jako wołanie św. Pawła: „wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia”. Mocą niemocnych jest Krzyż.

W Skoczowie 22 maja 1995 roku Jan Paweł II powiedział: „na naszej polskiej ziemi krzyż ma długą, już ponad tysiącletnią historię. Jest to historia zbawienia, która wpisuje się w historię tej wielkiej wspólnoty ludzkiej, jaką jest naród. W okresach najcięższych dziejowych prób naród szukał i znajdował siłę do przetrwania i do powstania z dziejowych klęsk właśnie w nim – w Chrystusowym Krzyżu! I nigdy się nie zawiódł! Był mocny mocą i mądrością Krzyża! Czy można o tym nie pamiętać?”. A w Zakopanem dwa lata później usłyszeliśmy słowa Papieża: „Brońcie krzyża, nie pozwólcie, aby imię Boże było obrażane”. Bolesna Królowa Polski powiedziała w Licheniu w roku 1850: „Ku zdumieniu wszystkich narodów świata z Polski wyjdzie nadzieja udręczonej ludzkości. Jeżeli naród polski się poprawi będzie pocieszony, ocalony i wywyższony”. Bp Jan Cieplak powiedział: „Dla tych, co cierpią, przyjdzie dzień wesela, dla tych, co wątpią, dzień sądu i kary. Niech się nasz naród burzy nie ulęknie, gdy Bogu ufa, to w gromach nie pęknie”. W sytuacji bezkrólewia w Polsce, gdy rząd uprawia nierząd, zbiorowym interrexem jest Kościół. Naglącym wezwaniem Jezusa skierowanym do Polaków jest intronizacja dokonana przez obie władze – kościelną i państwową. Od przesłania Maryi: „chcę być Królową Korony Polskiej” do Jej intronizacji w roku 1656 w katedrze lwowskiej minęło kilkadziesiąt lat. Od Jezusowego wezwania z lat 30-tych mijają kolejne dziesięciolecia. Polsko, jak długo jeszcze każesz czekać? Wróć z dalekich bezdroży; czy wolisz być świniopasem u obcych, którzy lepiej traktują swoje świnie, niż ciebie? Polsko, nie zwlekaj, czas nagli; czas prawdy, czas Króla, czas intronizacji nadchodzi. Niech się tak stanie! AMEN.

Ks. Stanisław Małkowski Jasna Góra, 17.04.2011 r.

Pijarowski playback na koszt podatników Sobotni Kongres Prawicy zakończył się sukcesem. W Sali Kongresowej stawili się prawie wszyscy zaproszeni eksperci pozapartyjni (m.in. Rafał Ziemkiewicz, Krzysztof Rybiński, Krzysztof Habich, Romuald Szeremietiew), reprezentanci większości nurtów prawicowych „na prawo od PiS” (m.in. Artur Zawisza, Krzysztof Bosak, Władysław Reichelt, Andrzej Sośnierz itd.). Niektórzy sojusznicy w walce o normalność (brytyjski euro deputowany Nigel Farage, Wojciech Cejrowski) przesłali telefoniczne pozdrowienia z życzeniami sukcesów. Dopisali sympatycy konserwatywnego – liberalizmu. W sobotnie popołudnie ulicami warszawy przemaszerowało ponad 2000 osób. Kto nie był – niech żałuje. Zwłaszcza, że media głównego nurtu – tradycyjnie – prawie zupełnie nas zignorowały. „Fakty” (TVN, TVN24) o kongresie i manifestacji, które liczebnością znacznie przekroczyły np. większość organizowanych ostatnio wieców na rzecz „demokratyzacji Białorusi” nie wspomniały ani słowem. Telewizyjne „Wiadomości” poświęciły nam dokładnie 10 sekund (dużo skromniejszy kongres Prawicy RP Marka Jurka migał w głównym serwisie informacyjnym przez 3 sekundy). Głównym tematem wałkowanym w sobotę przez reżymowe media były (obok kilku facetów grających w „błotną piłkę” (!) – alegoria kondycji polskiego futbolu) przygotowania PO, PIS i SLD do październikowej kampanii wyborczej. Utrzymywana z pieniędzy podatników partia Donalda Tuska szkoli swoje kadry z marketingu politycznego (zwłaszcza wykorzystania internetu). Premier ściągnął – za pośrednictwem Europejskiej Partii Ludowej – „najlepszych specjalistów świata” m.in. ludzi współpracujących ze sztabami zwycięzców ostatniej dekady – prezydentem Barakiem Obamą, Nicolasem Sarkozym oraz Angelą Merkel. Póki, co w osłupienie miał wprowadzić przedstawicieli ugrupowania „młodych, wykształconych, z dużych miast” fakt, że nawet cyfrowy zakątek PiS jest częściej odwiedzany niż strony www PO. Wyszło, więc na to, że partia rządząca pomimo pijarowskiego nadęcia jest w oczach zagranicznych ekspertów wyjątkowo „analogowa” (gorzej wypada tylko PSL). Pieniędzy od podatników Platforma ma jakieś 20 milionów (na samą tylko kampanię!) więc na intelektualną ekstrawagancję może sobie pozwolić. Ekipa Donalda Tuska zatrudniła m.in. np. Ravi Singha (USA, odpowiedzialny za Internet w trakcie kampanii kandydata Partii Demokratycznej) oraz Oliviera Ubeda (walnie przyczynił się do zwycięstwa francuskiej UMP). Na drugi, boczny tor przynajmniej chwilowo trafił główny marketingowiec premiera Igor Ostachowicz (formalnie zatrudniony, jako sekretarz stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów). Jak jednak ustaliła Rzeczpospolita cenne, (bo drogie…) rady zagranicznych „speców” sprowadzają się póki, co do klasycznego „zwalania winy na Kaczyńskiego, powtarzania, że to opozycja rzuca (…) kłody pod nogi”. Genialne prawda? Przed wyborami możemy się, więc spodziewać czegoś, co prof. Rybiński nazwał na kongresie „pijarowskim playbackiem”. Tegoroczny będzie w dodatku z importu… Czy „rozczarowany i wściekły” elektorat PO ponownie przestraszy się pisowskiego totemu ksenofobii i wiecznej żałoby? Część na pewno tak. Czy – z drugiej strony – wyborcy Jarosława Kaczyńskiego ponownie zadowolą się marketingiem „smoleńskiego kozła ofiarnego”? Część na pewno tak. Jednak jak zauważył prowadzący sobotnie spotkanie Lech Walicki w społeczeństwie „jest coraz więcej ludzi, którzy myślą tak jak my”, którzy mają serdecznie dosyć rządzącej bandy czworga, którzy „póki, co się tylko przyglądają – czekają na odpowiedni moment”. Dlatego pierwszym celem naszego ruchu jest “przekonanie niezdecydowanych, że zmiany są możliwe i że czas na nie już nadszedł”. Najwyższy czas brać się do roboty i – jak na kongresie sugerował Zbigniew Skalski (stowarzyszenie “Wolni przedsiębiorcy”) – próbować przekonać do naszych racji choć kilka osób w miesiącu (one przekonają kolejne itd). Zwłaszcza, że ta kampania przynajmniej teoretycznie będzie inna. Zakaz korzystania z bilbordów i spotów telewizyjnych wymusza korzystanie z nowych form docierania do wyborców. Form, na które nasze środowiska od lat jest skazane i dlatego jest w nich (w kontekście innych partii) całkiem niezłe. Jak zauważył muzyk i przedsiębiorca Martin Lechowicz „czas działa na naszą korzyść”, bo „internet wypiera inne media”. Piotr Żak

Czego już się nie dowiemy?.. Po eksperymencie nawet nie wiemy, czy przycisk "uchod" w gnijącym wraku Tupolewa jest wciśnięty, a jeśli tak, to, dlaczego nie zadziałał.

I. Dlaczego nie piszę notek śledczych o Smoleńsku. Na początek krótkie wyjaśnienie. Nie pisuję notek śledczych dotyczących katastrofy smoleńskiej. Nie czuję się po prostu na siłach, by analizować szczególik po szczególiku te wszystkie materiały – zdjęcia, filmy, zeznania, wywiady, stenogramy... Wszystko to trzeba przetrawić, skonfrontować ze sobą, wychwytywać sprzeczności, bazując przy tym na dość unikalnej, specjalistycznej wiedzy. Tym większy mój podziw budzą ci współblogerzy, którzy żmudnie się przez to wszystko przedzierają, nie odpuszczając i niezmordowanie trzymając rękę na pulsie. Ten wysiłek, twierdzę to już teraz, niewątpliwie jest wart obszernego, książkowego omówienia z naciskiem na kwestię: na ile blogerski „drugi obieg” sprawił, że problemu przyczyn i odpowiedzialności za tragedię nie udało się zainteresowanym siłom zamieść pod dywan, a dyskursu publicznego nie sprowadzono ze szczętem do obsługiwania rosyjskiej „narracji”. Jeszcze raz – wyrazy podziwu i szacunku. Na swoje usprawiedliwienie mam to, że staram się, w miarę skromnych możliwości, opisywać wielorakie skutki Smoleńska w sferze publicznej – od polityki, poprzez kwestie surowcowo-energetyczne, aż po próby diagnozy stanu naszego społeczeństwa. W tej materii z kolei ja nie odpuszczam i nie odpuszczę, choćby, dlatego, że jak poskrobać, to niemal wszystko, co działo się w Polsce na przestrzeni ostatniego roku nosi na sobie to przeklęte, tragiczne piętno.

II. Katastrofa Ił-62 na Okęciu (14.03.1980). A teraz do rzeczy. Polegując sobie leniwie któregoś wieczoru przed telewizorem natrafiłem, bodajże w stacji „Discovery”, na program analizujący różne lotnicze katastrofy z przeszłości. Było tam między innymi omówione słynne Lockerbie, ale też – i tu zastrzegłem uszami - katastrofa polskiego Ił-62 „Mikołaj Kopernik” na warszawskim Okęciu z 14.03.1980. Abstrahując od technicznych szczegółów, uwagę moją przykuł pewien wątek, stale przewijający się przez wspomnienia polskich ekspertów, którzy badali przyczyny rozbicia się samolotu. Otóż, poproszeni o ekspertyzę rosyjscy przedstawiciele producenta z uporem maniaka twierdzili, że maszyna była OK, że nawet po zniszczeniu trzech silników, Ił-62 jest w stanie lądować na jedynym pozostałym i niedwuznacznie sugerowali winę pilotów. Jednocześnie zbywali milczeniem polskie prośby o udostępnienie szczegółowych danych technicznych poszczególnych podzespołów. W związku z tym, nasi naukowcy musieli dokonać wszystkich skomplikowanych wyliczeń z najróżniejszych dziedzin – od materiałoznawstwa i odporności na przeciążenia, po kwestie awioniki - odtwarzając praktycznie od zera techniczną specyfikację wykwitu „sowieckiej myśli technicznej” (używam cudzysłowu, gdyż Ił-62 był najprawdopodobniej konstrukcją wykradzioną Wielkiej Brytanii, tylko jak to w Sowietach – gorzej i bardziej topornie wykonaną – ot, podróba taka). Koniec końców okazało się, że polscy piloci nie dość, że nie popełnili błędu, to byli wręcz o włos od uratowania samolotu i życia 77 pasażerów oraz 10 członków załogi. Wyszło również na jaw, że Il-62 nie jest w stanie utrzymać się w powietrzu na jednym silniku, a przyczyną katastrofy było rozwalenie się w drobiazgi jednego z silników, kilkukrotnie już serwisowanego w Rosji, który rozpadając się zniszczył dwa następne, a pędzące z siłą wystrzału z działa przeciwpancernego elementy turbiny przebiły kadłub i przecięły m.in. linkę steru wysokości. Owa przecięta linka zadecydowała o tragedii, uniemożliwiając pilotom posadzenie samolotu. Mogli jedynie wybrać miejsce uderzenia w ziemię, tak by ominąć stojący na pasie podejściowym „poprawczak” dla nieletnich. Przy okazji ujawniono taki „kwiatek”, jak częściowo niesprawna czarna skrzynka, koniec końców zaś – że przyczyną wypadku był niechlujnie obrobiony wał felernego silnika, w związku z czym podawane przez Rosjan „oficjalne” resursy nijak się miały do rzeczywistości. Po co to wszystko przypominam? Ano po to, że wyjaśnienie zagadki było możliwe jedynie, dlatego, że Ił-62 „Mikołaj Kopernik” rozbił się w Polsce, dzięki czemu z terenu katastrofy można było skrupulatnie zebrać rozsiane na dużej przestrzeni najdrobniejsze nawet elementy maszyny, następnie zaś poddać ten cały sowiecki szmelc stosownej analizie. Konfrontowani z kolejnymi dowodami Rosjanie mogli tylko bezradnie rozkładać ręce wycofując się punkt po punkcie ze swojej wersji. Ostatecznie jednak przyznali nam rację dopiero po katastrofie w Lesie Kabackim, kiedy to również doszło do pęknięcia wału silnika samolotu Ił-62. Wszystko to, podkreślmy, działo się w 1980 roku, za komuny, w warunkach wszechstronnej podległości Polski Związkowi Radzieckiemu i w czasach obowiązywania „doktryny Breżniewa”. Wtedy „dało radę” przeprowadzić rzetelne śledztwo. Dziś, paradoksalnie, w epoce „pojednania” i „ocieplenia” - już nie.

III. Rosyjski modus operandi i Tuskowa zgoda na niewiedzę. W świetle powyższej historii widać jak na dłoni, że Rosja od sowieckich czasów stosuje ten sam modus operandi – wpierać winę w ofiary, ustępować zaś tylko w ostateczności, w obliczu niepodważalnych dowodów. Jeżeli Donald Tusk i jego ekipa o tym nie wiedzieli, to znaczy, że państwo nie działa. Jeżeli zaś wiedzieli i mimo to przystali na oddanie śledztwa Rosjanom, to dopuścili się zdrady stanu. Godząc się na pozostawienie w rosyjskich rękach wszystkich materialnych dowodów z czarnymi skrzynkami i wrakiem Tupolewa na czele, przystając na niedopuszczenie polskiej strony do przeszukania terenu katastrofy, Donald Tusk zgodził się tym samym na to, że tragedia smoleńska nigdy nie zostanie uczciwie wyjaśniona. Po ostatnim eksperymencie z TU-154M o numerze bocznym 102 wiadomo, że wciśnięcie przycisku „UCHOD” przy włączonym autopilocie i przy braku systemu ILS na lotnisku, tak czy inaczej powinno skutkować odejściem samolotu. Więcej – taka procedura opisana jest w materiałach szkoleniowych, do których dotarł parlamentarny zespół kierowany przez Antoniego Macierewicza. Wiadomo również, że 10.04.2010 na wysokości 100 metrów padła komenda „odchodzimy” powtórzona przez drugiego pilota, a mimo to samolot tracił wysokość. My zaś nawet nie wiemy, czy ten cholerny przycisk w gnijącym wraku Tupolewa jest wciśnięty, a jeśli tak, to, dlaczego nie zadziałał. Nie wiemy, czy przystawki: PN-5 (odpowiadająca za system nawigacyjny) i PN-6 (skonfigurowana z automatem ciągu), które spina ów kluczowy przycisk „UCHOD” wciąż pozostają na Siewiernym, czy też wywędrowały nie wiadomo, dokąd.

IV. Zdrada stanu. Trzeba powiedzieć to jasno, po raz kolejny zresztą: na ołtarzu doraźnych, polityczno-”pijarowskich” rozgrywek, premier Tusk poświęcił i wciąż poświęca fundamentalne interesy Polski. Skupiając się tylko na katastrofie smoleńskiej (pomijam już kwestie np. energetyczno-surowcowe), zrobił to kilkukrotnie: Po pierwsze: podjął z reżimem Putina grę obliczoną na deprecjację Głowy Państwa, prezydenta Lecha Kaczyńskiego, współuczestnicząc w procederze rozbicia obchodów katyńskich w 2010 roku na dwie odrębne wizyty. W efekcie, pierwsza wizyta z 07.04 została przez stronę rosyjską potraktowana priorytetowo, natomiast druga – 10.04, ze śp. Lechem Kaczyńskim – niczym prywatna wycieczka (w najlepszym razie). Po drugie: zgodził się na przejęcie śledztwa w formule zażądanej przez Rosję. Wszystko po to, by odgrywać na wewnętrznym „rynku” politycznym przywódcę konstruktywnego, ocieplającego relacje z Kremlem. Jeśli liczył, że Moskwa to doceni i odpłaci przyjazną współpracą, to jest idiotą, który nie powinien sprawować żadnych funkcji państwowych. Jeżeli zaś zdawał sobie sprawę, że oddaje towarzyszom czekistom śledztwo na „wieczne niewyjaśnienie” - jest zdrajcą. Po trzecie: w konfrontacji z rosyjskim postępowaniem, którego ukoronowaniem był raport MAK - w najbardziej przychylnej interpretacji - okazał się mięczakiem, co również dyskwalifikuje go, jako przywódcę. Mięczakiem to można sobie być w Belgii, która nie ma rządu i jakoś trwa, ale nie w kraju położonym między Rosją a Niemcami. Obecnie Tusk nie chce, albo nie może wyplątać się z tej sieci, w którą wlazł na własne życzenie. Nie stać go nawet na symboliczny gest, jak zażądanie zwrotu dowodów i biernie godzi się na rosyjską formułę przetrzymania polskiej własności - wraku, czarnych skrzynek, służbowych laptopów itd. - do końca rosyjskiego sądowego śledztwa (we wszystkich instancjach), – czyli na zawsze.

V. Zamacho-podobne usterki. Podsumowując, wedle obecnego, nader ułomnego stanu naszej wiedzy, można powiedzieć, że kluczowe było błędne naprowadzanie samolotu ze słynnej „wieży szympansów” na Siewiernym, wskutek czego załoga wcale nie była „na kursie i ścieżce”, skorelowane z tajemniczą usterką przycisku „uchod” i powiązanych z nim podzespołów. Warunki meteorologiczne (mgła) miały znaczenie drugorzędne. Polscy piloci natomiast wykonywali to, co do nich należało, zgodnie z procedurami. Otwartą kwestią pozostaje, czy był to tragiczny zbieg okoliczności wynikający z ruskich „niedoróbek”, czy świadome działanie – zamach – zrobiony na zasadzie: pogrzebiemy sobie przy „tutce” podczas remontu Samarze (gdzie Tupolew nr 101 od maja do grudnia 2009 roku przechodził remont główny) tak, by przy sprzyjających okolicznościach samolot spadł, po czym będziemy czekać na okazję... której to okazji można odrobinę dopomóc (gra na rozbicie uroczystości katyńskich). Odpowiedzi na powyższe pytanie mogłoby udzielić przebadanie tego, co z rządowego Tupolewa „101” zostało. Ponadto, znaczących poszlak mogłaby dostarczyć wiedza o tym, czego pod brezentem na Siewiernym nie ma. Które elementy samolotu wyszły sobie w nieznanym kierunku i już nie wróciły. Ale tego się nie dowiemy. Nigdy. Nie dowiemy się, dlatego, że premier polskiego rządu sprzedał to wszystko dla czysto „pijarowskiego”, ulotnego, mirażu polsko-rosyjskiego „pojednania”. Sprzedał nas. Sprzedał Polskę. Sprzedał siebie. Warto było, panie Tusk? Gadający Grzyb

Polskie czołgi chroniły Hitlera. Nie ulęga wątpliwości, że inspiracją do scen z polskimi ułanami szarżującymi na niemieckie czołgi we wrześniu 1939 w filmie Andrzeja Wajdy „Lotna” były obrazy wykreowane przez propagandę hitlerowskiego ministra dr. Josepha Goebbelsa. W podobnym stylu wypowiadała się o Wojsku Polskim propaganda sowiecka, a następnie komunistyczna w PRL. Wajda świadomie powielił propagandowe bzdury niemieckie i sowieckie. To kłamstwo na ekranie ma się dobrze. Film Wajdy jest ciągle odtwarzany w polskiej telewizji, pokazywany na różnych imprezach filmowych i reprezentuje polską kinematografię na zagranicznych ekranach. Może by Wajdę nagrodzić obok Oskara jakimś pucharem Goebbelsa? W filmie "Lotna" długą sekwencję stanowi atak polskiej kawalerii na niemiecką kolumnę zmotoryzowana w czasie, którego ułani rzucają do Niemców lancami, niczym jacyś prymitywni wojownicy dzidami. Następnie pojawiają się czołgi niemieckie i dowódca polskiego oddziału zarządza bezrozumny atak na te czołgi. Wajda kłamie już w tym, bowiem kawaleria we wrześniu 39 lanc nie używała, a regulamin walki zabraniał kawalerzystom atakowania konno „samodzielnych stanowisk ogniowych”, a więc nie tylko czołgów, ale także np. gniazd karabinów maszynowych. Polska kawaleria niszczyła niemieckie czołgi (np. Wołyńska Brygada Kawalerii w bitwie pod Mokrą) przy pomocy rusznic i działek ppanc., walcząc pieszo, w okopach. W filmie oglądamy sceny rodem z propagandy hitlerowskiej, kiedy to ułani rąbią szablami po lufach niemieckich czołgów dokonujących straszliwej rzezi Polaków. Przy tym Wajda twórczo rozwinął tezy dr Goebbelsa. W roli niemieckich czołgów obsadził, bowiem sowieckie T-34/85. Ułan na koniu zamierzający się szablą na takiego pancernego potwora jest tragicznie śmieszny. Widz nie wie, że T-34 udający niemiecki czołg Sowieci zaczęli produkować na początku 1944 r.; jego produkcja trwała do 1950 r. W 1939 r. Niemcy wozów o takich gabarytach nie mieli. Podstawowy niemiecki czołg był wzrostu dorosłego człowieka – 174 cm. Poniżej widok takiego czołgu w kampanii norweskiej 1940 r. Obok pojazdu idzie niemiecki żołnierz. Przy takim czołgu polski ułan na koniu był wielkoludem. Po stronie polskiej czołgiem podstawowym był 7 TP (miał "wzrost" 230 cm.). Uzbrojony w działko ppanc. 37 mm i ckm, napędzany silnikiem Diesla, z radiostacją i peryskopem czołgowym (polski wynalazek). Niemiecki czołg miał ckm lub działko 20 mm, silnik benzynowy, radiostacje tylko w wozie dowódcy i szczeliny w pancerzu do obserwowania pola walki. 7 TP był czołgiem nowoczesnym o pięknej sylwetce. Następcą "siódemki" miał być czołg 14 TP (na zdjęciu prototyp). W 1940 r. wg planów Polska miałaby na uzbrojeniu 1400 nowoczesnych czołgów. Przewaga niemiecka w 1939 r. wynikała, więc z liczby czołgów, a nie z polskiego zacofania (nasze „siódemki” 139 sztuk, niemieckie badziewie ponad 2 tys. sztuk). Po zakończeniu działań wojennych zagarnięte polskie czołgi Niemcy włączyli do swoich jednostek pancernych. W okresie od końca 1940 do 1941 przechodziły one remonty połączone z modyfikacją w warsztatach w Łodzi (wówczas Litzmannstadt). Dokładna liczba czołgów wyremontowanych oraz używanych przez Niemców nie jest znana z powodu braku dokumentacji (można szacować ich liczbę na około 100. W lutym 1940r. polskie czołgi możemy odnaleźć na stanach 1 i 4 Dywizji Pancernej, 1 Dywizji Lekkiej i 31 Dywizji Piechoty. Zostały one pod nazwą PzKpfw 7TP(polnish) użyte m.in. podczas operacji "Fall Gelb" - agresja na Francję 1940 r. I najciekawsze - w 1940 r. armii niemieckiej istniała elitarna jednostka Führer-Begleit-Bataillon do ochrony Hitlera dowodzona przez płk Erwina Rommla (późniejszego dowódcy Afrika Korps i marszałka). W jej składzie po wrześniu 39 znalazła się kompania czołgów 7 TP (21 wozów). Romuald Szeremietiew

1939 - Panu Szeremietiewowi w odpowiedzi Dowództwo najwyższego szczebla w 1939 roku przegrało wojnę. Nie żołnierze a dowództwo. Forma odpowiedzi. Postawiłem tezę - nie zarzut - że pan Szeremietiew pisząc o "dobrym dowodzeniu " w 1939 roku pisze dyrdymały i nieprawdę. Rzecz jasna, jest to rzecz względna i zależy, jaki stopień dowodzenia mamy na myśli. Zacznijmy od najwyższego.

Marszałek Rydz - Śmigły. W Wojnie z Rosją Sowiecką dokonywał cudów. Bez wątpienia był jednym z najlepszych „strażakiem" Piłsudskiego. Operacja "Zima" za którą dostał Virtuti, kluczowy udział w bitwie niemeńskiej... Odważny, sprawny umiał pociągnąć za sobą ludzi. Bez wątpienia chwalebna karta życiorysu. Przysłowiową łyżką, jeżeli nie wiadrem dziegciu w beczce miodu Śmigłego był rok 1939. Niezdecydowany, bez pomysłu, niepanujący nad swoimi wojskami, wydający sprzeczne rozkazy. Największym jednak cieniem na Śmigłym kładą się dwie rzeczy.

Rzecz I. Zakaz walki z Armią Czerwoną. Kosztował życie kilku generałów, wyższe dowództwo ośrodków zapasowych, wielu podoficerów i zwykłych żołnierzy. Garnizon Włodzimierza Wołyńskiego poddał się praktycznie bez strzału. Szkoła artylerii!!! Uzbrojona i zaopatrzona w amunicję.

Rzecz II. Okrył hańbą polski mundur uciekając za granicę. Pozostawił swoje wojsko, uciekł za granicę Państwa. Wieniawa - Długoszowski jeden z tych, którzy byli piłsudczykami - ale do piłsudczyków nie należał, nie chciał uwierzyć w ten haniebny postępek. Reasumując, jako wódz naczelny Śmigły się nie sprawdził. Bojaźliwy, bez pomysłu na walkę, nieumiejący zadbać o swoich żołnierzy. Wydający sprzeczne rozkazy, zhańbił polski mundur ucieczką i porzuceniem swoich oddziałów.

Dowództwo Wielkich Jednostek. Najczarniejsza postać Dąb - Biernacki. Doprowadził do zniszczenia najlepiej uzbrojonej i wyposażonej Armii Prusy. Porzucił swoją armię, gdy ta była w rozsypce i dowódcy potrzebowała najbardziej. Później nie wiedzieć, czemu zamiast pod sąd wojenny trafił z rozkazu Śmigłego nota bene na stanowisko dowódcy Frontu Północnego. Wykrwawił I Dywizję Piechoty Legionów. Nie udzielił wsparcia generałowi Piskorowi w I bitwie pod Tomaszowem Lubelskim. Był zaledwie 30 km od niego, w terenie, nad którym panował. Dowódcy dywizji walczących pod Iłżą porzucili swoich żołnierzy, gen. Bołtuć porzucił Odcinek Palmiry bez powiadomienia gen. Thomme - dowódcy Modlina, Gen. Fabrycy - porzucił swoje wojska, mianowany dowódcą Przedmieścia Rumuńskiego - uciekł za granicę. Generał Rómel - nie wyciągnął ręki do Armii Poznań, czym skazał ją na zagładę w Puszczy Kampinoskiej. Bezprawnie wydał rozkaz przez radiostację by traktować Sowietów, jako sprzymierzeńców. Mamy tez oczywiście jasne przykłady: Generałowie Kutrzeba, Thomme, Kleberg, Orlick-Ruckeman. i chyba tyle. Większość ratowała swoją skórę a nie swoich żołnierzy. Dowódców pułków mieliśmy bitnych i w większości dbających o swoje wojsko. Od tego stopnia możemy mówić o dobrym dowodzeniu, tyle, że w 1939 pułk nie znaczył wiele niestety. Kilku stało się ikonami waleczności o honoru. Major Dobrzański, pułkownik Wnuk, kapitan Raginis, kapitan Dąbrowski. Tu mieliśmy najlepszych dowódców. Tyle, że wojnie 1939 ONI nie mogli zmienić losów kampanii. Mogło to zmienić dowództwo wysokie i najwyższe a to było niestety conajmniej złe, bez pomysłu, bez pazura z roku 1920.

Uzbrojenie: bez wątpienia Polska od roku zrobiła skok nawet nie wiekowy a galaktyczny, jeżeli chodzi o uzbrojenie. Nie zdążyliśmy wprowadzić masowo tego sprzętu, a co gorsza nie opracowaliśmy taktyki walki tym uzbrojeniem. 7 To najlepszy nasz czołg, był naprawdę niezły. ale ich było ledwie ponad setkę. Reszta była jeżdżącą kupą złomu. i to krótko jeżdżącą. Uzbrojoną w przestarzałe środki walki. Mieliśmy ury, morsy, kb Moroszka, świetna broń maszynową, przeciwpancerną. Tam gdzie Niemcy trafiali na zorganizowana obronę, dobrze dowodzoną nie byli w stanie przejść. Najczęściej ja obchodzili. Bo były NIELICZNE odcinki dobrze dowodzone i zorganizowane. 7tp mimo kilku doskonałych z polskiego punktu widzenia rozwiązań był czołgiem przejściowym. Powstawały nowe zdecydowanie lepsze konstrukcje. Panował chaos w uzupełnieniach, w zabezpieczaniu zaplecza, nieudolność w dowodzeniu. Dlatego wojsko szło głodne, niewyspane. Dlatego porzucało sprzęt i amunicję. Dlatego było tak wielu oberwańców, dezerterów czy ludzi, którzy po prostu osiągnęli kres wytrzymałości i zostali bez dowodzenia. Pomijam takie błędy, że T 34 był produkowany od 1944 roku, co jest oczywiście nieprawdą, że w 1939 Niemcy nie dysponowali czołgami o podobnej wielkości bo Pzkw IV był podobnej wielkości co T 34, Polska nie miała rusznic w 1939 tylko karabiny przeciwpancerne, o takim samym kalibrze co inne mausery, zaleta silnika diesla we Wrześniu była przekleństwem nie zaletą niestety, niemieckie "badziewie" w postaci Pzkw I i II było wystarczającym "badziewiem" na polską piechotę, większość strat polskich pancerniaków to straty marszowe nie bojowe, kompanie techniczne 7 TP wyposażono w części zamienne do Vickersów ....itd itd itd. Nie neguję broń Boże zalet polskiego sprzętu. Był doskonały. Tyle, że użyte nie tak jak powinno się ich użyć. Dowództwo nie umiało ich użyć. Co po doświadczeniach wojny 1920 było niezrozumiałe? Wojnę w 1939 można było wygrać. Dziwne? Nie. Właśnie nie. Tyle, że z innymi dowódcami.

Kartą paliwową DKV rozliczysz e-myto na kredyt Od 1 lipca klienci DKV będą mogli regulować opłaty drogowe na podstawie faktur wystawianych przez operatora karty paliwowej. Dzięki tej metodzie rozliczeń, posiadacz samochodu nie będzie musiał z góry wykładać gotówki na pokrycie opłat, gdyż termin płatności wyniesie 21 dni. W lipcu rusza elektroniczny system poboru opłat drogowych viaTOLL. Będzie dotyczył pojazdów o masie całkowitej powyżej 3,5 tony, w tym autobusów. W pierwszym etapie obejmie 1573 km dróg krajowych. Nowe opłaty zastąpią winiety. Do ich automatycznego naliczania posłuży urządzenie pokładowe o nazwie viaBOX. DKV Euro Service, jako jeden z dwóch operatorów kart paliwowo-serwisowych w Polsce, zapewni pełną obsługę systemu viaTOLL: od dostarczenia urządzeń viaBOX, poprzez pełną obsługę rozliczeń, aż po program eReporting DKV do zarządzania transakcjami. Rozliczanie e-myta za pośrednictwem operatora karty paliwowej jest najbardziej popularną metodą regulowania tych należności w Europie. Dlaczego? Właściciel pojazdu nie musi ponosić żadnych kosztów z tytułu opłat drogowych aż do momentu otrzymania faktury. Jednocześnie, może na bieżąco śledzić w internecie transakcje dokonywane przez poszczególne pojazdy i z blisko miesięcznym wyprzedzeniem przygotować się na wydatki. Zobacz: www.info-myto.pl. i pre-paid

Opisana wyżej metoda płatności nosi nazwę post-paid, czyli płatność z dołu. Polega na tym, że zamontowane w pojeździe urządzenie viaBOX automatycznie nalicza opłatę za każdym razem, kiedy pojazd mija zbudowane przy drogach bramownice. Następnie, klient DKV otrzymuje jeden lub dwa razy w miesiącu fakturę, z 21-dniowym terminem płatności.

Post-paid Opłaty drogowe w Polsce nie będą podlegać podatkowi VAT. Ich ujęcie w fakturze DKV oznaczać będzie tylko tyle, że ich koszt wyodrębniony zostanie obok innych transakcji dokonywanych na DKV Card, jak paliwo, myjnia czy serwis auta. Inną metodą rozliczeń e-myta jest pre-paid, czyli przedpłata. Przy pomocy karty paliwowej DKV będzie można naładować konto użytkownika viaBOX minimalną kwotą 120 zł. W tym wypadku podczas mijania bramownic stan rachunku się pomniejsza, co urządzenie sygnalizuje dźwiękiem. Kiedy konto jest bliskie wyczerpania, zapala się czerwona dioda. Należy wówczas doładować je przez internet lub w punkcie dystrybucji viaTOLL przy pomocy DKV Card. Ważne jednak, aby pamiętać, że korzystanie systemu pre-paid wymaga od przewoźnika bardzo dużej dyscypliny. Kierowca musi ze sobą wozić gotówkę na doładowania urządzenia i gromadzić kwity za płatności. A jeśli firma dokonuje doładowania przez internet, viaBOX będzie gotowe do pracy dopiero po zaksięgowaniu przelewu na koncie viaTOLL, co może trwać nawet kilka dni i spowodować naliczenie kar za nieopłacone korzystanie z dróg.

Jak zamówić viaBOX Urządzenie pokładowe viaBOX należy zamówić przed uruchomieniem systemu e-myta, ponieważ w przeciwnym wypadku kierowcy po prostu nie będą mogli korzystać z płatnych dróg. Jest ono wielkości telefonu komórkowego i montuje się je na przedniej szybie pojazdu. Jest zasilane baterią, która powinna starczyć na okres ok. 5 lat. Już dziś można zarezerwować viaBOX u operatora kart DKV. Rezerwacja jest bezpłatna, wystarczy wypełnić formularz na stronie

www.dkv-euroservice.pl lub www.info-myto.pl.

Od maja, kiedy urządzenia będą dystrybuowane, firmy będą otrzymywać je pocztą. DKV uruchomiło specjalną procedurę przyjmowania klientów, adresowaną do firm zainteresowanych wyłącznie rozliczaniem e-myta. Nie trzeba przedstawiać żadnego zabezpieczenia finansowego. Wystarczy wypełnić dokumenty dostępne na stronie internetowej DKV w sekcji „Jak zostać klientem”, a następnie zarezerwować potrzebną liczbę urządzeń viaBOX. Co więcej, jeśli firma korzystająca w Polsce z rozliczeń e-myta jest zainteresowana podobnymi usługami za granicą, nie musi spełniać dodatkowych formalności. Jako klient DKV otrzyma komplet dokumentów wymaganych przez dowolnie wybrany kraj

w Europie. Następnie będzie mogła rozliczać opłaty za autostrady, mosty i tunele poprzez rachunek i kartę DKV.

Zapraszamy na nową stronę: www.info-myto.pl

O DKV Euro Service

DKV Euro Service to międzynarodowy operator kart paliwowo-serwisowych DKV Card. Firma istnieje od 1934 r. i jest zarazem najstarszą i największą na drogach Europy organizacją serwisową. W Polsce współpracuje z siecią ponad 3200 stacji paliw i 150 warsztatów. Jest tu bezpośrednio reprezentowana od 18 lat. DKV Card umożliwia bezgotówkowe tankowanie na stacjach różnych marek i dostęp do wielu usług dodatkowych, m.in. serwisów naprawczych, internetowych serwisów mapowych, doradztwa, kalkulatorów opłat drogowych, czy fakturowania netto i zwrotu zagranicznego VAT.

www.dkv-euroservice.pl

19 kwietnia 2011 Istotą socjalizmu jest odbieranie ludziom odpowiedzialności... - między innym przywarami, takimi jak biurokracja, redystrybucja, promowanie lenistwa, płodzenie setek przepisów, nadzór nad „obywatelami”, regulacje naszego życia no i wielkie, ale to wielkie marnotrawstwo naszej pracy, której owoce władza socjalistyczna odbiera nam przymusowo i przekazuje w ręce biurokracji socjal-marnotrawnej. Biurokracja socjalistyczna najlepiej wie, co zrobić z naszymi pieniędzmi.. A jak jej brakuje - to zadłuża nas i nasze dzieci.. Ale nie ma tego złego, co by na jeszcze lepsze nie wyszło, bo mówi się medialnie, że ma powstać Rząd Ocalenia Narodowego(???) Nareszcie Rząd Ocalenia Narodowego, tak jak Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego, po której rządach przynajmniej, co prawda w kilka lat później -urodziła się ustawa pana Wilczka, dająca Polakom bardzo wiele wolności gospodarczej, od której kolejne ekipy odchodziły przez ostatnich dwadzieścia lat.. Tak jak po rządach towarzysza Gierka – pozostała przynajmniej „Gierkówka, tak jak po rządach pana Donalda Tuska ”liberała”- pozostanie największy Orlik - Stadion Narodowy. Wynarodowiona” elita” posługuje się często słowem” narodowy”, żeby ukryć swoje prawdziwe intencje. Aż doszliśmy do ściany - teraz ratuje budżet jedynie całkowita nacjonalizacja wszystkiego, bo już niektórzy podliczają, że wielkość długów Polski przekroczyła wielkość naszego majątku. Wspomniał o tym jeden z prelegentów na Kongresie Nowej Prawicy.. Rząd Ocalenia Narodowego miałby powstać, wyłonić się jak Feniks z popiołów z tych samych środowisk okrągłostołowych, które podzieliły się władzą przy Kanciastym Stole, to znaczy z PSL, SLD i Prawa i Sprawiedliwości(????) Naprawdę niezły pomysł.. I zawsze jest jakaś szansa, bo jaruzelczycy rządzący PRL-em, doprowadzili socjalizmem peerelowskim Polskę do bankructwa, a potem- w akcie całkowitej rozpaczy- musieli postawić na własność i wolność gospodarczą, żeby „ obywatele „ mogli budować dobrobyt. Bo dobrobyt nie powstaje z socjalizmu, bo jest to jedynie system redystrybucji już wytworzonego bogactwa, a tworzenie bogactwa generuje kapitalizm, czyli system wolnego rynku i prywatnej własności.. Być może Rząd Ocalenia Narodowego, w końcu skończy z socjalizmem- w akcie desperacji.. Po dwudziestu latach budowy socjalizmu europejskiego, który też bankrutuje. W każdym razie historia lubi się powtarzać, co prawda raz, jako tragedia, ale chociaż raz jako komedia.. „Rozważam zmianę orientacji seksualnej”- powiedziała pani Agnieszka Frytka- Frykowska, znana celebrytka, która celebrytowała swoje łono na wizji, przed milionami wścibskich oczu- razem z jakimś przypadkowym facetem - też celebrytą. Może to samo zrobią dotychczasowi celebryci demokratyczno- polityczni? Nagle nawrócą się na wolny rynek i kapitalizm? Zawsze istnieje taka szansa.. I zawsze jest wielka radość z jednego nawróconego.. Chociaż to samo może zrobić pan premier Donald Tusk, po tym jak wczoraj powiedział przed siedzibą Dawida Camerona, co łączy go z premierem Dawidem Cameronem. A co go łączy? Więcej wolności gospodarczej i mniej regulacji gospodarczych(????!!!) Tak powiedział i jeszcze dodał, że „ będzie poszerzał zakres wolności gospodarczej”(???) Ach będzie poszerzał” A czy czasami” wolny rynek” w Polsce, nie jest już wystarczająco poszerzony w kierunku socjalizmu? Żeby go jeszcze poszerzać. A jest jeszcze, co poszerzać.?

Budowa socjalizmu trwa w najlepsze, a tu nagle pan premier- wielki budowniczy tegoż- będzie go poszerzał.. Jeśli pan premier tak pojmuje „ wolny rynek’ jak robi- w końcu po owocach jego pracy poznajemy człowieka- to będziemy mieli więcej socjalizmu biurokratycznego. Bo coraz więcej podatków już mamy, a będziemy mieli jeszcze więcej, bo czego, jak czego, ale podatków socjalizm potrzebuje więcej i więcej.. Bo trzeba więcej wydawać, żeby więcej marnotrawić.. I popatrzcie państwo.. Pan premier, po prawie czterech latach budowy socjalizmu i wielkiego marnotrawstwa, twierdzi nadal publicznie, że jest zwolennikiem wolnego rynku i braku regulacji.. To jest dopiero bezczelność granicząca z faryzejską obłudą.. Ile trzeba mieć w sobie naturalnego kłamstwa.. Dosłownie w przeddzień tymczasem, koalicja rządząca demokratycznie i socjalistycznie przeforsowała w Sejmie nową ustawę, ustawę o Systemie Informacji Wojskowej, pardon - Oświatowej. W tej ustawie demokratycznej i „liberalnej” utrzymano zapisy dotyczące gromadzenia danych wrażliwych o uczniach, między innymi, czy uczeń jest pod opieką poradni psychologiczno- pedagogicznej, jakiej pomocy potrzebuje, czy ma dysfunkcje, jakie one są, czy uczy się w szkole specjalnej, w klasie integracyjnej, czy uczy się języka mniejszości narodowej lub etnicznej. Orwellowski System Informacji Oświatowej będzie krokiem we właściwym kierunku, w kierunku jeszcze większej kontroli, ’liberalnej” kontroli, jakby to powiedział pan premier Donald Tusk- jak najbardziej” liberalny” premier polskiego rządu.. A będzie to- tak naprawdę- coraz większy faszyzm.. Gdzie się podziali ci wszyscy antyfaszyści walczący z faszyzmem? To jest właśnie faszyzm państwowy konstruowany na naszych oczach, zwany przez pana premiera Donalda Tuska - liberalizmem”. A faszyzm - to oczywiście antysemityzm.. Bo przecież faszyści byli przede wszystkim antysemitami.. Dlaczego głosu nie zabiera. Stowarzyszenie Przeciwko Antysemityzmowi i Ksenofobii ”Otwarta Rzeczpospolita”, Młode Centrum, „Nigdy Więcej”, Stowarzyszenie im. Jana Karskiego, B’nai B’rith ,,czy Agencja Praw Podstawowych.. Przecież w Polsce- tak naprawdę budowany jest faszyzm państwowy. Gdzie ci wszyscy Antyfaszyści, bo rozumiem sprawę Simona Mola- on już nie żyje- to był największy Antyfaszysta Roku. Najwięcej dziewczyn zaraził HIV-em, swojego czasu przychodnie przeżywały oblężenie.. Ten kłusownik erotyczny tarmoszący” polskojęzyczne dziewki przechodnie”.. Tytuł Antyfaszysty Roku otrzymał od Stowarzyszenia „Nigdy Więcej” w roku 2003, zaraz po tym jak taki tytuł otrzymał pan Jurek Owsiak, twórca Wielkiej i do tego Świątecznej Orkiestry Wielkiej Pomocy.. A w roku 2006 taki haniebny, pardon chwalebny tytuł otrzymał pan Krzysztof Skiba.. Szczęść im Boże. Może się opamiętają.. Panie Boże miej ich w swojej opiece.. Jeszcze Doda i Nergal nie otrzymali takiego tytułu.. A szkoda! „Jeśli uruchomimy środki z funduszy pracy, to powinniśmy się zmieścić w skorygowanych przez rząd założeniach na ten rok, czyli bezrobocie niższe niż 11%”- poinformowała minister pracy Jolanta Fedak z Polskiego Stronnictwa Ludowego. No tak, jak zwykle ręce opadają od tego specyfistycznego sposobu myślenia.. Oni naprawdę myślą, że jak wydębią jakieś pieniądze skądś i wrzucą je na rynek poprzez rozdawnictwo, to poprawią sytuację na rynku pracy.. Niedoczekanie! Skończą się pieniądze- skończy się socjalizm! Te 11 % będzie – i owszem! Ale jak kolejne zastępy Polaków wyjadą Polski.. A szykuje się kolejna fala emigracji.. Do wyjazdu szykuje się kolejne tysiące Polaków.. Rosnące podatki i koszty, a co za tym idzie – ceny- powodują, że firmy upadają, bo nie mogą sprzedać wyprodukowanego towaru. Indoktrynacja i terror politycznej poprawności równa się tresowaniu, subtelnym tresowaniu.. Żadne fundusze pracy, żadna ingerencja rządu nie pomoże, żadne zabiegi pielęgnujące socjalizm nie pomogą w poprawieniu sytuacji na rynku pracy.. Ile można powtarzać! Trzeba obniżyć podatki i koszty pracy! Nie ma żadnej innej recepty w sprawie bezrobocia.. Wynarodowiona elita tego nie rozumie.. „Jeśli robisz coś złego, robisz to w ciemności”..- ktoś słusznie zauważył. Ale ONI robią to publicznie! Zło podnieśli do rangi cnoty.. Wcale się z tym nie kryją! I jeszcze wezmą sobie za krzewienie tych bzdur - premie.. Sejmowy Lech Czapla dostał właśnie 55 000 złotych premii. I sejmowe darmozjady kupują kolejne samochody dla posłów.. A mają już ich 60!!!. Kolejny milion w błoto.. I tak codziennie.. Ale naród Polski jest jak lawa- wszystko wytrzyma! WJR

Wygrałem proces z Sawickim, lecz martwię się o polską wieś

1. Wygrałem proces sądowy z Ministrem Rolnictwa Markiem Sawickim z PSL-u. Dziś Sąd Okręgowy w Łodzi oddalił powództwo Sawickiego przeciwko mojej skromnej osobie o ochronę rzekomo naruszonych dóbr osobistych. Oddalił - to za mało powiedziane. Sąd powództwo to zmiażdżył. Wyrok Sądu Okręgowego nie jest jeszcze prawomocny.

2. W marcu 2010 roku napisałem na moim blogu, że Sawicki, jako Minister Rolnictwa zmarnował 800 milionów złotych unijnej pomocy, przewidzianej na ratowanie gospodarstw rolnych uprawiających tytoń. Zmarnował, bo o kilka tygodni za późno złożył do Brukseli wniosek, Bruksela spóźniony wniosek odrzuciła i polscy rolnicy pieniędzy nie dostali.

Wiadomość o tym ścięła z nóg nie tylko 60 tysięcy rolników i pracowników zajmujących się uprawą tytoniu, ale i mnie samego, bo żyły sobie wypruwałem w Europarlamencie, żeby te pomoc dla polskich rolników wywalczyć. Najtrudniej było przekonać, że uprawa tytoniu nie jest szkodliwa dla zdrowia tylko jego palenie, a jeśli przestanie się uprawiać tytoń w Europie, to palacze będą palić gorszy tytoń z importu. Przekonałem, pomoc wywalczyłem - a Sawicki przez spóźniony wniosek ją zmarnował.

3. Mimo oczywistych dowodów zaniedbania i jego dramatycznych skutków dla 60 tysięcy ludzi, zajmujących się uprawa tytoniu w Polsce, Sawicki nie tylko nie pokajał się i za swoje karygodne niedbalstwo nie przeprosił, lecz cynicznie wytoczył mi proces. Zażądał przeprosin, odwołania zarzutów i 10 tysięcy złotych na rzecz PCK. Dla mnie to był pierwszy w życiu taki proces. Od wielu lat toczyłem dziesiątki, a pewnie i setki różnych sporów, jako prezes NIK-u, jako polityk i poseł, ale nigdy nie pozwałem nikogo i nikt nigdy dotychczas mnie nie pozwał. W procesie Sawickiego zadebiutowałem w roli pozwanego i wygrałem.

4. Na pozew Sawickiego odpowiedziałem rzeczowymi argumentami i dokumentami z Komisji Europejskiej, jednoznacznie demaskującymi nieudolność Sawickiego. Sąd nie miał żadnych wątpliwości, że moja krytyka miała podstawy i była w pełni uprawniona. Sąd zauważył też, że w krytyce mojej nie użyłem zarzutów o charakterze osobistym, nie dotknąłem żadnych dóbr osobistych Sawickiego, a jako poseł opozycji miałem pełne prawo do krytyki ministra.

5. Są jeszcze sędziowie w Berlinie - powiedział z uznaniem król Prus Fryderyk Wilhelm, gdy zobaczył swój przegrany wyrok w sporze administracji królewskiej z pewnym młynarzem. Są jeszcze sędziowie w Łodzi - pomyślałem, słuchając dziś mojego wygranego wyroku.

6. Cieszy mnie ta wygrana, ale nie z powodów osobistych. Sawicki od dawna nie jest dla mnie ani partnerem, ani przeciwnikiem, a funkcja, którą pełni, zdecydowanie go przerosła. Pisałem już, że każdy jego dzień na urzędzie Ministra Rolnictwa to dla polskiej wsi dzień stracony. Cieszy mnie wygrana demokracji i fakt, ze obroniło się przed sądem prawo do krytyki nieudolnego ministra, który hucpiarskim pozwem próbował zagłuszyć prawdę o własnej nieudolności.

Ale sąd zagłuszyć prawdy nie pozwolił.

7. Dopłaty tytoniowe to ważna rzecz, ale i drobiazg w porównaniu z tym, co Sawicki zawala obecnie w sprawie dopłat rolniczych. Dla polskiej wsi zapowiada to prawdziwą katastrofę. Bez rzeczywistego wyrównania poziomu dopłat w UE, w warunkach rażąco nierównej konkurencji, polskie rolnictwo się załamie. Tym razem przez nieudolność Sawickiego wieś przegra już nie miliony, ale miliardy złotych. I ta sprawa bardziej mnie martwi, niż cieszy dzisiejsza wygrana w łódzkim sądzie.. Janusz Wojciechowski

REFLEKSJE POKONGRESOWE Oberwało mi się za ostatni wpis o Kongresie Nowej Prawicy. Zarówno w komentarzach na blogu jak i w prywatnych mailach, które od Państwa dostałem. Podobno niepotrzebnie „dyskredytuję” i do tego „przekłamuję”. Więc pozwolę sobie na krótkie wyjaśnienie. Absolutnie niczego nie dyskredytuję. Zwłaszcza entuzjazmu młodych ludzi zgromadzonych na Kongresie. Ale polityką nie zamierzam się zajmować. Więc jak zobaczyłem zaproszenie, na którym figurowało moje nazwisko, na de facto Kongres Poparcia Korwina, poczułem się w obowiązku wyjaśnić, dlaczego mnie tam nie ma. Zgodnie z definicją Maxa Webera „polityka to dążenie do udziału we władzy lub do wywierania wpływu na podział władzy, czy to między państwami, czy też w obrębie państwa, między grupami ludzi, jakie to państwo tworzą”. Współcześnie popularne jest definiowanie polityki, jako „sztuki bycia wybieranym”. Ale ja nie zamierzam kandydować i się prosić, żeby mnie ktoś wybrał. Robiłem to w czasie stanu wojennego w samorządzie studentów Prawa UW. Ale elektorat miałem bardzo skonkretyzowany. (Na marginesie: frekwencja podczas wyborów przedstawiciela studentów do Senatu UW wynosiła ponad 60%). Po roku 1989 zaprzestałem. Powodów jest kilka: Po pierwsze, dziwi mnie krytyka „d…….i” i jednoczesne poddawanie się „d………m” procedurom. Po drugie, owe procedury powodują, że dominuje w polityce szkalowanie przeciwnika. A ja nie chcę dawać powodów, żeby ktoś rozpisywał się o moim „dziadku z Wermachtu”, o tym, z kim sypiam albo, dla kogo pracuję. Święty to ja nie jestem i nie uważam, żebym miał tytuł do uszczęśliwiania innych, zgodnie z moją wizją świata. Dwa razy uwierzyłem, że coś można zrobić, jak się ma okazję. Zgodziłem się przyjąć propozycję Pana Premiera Kazimierza Marcinkiewicza i objąć funkcję Przewodniczącego Rady Nadzorczej ZUS. I to były te dwa razy: pierwszy i ostatni. Niektórzy do dziś mają mi to za złe. Ale jakby któryś z polityków chciał zapoznać się w szczegółach z moimi pomysłami gospodarczymi, to każdy z nich ma mój telefon. Lubię Korwina, jako felietonistę. Cenię Jego zjadliwość, zabójczą logikę, inteligencję i działalność publicystyczno-wydawniczą w okresie komuny. To lektury „Oficyny Liberałów” kształtowały mój liberalny światopogląd. Ale nie cenię Korwina, jako polityka za działalność po 1989 roku. Nie widzę powodu wspieranie jego inicjatyw politycznych, bo, po pierwsze, nie chcę w ogóle zajmować się polityką (jak wyżej), a po drugie szkoda mi energii na działania, które sam Korwin skazuje na niepowodzenie. Co miałbym robić na Kongresie, podczas którego lider ruchu mieniącego się liberalno-konserwatywnym zaczyna swoje programowe wystąpienie od stwierdzenia, że „najlepszy czerwony, to martwy czerwony”? Proszę o cytat z klasyków liberalizmu lub konserwatyzmu, który by uzasadniał głoszenie takich haseł. Nawet „Pochwała kata” Józefa de Maistre ich nie uzasadnia. Zwłaszcza, że zgodnie z Prawem Natury (a chyba wśród liberałów i konserwatystów panuje zgoda, co do jego wyższości nad prawem pozytywnym), jakby nie brzmiało ono „sexy”, zrealizować go nie można! Chcąc uprawiać politykę – a Korwin, w odróżnieniu ode mnie deklaruje, że chce – mając tak wspaniałą ideę, (bo idea wolności jest ideą wspaniałą) i taki potencjalny elektorat (są nim spragnieni wolności przedsiębiorcy z rodzinami, sfrustrowani wszystkimi politykami), trzeba się naprawdę bardzo starać, żeby nie wygrać wyborów. I zdaje się, że Korwin stara się jak może, rzucając, co jakiś czas bon moty, które dyskredytują go w oczach wyborców, których głosów potrzebuje by wygrać wybory. A co do „przekłamań” w sprawozdaniach z Kongresu na temat ubezpieczeń emerytalnych, to w poszukiwaniu informacji, co się na Kongresie działo przetrząsnąłem Internet i poza tym, że potrzebny jest długi samochód do przewiezienia jakiegoś plakatu, dowiedziałem się tego, czego się dowiedziałem. Zresztą w nagraniu wystąpienia samego Korwina umieszczonym na polityczni.pl (9’55) jest dokładnie to, co w sprawozdaniach zamieszczonych na portalach, które cytowałem. Słowo w słowo. Po protestach Czytelników zmusiłem się do wysłuchania całego wystąpienia Korwina. Owszem, mówił o zniesieniu przymusu ubezpieczeniowego w ogóle, ale jak zaczął od „martwych czerwonych” to człowieka dystansującego się od polityki „dystansuje” również od wsłuchiwania się w pełną treść wystąpienia. Ale jeśli Korwin zostanie Premierem i będzie chciał wysłuchać moich opinii na jakiś temat (na przykład o emeryturach), to chętnie je przedstawię.

P.S. Moje stanowisko w sprawie OFE nie oznacza uznania dla ZUS, co po moim wpisie zarzucili mi niektórzy Czytelnicy! ZUS w obecnej postaci należy zlikwidować! Napisałem to (przypomnę) jeszcze, jako przewodniczący Rady Nadzorczej ZUS! Bo należy zlikwidować system emerytalny oparty na opodatkowaniu pracy a emerytury państwowe finansować z wpływów z podatków konsumpcyjnych. Oczywiście można tego nie robić, tylko, co zrobić z emerytami? Zwłaszcza, gdy chce się być liberalnym-konserwatystą. Nie przez przypadek system państwowych ubezpieczeń wprowadził w Niemczech Bismarck. Czyżby on też był „czerwony”? Czy może przejęcie przez niego pomysłu socjaldemokratów wprowadzenia emerytur państwowych było zgodne z tezami stoików, które zaakceptowali nowożytni konserwatyści od Burke’a do niemieckich romantyków politycznych? Żeby zlikwidować emerytury, trzeba zlikwidować demokrację. Ale najpierw trzeba powiedzieć wyborcom, że jak na nas zagłosują, to my im odbierzemy prawa wyborcze! Oczywiście można taki zamiar przed wyborcami ukrywać, ale czy to się godzi? To socjaliści ukrywają prawdę przed wyborcami i mamią ich obietnicami! Nieprawdaż?

P.S. 2 Ton niektórych komentarzy, urażonych moim wpisem zwolenników Korwina, potwierdza słuszność decyzji o stronieniu od polityki. Na przykład niejaki „Tomasz” napisał: „To siedź Pan dalej w tym swoim lesie, skoro nie masz Pan jaj, żeby się z niego ruszyć”. Szanowny Panie Tomaszu, powinny wystarczyć jaja pańskie do zdobycia władzy, a jeśli nie wystarczą to, dlaczego chce się Pan posługiwać jeszcze moimi, skoro ja tej władzy bynajmniej nie pragnę?

Gwiazdowski

Tajemnice Zofii Leśniowskiej Powróćmy jednak do pytania o to, czym można było szantażować Stalina tak, by można było stawiać mu warunki? Zamach na Gibraltarze znów odżył w świadomości Polaków wszystkich opcji politycznych za sprawą czterech programów dokumentalnych pod wspólnym tytułem „Generał” traktujących o kulisach tej zbrodni. Jest to także komentarz do filmu „Generał – zamach na Gibraltarze”. Filmu, w którym stawia on śmiałą i obrazoburczą tezę: zamach gibraltarski jest dziełem polskich i brytyjskich służb specjalnych: Wydziału II i VI Sztabu Naczelnego Wodza oraz MI-5 i MI-6, które razem opracowały, zorganizowały i wykonały operację o kryptonimie „Mur” – usunięcie premiera Rządu Polskiego na Wychodźstwie i Naczelnego Wodza, gen. Władysława Sikorskiego. Kolejny materiał z moich podróży, tym razem odnajdujemy się w miejscu dla Polaków wyjątkowym – Gibraltarze. Z czego słynie? To złe pytanie, raczej, z którym wydarzeniem kojarzymy to miejsce? Tak, oczywiście, ze śmiercią gen. Sikorskiego. Wśród ujęć nie zabraknie i tych z pasa startowego, z którego do ostatniego lotu wyruszył polski generał. A swoją drogą, już czas, abym przypomniał pewną historię. Dariusz Baliszewski przedstawia bardzo śmiałą hipotezę, a mianowicie taką, że polskie i brytyjskie służby specjalne zamordowały generała Sikorskiego i jego najbliższych współpracowników, a jego powiernicą i sekretarkę, a przede wszystkim córkę podporucznik Zofię Leśniowską – porwali i przekazali przebywającemu wtedy w Gibraltarze komisarzowi Majskiemu. Bezpośrednim powodem dokonania tej zbrodni była chęć ujawnienia przez gen. Sikorskiego niemieckich dokumentów dotyczących znalezienia, ekshumacji i zbadania przez Niemców masowych grobów polskich oficerów w Katyniu. To właśnie te dokumenty chciał odzyskać Stalin przy pomocy Anglików i związanych z nimi polskich zdrajców. Używam celowo słów „polscy zdrajcy”, bowiem byli to ludzie związani przede wszystkim ze służbami specjalnymi Wielkiej Brytanii i USA. I nie ma tutaj znaczenia, że pracowali czy współpracowali z sojusznikami – ważyli się oni na rzecz straszną i niedopuszczalną w sytuacji, w jakiej znalazła się Polska. Zamordowali premiera polskiego rządu, dokonali zbrodni zabójstwa na zlecenie głów obcych państw i tego czynu nic nie usprawiedliwia. Zamordowanie generała Sikorskiego zapoczątkowało proces sprzedawania Polski Stalinowi przez Aliantów Zachodnich. Jakie to mogły być dokumenty? Możliwe, że chodziło o dokumenty niemieckie, które łącznik z Abwehry przekazał Polakom na Bliskim czy Środkowym Wschodzie. Ale te dokumenty były Aliantom znane, choćby dzięki pracy alianckich wywiadów na terenie III Rzeszy. Bardzo wątpię, by one cokolwiek zmieniły w kwestii wzajemnych stosunków w koalicji antyhitlerowskiej. O mordzie w Katyniu wiedział i Churchill i Roosevelt. I obaj mieli powody, by informacje o tym nie zostały opublikowane: Churchill obawiał się reakcji Polaków na Wyspach, a Roosevelt w USA, gdzie starał się o reelekcję. A obaj obawiali się tego, że ZSRR może odstąpić od przymierza i związać się z III Rzeszą – a zatem powrócić do złowrogiego paktu Ribbentrop – Mołotow (a de facto Hitler – Stalin). Stalin obawiał się tego, że USA odstąpi od dawania ZSRR pomocy materialnej. Jednym słowem, gdyby generał Sikorski opublikował szeroko niemieckie materiały w USA, to zmieniłoby to cały układ sił w tej wojnie. Mogło to odwrócić jej bieg. Dwa totalitaryzmy sprzymierzone ze sobą mogłyby runąć najpierw na Wyspy Brytyjskie, a potem na resztę świata i na Amerykę. Tego nie przewidywał nawet najczarniejszy scenariusz opisany przez Philipa K. Dicka w powieści „Człowiek z Wysokiego Zamku”, w którym Niemcy, Włochy i Japonia wygrały II Wojnę Światową i podzieliły pomiędzy siebie Stany Zjednoczone Ameryki. Ale czy na pewno? Owszem – mord katyński może by i wstrząsnął światową opinią publiczną, ale obawiam się, że niczego by to nie zmieniło – to Rosjanie byli bohaterami tej wojny i machina propagandowa NKWD i innych instytucji pracowała całą parą nad stworzeniem image sowieckiego żołnierza – bohatera, walczącego z przeważającymi siłami niemieckiej barbarii. Zachód kupował wszystkie tego rodzaju bajeczki, bowiem czuł się bardziej zagrożony przez hitlerowski faszyzm i japoński militaryzm, niż sowiecki wojenny komunizm. Na tym polegała jego naiwność w postępowaniu z Rosjanami. Kolejnym powodem mógł być raport na temat sytuacji Żydów pod niemieckim panowaniem sporządzony przez rotmistrza Pileckiego. Opublikowanie tego raportu i reakcja nań była nie na rękę żydowskiej finansjerze w Ameryce Północnej, która rękami Hitlera i jego Parteigenossen pozbyła się europejskiej konkurencji i dawała Stanom Zjednoczonym pozycję ekonomicznego i zarazem, co za tym idzie politycznego Supermocarstwa. Stąd m.in. brało się to ociąganie się Amerykanów w sprawie utworzenia drugiego frontu w Europie. Znając perfidię Amerykanów jestem w stanie w to uwierzyć, że tak właśnie było i że tylko o to chodziło. Po prostu dla nich była to kwestia przygotowania swego kraju do roli światowego żandarma po wojnie, – co też się stało. Powróćmy jednak do pytania o to, czym można było szantażować Stalina tak, by można było stawiać mu warunki? Co posiadał generał Sikorski, czego obawiał się Kreml i Ojciec Wszystkich Narodów ZSRR? Pierwszą możliwością były dokumenty katyńskie. Drugą możliwością są dokumenty dotyczące IV Rozbioru Polski – tajne klauzule złowrogiego paktu Ribbentrop – Mołotow. Byłby to dowód na to, że to ZSRR wraz z III Rzeszą jest winny rozpętania II Wojny Światowej. Czy to mogłoby doprowadzić do inwersji przymierzy? Trudno powiedzieć, ale raczej chyba nie. Chyba, że… Istnieje jeszcze jedna możliwość, której nikt nie wziął pod uwagę. Otóż generał Sikorski mógł wejść w posiadanie dokumentów wskazujących na to, że w lipcu 1941 roku ZSRR miał rozpocząć coś, czego nie udało się Sowietom dokonać w 1920 roku – uderzenia wszystkimi swymi siłami – a były niebagatelne – na Europę i doprowadzić do jej sowietyzacji. Te dokumenty mogły stanowić beczkę dynamitu, która w połączeniu z innymi tutaj wymienionymi, mogłaby stanowić beczkę dynamitu zdolną do rozsadzenia koalicji antyhitlerowskiej. Dokładnie to właśnie pokazano w filmie „Enigma”, w której młody polski kryptolog chce przekazać Niemcom cenne dokumenty brytyjskie w ramach swej odpłaty za Katyń… Ale to jeszcze nie wszystko, bo powstaje pytanie, które należałoby od razu tu postawić, a mianowicie – jak generał Sikorski mógł wejść w posiadanie tych wszystkich dokumentów? Czy wszystkie te dokumenty przekazali mu wysłannicy z Abwehry, czy też… ktoś inny? Ale kto? I tutaj dochodzimy do sprawy porwania ppor. Zofii Leśniowskiej. Jej ciała nie znaleziono, a zatem została ona najprawdopodobniej porwana i wywieziona do ZSRR w samolocie Majskiego. Ale jaki był cel tego uprowadzenia? Dlaczego nie porwano generała, a tylko jego córkę i zarazem powiernicę? Odpowiedź jest stosunkowo prosta – wiedziała ona coś, co stanowiło zagrożenie dla ZSRR lub samego Stalina i miało związek z wiezionymi przez generała Sikorskiego dokumentami. Bowiem w tej sprawie ważne są nie tyle dokumenty, ile źródło ich pochodzenia. Mogły one pochodzić z sejfów Abwehramtu, ale mogły pochodzić one z sejfów Łubianki, Chodynki czy samego Kremla! – a wtedy byłby to problem nie tylko wycieku najtajniejszych, najściślej chronionych informacji z Czerwonego Imperium Zła, ale przede wszystkim obcej (polskiej) siatki wywiadowczej i „kreta” pracującego na jej usługach w samym sercu Związku Radzieckiego! I to właśnie, dlatego potrzebny był ktoś żywy, który był wtajemniczony w największe sekrety premiera Rządu RP na Wychodźstwie! A tym kimś była ppor. Zofia Leśniowska. I to ona, a nie jej ojciec był głównym celem operacji o kryptonimie „Mur”… W takim przypadku staje się całkowicie zrozumiałe zainteresowanie brytyjskich i amerykańskich służb wywiadowczych dokumentami generała Sikorskiego, bowiem liczyły one na to, że uda się im je przechwycić i na ich podstawie przejąć polską siatkę wywiadowczą w ZSRR, by działała ona na rzecz MI-6 i amerykańskich „kuzynów” z JIC, a potem CIA. Wszyscy szefowie tych instytucji narzekali na brak informacji z terytorium ZSRR i każdy agent na tym potencjalnie wrogim terenie był na wagę złota, tak, więc Rosjanie rozgrywali swoją partię, Amerykanie swoją, a Brytyjczycy wykonali brudną robotę rękami polskich zdrajców… Ot i całe rozwiązanie zagadki. Jeden zamach i rozwiązanie wielu problemów. Rosjanie dorwali bezcenne źródło informacji w postaci ppor. Zofii Leśniowskiej i odzyskali dokumenty kompromitujące Stalina i ZSRR. Amerykanie i Brytyjczycy weszli w posiadanie dokumentów dotyczących polskiej defensywy na Wschodzie i odpowiednio je wykorzystali w czasie Zimnej Wojny. I wszyscy byli zadowoleni, bo dzięki głupocie, politycznej ciemnocie i podłej zdradzie Polaków z londyńskiego rządu zyskali wiele i pozbyli się problemu, jakim była Polska i generał Sikorski. Polskę sprzedano Sowietom za cenę zgniłego pokoju i iluzorycznego bezpieczeństwa, co zrozumiał Harry Truman, ale było już za późno, by cokolwiek dało się odkręcić. Klamka zapadła i Polska znalazła się w sowieckiej strefie wpływów. To było oczywiste, że tak się to skończy. Polska znów stała się potrzebna Ameryce, kiedy przyszło jej walczyć z komunizmem i po jego obaleniu z tzw. „terroryzmem” arabskim. Zofia Leśniowska była potrzebna Stalinowi żywa. Zbyt wiele wiedziała i zbyt wiele tajnych dokumentów przechodziło przez jej ręce. Była najcenniejszym łupem wywiadu zagranicznego NKWD lub GRU – w tym przypadku nie ma to większego znaczenia. Swoją drogą w Gibraltarze po raz trzeci wbito Polakom nóż w plecy. Po raz pierwszy wbili nam go nasi ukochani sojusznicy we Wrześniu, kiedy okazało się, że żaden Francuz i Anglik nie chce umierać za Gdańsk. Drugi raz wbili go nam Rosjanie 17 września łamiąc pakt o nieagresji. Po raz trzeci wbito nam nóż w plecy w Gibraltarze i wreszcie Polska z podmiotu polityki Aliantów stała się przedmiotem. I o to w końcu chodziło. Polacy-partnerzy byli niepotrzebni, było potrzebne tylko polskie mięso armatnie i nic ponadto, co pokazano nam w Londynie w czasie defilady zwycięstwa. Dariusz Baliszewski

Seremet – prokurator generalny RP czy akredytowany FR? Najwyższy czas zadać Andrzejowi Seremetowi to i kilka innych pytań.

Rota ślubowania prokuratorskiego Ślubuję uroczyście na powierzonym mi stanowisku prokuratora służyć wiernie Rzeczypospolitej Polskiej, stać na straży prawa i strzec praworządności, obowiązki mojego urzędu wypełniać sumiennie, dochować tajemnicy państwowej i służbowej, a w postępowaniu kierować się zasadami godności i uczciwości. „Nie mogę odpowiedzieć na pytanie czy te dokumenty, które ostatnio nadeszły (od strony rosyjskiej - red.), zawierają te wszystkie informacje, które wystarczą do podjęcia decyzji w kwestii ekshumacyjnej.”.... Od miesięcy prokurator generalny RP zachowuje się jak unikająca spełnienia powinności małżeńskiej z niekochanym mężem żona, która jeśli przypadkiem nie jest „zmęczoooona” to albo ciągle niedysponowana, albo boli ją głowa. Albo... albo... albo... Kim więc jest A. Seremet? POLSKIM prokuratorem, wyniesionym przez Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej na urząd prokuratora generalnego? Pytam, bo od roku odnosi się wrażenie, że ten pan jest raczej AKREDYTOWANYM Rosyjskiego Komitetu Śledczego przy polskim śledztwie... To by poniekąd wyjaśniało, dlaczego podjęcie przez polską prokuraturę decyzji w sprawie ekshumacji, mających odbyć się - uwaga! - Na terytorium RP, jest ściśle uzależnione od dokumentów prokuratury rosyjskiej, których - albo strona rosyjska nie dostarczyła, ma dostarczyć, może ich nigdy nie było i nigdy nie będzie, a te, które już w Polsce są - albo są ciągle tłumaczone, albo są nie te, które są potrzebne, a jak już są te potrzebne to z kolei są tak tajne, że prokuratura boi się w nie wglądnąć... A może w tych wszystkich matactwach chodzi o to, że Federacja Rosyjska po prostu ZAKAZAŁA dokonania ekshumacji i polska prokuratora wraz z urzędem prokuratora generalnego, jako tylko akredytowani, musi się zakazowi Rosjan podporządkować? Tego oczywiście panowie prokuratorowie nigdy nie zdradzą, bo byłoby to ich dobrowolnym przyznaniem się do zdrady stanu... Póki jeszcze istniały jakieś nikłe złudzenia, że polskie śledztwo w sprawie wyjaśnienia przyczyn tragedii smoleńskiej toczy się równolegle do rosyjskiego i niezależnie od niego, toczy się na podstawie materiałów znajdujących się w Polsce, to po powyższej wypowiedzi A. Seremeta jest na 100% jasne, że polskie śledztwo jest INTEGRALNĄ częścią śledztwa rosyjskiego, a panowie Seremet i Parulski produkują się w nim wyłącznie w roli akredytowanych przez RKŚ! Fakt ten potwierdza obecność w tych dniach w Polsce prokuratorów rosyjskich, którzy do 30 kwietnia mają przesłuchać m.in. „przedstawicieli różnych instytucji" zaangażowanych w organizację lotu do Smoleńska”. Wiadomo, że organizacją lotu 10.04.2010 r. zajmowała się Kancelaria Premiera, ale potrzeba było roku i przybycia do Warszawy prokuratorów rosyjskich by jej pracowników przesłuchać. Powoli zaczyna się wyjaśniać, dlaczego polska prokuratura tego nie uczyniła, tłumacząc się mętnie, że przesłuchanie np. premiera RP, paru ministrów, T. Arabskiego, Turowskiego, szefa BOR itd. Jest „nieuzasadnione i niekonieczne" – akredytowanym raczej nie udziela się pełnej plenipotencji... Brak czarnych skrzynek, zdewastowany przez czynniki ludzkie i atmosferyczne wrak samolotu Tu-154M... Oto bilans ostatniego roku. Czy czarne skrzynki, jeśli kiedykolwiek dotrą do Polski, będą wiarygodnym dowodem śledczym? Nie! Czy wrak nim jest? Nie! Jedyne wiarygodne dowody tego, co się stało 10 kwietnia 2010 r. na lotnisku Siewiernyj w Smoleńsku spoczywają na polskich cmentarzach. Czego boją się Rosjanie, zabraniając kategorycznie otwarcia trumien po ich przetransportowaniu do Polski?

- w trumnach są zwłoki NN ?

- w trumnach są zwłoki ofiar smoleńskich, ale ze śladami, noszącymi znamiona przestępstwa?

Czego bały się władze RP, że nie przeciwstawiły się zakazowi Rosjan, czym utrudniły dostęp do dowodów dla śledztwa? Za to zdaje się jest jakiś sympatyczny paragrafik KK i ciupa od 3 miesięcy do 5 lat... Czego boją się polscy prokuratorowie, którzy z racji pełnionych funkcji, rangi wypadku i rang ofiar nie zażądali sekcji zwłok na terenie RP, a obecnie zwlekają z wydaniem zezwoleń na ekshumacje i sekcji zwłok? Moje przypuszczenie - może tego, że Rosjanie w swym śledztwie jedyną czynność wykonali rzetelnie, a mianowicie zalutowanie pojemników ze zwłokami? Przez co proces gnilny bez dostępu powietrza został zahamowany, a zatem Polacy i cały świat mogliby się z sekcji zwłok dowiedzieć tego, czego nikt przenigdy wiedzieć nie powinien... Na koniec mam pytanie do naszych prokuratorów:

ROZPORZĄDZENIE MINISTRA ZDROWIA z dnia 7 grudnia 2001 r. w sprawie postępowania ze zwłokami i szczątkami ludzkimi. (Dz. U. z dnia 28 grudnia 2001 r.) Na podstawie art. 20 ust. 3 ustawy z dnia 31 stycznia 1959 r. o cmentarzach i chowaniu zmarłych (Dz. U. z 2000 r. Nr 23, poz. 295 i Nr 120, poz. 1268) zarządza się, co następuje: (...)

§ 12. 1. Ekshumacja zwłok i szczątków jest dopuszczalna w okresie od 16 października do 15 kwietnia, z zastrzeżeniem ust. 2 pkt 2; przeprowadza się ją we wczesnych godzinach rannych.

2. O zamierzonej ekshumacji należy zawiadomić właściwego powiatowego lub portowego inspektora sanitarnego, który:

1) wykonuje nadzór nad ekshumacją oraz

2) może dopuścić wykonanie ekshumacji w innym czasie niż określony w ust. 1, przy zachowaniu ustalonych przez niego środków ostrożności.

3. Zwłoki ekshumowane przed upływem okresu mineralizacji wydobywa się wraz z trumną, którą bez otwierania umieszcza się, na czas przewozu na obszarze państwa, w skrzyni szczelnie wybitej blachą.

4. Na miejscu ponownego pochowania trumnę wydobywa się ze skrzyni i chowa się bezzwłocznie na cmentarzu bez jej otwierania.

5. W przypadku ekshumacji wykonywanej po upływie okresu mineralizacji wydobyte szczątki wraz z resztkami trumny umieszcza się w nowej trumnie i przygotowuje do przewozu zgodnie z wymaganiami określonymi w § 11 ust. 1.

6. Zwłoki lub szczątki wywożone po ekshumacji za granicę Rzeczypospolitej Polskiej zamyka się w nowej trumnie i przygotowuje się do przewozu zgodnie z wymaganiami określonymi w § 11 ust. 2.

7. O zamierzonej ekshumacji na cmentarzu zawiadamia się na piśmie zarząd cmentarza.

http://www.abc.com.pl/serwis/du/2001/1783.htm

Tyle ustawa, jeśli chodzi o zezwolenie na ekshumację. Pytanie - prokuratura wojskowa 1 kwietnia 2011 r. wykluczyła zamach w Smoleńsku, zatem przestępstwa nie ma i do przeprowadzenia ekshumacji oraz sekcji zwłok wystarcza już tylko wola rodzin zmarłych i zezwolenie odpowiedniego inspektora sanitarnego. Dlaczego zatem PW i prokurator generalny nadal utrzymują, że są jedynymi decydentami w sprawie - czy i kiedy dojdzie do ekshumacji i sekcji zwłok?

http://www.tvn24.pl/12690,1699669,,,seremet-bedanbspdane--odniesiemy-sie-do-ekshumacji,wiadomosc.html

http://www.tvn24.pl/12690,1699406,0,1,prokuratura-nie-mowi-nie-ekshumacjom-ale-czeka,wiadomosc.html

http://www.gazetaprawna.pl/wiadomosci/artykuly/506222,katastrofa_smolenska_rosyjscy_prokuratorzy_przesluchuja_swiadkow_warszawie.html

Zamiast epilogu - 2 fragmenty ze „Zbioru Zasad Etycznych Prokuratora”.

ZBIÓR ZASAD ETYCZNYCH PROKURATORA

Zasady ogólne Prokurator, działający niezależnie, ale odpowiedzialnie, wyrażając obiektywnie i jasno swoją troskę o sprawiedliwość, jest strażnikiem interesów państwa, społeczeństwa i wymiaru sprawiedliwości. Organa prokuratury czuwają nad pozyskiwaniem najlepszych prawników, wyróżniających się siłą charakteru i zdolnościami. Zapewniają im gruntowne opanowanie umiejętności zawodowych. Sukcesywnie dążą do umożliwienia prokuratorom podnoszenia warunków pracy w sferach organizacyjnej, prawnej i finansowej odpowiadających standardom Unii Europejskiej. Prokurator powinien mieć zapewnioną możliwość wypełniania obowiązków zawodowych bez narażanie na: zastraszanie, nękanie, niewłaściwe interwencje, nieuzasadnione pociąganie do odpowiedzialności cywilnej, dyscyplinarnej i innej.

Zasady wykonywania zawodu Prokurator powinien wykonywać zawód rzetelnie, konsekwentnie i sprawnie. Przestrzegać i chronić praw człowieka. Unikać dyskryminacji zarówno podejrzanych jak i ofiar przestępstw ze względów politycznych, społecznych, religijnych, narodowościowych, rasowych, kulturowych, płciowych i wieku. Wypełniać swe zadania bezstronnie i obiektywnie, uwzględniając istotne okoliczności sprawy, szczególnie dotyczące ofiary i podejrzanego. Poświęcać należytą uwagę ściganiu przestępstw popełnionych przez funkcjonariuszy publicznych, w szczególności korupcji, nadużyć władzy, poważnego naruszenia praw człowieka oraz innych czynów uznanych przez prawo międzynarodowe za poważne przestępstwa. Czynności wykonywać zgodnie ze swoim sumieniem i honorem zawodowym, nie ulegać wpływom zewnętrznym, odrzucać jakiekolwiek interwencje w tym polityczne oraz prośby, nie ulegać wpływowi kampanii medialnych. Zachowywać poufność posiadanych materiałów chyba, że za ich ujawnieniem przemawiają wymagania wymiaru sprawiedliwości, wykonywanie obowiązków lub interes społeczny. Pogłębiać kwalifikacje zawodowe poprzez samokształcenie oraz drogą uczestniczenia w zorganizowanych formach dokształcania. W czasie wykonywania pracy zachować trzeźwość i nie podlegać działaniu jakichkolwiek środków odurzających. Każdy prokurator obowiązany jest współdziałać w strzeżeniu powagi i godności zawodu, bronić jego tożsamości i właściwego systemu przekonań. Immunitet prokuratorski nie może usprawiedliwiać zachowania sprzecznego z prawem. Itd., itp.

http://www.sprp.com.pl/

Na deser – sztandarowa wypowiedź T. Nałęcza, doradcy prezydenta: „To, że premier Rosji, z taką a nie inną przeszłością, przypomnijmy, z resortu, który przecież robił Katyń, pojawi się z polskim premierem na grobach katyńskich i powie to, co powiedział, powinno być rzeczą tak niesłychanie ważną i tak cenną, że powinniśmy na ołtarzu tej sprawy złożyć każdą ofiarę.I nie udawajcie panowie z PiS-u, że nie wiecie, że prezydent Putin nie pojawiłby się z prezydentem Kaczyńskim. Co wy uważacie, że przyjechałby premier Putin z prezydentem Kaczyńskim i powiedział to, co powiedział?” Polskie śledztwo smoleńskie właśnie leży na tym ołtarzu tusko-putinowskiego i komorowsko-miedwiediewskiego pojednania. Obok niego, zamiast wypatroszonego Jarosława Kaczyńskiego leży... polska Temida !

Kto następny???

http://wpolityce.pl/view/2405/Nalecz__dla_wizyty_Putina_w_Katyniu___czlowieka__z_resortu__ktory_robil_Katyn_____powinnismy_______zlozyc_kazda_ofiare_.html

contessa

Prawda we mgle, czyli moskiewska dezinformacja Dezinformacja zapoczątkowana jednym wielkim kłamstwem, wspierana była systematycznie działaniami, tworzącymi zamęt informacyjny – mgłę, w której szukający prawdy zwodzeni byli informacjami fałszywymi lub prawdziwymi na poły; mgłę, w której ważne fakty znikały przemilczane, a sprzeczne z sobą wiadomości sprawiały, że szukający brodzili po omacku. Kłamstwo katyńskie ma długą historię – i tę najdawniejszą z lat wojny, i tę późniejszą z czasów PRL, i tę najnowszą, którą tydzień temu dopisały władze rosyjskie na lotnisku pod Smoleńskiem, usuwając tablicę poświęconą ofiarom katastrofy z 10 kwietnia 2010 roku. Pisarz Józef Mackiewicz, świadek ekshumacji niemieckiej w 1943 roku, śledził przez dziesiątki lat dociekliwie propagandę sowiecką, celnie punktując najdrobniejsze elementy dezinformacji. I pisał, niezmordowanie pisał, demaskując kłamstwa Kremla w dwóch książkach z końca lat czterdziestych Zbrodnia Katyńska w świetle dokumentów oraz Mordercy z lasu katyńskiego, oraz setkach artykułów w emigracyjnej prasie. Z walki o prawdę katyńską uczynił sprawę swego życia. Dzięki jego uporowi dysponujemy dziś ogromem materiału, który może posłuży kiedyś do analizy metod stosowanych przez Kreml dla ukrycia prawdy – nie tylko w sprawie Zbrodni Katyńskiej. Akcja dezinformacyjna zaczęła się półtora roku po masakrze i kilka miesięcy po uderzeniu III Rzeszy na Sowiety. Jesienią 1941 roku, kiedy zwolniony z Łubianki generał Anders zaczął formować Polskie Siły Zbrojne w ZSSR, wśród zgłaszających się do wojska nie było oficerów z obozów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie. Rząd RP na Uchodźstwie otrzymywał odpowiedzi na zapytania o zaginionych oficerów za pośrednictwem swego ambasadora w Moskwie, Stanisława Kota. Wymordowani jeńcy spoczywali od półtora roku dołach śmierci w Katyniu, Miednoje i Piatichatkach, kiedy Kot usłyszał 20 września 1941 roku od zastępcy komisarza spraw zagranicznych Wyszyńskiego: „Wszyscy oficerowie zostali zwolnieni”.

„Może się rozbiegli?” W październiku Wyszyński oświadcza: „Oddamy wam niebawem wszystkich”. Dezinformacja zapoczątkowana jednym wielkim kłamstwem, wspierana była systematycznie działaniami, tworzącymi zamęt informacyjny – mgłę, w której szukający prawdy zwodzeni byli informacjami fałszywymi lub prawdziwymi na poły; mgłę, w której ważne fakty znikały przemilczane, a sprzeczne z sobą wiadomości sprawiały, że szukający brodzili po omacku. Ambasador Kot dotarł w listopadzie do Mołotowa. „Jest późna jesień, zimno, pewnie zostali w miejscach zamieszkania” – mówi komisarz spraw zagranicznych ZSSR, odmalowując obraz niezmierzonych rosyjskich przestrzeni. Komentując w 1949 roku tę odpowiedź, Mackiewicz obznajomiony z realiami, pisał: „Nie ma nic trudniejszego ponad schronienie się w [Rosji] przed wszechobecnym okiem władz. »Niezmierzone obszary Rosji« są w rzeczywistości wymierzone dzisiaj z dokładnością do metra kwadratowego przestrzeni […]. W Sowietach każdy człowiek ma swoją kartotekę. A ta idzie za nim zarówno w dnie słoneczne, jak słotne i chmurne, i śnieżne zawieje, nie opuszcza go w nocy”. 2 listopada Kot prosi o kontakt telegraficzny z oficerami, na co Wyszyński krzyczy oburzony: „Pan stawia sprawę tak, jakbyśmy chcieli obywateli polskich ukrywać! Pewna ilość się odnalazła, ale nie dotarli, szukamy ich, ukarzemy winnych opóźnienia!”. Sześć dni później Rząd RP dostaje z Moskwy odpowiedź: „Wszystkim zwolnionym udzielono pomocy materialnej”. Po kolejnych sześciu dniach Kot dociera do Stalina, ten telefonuje na NKWD, prosi o spisy, tylekroć już przecież dostarczane, słowem – odgrywa komedię na użytek ambasadora. „Może uciekli do Mandżurii?” – mówi 3 grudnia 1941 roku do generała Andersa i premiera Sikorskiego. 18 lutego Anders rozmawia jeszcze raz ze Stalinem. I właśnie wtedy, po miesiącach poszukiwań i niezliczonych interwencjach, Stalin niespodziewanie rzuca: „Na pewno Niemcy zajęli obozy jenieckie, w których byli polscy jeńcy, a ci może się rozbiegli”. Dlaczego zatem żaden z nich nie dotarł ani do domu ani do armii polskiej w ZSSR? – pyta Anders. Stalin milczy. W połowie roku 1942 Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych zdecydował się na wydanie komunikatu zamykającego sprawę i ucinającego ostatecznie wszelkie domysły. „Wielu zwolnionych wyjechało do ojczyzny” – oświadczyli bolszewicy, pozostali „zbiegli do Niemiec”, zaś niektórzy „ulegli chorobom”, byli wysadzani z pociągów i „pomarli po drodze”.

Polscy wspólnicy Hitlera Piorun z jasnego nieba uderza 13 kwietnia 1943 roku Niemiecki komunikat głosi, że NKWD wymordowało 10 tysięcy oficerów polskich, że odkopano już 3 tysiące, że identyfikacja jest możliwa, a „ogólna liczba odpowiada mniej więcej całości korpusu oficerskiego wziętego przez bolszewików do niewoli”. Po dobie milczenia, 15 kwietnia władze w Moskwie odpowiadają: „Polacy osadzeni byli w okolicy Smoleńska w obozach przy budowie szos. Nie zdążono ich ewakuować, wpadli w ręce niemieckie. Skoro znaleziono ich pomordowanych, znaczy, że wymordowali ich Niemcy”. Według tej wersji, śmierć polskich jeńców miałaby nastąpić w 1941 roku. Nie pada ani jedno słowo o liczbie ofiar, choć NKWD wie doskonale, że w Katyniu leży około 4,5 tysiąca Polaków. Skąd ta milcząca zgoda na liczbę10 tysięcy? Sowieci chcą uniknąć pytania, gdzie są pozostali. Przecież ponad 6 tysięcy oficerów leży w Miednoje, dokąd wojska niemieckie nie dotarły ani w kwietniu 1943 roku, ani nigdy później. Miednoje to dowód ich winy. 17 kwietnia 1943 roku Rząd RP prosi Międzynarodowy Czerwony Krzyż o pomoc w ekshumacji – niezależnie od Polaków do MCK zwracają się Niemcy. Po kilku dniach radio moskiewskie mówi o „polskich współpracownikach Hitlera”, zaś sowiecka agencja informacyjna TASS pisze o „ogromnym wpływie elementów prohitlerowskich w Rządzie RP”. Rząd RP na Uchodźstwie ma stać się w oczach świata wspólnikiem III Rzeszy. Obecny przy ekshumacji w 1943 roku Mackiewicz zaczyna podejrzewać, że Niemcy ukrywają prawdziwą liczbę wydobytych zwłok. Jego przypuszczenia potwierdza dr Marian Wodziński, członek komisji PCK. „Na samym początku załgali się – wyjaśnia – a teraz boją się utraty wiarygodności. Wybuchłaby wrzawa, że manipulują faktami”. Niemcy przerywają prace wiosną, sugerując, że w Katyniu pozostało kilka tysięcy zwłok – by uniknąć zdemaskowania. A moskiewska propaganda dwoi się i troi, rozpuszczając przeróżne pogłoski: że Niemcy przywieźli do Katynia zwłoki Żydów z KL Auschwitz i przebrali je w polskie mundury; że w dołach śmierci spoczywają jeńcy rosyjscy przebrani za Polaków; że komuś udało się uciec spod niemieckich kul i teraz właśnie skontaktował się z żoną w Generalnym Gubernatorstwie. „Trzeba znać psychologię, by operować w biały dzień takimi chwytami. Bolszewicy ją znają: każdy powtórzy, nikt nie sprawdzi”.

„Niemcy podrzucają zwłoki” Wersję o obozach dla polskich jeńców, które zajęte zostały przez Wehrmacht, powtarza 24 stycznia 1944 roku tzw. komisja śledcza Burdenki, przysłana do Katynia z Moskwy. W komunikacie cytuje się zeznania dziesiątków świadków: major Wietosznikow opowiada, jak błagał w 1941 roku o wagony dla polskich jeńców, by ich ewakuować; jakiś pracownik kolei tłumaczy, że nie mógł tych wagonów podstawić; niejaka Saszniewa, nauczycielka, ukrywała polskiego uciekiniera, podporucznika Józefa Łojka z niemieckiego obozu, który opowiadał jej o egzekucjach. Mackiewicz, jako jedyny bodaj, sprawdza dane oficera: nazwisko podporucznika figuruje na liście katyńskiej, ogłoszonej przez Niemców w 1943 roku pod numerem 3796. Wreszcie pojawia się świadek Moskowskaja, która udzieliła schronienia zbiegłemu w 1943 roku sowieckiemu jeńcowi z grupy wykorzystywanej przez Niemców do odkopywania zwłok i ich „obróbki”. Zeznania składają chłopi mieszkający w okolicy w 1941 roku, miejscowy lekarz, sołtys, duchowny, dyżurny stacji Gniazdowo, kucharki i sprzątaczki „zatrudnione przez Niemców”. Wszyscy oni opowiadają o nazistowskim okrucieństwie wobec jeńców polskich i o wielkiej mistyfikacji z 1943 roku. Komisja Burdenki ma nawet relację szofera Suchaczowa, który zderzył się z ciężarówką niemiecką wiozącą ciała poprzebierane w polskie mundury. Widział je, a kierowca „niemieckiej” ciężarówki, jeniec sowiecki, wyszeptał do niego: „Ileż my tych trupów wozimy po nocach do lasu katyńskiego!” Rozprzestrzenia się fala pogłosek: „Przez swoich agentów, którymi szpikowali nasze organizacje podziemne, [Sowieci] rozpuszczali najprzeróżniejsze wersje – pisał Mackiewicz 3 sierpnia 1947 roku w tygodniku »Lwów i Wilno« w Londynie. – Jedna z wersji twierdziła, że odnalezione trupy »to Żydzi wymordowani przez Niemców i poprzebierani w mundury polskie«. Druga, że »jeńcy rosyjscy« w ten sam sposób poprzebierani. Trzecia, że »trupy przywieziono z Oświęcimia«. Czwarta, że »oficerowie polscy, ale z Oflagów«. Mackiewicz dużo uwagi poświęcił kłamstwu, według którego Niemcy odkopali w 1943 roku zamordowanych przez siebie w 1941 roku polskich jeńców, by umieścić przy nich materiały mające dowodzić, że ludzie ci zginęli w 1940 roku. „Ubita masa trupów do tego stopnia ściśnięta, sklejona nawzajem trupim sokiem, że robotnicy, którzy schodzą na dół […], aby wydostać kolejne zwłoki, muszą siłą odrywać je od pozostałej masy – odpowiada Mackiewicz. – Żadna ludzka siła, żadna technika nie byłaby w mocy zrewidować, przeszukać, poodpinać kieszenie tych trupów, wyjąć z nich jakieś przedmioty, poukładać inne, pozapinać, ucisnąć warstwa za warstwą! Domyślić się, aby niektórym pozawijać coś w specjalnie dobrane, co do daty strzępy gazet, porobić im wkładki do butów!… Innemu wsadzić do kieszeni machorkę zawiniętą w »Głos Radziecki«, właśnie z 7 kwietnia 1940 roku!”

Mikołajczyk się myli A świadek komisji Burdenki, niejaki Jegorow, jeniec w niemieckiej niewoli, opowiada w 1944 roku, jak własnymi rękami odkopywał trupy i opróżniał kieszenie mundurów, jak Niemcy rozstrzelali dwóch rosyjskich jeńców za pozostawienie przy zwłokach drobnych przedmiotów. Pamięta, że wydobyte papiery dzielono na dwie kategorie: część spalono, a część powkładano z powrotem do kieszeni i butów. Sprowadzeni na miejsce zachodni dziennikarze dają wiarę moskiewskim kłamstwom. Jeden tylko pyta, czemu ofiary ubrane były w sierpniu w zimowe mundury. Specjaliści z bolszewickiej komisji najpierw wyjaśnili, że w sierpniu pod Smoleńskiem pogoda „bywa zmienna”, a później zmieniły treść protokołu, wpisując czas śmierci jeńców” „jesień aż do grudnia”. Zapomnieli o zeznaniach „świadków”, gdzie pozostał sierpień… Dezinformacja okazała się nadzwyczaj skuteczna. Nawet polski premier na uchodźstwie, Stanisław Mikołajczyk, pisał w cyklu artykułów publikowanych w USA o „mordzie dokonanym przez NKWD w 1941 roku” i powtarzał liczbę 10 do 12 tysięcy wymordowanych. Informacje te sprostował Józef Mackiewicz 8 lutego 1948 roku w londyńskim tygodniku „Lwów i Wilno”, zwracając uwagę, że stanowią „mieszankę kłamstw niemieckich i sowieckich”. Warta przypomnienia jest osławiona już dziś sprawa Chatynia, wsi pod Mińskiem, gdzie w 1943 roku batalion Schutzpolizei, złożony z żołnierzy sowieckich, którzy wzięci do niewoli, przeszli na służbę do Niemców, spalił żywcem około 150 Białorusinów. W 1969 roku władze komunistyczne urządziły tam na 32 hektarach ogromny cmentarz „ofiar Chatynia”. Fonetyczne podobieństwo – słowo „Chatyń”, pisane na Zachodzie „Khatyń”, łatwo pomylić z Katyniem – wprowadziło takie zamieszanie, że w 1974 roku prezydent Nixon złożył tam kwiaty, przekonany, że jest w lesie katyńskim. A dziś, dwadzieścia lat po przyznaniu się ZSSR do wymordowania polskich jeńców, Kreml otwiera kolejny rozdział dziejów wielkiego kłamstwa, usuwając ze smoleńskiego lotniska tablicę ze słowami o ludobójstwie w lesie katyńskim. Anna Zechenter

Granice wolności słowa wg prof. Rzeplińskiego Jak zapewne wielu z Państwa już wie, wczorajsza debata „Quo vadis, Polonia?” w Trybunale Konstytucyjnym, poświęcona pamięci Janusza Kochanowskiego, przybrała nieco zaskakujący obrót za sprawą prezesa TK prof. Andrzeja Rzeplińskiego. Ponieważ rzecz dotyczy mnie osobiście, posłużę się po prostu opisem sytuacji, jaki znalazł się na portalu wPolityce.pl: W poniedziałkowy wieczór odbyła się debata "Quo vadis, Polonia?", Poświęcona obszernemu tomowi, noszącemu taki tytuł. Była to ostatnia książka, jaką zredagował ś.p. Janusz Kochanowski i także jemu była debata poświęcona. Miało to szczególne znaczenie, jako że właśnie w poniedziałek wypadały urodziny zmarłego tragicznie w smoleńskiej katastrofie rzecznika praw obywatelskich. Kształt debaty został ustalony wiele tygodni temu. Mieli w niej wziąć udział: Barbara Fedyszak-Radziejowska, Rafał Ziemkiewicz, Antoni Dudek, Zdzisław Krasnodębski, Marek Cichocki. O poprowadzenie debaty poproszono Łukasza Warzechę - także z powodu dobrej znajomości ze śp. Januszem Kochanowskim. To Łukasz Warzecha przygotował jej konspekt i merytoryczny kształt. Organizatorzy szukali miejsca, gdzie debata mogłaby się odbyć, gdy zaproszenie skierował do nich prezes Trybunału Konstytucyjnego prof. Andrzej Rzepliński. Propozycja była atrakcyjna. W ramach uzgodnień, jego urzędnikom organizatorzy dostarczyli wszelkich informacji związanych z przebiegiem debaty, w tym o nazwiskach panelistów i prowadzącego. Wszystko wydawało się uzgodnione. Jak dowiaduje się portal wPolityce.pl, niespodziewanie w poniedziałek rano prof. Rzepliński zatelefonował do organizatorów i oznajmił, że nie miał informacji o nazwiskach panelistów oraz prowadzącego (organizatorzy mają potwierdzenie, że odpowiednie dokumenty trafiły do Trybunału). Stwierdził, że absolutnie nie zgadza się, aby debatę poprowadził red. Warzecha. Zaproponował, by zastąpił go dr Antoni Dudek. W ten sposób prezes TK postawił organizatorów pod ścianą. Po kilku nerwowych godzinach postanowiono ustąpić. Nie było innego wyjścia - porozsyłano zaproszenia, publiczność zarejestrowała się elektronicznie, a przede wszystkim chodziło o to, aby przypomnieć postać i dorobek ś.p. Janusza Kochanowskiego. Pozostaje kwestia, czego tak bardzo przestraszył się prof. Rzepliński. Jak to możliwe, że nie zgłaszał zastrzeżeń przez kilka tygodni, po czym uczynił to w tak ostrej formie w dniu wydarzenia? Jakim naciskom uległ? Czy ktoś chciał rozwalenia całej imprezy poprzez postawienie organizatorów w trudnej sytuacji? I wreszcie najważniejsze: czy możemy mieć zaufanie do Trybunału Konstytucyjnego, którego prezes wykazuje się taką chwiejnością i wydaje się niezwykle podatny na naciski?Do tego opisu mogę tylko dodać, że w całej tej aferze naprawdę nie chodzi głównie o mnie. Faktem jest, że poniedziałkowa debata była dla mnie ważna i że przygotowywałem ją pod względem merytorycznym od dawna. Trudno. Uznanie ze strony prof. Rzeplińskiego także mnie ani ziębi, ani parzy. Mój szacunek do profesora, który zachowuje się jak smarkacz, jest proporcjonalny do tego, jakim on darzy zapewne mnie i wykonaną przeze mnie pracę.Najbardziej skandaliczny jednak jest sposób, w jaki prezes Trybunału Konstytucyjnego potraktował organizatorów debaty, zwłaszcza p. Ewę Kochanowską, stawiając ich w niezwykle trudnej i maksymalnie niezręcznej sytuacji. Ale cóż taka już widocznie jest nasza, pożal się Boże, elyta, także ta, sprawująca najwyższą władzę sądowniczą i interpretująca Konstytucję. Dlaczego sprawy wzięły taki obrót? Trudno założyć, że Andrzej Rzepliński zgodził się gościć debatę, nie zapoznawszy się ze składem panelu i nazwiskiem prowadzącego. Jeżeli faktycznie by tak było, może to świadczyć źle tylko o nim samym. Ja zakładam, że nazwiska znał i był gotów je przełknąć. Tyle, że po tym, jak w piątek „Rzeczpospolita” opublikowała informację o debacie, musiały się uaktywnić salonowe kręgi, które rozpoczęły młotkowanie pana prezesa i wymłotkowały go skutecznie. Na odwołanie gościny było za późno, a i skandal byłby zbyt wielki, więc przynajmniej postanowiono trochę popsuć szyki. Dlaczego padło na mnie? Pewnie naraziłem się trybunałowemu towarzystwu nie raz, może nawet osobiście prof. Rzeplińskiemu. Nie pamiętam. Ale zapewne chodziło o to, że organizatorów najłatwiej było upokorzyć właśnie w taki sposób. Zakwestionowanie któregoś z panelistów byłoby zbyt poważne – zakwestionowanie prowadzącego było bolesne, ale można było założyć, że nie doprowadzi do zerwania wydarzenia. Jak się dowiedziałem, prof. Rzepliński zapewnił na koniec prof. Krasnodębskiego, że dla niego miejsce w Trybunale (oczywiście w charakterze gościa) jest. O mnie nie wspomniał, ale przecież swoim zachowaniem jasno dał do zrozumienia, że demokracja demokracją, trybunał trybunałem, ale jakieś granice muszą być. W rocznicę 10 kwietnia widziałem na Krakowskim Przedmieściu transparent z cytatem z Wojciecha Cejrowskiego: „Rządzą nami tchórze i chłoptasie”. Ten komentarz pasuje, niestety, do wielu sytuacji. Do tej opisanej powyżej – również. Warzecha

Polacy – wielki naród, którego nie łączy nic Rosjan łączy wojna ojczyźniana, Niemców mur berliński, a Polaków nic.

1. Każdy naród ma w swej pamięci i tożsamości coś takiego, jakąś szczególną dla niego wartość, która go łączy ponad wszystko. Łączy go tak, że inne narody z daleka to widzą. Każdy naród ma po prostu swoje narodowe świętości.

2. Dla Rosjan świętością jest pamięć wojny – Wielikoj Otiecziestwiennoj Wojny. Wobec Rosjanina tej pamięci nie wolno podważyć ani tym bardziej z niej zadrwić. Na tej wojnie Rosjanie walczyli, ginęli, zwyciężyli. a niemieckiego wroga odepchnęli spod bram Moskwy, Leningradu i znad Wołgi. Jako Polak szanuję tę rosyjska pamięć, a na grobach poległych w Polsce Rosjan staram się od czasu do czasu zapalić świeczkę. Szanuję tę pamięć tym bardziej, że mi Matka opowiadała o rosyjskich kobietach z Komarowki, które z nieludzkim wyciem biegły przez wieś, z „pohoronnem” (zawiadomieniem o śmierci) w ręku i opłakując śmierć kolejnych chłopców z tej wsi. Stu sześciu poszło na wojnę, sześciu wróciło. Tę wojenną świętość uszanuje wobec każdego Rosjanina, choć w duchu czasem pomyślę, co innego, bo jako Polak mam też świadomość niektórych ciemniejszych stron tej świętości.

3. Niemców łączy mur berliński. Łączy ich pamięć, ze ten mur kiedyś przemocą ich podzielił, Kawałki muru opakowali i sprzedają jak relikwie. Na każdej j autostradzie wschód-zachód stoi tablica informująca – tu przebiegała granica podziału Niemiec w latach 1945-89. Oni nie chcą o tym podziale zapomnieć, tak jak my zapomnieliśmy wszystkie granice zaborów, rozbiorów i podziałów, które rozdzierały Polskę. Na autostradzie A2 za Słupcą próżno szukać tablicy – tu przebiegała granica podziału Polski po rozbiorach. A niby tak roztrząsamy narodową pamięć…. Niemcy są też dumni, że mur berliński obalili i uwolnili świat od komunizmu. Próżno ich przekonywać, że mur runął im sam, po tym jak Polacy podkopali jego fundamenty. Nie przyjmą tego, są dumni, że się wdrapali na ten mur i go przewrócili. No i łączy ich tez pamięć o tzw. wypędzonych. Przez myśl im nie przyjdzie nazwać ich – tak jak my naszych wypędzonych nazywamy – repatriantami, czyli powracającymi do ojczyzny. Niemcy nie mają wątpliwości, ze ich rodaków z ich ojczyzny wypędzono, w następstwie wojny, która rozpoczęła się w listopadzie 1944 roku wkroczeniem Armi Czerwonej do Prus Wschodnich. Tę niemiecka pamięć szanuję w ludzkim jej wymiarze, bo rozumiem, co czuli ludzie zmuszeni do opuszczenia swoich domów, a bywało, ze i zabijanych na tych domów progach. Nie przyjmuję tylko szukania sprawców tego wypędzenia poza granicami Niemiec.

4. Węgrów łączy pamięć rozbioru w Trianon w 1919 roku, kiedy to zabrano im dwie trzecie terytorium ich dawnego państwa. To jest zadra, która dotkliwie boli każdego Węgra, z lewa czy z prawa i z wdzięcznością przyjmie każdą oznakę solidarności z tym bólem. I jak się Węgrowi gdzieś granicą dzieje krzywda, w Rumunii czy Słowacji, to wszyscy Węgrzy podnoszą larum na cały świat. Nie tak jak Polacy, którym w większości zwisają kalafiorem coraz większe litewskie szykany wobec rodaków z Wileńszczyzny.

5. Dla Serba świętością jest Kosowo i nie trzeba pytać Serba, czy on jest nacjonalistą, czy demokratą, każdy się ucieszy, jeśli mu się powie – Kosowo je Srbija. W Polsce powiesz – Śląsk to jest Polska – i masz problem.

6. Francuz z kolei nie roztrząsa jakiegoś konkretnego zdarzenia, jemu trzeba powiedzieć „vive la France”, wtedy cieszy się jak dziecko. Bo Francja jest najważniejsza, a wszystko, co francuskie, jest najlepsze.

Też inaczej niż Polacy, bo dla wielu z nas wszystko, co polskie jest z definicji gorsze, niż zagraniczne.

7. No właśnie – a nas Polaków, co takiego łączy dziś właściwie? Co może do nas powiedzieć cudzoziemiec, żeby zrobić przyjemność każdemu napotkanemu Polakowi, niezależnie od jego poglądów i sympatii politycznych? Cudzoziemiec powie – wojna, bohaterstwo…. e tam, lepiej nie wspominać, bo trafi się na czytelnika pewnej gazety, który będzie przekonywał, ze wojna w wydaniu polskim to głównie szmalcownictwo i antysemityzm. Poza tym kampania wrześniowa była beznadziejna, powstanie warszawskie bez sensu, niepotrzebne… nie, Polakowi lepiej o wojnie i bohaterstwie nie wspominać. Obalenie komunistycznych murów? Lepiej nie ruszać tego tematu. Nie możemy się dogadać nawet w sprawie obalenia płotu, jedni twierdzą, ze go przeskoczył z ziemi, drudzy, że z motorówki. Katyń też nas nie łączy, bo jeden powie – ludobójstwo – a drugi do gardła mu skoczy i będzie udowadniał, że nie. Kiedyś łączył nas Papież, chociaż też nie do końca, bo na przykład taki Siwiec z Papieża sobie drwił i w niczym mu to w karierze nie zaszkodziło, a dziś w „Zetce” u pani Moniki kolejny raz łajał, tumanił i przestraszał PiS-em. Nie łączy nas już nawet Małysz, od kiedy zszedł ze skoczni narciarskiej i wszedł na skocznię polityczną.

8. Jesteśmy wielkim narodem, którego nic nie łączy, ani wspólne świętości, ani wspólna pamięć, ani wspólna wizja przyszłości. A mimo to mamy wspólne państwo i to duże. Najlepszy dowód, że Pan Bóg jednak czyni cuda na ziemi.

Janusz Wojciechowski

Nie chcę takich adwokatów jak Kowal i Jurek Dla wielu polityków w Polsce nie ma żadnej świętości, wszystko, co przyczynia się do utrzymywania pary w kotle jest dobre. Ostatnio takim materiałem do podtrzymywania ogniska pod tym diabelskim kotłem jest Smoleńsk i Katyń. Nie raz już pisałem, że w tej haniebnej gierce bynajmniej nie chodzi o pamięć o ofiarach, chodzi tylko i wyłącznie o politykę. Trupy, jako oręż polityczny to jest pomysł szaleńczy, ale – jak się okazuje – u nas bardzo popularny i niestety skuteczny. Kiedy słucha się wypowiadających się po kolei w usłużnych mediach polityków tzw. prawicy z minami świętoszkowatych, zatroskanych o los Ojczyzny i jej tożsamości patriotów – to nachodzi człowieka zwątpienie. Czy ludzie ci są naprawdę aż takimi cynikami, takimi dwulicowcami, czy może są „tylko” ogarnięci ową wyniszczającą polską politykę gorączką pseudo patriotycznego szaleństwa, które emanuje z wnętrza największej partii opozycyjnej. Ale panowie Paweł Kowal i Marek Jurek nie są członkami tej partii, ale w tej sprawie równają do szeregu. W demagogicznym i histerycznym tekście „Niebezpieczna gra Katyniem” („Rzeczpospolita”, 15.04.2011) piszą rzeczy niebywałe świadczące o braku kompetencji do zajmowania się polityką państwa. Ogłaszają, bowiem, że: „Polska stoi przed ryzykiem, że na ołtarzu poprawy relacji [z Rosją] jak domek z kart rozsypie się nasza państwowa doktryna w kwestii Katynia, będąca jednym z fundamentów niepodległości”. Chodzi tu m.in. o wypowiedzi prof. Romana Kuźniara w Polskim Radiu. Tak, więc okazuje się, że jednym z fundamentów obecnego państwa polskiego jest jakaś „doktryna w kwestii Katynia”. Jakaż to doktryna? A owszem, jest ona czytelna – z ofiar tej zbrodni uczynić oręż w polityce międzynarodowej. Cel zaś jest jeden – doprowadzić do ponownej zimnej wojny politycznej z Rosją. No, bo jak inaczej odczytywać postulat następujący: „Konieczną odpowiedzią na przejawy prosowieckiego redukcjonizmu powinno być przeniesienie przez Polskę działań na rzecz potępienia zbrodni komunizmu na forum międzynarodowe i ujmowanie ich w szerszym, międzynarodowym kontekście. Polscy politycy powinni podejmować takie działania na forum Rady Europy i Unii Europejskiej. Polska powinna tam podnosić konieczność walki z przejawami redukowania, a nawet zaprzeczania zbrodni komunistycznych we współczesnej Rosji. Powinniśmy w tej sprawie współdziałać z państwami Europy Środkowej (szczególnie z państwami bałtyckimi) oraz ze wszystkimi rosyjskimi środowiskami walczącymi o prawdę o złu, które sowiecki komunizm wyrządził ich narodowi i światu”. Oto zadanie dla Polski w 20 lat po tzw. obaleniu komunizmu i w 70 lat po zbrodni katyńskiej, zbrodni komunistycznej a nie rosyjskiej, zbrodni na rozkaz Gruzina Stalina, wykonanego przez innego Gruzina – Berię. Zbrodni bliźniaczej do wielu tych, jakich dokonywano w tym czasie także na Rosjanach. Tych niuansów autorzy tekstu jednak nie widzą. Nie chcą też widzieć, że od 20 lat oficjalne stanowisko państwa rosyjskiego jest znane, że nie mamy do czynienia żadnymi działaniami oficjalnymi negującymi fakty, że od ponad 15 lat otwarte są na terenie Rosji cmentarze ofiar w Katyniu i Miednoje (póki, co nie ma ich na Ukrainie), że badania historyczne odsłoniły już prawie wszystkie fakty. Czemu zaś miałaby służyć ta „antykomunistyczna krucjata” i to w skali międzynarodowej? Jaki obraz Polski kreowaliby autorzy tej „polityki”? I co w ogóle mielibyśmy przy pomocy tego osiągnąć? Jako państwo i jako naród? To są pytania retoryczne. Ja rozumiem Kowala, jest pro ukraiński, nie napisałby takiego tekstu w sprawie prawdziwej zbrodni ludobójstwa dokonanej przez UPA na Wołyniu i Podolu, nie rzuciłby w twarz władzom w Kijowie takich obelg, nie napisałby o „banderowskim negacjonizmie”. Kowal wie, w co gra – gra przeciwko obecnemu kursowi polityki zagranicznej. Chce przy pomocy katyńskiego szantażu obalić prezydenckiego doradcę prof. Romana Kuźniara, słusznie postrzeganego, jako jednego z autorów zwrotu w polityce zagranicznej Polski. Katyń jest mu potrzebny z dwóch powodów – może przy jego pomocy uderzyć w Kuźniara (a nuż się uda, może będzie dymisja) i odciągnąć uwagę polskiej opinii publicznej od nierozliczonej zbrodni UPA. Bo o ile w Rosji nie stawia się pomników Berii i Stalina, to na Ukrainie pomników Bandery nie brakuje.

A przypomnijmy tylko, ukraińscy szowiniści spod znaku OUN-UPA zabili sześć razy więcej Polaków (od kołyski po starców) niż NKWD w Katyniu i innych miejscach. A Marek Jurek? Polityk uznający się za konserwatystę i podkreślający swoją katolickość? Być może odpowiedzi udzielił na to pytanie prof. Bronisław Łagowski, który tak w jednym z wywiadów mówił o Jurku: „Jest takie środowisko – pan wymienił Marka Jurka, – które w moim przekonaniu jest nieautentyczne. To znaczy oni wyznają konserwatywną filozofię, ale wcale nie są w swoim postępowaniu konserwatywni. I nawet mi się wydaje, że oni zupełnie nie rozumieją konserwatyzmu, który wyrasta z poszanowania rzeczywistości, z przekonania o trwałości własnych fundamentów, o sile tradycji, do której się odwołuje. Tymczasem oni mają przytłaczające poczucie kruchości swoich ideałów, a ta kruchość oznacza w tym wypadku nieautentyczność. Konserwatyzm, który się bierze z książek, z gazet, ze snobizmu, to jest rzeczywiście fenomen bardzo słaby. Naturalnie, jeżeli oni się wyodrębniają jakoś tam z całości tego triumfującego obozu religijno-solidarnościowego, który w Polsce dzisiaj panuje prawie totalnie, i jeśli w tym obozie oni za wszelką cenę chcą reprezentować coś swoistego, jakiś radykalizm, jakąś ortodoksję, fundamentalizm, to rzeczywiście byle wietrzyk ich może przewrócić. Jak się jest konserwatystą na niby, to rzeczywiście trzeba się bać, bo można zostać za pomocą prztyczka obalonym”. Na koniec zaś jedna uwaga osobista, – jako wnuk Jana Engelgardta (ur. w 1895 r. w Łucku), zamordowanego przez NKWD na Ukrainie w 1940 roku, figurującego na tzw. ukraińskiej liście katyńskiej, mającego swoją tabliczkę w katedrze polowej w Warszawie – nie życzę sobie, żeby pamięć o nim i o innych ofiarach była narzędziem uprawiania chorej polityki, w dodatku obłudnie tłumaczonej rzekomą troską o rację stanu i o tożsamość narodową. Wiem, że ogromna większość rodzin katyńskich ma takie samo zdanie. Najgłośniej krzyczą ci, którzy nie mają nikogo z bliskich w dołach śmierci. Dlatego nie chcę takich „adwokatów pamięci”, jak panowie Kowal i Jurek. I proszę się raz jeszcze zastanowić, – kto tu „niebezpiecznie gra Katyniem”? Jan Engelgard

Ze wspólnego gara – rzecz o tzw. unijnych funduszach Jest ponoć w Afryce takie plemię, które większość swej dziennej aktywności przeznacza na poszukiwanie czegoś do zjedzenia. Wyruszają, więc tubylcy w całodzienną wędrówkę. A to jeden szczęściarz znajdzie kreta, a inny wykopie kilka dżdżownic, jeszcze inny znajdzie przysmak w postaci lokalnych bulw. Prawdziwym rarytasem jest upolowanie jakiegoś grubego zwierza, który wyróżnia się z reguły tym, że jest większy od wiewiórki. Wracają tedy myśliwi i zbieracze do swej rodzinnej wioski i wrzucają łup do wspólnego gara. Gar zawiera ciągle gotujące się resztki wczorajszych łupów, ale nie ma to znaczenia. Z gara biorą wszyscy – i duzi i mali. Wszyscy dostają według potrzeb. Tylko od czasu do czasu komuś trafi się jakiś bardziej kaloryczny fragment wyłowionego ścierwa. Nie ma, zatem nic bardziej sprawiedliwego prawda?

Problemy są dwa:

Po pierwsze, strawa ta smakuje obrzydliwie i gdyby nie konieczność zapchania pustego żołądka, nikt przy zdrowych zmysłach nie skosztowałby tego lokalnego specjału.

Po drugie, społeczność taka nigdy nie dorobi się umiejętności hodowli czy uprawy roli, o umiejętności jedzenia z talerzy nożem i widelcem nie wspominając. Podobnie też działa system dystrybucji środków publicznych, zwanych niekiedy unijnymi, o zaletach, którego zapewniają nas od wielu lat propagandziści od lewa i prawa. Pierwszy problem polega na tym, że nie mamy tak naprawdę do czynienia ze środkami unijnymi, lecz z obietnicą spłaty zaciągniętego kredytu na określonych warunkach. Realizując inwestycję z projektu, nie ma ona i długo jeszcze nie będzie miała nic wspólnego z Unią, poza ustawioną tablicą informującą o tym, że inwestycja jest właśnie z tych środków finansowana. Ustawienie tablicy to warunek późniejszego zwrotu środków.

A działa to tak:

Unia zatwierdza opracowane przez dany kraj programy operacyjne, w których tenże kraj zobowiązuje się do realizacji takich, a nie innych typów inwestycji, zgodnych rzecz jasna z unijną polityką. Unia zatwierdza programy operacyjne, które mieszczą się w ramach siedmioletnich okresów programowania. Polski rząd uradowany tym faktem zastanawia się jak sfinansować to dobrodziejstwo, gdyż pieniądze przyjdą (o ile przyjdą w ogóle) dopiero po rozliczeniu części programu. Pieniądze na realizację projektów, (a dokładnie ściśle określona część poniesionych wydatków) są zwracane po realizacji inwestycji. Czyli skądeś Rząd musi te pieniądze uzyskać. Podobno spora część dzieci zapytana, skąd biorą się jajka odpowiada, że z lodówki. Rząd zastanawiając się nad tym problemem, znajduje dostawcę środków w postaci Banku Gospodarstwa Krajowego. A skąd tenże bank czerpie te środki? Oczywiście z puli Ministra Finansów, a ten niechybnie z komercyjnego kredytu. Z wielkim hukiem uruchamia się programy operacyjne, które „mają zbawić kraj i uczynić z niego krainę mlekiem i miodem płynącą”, informując oczywiście wszystkich, że dzięki „dobrodziejstwom Unii Europejskiej” jest to możliwe. Programów operacyjnych jest mnogość. Część z nich realizowanych jest na poziomie centralnym, część regionalnym, a jeszcze inne w systemie mieszanym. Wszystkie poparte stosownymi analizami, prognozami i wskaźnikami. Dla łatwiejszego zilustrowania procesu posłużmy się przykładem dziarskiego wójta pewniej gminy, który uzyskuje wsparcie na budowę drogi. Po okresie wielkiej radości zdaje sobie sprawę, że na wykonanie drogi, a więc rozpisanie na nią przetargu potrzebuje pieniędzy. Pieniędzy w budżecie nie ma, bo budżet gminy podobnie jak budżet państwa to twór wirtualny, a zwrot środków z obiecanej na razie dotacji (podobnie jak w przypadku relacji państwo – Unia Europejska) uzyska dopiero wtedy, gdy rozliczy inwestycję. Co więc czyni ów wójt? Czyni to samo, co państwo: bierze kredyt na obsługę, tym razem projektu. Oczywiście nie wie on często, że owe wsparcie nie pochodzi z Unii, lecz z komercyjnego kredytu, który wzięło już państwo. Ale kto by się tam interesował takimi szczegółami? Trzeba przecież „budować nowe”, „modernizować kraj” i „wykorzystywać unijne środki, bo szansa się już może nie powtórzyć”. Przetarg na budowę drogi wygrywa uradowana firma, która często musi…. wziąć kredyt na realizację inwestycji, gdyż dopiero odebrana i rozliczona inwestycja podlega sfinansowaniu. Łatwo jest, więc zauważyć, że w przypadku grantów inwestycyjnych mamy do czynienia z sytuacją, w której w grę wchodzą trzy kredyty, brane mniej więcej w tym samym czasie na tych samych pieniądzach. Oczywiście nikt nie bierze pod uwagę kosztów obsługi tych kredytów w bilansie zysków i strat naszego członkostwa. W takiej sytuacji nie ma, zatem lepszego biznesu niż być… lichwiarzem. I to oni właśnie zyskują na całej zabawie najbardziej. Mamy do czynienia z pustoszeniem gospodarczym kraju, choć z pozoru jest odwrotnie, gdyż efekt w postaci zamówień publicznych oddziaływuje pozytywnie na kondycję firm, więc nikt specjalnie nie narzeka. O tym, że to efekt chwilowy nie trzeba nikogo przekonywać. Wszystko to tworzy kolejne kręgi biurokratycznych piekieł, w których potrafią się poruszać wyłącznie osoby z tymże piekłem obeznane. Nic, więc dziwnego, że na lep „unijnej kasy za darmo” łapie się wielu. Schwytani muszą korzystać z usług profesjonalnych firm założonych przez byłych urzędników. Mamy, więc do czynienia z pseudorynkiem pseudousług. Jednak, gdy zdamy sobie sprawę, że napisanie wniosku, który uzyska dofinansowanie kosztuje ok. 5% wartości samego projektu, mamy do czynienia już nie z pseudo pieniędzmi.

Paradoks: im więcej wykorzystujemy tzw. unijnych funduszy, tym bardziej jesteśmy zadłużeni i tym większej armii urzędników potrzebna do realizacji projektów i do zarządzania systemem. Nawet, jeśli ktoś zdaje sobie sprawę z destrukcyjnej dla gospodarki i publicznych funduszy roli, jaką odgrywa owa „pomoc”, to siedzi cicho zahukany dogmatycznością propagandy. Nie można oprzeć się wrażeniu, że całość przypomina, zatem także bieg sztafetowy przez płotki. Po drodze istnieje tyle możliwości przewrotu, zgubienia pałeczki, czy kontuzji, że tylko prawdziwi zawodowcy są w stanie przebrnąć przez to wszystko bez szwanku. Oto kilka mniej lub bardziej istotnych problemów dotyczących funkcjonowania tej piramidy finansowej.

Problemy formalno prawne Podstawową zasadą zwrotu wydatków w ramach tzw. funduszy unijnych jest zgodność z prawem realizowanych przedsięwzięć lub inwestycji. Wydaje się to proste i oczywiste, ale tylko z pozoru. Co w sytuacji, gdy prawo krajowe jest niespójne z unijnym? Oczywiście poniesione wydatki nie mogą zostać uznane za te podlegające zwrotowi przez Unię, a więc nie są „zcertyfikowane”. Beneficjent realizujący projekt na podstawie prawa polskiego nie poniesie z tego tytułu żadnego uszczerbku, lecz państwo zapłaci Komisji Europejskiej „frycowe”. Jakie są wielkości „niescertyfikowanych” dotychczas wydatków? Dokładnie nie wiadomo. Lecz dwie pozostają znane i obrazują dość dokładnie istotę tego problemu. Do niedawna obowiązujące w Polsce przepisy budowlane nakazywały w czasie procedury uzyskania pozwolenia na budowę przeprowadzenie analizy oddziaływania danej inwestycji na środowisko naturalne. Komisja Europejska stwierdziła, że taka sytuacja jest niedopuszczalna. Ich zdaniem tego rodzaju studium powinno być przeprowadzone przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji o realizacji inwestycji. W międzyczasie zaczęto już wiele prac na podstawie uzyskanych legalnie pozwoleń na budowę. Ile ten problem kosztował dodatkowo podatnika? Nie wiadomo, lecz kwoty na pewno szły w miliardy. Obowiązujące w Polsce Prawo Zamówień Publicznych okazało się niespójne z unijnym prawem o ochronie konkurencyjności. Chodzi o kwestę, czy wykonawca musi dysponować sprzętem i doświadczeniem niezbędnym dla wykonywania przewidzianych w zamówieniu prac i usług. Według przepisów UE, nie musi. Tak, więc wszelkie przetargi, w których zamawiający wpisał ten warunek można uznać za niekwalifikowane z punktu widzenia europejskiego prawa. Według wstępnej oceny audytorów, tylko w okresie 2004- 2006 można zakwestionować z tego powodu minimum 2% wszystkich wydatków. Oddzielny problem stanowi tzw. luka finansowa. Opiera się ona na prostej zasadzie mówiącej, że projekty przynoszące przychód powinny mieć ograniczony poziom dotacji. W praktyce, gdy przykładowy wójt chce wybudować kino, musi uwzględnić we wniosku ilość sprzedanych na organizowane tam seanse biletów w określonym czasie. W praktyce zamiast grantu mamy do czynienia z bardzo drogim kredytem, więc nikt przy zdrowych zmysłach nie składałby takiego projektu. Zasada ta dotyczy szerszej gamy realizowanych projektów. Między innymi za przychód projektu kanalizacyjnego traktuje się zakup określonej ilości ścieków. Dlatego często gminy podejmują się realizacji tego typu inwestycji ze własnych środków.

Zaburzenie rynku W przypadku tak szerokiego zakresu interwencji publicznej mamy do czynienia z zaburzeniem rynku. Jednym przykładem tego zjawiska jest windowanie cen, a to z powodu planowanej realizacji w tym samym czasie dużej ilości podobnych inwestycji. Gdyby nie interwencjonizm, zamawiający odczekaliby okres zwyżek cen i zrealizowali zamówienie po okresie owej „górki”. Niestety, pieniądze muszą być wydane zgodnie z harmonogramem.

Drugi przykład zaburzeń rynku dotyczy dotacji dla przedsiębiorstw. Wyobraźmy sobie sytuację, gdy w danej miejscowości działają cztery drukarnie. Przedsiębiorstwa te uzupełniają swoją ofertę, wykonując nieco inne rodzaje usług. Nagle jedno z nich otrzymuje publiczną dotację. Oczywiście tworzy nowe miejsca pracy, kupuje maszyny i … wykasza z rynku trzy pozostałe firmy. Żywot tej firmy także nie jest prosty, gdyż warunkiem otrzymania dotacji jest często zwiększenie zatrudniania i utrzymanie go przez określony okres tzw. trwałości projektu. A co w sytuacji, gdy przychodzi dekoniunktura? Zwolnienie kogokolwiek jest niemożliwe, gdyż wtedy należy zwrócić uzyskaną dotację. Jedynym wyjściem pozostaje często znalezienie inwestora lub sprzedaż firmy. Dlatego ogłoszenie pt. „sprzedam firmę z dotacją” nie jest niczym niezwykłym.

Europejski Fundusz Społeczny Waldemar Łysiak w powieści „Kielich” opisał scenę, w której samotny hinduski duchowny broni świątyni przed atakiem tłumu biedaków żądnych grabieży. Stał on na schodach do świątyni. Gdy tłum biedaków zbliżał się do schodów, kapłan wyciągał z sakiewki garść drobnych monet i sypał nimi w tłum. Biedacy zaczynali się wtedy kłębić, bić między sobą wydzierając rzucone miedziaki. Gdy sytuacja się uspokoiła, a tłum znowu zbliżał się niebezpiecznie do świątyni, kałan czynił to samo. W ten sposób potrafił utrzymać się na swojej samotnej placówce wystarczająco długo, aż do czasu przybycia wojska, które w tradycyjny sposób rozpędziło ciżbę. Podobnie działa najbardziej niebezpieczny z funduszy: EFS. Nie jest on niebezpieczny skalą środków, którą dysponuje, lecz jego z założenia ideologicznym charakterem. Powstał on, bowiem już w 1960 roku dla zmiany struktury społecznej w Europie. Religą tego programu są, bowiem tzw. „zasady równości”, które wyrastają w prostej linii z zasad kulturowego marksizmu. Wiele instytucji, organizacji i stowarzyszeń niczym ów kłębiący się tłum przed świątynią realizuje cały szereg projektów. Nagle okazuje się, że owe instytucje i organizacje nie realizują swoich celów statutowych, lecz cele przewidziane w programie, z którego czerpią środki. Społecznym efektem tego stanu rzeczy jest zauważalna fasadowość instytucji i pogłębiająca się przepaść instytucjonalna. Co więcej. Na miejsce zmutowanych instytucji nie powstają nowe, w wyniku, czego przestrzeń instytucjonalna staje się pustynią. W powyżej przedstawionych przykładach, obserwacjach, jak i w sposobie działania systemu interwencji publicznej mamy do czynienia z czymś, co nazywam efektem końskich klapek. Chodzi o to, że poza samym obserwowanym procesem, nikt nie widzi lub nie chce zauważyć zjawisk występujących obok, lub pośrednio mu towarzyszących. Co zatem pcha naszych decydentów, tych dużych i tych małych w ową otchłań? Odpowiedź jest stara i banalna: propaganda, chciwość, ignorancja i chęć sukcesu. Poza tym jak mawiał niezapomniany prezes Ryszard Ochódzki: „Prawdziwe pieniądze robi się na wielkich, słomianych inwestycjach”. Porzućmy, zatem wszelką nadzieję na uzdrowienie czegokolwiek przez chore instytucje i chory z założenia socjalistyczny system. I nie chodzi nawet o to, że jesteśmy okradani w sposób perfidny. Chodzi także o to, że jesteśmy oszukiwani w sposób systemowy i to przez kolejne elity naszego kraju, których jedyną powinnością wobec nas winno być mówienie nam prawdy, a nie wciskanie propagandowego kitu. Największym problemem jest jednak to, że w ową „mannę z nieba” i „deszcz Euro” uwierzyli nieomal wszyscy. P.S. Ponoć Indianie sprzedali Manhattan Holendrom w 1629 roku za szklane paciorki o równowartość ok. 24$. W tej transakcji obie strony były przekonane, że robią świetny interes. Holendrzy kupowali potężną połać ziemi za nie warte nic świecidełka, Indianie zaś sądzili, że także robią deal życia. Przecież nieba, ziemi i gwiazd nie można sprzedać ani kupić, należą do wszystkich. Ale jeśli ktoś chce zapłacić za coś takiego ładnymi koralikami, czemu nie. Tak, więc cała transakcja przypominała bardziej sprzedaż Kolumny Zygmunta, a więc była bardziej wyrazem cwaniactwa Indian, a nie ich głupoty. Godząc się na uczestnictwo w tym systemie z jego dobrodziejstwami i wynikającymi problemami postępujemy podobnie jak Indianie. Jaką cenę zapłacił tubylczy lud za pazerność, krótkowzroczność i głupotę swoich wodzów? Przestali istnieć. Adam Kalicki

Węgierski parlament przyjął nową konstytucję Tylko pozazdrościć – admin

Węgierskie Zgromadzenie Narodowe przegłosowało dziś przyjęcie nowej Konstytucji Węgier. Za przyjęciem nowej ustawy zasadniczej głosowało 262 posłów rządzącej koalicji Fidesz-KDNP. Przeciw było 44 deputowanych skrajnie prawicowego Jobbiku, a jeden poseł tej formacji wstrzymał się od głosu. Lewicowa Węgierska Partia Socjalistyczna (MSzP) i ugrupowanie zielonych Polityka Może Być Inna (LMP) zbojkotowały głosowanie. Konstytucja ma wejść w życie 1 stycznia 2012 r. Przedtem musi zostać podpisana przez prezydenta – związanego z Fideszem Pála Schmitta, który najprawdopodobniej nie będzie miał w tej kwestii żadnych obiekcji. Posłowie rządzącej koalicji zareagowali na wynik głosowania aplauzem. Ich zdaniem przyjęcie konstytucji jest historycznym momentem dla Węgier, który kończy proces demokratyzacji kraju, rozpoczętej w 1989 r. Projekt nowej konstytucji budził wiele sporów na Węgrzech. Szczególnie mocno krytykowała go MSzP, której lider, Attila Mesterházy, określił proces przygotowania nowej ustawy zasadniczej, jako „konstytucyjny zamach stanu”. Do krytyków projektu dołączyły także organizacje gejowskie, którym nie podoba się zawarta w nim definicja małżeństwa, jako związku kobiety i mężczyzny oraz brak zapisu o zakazie dyskryminacji ze względu na orientację seksualną. W ubiegły piątek negatywnie o projekcie wypowiedziała się także Amnesty International. Organizacja skrytykowała m.in. zapis, mówiący o ochronie ludzkiego płodu od momentu poczęcia twierdząc, że narusza on prawa kobiet. Przychylnie o nowej konstytucji wypowiadali się za to Joseph Daul, francuski przewodniczący największej frakcji Parlamentu Europejskiego – Europejskiej Partii Ludowej, oraz ambasador USA na Węgrzech – Eleni Tsakopoulos-Kounalakis. Wg przeprowadzonych na początku kwietnia sondaży również zdecydowana większość Węgrów popierała uchwalenie konstytucji w formie proponowanej przez rząd Viktora Orbána.

Oto lista najważniejszych zmian wprowadzonych do nowej konstytucji Węgier:

- odwołanie w preambule do Boga słowami zaczerpniętymi z węgierskiego hymnu „Boże błogosław Węgrów” oraz podkreślenie pozytywnej roli chrześcijaństwa w historii Węgier

- zmiana oficjalnej nazwy państwa z „Republika Węgier” (Magyar Köztársaság) na „Węgry” (Magyarország)

- wprowadzenie większości dwóch trzecich, wymaganej do uchwalania większości ustaw w parlamencie

- wprowadzenie zapisu o odpowiedzialności, którą państwo ponosi za Węgrów żyjących za granicą

- wprowadzenie progu ograniczającego wysokość długu publicznego do 50% PKB

- wprowadzenie zapisu o forincie, jako walucie państwowej

- wprowadzenie zapisu o ochronie płodu ludzkiego od momentu poczęcia

- wprowadzenie zapisu o ochronie małżeństwa, jako związku kobiety i mężczyzny

Źródła: politics.hu / sme.sk

Ruscy antyterroryści z kwietnia 2010 14 kwietnia 2010 r., a więc w czasie, gdy Polska pogrążona była w żałobie po zamordowanych członkach delegacji prezydenckiej, zaś Ministerstwo Prawdy już od paru dni tłukło Polakom do głowy ruską narrację z mgłą, pancerną brzozą, naciskami na załogę, kozakującymi pilotami i lądowaniem na plecach, przez media w Rosji przetoczyła się fala oburzenia na telewizję w Lipiecku, która w jednym z reportaży poinformowała o rozpoczęciu się już 12 kwietnia 2010 (a więc dwa dni po „wypadku na Siewiernym”) specyficznych ćwiczeń bezpieczniacko-wojskowych mających związek z odpowiedzią na atak NATO na Białoruś. Atak miał być przeprowadzony z terytorium Ukrainy, zaś na lotnisku w Lipiecku (w trakcie tych ćwiczeń) miał awaryjnie wylądować samolot z wojennymi uciekinierami (60 osób). Te antyterrorystyczne manewry (jak się, bowiem miało okazać: wśród pasażerów ukryli się też terroryści) i ewakuacja „bieżeńców” połączone były też z gaszeniem samolotu, który podczas awaryjnego lądowania miał zapłonąć (pożar w wyniku eksplozji materiałów wybuchowych na pokładzie). Wszystko jednak miało przebiec sprawnie, zaś na uciekinierów czekały polowe namioty z pomocą medyczną, opieką psychologiczną oraz jedzeniem. Manewry planowano powtórzyć następnego dnia. Skąd się wzięła fala medialnego oburzenia na lipiecką telewizję? Po pierwsze stąd, iż telewizja ta pokazała w swym porannym reportażu „wirtualną wojnę NATO z Białorusią” i, używając słowa „wojna”, przestraszyła ludzi (porównywano tę historię ze słynnym reportażem w gruzińskiej telewizji, kiedy to mówiono o kolejnym ataku Rosji na Gruzję). Tymczasem chodziło, jak wyjaśnił płk Wasilij Panczenkow, o zwykłe taktyczne ćwiczenia wojsk wewnętrznych (zaplanowane na 13-17 kwietnia 2010) przeprowadzane zresztą nie tylko w obwodzie lipieckim, ale też w smoleńskim, kałużskim, moskiewskim, briańskim, tamborskim, tulskim, woroneżskim i kurskim

(http://kommersant.ru/Doc/1354269) (http://kp.by/daily/24473/631724/) (http://lipetsknews.ru/today/?id=13313) (http://www.nr2.ru/incidents/279051.html).

Po drugie stąd, że telewizja ta nadała swój reportaż w poniedziałek 12 kwietnia rano i, co więcej, użyła w relacji słowa „siegodnia”, czyli „dzisiaj”. W ten sposób dziennikarze „oszyblis'”. Nie tylko oni się oczywiście pomylili; wprowadzili też przecież w błąd samych telewidzów, gdyż, jak wyjaśniali przedstawiciele wojska, w innych ruskich mediach, manewry zaczęły się dopiero 13 kwietnia, a nie 12-go.

(http://www.newsru.com/russia/14apr2010/lipetsk.html).

Za przedwczesne podanie informacji o manewrach zwolniono natychmiast z telewizji lipieckiej kilka osób: dyr. Jelenę Deprynową, red. Irynę Jakowlewą i korespondentkę Aidę Gustowałową

(http://grani.ru/War/m.177128.html).

Po tych zwolnieniach i wyjaśnieniu nieporozumień w ruskich meinstremowych mediach, telewizja lipiecka skorygowała swój przekaz i swoją relację umieściła we właściwych ramach czasowych, czyli 13 kwietnia (http://www.lipetsktime.ru/news/2010-04-13/4433.htm)

niestety tego ujęcia z fotografii ze strażakami gaszącymi samolot z uciekinierami nie ma w materiale wideo, pokazana jest akcja z psami goniącymi „terrorystów”. Przy okazji też zapewne wyczyszczono jakiekolwiek doniesienia z 10-go i 11-go, gdyż w archiwum online nie ma śladu po jakichkolwiek wydarzeniach z tamtych dwóch dni, choć można by podejrzewać, że skoro cały świat wiedział o „wypadku na Siewiernym w Smoleńsku” i osobistej wizycie cara Putina oraz jego świty na tamtejszym pobojowisku, to i telewizja lipiecka telewizja by coś wiedziała (tak czy tak śladu po „wypadku na Siewiernym” nie znalazłem; nawiasem mówiąc, należy pamiętać, że nie tylko w Smoleńsku jest lotnisko Siewiernyj, także np. w bazie Iwanowo

http://www.radioscanner.ru/airbase/31.html

o czym jeszcze będzie mowa w moim specjalnym „smoleńskim” materiale w najnowszym POLIS MPC). Naiwnością byłoby sądzić, że lipieckie manewry z 12 kwietnia stanowiły np. przykrywkę do przewiezienia osób z polskiej delegacji prezydenckiej, zaś ochotnicy odgrywający role „bieżeńców” to byli członkowie tejże delegacji. Sam jednak fakt, że tego rodzaju niezwykłe (jak na „smoleński kontekst”) ćwiczenia przeprowadzano właśnie wtedy w tylu obwodach w FR i że całej sprawie z „przedwczesną informacją z Lipiecka” nadano taki rozgłos (artykuły m.in. w „Komiersancie” czy „Komsomolskiej Prawdzie”), a parę osób zwolniono z telewizji, świadczyć może o czymś zgoła innym. Ruscy nie są aż tak głupi, by niespełna dwa dni po „lotniczym wypadku”, o którym informowały wszystkie agencje prasowe świata, urządzać manewry z gaszeniem samolotu, w sytuacji, gdy na całej Ziemi pokazywano „wstrząsające zdjęcia” z „gaszeniem prezydenckiego tupolewa na Siewiernym”. Tym razem musiało chodzić o manewry odciągające uwagę od prawdziwej akcji z uprowadzeniem polskiej delegacji i zaatakowaniem jej na jednym z ruskich lotnisk (czy w Lipiecku, tego jeszcze nie wiemy). Te szeroko zakrojone, bo w wielu ruskich obwodach, manewry miały dać do zrozumienia każdemu bałwanowi, który jakimś sposobem za pałętałby się jednak w okolicach jakiegoś lotniska i byłby świadkiem działań specnazu czy OMON-u wyciągającego pasażerów z jakiegoś uszkodzonego samolotu, że to były tylko antyterrorystyczne ćwiczenia – nawet, jeśli ten samolot miał jakieś nietypowe, zagraniczne, np. biało-czerwone, oznaczenia. Pamiętają Państwo, jak się zachowywało FSB, gdy mieszkańcy jednego z bloków w Riazaniu (wrzesień 1999) znaleźli w piwnicach dziwne worki (pozostawione wieczorem przez tajemniczych ludzi) i podejrzewając, że są w nich środki wybuchowe, zawiadomili tamtejszą milicję? FSB twierdziło wtedy, że to były tylko zwykłe antyterrorystyczne ćwiczenia, a w workach znajdował się po prostu cukier. Spróbujmy, więc teraz znaleźć miejsce, w którym w godzinach przedpołudniowych 10.04.2010 ruskie siły bezpieczniacko-wojskowe przeprowadziły po prostu antyterrorystyczne ćwiczenia z „ewakuacją” polskiej delegacji prezydenckiej. Możemy zarazem być pewni, że nie było to lotnisko wojskowe w Smoleńsku.

http://freeyourmind.salon24.pl/298390,trop-dla-dziennikarzy-sledczych

http://freeyourmind.salon24.pl/279085,poza-ruska-zone

P.S. Za informację o sprawie serdecznie dziękuję komentatorowi Reader (http://freeyourmind.salon24.pl/298735,kopacz-i-jej-eksperci#comment_4290710), który pod moim ostatnim postem (http://freeyourmind.salon24.pl/298735,kopacz-i-jej-eksperci) zwrócił uwagę na ruski materiał dotyczący zwolnień w lipieckiej telewizji. Dziękuję też komentatorce Bzik za pomoc w researchu. FYM

Manipulator Platformy Żonglując miliardami, ekipa Donalda Tuska dopuszcza się manipulacji danymi. Gdy po niemal całej kadencji rządów koalicji PO - PSL ceny żywności i koszty utrzymania drastycznie rosną, podobnie jak podatki, zadłużenie kraju i bezrobocie, a jedynym pomysłem rządu Donalda Tuska na ratowanie sytuacji finansowej państwa jest dokonywanie doraźnych cięć w budżecie i prowadzenie kreatywnej księgowości, trudno znaleźć osiągnięcie, którym przed wyborami można się pochwalić. Posłowie Platformy przekonują, że największym sukcesem jest wykorzystywanie środków z funduszy unijnych. Jednak także za pomocą tego twierdzenia ekipa Donalda Tuska manipuluje wyborcami. Parlamentarzyści Platformy Obywatelskiej przekonywali wczoraj, że Polska powinna być dumna z wykorzystania środków z funduszy Unii Europejskiej. Podkreślali, iż jesteśmy w tym liderem wśród wszystkich państw UE. - To jest to, co robimy chyba najlepiej w Europie, i dobrze by było, abyśmy sobie o tym przypomnieli, ile sukcesów odnieśliśmy na tym polu - powiedziała posłanka PO Małgorzata Kidawa-Błońska. Koleżance wtórował poseł Radosław Witkowski, przekonując, że "skuteczne wykorzystanie środków unijnych było możliwe dzięki skutecznej pracy rządu, który w ciągu czterech lat doprowadził do znowelizowania kilku niezbędnych ustaw, które umożliwiły lepsze pozyskiwanie pieniędzy z Unii". Politycy Platformy podkreślali, że do 11 kwietnia Komisja Europejska na finansowanie projektów przekazała wszystkim krajom członkowskim 83 miliardy euro, a z tego ponad 17 miliardów dostała Polska. - Polska jest rzeczywiście liderem i najdynamiczniej oraz najlepiej wykorzystuje pieniądze z Unii Europejskiej. Jesteśmy lepsi niż Niemcy, Hiszpanie, którzy mają bardzo duże doświadczenie w wykorzystywaniu tych środków - dodała europosłanka PO Danuta Jałowiecka. Biorąc pod uwagę dziurawy budżet, zapewnienie przez rząd sprawnego zarządzania rozdziałem przydzielonych Polsce pieniędzy z funduszy unijnych można byłoby ostatecznie uznać za jakiś sukces. Wypowiadane przez polityków PO zdania o miliardach wykorzystanych środków, tysiącach podpisanych umów to jednak dla przeciętnego wyborcy jedynie żonglowanie niewiele mówiącymi liczbami. Niestety, ekipa Donalda Tuska po raz kolejny w tym żonglowaniu miliardami dopuszcza się manipulacji danymi. W tej sytuacji co najmniej zabawne jest, że konferencja, na której politycy Platformy pochwalili się "sukcesem" w wykorzystywaniu unijnych funduszy, odbywała się w ramach cyklu konferencji nazwanych "odkłamywacz Platformy Obywatelskiej". Z założenia podczas tych spotkań posłowie partii rządzącej mają polemizować z zarzutami opozycji pod adresem rządu. Bardziej zasadne byłoby nazwanie konferencji "manipulatorem Platformy". To, że jesteśmy liderem w kwocie wydanych środków, nie jest niczym nadzwyczajnym, a byłoby tragedią, gdybyśmy pod tym względem nie byli najlepsi. Polska, jako największy kraj spośród nowych państw w Unii Europejskiej otrzymała, bowiem do dyspozycji najwięcej pieniędzy. Zupełnie inaczej, niż to przedstawiają reprezentanci rządzącej partii, sytuacja wygląda jednak, jeśli przyjrzymy się sprawności wykorzystywania przedstawionych do dyspozycji funduszy. Na tle wszystkich państw Unii Europejskiej nie jesteśmy żadnym liderem, lecz znajdujemy się w samym środku stawki. Według danych Komisji Europejskiej o wartościach płatności przekazanych przez KE poszczególnym państwom członkowskim na 14 lutego znajdujemy się dopiero na 15. miejscu. Dane te wskazują, że Polska otrzymała 16,4 mld euro, czyli 25,25 proc. przyznanych nam środków. Najsprawniej fundusze unijne wykorzystywała Irlandia - 37,46 proc. przed Estonią - 36,01 proc., Litwą - 34,14 i wspomnianymi już Niemcami - 29,53 procent. Sprawniej od naszego kraju przyznane środki wykorzystują jeszcze: Austria, Wielka Brytania, Słowenia, Szwecja, Cypr, Belgia, Finlandia, Łotwa, Dania i Portugalia. Artur Kowalski

"Nasze prostackie rządzenie niewiele wskóra" To wszystko nie wystarcza, aby skutecznie rządzić we współczesnym świecie. Świecie, który, zdaniem jednych stwarza wrażenie coraz bardziej kompaktowego kryzysu, gdy inni (optymiści - jak ja) mówią o dyktacie formy i "new governance" Jadwiga Staniszkis. Władza w Polsce sprowadza się do kilku prostych rzeczy: podkreślenia, że rządząca ekipa jest jedynym źródłem porządku, pokazywania jej zwolennikom, że władza jest źródłem innych dóbr oraz doraźnego zarządzania kryzysem - pisze prof. Jadwiga Staniszkis w Wirtualnej Polsce. Traktowanie władzy - jak u nas - głównie, jako "dyktatu mocy”, (gdy usprawiedliwieniem sprawiania władzy jest to, że się ją ma, a nie - wizja, ku czemu się dąży) sprowadza się do czterech mechanizmów:

- po pierwsze podkreślenia, iż obecna ekipa jest jedynym, dostępnym na politycznym rynku, źródłem porządku,

- po drugie pokazywania swoim zwolennikom, że władza może być źródłem innych dóbr - czyli polityczny klientelizm nagradzający za lojalność,

- po trzecie doraźnego, pozbawionego myśli strategicznej, zarządzania kryzysem - najczęściej przez spychanie problemów głębiej albo odwlekania ich w czasie,

- po czwarte formatowania (zgodnie z interesem grupy rządzącej) lokalnych gier dotyczących indywidualnego "pozycjonowania" i statusu, np. przez wpisanie owych gier w polaryzującą matrycę określającą, kto jest oszołomem a kto jest "cool". Ale to wszystko nie wystarcza, aby skutecznie rządzić we współczesnym świecie. Świecie, który, zdaniem jednych stwarza wrażenie coraz bardziej kompaktowego kryzysu, gdy inni (optymiści - jak ja) mówią o dyktacie formy i "new governance". Choćby w UE, z jej zmieniającymi się radykalnie koncepcjami integracji. Przechodząc od początkowego, luźnego porozumienia państw do "pełzającego konstytucjonalizmu" (próbującego zejść z jednolitym prawem aż na poziom obywateli). Aby następnie - jak w Traktacie Lizbońskim - wrócić do skromniejszej koncepcji integracji tylko korpusu urzędników, z regulowaniem nieuniknionej arbitralności władzy i dalszym eliminowaniem możliwości absolutyzowania jakiejkolwiek wartości. Po kryzysie nałożyły się na to dwie kolejne koncepcje: próba innowacyjnego skoku do przodu sfery euro i - po konflikcie na tym tle z Komisją Europejską i obrońcami państw narodowych (paradoksalnie - była to europejska lewica), powrót do dyscyplinującej i ujednolicającej przemocy strukturalnej. Już nie tyle wobec nowych członków, ile słabszych ogniw sfery euro. Pojawienie się nowych koncepcji nie zatrzymuje inercyjnego realizowania wcześniejszych. Powstaje forma pełna wewnętrznych sprzeczności i napięć. Wygrają w niej najsilniejsi (Niemcy) oraz ci, co na boku stworzą własną niszę (Francja - Wielka Brytania w dziedzinie obronności i związanego z nią przemysłu). Słabi przetrwają tylko wtedy, gdy nauczą się zasad owego dyktatu formy. Nasze prostackie rządzenie i/lub tradycyjne (zakładające wciąż autonomię państwa) krytykowanie owego rządzenia niewiele wskóra.

Prof. Jadwiga Staniszkis

Działacze Lewicy - czy tylko Lewicy? CBA zatrzymała p. Jerzego Zdrojewskiego – człowieka niesłychanie reprezentatywnego dla Lewicy. Zaczął od PZPR, potem zaliczył: SdRP, SLD, "Samoobronę”, "Samoobronę RP”, "Polską Partię Pracy” – aż wreszcie awansował na prezesa "Polskiej Lewicy". Teraz może szerzyć lewicowe idee równości w areszcie śledczym. Wszystkim twierdzącym, że to dowodzi, że lewicowcy to złodzieje, doradzam spokój. Jestem pewien, że w tym ustroju prawie KAŻDY się w końcu skorumpuje. Trzeba zmienić ustrój – a nie ludzi. Ktoś spyta: "Jak to uczynić?”. Odpowiadam: "Gdyby metro było prywatne, to właściciel nie wziąłby w łapę od ALSTOMa w zamian za kupienie zbyt drogich wagonów!”. Na okrzyk zgrozy: "Metro prywatne? A co zrobimy, jeśli właściciel zechce podnieść opłaty dziesięciokrotnie?” Odpowiadam: "Będziemy jeździć autobusami, samochodami, rowerami i chodzić piechotą – tak długo, aż zmądrzeje!”. Ale proszę się uspokoić - i pamiętać: prywatne linie lotnicze są znacznie tańsze, a nie droższe od państwowych! Nieprawda-ż? JKM

Wystosowałem List Otwarty dpo władz TVN... List Otwarty do PT Szefów TVN / TVN24 Z wielkim zażenowaniem i rozczarowaniem przyjąłem do wiadomości, iż Państwa stacja w sobotę 16 kwietnia nie wspomniała ani słowem o Kongresie Nowej Prawicy, który tego dnia odbył się w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Wzięli w nim udział m.in. – obok mnie, Prezesa partii UPR-WiP – znany ekonomista prof. Krzysztof Rybiński, wybitni publicyści: Rafał Ziemkiewicz, Stanisław Michalkiewicz, Tomasz Sommer, byli posłowie: Krzysztof Bosak, Romuald Szeremietiew, Artur Zawisza, poseł PJN Andrzej Sośnierz oraz 2500 wyborców i sympatyków z całej Polski. Państwa Telewizja pretenduje do miana najlepszej stacji informacyjnej w Polsce, a 16 kwietnia Kongres – niesłychanie ważne wydarzenie na Prawicy – zupełnie pominęła. Stacja telewizyjna, która twierdzi, że podaje świeże informacje przez 24 godziny na dobę, 16 kwietnia br. nie była w stanie wznieść się ponad to, co już było, powtarzając i komentując aż do znudzenia informacje z zeszłego tygodnia, poszerzając je, co najwyżej o mało znaczące „nowości” w polityce. Chce jeszcze raz podkreślić, iż jestem zawiedziony Państwa brakiem profesjonalizmu i rzetelności w przekazywaniu ważnych informacji oraz lekceważeniem politycznych wydarzeń. JANUSZ KORWIN-MIKKE (Unia Polityki Realnej – Wolność i Praworządność) Powiedzmy sobie jasno i między nami: to pod publiczkę. My doskonale wiemy, że żydo-komuna to najbardziej niebezpieczny, najinteligentniejszy oddział komuny - a ONI doskonale wiedza, że my jesteśmy dla NICH największym zagrożeniem. Więc będą nas starali się albo ośmieszyć, albo zamilczeć na śmierć - wszelkimi środkami. Nawet, gdyby "cały świat" miał się śmiać z ICH "braku profesjonalizmu". To nie jest "brak profesjonalizmu" - tylko świadome działanie profesjonalnych morderców. Miejmy nadzieję, że odbije się rykoszetem. JKM

Znak nadchodzącego czasu Od niepamiętnych czasów wiadomo, że pragnąc zmylić pogonie uciekający złodziejaszek najgłośniej krzyczy: „łapać złodzieja!” – sugerując tym samym, że jest na czele pogoni. Tę wypróbowaną technikę stosowano za komuny, kiedy to „Trybuna Ludu”, dając sygnał do ataku na „wrogów ludu”, którzy wkrótce potem za sprawą UB zapełniali więzienia, drapowała się jednocześnie w męczeńskie szaty ofiar zbrodniczej kontrrewolucji. Wszystkie te metody nie tylko przejęła, ale dzisiaj również twórczo rozwinęła „Gazeta Wyborcza”. Skąd ścisłemu kierownictwu znane są te umiejętności? Wprawdzie za takie sugestie Aleksander Rymkiewicz został pociągnięty przez red. Michnika przed niezawisły sąd, ale niezależnie od tego, co iustitia w tej sprawie postanowi, od genetyki przecież nie uciekniemy. Skoro po rodzicach dziedziczy się np. mieszkania, to dlaczegóż by nie charakter, skłonności, czy nawet umiejętności? W przeciwnym razie trudno by przecież wyjaśnić fenomen, że dzieci aktorów zostają aktorami, dzieci celebrytów – celebrytami, sodomitów – sodomitami – i tak dalej. Ale skoro tak, to nie można przecież wykluczyć, że np. dzieci folksdojczów zostają folksdojczami nawet, jeśli dla niepoznaki maskują swoje inklinacje kostiumem nowoczesności. Właśnie brytyjski „Guardian” donosi z Polski, że mnóstwo „młodych, wykształconych” odkrywa w sobie „żydowskie korzenie”. Naiwni i niewinni Angielczykowie myślą, że to wszystko naprawdę, ale jakże mają myśleć, kiedy nigdy nie widzieli na oczy żywego folksdojcza? Skąd mają wiedzieć, że już na początku niemieckiej okupacji mnóstwo słowiańskich brachycefali najpierw odkryło w sobie korzenie niemieckie, a kiedy okazało się, że zbliżają się Sowiety – stanęło na nieprzejednanie lewicowym stanowisku wśród konfidentów Urzędu Bezpieczeństwa i w PPR? Że dzięki temu dochowało się licznego potomstwa, które teraz, odziedziczonym po przodkach nieomylnym tropizmem czuje, że nawet z kurzu, jaki powstanie przy przeliczaniu 65 miliardów dolarów wyszlamowanych z Polski w ramach programu odzyskiwania „żydowskiego” mienia w Europie Środkowej, można będzie nie tylko nieźle się urządzić, ale nawet założyć starą rodzinę? Żeby jednak tego kurzu się nawdychać, trzeba odkryć w sobie odpowiednie korzenie. Z takiego odkrycia tylko zysk bez ryzyka, bo tym razem Niemcy już nie mają żadnego antysemickiego bzika, przynajmniej na tym etapie. Przeciwnie – wzorem Ojca Narodów chętnie powierzą nadzór nad mniej wartościowym narodem tubylczym starszym i mądrzejszym, dzięki czemu każdy odruch sprzeciwu będzie mógł zostać uznany za wybuch organicznego, tubylczego antysemityzmu – i odpowiednio potraktowany. Skoro, zatem, zgodnie z wymaganiami nowoczesności, tak czy owak wypada grzebać w rozporku, to, dlaczego nie odkryć przy okazji jakiegoś korzystnego korzenia? Toteż odkrywają w nadziei, że starsi i mądrzejsi zatrudnią ich przy odpędzaniu natrętów, albo nawet i przy pilnowaniu porządku na jakimś Umschlagplatzu. I właśnie te odkrycia, to jest najlepszy znak nadchodzącego czasu. Nie widząc znikąd ratunku bezradny naród tubylczy chwyta się rozmaitych brzytew, w czym nawet jest pewien groteskowy patos, – ale jedynym tego efektem będzie utrwalenie status-quo w ramach, którego jedni nim frymarczą w imię „europeizacji” i „modernizacji”, podczas gdy inni – w imię płomiennej obrony narodowego interesu. Generalnie sytuacja wydaje się, więc pod kontrolą, ale z patosem, jak to z patosem – nigdy nic nie wiadomo. Dlatego też wielkie oczy Salonu w demonstracjach z okazji rocznicy smoleńskiej katastrofy dostrzegły symptomy wojny domowej, wprawdzie „zimnej”, niemniej jednak. Toteż w „Gazecie Wyborczej” zaroiło się od wypracowań „maleńkich uczonych”. Ton podał Aleksander Smolar, najbardziej wpływowy u nas cadyk, toteż każdy „maleńki uczony”, wprawdzie własnymi słowami, jednak trzymał się nakazanego ujęcia tematu. Zamiast „godnie” rozpamiętywać, co kto robił 10 kwietnia 2010 roku, – że na przykład premier Tusk „zwyczajnie ryczał”, marszałek Komorowski szukał „Aneksu” do Raportu o rozwiązaniu WSI, a minister Sikorski dzwonił, chociaż przecież nie musiał - i w ten sposób uczcić ofiary katastrofy, uczestnicy demonstracji „podeptali pamięć”, „szczuli”, no i oczywiście – „pluli”. Prymus Paweł Smoleński naciągnął JE. bpa Tadeusza Pieronka nawet na opinię, że żałoba nie powinna trwać dłużej niż rok. W Wielkim Poście, obchodzonym przecież już od ponad 2000 lat, taka opinia jest wyjątkowo smakowita, – ale „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”. Do gry włączyli się również Moskalikowie, w przeddzień rocznicy katastrofy usuwając w Smoleńsku tablicę ufundowaną przez niektóre rodziny i zastępując ją inną, już z własnym tekstem. Niezależnie od zwyczaju tresowania kandydatów na swoich przyjaciół, taki ruch z ich strony obliczony jest niewątpliwie również na podgrzanie pod kotłem, w którym nasi Umiłowani Przywódcy warzą trupa na tegoroczne, jesienne głosowanie w nadziei, że trujące opary nie tylko wzbiją się ku niebiosom, ale niczym smoleńska mgła – rozsnują się na boki, przekonując poważne państwa, iż wobec postępowania procesów rozpadowych naszego nieszczęśliwego kraju, można realizować gotowy już przecież scenariusz rozbiorowy. Czyż spóźnione nawoływania do jedności mogą te procesy powstrzymać, skoro gołym okiem widać, że komunizm nieodwracalnie podzielił tubylców na dwa narody, coraz bardziej się od siebie oddalające – a spekulują na tym nie tylko nasi Umiłowani Przywódcy, strategiczni partnerzy i kandydaci na kolaborantów? W tej sytuacji jedyna nadzieja w perspektywie zmartwychwstania, więc mimo wszystko – wesołego Alleluja! SM

Janusz Korwin-Mikke: Banda Czworga Reżymowe media alarmują: "Hazard kwitnie w sieci". Inni biadolą, że Polacy zostawiają w kasynach tysiące złotych. A Miro, Rychu i Zdzichu, a Donek, Jarek, Grzesiu i Waldi - zacierają ręce... Bo mogą dobrać się do cudzych pieniędzy. W normalnym państwie władzom jest dokładnie wszystko jedno, czy Kowalski przegra 1000 złotych do Wiśniewskiego, czy odwrotnie. Czy uczynił to w kasynie, czy w Internecie, czy w melinie u Chudego Joska. W normalnym państwie władza nie tylko nie wtrąca się w to, co poddany robi w kasynie, ale nawet nie wie, ile w Polsce jest kasyn. Po co ma to wiedzieć? To wiedzieć muszą Miro, Rychu i Zdzichu. To wiedzieć musi Donek, Jarek, Grzesiu i Waldi. By móc nas rabować. Muszą też zrobić spis powszechny, by wiedzieć, z czego jeszcze można nas obrabować. Bo ONI dbają o nasze dobro, a my mamy tego dobra coraz mniej... Oczywiście kasyna to mały pikuś. W normalnym państwie władza nie wie również, ile jest w Polsce fabryk samochodów i ile one produkują. Po co ma to wiedzieć? Księstwo Liechtenstein nie ma żadnej fabryki samochodów - a daj nam Bóg takie samochody, jakie mają poddani księcia Jana Adama II. W normalnym państwie władza wie, że jak poddani mają pieniądze na samochód, to już na pewno jedna z licznych firm im go wciśnie. A czy tej firmie wygodniej wybudować fabrykę pod Płockiem, pod Kłodzkiem czy pod Lipskiem - to jej problem! W normalnym kraju władza nie wie, ile "kraj" importuje, a ile eksportuje. Wiadomo, że nie zaimportujemy więcej, niż wyeksportowaliśmy, bo za darmo nikt nam nie da. Jak Kowalski się zadłuży, to zadłuży się Kowalski, a nie "państwo" i niech teraz wierzyciel zdziera z Kowalskiego. A jak Kowalski wyeksportuje więcej, niż zaimportował - no, to też problem Kowalskiego. Takie państwo, zwane państwem cieciem, istniało. Przez całą II połowę XIX wieku - dopóki nie wprowadzono d***kracji i banda złodziei zwanych politykami i urzędnikami nie przekonała Głupiej Większości, że ONI powinni wszystko kontrolować. Więc kontrolują. I kradną. I kradną. I rabują. I rabują na potęgę! Urzędniki mnożą się jak króliki - a politycy jak wrzody na potylicy. A każdemu biurko, pensje i komputer. Komputer po to, by wiedział o nas WSZYSTKO. I to są Czerwone Pluskwy, które trzeba rozgnieść - bo dobrowolnie żadna pluskwa nie porzuci dobrego żywiciela. Mnożą się od stu lat... I WYSTARCZY.

Jak nie odejdą pod naciskiem, to trzeba będzie strzelać. Dla pluskiew nie ma litości. A najgorsze, że Donek, Jarek, Grzesio i Waldi są święcie przekonani, że działają dla naszego dobra!! Więc najpierw może IM po dobroci wyjaśnić, że się mylą? JKM

PRZECIW OBŁUDNYM ŻURNALISTOM Drodzy przyjaciele, wyznawcy światłych idei i stronnicy partii postępu!

Nasza młoda demokracja, wykuta przez Ojców Założycieli w trudzie negocjacji „okrągłego stołu” obchodzi właśnie 22 lecie istnienia, a od blisko czterech lat wkroczyła na wyższy poziom założeń ideowych i programowych. I chociaż cieszymy się ze zdobyczy ludowładztwa danego nam przez Ojców Reformatorów i z radością czerpiemy z bogactwa naszych poprzedników, to świadoma realizacja nakreślonych zadań zmusza nas do krytycznego przeanalizowania obecnej sytuacji. Wszyscy mamy w pamięci ponury okres rządów kaczystowskich siepaczy, żywe są doświadczenia krzywd i klęsk, jakie dotknęły wówczas naszą ojczyznę. Dotychczas ze smutkiem wspominamy ofiary krwawych rządów i boleśnie odczuwamy problemy związane z okresem władzy antydemokratycznej junty. Tymczasem, nie przebrzmiały jeszcze echa szkodliwej dla Polski prezydentury, nie zapomnieliśmy czasu waśni i sporów o krzesło, a już nowe niebezpieczeństwo zawisło nad naszymi głowami. Wydarzenia ostatnich miesięcy głęboko poruszyły masy pracujące i wywołały słuszny gniew licznych środowisk inteligencji twórczej oraz ludzi pióra i sztuki, połączonych troską o byt naszej młodej demokracji. Oto, bowiem na naszych oczach odradza się szowinistyczna hydra spod znaku „IV RP”, a pogrobowcy belwederskiego satrapy wyciągają brudne łapy po władze. Pełne nienawiści i chęci odwetu niedobitki fałszywie oskarżają naszych demokratycznych przywódców, cynicznie grają kartą narodowej tragedii i chcą po trupach osiągnąć swoje nikczemne cele. Niepomni na przestrogi autorytetów moralnych i głosy naszych biskupów, chcą na nowo wzbudzać żałobne nastroje i żerować na ludzkim nieszczęściu. Od czasu, gdy katyńska kość niezgody w relacjach Warszawy i Moskwy została pochowana razem z byłym prezydentem, wzrastała nienawiść i zaślepienie tych politycznych bankrutów. Nie szanując woli mas pracujących oraz podważając słuszną linię pojednania i przyjaźni z przywódcami bratniego kraju, wrogie elementy reakcyjne atakowały nasze państwo i jego konstytucyjne organy, stawiając absurdalne zarzuty i nacechowane złą wolą pytania. Wypowiedzi politycznych wichrzycieli podważały zaufanie obywateli do państwa i narażały powagę naszych organów. Siały nienawiść i zamęt w spokojną i dostatnią codzienność Polek i Polaków. Wszyscy wiemy, kto stał za manifestacjami na Krakowskim Przedmieściu, kto podjudzał i instruował nieświadome masy. Znamy nazwiska tych wytrawnych politykierów, którzy zza pleców moherowych staruszek i niedołężnych indywiduów próbują zburzyć fundamenty naszej demokracji. Wiemy, jaki cel mają reakcyjni gracze chcący zamienić nasz kraj nasz w kolonię anglo-amerykańskiego imperializmu, a polskiego robotnika, chłopa i inteligenta w niewolnika Ciemnogrodu i londyńskiej City. Na to nie pozwolimy! Znając wroga, potrafimy go osaczyć i wymierzyć mu zasłużoną sprawiedliwość. Bliski jest czas, gdy niezależne sądy i oddane narodowi służby wyciągną konsekwencje wobec winnych tego antydemokratycznego rokoszu. Delegalizacja tych niedobitków i ich wykluczenie z naszej społeczności jest tylko kwestią czasu. Stałe zabezpieczenie informacyjno-propagandowe wymaga jednak, by obnażyć perfidie burzycieli i wykryć ich knowania tam, gdzie się tego najmniej spodziewają. Trzeba, zatem powiedzieć, że w zdrowej tkance aparatu prasy radia i telewizji zagnieździli się osobnicy o podstępnych zamiarach, zdrajcy naszej sprawy i agenci wrogiego kaczyzmu. Pod pozorem służby demokracji i wspierania naszej postępowej partii, osobnicy ci prowadzą działalność propagandową skierowaną przeciwko żywotnym interesom mas pracujących. Musimy bezwzględnie odsłonić takie praktyki i wskazać tych fałszywych przyjaciół. Oto jeden z nich, dawny kaczystowski żurnalista, pisujący wcześniej w reakcyjnym miesięczniku wydawanym przez partyjnych bonzów. Zatrudniony dziś w przodującym organie prasowym napisał tekst, w którym rzekomo rozprawia się z czołowym ideologiem wrogiego obozu i ukazuje jego antysystemową i antydemokratyczną gębę. Czy jednak rzeczywiście, taki jest cel tej publikacji? Czy mamy do czynienia z surową i bezwzględną krytyką, zgodną z oczekiwaniami społeczeństwa? Musimy stawiać to pytanie, bo przecież wystąpienie tego żurnalisty polega głównie na szczegółowym cytowaniu owego ideologa i natrętnym propagowaniu jego warcholskich myśli. Zamiast skupić się na dawaniu słusznego odporu, pracownik naszej gazety przytacza całe fragmenty chorobliwych wywodów kaczystowskiego demagoga i pławi się w bagnie nienawistnej retoryki wroga. Prosty czytelnik, który z zaufaniem sięga po słuszne treści prasowe musi mieć wrażenie, jakby brał do ręki wrogi organ propagandowy. Jak ma się zachować taki czytelnik i jak oceniać pracę naszego aparatu? Nietrudno zrozumieć, jaki jest prawdziwy cel tych podstępnych zabiegów i na czym polega fałszywa krytyka. W ten sposób żurnalista przekazuje destrukcyjne treści i szerzy zarazę nacjonalistyczno-faszystowskiej ideologii. A wszystko to pod płaszczykiem obrony demokracji i wspierania słusznej linii naszej partii. Nie powinniśmy zapominać o posępnej przeszłości taki osobników i nie wierzyć w ich samooczyszczenie i autokrytykę. Nie możemy wykluczać, że takim sposobem wróg rozgrywa własne, ciemne interesy i przetasowuje swoje szeregi. Ten cyniczny pismak liczy zapewne na brak czujności i polityczne niewyrobienie niektórych czytelników naszej prasy. Liczy, że wrogie treści przemycane w tak sprytny sposób znajdą drogę do ludzi ideologicznie niedojrzałych i trwale zatrują zdrową tkankę naszej inteligencji pracującej. Niewątpliwie ta kwestia wymaga sprecyzowania i określenia, a także wytężonej pracy naszych służb, bo za owym obłudnym żurnalistą już postępują naśladowcy próbujący ponownie ideologicznej kontrabandy. Za zasłoną rzekomej krytyki zajmują się oni propagowaniem kaczystowskiego demagoga i rozgłaszaniem jego zionących nienawiścią wytworów. Musimy domagać się bezwzględnego wyciągnięcia konsekwencji w stosunku do winnych tych praktyk, ukarania wiarołomnego żurnalisty i pozbawienia go wpływu na nasze organy prasowe. Kierownicy tych organów muszą wykazać się większą przezornością przed powierzaniem dostępu do szpalt gazetowych tak niepewnym elementom. Musimy również zdwoić czujność, by bronić demokracji poprzez prawdziwą krytykę, nie ulegając drobnomieszczańskim nawykom i słabościom. Trzeba w tym celu wykorzystać doświadczenia wypróbowanego aktywu i wieloletnich pracowników organów praworządności, trzeba bazować na pracy sprawdzonych oficerów i korzystać z ich metod rzeczowej krytyki. Wykonanie tych zadań wymagać będzie uporu i zdwojonych wysiłków, a niekiedy nawet i wyrzeczeń. Nie możemy zapominać, że to w naszych rękach spoczywa dziś przyszłość kraju, a od słusznej idei demokracji nie ma odwrotu! Aleksander Ścios

Żniwiarze nienawiści - przeproście za Marka Rosiaka! Hipokryci zarzucają, że to PiS sieje nienawiść, a sami nienawiść nie tylko sieją, ale ją koszą, zbierają i młócą nieustannie. To ich żniwem pół roku temu była śmierć Marka Rosiaka.

1. Pół roku temu, 19 października 2010 roku w biurze Prawa i Sprawiedliwości w Łodzi, zamordowany został Marek Rosiak, działacz PiS i pracownik mojego biura poselskiego. Drugi działacz PiS Paweł Kowalski został w tym zamachu ciężko ranny. Napastnik, były członek Platformy Obywatelskiej, uzbrojony w pistolet, nóż i elektryczny paralizator krzyczał, że nienawidzi PiS-u i chce zastrzelić Jarosława Kaczyńskiego. Ze śledztwa, które wciąż trwa, wiemy już, ze napastnik nie jest chory psychicznie, a w chwili ataku był poczytalny i świadomy tego, co czyni.

2. Nienawiść pchnęła napastnika do strasznej zbrodni. Nienawiść ściśle adresowana – do Jarosława Kaczyńskiego i do Prawa i Sprawiedliwości. Za tę nienawiść, za złe słowa, które ją sprowokowały do dziś nikt nie wyraził żalu, nikt nie powiedział – przepraszam. Wręcz przeciwnie – Prawo i Sprawiedliwość i sam Jarosław Kaczyński doświadczają nienawiści coraz większej. Kolportowana jest teza, że PiS z Kaczyńskim na czele chce podpalić Polskę, bo domaga się prawdy o katastrofie smoleńskiej i czci pamięć jej ofiar. Chce podpalić Polskę, bo Herberta zacytował. Tylko czekać, jak jakiś następny działacz PO, obecny albo były, powtórzy łódzki zamach. Z patriotycznych pobudek – żeby uratować Polskę przed spaleniem.

3. Najgorsza jednak jest ta hipokryzja. Sianie nienawiści zarzucają PiS-owi ci, którzy sami nienawiść nie tylko sieją, ale którzy ja koszą, zbierają i młócą, 24 godziny na dobą. Niesiołowski, który żałośnie próbował z siebie czynić niedoszłą ofiarę łódzkiego zamachu – jest tej hipokryzji najlepszym przykładem, ale podobnych jemu hipokrytów jest wielu.

4. Wczoraj byłem na łódzkim cmentarzu przy grobie Marka Rosiaka. Pamiętają o nim łodzianie, na grobie leżą wiązanki biało-czerwonych kwiatów, obok kryza zwisają flagi. Łódź jeszcze pamięta, ale Polska już chyba zapomniała, że 19 października 2010 roku w ojczyźnie naszej miał miejsce brutalny mord polityczny, a moralni współwinowajcy do dziś za ten mord nie przeprosili..

5. Żniwiarze nienawiści – przeproście za Marka Rosiaka! Janusz Wojciechowski

Haniebna wypowiedź Sikorskiego Szef MSZ Radosław Sikorski uważa, że w sprawie tablicy, zainstalowanej na miejscu katastrofy smoleńskiej przez stowarzyszenie Katyń 2010, doszło do prowokacji. „Tablica to jest klasyczna prowokacja, chwycenie rządu w pułapkę. To znaczy: wieszamy coś samowolnie, coś, o czym wiemy, że gospodarze nie mogą tego…” – tak mówił wczoraj w TVP Sikorski. Pytany o te słowa dziś rano w radiu Zet powiedział: „Tak, ale nie powiedziałem, że wdów”. Dopytywany, czyja, więc to prowokacja, skoro tablicę powiesiły wdowy po ofiarach katastrofy smoleńskiej, odparł: „Tych, którzy bronią samowoli”. Dodał: „Tablica została powieszona bez uzgodnienia z władzami kraju, (…) nawet wdowy obowiązuje prawo, tak w Polsce jak i w Rosji”. Podkreślił też, że gdy przez naszych obywateli za granicą jest łamane prawo, to nie zawsze MSZ będzie w stanie „wyciągać ich z tarapatów”, czy też odwracać skutki prawne nieuzgodnionych działań. Szef MSZ był pytany o obecność polskiego konsula przy montowaniu tablicy. Odpowiedział, że konsul pomaga rodzinom katyńskim i smoleńskim w każdej sytuacji. „Ale to, że był nie znaczy, że aprobował. Gdyby konsul wtedy powiedział – zgodnie z prawdą, – że tablica była nieuzgodniona i będzie zdjęta, byłby oskarżony o służenie Rosji” – stwierdził. „Wyobraża pani sobie to właśnie, że konsul się przepycha z wdowami i odbiera im tablicę? Dopiero byłaby afera” – dodał. Do incydentu dotyczącego zamiany tablic na miejscu katastrofy smoleńskiej doszło w przeddzień pierwszej rocznicy tej tragedii. Pierwszą tablicę – w języku polskim – zawiesiła w minionym roku w Smoleńsku część rodzin ofiar zrzeszonych w stowarzyszeniu Katyń 2010. Informowała ona m.in., że ofiary katastrofy zginęły „w drodze na uroczystości upamiętnienia 70. rocznicy sowieckiej zbrodni ludobójstwa w Lesie Katyńskim”. Rosjanie, bez udziału strony polskiej, zastąpili ją nową tablicą, po polsku i po rosyjsku; znajduje się na niej napis: „Pamięci 96 Polaków na czele z prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej Lechem Kaczyńskim, którzy zginęli w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 roku”.

Wpadka izraelskich służb Kompromitująca wpadka służb kontrolnych na lotnisku Ben Guriona w Tel Awiwie, które uważane jest za jedno z najlepiej chronionych lotnisk na świecie. Podczas kontroli bagażu nie zauważono pistoletu i kompletu ostrej amunicji. Jak poinformował na swej stronie internetowej izraelski dziennik “Haaretz”, pasażer, oficer izraelskiej armii, do którego należał bagaż, odleciał do Budapesztu i dopiero na lotnisku w stolicy Węgier, podczas prześwietlania walizki, odkryto pistolet. Izraelczyk został aresztowany. Mężczyzna, który wraz z rodziną podróżował przez Budapeszt do USA, powiedział węgierskiej policji, że pistolet pozostawił w bagażu jego krewny. Według dziennika “Haaretz”, incydent podważył zaufanie władz amerykańskich do systemu bezpieczeństwa na izraelskich lotniskach. USA planują wysłać do Tel Awiwu delegację, która ma na miejscu wyjaśnić, czy bagaż oficera został rzeczywiście prześwietlony na lotnisku Ben Guriona. KOMENTARZ BIBUŁY: Przypominamy opublikowany przez naszą Redakcję tekst sprzed dwóch laty, opisujący niemal identyczny przypadek obywatela Izraela. Bajki o tym, że kolejni obywatele Izraela “zapominają” o przewożonej amunicji, a tak zwykle szczegółowe kontrole graniczne Izraela “nie zauważają” cennego towaru w bagażach – pozostawmy do słuchania na dobranoc “młodym, wykształconym”. Koniecznie przed ich nirwaną po programie Tomasza Lisa czy Dzienniku Telwizyjnym wyrecytowanym przez Piotra Kraśko – tak, tego z rodu czerwonej dynastii.

Bułgaria: Kolejny przypadek aresztowania obywatela Izraela, który “nie wiedział” o przewożonej w bagażu amunicji 53-letnia obywatelka Izraela wracająca z, jak twierdzi, turystycznego pobytu w Bułgarii, została aresztowana na lotnisku po wykryciu w jej plecaku pocisków do pistoletu. Sprawą od samego początku zainteresował się konsul izraelski pomagając zatrzymanej, która tłumaczyła się, że pociski te były “pozostawione przez córkę, która jest żołnierzem Armii Izraelskiej, i o których zapomniała pożyczając swój plecak” – pisze w zdawkowym komunikacie Yeshiva News, nie ujawniając personaliów zatrzymanej. Informacja ta nie pojawiła się dotychczas w żadnym innym serwisie informacyjnym. Zatrzymana przebywała w areszcie przez 3 dni, po czym została zwolniona i stanęła przed sądem bułgarskim, który 30 czerwca br. skazał ją na 8 miesięcy z zawieszeniem wykonania kary, po czym odesłał z powrotem do Izraela. Przedstawiciel izraelskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych tłumaczy się, że “przypadki zatrzymywania i aresztowania obywateli Izraela za ten sam rodzaj przewinienia nie są takie rzadkie”. Od początku tego roku pięciu innych Izraelczyków zostało aresztowanych po wykryciu w ich bagażu amunicji. Przypadki dotyczyły m.in. rezerwisty armii izraelskiej aresztowanego kilka miesięcy temu również w Bułgarii oraz żołnierza zatrzymanego “na jednym z lotnisk europejskich”. Postronnego obserwatora powinna zdziwić częstość wykrywania materiałów wybuchowych w bagażach obywateli Izraela, małego państewka z zaledwie pięcioma milionami żydowskich mieszkańców. Jednak zestawienie tego faktu z dowodami sponsorowania międzynarodowego terroryzmu przez Izrael, powinno dać wiele do myślenia. Za: niezalezna.pl


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
F LAB305, Fizyka, Laborki, cw. 417
Zobowiązania, ART 417 KC, Wyrok z dnia 5 sierpnia 2005 r
417 1
417, 417MISIE, Sprawozdanie z wykonanego ˙wiczenia nr 417
417, 417(1), Temat : Wyznaczanie stosunku Cp/Cv metod˙ Clementa - Desormesa
kpk, ART 417 KPK, 1970
417
417 ac
417, #417
2 Kamień Rozstaniaid 417
417 HCI3DUZS74EKVZ4LDER7N7RBB35DUYOJA43VKYQ
417
417
417 2
417, 417A(1)
417

więcej podobnych podstron